26.04.2023 Views

HMP 58

New Issue (No. 58) of Heavy Metal Pages online magazine. 57 interviews and more than 180 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Satan's Host, Sanctuary, Turbo, Anvil, Satan, Riot V, Warrant, Kat & Roman Kostrzewski, Hellion, Astral Doors, CETI, Threshold, Pain Of Salvation, Isole, Exlibris, Lonewolf, Starblind, Wild, Crosswind, Cromlech and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 58) of Heavy Metal Pages online magazine. 57 interviews and more than 180 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Satan's Host, Sanctuary, Turbo, Anvil, Satan, Riot V, Warrant, Kat & Roman Kostrzewski, Hellion, Astral Doors, CETI, Threshold, Pain Of Salvation, Isole, Exlibris, Lonewolf, Starblind, Wild, Crosswind, Cromlech and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



Spis tresci

Mam nadzieję, że nie będziecie bardzo źli za to, że

zabrakło wstępu. Niestety musieliśmy udostępnić miejsce

sprawom dla nas dość istotnym. Jednego możecie być pewni,

ten numer też przygotowaliśmy z pełnym oddaniem.

Przejdźmy jednak do sedna, czyli do konkursów, które tym

razem będą dotyczyły trzech zespołów: AC/DC, Exlibris i

Steel Velvet. Jak zawsze przygotowaliśmy wam atrakcyjne

nagrody. Są nimi najnowsze wydawnictwa wymienionych

powyżej formacji. Kolejno: "Rock Or Bust", "Aftereal" i

"Chwila". Pytania jak zwykle proste, mające wciągnąć was

w zabawę. A, że warto brać w niej udział, wystarczy zapytać

się tych szczęśliwców, którzy już wygrali w naszym quizie.

Pierwsze pytania dotyczyć będą AC/DC. Australijczycy

są coraz starsi, przybywa im kłopotów, ale jak już coś nagrają,

to tego w ogóle nie słychać. Ci, którzy są zainteresowani

posiadaniem w swojej kolekcji, albumem "Rock Or

Bust", niech odpowiedzą na poniższe pytania:

1. Którego z głównych muzyków i z jakich przyczyn

zabrakło w czasie nagrywania "Rock Or Bust"?

2. Kim jest nowy gitarzysta w szeregach AC/DC?

3. Kto ostatnio z AC/DC popadł w konflikt z prawem?

Coraz śmielej poczynają sobie ziomale z Exlibris. Tak jak

zapowiadają, swoim najnowszym dziełem "Aftereal", faktycznie

mogą namieszać. Pozostaje nam trzymać za nich

kciuki, tak jak za tych, którzy polują na ich krążek. Co jest

Konkurs

w zasięgu ręki, wystarczy odpowiedzieć na proste trzy pytania:

1. Kto zagrał gościnnie w utworze "The Day Of Burning"?

2. Jacy zaproszeni gitarzyści ubarwili swoim talentem

album "Aftereal"?

3. Kto wspomógł wokalnie band w kawałku "Closer"?

Polskie grupy grające hard rocka czy hard'n'heavy ciągle

mają pod górkę. Z tym większą przyjemnością pomagamy

promować pojawiające się - tak nieliczne - wydawnictwa z

tego nurtu. A, że warto zainteresować się taką muzyką, wystarczy

posłuchać nowej płyty Steel Velvet, "Chwila".

1. Który utwór z albumu "Chwila" to aktualnie największy

przebój Steel Velvet?

2. Wymień muzyków, którzy na nowym krążku wsparli

zespół grą na instrumentach klawiszowych.

3. Jaki tytuł nosi poprzednia płyta Steel Velvet?

Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej)

lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie

podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego.

Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod

uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!

Heavy Metal Pages

ul. Balkonowa 3/11

03-329 Warszawa

3 Intro

4 Satan’s Host

8 Sanctuary

10 Turbo

13 Anvil

14 Satan

15 Riot V

16 Warrant

18 Kat & Roman Kostrzewski

20 Amulet

21 Night Demon

22 Lonewolf

23 October 31

24 Rocka Rollas

26 Skinner

28 Starblind

30 Alpha Tiger

31 Gloryful

32 Striker

33 Firewolfe

34 Cromlech

36 Mad Parish

37 Midnight Malice

38 SoulHealer

39 Metal Machine

40 Wild

43 Kayser

44 Alltheniko

45 Elvenstorm

46 Born Of Fire

48 Crosswind

50 Spellcaster

50 Panzerhund

52 Ryal

52 Renegade

54 Hellion

57 Ichabod Krane

58 Isole

60 Event Urizen

61 Dire Peril

62 Metal Mirror

64 Deep Machine

66 Overdrive

67 Frost Commander

68 Exlibris

70 Astral Doors

72 Mob Rules

74 CETI

78 Bloodbound

79 Harmony

80 Soulspell

82 Haken

84 Threshold

86 Pain Of Salvation

89 While Heaven Wept

92 Pendragon

104 Jolly Roger Records

106 Nasty Crue

108 Decibels` Storm

134 Old, Classic, Forgotten...

139 Visual Decay

3


HMP: Witam was. Od naszej ostatniej rozmowy

dotyczącej "Virgin Sails" nie minęło dużo czasu, ale

sporo zdążyło się wydarzyć w waszym obozie, prawda?

Patrick "Evil" Elkins: Tak, lubimy być zajęci, żadnego

odpoczynku dla Szatańskich Szaleńców! (w

oryg. Satanically Wicked - przyp. red.)

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Właściwie nie

wiele się działo. Mieliśmy kilka koncertów w Stanach,

graliśmy na festiwalu Doom in June w Las Vegas i

zajebiście się bawiliśmy. Skupialiśmy się głównie na

Posiąść wiedzę,

którą ma tylko sam diabeł

Naprawdę niezłe tempo narzucili goście z Satan's Host. Dopiero co rozmawialiśmy

z nimi na temat znakomitego "Virgin Sails", a tu już w niecały rok później dostaliśmy kolejny

i do tego podwójny album. Po kilku pierwszych przesłuchaniach mogę was zapewnić, że

zajebiście wysoki poziom poprzednika został utrzymany. "Pre-dating god" ma się ukazać pod

koniec stycznia i szykuje się naprawdę spore wydarzenie, które mam nadzieję tym razem nie

przejdzie bez echa jak to się zdarzało przy ich wcześniejszych krążkach. W każdym razie

sami muzycy są gotowi do wojny i przekonani o swojej wartości. Wszystkich szczegółów

dowiecie się z poniższego wywiadu. Założyciel zespołu, gitarzysta Patrick "Evil" Elkins i bębniarz

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez udzielili bardzo szczegółowych, choć momentami

nieco zakręconych odpowiedzi. Zdarzyło im się nawet parokrotnie dość mocno dać ponieść

emocjom i odpłynąć od głównego sensu pytania. Wydaje mi się jednak, że dzięki temu lektura

może być ciekawsza.

nasza kontrolą. Został przesunięty z daty, którą pierwotnie

planowaliśmy i nie byliśmy w stanie przedstawić

finalnego miksu, ale nasz producent znał nas

na tyle dobrze, że pomógł nam osiągnąć jeszcze lepszy

rezultat.

Recenzje tej płyty (w tym i moja) były w znakomitej

większości bardzo dobre lub niemal entuzjastyczne?

Zetknęliście się z jakimiś negatywnymi opiniami?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Ze wszystkich

recenzji, które otrzymaliśmy tylko jedna była bardzo

Czy ten pozytywny odbiór przekuł się chociaż na

ilość sprzedanych płyt? Czy Satan's Host stał się

trochę bardziej rozpoznawalną nazwą?

Patrick "Evil" Elkins: Nie, niefortunnie złożyło się

na to więcej ściągnięć niż miało to miejsce dotychczas,

ale nie mamy z tym problemu, ponieważ żeby

zrozumieć zespół i to co czuje musisz wczuć się w

esencję tego co tworzymy, wczytać się w słowa - tak

żebyś był jednym z nas, bo to czym jest ta muzyka to

opowieść o ucieczce z rzeczywistości i próba zbudowania

woli i siły, by móc powędrować dalej po tej brudnej

kupie znoju na której żyjemy. Zrobić kroczek

wyżej i posiąść wiedzę, którą ma chyba tylko sam

diabeł, że znalazłeś coś, czego dotąd przed tobą nikt

nie znalazł i nie będzie posiadał przez całe swoje życie.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie wiem,

bycie w undergroundzie jest dla nas fascynujące, mamy

fanów w każdym zakątku Ziemi. Kiedy ludzie do

nas piszą i łechtają nas takimi nazwami jak Iron Maiden

czy Black Sabbath, nie potrafią zrozumieć, czemu

nie jesteśmy już na szczycie razem z nimi. Mam

nadzieję, że jednak pewnego dnia zdobędziemy taką

popularność na jaką zasługujemy, zagramy na dużych

scenach. Mamy co zaoferować, jesteśmy skromni,

przepracowujemy swoje tyłki i staramy się w każdym

albumie zawrzeć to jak najlepiej. Zamierzamy wydać

jeszcze więcej płyt, ale spójrzmy prawdzie w oczy,

wszyscy się starzejemy i nie wiemy co przyszłość zaplanowała

dla każdego z nas. Spędzamy jednak razem

znakomity czas kreując muzykę i wciąż budując potęgę

Satan's Host. Wciąż będziemy jednak ignorowani,

wciąż będziemy zastanawiać się i rwać włosy z głów,

jak przyciągnąć do nas więcej słuchaczy i tak dalej, i

tak dalej.

pisaniu nowego albumu, później go nagrywaliśmy i

oto jesteśmy tutaj.

Jak z perspektywy czasu oceniacie "Virgin Sails"?

Chcielibyście coś zmienić czy też jesteście z niej w

pełni zadowoleni?

Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że wykonaliśmy świetną

robotę, po nagrywaniu zawsze patrzymy wstecz i znajdujemy

mnóstwo rzeczy nadających się do poprawki,

ale to są rzeczy poza naszą kontrolą. Czasami musisz

pozwolić, by muzyka mówiła sama za siebie i w głębi

naszych serc wiemy, że te utwory, które wypuściliśmy

w świat są najlepsze jakie tylko można było sobie wyobrazić,

że złapaliśmy ten płomień, który inspirował

nas gdy je pisaliśmy. Wielokrotnie w czasie procesu

nagrywania czuliśmy się jak zdechłe konie, gubiliśmy

gdzieś tę całą magię.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Wydaje mi się,

że wyszło tak jak powinno; zawsze są rzeczy, które

chciałoby się zrobić inaczej, ale byliśmy w tej dziwnej

sytuacji, że z tym albumem pewne rzeczy były poza

Foto: Satan’s Host

zła. Było zresztą widać, że nawet nie odsłuchali tego

albumu, więc to się nawet nie liczy. Nie możesz zadowolić

wszystkich. Każdy przedstawia swoją opinię, ale

kiedy większość z nich jest pozytywna, wiesz, że jest

super. Jesteśmy fanami metalu i wiemy co się nam

podoba. Jeśli nie chcemy zrobić babola i nie jesteśmy

zachwyceni tym co zrobiliśmy, wiemy, że z tego nigdy

nic nie wyjdzie. A od kiedy jesteśmy zespołem, nigdy

nie doświadczyłem czegoś takiego, jak bycie własnym

największym krytykiem.

Patrick "Evil" Elkins: Niezupełnie, wszystko co ja

czytałem było ekscytujące i sprawiło, że serce się radowało.

Dawało mi to entuzjazm, by napisać jeszcze

więcej, stworzyć jeszcze więcej płyt i kawałków. Nie

spocznę dopóki ludzie się nie zatopią lub nie stracą

mowy, a nawet wtedy wciąż będę chciał stworzyć

jeszcze lepszy album i kawałki niż wcześniej. Staram

się zapisać w nich to, co sam bym chciał usłyszeć,

kupić jako fan metalu. Wygląda na to, że prawdziwie

epickie albumy są już rzadkością.

Ostatnio też narzekaliście na zbyt małą ilość koncertów.

Z tego co zauważyłem to chyba nie wiele się

zmieniło w tej kwestii?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Gramy co możemy,

nie mamy zbyt wielu ofert, lekceważy się nas,

w sumie to nie wiem. Widzę zaangażowanie fanów,

ale promotorzy chyba się na nas nie poznają. Harry

nie gra już z Jag Panzer i Titan Force, to co zrobił z

Jag Panzer w zeszłym roku było jednorazowe i ogłosił

niedawno, że odszedł od nich, a z Titan Force jest

tak samo. Nie chcę tego komentować, bo to naprawdę

nie moja sprawa. Z mojego punktu widzenia Harry

jest na 666% członkiem Satan's Host i to, jak u nas

śpiewa naprawdę ryje banię. Jeśli naszej planecie brakowało

prawdziwego wokalnego talentu, to nikt nie

jest w stanie dorównać mu w metalowym światku, a

to co robi Pat Evil (Patrick "Evil" Elkins - przp. red) i

ja w chwili obecnej jest absolutnie srogie! Nie mogę

się doczekać, aż wszyscy usłyszą nowy materiał. Nie

będziecie zawiedzeni. Rzecz w tym, że z takim bagażem

jakim jest nasza nazwa, z całą czterdziestoletnią

historią i faktem, że metal ma być zły, żaden numer

który usłyszysz na albumie i nic co zagramy nie będzie

przelewką, pozwalamy naszym wewnętrznym

demonom żyć i świetnie się bawić.

Patrick "Evil" Elkins: Gdyby to zależało od nas, gralibyśmy

w każdym miejscu na świecie i nigdy nie bralibyśmy

przerw, ale z nieznanych powodów ludziom

włosy stają dęba, niektórzy nawet siwieją, a twarze

mają tak blade jakby zobaczyli ducha. Śmieję się, gdy

widzę te wszystkie festiwalowe line-upy wiedząc, że

gdybyśmy mieli tam zagrać to byłaby wojna. Słyszałem

raz wypowiedź Toma Araya ze Slayer, w której

powiedział, że za każdym razem gdy wychodzi na scenę,

którą dzieli z innymi zespołami to jest to jedna

wielka rywalizacja - ograć wszystkich, stać się tym jedynym

zapamiętanym. Wziąłem sobie ją do serca, ponieważ

tak właśnie się czuję z tym wszystkim co robię

dla zespołu. Dzieje się też tak dlatego, że jestem tutaj

wystarczająco długo, by zaobserwować jak ludzie psują

metal i próbują wmówić, że to wymarły gatunek.

Całe te ery disco, zimnej fali, glam rocka, grunge'u i

nu metalu - cała ta głupia kategoryzacja, szufladkowanie

za jakie się biorą. Prawda jest jedna: wszystko jest

rock'n'rollem, nie jest religią, to ścieżka życia. Społeczeństwo

metalowe jest jak cienka tkanina, a przynajmniej

taką była, ale gdybyśmy zobaczyli jak ktoś osądza

jakiegoś metala za to co robi, rzucilibyśmy się i

obilibyśmy temu skurwysynowi mordę, za to że zadziera

z nim czy z nią, że zadziera z nami. To się liczy

w metalu, jeśli go kochasz to należysz do rodziny,

znacznie potężniejszej od więzów krwi czy genealogii,

to jedna wielka siła zdolna rządzić wszystkimi.

4

SATAN’S HOST


W tym roku ukazała się też zremasterowana wersja

waszego debiutu "Metal From Hell". Jako bonus dodaliście

sześć utworów z nie wydanego oficjalnie

"Midnight Wind", który miał być waszym drugim

albumem. Uważam, że to rewelacyjny pomysł, ale

czemu dopiero teraz zdecydowaliście się wydać te

numery?

Patrick "Evil" Elkins: Zawsze chcieliśmy je wydać

ponownie. Mieliśmy nawet co do nich większe plany,

ale z uwagi na to ile mamy z tego kasy, bardziej opłacało

się nam nagrać nowy materiał niż wydawać coś

co było w przeszłości. Jednak kiedy nadarzyła się okazja

stwierdziliśmy, że to niezła gratka, by wydać je w

specjalny sposób i Bart Gabriel dodał tam sporo ognia.

Oddał im sprawiedliwość i to, czego bym oczekiwał

dla każdego kto oddał serce metalowi.

W 2004 roku ukazała się już jedna zremasterowana

wersja debiutu wydana przez Old Metal Records.

Czemu zdecydowaliście się na ponowne wydanie

tej płyty? Po prostu skończył się poprzedni nakład

czy też były jakieś inne powody?

Patrick "Evil" Elkins: Cóż, cały kontrakt z Old Metal

Records to bzdura. King Fowley nigdy nie dotrwał

do końca tego kontraktu i był na mnie wkurzony,

bo potrzebowałem czasu, by zebrać wszystko razem

na sensowne wydawnictwo. Ja zaś czułem się jakby się

tą płytą podtarł. Od tamtego czasu o nim nie słyszałem,

naprawdę odwalił kawał złej i niedobrej roboty.

Absolutne zero. Pudełko połamanych płytek, bardzo

znieważające…

A czemu zdecydowaliście się na ponowny mastering?

Poprzedni nie do końca wam odpowiadał?

Patrick "Evil" Elkins: Ponieważ sądziłem, że oddam

trochę sprawiedliwości brzmieniu, którego ludzie będą

słuchać. Oryginalne nagrania były wystarczająco

złe, musiałem przedstawić je Skol Records i odnoszę

wrażenie, że wykonali świetną robotę robiąc mastering

tego materiału.

Dlaczego ta reedycja nie została wydana przez waszą

nominalną wytwórnię Moribund tylko przez

Skol Records?

Patrick "Evil" Elkins: Wciąż mamy plany na duże

przedsięwzięcie pod szyldem Moribund, czekamy

tylko na właściwy moment, by uderzyć jak kobra, by

jad wsiąknął odpowiednio głęboko. Nagrodzimy każdego

naszego fana, bo bez nich byśmy nie istnieli.

W lipcu weszliście do studia Flatline Audio w celu

nagrania nowego krążka. Muszę przyznać, że niezłe

tempo. W jakim czasie napisaliście ten materiał?

Czy w momencie wejścia do studia całość była już

gotowa czy jeszcze podczas sesji powstawały jakieś

motywy?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Cały czas piszemy,

kochamy tworzyć. Mamy już dwa albo cztery

numery, które na pewno znajdą na nowym materiale,

tak działamy. Mogę nawet powiedzieć, że połowa była

już gotowa by wyjść w 2014r., a reszta dojrzewała

do momentu wkroczenia do studia i rozpoczęcia nagrywania.

Sami robimy całą pre-produkcję, mamy

własne studio, pracujemy tam i rozbudowujemy je.

Chcemy być częścią każdego etapu produkcji, od

kreacji muzyki, poprzez nagrywanie i jej pre-produkcję.

Mamy kilka killerów, ogrywamy je, sprawdzamy

jak będą ze sobą współgrać, to nasz zespół i lubimy

mieć nad nim pełną kontrolę. Kiedy nadejdzie właściwy

moment, by wejść do studia z naszym producentem,

będziemy gotowi pójść dalej i zacząć właściwe

nagrywanie.

Patrick "Evil" Elkins: Są takie momenty w studio,

nawet podczas nagrywania, kiedy pojawiają sie nowe

pomysły i impulsy energetyczne, zupełnie jakbyśmy

zyskiwali nowe moce, którym pozwolamy wziąć górę

i poprowadzić tam, gdzie powinniśmy się znaleźć.

Co powstało pierwsze muzyka czy teksty? A może

obie rzeczy tworzyliście jednocześnie?

Patrick "Evil" Elkins: Cały czas piszemy, niekończący

się proces. Za każdym razem, gdy chwytam za

gitarę lub jestem z chłopakami w jednym pokoju

piszemy coś nowego. Czasami są to same teksty, czasami

riffy, czasami się doskonalimy i bawimy, czyli to

co kochamy robić, więc teksty do numerów są naszą

wspólną kreacją.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Zazwyczaj jako

pierwsza powstaje muzyka, Pat ma jej w głowie

całe mnóstwo. Jestem pewien, że w przeszłości zdarzało

się nam napisać tekst, albo kilka tekstów, a dopiero

potem tworzyć do niego muzykę, ale tak naprawdę

to nie wiem. Wszyscy piszemy teksty na albumy,

niektóre numery to w pełni robotą Pata, niektóre

Harry'ego, czasem ja coś popełnię, niektóre piszemy

we trzech, czasem tylko ja i Harry. To organiczna

sprawa, nie walczymy o to. Lubimy myśleć razem,

chcemy by były spontaniczne i wypływały z serca.

Wszyscy myślimy nad melodią, więc wszyscy jesteśmy

dobrzy w pisaniu tekstów razem z melodiami i

łączeniu ich w komplementarną całość. Lubię tworzyć

melodie pozostające w kontrze - to dla nas bardzo naturalne.

Foto: Satan’s Host

Ile czasu spędziliście w studio? Wszystko poszło

dobrze czy też były jakieś zgrzyty?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie, w studio

jesteśmy jak maszyny. Nagrywamy szybko, nie pieprzymy

sie, nie chcemy tracić czasu, zabijać wibracji.

Wszyscy wiemy czego po sobie oczekiwać, włączając

w to producenta i tak samo w drugą stronę, zawsze

jesteśmy przygotowani. Mamy przy tym mnóstwo

zabawy. Gdy nagrywamy, cały proces, wszystko co

robimy w Satan's Host jest nasza radością, czerpiemy

z tego siły, cieszymy się każdą chwilą.

Patrick "Evil" Elkins: Prawdopodobnie całość nagrywania

zajmuje nam zwykle jakieś dwa tygodnie. Potem

są miksy i proces masterowania, które zabierają

kolejny tydzień lub coś koło tego. Naprawdę nie ma

powodu by prze-produkowywać kawałki. Najlepszą

rzeczą jest zostawić je świeżymi, zaskoczyć samego

siebie gdy będziesz ich słuchał jako finalny produkt,

bo idzie to tak szybko, że zapominasz o partiach które

dodałeś i cały ten pośpiech chęci usłyszenia materiału

sprawia, że wysadza twoją głowę.

Wasze nowe dzieło to album dwupłytowy zatytułowany

"Pre-dating god 1&2". Zdecydowaliście się na

taki krok ze względu na ilość muzyki, którą mieliście

czy też od początku był to zaplanowany ruch?

Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że każdy album jaki robię

jest jedną wielką opowieścią i konceptem. Konceptem

jest to, że jesteśmy Satan's Host i oświecimy

tych wszystkich, którzy rozumieją i którzy będą się

bawić przy tych nagraniach, którzy kochają metal.

My jesteśmy muzykami, my bawimy się tym co tworzymy.

Przeglądamy się w lustrze wędrującym przez

przestrzeń i czas, jest odbiciem naszych dusz i energii

kosmicznej, jesteśmy szczęściarzami mogącymi spersonifikować

te refleksje. Osobiście jestem tylko człowiekiem

i każdy z nas nim jest, ale różnica polega na

tym, że mogę zostawić cząstkę siebie każdemu dziecku

już na zawsze.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tak, "Pre-dating

god Part 1 & 2" i w tytule jest małe "b" w słowie

"bóg", ponieważ nie mówimy o konkretnym bogu, dlatego

piszemy go przez małe "b", wszak jesteśmy Satan's

Host do diaska! Nie zdawaliśmy sobie sprawy

jak długi wyjdzie nam ten album zanim zaczęliśmy go

miksować, a wytwórnia zasugerował by podzielić go

na dwie części, na co my przystaliśmy. Jak dotychczas

nikt nie narzeka na ten fakt. Ludzie zawsze narzekają,

że nasze płyty albo kawałki są za długie, zawsze

tak było, a my nie dbamy o to, bo tworzymy taką

muzykę jaką chcemy. Nie siadamy do stołu i debatujemy,

że dziś nagramy kawałek o takiej i takiej długości.

Jesteśmy pieprzoną metalową kapelą, robimy to

tak jak czujemy. Nie widać jakoś ludzi, którzy wieszają

koty na Iron Maiden, bo ich kawałki są za długie!

Ale owszem, kiedy usiedliśmy do miksu i zobaczyliśmy,

że mamy prawie 75 minut muzyki, przesłuchaliśmy

całość, dla mnie przeleciało, ale doskonale

rozumiem, że dla niektórych to może być za dużo.

Moja filozofia jest taka, żeby dać fanom tak dużo jak

możesz, nie znoszę dostawać płyty na której jest tylko

20 czy 30 minut dobrej muzyki, czuję się oszukany.

Fani zasługują na to, by dać im jak najwięcej. Zawsze

sądziłem, że jeśli kochasz jakiś zespół i uważasz, że

jest super, bierzesz to co artysta sobie postawił za cel,

obdarzasz to szacunkiem i lubisz to. Tak jak kiedyś

powiedział Mick Jagger: "Nie zawsze dostaniesz to,

czego najbardziej oczekujesz!"

Czemu zdecydowaliście się wydać te krążki dzień

po dniu, a nie np. jako dwupłytowe wydawnictwo

razem?

Patrick "Evil" Elkins: Miałem wrażenie, że zawsze

mamy tyle muzyki, że czasami musimy zrobić to dla

wszystkich samotnych owieczek miotających się w

niewiedzy po tej planecie, żeby zaskarbić sobie ich

uwagę. Jesteśmy bezwzględni i silni, możesz nas dawkować,

dać fanom szansę poczuć naszą muzykę i

oddychać nią i poznać czym naprawdę jest. Dać im

możliwość rozkoszowania się i posłuchania każdego

utworu w najbardziej zachwycającym formacie. Będą

mogli wsłuchać się w każdy riff dokładnie, biorąc

sobie niektóre z nich do serc.

Za produkcję ponownie odpowiada Dave Otero i

ponownie wykonał kapitalną robotę. Można już

powoli mówić o własnym brzmieniu Satan's Host?

Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Wyobrażacie

sobie pracę z kimś innym w przyszłości?

Patrick "Evil" Elkins: Oczywiście, że możemy wyobrazić

sobie nagrywanie z innymi na całym świecie,

niefortunnie się składa, że obecnie w biznesie muzycznym

budżet na produkcję spada, dominuje kultura

ściągania, więc zespoły nie mogą pozwolić sobie na

luksus zadzwonienia do każdego producenta, którego

pożądają najbardziej, albo pozwolić sobie na daleką

podróż, bo taki ma kaprys i nagrać album właśnie

SATAN’S HOST 5


tam. Finanse na to nie pozwalają, chyba że jesteś jednym

z tych szczęśliwych zwycięzców loterii z lat 80-

tych i wkroczyłeś do rocka'n'rolla we właściwym czasie

i miejscu, zdobyłeś już swoją fortunę. Tak się też

składa, że większość z nich straciła swój dawny ogień,

nigdy się już nie ruszy z miejsca, w którym się znajduje,

nie wypali nowej ścieżki dla przyszłości metalu.

Pomimo tego, że te dwie płyty to w sumie ok 80

minut muzyki to słucha się ich wyśmienicie bez

cienia znużenia. Czy jednak nie przeszło wam przez

myśl, że to może jednak trochę z długo?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Cóż, jest jak

jest. Jest świetnie, tak się ułożyło, to nie było intencjonalne,

chcieliśmy dać fanom dobry materiał. Jeśli

ktoś narzeka, że jest tego za dużo, to powinien poszukać

sobie nowego hobby, ludzie będą narzekać,

powiem więcej: oczekujemy tego!

Patrick "Evil" Elkins: To prawda, to, co zamierzamy

zrobić kiedy już wypuścimy kolejne cztery albumy w

przyszłości, tak porzućmy trylogie i po prostu zróbmy

to. Dziwię się, że żaden zespół nie próbował czegoś

takiego, bo to świetna zabawa pisać i grać na żywo.

Nie sądzę jednak że miałbym wytrzymałość na zrobienie

dwunastogodzinnego koncertu, to byłby kolejny

krok na drodze do piekła!

Przesłuchałem wasz nowy materiał na razie tylko

jakieś cztery razy, ale już teraz mogę stwierdzić, że

co najmniej utrzymaliście poziom "Virgin Sails". A

jakie jest wasze zdanie? To jest dokładnie to czego

chcieliście?

Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że to zupełna transformacja

w stosunku do wszystkich naszych albumów,

wszystkie ze sobą współgrają. Zawsze staramy się być

krok dalej od poprzedniego sukcesu, czasami zostajemy

na tym samym poziomie, ale najpiękniejsze w tym

wszystkim są te "zabójcze" momenty i kawałki dla każdego.

Moim celem jest być zawsze zadowolonym,

nie tylko jestem "Złym Patrickiem", ale także jestem

Patrickiem "Zadowolonym Muzykiem", zabójcą filozofem,

Azazelem w ludzkiej skórze, kochajcie mnie i

nienawidźcie. Jednego czego możecie być całkiem pewni

, to że ten koleś jest jedynym w swoim rodzaju.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Naszym celem

jest zawsze robić to do ostatka sił i czuję, że udało się

nam to uzyskać na tym albumie, z całych naszych sił.

Pójdziemy po nasz kolejny cel z tym samym nastawieniem,

nawet jeśli będzie to ostatni, zamierzamy

dojrzewać.

Jak na razie nie zauważyłem żadnych zmian. Dalej

raczycie słuchacza mnóstwem świetnych riffów,

genialnymi wokalami Harry'ego i ciężką sekcją.

Może tylko jest trochę więcej epickości. Czym

według was "Pre-dating god" odróżnia się od

waszych wcześniejszych albumów?

Patrick "Evil" Elkins: Zawsze chciałem trochę więcej

epickości dla tych albumów. Nazwa "Pre-dating god"

jest odważnym stwierdzeniem, zwłaszcza tutaj w środku

biblijnego kotła Stanów Zjednoczonych Ameryki,

z kościołami na każdym rogu. Daje mi to więcej

gniewu, ognia i inspiracji do tworzenia jeszcze większej

ilości epickich, gigantycznych numerów.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tak, dużo jej

tym razem, ale już niedługo będzie kontynuacja naszej

muzycznej wędrówki. To jest piękno posiadania

brzmienia. Jesteśmy sezonowi, ale to daje poczucie

dopracowania finalnego produktu. Nie ważne ile ich

wyjdzie, dziesięć czy dwadzieścia kolejnych, zagwarantujemy

że będziesz wiedział, że to Satan's Host.

Krążek jest na tyle wyrównany, że jak na razie nie

jestem w stanie wskazać jakiegoś faworyta, a to z

tej prostej przyczyny, że wszystkie kopią dupą tak

samo. Może wy macie jakieś swoje ulubione kawałki

z nowych albumów?

Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że sposób w jaki są ułożone

te numery, układa je w podróż w mistyczne

miejsce, od głosu kreatora do ludzkich dzieci, ich rebelii

aż do końca, dokładnie tam gdzie zaczęliśmy

wiele lat temu. Nawet druga część utworu tytułowego

mogła by zostać nagrana w 1979. Historia się powtarza.

To czy się jest dobrym czy złym po prawdzie

sprowadza się do destrukcji, to sprawia że jesteśmy

gatunkiem ludzkim. Egzystencja jest krótka, a prawda

jest taka, że powinniśmy się z nią mierzyć silnymi sercami

i trzymać nasze miecze w górze, modlić się do

wyższych bytów, by osiągnąć wielkość. Tylko z tego

Foto: Satan’s Host

powodu tworzymy tak epickie numery.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: To świetny album

z dużą ilością mocnych kawałków, trudno je rozdzielać

na lepsze i gorsze.

Jakie jest znaczenie tytułu? Kim jest "Pre-dating

god"?

Patrick "Evil" Elkins: Pytanie nie brzmi o jakiego boga

chodzi. Pytanie brzmi o jakiego boga będzie chodzić

tobie. Widzisz tych wszystkich tak zwanych liderów,

kłamiących i niszczących wiele aspektów tego

skąd pochodzimy, że zdajesz sobie sprawę z tego, że

oni nie chcą żebyś poznał prawdę o życiu pozaziemskim.

manipulują każdym aspektem naszego życia,

tworząc to czym staliśmy się jako rasa ludzka. Może

to fakt, a może fikcja, ale prawda zawsze wyjdzie na

jaw nawet dzięki geniuszom naukowcom, że jest tam

jakaś odwieczna niemożliwość, koncepcja boga lub

bogów, o których wiemy lub o których się nas uczy.

Wierzę, że żyjemy wszyscy jako jedna całość, odbieramy

echa ze wszechświata zbyt dalekiego dla każdego

z nas. To czym będzie bóg dla tego wszechświata istniało

na długo przed wymyśleniem idei jakiegokolwiek

boga.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: "Pre-dating

god" jest właściwie powrotem do tematów, które poruszaliśmy

na "By the Hands of the Devil", powrotem

do antycznej historii i jak elity zniewoliły masy w

tamtym okresie historycznym. Próbujemy zmusić słuchaczy

do wyjścia poza schemat, zamknięte pudełko i

samemu kontynuować poszukiwania prawdy w tym

życiu i rzeczywistości.

O czym traktuje warstwa liryczna? Jest to koncept?

Możecie przybliżyć kilka szczegółów na ten temat?

Patrick "Evil" Elkins: Oczywiście, przede wszystkim

jest to koncept, lirycznie i duchowo ze sobą powiązany,

zrobiony w imię metalu. Zbyt prosto by było

zwyczajnie napisać kawałek. Mamy rozpisany plan

"wojny" w każdym aspekcie tego co robimy. Tak jak

mówiłem wcześniej, tak wiele wiedzy zostało porzucone

w ciągu wieków, że dla mnie osobiście jest to

bardzo fascynujące odkrywać inne ścieżki. To co

otrzymasz od Satan's Host to największa epopeja i

zbiór muzyki, jaką możemy stworzyć, dla każdego

znajdzie się tu coś innego, każdy odbierze ją indywidualnie,

znajdzie coś innego w słowach czy muzyce,

to będzie podróż do wnętrza samego siebie.

Okładki ponownie stworzył Joe Petagno, a mnie zastanawia

jaka jest ich symbolika? Mają jakieś przesłanie

czy po prostu są fajnymi obrazkami pasującymi

do metalowej płyty?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie możemy

zdradzić całego sekretu. Zadaj sobie raczej pytanie co

według ciebie się na niej znajduje. To nie są tylko

fajne obrazki, musisz przestać myśleć szablonowo,

przestać zadawać sobie pytania o moralność i pochodzenie.

To pozaziemskie, czy tak naprawdę pochodzimy

od małp? Czy to była prawdziwa moc sprawcza,

która sprawiła że staliśmy się tacy jacy jesteśmy?

Patrick "Evil" Elkins: Okładka, jeśli przyjrzysz się

dokładnie jest artefaktem, który może odnieść się do

wielu religii Ziemi: egipskiej, greckiej, prawosławnej

Rosji, Południowej Ameryki, Meksyku… wszędzie

tam, gdzie znajdziesz przekaz o nieznanym pochodzeniu.

Piękno tej grafiki tkwi moim zdaniem w tym,

że jest nieznane i jego wykładnia jest ukryta jak w

hieroglifach z grobowców faraonów.

Na płycie znalazł się też cover Grim Reaper "See

You in Hell" i pomimo mojego uwielbienia dla oryginału

muszę przyznać, że wasza wersja po prostu

urywa dupę. Pierwotnie nagraliście ten numer na

składaka "Harder Than Steel - The Official Keep It

True Tribute Album". Czemu wybór padł akurat na

tego klasyka? Rozważaliście jakieś inne propozycje?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Jesteśmy

"absolwentami" festiwalu Keep It True, a oni co roku

robią składanki z każdym zespołem, który u nich

zagrał. Wybierają covery innych zespołów zagrane na

nich. Zapytali nas czy w tym roku mogliby umieścić i

nas, zgodziliśmy się, i tak wylądowała tam interpretacja

numeru Grim Reaper. Lubimy ją tak bardzo, że

zrobiliśmy ją jeszcze raz w ramach sesji do "Pre-dating

god" i dodaliśmy jako bonus. Zawsze byliśmy

wielkimi fanami Grim Reaper od czasu oryginalnego

"See You in Hell". Nie robimy coverów za często, mamy

kilka, które zrobiliśmy w przeszłości i sądze, że

kiedyś zrobimy coś takiego w przyszłości, ale teraz

skupiamy się na naszej twórczości. Covery które zrobiliśmy

odzwierciedlają bardziej historię dziejąca się

obok, skąd wyszliśmy, nie planujemy robić coverów,

one po prostu się zdarzają.

Patrick "Evil" Elkins: Najśmieszniejsze w tym wszystkim

jest to, że ten kawałek który daliśmy był wyborem

z przypadku. Harry już znał słowa, my posłuchaliśmy

go raz i zaczęliśmy grać w naszym stylu, zupełnie

jakby to był nasz numer i oto jest. Dopiero potem

pokochaliśmy jego wykonywanie. Stał się częścią

naszego arsenału, więc musieliśmy go umieścić na naszym

albumie.

Zdecydowaliście się wrzucić go na nowy album, na

którym wieńczy część pierwszą. Uznaliście, że wpasuje

się w tematykę krążka czy po prostu umieściliście

go jako bonus?

Patrick "Evil" Elkins: Tak, wierzę że pasuje do całości.

Lubię też naszą wykładnię tego numeru i mam

nadzieję, że fani będą się nim cieszyć tak samo jak

6

SATAN’S HOST


my.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Został po prostu

umieszczony jako bonus do pierwszej płyty, nie

ma związku z konceptem.

A czemu zdecydowaliście się na umieszczenie

drugiej wersji numeru tytułowego? Ta z drugiej cześci

jest lżejsza i bardziej klasyczna. Czyżby to był

ukłon w stronę tych bardziej tradycyjnych fanów?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tym właśnie

jest, ukłonem w stronę bardziej tradycyjnie podchodzących

fanów.

Patrick "Evil" Elkins: Zamierzaliśmy zabrać słuchaczy

tam gdzie zaczęliśmy wiele lat temu, przynieśc

troche klasycznego brzmienia, czystych gitar, mocniejszego

feelingu. Jak zasugerowałem wcześniej,

zwrócić się w stronę tego, co było 1979 roku.

Nowy materiał dobitnie pokazuje, że Satan's Host

ma swój unikalny styl. Zdajecie sobie sprawę jak

wyjątkowym zespołem jesteście?

Patrick "Evil" Elkins: Cóż, dziękuję za komplement.

Zawsze wkładamy w naszą muzykę serca i duszę i

doceniamy każdy komplement. Smutna prawda jest

taka, że ja nie jestem w pełni usatysfakcjonowany.

Serce mi podpowiada, że powinienem być jeszcze lepszym

muzykiem. Jako człowiek staram się, by było

widać jak ciężko pracujemy, przelewamy całych siebie

w to co robimy. Nie będzie odpoczynku od Satan's

Host, bo odczuwamy frajdę z tego co piszemy i gramy.

Satysfakcję odczuwam wtedy, gdy wracam do

tego, słucham i nie mogę przestać, tak jakbym był

nadal osiemnastolatkiem słuchającym "Number of

the Beast", "Back In Black", Accept czy Judas

Priest - wszystkich tych niesamowitych płyt, które

wyszły między 1980 - 1987 rokiem. Najlepsze lata i

najlepsze płyty w historii klasycznego metalu. Jeśli

możemy uczucia na tę skalę przelać w naszą muzykę

to jesteśmy naprawdę uzdolnieni żyjąc w tej rzeczywistości,

w której żyjemy i cieszymy się każdym momentem

tego życia.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Kiedy zespół

znajduje swoje brzmienie, to jest to zespół bardzo

specjalny, a metalowa społeczność może poszczycić

się wieloma takimi specjalnymi zespołami mającymi

po 40 czy 50 lat istnienia. W tym wypadku obecnie

mamy nagromadzenie kalk tych specjalnych zespołów.

Mamy szczęście, że mamy własne brzmienie od

kilku dekad.

Jakie macie plany w związku z "Pre-Dating god"?

Na co liczycie w związku z tymi krążkami?

Patrick "Evil" Elkins: Zawsze mamy duże plany.

Gdyby to zależało od nas, to byśmy podróżowali ile

by się dało, ale z pewnych powodów wielu ludzi się

nas boi. Nie chcą nas na swoich festiwalach i koncertach,

więc to co zamierzamy zrobić to wybrać się w

tak długą podróż po Stanach jak się tylko da i być

może po Ameryce Południowej. To samo dotyczy

Europy i innych miejsc, gdzie będziemy wyczekiwani

i fani zażądają, byśmy zagrali.

Macie już jakąś wizję promocji tego materiału czy

też zostawiacie tę kwestię w całości Moribund?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Promujemy

tak mocno jak możemy, Moribund będzie promował,

Gabriel Management będzie promował w Europie,

każdy kto nas wspiera będzie promował.

Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że postaramy się

wytwórnię naprowadzić na najlepsze daty, ogłoszeniami

i innymi środkami, by nazwa i albumy

dotarły do ludzi, by wiedzieli że to metalowe

killery, które rozsadzą im głowy, zanim się wykrwawią

i skręcą karki, a gdy już ich łepetyny

polecą na scenę to dopiero będzie show. Zasiać

strach w ich sercach tak, jak wieki temu zrobił to

Vlad Palownik.

Może wreszcie jakaś większa trasa promocyjna?

Patrick "Evil" Elkins: Jasne! Do diabła! Chcemy

grać, jest tyle muzyki którą Satan's Host ma do

zaoferowania, że nie będzie osoby, która nie zostanie

"nabita na pal" z radości. Oto właśnie chodzi.

Nie jesteśmy tylko studyjnym zespołem, jesteśmy

żywym zespołem. Uważam nawet, że znacznie lepiej

brzmimy właśnie na żywo.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Zamierzamy

do tematu przysiąść, informacje będą spływać na bieżąco,

gdy tylko będziemy mogli ogłosić coś konkretnego.

Fajnie by też było zobaczyć was w Europie, a najlepiej

gdzieś w pobliżu Polski. Jest na to jakaś szansa?

Patrick "Evil" Elkins: To byłaby niezła zabawa, jest

jedna świetna sprawa z europejską publiką, która nas

wciąż zachwyca: ich totalna miłość i oddanie muzyce,

nigdy z czymś takim się nie spotkałem. Nie mogę

ukrywać podniecenia na spotkanie z wszystkimi fanami

z Europy i innych krajów, nawet jeśli nie mówią w

naszym języku to łączy nas więź. Jeśli wszyscy kochamy

to samo to nic jej nie jest w stanie zniszczyć.

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Mam taką nadzieję!

Mamy mnóstwo wiernych legionistów w Polsce

i nasz europejski management (Gabriel Managament/Bart

Gabriel jest z Polski) przepracowuje swój

tyłek każdego dnia dla dobra metalu! Prawdopodobnie

jest najciężej pracującym metalowym gościem jakiego

możesz spotkać. Kochamy naszą relację z Bartem

i mamy nadzieję, że razem z nim urośniemy w

siłę.

Jak byście zareklamowali swój nowy album polskim

maniakom?

Patrick "Evil" Elkins: Możemy z całego serca zagwarantować,

że damy najlepszy metalowy występ jaki

kiedykolwiek słyszeli, będą płakać ze wzruszenia,

zrozumieją dlaczego jesteśmy tak wspaniali.

Jako, że za chwilę mamy koniec roku 2014 to chciałbym

się zapytać was, jakie płyty w tym roku zrobiły

na was największe wrażenie?

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie wiem.

Uważam, że ten rok był wyjątkowo słaby, ale było

parę mocnych rzeczy jak trasa King Diamond czy

Kiss.

Patrick "Evil" Elkins: Największe wrażenie na mnie

zrobił koncert Metalliki na Antarktydzie. Pamiętam

czasy, gdy dzieliłem się kasetami z Larsem, gdy braliśmy

kwasa i paliliśmy hasz. Wtedy także z Cliffem

podczas koncertu w Denver i Colorado Spring, gdzie

było mnóstwo ludzi, siedzieliśmy do samego rana i

świt nas przyłapał na słuchaniu King Diamonda,

Witchfinder General i wielu wspaniałych zespołów.

Być fanem metalu w jego godzinie chwały. Nie lada

osiągnieciem jest zagrać na każdym kontynencie.

Wtedy nikt nawet o tym nie myślał, byliśmy szczęśliwi,

że mogliśmy zagrać razem, posłuchać naszych

ulubionych kapel, coś jednakże mi mówi, że najlepsze

dopiero przed nami.

To już wszystkie pytania z mojej strony, wielkie

dzięki za wywiad.

Patrick "Evil" Elkins: Bardzo dziękujemy tobie i każdemu

naszemu fanowi z osobna, za wsparcie na

całym świecie, dziękujemy. Dlatego właśnie robimy

tak wiele albumów w tak krótkim czasie, dla nas to

najlepszy prezent jaki możemy zaoferować, możliwość

posłuchania naszych dzieci - chwała polskim

legionom!!!

Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Dziękuję! Bardzo

doceniam wasze wsparcie!!!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SATAN’S HOST 7


Wtedy zwróciliśmy się o pomoc do Brada, który na

szczęście był zainteresowany wspólną grą z nami.

Nie chciałem byśmy

na nowej płycie brzmieli tak samo jak w 1987

No, istny ambaras! Sanctuary jest jednym z cichych

bohaterów heavy metalu oraz jednym z

tych zespołów dzięki któremu power metalowa

scena w USA była w latach osiemdziesiątych taka

barwna i tak przepojona energią oraz mocą.

Choć zespół rozpadł się w 1992 roku, zradzając

na swych gruzach bękarta jakim było Nevermore,

to kilka lat temu został ponownie przywrócony

do życia, i to w dawnym składzie. Przygoda

części członków zespołu z Nevermore, a

zwłaszcza apodyktycznego Warrela Dane'a, odcisnęła

jednak swe piętno na nowym obliczu

Sanctuary. Widać to niestety po nowym albumie.

"The Year The Sun Died" jest zresztą jednym

z najlepszych przykładów na to, jak można

zmarnować dobry pomysł, jeżeli się go do końca

nie przemyśli. Zamierzaliśmy przeprowadzić

wywiad telefoniczny z Warrelem Danem, jednak

okazało się to nadzwyczaj problematyczne.

Nie wiem co było przyczyną problemów

utrudniających kontakt z nim, jednak Warrel

nie trzymał się ustalonych wcześniej godzin wywiadu.

Skończyło się w końcu na tym, że wywiad

doszedł do skutku na drodze mailowej, a i

tak, jak można się przekonać, Warrel udzielił

się tylko w części pytań, zostawiając resztę Lenny'emu

Rutledge'owi. Żeby jeszcze tego było

mało nie odpowiedziano nam na kilka istotnych

pytań, a na resztę otrzymywaliśmy zwykle zdawkowe

odpowiedzi. Niestety, specyfika wywiadu

mailowego nie pozwala na zbytnie drążenie

niedopowiedzianych kwestii, więc trudno było

temu skutecznie przeciwdziałać. W takiej sytuacji

można tylko się modlić o dobrą wolę pytanego

i jego chęć wypowiedzi. Jednocześnie to

zabawne i przykre jak Dane i Rutledge usilnie

twierdzą, że nowy materiał Sanctuary rzekomo

w ogóle nie przypomina Nevermore. Zapewne

chcieliby żeby tak było. Ciekawe, że zdarzają się

momenty w tym wywiadzie, gdzie porzucają

obronę tej tezy i sami przyznają, że Sanctuary

brzmi teraz jak Nevermore. No bo, niestety, tak

właśnie jest. Nie chodzi o to, by po latach Sanctuary

grało to samo i kręciło się niebezpiecznie

blisko taśmy przetwórczej w bakutilu. Czym

innym jednak jest granie w podobnym stylu, z

zachowaniem tej samej energii i wkładu. Można

mnożyć przykłady kapel, które trzy dekady po

swoich wzniosłych nagrań z lat osiemdziesiątych

nadal tworzą mocne kompozycje - Satan,

Battleaxe, Tankard, Stormwitch, Blitzkrieg,

Riot, Rigor Mortis, a nawet Overkill. Te kapele

pokazały, że można brzmieć świeżo trzymając

się z grubsza dawnej stylistyki i klimatu. O nowszych

kapelach, które też obracają się w takiej

twórczości, nawet nie wspominam. Nowy album

Sanctuary niestety nie dość, że stoi w zupełnym

innym miejscu niż genialny "Refuge Denied" i

pomysłowy "Into the Mirror Black", to jeszcze

nawet nie brzmi jak wydawnictwo tej samej

kapeli. Nie mamy też tutaj do czynienia ze szlachetnym

rozwojem artystycznym, tak szumnie

przywodzonym do dyskusji przez wizjonerskich

artystów w takich sytuacjach, lecz z obracaniem

się już w zupełnie odmiennych klimatach. Mimo,

że rozmowa dotyczyła głównie Sanctuary,

to przy okazji chcieliśmy dowiedzieć się także

kilku rzeczy dotyczących bieżącej sytuacji Nevermore

oraz aktualnych relacji na linii Loomis

- Dane. Cóż, nie udało się uzyskać jakiś istotniejszych

wiadomości w tej dziedzinie. Wywiad

na szczęście ma też swoje jaśniejsze (i bardziej

obszerniejsze) momenty - głównie dotyczące

tego jak Sanctuary namówiło Mustaine'a do

współpracy przy "Refuge Denied" oraz to jak w

1991 roku były tworzone pierwsze zręby na kolejny,

nieukończony nigdy, album zespołu.

HMP: Sanctuary powróciło po latach z nowych albumem

studyjnym, zatytułowanym "The Year The Sun

Died", który będzie miał swoją oficjalną premierę na

początku października 2014. Jakie odczucia budzi w

tobie to nowe wydawnictwo? Czy uważasz, że udało

ci się osiągnąć wszystko to, co pragnąłeś na tym

krążku?

Warrel Dane: Zdecydowanie. Skonstruowaliśmy super

ciężkie nowoczesne nagranie, które pozostaje wierne

naszym korzeniom. Jest to dość ironiczne, gdyż minęło

już sporo czasu.

Czy możesz nam wyjaśnić, co oznacza tytuł? Jaka

koncepcja się za nim kryje?

Warrel Dane: Płyta jest albumem koncepcyjnym,

opowiadającym o proroku zagłady, który przewiduje w

przyszłości śmierć naszego słońca. Dopiski przy tekstach

powinny wyjaśnić resztę.

Sanctuary odrodziło się w 2010 roku. Co spowodowało

ten impuls do zreaktywowania twojego starego

zespołu? Czy pomysł na powołanie do życia

Sanctuary zrodził się jeszcze przed tym jak Loomis i

Van Williams opuścili Nevermore?

Warrel Dane: Stało się to jeszcze wcześniej. Jeff grał

w Nevermore i Sanctuary zanim zdecydował się opuścić

obie kapele.

Loomis i Van Williams stwierdzili niedawno, że nie

wykluczają tego, by spróbować poskładać Nevermore

z powrotem…

Warrel Dane: Nie spodziewam się wiele po takich deklaracjach.

Obaj mają teraz swoje własne sprawy.

Jak to się stało, że zdecydowałeś się skupić głównie

na Sanctuary? Co sprawiło, że postanowiłeś przełożyć

ten zespół nad Nevermore?

Warrel Dane: Zacząłem pisać prawdziwe hity, które

były jakieś dwadzieścia razy bardziej świeże i żywsze

niż ostatnie dokonania Nevermore.

W składzie zreaktywowanego Sanctuary zabrakło

Seana Blosla. Dlaczego nie ma go w zespole? Nie był

zainteresowany ponownym graniem w Sanctuary?

Lenny Rutledge: Sean po postu nie był chętny. Skupia

teraz swoją uwagę na innych projektach.

Czy Brad Hull grał w Sanctuary wcześniej, jeszcze

przed rozpadem, czy jest on nowym członkiem zespołu?

Lenny Rutledge: Brad był naszym przyjacielem na

scenie metalowej w tamtych czasach. Zastępował na gitarze

Seana Blosla, gdy ten opuścił nasz zespół, czyli

na naszej ostatniej trasie w 1991 roku. Teraz, gdy

wznowiliśmy działalność to Loomis grał razem z nami

przez jakieś sześć miesięcy, jednak gdy opuścił

Nevermore w 2011 roku, porzucił także Sanctuary.

Jak długo chodziła wam po głowie myśl o przywróceniu

działalności Sanctuary?

Lenny Rutledge: Rozmawialiśmy o tym kilka razy na

przestrzeni lat, ale nigdy nic z tego konkretnego nie

wychodziło. W 2010 roku otrzymaliśmy propozycję,

by nasz utwór "Battle Angels" pojawił się w grze Brutal

Legend i wtedy jakoś odżyły nasze wzajemne stosunki

i przyjaźnie.

Czy nie obawialiście się tego, że tworzenie nowego

albumu Sanctuary może być prawdziwym wyzwaniem?

Nie baliście się tego, że mógłby on brzmieć jak

kolejne nagranie Nevermore?

Lenny Rutledge: Nie mieliśmy żadnych wstępnych

założeń co do tego jak ten album miałby brzmieć. Zdawaliśmy

sobie jednak sprawę, że nie unikniemy licznych

porównań. Osobiście uważam zestawienie jakości

naszego dźwięku do brzmienia Nevermore za

komplement, jednak nie wydaję mi się byśmy rzeczywiście

brzmieli na nowym albumie jak oni. Według

mnie w ogóle nie słychać u nas jakiegokolwiek Nevermore.

Prawdziwi fani wiedzą o czym mówię. Muzyka

nie zbliża się do Nevermore ani trochę. Jedynym

wspólnym punktem jest Warrel Dane. Osobiście

uwielbiam to jak zaśpiewał na naszym nowym wydawnictwie.

Nie chciałem byśmy na nowej płycie brzmieli

tak samo jak w 1987. Moim zdaniem to by była porażka.

Sztuka powinna się rozwijać - nie ma powodu

do tego, by ją stwarzać od nowa.

Wokale na dwóch pierwszych płytach Sanctuary wyglądają

i brzmią zupełnie odmiennie od tych z Nevermore.

Nie obawiałeś się, że powrót do maniery,

jaką utrzymywałeś w Sanctuary, może być na tym

poziomie niezwykle trudny? Czy przygotowywałeś

swój głos w jakiś konkretny sposób przed sesją nagraniową

nowego albumu?

Warrel Dane: Cóż, ćwiczyłem wysokie wokale całkiem

dostatecznie, co dobitnie słychać, niezależnie od

tego co inni powiedzą. Tutaj trzeba mieć inne nastawienie

niż w przypadku Nevermore. I nie dlatego, że

gitary mają tu tylko sześć strun, na pierwszych czterech

płytach Nevermore też miały sześć. Tutaj po prostu

jest inny klimat.

Jak wyglądał proces tworzenia materiału na nowe

wydawnictwo? Kto stał na straży tworzenia aranżacji

kompozycyjnych oraz riffów?

Lenny Rutledge: Razem z Warrelem jestem głównym

kompozytorem nowych utworów. W sumie schemat

tworzenia poszczególnych utworów był zawsze inny.

Zwykle jest to tak, że prezentuję Warrelowi muzykę,

którą wymyśliłem, by ten natchniony odpowiednim

klimatem i nastrojem napisał do tego tekst. Niektóre

utwory zostały napisane przy pierwszym podejściu, a

w innych udzielili się także pozostali członkowie zespołu.

Trzymam na boku także kilku gości, których

nazywam Drużyną B, na których to testuję niektóre

swoje pomysły. Są taką swoistą pre-pre-produkcją.

Czasem zdarzało nam się napisać też jakiś utwór w

całości na próbie, tak całym zespołem.

Czy mieliście już przygotowane niektóre teksty je-

Foto: Patrick Heaberili

8

SANCTUARY


szcze przed powstaniem warstwy muzycznej czy też

wszystkie zostały napisane już potem? Czy któryś

spośród nich był przewidziany wcześniej na kolejne

nagranie Nevermore?

Warrel Dane: Jest kilka tekstów, które pisałem zanim

usłyszałem jeszcze nową muzykę, jednak zwykle tworzę

liryki już po usłyszeniu warstwy muzycznej, tak by

zostać przez nią zainspirowany. Nie, żaden z tych tekstów

nie zostałby użyty w Nevermore.

Miałem już okazję usłyszeć nowy album. Nie wypada

nie pogratulować wam waszej ciężkiej pracy, gdyż

naturalnie na pewno włożyliście wiele wysiłku w powstanie

tego materiału. Słuchając nowej płyty ciągle

miałem jednak wrażenie, że produkcja dźwięku jest

podobna do tej, którą znamy z Nevermore. Nie uważasz,

że wasza nowa płyta przypomina nieco styl tej

właśnie kapeli?

Warrel Dane: Oczywiście, że przypomina. Byłem wokalistą

Nevermore, więc zawsze będą w tej kwestii jakieś

porównania. Samo brzmienie w ogóle nie przypomina

Nevermore, może poza nowoczesnym zacięciem,

które jest normalne w dzisiejszych nagraniach.

To już nie są lata osiemdziesiąte i zespoły muszą się

dostosować do nowych standardów. To jest bardzo odświeżające,

że tak unowocześniliśmy brzmienie.

Wkraczamy w niezwykle ekscytującą erę.

Istnieją jednak pewne zespoły, sięgające swym istnieniem

jeszcze do lat osiemdziesiątych, które nadal

grają w takim samym stylu, a mimo to wciąż są w

stanie zachować dawną oryginalność i świeżość -

Manilla Road, Battleaxe, Hell, Tankard, Satan, Saxon,

i tak dalej. Czy nie uważacie, że progres jaki

dokonaliście na nowym albumie nie oddala was za

bardzo od waszych klasycznych korzeni, które zostały

ustanowione na "Refuge Denied"?

Lenny Rutledge: Dla nas ponowne zreformowanie

Sanctuary było nie tylko reaktywacją ale też ponownym

odkryciem. Chcieliśmy zachować dawne wzorce

jednak w tym samym czasie chcieliśmy nagrać album,

który będzie aktualny i znaczący. Taki, który definitywnie

będzie się oddzielał od tamtej epoki.

Grafika, która znalazła się na okładce albumu została

przygotowana przez Travisa Smitha, autora

większości okładek Nevermore. Dlaczego zdecydowaliście

się wybrać właśnie jego? Nie da się ukryć, że

stworzona przez niego praca przypomina żywo jego

styl obecny na grafikach, które przygotował dla Nevermore.

Warrel Dane: Pracowałem z Travisem już tak wiele

razy, że wybór właśnie jego był oczywisty.

Na płycie możemy znaleźć jedenaście kompozycji.

Którą z nich darzycie największa estymą? Która z

nich była najtrudniejsza do nagrania?

Lenny Rutledge: "Existence Fading" oraz "Exitium" są

moimi ulubionymi. Największym wyzwaniem był za to

chyba "Frozen".

Warrel Dane: Utwór tytułowy jest moim bieżącym faworytem.

Zgadzam się także z Lennym, "Frozen" był

bardzo wymagający, także da mnie. Jednak to wyzwanie

zaowocowało pięknym refrenem.

Ostatni album Sanctuary został wydany w 1989 roku.

Co według ciebie stanowi największą różnicę w

kwestii pisania muzyki między dzisiejszymi czasami

a latami osiemdziesiątymi?

Lenny Rutledge: Myślę, że technologia sprawiła, że

tworzenie muzyki stało się łatwiejsze. Głównie dlatego,

że wszyscy mają teraz dostęp do studia nagraniowego

i rejestrowania wielu ścieżek na własnych komputerach.

W ten sposób łatwiejsza jest także wzajemna

wymiana pomysłów.

Chris "Zeuss" Harris jest producentem najnowszego

albumu. Dlaczego wybór padł właśnie na niego? Jak

wyglądała wspólna praca z nim?

Lenny Rutledge: Zeuss był naszym fanem i skontaktował

się z nami poprzez Century Media. Stał się niezwykle

ważnym czynnikiem w powodzeniu produkcji

nowego wydawnictwa.

Opuściłeś Sanctuary w 1992 roku razem z Jimem

Sheppardem oraz Jeffem Loomisem, z którymi założyłeś

nowy zespół. Jakie były powody porzucenia

przez was Sanctuary? Czy to była kwestia intensywnych

tras, problemów z wytwórnią czy może zmian,

które wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych zaczęły

wtedy pojawiać się na scenie muzycznej? A

może powodem było coś jeszcze innego?

Warrel Dane: Nie, po prostu już nie układało się

dobrze między nami. Byliśmy dzieciakami. Teraz jesteśmy

starsi, mądrzejsi i dzięki temu Sanctuary istnieje

w 2014 roku.

Czy Sanctuary jeszcze kontynuowało swe istnienie

po waszym odejściu czy też zespół przestał wtedy istnieć?

Warrel Dane: Nasze odejście naznaczało koniec Sanctuary.

Debiutancki album Sanctuary, czyli "Refuge Denied",

jest niepodważalnym metalowym klasykiem.

Pieczę nad produkcją tego albumu sprawował Dave

Mustaine z Megadeth. Jak to się stało, że wylądowaliście

razem z nim w studio? Czy miał jakiś znaczny

wpływ na wasz zespół, nie tylko w kwestii muzyki?

Nie kazał wam utrzymywać określonego

imidżu scenicznego czy czegoś takiego?

Lenny Rutledge: Dave stanowił dla nas wielką inspirację

na początku. Byliśmy młodym zespołem, a on był

dla nas jak mentor. Podejrzewam więc, że w pewnym

momencie dał nam kilka rad na różne tematy.

Słyszałem o pewnej historii, mówiącej o tym, że po

raz pierwszy usłyszał o Sanctuary, gdy puszczaliście

mu swoje demo z radia samochodowego po koncercie

Megadeth w 1986 roku. Czy tak było w istocie?

Lenny Rutledge: Pamiętam, że wybrałem się wtedy,

jako jedyny z zespołu, na lokalny koncert Kinga Diamonda

i Megadeth. Byłem wtedy zdeterminowany,

by pokazać Dave'owi naszą demówkę. Nie mogłem się

niestety dostać na backstage, ale słyszałem jak ich

Foto: Patrick Heaberili

techniczny mówi "Hej, Dave zatrzymał się w hotelu

nieopodal". Razem ze mną był mój przyjaciel, który

wziął ze sobą dwie ostre laski. Poszliśmy razem do tego

hotelu. Obeszliśmy wszystkie piętra, póki nie znaleźliśmy

najgłośniejszego pokoju. Wepchnęliśmy najpierw

do środka te dwie dziewczyny jako zmyłkę, co

się powiodło, gdyż zostały powitane z otwartymi ramionami.

Dave siedział przy stoliku w rogu pokoju.

Wiedziałem wtedy, że cieszy się dość ponurą reputacją.

Nasze oczy się spotkały, po czym powiedział do

mnie "Ty! Cho no tu!". Byłem przekonany, że mnie

zaraz stąd wyrzuci. Pił Courvoisiera. Spytał się mnie

czy też chcę trochę. Nigdy wcześniej nie piłem Courvoisiera.

Doskonale pamiętam to jak Dave się wtedy

bawił takim małym plastikowym rekinem. Gość był

naprawdę super. Zaczęliśmy rozmawiać o muzyce. W

końcu wyjąłem naszą taśmę i powiedziałem "Stary,

musisz to usłyszeć, muszę ci to puścić". Trochę trzeba

go było poprzekonywać, jednak udało się go w końcu

nakłonić do zejścia na dół do samochodu mojego kumpla.

Puściliśmy kasetę i naprawdę mu się ona spodobała.

Dał mi swój numer telefonu. Myślałem wtedy, że

może nie podał właściwego, bym się w końcu odczepił.

Zadzwoniłem do niego, by to sprawdzić i natknąłem

się na automatyczną sekretarkę z jego głosem. Sam do

mnie zadzwonił kilka tygodni później, mówiąc wtedy

raz jeszcze jak bardzo podobała mu się nasza demówka

i że chciałby zostać naszym producentem w studio.

Okładkę do "Refuge Denied" stworzył Ed Repka.

Jest to zresztą jedna z jego lepszych prac. Czy

pamiętasz może to czy miał on w kwestii jej tworzenia

wolną rękę czy opierał się na waszych konkretnych

instrukcjach?

Lenny Rutledge: Razem z Seanem Bloslem mieliśmy

jasno określony pomysł na to, jak okładka "Refuge

Denied" ma wyglądać. Byliśmy nawet w pracowni Eda

Repki, by towarzyszyć mu przez kilka dni w pracy nad

szczegółami.

Wiele, wiele lat temu, jak możemy przeczytać w wywiadzie

dla zinu Curious Goods, pod koniec trasy

Into The Mirror Black, Dane zapowiedział trzeci

album Sanctuary, który miał się wtedy nazywać

"Psychedelic Prose". Powiedział także, że jest już do

niego przygotowanego nieco materiału, napisanego

przez ciebie i przez Seana. No więc, co się stało z

tymi riffami i pomysłami? Czy coś z tego zostało

użyte na pierwszym demo Nevermore czy też może

coś przetrwało do czasów "The Year The Sun Died"?

Lenny Rutledge: Ten trzeci album miał się nazywać

"Psychedelic Prayers". Nic z tamtego materiału nie

zostało potem użyte. Wszystkie utwory napisane na

nową płytę powstały na przestrzeni ostatnich dziesięciu

lat.

Wróćmy do teraźniejszości. Czy macie już zaplanowaną

trasę na której będziecie promować wasze najnowsze

dzieło?

Lenny Rutledge: Mamy ustawioną trasę w USA po

Zachodnim Wybrzeżu w listopadzie 2014r. Pracujemy

także nad koncertami w Europie. Nic nie jest jeszcze

potwierdzone. (w chwili, gdy ten wywiad był opracowywany,

wiedzieliśmy już, że Sanctuary będzie w

Europie w marcu (w tym na dwóch koncertach w

Polsce) oraz w maju na RockHard Festival - przyp. red)

Które utwory z najnowszej płyty zamierzacie grać na

żywo? Jak będzie wyglądała proporcja między

klasykami a nowymi utworami?

Lenny Rutledge: Myślę, że będziemy grać pierwsze

cztery oraz "Frozen". To, które to będą konkretnie

utwory, zapewne będzie się różnić między kolejnymi

koncertami, ale spodziewajcie się usłyszeć przynajmniej

cztery nowe utwory.

Jakie są wasze następne plany dotyczące przyszłości

Sanctuary? Co zamierzacie robić z zespołem przez

najbliższe parę lat? Czy te plany obejmują także cokolwiek

związanego z Nevermore?

Lenny Rutledge: Póki co, zamierzamy skupić się na

koncertowaniu, gdyż chemia między nami jest naprawdę

wielka. Przyjdzie też czas na nagranie kolejnego

albumu, gdyż nawet teraz jesteśmy w trakcie tworzenia

nowych kompozycji.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Podziękowania za pomoc w tłumaczeniu dla Katarzyny Świrskiej

SANCTUARY 9


Ukochana fabryka hitów

W nadchodzącym roku szykuje się nie lada gratka dla fanów poznańskiej

grupy Turbo. Minie bowiem 35 lat od założenia przez

Henryka Tomczaka, tego najbardziej zasłużonego na polskiej

scenie heavy-metalowej zespołu. Piękna to okazja do świętowania,

ale z tego co wiem muzycy Turbo wcale nie zamierzają spędzić najbliższych

miesięcy na odcinaniu kuponów od przeszłości… Piękna to okazja, by

także powspominać bogatą i obfitą w ciekawe wydarzenia historię zespołu. Na takie wspomnienia

udało nam się namówić lidera i gitarzystę zespołu Wojciecha Hoffmanna. A ja zapraszając

do lektury mogę tylko zaintonować hasło - Panowie, byle do 50-tki !!!

HMP: Witam serdecznie, nie tak dawno, przy okazji

koncertu we wrocławskim klubie Od Zmierzchu Do

Świtu, gratulowałem Wam wydania świetnej płyty

"Piąty Żywioł". Teraz, nie pozostaje mi nic innego,

jak pogratulować, kolejnej znakomitej pozycji w dyskografii

zespołu, a mianowicie koncertowego albumu

"In The Court Of The Lizard". Jak Wy to robicie?

Wojciech Hoffmann: My nic nie robimy, albo inaczej

my po prostu pracujemy w naszej ukochanej fabryce, w

której coś produkujemy. Inni produkują samochody, telewizory,

a my piosenki i płyty. Czasami częściej, czasami

nie. I najpiękniejsze jest to, że robimy to wtedy,

kiedy poczujemy głód tworzenia. Dlatego czasami jesteśmy

najedzeni i nie chcemy zbyt szybko jeść, bo moglibyśmy

źle się poczuć.

Do czasów teraźniejszych, jeszcze powrócimy. Teraz

natomiast, chciałbym namówić Cię Wojtku, na

odrobinę wspomnień z jakże bogatej historii zespołu.

Czy masz świadomość, że przez zespół Turbo przewinęło

się, grubo ponad 20 muzyków? Jak do tej pory…

To chyba zahacza nawet o 25 muzyków. Może to

nawet fajnie, bo paru z nich pozostało na scenie. Inni

gdzieś przepadli, no co zrobić, jak nie wszyscy jadą w

tym samym wagonie? W kapeli musi być absolutna

spójność, jeśli chodzi o drogę zawodową. Mogą, a w zasadzie

powinny być różnice artystyczne, bo to bardzo

rozwija muzycznie, ale cel musi być jeden i koniec! Ci,

co nie rozumieją odchodzą sami, albo proszenie są delikatnie

o opuszczenie zespołu, (śmiech).

Jakich byłych muzyków Turbo, wspominasz z największym

sentymentem?

Myślę, że wszystkich po trochu. Każdy miał swoją krótszą,

albo dłuższą historię. Myślę, że pierwszy skład z

założycielem Turbo, Heniem Tomczakiem na basie i

Wojtkiem Aniołą na perkusji oraz Wojtkiem Sowulą

na wokalu i ten następny, do którego dołączył Grzesiek

Kupczyk na wokalu, Andrzej Łysów na gitarze i

Foto: Metal Mind

postanowiłem, że przy nagraniu którejś z kolejnych

płyt, jako bonus dodamy krążek, z na nowo nagranymi

wszystkimi instrumentalnymi utworami. Może to fajny

pomysł? Jest jeszcze parę utworów, które nigdy nie zostały

nagrane, ale graliśmy je na koncertach. Jest jeszcze

taki utwór instrumentalny, który nazywa się "Turbina".

Niestety nie zachowało się jego żadne nagranie, a

chciałbym je odtworzyć. Może ktoś ma gdzieś przypadkiem

ten utwór, gdzieś na starych taśmach? Prosimy o

kontakt, jeśli ktoś jest w posiadaniu tego nagrania. Nagramy

go natychmiast.

Czy to prawda, że po sukcesie utworu "Dorosłe

dzieci", wytwórnia nalegała, żeby kolejny album

brzmiał łagodniej, przystępniej?

To było idiotyczne, bo rzeczywiście "Trójka" puszczała

tylko "Dorosłe dzieci" i żadna rozgłośnia też nie chciała

innych utworów, a my byliśmy przecież kapelą mocno

metalową i nie w głowie było nam pitolenie. Polton też

chciał inny materiał i dlatego druga płyta nie ukazała

się w Poltonie. Wydał nam ten album w ograniczonym

nakładzie Klub Płytowy Razem. "Smak ciszy" to bardzo

fajny album, ale troszkę inny stylistycznie, bardziej

hard-rockowy.

Właśnie w 1985 roku, ukazuje się album "Smak ciszy",

przynoszący kolejne wielkie hity zespołu, jak utwór

tytułowy, "Wszystko będzie Ok", "Jaki był ten dzień",

czy "Już nie z tobą". Jednak spotkałem się z twoją

Wojtku wypowiedzią, o "okresie błędów i wypaczeń"

w historii zespołu. Czy dotyczyła tego okresu, albumu?

Nie, to nie dotyczy tego albumu. Mi chodzi o ten okres

gdzie graliśmy "Przebój miesiąca", "Kręci się nasz film",

"Zwykły tramp" itp... To też bardzo fajne utwory, ale

nie w stylistyce Turbo. To mógłby zagrać np. Odział

Zamknięty, ale nie my. Ale jak nikt nie chciał nas puszczać

z mocnymi utworami to zrobiliśmy ten kiepski

krok i zaczęliśmy popować. Na szczęście poszliśmy po

rozum do głowy i wróciliśmy "Kawalerią" do mocnego

metalu.

Widziałem w tym roku, aż trzy wasze koncerty, każdy

pozostawił świetne wrażenie. Na scenie emanujecie

niesamowitą energią. Wydaje się, że obecny miks doświadczenia

z młodością, jeśli chodzi o skład zespołu,

jest dla Was idealny…

To są sytuacje nieprzewidziane. Nigdy nie wiadomo,

kto odejdzie, a kto się pojawi. Odejście Dominika (Dominik

Jokiel - gitarzysta Turbo w latach 2001-2014 -

przyp.red.) było dla nas dość zaskakujące. Na szczęście

szybko znaleźliśmy Tercjusza i jest znakomicie. Tak

więc bilans młodości pozostał ten sam, bo wiekowo Dominik

i Tercjusz to ta sama półka. A z młodymi pracuje

się znakomicie. Są zaangażowani i pełni wiary w to,

co robimy i być może dodają nam siły, a raczej na pewno,

w uprawianiu tego trudnego zawodu... Ten stan

jest dla nas rzeczywiście idealny...

A jak w zespole, zaaklimatyzował się nowy nabytek,

gitarzysta Krzysztof "Tercjusz"Kurczewski?

Krzysiek wpasował się idealnie. Wydaje nam się jakby

grał tutaj od zawsze, a przecież Dominik był z nami aż

13 lat. Był najdłużej grającym w zespole gitarzystą...

oprócz mnie oczywiście. Krzysiek jest bardzo kreatywny

i roznoszą go różne pomysły. Nie jest metalowcem

z krwi i kości, ale jest znakomitym rasowym gitarzystą

i aż mi się już chce zacząć prace nad nowym materiałem.

To będzie bardzo ekscytujące pracować z nim.

Bogusz Rutkiewicz na basie, a i jeszcze Tomek Goehs

na perkusji. To oprócz aktualnego składu, najważniejsze

składy w historii Turbo.

Zespół powstał w 1980 roku, a w roku 1983, ukazał się

debiutancki album Turbo, zatytułowany "Dorosłe

Dzieci". Album robi świetne wrażenie do dziś, pomysłową

mieszanką hard-rocka i heavy metalu. Jak dziś

z perspektywy czasu, wspominasz tamten pierwszy

okres i wspomnianą płytę?

To był chyba najpiękniejszy okres w naszym życiu, albo

jeden z najpiękniejszych. Wiesz, wszystko co jest pierwsze,

jest najpiękniejsze. Byliśmy wtedy bardzo młodzi

i dostaliśmy szansę od losu zrobić coś, co się okazało po

latach czymś wspaniałym. Nagraliśmy pierwszą naszą

płytę, a na niej jest przecież jeden z najważniejszych

utworów w historii polskiego rocka. "Dorosłe dzieci",

które do dzisiaj po 33 latach ciągle są w czołówce Topu

Wszech-Czasów. To niesamowite zrobić coś, co już na

wieki pozostanie po tobie.

Na albumie "Dorosłe Dzieci", znajduje się jeden z

moich ulubionych utworów instrumentalnych Turbo,

zatytułowany "W sobie". Pamiętasz jak narodziła się

tradycja nagrywania utworu instrumentalnego, na

każdy album?

Ja tego nie pamiętam. Myślę, że tak jak Iron Maiden

chcieliśmy mieć jakiś utwór instrumentalny, albo nam

zabrakło tekstu?... Nie pamiętam, ale od tej płyty pomysł

został już na stałe. I nawet tak sobie kiedyś

W 1985 roku, wystąpiliście na festiwalu Rock Arena,

obok m.in. jednego z moich ukochanych zespołów,

grającego do dziś, duńskiego Pretty Maids. Jakie

wspomnienia macie z tego występu, imprezy?

To był szalony okres dla nas. Byliśmy w jakiś sposób

gwiazdami i ówczesnymi celebrytami. Rock Arena, to

świetna impreza. Graliśmy wielokrotnie, a dzisiaj na

Rock Arenę nasza poznańska agencja Go-Ahead nas

nigdy nie zaprosiła, chociaż graliśmy wielokrotnie na tej

imprezie, ale cóż takie czasy... A wtedy zagrać taką

sztukę z zachodnim bandem to było coś niesamowitego.

Czuliśmy się jak Bogowie. Na jednej scenie ze

światem... cudowne i bezcenne wtedy przeżycie....

Po wydaniu zaledwie dwóch albumów studyjnych,

zawojowaliście kraj, mnóstwem rockowych hitów, jak

np. "Dorosłe dzieci", "Pozorne życie". Wydaje się, że

w tamtych czasach społeczeństwo, było zdecydowanie

bardziej otwarte na rockową muzę. Co jest nie

tak Waszym zdaniem, w naszych czasach, że muzyka

rockowa, metalowa, nie może spokojnie wybrzmieć w

mediach, tylko tkwi nadal, gdzieś głęboko w podziemiu?

Debilizm decydentów i korporacje, które sterują rynkiem

muzycznym. Nastawienie jest takie, żeby natychmiast

zarobić jak największe pieniądze. I silą się cwaniacy

na wymyślanie różnych nowych show w TV, które

zwiększają oglądalność i ludzie, ta szara masa siedzi

ogłupiała przed ekranami i ciśnie te esemesy nie wiedząc,

że i tak wszystko jest ustalone. Muzyka rockowa

jest mocna, głośna i taka pani Kazia, co kupuje proszek

i podpaski, bo dowiedziała się z reklamy, że te, a nie te

zwykłe, nie będzie oglądać i słuchać programów gdzie

jej jakiś popapraniec wyje jak kojot i wrzeszczy jakieś

bzdety, że jest nieszczęśliwy i chce zmieniać świat. Pani

Kazia włącza sobie kanał Polo TV i jest w niebo wzięta,

bo tam lecą "Majteczki w kropeczki" i gra gitara, jakby

Ferdynant Kiepski powiedział. I wszystko byłoby OK,

gdyby były zachowane proporcje. Ale nie, świat oszalał.

Tylko kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Wytwórnie płytowe

kupują czas antenowy i lansowane są tylko opłacone

rzeczy, a normalny rockowy wykonawca, który najczęściej

sam sobie wydaje płyty, nie ma kasy, żeby wykupić

ten czas i nie jest lansowany. A jak cię nie ma w TV i w

radio na jakiejś Liście Przebojów, to sobie siedź w domu

i daj spokój z graniem...

Kolejnym mocnym uderzeniem Turbo, okazała się

płyta "Kawaleria Szatana". Brzmiąca totalnie inaczej

od poprzedniej. Jak się potem okazało, to nie był koniec

zmian stylistycznych w historii zespołu. Co spowodowało

tą zmianę brzmienia, na dużo agresy-

10

TURBO


wniejszą, jeśli mówimy o "Kawalerii…"?

Tłumaczyłem już wielokrotnie w różnych wywiadach,

że to była bardzo naturalna konieczność nawet. Nie

chciałem nigdy nagrywać identycznych płyt, bo wydawało

mi się to bezcelowe, żeby wydawać kolejną płytę

identyczną jak np. AC/DC. W tamtych latach rozwijały

się nowe nurty w heavy metalu i nam się to bardzo podobało.

Byliśmy młodzi, krew w żyłach buzowała i

chcieliśmy załapać się do wagonu z tabliczką "Świat". I

chyba nam się to udało, ale pociąg się tak rozpędził, że

nie opanowaliśmy tego i w porę nie zaciągnęliśmy

hamulca.

W Polsce, graliście wówczas na wszystkich najważniejszych

festiwalach, corocznie. Mam na myśli Metalmanię,

Jarocin. Pamiętasz może, jakieś zabawne

historie związane z tymi występami?

Pewnie jakieś były, ale nic mi aktualnie nie przychodzi

do głowy. Jeśli mogę taką historię zabawną przytoczyć,

chociaż dla nas chyba nie była zabawna. Pamiętam jak

graliśmy próbę przed Metalmanią, a na scenę wszedł

zespół Helloween i chłopaki zaczęli się śmiać z naszej

perkusji. No a jaką mieliśmy mieć? Mieszkaliśmy w socjalizmie...

ale jak Tomek Goehs zaczął napierdalać, to

koledzy już się nie śmiali, tylko przyszli nam pogratulować...

Reszty grzechów nie pamiętam...

O ile w Polsce, osiągnęliście sukces, właściwie od początku,

o tyle po wydaniu "Kawalerii Szatana" a potem

płyty "Ostatni Wojownik" (w wersji zachodniej

"Last Warrior"), zainteresował się wami Zachód.

Nieszczęściem zespołu stały się wówczas problemy z

wizami, pozwoleniami na wyjazdy zagraniczne.

Opowiedz proszę trochę o tamtych czasach…

Szkoda czasu, bo to były czasy piękne, bo graliśmy

dużo koncertów i byliśmy młodzi, nagraliśmy też naszą

pierwszą na zachodzie płytę. Ale zarazem czasy smutne,

niebezpieczne i okrutne. Nie zrobiliśmy kariery na

zachodzie tylko dlatego, że nie było paszportów w

domach, wszędzie były wizy i pozwolenia. A nikt nie

wyłoży forsy, która może się nie zwrócić, a ładując w

nas wytwórnia Noise Records zdawała sobie sprawę z

tego, że możemy nie pojechać na trasę, bo nie dostaniemy

wiz i paszportów i to wszystko na ten temat.

Na przełomie lat 80-tych i 90-tych, zmiany stylistyczne

stały się znakiem firmowym Turbo. Mam tu na

myśli płyty "Epidemic" czy "Dead End". Wiązało się

to też ze zmianami personalnymi. Porównując płytę

"Dorosłe Dzieci" choćby z "Dead End", można odnieść

wrażenie, że grają dwa zupełnie inne zespoły…

No, bo to był w zasadzie inny zespół, oczywiście stylistycznie.

Jak myślisz, czy gdyby szykowana wówczas trasa

koncertowa z zespołem Exodus, wypaliła i pociągnęła

za sobą następne, skład personalny i linia muzyczna

prezentowana wówczas przez Turbo, miałaby szansę

być kontynuowana?

Myślę, że tak by już pozostało. Gralibyśmy bardzo ostro

i kto wie czy nie bylibyśmy dzisiaj w tym miejscu,

co Behemoth, Vader i Decapitated? Ale jest jak jest i

nie ma sensu rozpaczać...

W latach 90-tych, zespół Turbo zniknął ze sceny

muzycznej w Polsce. Czym się zajmowaliście w tamtym

czasie?

Każdy z nas w jakiś sposób uczestniczył w życiu muzycznym.

Grzegorz z Andrzejem Łysowem grali w

CETI, Tomek Goehs grał już u Kazika. Bogusz grał

przeboje, a ja produkowałem spoty reklamowe i trzy

lata 1997-2000 grałem w Czerwonych Gitarach.

Powróciliście płytą "Awatar", wydaną w barwach

MMP, w roku 2001. Płyta zdawała się łączyć trochę

starego heavy-metalowego Turbo, z nowoczesnym,

metalowym soundem. Odniosłem wrażenie, że chcieliście

pokazać, że mimo paru lat niebytu, jako muzycy

i zespół nadal jesteście na czasie…

Dokładnie tak właśnie było. Zrobiliśmy zebranie i padło

pytanie... "co dalej maturzysto?"... Mieliśmy do wyboru,

grać przeboje typu "Smak ciszy", albo odcinać

kupony od "Kawalerii". Wybraliśmy wariant rozwojowy.

Chcieliśmy pokazać, ze pomimo nieobecności nie

przespaliśmy tego okresu pauzy, i że wiemy, co to nowe

brzmienia i stąd taki, a nie inny "Awatar".

Album "Awatar", spotkał się z ciepłym przyjęciem

krytyki, lecz część fanów uznała go jednak za zbyt

postępowy, porównywano was nawet do popularnego

wówczas Korna. Czy to te głosy, spowodowały, że na

kolejnej płycie "Tożsamość", zdecydowanie wróciliście

do tradycyjnego heavy-metalowego brzmienia?

Być może przyczyniły się troszkę. Ale pomimo tego, że

całkiem dobrze się czuliśmy w tamtej muzyce postanowiliśmy

wrócić do czegoś, z czego wyrastamy, czyli

do klasycznego heavy-metalu. Tutaj czujemy się najlepiej

i jest to dla nas wspaniała zabawa

Jak wyglądała atmosfera w kapeli, po wydaniu albumu

"Tożsamość". Z tego co wiem, ostatnie lata

współpracy z byłym wokalistą Turbo, Grzegorzem

Kupczykiem, nie były łatwe?

Grzesiek bardzo mocno angażował się w CETI i brakowało

mu czasu na pracę z nami. Może był zmęczony

wszystkim? O to trzeba już jego zapytać. A jak ktoś nie

ma czasu to współpraca jest utrudniona i tak rzeczywiście

było...

Ostatecznie Grzegorz Kupczyk, odszedł z zespołu w

2007 roku, by w pełni poświęcić się swojej kapeli

CETI. Czy los zespołu, był wówczas po raz kolejny

zagrożony?

Tak, ja chciałem kapelę rozwiązać, ale na szczęście

Bogusz mnie odwiódł od tego postanowienia i nakłonił

do tego, żebyśmy zaryzykowali z nowym wokalistą. I

tak też się stało. Dołączył do nas Tomek Struszczyk.

Udała się wam rzecz niezwykła. Naprawdę rzadko

się zdarza, że w zespole o tak długiej historii i z tak

charakterystycznym wokalistą, udaje się tego wokalistę

zastąpić. W dodatku, bez większych głosów

sprzeciwu, ze strony fanów. Oczywiście największa

w tym zasługa głównego zainteresowanego, Tomka

Struszczyka…

Rzeczywiście można powiedzieć, że wygraliśmy los na

loterii. Niewielu to się udało. Nam jednak tak. Mieliśmy

szczęście, że przyszła zmiana pokoleniowa i wielu

młodych odbiorców nie zna nas z twarzy i to była jedyna

rzecz, która mnie przekonała, żeby spróbować z nowym

wokalem. Tomek do tego ma głos troszkę podobny

do Grześka i to jest cały plus. Bo wyobraź sobie

teraz w Turbo taki wokal jak growling? To byłaby natychmiastowa

porażka, a tak Tomek potrafi pociągnąć

melodię, jak i wrzasnąć jak Halford.

Wiem, że nie jesteście zadowoleni ze wszystkich

swoich tekstów piosenek. Po przyjściu Tomka do

kapeli, w tej kwestii wiele się zmieniło. Jestem

wielkim fanem jego liryk, zresztą wokalu także…

Tomek przypomina mi troszkę teksty nieodżałowanego

Andrzeja Sobczaka. Grzesiek pisał inaczej, ale też

były inne czasy. Teraz Tomek stara się pisać to, co mu

leży na sercu. Tematów w dniu dzisiejszym jest tak wiele,

ze można jednego dnia napisać książkę, a co dopiero

zwykły tekst. Teksty powinny być czymś dla słuchacza,

bo bardzo często oni utożsamiają się z historiami w

nich zawartymi. Często to są obudzone sytuacje z ich

życia. Ja nie przywiązywałem nigdy wagi do tekstów i

może dlatego były takie a nie inne. Teraz zwracam uwagę

na ich zawartość i sens. Z tekstów Tomka jesteśmy

bardzo zadowoleni.

Pierwszy album z nowym wokalistą "Strażnik Światła",

pokazał Turbo od świetnej dynamicznej strony.

Kilka utworów jak tytułowy, czy "Szept sumienia",

zdają się pokazywać progresywne oblicze zespołu…

Staram się na każdej płycie przemycić chociaż troszkę

mojej ukochanej progresji. W "Strażniku" jest jej więcej,

ale w "Tożsamości" też ona jest. Na ostatniej płycie

również się pojawia, chociaż w szczątkowej formie. Myślę,

że to dobra droga. Nie zaszkodzi dodać do prostoty

metalu troszkę przypraw...

Tomek zdecydowanie wniósł mnóstwo energii do zespołu,

płyta została przyjęta świetnie. Jednak na kolejną,

wydany w 2013 roku, album "Piąty żywioł", musieliśmy

czekać aż cztery lata. Co spowodowało tak

długą przerwę?

Bez przesady. To nie była aż tak długa przerwa. Płyta

powinna powstać wtedy, kiedy zespół czuje taką potrzebę.

My mieliśmy rzeczywiście potrzebę nagrania

płyty po dwóch latach, ale odejście Krzyżyka spowolniło

cały proces. Jak Bobiś okrzepł w kapeli stwierdziliśmy,

że teraz jest ten moment i tak się stało...

Wspomniany "Piąty żywioł" rozłożył mnie na łopatki.

Zresztą nie tylko mnie. Nagraliście znakomity, melodyjny,

klasyczny album heavy-metalowy, ze świetnymi

tekstami. Zauważyłem, że płyta mimo metalowego

charakteru, podoba się też ludziom o zupełnie

innych gustach muzycznych. Jestem pewien, że jest to

wyjątkowa pozycja w dyskografii zespołu. Też tak

sądzicie?

O wyjątkowości płyty zapewne decydują sami odbiorcy,

chociaż myślę, że mamy duży wkład w jej wyjątkowość.

Od początku chcieliśmy nagrać płytę prostszą niż

"Strażnik", z krótszymi utworami, ale jednocześnie

mocną. I chyba to nam się udało. Ja z kolei uwielbiam

melodię, która według mnie jest najważniejsza w muzyce.

Ludzie powinni zapamiętać piosenkę, żeby ją potem

nucić pod nosem. Czegoś bardzo skomplikowanego

nie zanucą. A my też tworzymy przecież dla nich, żeby

dać im chwilkę radości...

Pięknym zakończeniem albumu, jest utwór "Może

tylko płynie czas". Wspaniała, rozbudowana i bardzo

emocjonalna kompozycja. Kto skomponował ten

utwór?

Tomek przysłał mi dwa lata temu sam początek i nie

wiedziałem do samego końca, co z tym zrobić. Nie

miałem żadnego pomysłu. A uważałem ten fragment za

wybitny, więc nie chciałem go zepsuć. I podczas końcowych

prób, w któryś dzień samo wyszło. Tak bywa

często, że utwory leżą latami i nic nie można zrobić i

nagle przychodzi chwila i to jest właśnie to. Komponuje

każdy z nas, a na koniec wszystko rozpisujemy na każdego,

bo każdy ma jakiś wkład w to, co gramy...

Wspomniałem o przerwie między poprzednimi albumami.

Mam nadzieje, że na następną płytę, fani nie

będą musieli czekać tak długo? Jeśli dobrze liczę, w

przyszłym roku wypada kapeli "mały" jubileusz?

Następna płyta? W zasadzie można, ale to chyba końcówka

roku będzie najlepsza. Ukoronowanie naszego

trzydziestopięciolecia. Chciałbym, żeby była to wybitna

płyta i czuję, że tak będzie. Mam mnóstwo nowych,

zaskakujących pomysłów w komputerze. Myślę, że w

okolicy późnej wiosny zaczniemy to sklejać i do studia...

Wracając jeszcze do najnowszego DVD koncertowego,

które pokazuje zespół, jak zawsze, w znakomitej

formie. Wiem, że lubicie płyty Iron Maiden z

Paulem Di'Anno na wokalu. Jednak z tego, co

słyszałem, nie zrobił na was zbyt dobrego wrażenia,

przynajmniej wizualnie…

Po prostu dramat. Ja rozumiem, człowiek lubi sobie

zjeść, nie przepada za ruchem no i pewnie alkohol, ale

to dotyczy każdego z nas, ale popatrz jak ja wyglądam,

a jak Di'Anno? Jest różnica?... No jest, ale ja dbam o

dietę, nie piję, nie palę itd... Jak można się tak zapuścić.

A też jestem bardzo leniwy i lubię jeść. A wokal to też

porażka. Dla mnie beczał jak koza na tym koncercie,

ale i tak szacunek za wkład w tą piękną historię

Ironów.

Podczas niedawnego koncertu, na wrocławskich konfrontacjach

rockowych, zaskoczyliście publiczność

wykonaniem utworu "The Raven" z płyty "Dead End".

Muszę przyznać, było to wyborne, lecz jako fan bardziej

klasycznego oblicza Turbo, mam nadzieję, że w

kwestii zmian stylistycznych, powiedzieliście już

ostatnie słowo…

Bardzo krótko... Tak! Zmian diametralnych nie będzie,

tylko klasyka i jeszcze raz klasyka!!! A "The Raven" jest

znakomicie przyjmowany przez publiczność. Osobiście

bardzo lubię grać ten kawałek.

W mijającym powoli roku, zagraliście sporo koncertów,

promujących nową płytę. Dotarliście nawet

na zagraniczne festiwale do Niemiec i Szwecji. Jak

było?

To zupełnie inny świat. Tam wszystko jest normalnie

poukładane. Ludzie przychodzą na koncert i wyobraź

sobie zespół, który gra o godz. 15.30, jakiś zespół Turbo

z jakiejś wschodniej Europy ma znakomite przyjęcie

i nikt nie opuszcza widowni, a ma widownie 3-4 tysiące

ludzi. Przyjęcie jak byśmy byli, co najmniej Saxon.

Wspaniałe przeżycie. Być może w przyszłym roku zawitamy

jeszcze na jakieś festiwale. Sprawy są w toku...

Panowie, jeszcze raz gratulując ostatnich wydawnictw,

chciałem także, jako fan, podziękować wam

za masę wzruszeń, jakie przekazujecie w muzyce.

Powiedzcie, zatem na koniec, o planach Turbo na najbliższe

miesiące…

Grać, grać i jeszcze raz grać. Nagrywać i nadal dawać

wzruszenia i przyjemność słuchania kapeli. Jesteśmy

bardzo szczęśliwi, że to już 35 lat, a ciągle nam i fanom

mało. Jesteśmy szczęściarzami. Dziękujemy wszystkim

za te 35lat i liczymy, że uda się jeszcze osiągnąć 50-tkę?

Dziękuję za wywiad i do zobaczenia na koncertach…

My również dziękujemy i pozdrawiamy.

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

TURBO 11


Turbo - Dorosłe Dzieci

1982 Polton

Który zespół, nie chciałby nagrać takiego

debiutu. Turbo, po kilku latach grania

koncertów, roszad personalnych, już z

Grzegorzem Kupczykiem na wokalu,

nagrało porywający album, którego słuchanie

po ponad trzydziestu latach od

wydania, jest nadal ekscytujące. Czuć w

tym wszystkim, niesamowitą, momentami

nieokiełznaną ekspresję. Fantastyczny

miks pomysłowego hard rocka z heavy

metalem, z naciskiem jeszcze, na ten

pierwszy, co miało się wkrótce zmienić.

Szalone tempa ("Ktoś zamienił", "Szalony

Ikar", "Toczy się po linie"), fantastyczny

instrumental, w którym czuć ducha

Gary Moore'a, ("W sobie"), a do tego

wielkie, ponadczasowe hity ("Dorosłe

Dzieci", "Pozorne życie"). Nawet gdyby

zespół poprzestał na tej jednej płycie,

miałby zapewnioną dozgonną pamięć fanów.

Moc! (5.5)

Turbo - Smak ciszy

1985 Klub Płytowy Razem

Udana kontynuacja niezwykłego debiutu.

Zwraca uwagę nieco wygładzone brzmienie,

jednak płyta niewiele ustępuję

poprzedniej. Dominuje przebojowe granie

spod znaku hard/heavy ("Cały czas

uczą nas", "Słowa pełne słów", "Czy mnie

nie ma", "Wybieraj sam"), jednak grupa

potrafi też nieźle przyłożyć za sprawą

rozpędzonego "Już nie z tobą", czy obdarzonego

zadziornym riffem i kapitalnymi

wokalizami utworem "Wariacki taniec".

Jakby tego było mało, otrzymujemy kolejny

ponadczasowy przebój, "Jaki był ten

dzień". Bardzo udane są także, instrumentalny

"Narodziny Demona" i obdarzony

potężnym riffem gitarowym

"Wszystko będzie Ok". Ten ostatni tytuł

brzmi proroczo, jeśli odnieść go do kolejnego

albumu, który zespół Turbo nagrał

wkrótce. (5)

Turbo - Kawaleria Szatana

1986 Pronit

Pierwszy krok zespołu w stronę bardziej

agresywnego, szorstkiego grania. Nadal

mamy do czynienia z klasycznym heavy

metalem, tym razem jednak podanym w

drapieżny, zadziorny sposób. Na próżno

tu szukać przyjaznych radiu utworów,

jak choćby "Wybieraj sam", z poprzedniego

albumu. Płyta kultowa, myślę, że

zasłużenie. Świadczy o tym poziom kompozycji.

Nie ma na tym albumie wypełniaczy,

od rozpędzonych do granic możliwości

utworów jak "Żołnierz Fortuny",

"Kawaleria Szatana 1", czy "Sztuczne oddychanie"

z kapitalną, melodyjną gitarą w

refrenie, przez klimatyczną "Kometę

Halleya", obdarzony kapitalnym, niejednoznacznym

tekstem "Wybacz wszystkim

wrogom", aż po moje ukochane na

tej płycie numery "Kawaleria Szatana 2"

i "Ostatni grzeszników płacz". Pięknie się

w to wszystko wpasował Grzegorz Kupczyk,

śpiewając z kapitalna chrypką, zadziornie.

Kolejny album Turbo, na światowym

poziomie. (5,7)

Turbo - Ostatni Wojownik

1987 Pronit

Płyta zdradzająca wyraźne fascynacje

zespołu sceną kalifornijskiego Bay Area.

Słowem zdecydowanie thrash metalowy

album a zarazem chyba ostatnia płyta

Turbo z pierwszego okresu działalności,

która została przyjęta bez większych

kontrowersji, jako kolejny etap rozwoju

kapeli. "Ostatni Wojownik" do dziś robi

wrażenie, jako niesamowity pokaz ekspresji,

ostrych i szybkich riffów gitarowych,

kanonad perkusyjnych i szorstkiego

drapieżnego wokalu Grzegorza Kupczyka.

Na ołtarzu wyżej wymienionych

składników, zdecydowanie została poświęcona

melodyka, jakże istotna na

poprzednich płytach zespołu. Wyróżnić

należy zdecydowanie utwór tytułowy a

także łączący delikatne motywy z thrashowym

ciężarem "Miecz Beruda". Odrobinę

bardziej klasycznego Turbo usłyszymy

w utworze "Bogini chaosu", co nie

zmienia faktu, że fani pierwszych dwóch

płyt zespołu, mogli być nieco zaskoczeni

zawartością krążka. (4.5)

Turbo - Alive

1987 Metal Mind

Zapis koncertów zespołu z lat 1986-

1987 z katowickiego Spodka. Repertuar

płyty wypełniają utwory z "Kawalerii

Szatana" i niewydanej jeszcze wówczas

płyty "Ostatni Wojownik". Tak więc

otrzymujemy pokaz mocnej, thrashowej,

energetycznej, metalowej jazdy z kapitalnym

wokalem Grzegorza Kupczyka.

Ciekawy zapis ówczesnej wysokiej formy

zespołu, dziś już nie robiący zbyt dużego

wrażenia, głównie ze względu na średniej

jakości brzmienie. Z pewnością znakomita

pamiątka dla osób będących wówczas

w Spodku. (4)

Turbo - Epidemie

1989 Polskie Nagrania

Fani Turbo właściwie mogli spodziewać

się wszystkiego. Muzycy na poprzednich

płytach udowodnili, że nie boją się eksperymentów

i bacznie obserwują, co

dzieje się w światowym metalu. Nie

wszystkim fanom taka postawa przypadła

do gustu, jednak na albumie "Epidemie"

(wydanym także w wersji zachodniej,

jako "Epidemic"), zespół mimo

nowoczesnego charakteru i brzmienia

utworów, sięgnął także do swej chlubnej

przeszłości. Na albumie utrzymanym w

stylu heavy-thrash, słychać zdecydowanie

więcej melodyjnego grania, także wokale

są zdecydowanie bliższe "Kawalerii

Szatana", niż płycie "Ostatni Wojownik".

Przykładami takiego grania są,

naszpikowana solówkami gitarowymi

"Pętla czasu" z klasycznym refrenem, czy

"Szalony świat" z fajnymi kombinacjami

rytmicznymi i solem basowym. Progresywne,

rozbudowane fragmenty instrumentalne

znajdziemy niemal w każdym

utworze, co zdecydowanie podnosi poziom

płyty. Warto wspomnieć, że to debiut

w barwach Turbo, Roberta "Litzy"

Friedricha, tym razem jeszcze jedynie,

jako gitarzysty. Ciekawy album. (4.7)

Turbo - Dead End

1990 Under One Flag

Obowiązki wokalisty po Grzegorzu

Kupczyku, który opuścił zespół, przejął

grający także na gitarze Robert Friedrich.

Chyba właśnie wokal Litzy sprawia,

że trudno tą płytę zestawić z innymi w

dorobku poznańskiej załogi. Klasyczny

metal zaczął być w tamtych czasach w

odwrocie i Turbo po raz kolejny udowodniło,

że trzyma rękę na pulsie, serwując

fanom nowoczesną odmianę motorycznego

thrash-metalu. Niestety w przypadku

"Dead End", właśnie z uwagi na

wokal (niemal growl) uważam, że lepszym

pomysłem byłoby nagranie tego

albumu pod innym szyldem. Z dzisiejszej

perspektywy, mimo niezaprzeczalnych

atutów artystycznych, nie potrafię tej

płyty ocenić inaczej, niż jako średnio

udany eksperyment zespołu. (3.5)

Turbo - One Way

1992 Carnage

Ostatnia próba ratowania i utrzymania

zespołu Turbo przy życiu poczyniona na

płycie "One Way" przez Wojciecha

Hoffmanna nie udała się. Płyta nagrana

z młodymi muzykami, oryginalnie wydana

jedynie na kasecie, zasadniczo nie różni

się od poprzedniczki. To nadal muzyczny

miks thrash metalu z death metalowym

wokalem i speed metalową energią.

Niestety nawet w porównaniu do poprzedniej

płyty, "One Way" jest zdecydowanie

słabszy kompozycyjnie i równie

daleki stylistycznie od najbardziej udanych

płyt zespołu. Turbo w swoich eksperymentach

zaszło tak daleko, jak tylko

było to możliwe. Pozostało wrócić do korzeni,

ale na to fani zespołu musieli poczekać

ładnych kilka lat. (3)

Turbo - Awatar

2001 Metal Mind

Nie pierwszy to przypadek, gdy zespół

po latach niebytu powraca z płytą brzmiącą

potężnie, współcześnie, jakby muzycy

chcieli potwierdzić, że cały czas

trzymają rękę na pulsie. Podobnie z płytą

"Awatar", która w momencie wydania

mogła rzeczywiście wzbudzić nieco kontrowersji,

mocnym, niskim soundem, ale

także samą strukturą niektórych kompozycji,

mocno nawiązującą do popularnego

wówczas new-metalu. Do takich

kompozycji należą zdecydowanie "Sen" z

agresywnym wokalem, "Granica" ze skandowanym

chórem refrenem, czy pokombinowana

"Katatonia". Jednak fani Turbo

pod przykrywką mocnego brzmienia

znajdą na płycie także sporo jakże klasycznych

dla zespołu dźwięków. W refrenach

takich utworów jak "Armia", "Upiór

w operze", "Awatar" pobrzmiewa klasyczny

heavy-metal, a w kawałkach, jak

choćby "LSD", czy "Fałsz" muzycy udanie

powracają do stylistyki thrash-metalowej.

No i świetna ballada "Lęk". Tak więc,

trochę muzycznego misz - maszu, ale jak

najbardziej udanego. (4,6)

Turbo - Tożsamość

2004 Metal Mind

Ciągnie wilka do lasu, można by rzec. Po

wielu eksperymentach stylistycznych,

brzmieniowych, Turbo powraca do sprawdzonej

stylistyki heavy-metalowej.

Mniejsza o powody i intencje. Trzeba

przyznać, że w tej stylistyce zespół wypada

chyba najbardziej naturalnie, autentycznie.

Płyta utrzymuje wyrównany, dobry

poziom, jest też kilka momentów wyróżniających

się na plus. "Samotnia" z

klasycznym riffem i cudownym hipnotycznym

refrenem. Świetny "Człowiek i

Bóg", gdzie fragmenty balladowe przeplatają

się z totalnie szaloną, metalową jazdą.

Motoryczna "Legenda Thora", która

mimo tekstu skrytykowanego wszędzie i

przez wszystkich, broni się jednak muzycznie.

Ciekawie wypada także żonglowanie

klimatami w długim, rozbudowanym

utworze "Pismo". Do tego fantastyczne

zakończenie w postaci numeru "Otwarte

drzwi do miasta". To już klasa sama w

sobie! W stosunku do poprzedniej płyty,

muzyczny krok do tyłu. Mimo to, całkiem

udany! (4,6)

Turbo - Strażnik światła

2009 Metal Mind

Po definitywnym rozstaniu z Grzegorzem

Kupczykiem, zespół Turbo po raz

kolejny w swej karierze stanął na krawędzi.

To, co nie udało się Iron Maiden,

czy Judas Priest, znakomicie powiodło

się poznańskiej kapeli, za sprawą Tomasza

Struszczyka, udzielającego się wcześniej

w kapeli Pathology. Idealnie wpasował

się on w starszy repertuar grupy a

na nowej, pierwszej w barwach Turbo,

zachwyca nie tylko możliwościami wokalnymi,

ale także świetnymi tekstami.

12

TURBO


"Strażnik Światła", to concept album

tyczący losów człowieka od urodzenia aż

po kres. Wypadło to ciekawie, także muzycznie.

Największe wrażenie na płycie

robią kompozycje rozbudowane, o progresywnym

zacięciu. "Szept sumienia", ze

świetnym basem, "Strażnik Światła", z

mocnym riffem i pięknym lirycznym fragmentem,

czy kolejna basowa petarda

"Noc już woła". Nad płytą mocno unosi

się duch Iron Maiden, jak choćby w

kompozycji "Na progu życia", gdzie riff

mocno nawiązuje do "The Wicker Man"

Anglików. Do tego kapitalna, sentymentalna

ballada "Na skrzydłach nut". Bardzo

dobry album! (4.9)

Turbo - Piąty żywioł

2013 Metal Mind

Historia Turbo zatoczyła koło. Zespół

po wielu trudnych latach, eksperymentach

stylistycznych, powrócił do grania

klasycznego heavy-metalu, zbliżonego do

grania z początkowych lat kariery. Co

ważne, płyty nagrane z Tomkiem Struszczykiem

na wokalu, w niczym nie

ustępują tym najlepszym z lat 80-tych.

"Piąty żywioł", to album niezwykle przebojowy,

pełen świetnych melodii, chwytliwych

refrenów, pięknych subtelnych

momentów, ale także i prawdziwego metalowego

czadu. Do tego teksty, które w

kilku przypadkach naprawdę poruszają.

Było o metalowym czadzie? Proszę bardzo

- "Myśl i walcz", "This War Machine",

jako przykłady. Świetne melodie? "Piąty

żywioł", ma ich więcej, niż niejeden cały

album metalowy. Zabójczo chwytliwe refreny?

Wystarczy wspomnieć "Serce na

stos" oraz "Garść piasku". Co do pięknych

subtelnych momentów znajdziemy je w

takich numerach jak "Niezłomny", "Piąty

żywioł", czy utworze, który zostawiłem

na deser. "Może tylko płynie czas", to istny

majstersztyk. Utwór, który z pewnością

przejdzie do kanonu. Jeden z najlepszych,

najbardziej poruszających utworów

zespołu. I ten cudowny tekst… (5.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

HMP: Są jakiekolwiek wywiady z Anvil po 2009 roku,

w którym nie ma choć jednego pytania o film? (śmiech)

Steve "Lips" Kudlow: Nigdy! Jest jak jest i zapewne nigdy się

to już nie zmieni!

Powiedzieliście kiedyś, że po premierze filmu nie macie ani

chwili wytchnienia. Jak wygląda przeciętny dzień muzyka

Anvil?

Wstajesz, idziesz do vana którymi jeździsz na gig, pomagasz

go zapakować, jesz, siedzisz z kumplami, a potem grasz,

idziesz pod prysznic i idziesz spać…

Płyty wydajecie regularnie, w zasadzie wciąż jesteście w

trasie, macie czas na pozamuzyczne życie?

Nie, kiedy nie jesteśmy w trasie, robimy próby i każdego dnia

piszemy nowe utwory. Anvil jest tym, co robimy i czego się

trzymamy z całych sił.

Wiem, że pojawiliście się w jednym z odcinków "Sons of

Anarchy". Nie oglądam tego serialu, więc niestety nie widziałam

tej sceny. Domyślam się, że tę malutką rolę dostaliście

po sukcesie filmu?

Podczas realizacji naszego filmu spotkaliśmy w Los Angeles

Kurta i Katey z tego serialu. Mieszkali naprzeciwko Saschy

Gervasi, reżysera filmu Anvil. Byli pośród nielicznych osób,

które wiedziały o tym filmie, uczestniczyły w zdjęciach próbnych

do wielu jego fragmentów, jak również w procesach jego

produkcji i filmowania. Kurt również poprosił nas do nagrania

"Slip Kid" The Who z wokalem Franky'ego Pereza (do

posłuchania ma YouTube)

Wiele osób uważa, że Anvil tworzy bardzo podobne do siebie

płyty. Ciekawe mnie, czy słysząc takie opinie, uważacie

je za komplement (wierni swojemu wypracowanemu stylowi)

czy afront (zjadacie swój ogon)?

Myślę, że na naszych nagraniach jest stylistyczne zróżnicowanie.

Na takim "Metal on Metal" słychać wiele odniesień do

tego, czym ten gatunek był i czym w rezultacie stał. Płyta zawiera

sporo speed metalu, w takich kawałkach jak "Jackhammer"

i "666" czy "Scenery" i "Stop Me", które leciało w kanadyjskim

radio. Kawałek "Metal on Metal" był otwieraczem tego

albumu. Jest historią. Jest tam na zawsze… i oto chodzi w tej

muzyce. Zdecydowanie mamy własną tożsamość.

Dokładnie, myślę, że nie do końca można się zgodzić z tym

"zjadaniem ogona". Szczególnie na początku Waszej kariery,

chętnie sięgaliście po "nowinki" i przecieraliście szlaki dopiero

rozwijającemu się heavy metalowi. Na przykład brzmienie

perkusji, jakie mieliście na "Forged in Fire" w świecie

metalu stało się popularne dopiero w połowie lat osiemdziesiątych.

To właśnie napędzało nas jako zespół. Chcieliśmy być unikalni,

tworzyć muzykę, której nikt inny nie potrafił i nie chciał

tworzyć.

To, że "przecieraliście ścieżki heavy metalu" potwierdzają

niektóre "gwiazdy metalu". Jak się czujecie słysząc o ważnej

roli Anvil w spojrzeniu na metal u wielu znanych dziś muzyków?

Muzyczny biznes olał Anvil i wielu innych muzyków, którzy

szybko zrozumieli, że ich talent ma małe szanse na jakikolwiek

sukces. Wszystko było jedynie kwestią szczęścia… byciem

we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Byliśmy

doceniani jako muzycy na wielu płaszczyznach… byliśmy wytrwali

i zdolni do adaptowania się bez względu na okoliczności.

Niewątpliwie tworzycie klasyczny heavy metal, niewymagający

ubarwień, jednak da się zauważyć, że zdarzały Wam

się drobne eksperymenty. Cięższe utwory na "Pound for Pound"

toynik fascynacji świecącym ówcześnie tryumfy thrashem?

"Pound for Pound" dla mnie był bardziej agresywny, bo

"Strength of Steel" był za lekki…

Wydaje się, że wielką zmianą było odrzucenie jednej gitary

ze składu Anvil. Jak długo musiałeś się przyzwyczajać do

pisania pojedynczych partii gitarowych? (śmiech)

(Śmiech) Napisałem wszystko, oprócz jednego numeru na

"Hard and Heavy" napisanego przez Dave'a Allisona. Innymi

słowy, pisanie i dodawanie gitar zawsze było moim dziełem

i tak zostanie.

Spokojnie moglibyście grać nadal podwójne partie gitar w

studiu, jednak gracie je tak, żeby bez kłopotu odegrać je na

koncercie.

Anvil sprawia wrażenie zespołu, którego losy toczą się

w równoległym wszechświecie, w którym czas zatrzymał

się w 1983 roku. Steve Kudlow sam przyznaje, że

heavy metal wciąż jest oczkiem w jego głowie i wypełnia

całe jego życie. Poniższy wywiad przeprowadziliśmy

jeszcze przed koncertami w naszym kraju.

Nie ma pytania, czego Steve oczekuje po koncertach w Polsce. Już teraz jednak

wiemy, że nasza publika przerosła jego oczekiwania - sam ze sceny

przyznał, że na całej trasie AD 2014 nie mieli tak gorącego przyjęcia.

Anvil to moja jedyna nadzieja w piekle

Kiedy piszesz i nagrywasz we właściwy sposób, odtwarzanie

tego na żywo nie stanowi żadnego problemu.

Na okładce ostatniej płyty widnieje kowadło-arka Noego, a

zamiast wody jest morze ognia. Jak to rozumieć?

Sądzę, że już to zrozumiałaś! Dla mnie Anvil jest moją jedyną

nadzieją w piekle ("Hope in Hell", tytuł ostatniej płyty -

przyp. red.)… znajduje się ponad tą planetą pełną negatywnej

energii. Równie dobrze może unosić się na morzu lawy…

Chętnie poruszacie temat świata zdominowanego przez

komputery, jak na ostatniej płycie "Mankind Machine". Teksty

odzwierciedlają wasz lęk o przyszłość świata?

Tracimy tyle ile zyskujemy... za obopólną zgodą. Wszystko

staje się elektroniczne, tracimy fizyczny kontakt...

Skąd pomysł na napisanie numeru o Call of Duty?

Spotkaliśmy właściciela Activision (wydawcę gry Call of

Duty - przyp. red.) i to zainspirowało mnie do napisania kawałka.

Obserwowałem mojego syna jak w nią gra, żeby wiedzieć

o czym jest.

Ostatnio znów zmienił się muzyk na stanowisku basisty.

Osoby, które do was dołączają to z reguły nieznani muzycy.

Mam rozumieć, że to ludzie z Waszego środowiska, przyjaciele,

a nie efekty zimno kalkulowanego castingu?

Z mojego punktu widzenia tak do tego doszło: nasz basista po

piętnastu latach postanowił odejść i potrzebowaliśmy kogoś

na jego miejsce. Na szczęście znaliśmy gościa z Nowego Jorku,

który mógł go zastąpić i być może zostać na dłużej. Pod koniec

dnia pracowaliśmy w salce prób z Chrisem (Robertsonem,

obecnym już basistą - przyp. red.), jak również z innym

gościem mieszkającym 500 mil od nas. Niemożliwe było pracować

w ten sposób, więc zrezygnowaliśmy. Chcieliśmy basisty,

który będzie mieszkał w tym samym mieście i który będzie

naprawdę dobry… znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, a

nawet coś więcej!

Często jest tak, że zespoły związane latami z wytwórniami,

jak wy ze SteamHammer czują, że kontrakt zabija im wenę

twórczą, a płyty brzmią jak nagrane pod presją czasu. Od

was wciąż bije radość grania.

Wytwórnie są po to by wydawać twój materiał. Nie powinno

ich obchodzić jak i kiedy nagrywasz.

Jak to się stało, że "This is Thirteen" wydaliście własnym

sumptem?

Podjęliśmy tę decyzję samodzielnie. To był mądry wybór.

Katarzyna "Strati" Mikosz & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Anvil

ANVIL

13


HMP: Po ponad trzydziestu latach od wydania debiutu

zdecydowaliście się wydać album koncertowy.

Skąd taki pomysł?

Steve Ramsey: Nie zamierzaliśmy wydawać albumu

koncertowego. Nagraliśmy kilka gigów ponieważ był to

nasz pierwszy raz w Ameryce Północnej i chcieliśmy go

udokumentować. Pomyśleliśmy, że jeśli nagrania wyjdą

dobrze, będziemy mogli użyć ich jako bonusów, czy

czegos w tym rodzaju. Kiedy ich słuchaliśmy, stwierdziliśmy,

że jest w nich coś specjalnego, coś co będzie

interesujące też dla innych i dlatego wydaliśmy je.

Czyli po raz pierwszy jako Satan koncertowaliście w

Ameryce Północnej?

Tak, nigdy nie dostaliśmy takiej szansy w latach osiemdziesiatych

Jako Satan w zasadzie istnieliście dość krótko, chyba

Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy

zmarnowali sukces płyty"Life Sentence"

Jeden z klasycznych kawałków Satan - "Heads Will

Roll" Steve Ramsey napisał mając zaledwie 15 lat.

Wydaje się, że dziś to prawie nie do pomyślenia, a

przecież trzy dekady temu, kiedy heavy metal był świeżym, dopiero rodzącym

się gatunkiem, takie sytuacje były na porządku dziennym. Pod nazwą

Satan brytyjska ekipa nagrała dwa albumy w latach osiemdziesiątych i dopiero dziś

nadrabia koncertowe zaleglosci czego owocem jest wydana w 2014 roku koncertowka "Trail

of Fire: Live in North America". Grupa rok wcześniej wydała także trzeci longplay i jak zapewnia

Ramsey - nie zamierza zmarnować wiatru, jakiego dostała teraz w żagle.

pierwszym numerem, który napisałem kiedy miałem

zaledwie 15 lat, wciąż je gramy a fani je lubią!

Słyszałam od kilku metalowych muzyków opinię, że

współcześnie, w dobie youtube albumy koncertowe

nie mają takiej wartości jak dawniej.

Każdy mówi za siebie. Jest wiele filmów z koncertami

ze Stanów na youtubie i żaden z nich nie jest dobry.

"Trail of Fire" brzmi bardzo surowo. Mam wrażenie,

że zapis został jedynie odrobinę wyczyszczony i poza

tym, nie poprawialiście nagrania. Słuchając płyty,

ma się wrażenie uczestniczenia w koncercie. Rzeczywiście

nagranie jest niemal w 100% niepoprawione?

Jest dokładnie takie jaki jest - surowe, mocne, bez

poprawek. Naprawdę jesteśmy zadowoleni z tego doświadczenia

i chcieliśmy się nim podzielić z fanami, nie

tylko z tymi, którzy przychodzili na koncerty. Jeśli

Kto projektuje wasze ostanie okładki? Okładka do

"Trail of Fire" jest naprawdę bardzo dobra - jednocześnie

klimatyczna-metalowa i jednocześnie artystyczna.

Eliran Kantor. Jest fantastycznym artystą i wykonał

okładki dla wielu metalowych zespołów. Rozumiał to,

o co nam chodziło. Daliśmy mu tytuł, a on wyszedł z

całym pomysłem tego, co się na niej znalazło.

Zgodnie z tradycją planujecie wydać tę płytę także w

wersji winylowej?

Tak, będzie dostępna na winylu. Wtedy będzie też prawdziwa

okładka, zamiast tej miniaturki.

Graliście 6 koncertów w 6 stanach w ciągu 6 dni. To

celowy efekt czy zorientowaliście się po fakcie, że wyszła

wam taka liczba? (śmiech)

Dziwnie wyszło już po fakcie. Któż mógłby pomyśleć,

że tak to wyjdzie, skoro nie było to planowane!

W przeciągu ostatnich lat zaliczyliście kilka najważniejszych

metalowych festiwali w Europie. Wyobrażaliście

sobie to w 1983 roku? Wydaje się, że od kiedy

powróciliście dzieje się wokół Was więcej niż przy

wydaniu debiutu.

O tak, reakcja na "Life Sentence" ze strony prasy i fanów

była niesamowita. Powodem dla którego się rozpadliśmy,

było to, że nikt nas nie zauważył, kiedy wydawaliśmy

"Court in the Act". Teraz staliśmy się światowi!

Macie jakies festiwalowe marzenia?

Mamy kilka festiwali na których byśmy chcieli zagrać:

Wacken był jednym z nich i udało się to zrealizowac w

2005 roku w ramach pierwszego koncertu po reaktywacji,

ale bez Sedana naszego perkusisty.

nie mieliście okazji sporo koncertować?

Zawsze czerpaliśmy radość z grania naszych kawałków,

ale nigdy nie było szansy zeby zagrać je na żywo,

aż do teraz.

Musieliście się specjalnie przygotowywać do koncertów

na przyklad intensywnie słuchając "Court in the

Act"?

Troszkę ćwiczyliśmy, ale wiedzieliśmy od początku, że

wciąż między nami iskrzy. (śmiech)

Płyta uchodzi dziś za klasyczną... jakie macie wrażenia

słuchając jej po latach, przygotowując się do koncertowania?

Już wtedy wiedzieliśmy, że zrobiliśmy coś specjalnego

i nigdy nie pojęliśmy dlaczego była tak niedoceniona,

aż do teraz.

Część utworów, które gracie na "Trail of Fire", takie

jak "Heads Will Roll" czy "Kiss of Death" napisaliście

jako bardzo młodzi ludzie. Jak czujecie się dziś

grając swoje "szczeniackie" kawałki? (śmiech)

Wciąż je kochamy. Naturalnie, nie dorównują standardem

do płyty "Court in the Act", ale to były pierwsze

rzeczy, które nagraliśmy razem. "Heads Will Roll" był

Foto: Listenable

masz takie wrażenia jak powiedziałaś, to znaczy, że

robota jest zrobiona perfekcyjnie!

Koncert brzmi jak zapis jednego występu. Podejrzewam

jednak, że może być to kilka koncertów zmontowanych

razem.

Są to utwory z sześciu różnych koncertów. Niektóre

brzmią odrobinę lepiej od innych, ale to bylo spontaniczne.

Na jednym koncercie, skończyła nam się karta

pamięci i straciliśmy połowę materiału!

Wasza ostatnia płyta, "Life Sentence" brzmi jakbyście

siedli na przyklad w 1985 roku i jak gdyby nigdy

nic nagrali kolejny album po "Court in the Act". Podobnie

wrażenie mam słuchając "Trail of Fire" - ot,

koncert z lat osiemdziesiątych promujący obie płyty.

Skąd u was takie radykalne odrzucenie bagażu wpływów

z całych lat dziewięćdziesiątych i XXI wieku?

Istny wehikuł czasu! (śmiech)

Taka była idea od początku naszego powrotu. Mieliśmy

niedokończone biznesy z tym składem i chceliśmy

je dokończyć. Wygląda na to, że odnieśliśmy sukces.

Mówi się o wielkim powrocie Satan, a przecież przez

niemal cały czas byliście aktywni pod innymi nazwami.

Zmiany nazwy wynikały ze zmiany dróg i stylów

muzycznych?

Z początku myśleliśmy, że to właśnie nazwa trzyma

nas razem, ale kiedy okazało sie, że nikt nie lubił naszego

stylu, całkiem go zmieniliśmy. Wygląda na to, że

Satan nie jest już tak kontrowersyjną nazwą jak kiedyś,

zwłaszcza gdy istnieje wiecej ekstremalnych stylów

i zespołów niż w latach osiemdziesiatych.

Czytałam, że macie już gotowy kolejny album. Mam

rozumieć, że teraz Satan będzie już regularnym zespołem

wydającym regularnie płyty i grającym regularne

trasy?

Zachłysnęliśmy się nowym światłem reflektorow na

tyle, że napisaliśmy nowy album. Zaczynamy go nagrywać

w grudniu 2014 i wydamy go latem przyszłego

roku, lub wcześniej. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy

tego nie zrobili po sukcesie "Life Sentence".

Jeśli chodzi o NWoBHM, ostatnio powróciło kilka

ciekawych zespołów, wy, chwilę wcześniej Hell.

Skąd twoim zdaniem bierze się ta tęsknota za powrotem

do początków gatunku?

Sądzimy, że wiele gatunków i stylów metalu stało się

zbyt ekstremalnych, stroją się za nisko i są zbyt agresywne,

nie tworza prawdziwej melodii. Wielu fanów na

pewno wolałoby czerpać przyjemność ze słuchania i

rozumienia śpiewanych przez wokalistę słów, ze śpiewania

razem z nim (śmiech). Wiele dziewczyn przychodzi

na nasze koncerty już od lat osiemdziesiatych,

i nie dlatego, że są boginiami seksu!

Tak się składa, że i wy i Hell macie bardzo proste i

dobitne nazwy (śmiech). Mieliście to szczęście, że w

czasach, kiedy powstawały wasze zespoły jeszcze

było dużo nazw do wyboru i złapaliście te najprostsze

i pasujące do konwencji gatunku. Myśleliście

kiedykolwiek o tym? (śmiech)

Tak, to było rodzaj błogosławieństwa i klątwy zarazem.

Nazwa wiązała nas bardziej z black i death metalem,

z którymi nie mieliśmy nic wspólnego.

Mieliście kiedykolwiek przez nią kłopoty?

Tak, jednym z powodów, dla których ją zmieniliśmy

był koncert w Niemczech w 86 roku, kiedy grupa protestujących

chrzescijan próbowała powstrzymać fanów

przed zobaczeniem nas, blokując drzwi i wmawiając

im, że jesteśmy złem.

Dziękujemy za poświęcony nam czas!

Żaden problem, cała przyjemność po mojej stronie.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

14

SATAN


Piwo od Dio

"Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym",

śpiewał onegdaj znany polski artysta. No i co?

Ano nic. Pomimo, że już chyba pokonany, tkwi na niej

nadal. Zupełnie inaczej ma się sytuacja z amerykańskim,

legendarnym zespołem Riot, przemianowanym obecnie

na Riot V. Muzycy, mimo trudnych przejść, nigdy o zejściu ze sceny nie śpiewali, powiem

więcej, biorąc pod uwagę ich najnowszy, fantastyczny album "Unleash The Fire", byłaby to niepowetowana

strata dla muzyki metalowej. Zatem świetnie się składa, że właśnie rozpoczynają kolejny, nowy

rozdział w historii grupy, o czym opowie Wam długoletni gitarzysta zespołu Mike Flyntz.

HMP: Witaj Mike, na początku chciałbym pogratulować

znakomitego albumu, lecz zanim przejdziemy

do niego, chciałbym, jeśli pozwolisz powrócić do roku

2012. W styczniu przegrał walkę z chorobą, założyciel

zespołu, gitarzysta Mark Reale. Czy mógłbyś opisać

atmosferę w kapeli i powiedzieć, co spowodowało, że

postanowiliście kontynuować karierę, jako Riot V?

Mike Flyntz: Dziękuję. Kontynuujemy działalność zespołu

na prośbę ojca Marka, Anthony'ego Reale. Poprosił

mnie, by uszanować dziedzictwo jego syna przez

dalsze granie i nagrywanie płyt. Powiedział, że nie

chce, by muzyka Mike'a została zapomniana. Nie potrafiłem

odmówić tej prośbie, więc jesteśmy. Zmiana

nazwy to też wynik prośby Mr.Reale'a. Jest to rodzaj

potwierdzenia, że Marka już z nami nie ma. Na początku

chcieliśmy użyć nazwy Riot Chapter V, ale

zdecydowaliśmy, że byłoby to trochę niezgrabne. Skróciliśmy

nazwę do Riot V.

Chciałbym cię prosić o kilka słów dotyczących Marka

Reale. Jak dziś go wspominasz?

Mark i ja byliśmy przyjaciółmi. Nie tylko kumplami z

zespołu. Spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Zawsze

słuchaliśmy tego samego Ipoda, z podwójnych słuchawek.

Mówię każdemu o jego śmiechu. Miał swoje napady

i uwielbiał naciskać mnie, by doprowadzać go do

sytuacji, gdy będzie leżał na podłodze i zwijał się ze

śmiechu. Doprowadzaliśmy go z kumplami z zespołu

do takich sytuacji często. Kochał nakręcać filmy i robić

zdjęcia. Zrobił zdjęcia na album "Inishmore".

Na waszej najnowszej płycie zatytułowanej "Unleash

The Fire", w roli wokalisty występuje Todd

Michael Hall, znany z power metalowej grupy

Reverence. Jak doszło do współpracy?

Don (Don Van Stavern, basista zespołu - przyp. red.),

znalazł go przez producenta Barta Gabriela. Todd

wysłał do nas taśmę demo, na której wykonywał "Still

Your Man" i "Riot". Brzmiał świetnie, więc postanowiliśmy

zrobić krok do przodu. Todd rozłożył nas na łopatki.

Mieliśmy szczęście. Todd był fanem Riot. Ma

niesamowitą skalę. Jest wybrykiem natury, ale także

fantastycznym gościem.

Album nagrywaliście w dość specyficznych okolicznościach.

Jak przebiegały prace nad nim?

Don napisał osiem utworów, ja napisałem cztery. Nagraliśmy

je w formie demo w naszych domowych studiach

i rozesłaliśmy do pozostałych muzyków. Sporo

zmian dokonaliśmy uzgadniając sprawy telefonicznie

bądź mailowo. Potem sprawy ruszyły naprzód i nagraliśmy

płytę, może nie z wielkim rozmachem, ale tak jak

mogliśmy sobie pozwolić z naszym budżetem.

"Unleash The Fire", brzmi bardzo świeżo, wyraźnie

wyczuwa się energię i pasję w muzyce. Czy łatwo to

osiągnąć w zespole, z takim stażem? Czy oczekiwania

fanów i wytwórni, nie przeszkadzały Wam w

pracy?

Oczywiście było mnóstwo emocji dotyczących tego albumu.

Nie tylko wtedy, gdy pisaliśmy utwory dedykowane

Markowi. Chcieliśmy także udowodnić i pokazać

fanom, ale także samym sobie, że potrafimy nagrać

płytę, która będzie w stanie stanąć na półce, obok innych

w katalogu Riot. Fani zapewnili nam energię i inspirację,

by to zrobić.

Album jest bardzo zróżnicowany, co jest jego wielką

zaletą. Obok szybkich melodyjnych kawałków w rodzaju

otwierającego album "Ride Hard Live Free",

mamy także numery w klasycznym hard-rockowym

stylu, jak "Return To The Outlaw", czy "Take Me

Back". Kto jest za nie odpowiedzialny?

Tak jak powiedziałem wcześniej, Don i ja napisaliśmy

poszczególne utwory indywidualnie. Zależało nam bardzo,

by uhonorować osobę Marka, ale także i cały

dorobek zespołu Riot, umieszczając na płycie utwory

obejmujące wszystkie brzmienia, style, w jakich zespół

się poruszał przez lata kariery.

W utworze "Fight Fight Fight" agresywny riff gitarowy

i skandowany refren, odwołują się do stylistyki

thrash-metalowej. Mam rację?

To następny świetny utwór, napisany przez Dona.

Dużo wcześniejszych utworów w tym klimacie, to jego

sprawka.

Mike, napisałeś piękny utwór dedykowany pamięci

Marka Reale, zatytułowany "Until Me Meet

Again". Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem

tak emocjonalnego, przejmującego utworu…

Dziękuję bardzo. Utwór jest oczywiście napisany dla

Marka i nagranie go było bardzo trudnym emocjonalnie

doświadczeniem. Wszyscy, łącznie z producentami

płakaliśmy podczas nagrywania go w studiu. Nadal jest

mi bardzo ciężko słuchać tego utworu. Myślę, że granie

go na żywo, też nie będzie łatwym doświadczeniem.

Czy to prawda, że polski artysta był zaangażowany

w stworzenie nowego logo zespołu?

Przepraszam, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na

to pytanie w tej chwili. Sprawdzę to…

Mike, chciałbym powrócić do przeszłości zespołu.

Czy mógłbyś opowiedzieć nam, jak dołączyłeś do zespołu

w 1989 roku?

Foto: SPV

John Dunne, kuzyn Marka i ja, chodziliśmy razem do

college'u. Poszliśmy razem na koncert Riot w 1984 roku

i wtedy zostałem ich fanem. Spotkałem ich wtedy i

dostałem nawet autografy. W 1989 roku, John zadzwonił

do mnie i powiedział, że Riot jadą na koncerty

do Japonii i potrzebują gitarzysty na trasę. Spotkałem

się z Markiem u mnie w domu i przeszedłem pomyślnie

przesłuchanie. Po kilku tygodniach graliśmy w Japonii.

W 1990 roku zagrałem z Riot trasę w Stanach i

ponownie w Japonii. Tony Moore (kilkukrotny wokalista

zespołu w przeszłości - przyp. red.) i Don, wkrótce

opuścili zespół z powodu problemów z managementem.

Potem nagraliśmy "Nightbreaker". Mark był

na tyle świetnym gościem, że włączył mnie także do pisania

materiału na płytę. Pozwalał każdemu dookoła

niego, być aktywnym, błyszczeć.

Graliście koncerty z wieloma sławnymi kapelami.

Którą trasę pamiętasz najlepiej? Mógłbyś podzielić

się z naszymi czytelnikami, jakąś zabawną historią

związaną z koncertami Riot?

Z Anvil było mnóstwo zabawy. Świetni kolesie. Z Virgin

Steele, było także wspaniale. Spotkałem Franka

Gilchriest'a (obecny perkusista Riot - przyp.red.) na

tej trasie. Byliśmy w Europie, gadaliśmy na dzień przed

koncertem - okazało się, że mieszkaliśmy obok siebie,

co wyszło w czasie rozmowy (śmiech). Koncerty z

Whiplash i Agent Steel były także świetne. Na jednym

z festiwali, spotkałem Ronniego Jamesa Dio,

kupił mi piwo. Byłem zdmuchnięty! Spotkanie Michaela

Schenkera czy Lemmy'ego, było także wspaniałe.

Przez Riot w ciągu całej kariery przewinęło się ponad

dwudziestu muzyków. Oczywiście nie z wszystkimi

miałeś możliwość grać, jednak chciałbym cię zapytać,

z którym z byłych członków Riot masz związane najlepsze

wspomnienia?

Byłem blisko związany z Petem Perezem (basista Riot

w latach1990-2007 - przyp. red.) To fantastyczny gość

i bardzo utalentowany muzyk. Mieszkaliśmy razem w

czasach wspólnego grania w Riot. Obok Marka to z

nim spędzałem najwięcej czasu. Jest wspaniałą osobą i

bardzo za nim tęsknie. Wszyscy, z którymi grałem w

Riot to moi bracia!

W różnych okresach Riot miał różnych wokalistów.

Który z nich, twoim zdaniem, pasował do stylu grupy

najlepiej?

Todd Michael Hall jest najbardziej wszechstronny.

Każdy z wokalistów Riot miał bardzo unikalne brzmienie,

moim zdaniem. Lubię każdego z nich, właśnie

ze względu na tą różnicę.

A co sprawiło, że zostałeś muzykiem?

Mój ojciec zawsze grał w domu. Kochał amerykańskiego

rock'n'rolla z lat 50-tych. Rozwijałem swój słuch

przy tej muzyce, jako dzieciak. Kiedy usłyszałem The

Beatles i Beach Boys, byłem zszokowany. Potem zrobiłem

krok w stronę muzyki cięższej, także klasycznej.

A potem poszedłem na Uniwersytet, na kierunek gitary

klasycznej.

Chciałbym zapytać cię o twoich gitarowych idoli.

Wymień przynajmniej trzech…

Eddie Van Halen, Steve Morse i Al Di Meola mieli

największy wpływ na mnie, jako gitarzystę. Muszę

także wspomnieć takich gitarzystów jak Michael

Schenker, Brian May, Yngwie, Stevie Ray Vaughn,

Richie Blackmore i Gary Moore.

Zaczynacie nowy rozdział w karierze zespołu. Jakie

są wasze najbliższe cele, plany?

Kontunuowanie grania na żywo, nagrywania płyt, by

uhonorować Marka Reale i dorobek zespołu. Zarabianie

przy tym pieniędzy, też byłoby świetne, lecz w dzisiejszych

czasach jest to raczej niemożliwe w muzycznym

biznesie.

Będziecie promować koncertowo nowy album? Jest

szansa zobaczyć Riot V w Europie?

Tak, mam nadzieję, że bardzo niedługo.

Na koniec chciałbym jeszcze raz pogratulować świetnego

albumu i poprosić o kilka słów do polskich fanów

zespołu…

Wielkie dzięki dla wszystkich fanów Riot w Polsce.

Bez was i waszego wsparcia nie moglibyśmy kontynuować

dalszego grania. Mamy nadzieję spotkać się z

wami na koncertach wkrótce.

Mike, dziękuję serdecznie za rozmowę…

Dzięki..

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

RIOT V 15


HMP: Byłem niezmiernie podekscytowany, gdy dotarła

do mnie wieść o wydaniu nowego albumu studyjnego

przez Warrant. Jest to także wspaniała okazja,

by porozmawiać o historii i poprzednich dokonaniach

grupy, a także rzecz jasna - o najnowszym wydawnictwie.

Wspaniałą rzeczą jest fakt, że po prawie

trzydziestu latach Warrant dostarcza nam nową

płytę. Jak się czujesz już po premierze rzeczonego nagrania?

Joerg Juraschek: To cudowne uczucie, choć momentami

także trochę dziwne. Nigdy nie sądziłem, że nagram

kolejną płytę z Warrant. Wydaję mi się jednak,

że teraz nastała na to odpowiednia pora, po tych wszystkich

latach. Zagraliśmy kilka koncertów w zeszłym

roku (2013 - przyp. red.) i za każdym razem fani nas

pytali o to czy będziemy nagrywać nowe utwory. Czułem,

że powinno temu towarzyszyć jakieś specjalne

uczucie, przy zabieraniu się za takie przedsięwzięcie.

Walk The Metal Bridge

Z dziennikarskiego punktu widzenia, tacy ludzie jak Joerg Juraschek z Warrant, to

prawdziwy skarb. Niezmiernie chętni do udzielenia wyczerpujących i ciekawych odpowiedzi,

sypiący informacjami i faktami z życia i historii kapeli, a także gdy masz jakieś wąty do ich

najnowszej twórczości, to zamiast łapać ból dupy, wyjaśnią na luzie jaką mieli wizję i co

chcieli osiągnąć takimi właśnie metodami jakich użyli. To są prawdziwi artyści i muzycy, a

nie jakieś miękkie, odrealnione, płaczliwe memeje, które się na ciebie obrażą i sfochają jak

tylko dasz nieznacznie odczuć, że coś w ich twórczości ci nie leży. Tacy artyści wychodzą z

założenia, że jak jesteś fanem zespołu, to powinieneś bezkrytycznie przyjmować każdą papkę

jaką stworzą - bo przecież ciężko nad tym pracowali i w ogóle, i spóźnili się do studia raptem

dwa razy, bo kac po imprezie, a poza tym sam zrób lepiej. Joerg na szczęście taki nie jest, a

fakt faktem, o ile jestem niezmiernie zadowolony z faktu, że Warrant znowu funkcjonuje i

nagrywa, to jednak ich najnowsze dzieło, zatytułowane "Metal Bridge", zupełnie mi nie leży.

Z wielu powodów. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowiło to świetny pretekst do przeprowadzenia

wywiadu, w którym można też było poruszyć dawne dzieje zespołu, zwłaszcza, że

według Joerga nowy album bezpośrednio łączy się z klasycznym dorobkiem starego Warrant.

Ach, no i jeszcze warto zaznaczyć, że chodzi naturalnie o ten pierwszy Warrant z Niemiec, a

nie o wyfioczonych, amerykańskich, słodkopierdzących, wymalowanych pachołków od

"Cherry Pie". Prawdziwy metal dla prawdziwych fanów.

utworów zbyt rozbieżnych stylowo. Co my sobie myśleliśmy…

Karl Ulrich Walterbach powiedział wtedy

"To nie jest zespół do którego wstąpiłem dwa lata temu".

Podążaliśmy w złym kierunku. Nie zdawaliśmy

sobie wtedy sprawy, że jesteśmy częścią nowego ruchu

w metalowym świecie, na równi z Helloween czy Grave

Digger… głupio…

Czy czteroutworowe demo z 1999 roku zawiera nagrane

na nowo utwory, które docelowo były skomponowane

na właśnie ten album? Czy nagraliście na

nowo jakikolwiek materiał z tamtej nieukończonej

płyty.

Nie, niestety, przykro mi. Wydaję mi się, że te utwory

zostały ułożone gdzieś tak w 1988 czy coś koło tego.

Myślę, że może "Flame of the Show" i "When the Sirens

Call" obrazują nieco styl w jakim się obracał Warrant

w 1986 roku. W tamtym roku (1986) zaprezentowaliśmy

Noise Records sześć nowych kawałków. Nikt jednak

ich nigdy nie usłyszał. Sam nawet nie pamiętam

jak te potworki brzmią.

Co się działo z zespołem między 1986 a 1999 rokiem?

Kapela się wtedy rozpadła czy też graliście jakieś

koncerty?

Tak jak już wspomniałem, przestałem wtedy grać na

basie. Nie grałem już w klasycznym stylu Warrant.

Założyłem nowy zespół, który nazywał się Glance.

Razem ze mną grali tam pozostali członkowie Warrant.

Nie powiem, szkoda, szkoda. To jednak nie byłem

ja. Może chodziło o to, że nie miałem doświadczenia

z innymi stylami muzycznymi, by to zauważyć

i znaleźć odpowiednie miejsce dla siebie. Można rzec,

że Warrant się wtedy totalnie zatrzymał. Nie graliśmy

żadnych koncertów.

Czy tworzyłeś wtedy jakieś utwory?

Tak, jednak nie były to utwory Warrant.

To demo było waszym powrotem, jeżeli można je tak

nazwać. Jaki cel czy też plan towarzyszył temu wydawnictwu?

Co starałeś się przez nie osiągnąć?

Nie powiedziałbym, by można to było nazwać pełnoprawnym

powrotem. Lata między 1986 a 1999 rokiem

były zupełnie zmarnowane dla Warrant. Przepraszam

za te ostre słowa, jednak taki był skutek naszych decyzji

i naszego zachowania. Nie wiem co chcieliśmy

osiągnąć tym wydawnictwem. Nie mieliśmy także żadnego

planu, co było naszym kolejnym błędem.

Ciężko o to po tych wszystkich latach - można przecież

przez przypadek zniszczyć wszystko to czym Warrant

był dla naszych fanów. Jednak atmosfera, która była

obecna przy komponowaniu nowych utworów wyglądała

zupełnie jak we wczesnych latach osiemdziesiątych.

Podjąłem więc ryzyko. Tak jak już ci powiedziałem

- niesamowite jest to jak Warrant wypalił w 2014

roku. Po tych wszystkich latach i zdarzeniach losu.

Założyliście zespół w 1983 roku. Niektórym zespołom

z Niemiec, które także zaczynały w tym roku,

jak Rage czy Helloween, udało się osiągnąć i utrzymać

ciągłą żywotność. Co spowodowało, że Warrant

odszedł w niepamięć po wydaniu swego debiutanckiego

albumu długogrającego?

Mówiąc krótko - byliśmy za młodzi. Nie mieliśmy doświadczenia

w branży. Chcieliśmy się jedynie zabawić.

Nie byliśmy takimi profesjonalistami jak, dajmy na to,

ci goście z Helloween. Graliśmy razem z nimi koncert

w Hamburgu w 1985 roku. Zapadło mi w pamięć właśnie

to jak bardzo byli zorganizowani i nieziemsko profesjonalni.

My za to byliśmy jak małe dzieci. Mieliśmy

więc sporo zabawy z zespołem, jednak to nie wystarcza

na to, by kontynuować działalność kapeli. Nie mieliśmy

także doradcy czy przyjaciela, który wskazałby

nam odpowiednią ścieżkę. Ponadto, zdarzało się też

nam mieć niefart. Nasz perkusista Lothar nie był w

stanie zagrać partii z naszych obu nagrań. Zagrał je

muzyk sesyjny. Niezbyt udany start, no nie? Potem ja

- chciałem zostać wokalistą, bez jednoczesnego grania

na basie. Jednak brzmienie mojego basu było nieodzo-

Foto: Pure Steel

wną częścią brzmienia Warrant. Sam, więc przyczyniłem

się do negatywnych zmian w zespole. Ostatnią,

lecz nie mniej ważną rzeczą był fakt, że byliśmy przekonani

o tym, że musimy zmienić styl muzyczny. To

był już koniec. Nowi muzycy wnoszą do kapel nowe

wpływy, to jest normalna rzecz, lecz mym błędem była

utrata kontroli nad tym procesem.

Jeżeli się nie mylę, to zamierzaliście nagrać swój drugi

pełny album w 1986 roku. Co się stało, że nie został

ukończony.

Zgadza się, dobrze się przygotowałeś! Chcieliśmy nagrać

album w 1986, jednak preprodukcja składała się z

Dlaczego tak uważasz?

Jeżeli chcesz odnieść sukces, musisz robić to co robisz

z sercem. Musisz być autentyczny. Teraz już wiem jak

brzmi to autentyczne brzmienie Warrant. Zacząłem je

budować od nowa, ze mną na basie i za mikrofonem -

razem. Wtedy, w 1999 roku odrodził się Warrant. Zagraliśmy

nasz pierwszy reunionowy koncert w Prum w

Niemczech, razem z oryginalnym perkusistą Thomasem

Franke. To on grał na naszych dwóch poprzednich

nagraniach, więc brzmiało to wszystko jakby

znów był rok 1985. To było fantastyczne i była w tym

obecna magia. Czuliśmy, że podążamy właściwą ścieżką.

O to chodziło, by grać stare utwory bez kompromisu.

Singiel "Special Edition for W.O.A. 2011" zawierał

dwie nowe kompozycje - "All the Kings Horses" oraz

"Come and Get It". Czy wtedy dopiero zajęliście się

pisaniem nowego materiału? Co się wydarzyło, że

album został ukończony dopiero trzy lata później?

Tak, wtedy był odpowiedni czas by zacząć tworzenie

nowych utworów. Pierwszym utworem, który wtedy

ukończyłem było "You Keep Me in Hell", jednak chciałem

by te dwie, tak różne od siebie, kompozycje zaprezentowały

Warrant na Wacken. Wtedy też, niestety,

Oliver opuścił zespół, szukałem więc nowego gitarzysty.

Dirk, mój przyjaciel, z którym dzieliłem inne projekty,

wspomógł mnie wtedy z Warrant. Stał się trwałą

częścią zespołu. Zacząłem pisać utwory podczas przerwy

urlopowej w 2010 i 2011 roku. Siedziałem i grałem

na gitarze jednocześnie śpiewając. To było zupełnie

jak w 1984. Była magia i atmosfera jak wtedy, gdy

byłem młody (śmiech). No i, co najważniejsze, czułem,

że to jest prawdziwy i klasyczny materiał Warrant, z

mocą i szybkością zmieszanymi z melodyjnym stylem

i wpływami z ostatnich dwudziestu pięciu lat. Czas jest

jednak diabłem - ciągła praca, ciągłe szukanie ludzi do

zespołu. Nasz perkusista Arno musiał zrezygnować z

gry właśnie z powodu swojej pracy. Nietrudno się nam

ten czas z tworzeniem nowego albumu przeciągnął do

trzech lat. Bardzo ważną rzeczą było także znalezienie

odpowiedniego artysty do stworzenia okładki. Miałem

określony pomysł na nią, a żeby ją odpowiednio oddać

16

WARRANT


potrzebowałem do tego odpowiedniego człowieka, co

było dość ciężkie.

Wydaliście także kompilację "Ready To Command",

która zawierała "The Enforcer" oraz "First Strike"

plus dwa nagrania live. Została ona wydana przez

Pure Steel Records. Czy tak właśnie zaczęła się wasza

współpraca z tą firmą?

Tak, to był pierwszy raz, gdy z nimi współpracowaliśmy.

Są w porządku, uważam, że Pure Steel jest dobrą

wytwórnią, która wykonuje dobrą robotę. Są uczciwi i

walczą za swoje małe zespoły. Gdyby nie Volker Raabe

z Pure Steel, to nie miałbym możliwości, by uzyskać

sposobność na kontynuowanie działalności Warrant.

Dałem im szansę i pozwoliłem wypuścić nasz

klasyczny materiał.

Jesteś jedynym oryginalnym członkiem Warrant w

zespole. Co się stało z resztą twych towarzyszy

broni? Dlaczego nie stanowią już części kapeli?

Wiele rzeczy się wydarzyło. Może zbyt wiele, by o nich

wspominać. Lothar nie gra na bębnach. Odniósł bardzo

poważną kontuzję, która uniemożliwia mu granie

na instrumencie. Był jednak ważną częścią atmosfery

w zespole. Thomas Franke był de facto prawdziwym

perkusistą Warrant w latach osiemdziesiątych. To on

nagrał całe bębny na naszych poprzednich nagraniach,

jednak nie był w stanie dołączyć do zespołu w tamtym

czasie. Cóż za niefortunność! Oliver odszedł z zespołu

w 2011 roku. Był moim muzycznym partnerem przez

wiele lat. Dołączył do Warrant jednak dopiero w 1985

roku, gdy już wszystkie utwory były ukończone. Brał

tylko udział w ich nagraniu. Drugim oryginalny członkiem

zespołu i gościem, który doprowadził do powstania

naszej kapeli był Thomas Klein. Był moim przyjacielem

od samego początku, gdy stworzyliśmy nasze

"dziecko". Razem śniliśmy metalowy sen. Chcieliśmy

grać jak nasi idole na początku lat osiemdziesiątych -

AC/DC, Deep Purple, Judas Priest, Queen, The

Sweet - wszystko zmieszane ze sobą, ale o wiele szybciej.

Dużym błędem był fakt, że Oliver i Thomas

pokłócili się w 1985 roku. Warrant powinien był funkcjonować

dalej z nimi obydwoma.

Teraz w zespole grają Dirk Preylowski oraz Thomas

Rosemann. Czy mógłbyś nam powiedzieć co nieco na

ich temat? W jaki sposób znaleźli się w kapeli?

Dirka znam z sali prób w Dusseldorfie, w której od

wczesnych lat osiemdziesiątych grają wszystkie znane

(Warlock, Warrant, Assassin) i nieznane kapele z okolicy.

Pomógł mi, gdy Oliver opuścił nasze szeregi w

2011 roku. Stał się ważną częścią kapeli w ostatnich

latach. Jest prawdziwym mistrzem brzmienia i dodał

do naszej muzyki nieco thrashowych elementów.

Wspomaga to naszą twórczość - buduje kontrast i udynamicznia

kompozycje. Thomas jest młodym i dzikim

bębniarzem. Arno opuścił zespół z powodu swojej

pracy. Spytałem się więc Christiana Sommera, perkusistę

z mojej drugiej kapeli, czy nie zna jakiegoś dobrego

pałkera. Christian jest nauczycielem gry na perkusji

i dał mi numer do Thomasa. Thomas to świetny

gość i muzyk pełen pasji. Jest bardzo dobry technicznie,

no i, co najlepsze, gra niezwykle brutalnie.

Co zainspirowało cię do stworzenia nowego albumu

Warrant?

Przede wszystkim fani, którzy błagali mnie ciągle i

ciągle o nowy materiał (śmiech). Postanowiłem, że

dam sobie szansę. Musiałem jednak osiągnąć odpowiednią

atmosferę, taką jak wtedy, gdy zaczynaliśmy w

1983r. Pisaniu utworów musiała towarzyszyć odpowiednia

magia. Musiały pasować do starego materiału

Warrant, a jednocześnie pokazywać pełen rozwój.

Gdy zacząłem je pisać poczułem, że to działa. I wiedziałem,

że będzie działać także w przyszłości, bez

problemu.

Dlaczego wybrałeś tytuł "Metal Bridge" na nazwę

najnowszego krążka?

Ten album jest jak most, który łączy stary i nowy Warrant.

Most ciągnący się z przeszłości do teraźniejszości.

Most, który łączy stare brzmienie z nowym, bez

zatracania swych korzeni. Jest to idealny tytuł i perfekcyjna

okładka po tych dwudziestu dziewięciu latach.

Okładka wygląda znakomicie, bez dwóch zdań. Możemy

na niej zobaczyć zakapturzonego kata, obecnego

na poprzednich nagraniach Warrant. Dlaczego

jednak na okładce są dwa mosty, choć tytuł wspomina

tylko jeden?

To są dwa mosty, które się przecinają - łączą się i stają

się jednym. Myślę, że brzmi to spoko. Nie bierz jednak

tego zbyt serio.

Kto jest autorem okładki? Jak doszło do współpracy z

nim (bądź też z nią)?

Gość nazywa się Gyula Havanscak i jest Węgrem. Jest

świetnym artystą. Stworzył wiele fajnych prac dla takich

znanych nazw jak Destruction, Grave Digger i

Annihilator. Uwielbiam jego dzieła. Jestem też

niezmiernie dumny, że miał czas i chęci do pracy nad

płytą Warrant. Chciałem by wyglądała naprawdę niezwykle.

Pomysł o połączeniu się dwóch mostów nie

jest jednak łatwy do oddania. To była praca dla Gyuli,

którą wykonał znakomicie. To prześwietna okładka i z

niecierpliwością wyczekuję jak będzie się prezentowała

na nowych koszulkach.

Brzmienie na "Metal Bridge" jest niezwykle nowoczesne.

Kto był za nie odpowiedzialny? Gdzie nagraliście

nowy album i dlaczego akurat wybraliście to

konkretne miejsce?

Czy to komplement? Mam nadzieję! Gitary i bas nagraliśmy

w domowym studio Dirka. Wokale zarejestrowaliśmy

w Gernhart Studio Martina Buchwaltera

w Troisdorfie. Martin jest perkusistą Perzonal

War i naprawdę świetnym inżynierem dźwięku. On

także wykonał miks. Bębny zostały nagrane w studio w

Royal Recording Studios w Kolonii przez Martina

Krause, przyjaciela Thomasa. Jest on także naszym

dźwiękowcem na żywo. Album zmasterowaliśmy w

Monoposto w Dusseldorfie Jest to duże, znane studio,

w którym pracowali tacy artyści jak Toten Hosen czy

Paradise Lost. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że Michael

Schwabe podjął się masteringu "Metal Bridge".

Jest dobrym przyjacielem, który wspiera lokalną scenę.

Wasze nowe utwory różnią się wyraźnie od materiału

z "The Enforcer" i "First Strike". Są w większości

bardziej spokojne i ugłaskane. Cóż, mam nadzieję, że

wyjaśnisz nam dlaczego to tak brzmi i skąd taka

wizja na wygląd kompozycji. Przecież to chyba nie z

powodu, że jesteś stary i zmęczony? (śmiech)

Jak dla mnie jest to prawdziwy Warrant 2014 połączony

mostem z rokiem 1984. Myślę, że brzmienie jest

bardziej ekstremalne i gitary są bardziej ostre. Perkusja

jest brutalna. Owszem, brzmienie jest nowoczesne, jednak

"Metal Bridge" od "The Enforcer" oddziela trzydzieści

lat muzyki. Nikt nie jest w stanie uzyskać teraz

takiego brzmienia jak w połowie lat osiemdziesiątych.

Dlatego trzeba jakoś przenieść tamten klimat w

dzisiejsze warunki. Brzmienie jednak powinno być nowocześniejsze

i mocniejsze. Jako muzyk, uważam to za

konieczność. Podoba mi się stosowanie nowych technik

studyjnych zmieszanych ze starym klimatem.

Chciałem osiągnąć brutalny, nowoczesny dźwięk, który

będzie tkwił w harmonii z typowym stylem Warrant

z początku lat osiemdziesiątych. Nie jest to łatwe,

jednak myślę, że się nam to udało. Poza tym wtedy też

nagrywaliśmy spokojniejsze utwory jak "Ready to

Command" i "Send Ya' To Hell". Można więc przyjąć,

że w sumie nic nie zmieniłem (śmiech). Po prostu teraz

nasz produkt jest bardziej profesjonalny, także z powodu

nowych ludzi, którzy ze mną współpracują.

Wpływy, które wprowadzili do zespołu Dirk i Thomas

nie są żadną pomyłką. Nie myślę także o sobie, że

jestem stary i zmęczony. Wręcz przeciwnie. Jestem

bardziej ekstremalny niż kiedykolwiek! (śmiech)

Uwielbiam kontrasty. Może właśnie to sprawia, że

nowe utwory jawią ci się jako spokojne i ugłaskane.

Jest w nich wiele zmian tempa z bardzo szybkiego do

wolnego. Jest to jednak także znamienne dla Warrant

z 1984 i 1985 roku.

Teksty w utworach są bardzo dobrze napisane. Wygląda

też, że dotyczą zupełnie innych rzeczy niż te,

które napisaliście trzydzieści lat temu. Czy to doświadczenie

tych lat sprawia, że piszesz teraz inne

liryki do utworów?

Materiał sprzed trzydziestu lat jest twórczością szesnastoletniego

chłopca. Wiesz, no musiał się dokonać

jakiś rozwój stylu. To przecież normalne. Jednak jestem

na tyle szalony, że śpiewam stare utwory z taką

samą pasją jak wtedy. Nie mam problemu z wykonywaniem

takiego utworu jak "Nuns Have No Fun". Jest

to część mojego życia, którą uwielbiam. Patrząc dogłębnie

można jednak dostrzec, że Warrant zawsze

miał teksty z głębszym przesłaniem. Trzon naszych

liryk się nie zmienił: bądź sobą, nie wzniecaj wojen,

walcz o swą wolność, bądź szalony. Proste, jednak trzeba

znaleźć sposób by spakować to w bardziej płynne

słowa. Wielką pomocą dla mnie była Laura Vlaming.

Żyje w Kanadzie i dała mi wiele świetnych inspiracji do

moich tekstów.

Dlaczego zdecydowałeś się nagrać na nowo "Ordeal

of Death" i "The Enforcer" na nowy album? I dlaczego

akurat te dwa konkretne utwory?

"Ordeal of Death" było życzeniem Dirka. Uwielbia ten

utwór. Mi ten numer zbrzydł przez ostatnie lata. Aranżacje

w nim nie były dość dobre. Wpadłem więc na

pomysł by nieco skrócić kompozycję. Wywaliłem trzecią

zwrotkę. Dirk stworzył nowe przejście i teraz ten

utwór podoba mi się tak samo jak w 1984r. To dobra

łupanina w średnim tempie z chwytliwym tekstem.

"Enforcer" za każdym razem coraz bardziej awansował

w stronę naszej przewodniej kompozycji. Stanowi teraz

kluczowy moment każdego naszego koncertu.

Chciałem pokazać, że da się bez problemu starej kompozycji

stworzyć nową twarz i przyoblec ją w nowe

brzmienie. Jedynym wymaganiem jest fakt, że musi

być to naprawdę kompozycja ponadczasowa! Może,

gdy będziemy nagrywać kolejne albumy, to znowu nagramy

na nowo kolejne dwa nasze starsze klasyki.

Niedawno graliście na Wacken i na Keep It True.

Jakie są wasze aktualne plany na przyszłość? Czy

otrzymaliście jakieś konkretne oferty festiwalowe lub

koncertowe na nowy rok?

Na razie nasz perkusista nie może grać. Czekamy aż

się wykuruje i wróci na próby. Ma problemy z rękami.

Na razie więc ćwiczę sam z Dirkiem. Staramy się także

zorganizować parę koncertów na 2015 rok. Chcemy

promować nowy album tak często jak się tylko da.

Dostaliśmy propozycje zagrania we Włoszech i w

Hiszpanii. Niestety, z powodu urazu perkusisty musieliśmy

odwołać naszą trasę po Austrii, Włoszech i

Szwajcarii. Jest to dość dziwne. Jestem jednocześnie

szczęśliwy, bo udało mi się nagrać nowy album z

Warrant po tych wszystkich latach, jednak jestem jednocześnie

smutny z powodu sytuacji Thomasa. Pragniemy

również zagrać jeszcze raz na Wacken i Keep

It True. Mam nadzieję, że nasz menedżer podoła

(śmiech).

Był sobie także taki inny zespół, który śmiał także

nazwać się Warrant. Mówię o tych gogusiowatych

rockmanach z USA. Jak się czułeś, gdy dowiedziałeś

się o istnieniu tego zespołu? Czy powzięliście jakieś

prawne akcje w stosunku do możliwości wykorzystywania

nazwy kapeli?

To było w 1986 roku, gdy dowiedziałem się o tym zespole

po raz pierwszy. Odnieśli sukces z powodu takich

gówien jak "Cherry Pie". Czułem się trochę przybity, że

nie udało nam się kontynuować działalności naszego

Warrant. Wtedy zespół już zupełnie nie istniał, więc

nie miałem z nimi problemu. Teraz też nie widzę

przeszkód w istnieniu tamtego zespołu. Muzyka jaką

grają jest zupełnie inna, poza tym uważam, że świat

muzyki jest na tyle duży, że mogą w nim istnieć dwa

Warranty. A niech sobie grają. Ostatnio wpadł mi do

głowy taki pomysł by zrobić trasę na której zagrają

dwa Warranty. To by było naprawdę zabawne i kto

wie - może nawet by to wypaliło. Wiesz, taki "Metal

Bridge". (śmiech)

Amerykański Warrant nadal funkcjonuje. Czy nie

stanowi to komplikacji, na przykład prawnej, dla

niemieckiego Warranta?

Nie, nie wydaje mi się. Tak jak mówiłem, różnica

muzyczna jest zbyt wielka. Poza tym chcę wykorzystać

swój czas na coś bardziej kreatywnego jak na przykład

tworzenie nowych, fajnych utworów. Mam nadzieję, że

oni będą na tyle w porządku, że zaakceptują fakt, że to

my byliśmy pierwsi.

Swoją drogą, nie spotkały was jakieś ciekawe nieporozumienia

z powodu tego, że istnieje jakiś inny

Warrant? Czy ktoś was kiedyś z nimi pomylił?

Och, tak. Zostaliśmy potwierdzeni na Sweden Rock

Festival. Okazało się jednak, że organizatorzy chcieli

do siebie ściągnąć amerykańskiego Warranta.

(śmiech) Anulowali nasz występ po tym jak się zorientowali,

że zabookowali niemieckiego Warranta. Cóż…

tego akurat nie zrozumiałem. Ale w końcu to ich

pomyłka (śmiech). Teraz mam przed sobą wyzwanie,

by zapragnęli jednak prawdziwego Warrant na swoim

festiwalu! (śmiech)

Bardzo ci dziękuję za twój czas oraz za odpowiedzi

do naszych pytań.

Dziękuję za wasze zainteresowanie i wsparcie. Walk

the Metal Bridge!!!!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

WARRANT 17


Do dziś pamiętam minę mojej własnej matki, gdy kilka ładnych lat temu,

ubierając przed świętami choinkę, śpiewałem przy tym tekst utworu "Szydercze

Zwierciadło". Jak się okazuje z rozmowy z liderem, wokalistą i autorem

tekstów zespołu Kat & Roman Kostrzewski, jego liryki robiły piorunujące

wrażenie nawet na kolegach z zespołu. Przyznać bowiem trzeba, że

bez względu na to jak potoczyły się losy kapeli, nazwa Kat nadal nie

jest obojętna fanom muzyki metalowej w Polsce. Roman Kostrzewski,

przy okazji wydania płyty "Buk - Akustycznie", udzielił naszemu

pismu wywiadu, w którym bardzo chętnie powraca również do

dawnych, bardzo ciekawych wydarzeń z historii kapeli…

HMP: Witam serdecznie, niedawno ukazała się najnowsza

płyta zespołu Kat & Roman Kostrzewski zatytułowana

,,Buk - Akustycznie". Zaciekawił mnie

tytuł. Nazwa drzewa ładnie komponuje się z graniem

akustycznym, ale w języku polskim bardzo podobnie

wymawia się też słowo Bóg. Czy chodziło ci

o tego rodzaju dwoistość?

Roman Kostrzewski: Dzień dobry. Buk i Bóg odmienne

w warstwie znaczeniowej, w rzeczowniku mają

fonetyczną zbieżność. I to wydało mi się zabawnym,

bo przecież Kat znany jest, między innymi z łajania

przywar środowisk chrześcijańskich. Na pomysł wpadłem

w górach ''Beskidu Małego''. Drzewa w tym rejonie,

szczególnie na grani, przybierają piękne kształty,

a w porze jesieni, piękne kolory. Dla lokalnej społeczności

stanowią podstawę egzystencji. Drzewo kaloryczne,

więc można się przy nim ogrzać no i jest cenne

w gospodarce leśnej. Zdałem sobie sprawę, że dla

człowieka buk jest bardziej pożyteczny, niż bóg, więc

niejako jemu poświęciliśmy płytę, może też z przekory,

bo przecież Słowianie kiedyś święcili drzewa.

W jaki sposób dobieraliście materiał na płytę. W dorobku

zespołu Kat, każdy utwór jest wyjątkowy. Domyślam

się, że nie było łatwo…

Było bardzo łatwo. Każdy z nas faworyzował kilka

utworów, więc zestawiliśmy je na wspólnej liście.

"Buk - Akustycznie", to płyta zagrana tradycyjnie,

bez radykalnych zmian aranżacyjnych, choć niepozbawiona

wielu detali, różniących nagrania od pierwowzorów.

Najbardziej zmieniły się rzecz jasna

utwory, mające oryginalnie mocny, thrash-metalowy

charakter. Chciałbym cię zapytać o odczucia ponownego

mierzenia się w studiu z własnym dorobkiem?

W zasadzie każdego roku wybieramy utwory do gry na

żywo, starając się odświeżać pamięć o wszystkich

utworach. Moje wykonanie było zbliżone do koncertowego.

Oczywiście tam, gdzie trzeba było dodać jakieś

głosy, to dodałem. Zasadnicza zmiana polegała na

tym, że śpiewając do innego brzmienia, starałem się

tak ustawiać barwę głosu, by dobrze "kleiła się" z barwą

podstawy. Ale to były drobne korekty.

Zadbaliście, żeby płyta nie była nudna, utrzymana w

jednostajnym klimacie. Bardzo podoba mi się zachowanie

pierwotnej energii, w takich utworach jak

Metal - muzyka przyjaciół

"Śpisz jak kamień", "Odi Profanum Vulgus", nie mówiąc

już o bardzo "piosenkowo" brzmiącym utworze

"Diabelski dom 1". Domyślam się, że mieliście trochę

frajdy, zmieniając konwencję utworów, przekładając

thrashowy ciężar, na akustyk?

Instrumentaliści mieli trochę pracy. Gitary akustyczne

wiadomo, nie "ciągną", jak elektryczne z modulacjami

przesteru. Przygotowania trwały dobre pół roku, właśnie

z uwagi na konieczne zmiany aranżacyjne i też te,

które wynikały z fantazji i zabaw muzyków. Osobna

sprawa to solówki. Tutaj można było czasami odlecieć

i chyba tak się stało. Płyta ujawnia różne fascynacje

muzyków i chęć zaprezentowania ich, w metalowej,

mimo wszystko, rytmice utworów.

Świetna jest nowa wersja utworu "Łoże wspólne lecz

przytulne", z albumu "Szydercze zwierciadło". Kapitalne,

delikatne zwrotki, są skontrastowane z mocniejszym

refrenem. Do tego w solówkach, słychać

sporo bluesowego feelingu…

Fakt. Na tej płycie jest trochę harmonii bluesowych,

głównie w partiach solowych i myślę, że ciekawie się

wplatają w strukturę. W zasadzie każdy numer zawiera

jakieś ozdobniki, różniące go od oryginału. Wierzymy,

że słuchaczom takie podejście się spodoba.

Chciałbym cię zapytać o nowy poetycki fragment

tekstu, pojawiający się w akustycznej wersji "Trzeba

Zasnąć". Jest tu nawiązanie do tytułu płyty. Mógłbyś

opowiedzieć, jak się zrodził ten fragment tekstu?

Wspomniałem o bukach w "Beskidzie Małym". Mam

je często w pamięci, albowiem dzięki Michałowi, który

zbudował tam uroczą, drewnianą chatę, mogę je odwiedzać.

Gdy pisałem tekst, wplotłem ideowe uniesienia

z klimatem własnych przeżyć, stukiem siekiery,

ogniskiem, lasem i widokiem mgły nad doliną, oraz

wspomnieniami przeżyć z ukochaną. Mam nadzieję, że

to, co wyszło ze łba i serca, spodobało się.

Pozostając jeszcze w klimacie akustycznym, słyszałeś

płytę "Acoustic - 8 Filmów"? Jestem ciekaw twojej

opinii na temat interpretacji utworów, których

jesteś przecież współautorem. Szczególnie interesuje

mnie twoja opinia na temat wokalu Maćka Lipiny…

Staram się nie być za bardzo krytycznym w stosunku

do nie swoich wykonań, wychodząc z założenia, że to

domena odbiorców. Maniera wokalna Maćka, zbliżyła

go do głosu Ryśka Riedla. Myślę, że "Łza dla cieniów

minionych", jest trochę za mocno sylabizowana, wszelako

myślę, że jego głos może się podobać.

Chciałbym, jeśli pozwolisz, sięgnąć do historii zespołu.

Dołączyłeś do zespołu grającego muzykę instrumentalną

w roku 1981. Pamiętasz jeszcze tą energię,

gdy zaczynaliście i wszystko było przed wami?

Wtedy oczywiście, niewiele w ogóle było wiadomo. Początek

wspólnej pracy wiązał się z efektami Stanu Wojennego,

co na pewno w jakiś sposób wpłynęło na rodzaj

pisanych tekstów. Młodzi muzycy w Kacie, nie

byli przesiąknięci ideowym spojrzeniem na życie. Raczej

chcieli zbliżyć się w swojej pasji, do grania jak na

Zachodzie. Hard-rock i heavy-metal, dostarczały dużej

dawki energii i wrażenia posiadania wewnętrznej siły.

Myśmy oczywiście tą siłę przemianowywali na utwory,

które z czasem były coraz bardziej bliskie publiczności.

Razem z metalami odczuwaliśmy rodzaj wkurwienia

na rzeczywistość, co przekładało się na bezkompromisowość

w tekstach i muzyce. Byliśmy też tkliwi, bo

grały w nas także różne tęsknoty, więc powstawały też

spokojniejsze, melancholijne kąski.

A co powodowało młodym Romanem Kostrzewskim,

że zdecydował się zostać muzykiem?

Chyba kilka powodów miało wpływ na ten wybór.

Dreszczyk odczuwany przy słuchaniu muzyki na pewno,

ale to by nie wystarczyło. Chyba też chęć określenia

się, jakim być pośród was, tak by coś opowiedzieć

o sobie i tym, co widzę, czuję. Nienawidziłem przymusu

a wówczas naiwnie sądziłem, że muzyka rockowa

jest go pozbawiona. Słuchacze, co prawda sami wybierają,

co im bardziej odpowiada, ale w dobie mediów masowych,

z tym wyborem różnie bywa. Myślę, że znaczenie

miały też pierwsze próby w szkolnym bandzie,

które pozwoliły mi oswoić się z tremą i poczuć rozkosz

egzaltacji, podczas śpiewania. No a poza tym byłem

przekonany, że ten zawód pozwoli mi przeżyć życie z

pasją w otoczeniu mnóstwa dziewcząt.

W zespole Kat, często dochodziło do konfliktów personalnych.

Stało się tak krótko po wydaniu płyty

"Oddech Wymarłych Światów", gdy zespół przestał

istnieć. Ale powróciliście w nowym składzie, na początku

lat 90-tych, z fenomenalną płytą "Bastard".

Potężny, techniczny album, naładowany pomysłami,

niezwykle intensywny, robi wrażenie do dziś. Wydaje

się, słuchając tej płyty, ze pomysłów mieliście aż

za dużo…

Zmiany osobowe w tym okresie i ponowne zejście na

pewno wpłynęły mobilizująco. W tym okresie byliśmy

pozbawieni wsparcia Metal Mind, który urósł do rangi

wyroczni tego, co może się wydarzyć w tym kraju w

związku z muzyką metalową. Wcześniejszy konflikt z

Tomkiem Dziubińskim, spowodował, że z dnia na

dzień kapela przestała być notowana w rankingach

Metal Hammera, które co dobre, promowało młodszych

muzyków. Być może, to wpłynęło na ambitniej-

Foto: Karolina Rogosz

18 KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI


sze podejście do utworów. Gdy przyszło nam je zaprezentować

w Jarocinie, publiczność na pniu wykupiła

wszystkie przywiezione przez nas kasety, a było tego

3,5 tysiąca. Nowy management zadbał o klip miedzy

innymi z "Łzą dla cieniów minionych", co ponownie

rozbudziło zainteresowanie kapelą. W tym okresie dało

się odczuć dobry klimat pracy zespołowej, także na

sztukach. Ta sielanka owocująca w wiele zdarzeń,

trwała kilka lat.

Z kolei dwa lata później, totalnie zaskoczyliście metalowych

ortodoksów, za sprawą płyty "Ballady". Podobno

chcieliście przekonać więcej dziewczyn do muzyki

zespołu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wygląda

na to, że się udało…

Przyznać trzeba, że na dzisiejszych występach metali,

jest dużo pań i nie tylko na naszych. Wydaje się, że to

dobry objaw, świadczący o potencjale muzyki. Czy to

z powodu ballad, z których metale słynęli? Trudno powiedzieć.

Znam jedną cudowną i piękną osobę, która

jak krzyknie "Slayer napierdalać", to krzyże spadają.

Cieszę się, że na dzisiejsze sztuki przychodzą pary metalowe

i zapewne część z nich poznało się przy "łojeniu",

no a później, gdy się już przytulili pod kołdrą,

taka balladka, może miło dopieścić. Płyta była nagrywana

w górach, w studio "Deo Recording", ale zapewniam,

że podczas naszej sesji Bóg spokojnie odpoczywał

i nie brał w niej udziału, co mam nadzieję przełożyło

się, na wzrost populacji metali.

Jednak na następnym albumie studyjnym, odeszliście

dość daleko od płyty "Bastard". "Róże Miłości najchętniej

przyjmują się na grobach…", to album zdecydowanie

bardziej uduchowiony, subtelny, choć nie

brak też na nim mocniejszych fragmentów. Czy nagrywanie

płyty "Ballady" wpłynęło na charakter albumu

"Róże Miłości…"?

Chyba nie. Nad płytą pracowaliśmy cały rok, czyli

dość szybko, ale nie bez zgrzytów. Z kapelą powoli

wziął rozbrat Piotr (Luczyk - gitarzysta Kat, przyp.

red.), który po częstej wypitce awanturował się z resztą,

co skutkowało tym, że w zasadzie prawie cały materiał,

został wypracowany bez jego udziału. Na miesiąc

przed nagraniami, przełamał się i wykonawcze

przygotowania do sesji robiliśmy wspólnie. Nagrania

odbyły się sprawnie i w 23 dni materiał mieliśmy w

ręce.

Słyszałem, że koledzy z zespołu, mieli nietęgie miny,

gdy zaprezentowałeś im liryki na tą płytę. Czy to

prawda?

Było gorzej. W zasadzie sesja miała swój dramatyczny

moment, gdy przyszło nagrywać wokal. Nikt nie wiedział,

co to będzie? Realizator wymiękł przy tych tekstach,

może nie od razu, ale gdy przyszedł następnego

dnia, usiadł i z dłońmi złożonymi na głowie przesiedział

godzinę. Wiedziałem, że jest wierzący, ale na modlitwę

to nie wyglądało, więc spytałem, o co chodzi?

Zaczął mi opowiadać, że talerze i szklanki dzwonią mu

w domowym kredensie i że to znak, aby nie brał udziału

w tej sesji. Przekonywałem go dobre trzy godziny,

żeby się tym nie przejmował. Jak się stłuką, kupimy

nowe, że nagrania mają zajebistą energię i warto się

trochę nagiąć i nawet kryształy poświęcić dla sztuki.

Wiedziałem, że polubił naszą muzykę i jedynie, co mu

bulgocze w głowie, to teksty. Trochę poopowiadałem o

nich, też zagaiłem o ich wielowymiarowości. W końcu

go przekonałem. Z kolei, gdy chłopy posłuchali głosu,

w dodatku przy dźwiękach grzebienia i dziecięcej trąbki,

czułem, że zastygli. Nic nie mówili. Dopiero, gdy

przyszło nam jechać z powrotem, w strugach deszczu,

skonstatowali, że spierdzieliłem im płytę. No coż, media

oprócz nielicznych prezentacji, stroniły od niej, jak

od przelanej latryny. Za to metalom numery pasowały.

W każdym razie Silverton, który wydał płytę, nie narzekał.

Z czasem chłopy w kapeli, tez nie.

Kolejny album Kat "Szydercze Zwieciadło", nagrany

w studio Alkatraz, gitarzysty zespołu Jacka Regulskiego,

wydawał się powrotem zespołu, do mniej

skomplikowanych form. Jak dziś go oceniasz?

Płyta była w ogóle wypracowana w trudnych okolicznościach,

gdyż chcieliśmy wesprzeć studio Jacka, dając

mu środki przeznaczone na sesję. Było to trochę

wariackie, bo Jacek nie miał dużego doświadczenia realizatorskiego,

ale wychodziliśmy z założenia, że na

dłuższą metę, będzie to procentowało. Wiedzieliśmy,

że trochę stracimy na brzmieniu, bo studio, w którym

nagrywaliśmy "Roże…", było wypaśne i doświadczenie

ludzi tam pracujących, duże. Do tego doszły coraz gorsze

relacje Piotra z kapelą. Mimo to płyta się broni.

Jeśli nie cała, to z pewnością duża jej część. Gdy na

sztukach gramy numery z "Szyderczego Zwierciadła",

nie odczujesz różnicy brzmieniowej i energii przekazu

w stosunku do utworów z poprzednich plyt.

W 1999 roku, w tragicznych okolicznościach, zginął

wspomniany gitarzysta zespołu, Jacek Regulski.

Oprócz bycia świetnym muzykiem i kompozytorem,

mam wrażenie, że był dla ciebie dobrym kompanem

muzycznym…

Na "Bastardzie' jeszcze nie byliśmy blisko siebie. Ja w

ogóle rzadko uczęszczałem na próby, głównie pracując

indywidualnie w chacie. Owszem wspólne imprezy i

sztuki, zbliżały nas. Jacek w zasadzie do końca najbliżej

był z "Fazim" (Krzysztof Oset, były basista Kat -

przyp. red). Mieszkali obok siebie i łączyła ich wcześniejsza

historia. Gdy zaczęły się pojawiać problemy na

styku kapela - Piotr, stałem się łącznikiem i po trosze

rozjemcą. Praca nad "Szyderczym Zwierciadłem",

zbliżała mnie do Jacka coraz bardziej, a gdy przyszło

nam zagrać trasę bez Piotra, wiedzieliśmy, że czas dojrzał

do zmian. Zaczęliśmy ustalać plan prac nad nowym

materiałem płytowym. No i pewnego wieczoru

wszystko to zatrzymał telefon informujący o wypadku.

Powróciliście ponownie w roku 2002, na trasie "On

Tour Again', z gitarzystą Valdim Moderem. Czy byliście

zaskoczeni popularnością tej trasy? Byłem wówczas

na koncercie we wrocławskim klubie Madness

i musze powiedzieć, że ciężko było się dostać do środka…

Alkatraz w zasadzie był poświęcony na ołtarzu Kat.

Koncerty miały kapeli dać szansę na wspólną pracę

nad płytą. Niewątpliwy sukces tych koncertów, z finałem

DVD zarejestrowanego podczas występu z Iron

Maiden, dobrze rokował na przyszłość.

Niestety, niedługo później, podczas przygotowywania

nowego albumu, zespół rozpadł się na dwa odłamy.

Nie żałujesz dziś, tamtej sytuacji?

Już przed wspomnianymi występami, zaczęło zgrzytać,

gdyż Piotr uzależnił swoje występy, od sztywnej, wysokiej

gaży. Mogło być tak, że spełnionej tylko dzięki

solidarności reszty muzyków, którzy potraktowali to,

jako koszt. Zdaliśmy się na hojność publiczności, która

nie zawiodła i po sztukach okazało się, że Piotr trochę

się nie doszacował. Później okazało się, że nie będziemy

pracować nad nowym materiałem. Trwało to do

wspomnianego występu z Iron Maiden. Ówczesny

menedżer zespołu, wyraźnie mu ulegał i w konsekwencji

wraz z basistą oznajmili, że rozstają się z Irkiem

(Ireneusz Loth - były perkusista Kat, obecnie Kat &

Roman Kostrzewski - przyp. red). Pół roku później z

ust menedżera usłyszałem, że Piotr pracuje obecnie

nad materiałem dźwiękowym z innym wokalistą. Poprosiłem

o pożegnalne koncerty. Miałem przed sobą

wydanie solowej płyty, więc sądziłem, że może najlepszym

wyjściem będzie dla mnie pozostać przy niej.

Tych koncertów koledzy z kapeli mi odmówili, więc

sam chciałem się pożegnać z publicznością w towarzystwie

Irka, Valdiego Modera, Michała Laksy i Piotrka

Radeckiego. Po trzecim występie, niewątpliwie

za namową publiczności, podjęliśmy zobowiązanie stałego

koncertowania i nagrywania płyt pod szyldem

Kat & Roman Kostrzewski.

Przechodząc do czasów współczesnych. Celebrując

na scenie 33 lata działalności zespołu Kat, wystąpiliście

w towarzystwie wielu zacnych gości, jak m.in.

Marek Piekarczyk, Anja Orthodox czy Titus. Rozumiem,

że to przyjaciele zespołu i nie było większych

problemów z zaproszeniem ich?

Wśród naszych gości byli też, Sebastian Riedel, Wojtek

Hoffmann, Fazee, Jarek Gronowski oraz Paweł

Pasek, który zagrał na "Biało - Czarnej". Cieszę się, że

znalazł swoje miejsce w Decapitated. Obecność ich

oczywiście cieszyła. W ogóle, metal w dużym stopniu

można traktować, jako muzykę kolegów a nawet przyjaciół.

Tak wśród muzyków, jak i publiczności wytworzył

sięklimat sprzyjający bliskości. Nie zawsze jest

bezkonfliktowo, ale kto wie czy nie jest to jedna z tych

sił napędowych tej muzyki, która powoduje, że takie

grupy jak TSA, Turbo, Acid Drinkers, Kat są wciąż

aktualne a Vader, Behemoth, Decapitated czy Virgin

Snatch mają jeszcze sporo lat grania. To dobry klimat

dla rozwoju także młodych kapel metalowych.

Roman, a jak dziś patrzysz na wasz ostatni studyjny

album, płytę "Biało - Czarna"? Minęło już ponad

trzy lata od jej wydania…

Dla mnie każdy album jest muzyczną i literacką próbą

uchwycenia świata myśli. Oczywiście "Biało - Czarna",

jest pracą zbiorową, więc pomimo tytułu, nie brakuje

jej barw. Sądzę, że wielu naszych fanów, podchodziło

do tej płyty, jak do jeża, ale z czasem polubiło tą płytę

a przynajmniej dostrzegło charakterystyczne i dające

się rozróżnić z całej masy współczesnej muzyki, dźwięki.

Treści zawarte na tym albumie są wciąż aktualne i

patrząc na nasz kraj, jeszcze będą.

Teraz pytanie z innej beczki. Natrafiłem kiedyś na

wy-wiad, w którym w ciepłych słowach wypowiadałeś

się o Maryli Rodowicz. Powiedz, czy rzeczywiście

cenisz Marylę, jako artystkę, czy chodziło ci raczej

o jej osobowość?

Sztuka, jaką pragnę widzieć, ma ścisły związek z wrażliwością

twórcy. Patrząc na Marylę, jestem przekonany,

że w swoim życiu doświadczyła wiele euforycznych,

ale też i dramatycznych chwil. Ja to słyszę w

jej interpretacjach. Nie wszystkim podoba się jej nosowa

barwa głosu, przaśne stroje, ale nie można jej odmówić

rasowego parcia na scenę. Chociaż jest wokalistką

popową, to w jakiś sposób jest mi bliska, potencjalnie

zdolna do zaśpiewania piosenek w różnych konwencjach,

głosem, który nada treści muzycznej głębi i

spójnego z tłem brzmienia. Jakoś niedawno w necie

przy czytaniu wiadomości, mignęła mi opinia pani

Edyty Górniak, niekorzystnie wypowiadającej się o

głosie Kory. Pani Edyta przećwiczyła ileś tam grypsów,

czyli technik wokalnych, ale nie wydaje mi się,

żeby była zdolna do oddania charakteru swojej psyche,

tak jak uczyniła to Kora. No cóż, w świecie artyzmu,

są bardzo różne spojrzenia. Muzyka rockowa nie jest

domeną tych, którzy szlifują struny głosowe, aby rozbić

kryształowe szklanki. Jest tyle ważnych spraw, by

zapiać.

Sympatia większości fanów Kat, wyrażająca się

między innymi hasłem " Nie ma Kata, bez Romana",

pozostała przy twojej kapeli. Przeglądając fora internetowe,

można zwrócić uwagę, jak wiele osób wychowało

się na waszej muzyce, do dziś ją miło wspominając

a nie będąc już "czynnymi metalami". Powiedz

Roman, jakie masz odczucia z tym związane?

Nauczyłem się, nie przydawać jakiejś szczególnej miary

dla własnej pracy, ale owszem czuję się poniekąd

spełniony, gdy to, co robię komuś się przydaje lub po

prostu się podoba. Chętnie dzielę się tą sympatią z

zespołem, bo tez wiele mojej twórczości, to składowa

pracy zbiorowej. Nieraz też wspominam o moich inspiracjach,

albowiem nigdy nie za wiele mówić, o tym, że

żyjemy we wspólnocie. Mam świadomość bliskości

mentalnej z publicznością, jakże by inaczej, skoro trafiłem

ze swoją wrażliwością w pokłady podobnej wrażliwości

u słuchaczy. Nie przesadzając, mogę powiedzieć,

że metale, chociaż różni od siebie, zachowują

miły mi, kanon wspólnoty. Raczej wolny od przymusu,

wzajemnie inspirujący i pobudzający do życia, w którym

odrobina szaleństwa w otoczeniu bzyczących

dźwięków, daje wspólnie i jednostkowo odczuwaną

moc.

Na koniec, chciałbym zapytać o priorytety muzyczne

Romana Kostrzewskiego i zespołu Kat. Czy piszecie

już nowe utwory? Czy pierwszeństwo będzie miała

twoja solowa płyta? Jaka przyszłość czeka fanów

zespołu Kat & Roman Kostrzewski?

W najbliższym czasie kapela popracuje przy dźwiękach.

Zdajemy sobie sprawę, że nowa płyta, to priorytet.

Równolegle będę pracował nad swoim solowym

projektem. Póki co, na wydanie czeka, jeszcze raz nagrana

płyta "666". Prawdopodobny termin jej wydania

to 2015r. Mam nadzieję, że przy okazji najbliższych

występów, zaproponujemy coś z nowości.

W imieniu swoim i czytelników HMP, dziękuję serdecznie

za rozmowę…

I ja dziękuję za zainteresowanie. W imieniu kapeli

pozdrawiam czytelników HMP.

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

19


HMP: Witaj Jamie, kapela Amulet powstała w 2010

roku, chciałbym cię zapytać o początki, czyli innymi

słowy - jak się zakłada zespół metalowy w Londynie?

Jamie Elton: Wiesz, jesteśmy w zasadzie grupą przyjaciół,

która zdecydowała się grać muzykę, opartą na

naszej wspólnej miłości do klasycznego heavy metalu.

Jak wygląda scena metalowa w Londynie, szczególnie,

jeśli chodzi o młode zespoły. Czy macie silna

konkurencję i czy jest jakaś więź i współpraca, między

młodymi kapelami na waszym podwórku?

W Londynie, jest wielka metalowa scena muzyczna,

ale jeśli chodzi o heavy metal istnieje niewielki grupa

zespołów, która naprawdę wie, o co chodzi w tej muzie.

Pozytywne jest to, że coraz więcej osób przychodzi

Heavy Metal i … pierogi

Zastanawialiście się kiedyś, czy w dzisiejszych

czasach, możliwe jest zrobienie szybkiej kariery, jaka

była udziałem wielu metalowych kapel na początku

lat 80-tych? Odpowiedź dają chłopaki z

brytyjskiej grupy Amulet. Zespół istnieje zaledwie

cztery lata, właśnie nagrał swój pierwszy album i co

najważniejsze, może go zaprezentować całemu światu,

za sprawą kontraktu z Century Media. Jeśli do tego

dodać koncerty u boku takich kapel jak Grim Reaper

czy Trouble, widać wyraźnie, że Amulet ma wszelkie szanse by podążyć

drogą Iron Maiden i za kilka lat zapełniać duże sale koncertowe.

Oto rozmowa z wokalistą zespołu. Panie i Panowie - Jamie Elton...

Opowiedzcie, odrobinę o okolicznościach podpisania

kontraktu z Century Media. Czy spodziewaliście

się, że może to się stać tak szybko? Wasza kapela istnieje

przecież dopiero cztery lata.

Wiesz, byliśmy szczęściarzami, dlatego, że przyjaciel

zespołu mógł przedstawić wytwórni nasze demo a płyta

spodobała się. Od tego momentu, wszystko potoczyło

się bardzo naturalnie, byliśmy w kontakcie z wytwórnią,

aż w końcu zaoferowali nam kontrakt, którego

nie mogliśmy odrzucić.

Po przesłuchaniu waszej debiutanckiej płyty, nasuwa

mi się kilka zespołów, którymi mogliście się inspirować,

ale jestem ciekaw waszej odpowiedzi na pytanie,

jakie zespoły sprawiły, że postanowiliście założyć

zespół?

Quo, Motorhead, Saxon… Uriah Heep, oczywiście

mnóstwo innych zespołów.

Istnieje teoria, że wszystkie dobre riffy gitarowe wymyślili

Black Sabbath, od tego czasu wszyscy tworzą

tylko wariacje na ich temat. Co wy na to?

Foto: Dan Wilton

Na płycie zwraca uwagę syntetyczna miniatura instrumentalna

"The Flight". Czy kryje się za nią coś

specjalnego?

Jest to miłe zakończenie strony A longplaya i chwila

upiornego wytchnienia, przed stroną B. To jest nasz

hołd dla ścieżek dźwiękowych z horrorów z lat 70-tych

i 80-tych i zespołów takich jak Goblin.

Nie kryjecie specjalnie inspiracji Black Sabbath a

instrumentalny "Talisman" wydaje się być waszą

wersją "Iron Man"…

Dzięki! Ja osobiście uważam jednak ten numer, bardziej

za hołd dla Wishbone Ash… To był pierwszy

riff, nad którym pracowaliśmy z naszym gitarzystą

Nippy Blackfordem, od tego czasu, wszystko poszło

dobrze…

Co sądzicie o "13" Black Sabbath i czy uważacie, że

powinni nagrać kolejny album?

Jeśli będą chcieli nagrać więcej muzyki - pozwólmy

im!!! Myślę, że to świetny album dla zespołu w ich

wieku, nadal ciężki i kopiący tyłek. Mam nadzieję, że

my nadal będziemy tak płodni w ich wieku (śmiech)

Opowiedzcie trochę o koncertach, które Amulet zagrał

do tej pory.

Kochamy granie na żywo, bez względu na to, czy robimy

to dla tysiąca osób, czy dla jednej osoby i jej psa.

Szalejemy bez względu na okoliczności!!!

Zakładając, że możecie wybrać kapelę, z którą jedziecie

w trasę koncertową. Kto dostąpiłby tego zaszczytu?

Witchfinder General, może… Venom, Judas

Priest… Będziemy suportować Trouble, w przyszłym

miesiącu, co jest dla nas spełnieniem snów!!!

na koncerty. Wczoraj graliśmy z Grim Reaper i sala

była zatłoczona. Około dwustu osób, szalejących i

śpiewających wszystkie teksty!

Czy między młodymi kapelami istnieje rywalizacja,

czy też może pomagacie sobie wzajemnie i współpracujecie?

Jest sporo młodych, świetnych zespołów na undergroundowej

scenie i jest to naprawdę niezwykłe, brać

udział w czymś, co pozostanie na zawsze i jest silne jak

nigdy dotąd. W hołdzie temu zjawisku został ostatnio

wydany LP z nagraniami najlepszych obecnie bandów

heavy-metalowych - zatytułowany "Well 'Eavy - Vol

1", który jest już dostępny.

Zwróciliście szerszą uwagę wśród publiczności, wydaniem

demo "Cut The Crap" w 2011 roku. Jak się od

tego czasu toczyły losy zespołu?

Spędziliśmy trzy lata, grając koncerty, komponując,

poprawiając oraz ćwicząc nowy materiał. Dołączył do

nas także, wspaniały nowy gitarzysta (Nippy Blackford

- przyp. red.). Ostatecznie skończyliśmy płytę, początkiem

lata i właśnie została wydana przez Century

Media.

Iommi jest z pewnością mistrzem riffu, ale powiedziałbym,

że zasiał ziarno, z którego do dziś wyrastają wielkie

metalowe riffy, tworzone przez inne zespoły.

Przechodząc do płyty " The First". Opowiedzcie trochę

o kulisach powstania albumu?

Ćwiczyliśmy ciężko przed wejściem do studia i nagraniem

materiału, nagranie przebiegło więc, dość łatwo.

Inspirowaliśmy się brzmieniem naszych ulubionych

albumów, chcieliśmy, aby był to ciężki, ale naturalny

sound. Wszystko miało brzmieć jak prawdziwy zespół

grający swoją muzykę, naprawdę głośno!!!

W ostatnich latach wiele młodych zespołów, nagrywa

albumy mocno osadzone brzmieniowo w latach

80-tych albo i wcześniej. Ten ukłon do dawnych mistrzów

słychać także na waszym albumie. Ciekawi

mnie, co sprawia, że zespół złożony z młodych ludzi

nie próbuje sił w nowoczesnych odmianach metalu?

Dla nas to bardzo proste, nie jest to kwestia wyboru.

Gramy muzykę, którą kochamy, naturalną dla nas, dobrze

się przy tym bawiąc i nie martwiąc się niczym

innym.

Mam wrażenie, że lubicie płyty Iron Maiden z Paulem

Di'anno na wokalu. Mam rację?

Tak, lubimy Maiden oczywiście, ale lubimy także

mnóstwo innych kapel. Iron Maiden nigdy nie byli

naszą główną inspiracją, ale oczywiście, nie ignorujemy

ich, jako jeden z największych zespołów metalowych.

Jesteście młodymi ludźmi, przypuszczam, że granie

jak dotąd, nie daje wam profitów. Jak zatem zarabiacie

na chleb? Opowiedzcie trochę o waszym życiu, na

co dzień.

Cóż, tak wszyscy pracujemy, na co dzień, to jest bardzo

trudne by poświęcić cały swój czas karierze muzycznej,

nawet dla zespołów bardziej znanych niż nasz.

Dave Sherwood On Drums jest nauczycielem,

Heathen i Nip pracują w filmie, Bill jest tatuatorem a

ja inżynierem dźwięku na trasach koncertowych.

Czy macie plany na najbliższe miesiące, związane z

kapelą? Koncerty?

Mamy kilka wspaniałych koncertów w Wielkiej Brytanii,

w Live Evil w Londynie, będzie zabójczy!!! Potem

chcemy podbić Europę i Świat, grać wszędzie, gdzie to

tylko możliwe!

Jakie oczekiwania macie w związku z kontraktem z

Century Media?

Jak dotąd, to wielka przyjemność pracować z każdym

w wytwórni. Mamy dobre przeczucia na przyszłość,

związane ze wsparciem wytwórni.

Co wiecie o Polsce. Pierwsze skojarzenia.

Ekstremalna muzyka, oddani metalowi fani! … i perogi

(pisownia oryginalna - przyp. red.)

Słowo na niedzielę dla polskich fanów metalu. Jak

zareklamowalibyście wasz album?

Jeśli lubicie heavy-metal w starym stylu, nie bzdury,

tylko dobrze napisane i grane z serca utwory - posłuchajcie

"The First". Ta płyta zdmuchnie wasze uszy!!!

Dzięki za rozmowę…

Dzięki , bądźcie wierni metalowi!!!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

20

AMULET


To jedyna rzecz, którą chcemy robić w życiu

Ta młoda formacja z Kalifornii to prawdziwa zagadka. Grupa dopiero wydaje debiutancki album, a wieść

o niej krąży wśród fanów heavy metalu już od dobrych kilku miesięcy. Rzeczywiście, tradycyjna estetyka

zespołu i fakt wystąpienia na Keep it True musiały wykonać kawał dobrej roboty. W tym przypadku

muzyka broni się sama, a i członkowie Night Demon deklarując, że zespół to ich jedyna praca i jedyne,

co chcą robić w życiu, pokazują, że zrobią wszystko, żeby Night Demon był zespołem najwyższej próby.

HMP: Jeszcze zanim dostałam waszą debiutancką

płytę, słyszałam o "zajebistym Night Demon" od

znajomych, którzy byli na ostatnim Keep it True

(śmiech). Musicie być niesamowici na żywo, skoro

osoby, które nie znały ani kawałka mają taką opinie i

z niecierpliwością czekają na waszą pierwszą płytę.

Często słyszycie takie opinie?

Jarvis Leatherby: (Śmiech) Tak, dzięki, że to mówisz.

Czuję się dobrze z reputacją zespołu sprawdzającego

się na żywo, zwłaszcza jak na zespół złożony z trzech

gości. Myślę, że jesteśmy taką grupą grającą heavy metal

klasy pracującej - nie ma u nas za dużo dzwonków,

gwizdków i śmiesznych przebrań. Gramy szybko i

ciężko, gramy muzykę, na którą większość hard rockowej

i heavy metalowej społeczności może polegać.

Grając na żywo dobrze się bawimy i tego też oczekujemy

od naszej widowni. Nie ma lepszego uczucia niż

wyjść zlanymi potem i mieć fanów, którzy przyjdą i

uściskają cię, bo ciężko pracując dałeś im radochę i

świadomość, że nie wydali kasy na próżno.

Pewnie! Wracając do tematu, jak to się stało, że w

ogóle zagraliście na Keept it True? To bardzo specyficzny

festiwal, jak wiadomo, nie przyjmuje każdego

heavymetalowego zespołu. Domyślam się, że od

strony muzycznej, ważną rolę odegrała wasza stylistyka

utrzymana w klimacie NWoBHM.

Otrzymaliśmy kiedyś maila od Olivera Weinsheimera,

organizatora Keep it True, w którym pytał nas czy

nie chcielibyśmy zagrać na festiwalu. Otrzymaliśmy ją

jakieś czternaście miesięcy przed imprezą, więc mieliśmy

dość czasu, żeby przygotować plan działania i zorganizować

europejską trasę, która obejmowałaby też

festiwal. Kolejną zaletą było to, że mieliśmy więcej czasu,

aby dojrzeć jako zespół i zaznajomić więcej ludzi z

naszą twórczością. Dołączenie do Keep it True zrobiło

dla nas wiele dobrego i umieściło nas na metalowej

mapie Europy i mamy nadzieję, że pewnego dnia wrócimy

na Keep it True jako headliner!

Widziałam wasze zdjęcia na Facebooku z tego fesitwalu,

z ludźmi, którzy zamiast bawić się na koncertach

śpią na ławkach i trawnikach (śmiech). To częsty

widok na europejskich festiwalach. Nie ma tego u

was, w USA? (śmiech)

(Śmiech) Byłem kompletnie zafascynowany wszystkim,

co się działo na tym festiwalu. Niektórzy z tych

ludzi przyjechali z bardzo daleka, z krajów nie będących

nawet w najbliższym sąsiedztwie Niemiec, by

doświadczyć i być członkiem prawdopodobnie najlepszego

metalowego weekendu tego roku, a tymczasem

chlali i zgonowali na podłodze opuszczając tyle znakomitych

koncertów! W Stanach, ochrona wywaliłaby

ich na zbity pysk z sali koncertowej. To totalna porażka,

że coś takiego w ogóle ma miejsce, ale jak ktoś

wsadza sobie hot doga w fiuta to nie mogę mu pomóc,

tylko zrobić zdjęcie! Potem jeszcze widziałem wielu

takich gagatków, że musiałem zrobić fotki im wszystkim…

Przyznam, że to była przednia zabawa i mam

nadzieję, że za kilka lat ci ludzie je znajdą i będą się z

tego śmiali tak samo jak my się z tego śmialiśmy.

Jestem też ciekawa w jaki sposób udało Wam się

nawiązać współpracę z dużą wytwórnią jaką jest

Steamhammer. Wydaje mi się, że Steamhammer robi

sporą robotę w promocji Night Demon.

Mamy bardzo dobre relacje. Chciałbym, żeby ludzie

zrozumieli, że Night Demon jako zespół jest silną

ekipą. To jedyna rzecz, którą chcemy robić w życiu. To

nie tylko nasza jedyna praca, ale to także nasza pasja,

nasze największe marzenie! Podpisanie kontraktu z

SPV Steamhammer świadczy o tym, że robimy to dobrze.

Oznacza to także to, że chcemy kontynuować

naszą robotę jeszcze mocniej niż dotychczas. Teraz to

oni nam pomogą w promocji, my tylko musimy upewnić

się, że trzymamy się w kupie i będziemy dalej jeździć

i pisać świetną muzykę.

Wasz debiut brzmi bardzo tradycyjnie i analogowo.

W jaki sposób zarejestrowaliście ten materiał?

Tak naprawdę został nagrany środkami cyfrowymi, ale

zrealizowany niemal w całości na starym sprzęcie.

Chcieliśmy zawrzeć w nagraniach żywe brzmienie zespołu.

Nagraliśmy podstawowe utwory na żywo - w

małym pokoiku bez słuchawek, izolacji i metronomu.

Jedyną rzeczą, którą dograliśmy, były wokale i niektóre

solówki gitarowe. Naprawdę chcieliśmy uzyskać organiczne

brzmienie pasujące do tej muzyki, uzyskać efekt

jammowania.

Jesteście tercetem. Zakładam, że mały skład pomaga

podtrzymać "prawdziwość" i realność zespołu?(Na

zasadzie: im mniej osób, tym łatwiej zebrać wszystkich

razem. Dziś wiele zespołów istnieje na odległość.

Oczywiście dziś da się dziś nagrywać na odległość,

ale wydaje mi się, że takie funkcjonowanie może

zabijać ducha zespołu.

Jesteśmy bardzo bliskimi braćmi. Spędzamy ze sobą

mnóstwo czasu, nie tylko na trasie, więc to chyba przeznaczenie.

Jeśli bylibyśmy dysfunkcjonalni w naszych

relacjach, z całą pewnością nie robilibyśmy tego, co robimy.

Wiele zespołów istnieje tylko dla pieniędzy, ale

tak nie jest w przypadku Night Demon. Zgadzamy się

też z tym, że jako trio jest istnieć łatwiej. Personalnie,

po prostu lepiej. Każdego dnia rozmawiamy o biznesie.

Sądzę, że jeśli chce się coś zrobić dobrze, to każdy

musi mieć za każdym razem takie samo zdanie.

W ostatnim czasie wiele heavymetalowych zespołów

sięga do tradycyjnego brzmienia. Jak Wam się wydaje,

dlaczego dzieje się tak w dobie niemal nieograniczonych

możliwości tworzenia dowolnych dźwięków i

nagrywania wszystkiego przy użyciu komputera?

Cóż, zawsze sądziłem, że jeśli zamierzasz brać przykład

od kogoś, to musisz brać go od jego twórców, a nie

od tego jak zostalo to współcześnie przetworzone. Ludzie

starają się upchnąć heavy metal w takie rejony, w

których nie ma dla niego miejsca. To było dobre wtedy,

więc po co do tego wracać?

Jestem pod wrażeniem bogactwa muzyki jaką prezentujecie

na "Curse of the Damned". Z jednej strony

trzymacie się tradycji, z drugiej w Waszej muzyce

brzmią echa i amerykańskiego heavy metalu lat '80 i

NWoBHM. Mieliście jakieś konkretne inspiracje

komponując materiał na tę płytę?

Żadnej konkretnej inspiracji nie ma. To rezultat naszych

doświadczeń zebranych przez lata. Nikt nie trzyma

się ściśle tradycyjnego NWoBHM czy hardrockowego

brzmienia, power metalowe z kolei przychodzi

później.

Skąd czerpiecie inspiracje do tekstów? Prywatnie

inspirujecie się okultystką czy po prostu pragnęliście

"wpasować się w konwencje" i stworzyć teksty w

stylu na pprzykład Angel Witch?

Teksty są zainspirowane stustronicową powieścią graficzną

"Blood Sacrifiice", która pojawi się na sklepowych

półkach gdzieś w 2015 roku. Artysta i autor

komiksu poprosił nas o zgodę na wykorzystanie Night

Demon w historii. Powieść wydała nam się w porządku,

więc zdecydowaliśmy się zrobić do niej coś w

rodzaju soundtracku. Aczkolwiek, tak generalnie byliśmy

zafascynowani horrorami, okultyzmem, w podobny

sposób jak większość metalowych zespołów.

Bardzo podobają mi się Twoje wokale. Takie czyste

wokale kojarzą mi się ze złotą erą amerykańskiego

heavy metalu i zespołami w stylu Warlord czy Gargoyle.

Nie znalazłam informacji o tym, że śpiewałeś

kiedyś w innym zespole. Rzeczywiście dopiero przy

okazji powstania Night Demon odkryłeś swój talent?

Dzięki! Próbuję śpiewać od lat, ale nigdy nie potrafiłem

znaleźć swojej barwy, aż do czasu Night Demon.

Grałem w metalowej kapeli w liceum i pamiętam

relacje z lokalnej gazety, w której napisan, że w zespole

był dobry gitarzysta i koszmarny wokalista, a kapela lepiej

zrobi, jeśli znajdzie właściwego człowieka. Uderzyło

to we mnie, ale to była prawda! To był napęd, by

stać się dobrym wokalistą. Wziąłęm kilka lekcji i

ćwiczyłem tak długo, aż uznałem że nadam się do pełnienia

roli frontmana. Przez ciężką pracę i poświęcenie,

wierzę że to jest możliwe. Jestem na to żywym dowodem!

Mam wrażenie, że celowo staraliście się w miksie

wyeksponować wokale, żeby uzyskać "oldschoolowy

efekt".

Właściwie, musieliśmy nieco obniżyć głośność wokali,

bo w oryginalnym miksie były znacznie głośniej! Sądzę,

że cały album ma oldschoolowy feeling. Nie tylko

w wokalach, ale także w tonacji gitar, basu i brzmieniu

perkusji.

Mam wrażenie, że w kilku momentach cytujecie

klasyczne utwory metalowe. Na przykład w drugiej

części "Mastermind" słyszę riff w stylu Savatage.

Brzmi niemal jak z "Sirens"...

Nie było to celowe, przynajmniej niezupełnie. Szczerze

mówiąc, nie kojarzę tego utworu. Jest wiele numerów

na tej płycie, które słuchacze mogą identyfikować

z klasyką metalu, ale nigdy nie było to naszą intencją.

Słuchamy i dorastamy przy oldschoolowych brzmieniach,

ale sądzę że to raczej wynika podświadomie, jest

zakorzenione w DNA.

Także kilka tytułów z waszej płyty może kojarzyć się

z tytułami klasyki heavy metalu - "Screams in the

Night" z Hellion czy "Killer" z Iron Maiden.

Z tym jest tak samo jak z cytatami. Mamy też kawałek

zatytułowany "Run For Your Life". Riot ma chyba nawet

dwa takie przypadki w swoim katalogu! Nie próbujemy

wynajdować koła na nowo, ani kreować czegoś

wywołującego trzęsienie ziemi, staramy się robić coś po

swojemu, odcinamy się od tych wszystkich zespołów,

w których możesz doszukiwać się różnych rzeczy i

stwierdzać gdzie oraz z czego zerżnęli. Tego nie znajdziesz

na nagraniach Night Demon. Wszystko co

znajdziesz to podświadoma inspiracja. Piszemy naszą

własną muzykę i wymyślamy tytuły według naszego

własnego uznania.

Pochodzicie ze słonecznej Kalifornii. Jak się gra

muzykę o ciemnościach i demonach w tak pozytywnej

i radosnej części świata? (śmiech)

(Śmiech) Cóż, zło czai się w każdym zakątku Ziemi.

Zwłaszcza w tak mocno zamieszkałym mieście jak Los

Angeles. Kochamy tutejszą pogodę i środowisko, ale

dorastaliśmy w erze hip hopu, musieliśmy zidentyfikować

nasz styl, tak jak heavy metal musiał znaleźć swoją

drogę do nas.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: SPV

NIGHT DEMON 21


HMP: Witaj Jens, na początek chcę zapytać o nastroje

w kapeli, świeżo po wydaniu najnowszej

płyty Lonewolf, zatytułowanej "Cult Of Steel"…

Jens Borner: Witaj! Nastroje są świetne, jesteśmy

bardzo zadowoleni z efektów nagrań. Większość

opinii, jaka do nas dociera jest pozytywna, fani wydają

się być zadowoleni z szybszego albumu, powrotu

do korzeni zespołu, grania prostego, pełnego

wojowniczych chorów. Możemy być tylko bardzo

usatysfakcjonowani, nie mówiąc już o tym, że granie

na żywo takiego materiału, jest wielką przyjemnością!

Przez ostatnie sześć lat, nagraliście pięć studyjnych

albumów. Jak to możliwe?!

Prawdziwy Metal

Może i nie do końca zachwyca mnie najnowszy album francuskich krzewicieli true-metalu,

jednak przyznać muszę, że zupełnie inaczej jest, jeśli chodzi o ich postawę. Nie ma tu udawania,

że jest się kimś innym, jest tylko wola i chęć szczera, by propagować swój ulubiony gatunek

muzyki wśród spragnionej metalowej braci. Lonewolf inspiruje się wyraźnie Running Wild. Moment,

gdy uczeń przerósł mistrza jeszcze nie nastąpił, lecz jeśli Francuzom wystarczy determinacji

w przyszłości to, kto wie… Zapraszam do przeczytania rozmowy z wokalistą i gitarzystą zespołu

Jensem Bornerem.

W tym roku podpisaliście kontrakt z niemiecką

wytwórnią Massacre Records. Jak do tego doszło?

Po nagraniu ostatnich trzech albumów nasz kontrakt

z Napalm wygasł. Musieliśmy szukać nowego

wydawcy. Znaleźliśmy Massacre Records i wygląda

na to, że to dobry wybór sądząc po początku

współpracy. Do tego jesteśmy w tej samej wytwórni,

co Stormwarrior, Exciter, Wizard Of Macbeth.

To wspaniałe.

Jakie są wasze oczekiwania związane z kontraktem?

Mamy nadzieję na dobrą promocję i dystrybucję albumu.

Wszystko jest na dobrej drodze i nie możemy

narzekać, biorąc pod uwagę pierwsze kilka miesięcy

współpracy.

zadawaliśmy sobie mnie pytań, mieliśmy mniej

wątpliwości, liczyły się tylko proste riffy gitarowe,

jeśli nam się podobały, zachowywaliśmy je. To dało

powiew świeżości i myślę, że słychać to podczas

słuchania płyty.

W waszej muzyce słychać silny wpływ metalu z

lat 80-tych. Myślisz, że w dzisiejszych czasach

są tak zdolne zespoły, jak wtedy?

Tak! Zdecydowanie pozostajemy pod wpływem

muzyki z lat 80-tych i będziemy tego bronić, aż do

końca. Na szczęście są też inne kapele, które myślą

i grają podobnie. Spójrz na niemiecką scenę

Stormwarrior, Stormhunter, Paragon czy Wizard,

to nazwy tylko kilku z nich. Także na francuskiej

scenie są kapele grające podobnie, jak

Elvenstorm czy Hurlement. W każdym kraju

true-metal istnieje, choćby w podziemiu, bo fani

takiej muzyki są najbardziej lojalnymi fanami z

wszystkich. To więcej niż pasja, to rodzaj religii!

Wasza muzyka jest często porównywana z Running

Wild i Grave Digger. Nie jest to stresujące?

Bynajmniej, dlatego, że to prawda. Te zespoły to

nasze najsilniejsze inspiracje, jednak myślę, że już

od kilku płyt dodajemy także własną tożsamość do

muzyki, którą nagrywamy. Przynajmniej każdy fan

kupujący płytę Lonewolf wie, czego się spodziewać.

Przechodząc do nowej płyty. Utwory, takie jak

"Werewolf Rebellion" czy "Mysterium Fidei", są

nieco bardziej złożone…

Tak, cała płyta zawiera raczej proste, chwytliwe

utwory, jednak te, o których wspomniałeś, są rzeczywiście

odrobinę bardziej złożone. To daje nieco

zróżnicowania, przy utworach jak "Open Fire", które

są proste w formie.

Pasja! I wielka przyjemność z grania metalu, to płynie

w naszych żyłach, oddychamy metalem. Mamy

wielkie szczęście, że możemy to robić, więc jesteśmy

ciągle zainspirowani. Spójrz na kapele w latach

80-tych. Każdy band nagrywał nową płytę, co rok.

To było wspaniałe naszym zdaniem a skoro jesteśmy

zainspirowani latami 80-tymi - robimy tak samo

(śmiech). Tak naprawdę, wiem po sobie, że czekanie

cztery lata na płytę ulubionej kapeli, to trochę

długo. To oczywiście moje osobiste zdanie, ale

skoro potrafisz to zrobić, masz wytwórnię, pomysły,

inspirację, pasję - to wielką przyjemnością jest

robienie tego. Wiesz, my mamy ten ogień w środku

i nadal chcemy to robić!

Foto: Massacre

Macie już jakieś plany koncertowe związane z

promocją nowej płyty?

Graliśmy w zeszłym tygodniu we Francji, na release-party,

związanym z wydaniem płyty. Kilka koncertów

we Francji i Niemczech jest już potwierdzonych.

Europejska trasa powinna być także

wkrótce ogłoszona. Wszystkie informacje znajdziecie

na naszej stronie internetowej i na profilu Facebook

zespołu.

Czy mógłbyś opowiedzieć nam, jak przebiegła

praca nad nową płytą?

Wszystko przebiegło w luźnej atmosferze. Bardzo

szybko zorientowaliśmy się, że będzie to szybki

album. Sam proces komponowania, także przebiegł

bardzo szybko. Muszę przyznać, że przy nagrywaniu

poprzednich albumów, zdarzało nam się odłożyć

jeden lub drugi riff, twierdząc, że jest to zbyt

bliskie Running Wild np. W przypadku "Cult Of

Steel" powiedzieliśmy, kurwa, zachowamy każdy

riff, który nam się podoba, nawet więcej, wykorzystaliśmy

niektóre riffy odrzucone przy nagrywaniu

dwóch poprzednich płyt. Uznaliśmy, że byłoby to

złe gdybyśmy je wyrzucili do kosza. Główny riff

"Cult Of Steel", jest jednym z nich. Czekał na wykorzystanie

kilka lat, podobnie "Mysterium Fidei".

Wierz mi, jestem bardzo szczęśliwy, że w końcu je

wykorzystaliśmy. Przy okazji nagrywania tej płyty

"Funeral Pyre" brzmi, jak heavy-metalowy hymn.

Mam wrażenie, że to idealny utwór na koncerty…

Tak, też tak myślę! Uczciwie mówiąc, nie graliśmy

tego kawałka na release-party, ale wystarczająco

dużo osób, powiedziało nam potem o tym, że byli

rozczarowani nie słysząc tego utworu. Sądzę więc,

że trafi do setlisty koncertowej.

Nowa płyta jest zdominowana przez szybkie

utwory. Nie lubicie ballad?

Mamy trochę akustycznych fragmentów na płycie,

ale nie są to ballady, to jasne. Nie jestem pewien,

czy fani Lonewolf, chcieliby znaleźć balladę na

naszej płycie a opinia naszych fanów jest dla nas

bardzo ważna. Poza tym, chyba nie czułbym się

dobrze śpiewając balladę (śmiech). Myślę także, że

bardzo trudno jest stworzyć dobrą, metalową balladę,

nie jakieś łzawe gówno, wiesz, o czym mówię…

Jest kilka ballad, które bardzo lubię, nagranych

przez Doro lub Udo np. Jednak mimo to, nie

myślę, żeby ballady pasowały do stylu Lonewolf.

Jaka jest twoja opinia o francuskiej scenie metalowej?

Scena rozwija się coraz lepiej. Jest naprawdę dobrze,

jeśli porównasz to do lat 90-tych, gdy była

prawie martwa. Underground staję się coraz mocniejszy,

także true-metal. Ludzie przychodzą na

koncerty, by wspierać francuskie zespoły, co nie

zawsze było tak oczywiste. Oczywiście nie można

porównać naszej sceny z niemiecką czy grecką, ale

i u nas są prawdziwi maniacy metalu.

Historia waszej kapeli jest podzielona na lata

1992-1996 i od 2000 do teraz. Jakie wspomnienia

masz z tego pierwszego okresu w działalności zespołu?

Podniecenie związane z pierwszymi nagraniami.

Nawet sobie nie wyobrażasz, jak gówniane było nasze

pierwsze demo, ale i tak byliśmy cholernie

dumni (śmiech). Miło wspominam wydanie "Holy

Evil" i reakcję fanów w Grecji. Pamiętam także złe

rzeczy, jak kontrakt z francuską wytwórnią Ripp-

Off, który doprowadził nas do rozpadu. Zawsze też

pamiętam pierwsze, chaotyczne koncerty (śmiech).

Było to bardzo amatorskie, ale także pouczające z

drugiej strony. Wszystko to jest częścią dzisiej-

22

LONEWOLF


szego Lonewolf.

Podczas nagrywania płyty "The Dark Crusade",

mieliście okazję pracować z Andym La Rocque.

Mógłbys opowiedzieć nam o tym doświadczeniu…

Andy jest fantastycznym, otwartym na pomysły

gościem. Wiesz Alex, nasz gitarzysta mógłby powiedzieć

ci więcej o współpracy, bo to on na etapie

miksów, kontaktował się z Andym. Bardzo podoba

mi się potężne brzmienie "The Dark Crusade".

Andy wykonał kawał dobrej roboty, bez wątpliwości.

Nie mówiąc już o tym, że był to wielki honor

pracować z legendą.

Graliście z takimi kapelami jak Powerwolf czy

Grave Digger. Z której trasy masz najlepsze

wspomnienia, jak dotąd?

Trasa z Powerwolf była fantastyczna i pozwoliła

nam grać dla dużej publiczności, każdego wieczoru.

Staliśmy się także przyjaciółmi. Charles z Powerwolf

pracuje z nami od dwóch płyt i mam nadzieję,

że ta współpraca będzie trwała w przyszłości.

Wspominam także z dużą przyjemnością trasę z

dwoma niemieckimi zespołami Dragonsfire i Iron

Fate. Oczywiście ta trasa była o wiele bardziej

undergroundowa, niż ta z Powerwolf. Zaczęliśmy

koncerty z dwoma zespołami a skończyliśmy z

prawdziwymi przyjaciółmi, z którymi spotykamy

się regularnie na festiwalach.

Z tego co wiem, macie silną więź z greckimi fanami

Lonewolf…

Tak, naprawdę, wsparcie od fanów z Grecji było

zawsze niesamowite. Dlatego w 2004 roku nagraliśmy

"Hellenic Warriors", jako hołd dla naszych greckich

fanów. Będziemy im wdzięczni zawsze, za

wsparcie, jakiego nam udzielili, gdy inni jeszcze nas

nawet nie dostrzegli. To było bardzo ważne dla zespołu

i jego kariery.

Chciałbym zapytać o polskie akcenty w historii

zespołu…

Po pierwsze, podczas koncertów w Polsce, spotkaliśmy

fanów, którzy stali się prawdziwymi przyjaciółmi

i wierz mi, nie możemy się doczekać, kiedy

przyjedziemy do was na koncerty i spotkamy naszych

braci i siostry. Po drugie, naszą karierę od

strony managerskiej przez lata prowadził Bart Gabriel,

zarządzający dziś firmą Gabriel Managment.

Przez wszystkie lata pomagał nam osiągnąć

wyższy poziom w tym, co robimy. Nigdy nie zapomnimy

tego, co dla nas zrobił.

Powiedz nam o najlepszym koncercie, jaki widziałeś

w życiu z pozycji fana?

The Summer Metal Meeting w Tubingen i Berlinie

w 1995 roku. Running Wild, Gamma Ray,

Grave Digger, Rage i Iced Earth. To było fantastyczne!

Jaka heavy-metalowa płyta zrobiła na tobie

wrażenie w ostatnim czasie?

Ostatni Stormwarrior, mogę dodać "Force Of Destruction"

Paragon, mimo tego, że jest trochę

starszy, to absolutnie zabójczy album. Kocham także

ostatni Elvenstorm i Accept. Oczywiście zapomniałem

o wielu…

Na koniec, czy mógłbyś zareklamować waszą

najnowszą płytę, polskim czytelnikom HMP?

Witajcie polscy wojownicy! Wiemy, że mamy Wasze

wsparcie i chciałbym za nie podziękować. Mam

nadzieję wkrótce się z Wami spotkać na koncertach.

Na naszej najnowszej płycie usłyszycie tylko

true-metal, zagrany prosto z serca. Mam nadzieję,

że uczcimy wydanie "Cult Of Steel" razem wkrótce!

Cheers!

Dobro, zło i coś pomiędzy

Blisko dziesięć lat to w obecnych, nie tylko muzycznych, realiach niemal epoka.

Ale King Fowley pracuje z October 31 swoim własnym, niespiesznym tempem. Dlatego też

płyty nagrywa dopiero wtedy, gdy jest w stu procentach przekonany co do artystycznej

kondycji takiego przedsięwzięcia, stawiając na jakość, nie na ilość. Potwierdza to czwarty

studyjny album grupy "Bury The Hatchet", rzecz z gatunku, którą każdy fan tradycyjnego

metalu powinien posiadać, najlepiej nie na twardym dysku swego komputera. Przed wami

wokalista i lider October 31:

HMP: Wystawiliście cierpliwość waszych fanów na

ogromną próbę, bo przyszło im czekać na wasz nowy

album aż dziewięć lat. Co spowodowało tak dużą

przerwę pomiędzy "No Survivors" a "Bury The

Hatchet"?

King Flowley: Rodzina, życie, dzieciaki, małżeństwa,

podróże, inne zespoły, w które jesteśmy zaangażowani.

Mnóstwo rzeczy. Nie spieszymy się z nagrywaniem, by

nazwać to płytą. Chcemy by nowe utwory były zawsze

naszymi najlepszymi. Chcemy poświęcić im trochę

czasu i zrobić je jak należy. Muzykę trzeba wyczuć i

musi to umieć każdy, kto ma czelność nazywać siebie

muzykiem.

Wpływ na taki stan rzeczy miała też zapewne wzmożona

aktywność w tym samym okresie twojego drugiego

zespołu Deceased?

Tak! Wiele rzeczy przydarzyło się nam w życiu, starzejemy

się, a do głowy przychodzi coraz więcej rzeczy,

które człowiek chciałby zagrać.

Jednak po wydaniu "Surreal Overdose" znalazłeś

wreszcie nieco czasu by popracować nad nowymi

utworami dla October 31, co zaowocowało najpierw

winylowym singlem "Gone To The Devil", a niedawno

albumem "Bury The Hatchet"?

Deceased ma swoją prędkość, a October 31 swoją.

Trzeba wyczuć moment i zacząć pisać. Jestem zadowolony

z tego co przynieśliśmy na nowy October 31. Nie

spieszyliśmy się i zrobiliśmy to we właściwy sposób.

Trzeba utwory napisać, ograć i się ich nauczyć. Zobaczyć

co ze sobą nie gada i naprawić to. Ja aranżuję kawałki

i to naprawdę żmudny proces, ciągle coś poprawiam.

Kiedy zakładałeś October 31 miał to być typowy side

projekt, ale z czasem przekształcił się on w regularnie

działający zespół, w którym mogłeś dać upust swym

klasycznie heavy metalowym fascynacjom?

To miał być projekt dla zabawy. Właściwie nadal tak

jest. Bardzo lubimy spędzać ze sobą czas, nie ma żadnego

ciśnienia i bólów dupy, niczego co sprawiałoby,

że zabawa była gorsza niż powinna być. Przywiązujemy

dużą wagę do naszych utworów, ale staramy się

także dać sobie przestrzeń, żeby nie wchodzić sobie na

głowę.

To dlatego już na pierwszym demo zespołu pojawił

się cover Warlord, a później nagrywaliście kolejne, by

wymienić: Witchkiller, Lizzy Borden, Saxon, Judas

Priest, Riot, Uriah Heep czy wiele innych? Chciałeś

przypomnieć te często zapomniane lub niedoceniane

zespoły młodym fanom, a przy tym nagrać też swoje

wersje ulubionych klasyków gigantów pokroju Priest

czy Iron Maiden?

Tak! Jesteśmy fanami rocka i metalu, odczuwamy dużą

frajdę mogąc dać upust naszej miłości do tych zespołów,

do których trzepaliśmy włosami i uśmiechaliśmy

się przez całe nasze życie. Covery są dla mnie zabawne.

Kocham je grać i czerpać z nich za każdym razem to,

co najlepsze.

Wpisuje się w to doskonale wasza wersja "Under

My Gun" Icon, którą zarejestrowaliście na nową płytę.

Jak sądzisz, dlaczego obecnie fani metalu wypowiadają

się z takim lekceważeniem o melodyjnym

metalu czy hard rocku z lat 80, skoro niejednokrotnie

są to doskonałe zespoły czy płyty, tak jak chociażby

niedoceniany debiut Icon?

Bo to był wspaniały czas w muzyce. Metal z lat 80-

tych. miał wiele klasy, mocy i wspaniałych melodii. Pokazał

jak dobra powinna być muzyka heavy metalowa,

jeśli traktuje się ją z pasją i ogromnym zaangażowaniem.

Docierają do was głosy np. po koncertach czy w formie

wpisów na Facebooku, że dzięki waszej wersji

ktoś poznał taki zespół, później posłuchał oryginału i

stał się jego fanem?

Na pewno niektórzy podziękują mi za nawrócenie ich

na Icon czy Witchkiller. Lubię pomagać innym w poszukiwaniu

muzyki, którą postrzegam jako dobra i

wiem, że fani powinni również ją poznać. W tym sensie,

że popularyzujesz dobrą muzykę, podążasz ich

ścieżkami. Nawet jeśli to Metallica, która pozwala

pamiętać o Budgie czy Diamond Head. (śmiech) To

jest do odkrycia dla każdego. Jeśli trochę pomogę w dotarciu

do nich, to mnie to ucieszy.

Nie rozmawialibyśmy jednak, gdyby nie całość

"Bury The Hatchet", czyli album w waszym stylu,

ale jednocześnie chyba najbardziej dojrzały w dorobku

zespołu, łączący wszystko co najlepsze w speed i

heavy metalu z niepowtarzalną mroczną atmosferą?

Jesteśmy dumni z nowego albumu. Z tego co napisaliśmy

i zagraliśmy, z tego co zespół dał na nim od siebie

jako całość. To wspaniałe uczucie mieć świadomość, że

wszyscy pałamy tą samą miłością i zapałem do muzyki

heavy metalowej. Ten album jest jak dotychczas naszą

najlepszą i najbardziej profesjonalną produkcją ze

wszystkich dotyczasowych.

Szczególnie efektownie brzmi to w "The House

Where Evil Dwells", będącym takim podręcznikowym

przykładem surowego heavy metalu z wczesnych

lat 80, dopełnionego mrocznymi partiami syn-

Dziękuję za wywiad

Dzięki!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Foto: October 31

OCTOBER 31 23


tezatorów - nie są one czasem zainspirowane dokonaniami

chociażby Doomstone, w którym też się przecież

udzielałeś?

Lubię dobarwić numery starą stylistyką klawiszy by

stworzyć złowrogie brzmienie, mroczną atmosferę.

Myślę, że dodają one niezłego kopa heavy metalowej

muzyce, jeśli tylko używać ich właściwie.

Ale nie zawsze decydujesz się urozmaicać aranżacje

klawiszami, bo rozpędzony opener "Tear Ya Down",

utwór tytułowy, brzmiący niczym klasyczny numer

tak z 1982r. czy "Gone To The Devil" doskonale się

bez nich obywają?

Akurat one nie potrzebują klawiszy. Są bardziej heavy

metalowymi ciosami, opierającymi się na ciężkich gitarowych

dźwiękach. mających nieść moc. Każdy utwór

musi inaczej smakować.

Czyli rzecz w umiejętnym podejściu do każdej kompozycji,

bo czasem mniej znaczy lepiej i nie warto

przesadzać z dodatkowymi ścieżkami, instrumentami,

etc.?

Tak! Wiemy, że niektóre numery są bardziej emocjonalne

od innych. To z kolei wymaga zwolnień, wariacji

tempa. To jedna z naszych najmocniejszych stron. Ładujesz

sporo emocji w dany utwór, ale musisz pamiętać

żeby nie przedobrzyć, aby nie być zmuszonym do

wyrzucenia go z tego powodu.

Nie odmówiliście sobie jednak - i przy okazji słuchaczom

- wzbogacenia tych utworów świetnymi solówkami,

czasem nawet dwiema w jednym numerze, jak

w "Angel Dusted". Wszystkie zagrał Brian

Williams?

Tak to Brian! Chcieliśmy uchwycić wrażenie tego

wszystkiego co przychodzi w życiu. Dobra, zła i tego

co znajduje się pomiędzy. Ludzie mogą tego słuchać i

w dane fragmenty wstawiać swoje życie. Wzloty i upadki…

to taka emocjonalna podróż na zasadzie "z prochu

powstałeś i w proch się obrócisz".

Brzmią tak, jakby w całości powstały na żywo i nikt

już w nie potem nie ingerował, nie wklejał fragmentów

z innych podejść, co często ma miejsce u innych

zespołów. Dobrym przykładem jest tu "The House

Where Evil Dwells" - to była partia improwizowana

w studio, czy skomponowana wcześniej i zagrana z

takim powerem w czasie nagrania?

Wszystko zostało nagrane z marszu, oprócz solówek.

Lubimy takie solówki, które żyją i są dopełnieniem

właściwych miejsc w danym utworze. Gitarzysta musi

je czuć, grać w swój własny sposób, podczas grania

przekazywać to, co sam czuje.

Zresztą chyba nigdy nie byłeś zwolennikiem przeprodukowanych,

nienaturalnie brzmiących płyt, stawiając

na organiczny, żywy sound, który można później

bez problemów odtworzyć w czasie koncertów?

Wszystko to, co znajduje się na nagraniach potrafimy

odtworzyć na żywo, poza klawiszami.

Coraz częstsze powroty do nagrywania na tzw. setkę

oraz studiów analogowych i nagrywania na taśmę,

świadczą chyba o tym, że okres fascynacji nowoczesną

technologią powoli mija i znowu trzeba umieć

grać, by nagrywać i wydawać płyty?

Tak. Co dla mnie jest największą frajdą w takiej formie

nagrywania? Mogę się zagłębić w muzyce, zarówno

podczas pisania i jej grania. Żadnych cięć, ani efektów

"kopiuj/wklej". To nie jest dla mnie wcale zabawne!

Zacznijcie palić wzmacniacze i robić dym z perkusji, by

powstał prawdziwy pieprzony heavy metal!!!

"Bury The Hatchet" nie jest waszym jedynym wydawnictwem

w ostatnich miesiącach, bo zdecydowaliście

się też wydać kolekcjonerski box "Bag Of Treats".

Foto: October 31

To pierwsze tak efektowne wydawnictwo w waszej

karierze i chyba zarazem coś, z czego jesteś bardzo

dumny?

Mieliśmy pomysł żeby zrobić torebki z "cukierkiem lub

psikusem" na rocznicę naszego zespołu w 1998 roku.

Powiedziałem to Hells Headbangers i zdecydowali się

zrobić to z naszymi CD, a teraz ponownie z winylami.

Wyszły super i wyglądają bardzo ładnie!!

Rozumiem, że też jesteś kolekcjonerem i z przyjemnością

postawiłeś "Bag Of Treats" na półce z

płytami? (śmiech)

(Śmiech) Bardzo lubię zabawne rzeczy. I tak, ta torebka

jest częścią mojej kolekcji.

To jest zresztą dość ciekawa sprawa: już pod koniec

lat 80-tych ubiegłego wieku prorokowano, że CD wyprze

winyl i tak do połowy następnej dekady rzeczywiście

było. Ale od ładnych kilku lat płyty CD przegrywają

z plikami, zaś nakłady winylowych płyt regularnie

wzrastają - sądzisz, że nawet mimo piractwa

w sieci tego typu wydawnictwa wciąż będą się sprzedawać,

bo prawdziwy fan czy koneser muzyki zawsze

wybierze fizyczny nośnik?

Lubię posiadać fizyczną kopię muzyki, którą kocham.

Nie jestem fanem rippów. Lubię słuchać nowych rzeczy

w Internecie i jeśli uznam, że mi się podoba to kupuję

oryginalną płytę. Niektórzy chcą tylko muzyki,

ale przecież mogą ją mieć. Rippy im wystarczają. Ale i

tak chodzi o muzykę a nie biznes. Nie mam nic przeciwko

ludziom, którzy ściągają muzykę za darmo, bo

sam tak często robię. Nie poszedłem w muzykę by na

tym zarabiać.

Podobnie jest zresztą z koncertami. Macie od niedawna

pełny skład, z perkusistą Seanem Wilhide i gitarzystą

Matt'em Ibachem i chyba zaczynacie grać

coraz częściej, promując "Bury The Hatchet"?

Tak! Ci kolesie są zupełnie nowymi członkami. Obaj

wykonują znakomita robotę i są naszymi stu procentowymi

metalowymi braćmi, wkładają swój czas,

wysiłek i pieniądze w podróże, nagrywanie i wszystko

co dotyczy zespołu. Jestem z nich zadowolony i owszem,

gramy tak często jak tylko możemy!

I jak publiczność przyjmuje nowe utwory, bo pewnie

podstawą setlisty są kompozycje z ostatniej płyty?

Pracujemy nad nimi bardzo powoli. Chcemy je zagrać

na scenie właściwie, a nie na "pół gwizdka". Zagraliśmy

jakieś pięć utworów czy coś koło tego, łącząc je z utworami

z naszej przeszłości i kilkoma coverami, które zawsze

wykonujemy dla zabawy.

Macie już plany co do koncertów poza Stanami Zjednoczonymi,

czy też szanse na to, że pojawicie się w

najbliższych miesiącach w Europie nie są zbyt duże?

Z miłą chęcią przyjadę do Europy i zagram dla wszystkich

tamtejszych headbangerów. Dotychczas w ciągu

naszej kariery zagraliśmy tylko na dwóch dużych festach

w Europie. Mam na myśli Wacken w 2000 oraz

Keep It True w 2013 roku. Naszym marzeniem jest

wybrać się na trasę po całej Europie i mam nadzieję że

w końcu uda się przyjechać i wycisnąć z was trochę łez!

Ślemy pozdrowienia i życzymy wszystkiego najlepszego!!!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HMP: Witaj Ced, z tego, co wiem, jesteś zaangażowany

w sporo muzycznych projektów. Mógłbyś

opowiedzieć nam trochę o nich?

Ced Forsberg: Witaj, tak rzeczywiście, mam chyba

nawet trochę za dużo muzycznych projektów, powoli

jednak z nich rezygnuję i staram się skupić na kilku

najważniejszych i sprawiać, by stały się lepsze. Cóż,

oczywiście Rocka Rollas, to moja największa pasja,

zespół, któremu poświęcam najwięcej czasu i wysiłku.

Kolejnym, pod względem ważności projektem jest Lector.

Tu tworzę z kumplem, bardzo mroczną i dziwną

metalową muzykę. Trudno to opisać. Płyta Lector, podobnie

jak albumy Rocka Rollas i Breitenhold, została

wydana przez Stormspell. Muzyka Lector, z

pewnością nie jest dla każdego… To coś specjalnego.

Kocham ten projekt. Następne moje przedsięwzięcie,

nie jest szerzej znane, jest to hard-core punkowy band

nazwany Anger Burning. Gram tam na perkusji i zazwyczaj

gramy Discharge/Anti-Cimex d-beat stuff.

To prawdziwy zespół, nie solo projekt (śmiech). To samo

dotyczy Rocka Rollas, gdzie zdecydowałem się

znaleźć muzyków, by móc występować na żywo. Jest

też Breitenhold, gdzie robię to, co chcę, gram na

wszystkich instrumentach, śpiewam i jest to ten rodzaj

power metalu, jaki lubię. Robię to także w Rocka

Rollas, ale w przypadku Breitenhold, nie muszę przynajmniej

nikogo uczyć grać (śmiech). Muzyka Rocka

Rollas, na następnym albumie stanie się nieco bardziej

złożona, skomplikowana. Na początku, miał być to

prosty speed metal, ale chciałbym to rozwijać. Mam

jeszcze Blazon Stone, który może nie jest prawdziwą

pasją, ale daje mnóstwo zabawy. Uwielbiam Running

Wild, płyty z najlepszego okresu, takie jak "Black

Hand Inn", "Death Or Glory", "Port Royal" (który

fan metalu ich nie lubi?) (śmiech).Chciałem uwiecznić

atmosferę tych płyt, na albumie Blazon Stone.

Nagrałem go, głównie dla zabawy. Jest jeszcze Mortyr,

band grający old-school thrash metal. Liczba moich

projektów, jest w zasadzie niepoliczalna, więc pełna

odpowiedź na twoje pytanie, mogłaby zająć lata świetlne

(śmiech). Zainteresowani innymi projektami, z

pewnością dotrą do odpowiednich informacji (śmiech).

Jesteś bardzo młodą osobą a twoja muzyka, jest zdecydowanie

inspirowana latami osiemdziesiątymi.

Nie było cię wtedy jeszcze na świecie. Jak to wytłumaczysz?

Cóż urodziłem się w roku 1989, więc jeszcze w latach

80-tych (śmiech). Oczywiście, nie doświadczyłem tamtych

czasów, tak jak inni. Ale tez nigdy nie marzyłem,

żeby urodzić się wcześniej. Szaleję na punkcie tworzenia

muzyki i tak naprawdę potrzebuję tylko dobrego

sprzętu, by to realizować. W dzisiejszych czasach, ten

sprzęt jest stosunkowo tani. Ale muzyka z lat 80-tych

i 90-tych, naprawdę do mnie przemawia. Lata 70-te,

też są cool, ale zdecydowanie preferuję późniejsze dekady

muzyczne.

Nazwy niektórych twoich projektów muzycznych,

jasno wskazują na inspirację, tak jak w przypadku

Blazon Stone, o którym wspomniałeś…

Oczywiście, Running Wild, to wielka inspiracja. Myślę,

że jestem podobny do Rolfa (Rolf Kasparek-lider

Running Wild, przyp.red.), w kwestii sprawowania

kontroli nad własną twórczością, po tym jak w latach

90-tych uczynił z Running Wild, właściwie solowy

projekt. Sądzę jednak, że mógłby skorzystać z posiadania

prawdziwego zespołu a szczególnie perkusisty.

Ostatnim mocnym albumem Running Wild był "The

Rivalry", był to też ostatni album nagrany z prawdziwym

bębniarzem i był to… Jorg fucking Michael, mój

ulubiony perkusista. Więc, brzmiało to wybitnie. Chodzi

o to, że nie przeszkadza mi, że Rolf używa zaprogramowanych

bębnów na swoich albumach, jednak

myślę, że trochę magii uleciało, gdy zdecydował się

nagrywać solo.

A co sądzisz o ostatniej płycie Running Wild "Resilient"?

Myślę, że płyta jest ok, tzn. Running Wild nigdy nie

nagrał czegoś naprawdę złego. Nawet "Rogues En Vogue",

nie jest gówniany. Jest tylko zdecydowanie poniżej

klasycznych albumów. Podobnie "Shadowmaker" i

"Resilient". Gdyby połączyć kilka najlepszych kawałków

z tych albumów, mielibyśmy świetną rock/metalową

płytę. Tak naprawdę, to chciałbym, żeby Rolf znowu

pisał kawałki jak "Powder & Iron", czy "Phantom Of

Black Hand Hill", napędzane podwójnym basem. Zrobił

bardzo śmiały krok w utworze "Libertania", który

jest perfekcyjny, dlaczego został tylko bonusem? Nie

mam pojęcia. Jest to zdecydowanie lepszy utwór, niż

kilka z płyty "Rogues En Vogue".

24

OCTOBER 31


Z kolei, nazwa Rocka Rollas, wskazuje zdecydowanie

na inspiracje Judas Priest. Jednak w muzyce, nie

jest to już tak oczywiste…

Tak wiem, na początku miał to być tylko prosty speed

metal, w duchu takich kapel jak Judas Priest, Exciter

czy Riot. Bez ozdobników. Nie miałem większych ambicji,

niż się dobrze bawić. I nie wiem czemu,, nazwa

pasowała do muzyki. Jednak kierunek, w którym podążyliśmy

teraz, wiesz jakby stracił połączenie z nazwą.

Rocka Rollas, obecnie brzmi jak fantasy power- metal,

ale myślę, że pozostawię nazwę. Logo wygląda tak zajebiście…

(śmiech)

Bardzo podoba mi się wasz nowy album zatytułowany

"The Road To Destruction". Myślę, że jest to

najlepsza power metalowa płyta, od czasów pierwszej

części projektu Avantasia…

Wow!!! Dzięki!!! Poczekaj, aż usłyszysz kolejną… albo

następną po niej… Obie płyty są już skomponowane i

będą wkrótce nagrywane. Oba albumy zniewalają!!!

"The Road To Destruction, robi świetne wrażenie,

kapitalnymi, melodyjnymi refrenami. Wygląda na to,

że pisanie takich utworów, nie sprawia ci większych

problemów…

Nie wiem, myślę, że tak. Cześć osób, nie lubi tego rodzaju

refrenów, uważają, że brzmi to tandetnie. Mogę

ich nawet zrozumieć, ale osobiście jestem wielkim fanem

tego rodzaju "dużych" refrenów. Takich utworów

jak "Treasure Islands" (Running Wild), "Script For My

Requiem" (Blind Guardian), "Keeper Of The Holy Grail"

(Grave Digger), "Across The Universe" (Scanner),

"Chainsaw Charlie" (WASP), "Victoria" (Lonewolf),

mogę słuchać milion razy, nigdy mi się nie znudzą.

Więc, jest to naturalne dla mnie. Nie było tego rodzaju

muzyki, na pierwszych dwóch albumach, ale zdecydowanie

będzie na kolejnych.

Nowy, wspaniały świat

Przyglądając się karierze Ceda Forsberga, lidera

zespołu Rocka Rollas, można nabawić się kompleksów.

Muzyk jest zaangażowany w niezliczoną

ilość projektów muzycznych, gra na

wszystkich instrumentach, komponuje właściwie

bez przerwy, nagrywa jedną płytę za drugą,

a ma… uwaga 25 lat. Ale gdy na dziesiąte urodziny,

dostaję się od rodziców płytę "Brave New

World" Iron Maiden, gdy ojciec jest muzykiem,

grającym w zespołach punkowych i rockowych

i dorasta się w kraju, tak zasłużonym dla metalu jak Szwecja, to los młodego osobnika wydaje

się przesądzony. Zapraszam do przeczytania wywiadu z młodym, utalentowanym i niezwykle

wesołym liderem zespołu Rocka Rollas, Cederickiem Forsbergiem…

własnej twórczości. Natomiast lubię posłuchać takich

kapel jak Steelwing, Starblind, czy Enforcer.

Jestem ciekaw, jak wygląda podziemna scena metalowa

w Szwecji?

Jest całkiem niezła, tak myślę, ale ja jestem bardziej

zaznajomiony, ze sceną punkową. Myślę, że po kilku

latach grania z Rocka Rollas, będę mógł powiedzieć

Ci więcej o scenie metalowej.

Znasz jakieś polskie, metalowe zespoły?

Znam kilka, bardzo lubię Crystal Viper, starszy Open

Fire, cóż… to by było na tyle (śmiech). Również Raging

Death, jest młodym obiecującym, thrash metalowym

zespołem. Znam sporo innych, polskich zespołów,

ponieważ moja dziewczyna, jest fanką polskich

punkowych i rockowych zespołów. Znam Siekierę,

Dezerter, Kult, Brygadę Kryzys, czy Tilt.

Ced, opowiedz trochę o swoich początkach w muzyce…

Zaczynałem w punkowej kapeli Anal Mat, która była

tak naprawdę gówniana (śmiech). Miałem trzynaście

podczas nagrywania i kiedy brzmi to dobrze, musi zostać

zrobione dobrze. Nigdy nie ćwiczyłem skali, nut i

tego typu rzeczy. Nie mam na to czasu, muszę ciągle

komponować (śmiech).

Jakie są twoje marzenia, dotyczące muzyki i kariery

muzycznej?

Moim marzeniem jest, by pracować, jako producent.

Myślę, że mógłbym być dobry w tym. Byłem zaangażowany

w nagrywanie kilku gównianie brzmiących

płyt i sprawiłem, że brzmiały lepiej, nie chcę być zbyt

pobłażliwy w stosunku do siebie, ale naprawdę wierzę,

w swoje producenckie umiejętności. Nie biorę pod

uwagę pierwszych płyt Rocka Rollas, które brzmiały

słabo, ale na przykład "The Road To Destruction",

gdzie brzmienie jest brudne, ale przy tym, niepozbawione

energii i rozpoznawalności. Nie chciałbym nigdy

produkować płyt w stylu Andiego Sneapa, gdzie każdy

album brzmi tak samo. Spójrz na Running Wild,

nigdy nie nagrali dwóch albumów z rzędu, które brzmiały

podobnie. Aż do czasów "Shadowmaker" i "Resilient".

Macie jakieś plany, dotyczące Rocka Rollas, na najbliższe

miesiące?

Granie na żywo jest priorytetem, i powiem to po raz

pierwszy publicznie, właśnie zaczynam nagrywać nowy

album. Aktualnie zaczynam kombinować z ustawieniami,

na nowo zakupionym Engl e530 preamp, starając

się uzyskać kopiące tyłek dźwięki. Nie nagrywałem jak

dotąd na tym sprzęcie, ale z pewnością będę.

Ced, mógłbyś powiedzieć naszym czytelnikom, coś o

swoim codziennym życiu? Pracujesz, czy muzyka jest

jedyną rzeczą, jaką się zajmujesz w życiu?

Chciałbym mieć pracę, bo o ile nigdy nie potrzebowałem

kasy na sprzęt, o tyle potrzebuję jej na nagrywanie.

Mam całkiem niezły sprzęt do nagrywania, ale zawsze

jest coś, czego potrzebuję. Nowy mikrofon, nowa gitara,

służąca do specjalnych celów itp. Mogę sobie na to

pozwolić, tylko z pieniędzy ze sprzedaży płyt, dlatego

Nowy album Rocka Rollas, zachwyca także niezwykłą

pasją wykonawczą. Mam wrażenie, że jest to dla

Ciebie ważniejsze, niż techniczne umiejętności…

Też tak myślę, naprawdę. Będzie to jednak ostatni

"prosty", power metalowy album w karierze Rocka

Rollas. Od teraz, wiele zmieni się w kwestii kompozycji.

Cześć osób, może nie docenić nowego kierunku, ale

myślę, że większość fanów polubi ten nowy kierunek w

naszej muzyce. Cóż, więcej szczegółów - wkrótce!!

Gracie jakieś koncerty z Rocka Rollas?

Jak dotąd występowaliśmy na scenie raz (śmiech) To

był zabawny gig, bo graliśmy cholera, za szybko…Nie

mogłem opanować wokalu i gitary (śmiech) Następny

koncert będzie już bardziej kontrolowany, mam nadzieję,

że zabrzmi bardziej profesjonalnie. Jesteśmy w

stanie grać, naprawdę dobre koncerty.

Nagraliście cover zespołu Magnum. Dlaczego akurat

ten zespół?

Wiesz, ja uwielbiam ten utwór, pomyślałem zatem,

dlaczego nie dodać trochę podwójnego basu i nie zwiększyć

nieco tempa (śmiech). Szczerze mówiąc, ten

utwór jest po prostu dodatkiem do albumu. Byłem już

trochę zmęczony komponowaniem i postanowiłem

uzupełnić płytę coverem. Jest on na tyle dobry, że

wcale tego nie żałuję. Wielu osobom numer się podoba,

więc to też dodatkowy plus!

Scena metalowa w Szwecji, jest potężna. Bardzo podobają

mi się ostatnie płyty Evergrey, czy Wolf. Lubisz

te kapele?

Słabo znam te zespoły, naprawdę…(śmiech). Słyszałem

parę utworów Wolf, są ok. Spędzam mnóstwo

czasu przy własnej muzyce i rzadko słucham innych

zespołów, aczkolwiek, nie mam nic przeciwko nim.

Lubię słuchać nowych zespołów, ale skupiam się na

Foto: Rocka Rollas

lat i nie wymagałem zbyt dużo. Szalałem za muzyką

heavy-metalową, odkąd dostałem "Brave New World"

Iron Maiden, na moje dziesiąte urodziny. Moi rodzice

byli i są fanami muzyki punkowej, więc i to we mnie

wzrastało. Minęło czternaście lat a "Brave New World",

jest nadal moim ulubionym albumem. Możesz to

sobie wyobrazić?!! (śmiech). Przed Rocka Rollas, grałem

tylko w jednym lub dwóch krótkotrwałych projektach

metalowych, co wiodło donikąd.

Z tego co wiem, grasz na wielu instrumentach muzycznych.

Ile czasu zajęło Ci, by się tego nauczyć?

Trudno powiedzieć, grałem trochę na perkusji i gitarze,

od kiedy byłem dzieckiem, mój ojciec grał na wszystkich

instrumentach, grał także na perkusji w punkowym

zespole w latach 70-tych, na gitarze w kilku rockowych

bandach, także na flecie. Więc potrafi grać na

większej ilości instrumentów, niż ja. Staram się go

prześcignąć, grając szybciej (śmiech).Właściwie nigdy

nie ćwiczyłem gry na żadnym instrumencie na poważnie,

zawsze grałem dla zabawy. Na przykład, kiedy

nagrywam nowe solo gitarowe, trudne technicznie,

próbuje nawet sto razy, aż w końcu uda mi się to

zagrać i brzmi dobrze. Zawsze próbuje nowych rzeczy,

doceniam to, że mam fanów, którzy kupują płyty,

merch związany z zespołem. Nie są to pieniądze, które

pozwalają mi się utrzymać, ale dużo ułatwiają.

Na koniec, chciałbym poprosić Cię, o kilka słów dla

czytelników HMP…

Mam nadzieję, że dobrze bawiliście się czytając wywiad

i że dowiedzieliście się trochę o tym, czym się zajmuję,

jak to robię i dlaczego!

Dziękuję za wywiad…

Dzięki.

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

ROCKA ROLLAS 25


Zakochaliśmy się w brzmieniu trzech gitar

Ilu z was tęskniło za rozwiązanym w 2010 roku power/thrashowym

bandem Imagika? Na pewno trochę, a to z tej prostej

przyczyny, iż był to bardzo zacny zespół. Na szczęście natura nie znosi próżni, więc jego byli

muzycy w osobach gitarzysty Roberta Kollowitza oraz wokalisty Normana Skinnera mają już nowy

projekt, którego nazwa, jak już pewnie zdążyliście się domyślić, wzięła się od nazwiska tego ostatniego.

Ich debiut wydany w 2014 roku to prawdziwa gratka dla fanów zarówno thrashu spod

znaku Bay Area jak i amerykańskiego power metalu. "Sleepwalkers" to mocarny strzał między oczy

i jeden z ciekawszych kąsków tego roku. O szczegółach opowie sam Skinner.

HMP: Witam. Gratuluję doskonałego "Sleepwalkers".

Jak dzisiaj po tych kilku miesiącach odbieracie

ten album? Jest coś co chcielibyście poprawić?

Norman L. Skinner: Dziękuję! Jesteśmy bardzo dumni

z tego wydawnictwa. Wyszedł nam dokładnie tak

jak tego oczekiwaliśmy, a odbiór fanów i krytyków był

imponująco pozytywny!

Zespół powstał po rozpadzie Imagika. Podejrzewam,

że pomysłodawcami byliście Ty i Grant?

Masz całkowitą rację - Skinner powstał z poprzedniego

zespołu Imagika; powstał dzięki basiście Jimowi

Pegramowi, mnie i gitarzyście Robertowi Kolowitzowi,

ale to Jim był inicjatorem.

Czy należy traktować Skinner jako kontynuację Imagika?

Wielu fanów zastanawia się czy ten zespół jest kontynuacją

Imagiki, ale jako zespół jest czymś zupełnie innym,

o odmiennej tożsamości, w brzmieniu są podobieństwa,

ale nawet one też się różnią.

Nazwa została wzięta od twojego nazwiska, ale

trzeba przyznać, że brzmi bardzo metalowo. Mi przypomina

również o postaci z serialu the X files, którego

jestem fanem (śmiech). Rozważaliście jakieś inne

nazwy?

Kiedy zespół powstał, Robert zasugerował żeby nazwać

go Skinner. Też uważał, że brzmi bardzo metalowo.

Ja byłem temu na początku przeciwny, ale Jim

i Robert porozmawiali ze mną. Nigdy wcześniej nie

nazwałem żadnego zespołu swoim nazwiskiem.

W 2012 roku zadebiutowaliście EP "The Enemy

Within". Cztery z pięciu utworów z niej weszły później

na album. Wyjątkiem jest "Miss Agony". Czemu?

EPka "The Enemy Within" szczerze mówiąc miała

być małym demo, zajawką tego nad czym pracowaliśmy.

Nasi fani i przedstawiciele mediów chcieli jakichś

próbek. Zdecydowaliśmy się na pięcio-utworowe demo,

które mogło też pojawić się na pełnym albumie.

EPka zebrała dobre recenzje, ale zawsze chcieliśmy

zarejestrować te utwory ponownie.

Grant Kollowitz jest synem Roba i w momencie dołączenia

do zespołu w 2011 roku miał zaledwie 13 lat.

Jak w ogóle wpadliście na taki pomysł? W jakim wieku

Rob zaczął grać na gitarze?

Pierwszy raz usłyszałem grę Granta podczas próby

Imagika. Znał kilka numerów i jammował sobie. Gdy

szukaliśmy drugiego gitarzysty Robert zaproponował

żebyśmy wzięli Granta. Ja nie byłem tego do końca pewien,

bo chłopak miał tylko 13 lat, ale zdecydowałem

się dać mu szansę i była to właściwa decyzja. Według

Roberta, Grant zaczął grać na gitarze w wieku 9 lat.

Skąd jest reszta muzyków? Możesz ich przedstawić?

Grali wcześniej w jakichś grupach?

Skinner jest pierwszym zespołem Granta. Basista Jim

Pegram i gitarzysta Robert Kolowitz byli razem ze

mną w Imagika. Perkusista Noe Luna grał w zespole

o nazwie 3 Lunas. Grupa ta grała wielokrotnie przed

Imagika i Skinner więc znaliśmy jego możliwości, kiedy

stanęliśmy w obliczu zmiany perkusisty. Gitarzysta

Alfred San Miguel był sugerowany przez basistę

kiedy szukaliśmy drugiego gitarzysty. Grali ze sobą dawno

temu. Podobał nam się jego styl i zdecydowaliśmy

się przerobić nasze kawałki na trzy gitary i brzmi to

doskonale!

No właśnie, gracie na trzy gitary. Od początku mieliście

takie założenie czy też wyszło to spontanicznie?

Na samym początku planowaliśmy grać jedynie na

dwóch gitarzystów. Alfred dołączył by nagrać solo do

"Breath The Lie" na EPkę "The Enemy Within". Mieliśmy

go też podczas koncertów wiele razy, by mógł ją

zagrać i zakochaliśmy się w brzmieniu trzech gitar.

W tym roku ukazał się wasz debiut "Sleepwalkers" i

nieźle mną pozamiatał. Muzyka na nim zawarta to

wymieszane w doskonałych proporcjach thrash i power.

Jak wy określacie swoją muzykę?

Robert i Grant są głównymi kompozytorami zespołu

i silnie inspirują się brzmieniem thrash SF Bay Area.

Noe jest także wielkim fanem thrashu, ale uwielbia też

power metal. Ja sam jestem fanem power metalu więc

taka mikstura wyszła podczas grania i wykonywania

tego typu muzyki, którą kochamy. Dodaliśmy różne

elementy do numerów, ale power/thrash to dobre określenie

na nasze brzmienie.

Zauważyłem, że wasze utwory można podzielić na

trzy grupy. Pierwszą reprezentują te bardziej agresywne

jak "Sleepwalker" czy "Hell In My Hands" i wypełniają

pierwszą część płyty. Mieliście takie założenie,

żeby w pierwszej kolejności sponiewierać słuchacza?

Chcieliśmy, żeby album po prostu płynął. Naszym zamysłem

było zacząć od mocnego i szybkiego uderzenia.

Większość słuchaczy opiera swoje wrażenia

właśnie na tym co usłyszy w pierwszych kilku numerach.

Druga grupa to utwory wolniejsze, monumentalne i

niemalże epickie takie jak "Duilt-Ridden" i "Breath

The Lie". Jak dla mnie oba są niesamowite i powalają

atmosferą.

Intencjonalnie wrzuciliśmy je w środek, przed kolejnym

uderzeniem, które towarzyszy już do samego

końca. Kocham w naszej muzyce to, że jest na tyle

złożona, że możemy coś takiego zrobić. Możemy

umieszczać dynamiczne dźwięki tam, gdzie

niekoniecznie brzmią tak samo.

A trzecia grupa to utwory z lekko progresywnym

zacięciem, w których staracie się troszkę bardziej

pokombinować. I w tej grupie jest jedyny numer z

płyty, który nie do końca mi odpowiada, a mianowicie

"The Breathing Room". Linia melodyczna i wokale

czasem za bardzo przypominają mi jakieś

nowoczesne zespoły. Jakie jest wasze zdanie na ten

temat?

Zdecydowanie lubimy dodawać różne gatunki i smaki

do naszej muzyki. Większość z nas słucha wielu

współczesnych zespołów, by zaaplikować tę różnorodność

w naszą muzykę, zupełnie jakby było to przeznaczone.

Mamy nadzieję na zmiany i ewolucję, ale

wciąż będziemy chcieli pozostać w źródle brzmienia.

Podoba mi się brzmienie, które jest nowoczesne,

potężne i selektywne, a jednocześnie nie niszczy

klasycznego ducha obecnego w waszej muzyce.

Jesteście z niego zadowoleni? Kto za nie odpowiada?

To była grupowa decyzja. Każdy członek ma prawo

wypowiedzieć sie o ostatecznym kształcie. Wszyscy

muszą być zadowoleni inaczej materiał nie zostanie

nagrany. Chcemy brzmieć nowocześnie i potężnie, ale

także w tradycyjnym ujęciu. Z tego nagrania jesteśmy

dumni i już przymierzamy się do nagrania kolejnego.

Zajebiście mi się podobają melodyjne i bardzo klimatyczne

solówki. Kto za nie odpowiada?

Wszyscy trzej gitarzyści są prowadzącymi i

odpowiadają za solówki. Podjęliśmy odważną decyzje,

że skoro mamy trzy gitary w zespole to trzeba to wykorzystać

jako potrójny atak. Kiedy widzisz nas na żywo,

nigdy nie wiesz którą partię zagra konkretny człowiek.

Jak wygląda u was proces twórczy? Kto odpowiada

za komponowanie? Jak rozdzielacie partie pomiędzy

trzy gitary?

Na potrzeby "Sleepwalkers" wszystkie numery skomponował

Robert Kolowitz. To on jest za nie

odpowiedzialny. Na następnym albumie będzie

podobnie, nadal będzie głównym kompozytorem, ale

będzie też kilka odstępstw od reguły. Grant napisał

dwa numery, a Alfred kończy pisać swój. Kiedy wszystkie

kawałki będą skomponowane wyślą je do mnie, a

ja napiszę słowa i ułożę linie wokalne.

W waszej muzyce słychać wyraźnie ten amerykański

pierwiastek. Jak myślicie skąd biorą się te różnice

między amerykańskim a choćby europejskim

graniem? Mam tu na myśli przede wszystkim power

i thrash.

Ja też słyszę u nas czyste amerykańskie power/

thrashowe brzmienie. Nasiąknąłem w młodości

amerykańskimi thrashowymi i power metalowymi

zespołami. Wszyscy też słuchamy dużo europejskich

zespołów, ale naszym pierwszym i najważniejszym ele-

Foto: Skinner

26

SKINNER


mentem z którego czerpiemy, to głównie doświadczenie

amerykańskie.

Nagraliście klip do kawałka tytułowego z płyty.

Gdzie go nagrywaliście? Skąd wzięliście tylu "Sleepwalkers"(śmiech)?

Sądzę, że wideoklip był nagrywany w San Rafael, CA.

Koncept był bardzo prosty, ale chcieliśmy żeby wizualnie

był pociągający. Ogłosiliśmy na naszym facebooku,

że szukamy wolontariuszy do wideoklipu i tacy się

znaleźli.

Na okładce znajduje się ten sam motyw "Sleepwalkers"

co w teledysku. To są ci sami ludzie?

Zdjęcia i obrazki do płyty zrobiliśmy wiele miesięcy po

wykonaniu wideoklipu. Tylko czterech ludzi znalazło

się zarówno na okładce jak i w klipie.

Wasze teksty mają raczej mało sympatyczny wydźwięk

i poruszacie w nich wiele ważnych spraw. Możecie

pokrótce opowiedzieć co chcecie w nich przekazać?

Kto jest ich autorem?

Ja piszę wszystkie teksty do Skinnera. Nie mam konkretnego

motywu czy stylu pisania, piszę to co czuję z

muzyki. Na przykład "Sleepwalkers" jest o wyrwaniu

się z codziennej rutyny społeczeństwa, o stawaniu się

indywidualistą. "Hell In My Hands" jest o alkoholizmie,

a "The Enemy Within" o uzależnieniu od seksu.

"Bound" to kolejny numer o seksie, z kolei "Orphans of

Libery" to hołd dla naszego wojska. Każdy numer jest

o czymś zupełnie innym, ale piszę tak, żeby każdy

mógł wyłapać sens z tekstu.

Norman, w 2013 roku wyszła całkiem udana płytka

zespołu, w którym udzielasz się razem z gitarzystą

Cage Dave'em Garcia. Czy możemy oczekiwać

kolejnej płyty Hellscream w przyszłości czy był to

tylko jednorazowy projekt?

Dziękuję! Świetnie się bawiłem robiąc ten album. Odpowiadając

na pytanie, miesiąc temu powiedziałbym,

że nie jestem pewien czy w ogóle byłby kolejny album

czy tez nie. Rozmawiałem ostatnio z Dave'em i stwierdziliśmy,

że zrobimy drugi krążek Hellscream poczynając

od 2015 roku, więc wszyscy fani Skinner i Cage

powinni go wypatrywać.

Jaki jest obecnie wasz status jeśli chodzi o wytwórnię?

Jesteście z jakąś związani?

Wielu ludzi nie zwróciło pewnie na to uwagi, ale wytwórnia

Dead Inside Records została stworzona przeze

mnie w 2014 roku. Skinner to czwarty zespół, który

podpisał kontrakt z wytwórnią a "Sleepwalkers" był

pierwszym wydawnictwem, które wyszło jej nakładem.

Możecie oczekiwać wiele świetnej muzyki od Skinner

realizowanej właśnie przez Dead Inside Records.

Jak wygląda sprawa waszych koncertów? Często

grywacie? Gdzie będzie można was zobaczyć w

przyszłości?

Gramy lokalnie i w pobliskich stanach ponieważ jak

dla wielu zespołów podróżowanie jest zbyt drogie i ciężko

się zebrać. Na pewno zagramy na kilku festiwalach

i ogłosimy pełną trasę już w wkrótce.

Jakie plany na najbliższą przyszłość? Piszecie już

Foto: Skinner

jakieś nowe numery?

Właśnie zrealizowaliśmy wideoklip do "Orphans of Liberty"

i udajemy się na wakacje. Wrócimy w drugiej

połowie stycznia i zabierzemy się za kończenie drugiego

albumu. Nagrywanie powinno zacząć się pod koniec

zimy. Nowy album nosi roboczy tytuł "The End of

Tribulation".

Wielkie dzięki za ten wywiad i życzę powodzenia.

Dziękuję bardzo za czas poświęcony na wspieranie nas

i naszej muzyki!!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak


Historie grozy i terroru

Tym razem zapraszam do przeczytania rozmowy z najbardziej zaskakującym i

moim nieskromnym zdaniem najlepszym heavy metalowym debiutem 2014 roku. "Darkest

Horrors" porywa od pierwszych sekund i nie puszcza do końca. Zanakomite granie oparte na

klasycznych patentach Iron Maiden, Mercyful Fate czy Judas Priest, wypełnione po brzegi

genialnymi melodiami i nośnymi refrenami. Gdyby taki krążek nagrał, któryś z klasycznych

bandów, cały metalowych światek dostałby spazmów ze szczęścia, jednak Starblind to tylko

młody band ze Szwecji, więc i odbiór jest "odrobinę" słabszy. Chłopaki w przyszłym roku

mają wydać drugi album i rzecz oczywista wiążę z nim ogromne nadzieje. Czytając wypowiedzi

muzyków jestem wyjątkowo spokojny w kwestii ich przyszłych materiałów.

Nie wydaliście żadnych demówek ani EPek tylko od

razu uderzyliście z pełnym krążkiem. W jaki sposób

w takim razie doszło do współpracy ze Stormspell?

Cóż, ten pomysł wyszedł samoczynnie gdy tylko poczuliśmy,

że mamy tyle dobrych kawałków, powiedzieliśmy

sobie wówczas "hej, czemu by nie nagrać wszystkich

jako profesjonalny studyjny materiał, od razu z

marszu?". Zrobiliśmy to i w międzyczasie mieliśmy dyskusję

z wytwórnią Stormspell, która okazała się

strzałem w dziesiątkę i naprawdę nie trzeba było się

zbyt długo zastanawiać, bo wszystko poszło tak jak

zostało zaplanowane. Stormspell jest bardzo profesjonalna

i ma znakomite warunki, nie potrafimy o

nich powiedzieć złego słowa, same superlatywy.

Stormspell działa co raz prężniej i większość materiałów,

które wychodzą z ich logiem prezentuje bardzo

dobry poziom. Jakie macie zdanie na ten temat?

Polecalibyście współpracę z tym labelem innym

zespołom?

Jesteśmy zadowoleni z pracy ze Stormspell Records,

która bardzo dba o utrwalanie prawdziwości heavy metalu

i utrzymywanie go przy życiu. W czasach gdy

sprzedaż spada na łeb na szyję, Stormspell Records

nie zniechęca się tym, ale realizuje płytę za płytą, nowych

talentów i wielu ukrytych perełek z lat 80-tych.

Od strony kompozytorskiej jest to mistrzostwo świata.

Jak wyglądało tworzenie tych numerów? Jaki macie

system pracy?

Niektórzy maja pomysły na kawałki, a my po prostu

jammujemy na próbach i składamy puzzle ze sobą.

Proces pisania kawałków jest bardzo skrzętny i każdy

ma prawo wnieść swoje pomysły. Kluczem jest to, że

każdy w zespole ma mniej więcej taki sam sposób myślenia

o tym, co jak powinno brzmieć, co sprawia, że

wszystko jest łatwiejsze.

Tym co mnie urzeka na waszej płycie to niesamowite

i łatwo zapamiętywane melodie. Czy łatwo przychodzi

wam ich wymyślanie?

Nasze brzmienie wypływa naturalnie z nas i czasami

mamy nadmiar melodii gitarowych czy riffów. Czasami

nie. Kiedy przysiadamy do pisania konkretnego kawałka

nie siłujemy się z nim. Wolimy zostawić go żeby

przeleżał i zabrać się za następny zamiast ciągle męczyć

się nad nim. Tydzień później odgrzebujemy ten

odstawiony i dajemy mu kolejną szansę. Może będzie

gotowy albo znów będzie potrzebował kolejnej tygodniowej

odstawki!

Płyta ma w sobie to, że uzależnia i ciężko jest się od

niej uwolnić. Jest to wielka zaleta w dzisiejszych czasach

i przy takiej ilości muzyki, która nas otacza. Jak

wam się udało pomimo dużej przystępności sprawić,

że ten materiał nie nudzi?

Trudne pytanie, próbujemy pisać taka muzykę jaką

sami byśmy chcieli słuchać; to jest melodyjny, surowy

i wykurwiście ciężki metal, prawdziwy w swoich założeniach

i emocjach. Pozwalamy naszym numerom płynąć

po swojemu, nie myślimy wcześniej o tym jak coś

powinno brzmieć. To bardzo naturalna ścieżka.

HMP: Witam. Jesteście zespołem o niedługim stażu,

bo powstaliście w 2013 roku. Standardowe pytanie:

Jak do tego doszło? Kto był inicjatorem założenia zespołu?

Starblind: W zasadzie idea założenia zespołu wyszła

od wokalisty Mata i to właśnie on chciał założyć zespół

grający ten gatunek, którego lubi najbardziej słuchać,

czyli heavy metal z lat 80-tych. Mike zamieścił

ogłoszenie w internecie dla muzyków chcących grać w

tych klimatach, a potem jammowali dla zabawy. Spośród

wielu odpowiedzi najbardziej interesujące były te

od Zakariasa, Björna i Johana, po umówieniu się

przez telefon zrobiliśmy wspólny jam i po jednej sesji

nie mieliśmy więcej wątpliwości, że to jest czego szukamy.

Daniel, który jest naszym basistą dołączył w innych

okolicznościach, grał wcześniej na gitarze z Mike'm

i Danielem w zespole Sadauk. Wszystko potoczyło

się dość szybko i gadało ze sobą w idealny sposób.

Jakie jest wasze doświadczenie muzyczne? Graliście

wcześniej w jakichś w miarę znanych bandach?

Wiem, że wokalista Mike był, co ciekawe, bębniarzem

w Steel Attack.

Tak jak powiedziałeś, Mike grał na perkusji w zespołach

Steel Attack, Into Desolation i Sadauk. Johan

grał w Danger i Dehtronement, Daniel zaś w Sadauk

oraz Nancy's Dead żeby wymienć tylko kilka z

nich.

Foto: Starblind

Praca ze Stormspell Records to fantastyczne doświadczenie

i polecamy ją każdej prawdziwej heavy metalowej

grupie, z nimi warto pracować.

Wszystkie utwory z "Darkest Horrors" powstały już

po powołaniu Starblind do życia, czy też może część

z nich czy chociaż niektóry riffy lub melodie powstały

wcześniej?

Dziewięćdziesiąt procent "Darkest Horrors" zostało

napisane przez Starblind już po powstaniu. Większość

pomysłów na ten album pochodzi od Johana,

ale każdy członek był zaangażowany, a "I Stand Alone"

zostało napisane głównie przez perkusistę, Zakariasa.

Krążek mówiąc bez ogródek rozpierdolił mnie doszczętnie.

Jak wam się udało nagrać taki fenomenalny

debiut?

Dzięki! Kluczem do naszego brzmienia zapewne jest

to, że każdy z naszych członków pcha każdy numer w

tym samym kierunku. Wiemy jaki bit perkusji będzie

pasował do tego rodzaju przejścia albo, który rodzaj

melodii gitary będzie potrzebny do takiego intro. Rzadko

kiedy sprzeczamy się o to, jak konkretny utwór

powinien mądrze ewoluować kompozycyjnie.

W waszej muzyce słychać najwięcej inspiracji Żelazną

Dziewicą, ale trochę trochę klimatu związanego

z twórczością Kinga Diamonda. Kto jeszcze miał

na was wpływ? Mam na myśli nie tylko muzykę, ale

również może filmy, książki?

Każdy w Starblind kocha i słucha Manowar, Iron

Maiden, Judas Priest, King Diamond oraz Mercyful

Fate. To oni są najwięksi i najbardziej znani, ale słuchamy

też mniej znanych rzeczy z lat 80-tych, które

nigdy nie zdołały się przebić. Takie grupy jak Grim

Reaper, Tokyo Blade, Aria czy Running Wild. Można

by wiele zespołów przywołać… Wiele z naszych

tekstów na debiucie opartych jest na historiach

Lovecrafta, a nasz następny album nie będzie o tym

samym. Większość z nich zamierzamy oprzeć na ulubionym

autorze Mike'a czyli Edgarze Alanie Poe, ale

nie tylko. Będzie też coś z antycznej mitologii czy

ogólnie będzie dotyczyło zła. Jedną ważną rzeczą w

tekstach jest to, że są uniwersalnymi opowieściami, a

nie manifestem wierzeń, co daje dużą artystyczną swobodę.

Słyszałem sporo opinii w stylu: "Iron Maiden już

niestety nigdy nie nagra takiego krążka" i w sumie

coś w tym jest. Czy nie sądzicie, że gdyby zespół z

naprawdę dużą nazwą nagrał taki materiał jak wy to

pół świata spuszczało by się nad nim ze szczęścia?

Niestety większość ludzi jest ignorantami i nie zwraca

uwagi na debiutantów lub mniej znane nazwy.

Gdyby Iron Maiden zrobiło nowe "Powerslave" albo

"The Number of the Beast" metalowy świat prawdopodobnie

eksplodowałby z nadmiaru zachwytu i łakoci.

Ale istnieje jedna, niepodważalna prawda: Iron

Maiden nigdy już nie zrobią takich płyt jak tamte. To

wielka szkoda, jednakże wciąż robią znakomitą muzykę

i wciąż należą do najlepszych.

To prawda. Powracając do waszego materiału i inspiracji

Maiden chciałbym się zapytać czy celowo fragment

"Mountain of Madness" przypomina motyw z

"The Loneliness of the Long Distance Runner"?

Piszemy taka muzykę jaką kochamy i jakiej słuchamy.

Nigdy nie piszemy kawałków opartych na innych kawałkach.

Jednakże, nie wstydzimy się pokazać naszych

inspiracji. Jeśli Starblind przypomina "jakiś zespół"

czy "jakiś riff" to nie można powiedzieć: "Nie możesz

użyć tego riffu, bo ktoś już go wziął przed tobą!". My

sobie mówimy: "Jasna cholera! To brzmi dokładnie tak

jak w "Somewhere In Time". To cudownie!!!".

Natomiast jeden z mich faworytów "I Stand Alone"

jest takim waszym "The Evil That Men Do" co oczywiście

w moich ustach jest ogromnym komplementem.

Dzięki, że to mówisz. To dla nas wiele znaczy. Nie możemy

być bardziej szczęśliwi jeśli nasze utwory trafiają

do tylu ludzi na całym świecie!

28

STARBLIND


Płytę kończy epicki killer

w postaci "Temple of Set",

który na chwilę obecną jest

moim ulubionym. Ten numer

tak mnie zauroczył, że

jestem ciekaw czy w przyszłości

będziecie pisać numery

w tym stylu?

"Temple of Set" na pewno

również należy do naszych

ulubionych. Zarówno do

słuchania, jak i w przypadku

grania go na żywo. Nasz

następny album będzie

miał kolejną epicką nutę w

stylu "Temple of Set". Będzie

napisany przez tę samą

osobę odpowiedzialną

za wspomnianą, czyli JJ.

Jedyny mankament to

moim zdaniem "The Great Hunt", który nie jest

słabym utworem, ale jak dla mnie trochę nie pasuje

do reszty płyty. Co wy sądzicie na jego temat?

"The Great Hunt" jest przewrotny. Sami czuliśmy, że

prawdopodobnie nie jest to najlepszy numer, żeby pokazywać

w nim nasze brzmienie. Ale wciąż uważamy,

że to dobry kawałek. Został napisany w bardzo wczesnym

etapie istnienia Starblind i byliśmy bardzo podekscytowani

podczas jego grania na próbach, tak bardzo,

że postanowiliśmy go nagrać. Słuchając go teraz,

możemy śmiało powiedzieć, że nie będzie więcej takich

numerów Starblind. To był jednorazowy odskok, sami

zastanawiamy się poważnie nad tym czy powinniśmy

go grać na żywo czy dać sobie spokój.

Kto jest autorem tekstów i jakie treści w przedstawia?

Sporo w nich na pewno inspiracji horrorami...

Nasz wokalista Mike pisze wszystkie teksty. Są one

tworzone na tej samej zasadzie na jakiej tworzy się

obrazy, mają one powstawać w głowach słuchaczy i

tworzyć opowieść z przesłaniem, niekoniecznie zrozumiałym

od razu. Większość z nich są horrorem, ale

łatwo też znaleźć nawiązania do antycznej mitologii.

Czy zamierzacie kontynuować tę tematykę w przyszłości

czy nie stawiacie sobie żadnych ograniczeń w

tym temacie?

Starblind nie jest zespołem horror konceptualnym. Po

prostu mamy mnóstwo tekstów opartych na horrorze!

(śmiech) Żartujemy, że gdybyśmy wybrali inne ścieżki,

inne teksty, to bylibyśmy innym zespołem. Jesteśmy

jednak świadomi tego, że jesteśmy szczęśliwi ze straszliwymi

historiami grozy i terroru pisanymi przez

Mike'a. Któż jednak jest w stanie przewidzieć co przyniesie

przyszłość?

"Darkest Horrors" zdobi ciekawa i dość nietypowa

okładka. Skąd taki pomysł i kto za nim stoi?

Okładka albumu została zrobiona przez utalentowanego

Yannicka Boucharda i została ona wykonana

specjalnie na ten album. Mieliśmy pewną koncepcję,

którą opowiedzieliśmy Yannickowi: samotny

statek i przyczajony morski potwór. Miał całkowitą

artystyczną swobodę by dodać mnóstwo szczegółów i

nadać jej atmosfery filmów grozy z lat 50-tych.

Byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu, a nawet przewyższył

nasze oczekiwania.

Dobra, teraz pytanie o koncerty. Często gracie na żywca?

Jaki gig był jak dotąd dla was największym

wydarzeniem?

W 2014 roku zagraliśmy niemal 30 koncertów w ciągu

trzech tygodni trasy po Europie supportując Tima

Rippera Owensa i Sandstone. Spędziliśmy ze sobą

cudowny czas podczas tej trasy. Cudownie było zobaczyć

jednego z największych wokalistów na świecie i

dowiedzieć się, że jest tak twardo stąpającym po ziemi

i niezwykle przemiłym kolesiem.

Graliście też klika koncertów w Polsce podczas

wspomnianej trasy z Ripperem Owensem. Jak wam

się podobało w moim kraju? Jak wspominacie fanów?

W którym miejscu była najlepsza publika?

Sprawą, którą będziemy najmocniej wspominać z naszego

czasu spędzonego w Polsce to bez cienia wątpliwości,

niesamowita publiczność i jej odzew. Większość

ludzi tam zebranych zapewne słyszało nas po raz pierwszy,

ale i tak krzyczeli razem z nami w refrenach,

klaskali w łapy, zachowywali się jak szaleńcy. To było

naprawdę super. Naprawdę wyglądało to tak, jakby

Foto: Starblind

cieszyli się, że nas widzą, że słyszą nas na żywo.

Spotkało was może u nas coś nietypowego? Jakaś zabawna

lub całkowicie popieprzona sytuacja (śmiech)?

Mieliśmy do do pokonania trasę na następny gig,

mierzyła jakieś 1400 km i mieliśmy na to około 15

godzin. Z Lublina w Polsce do Zurychu w Szwajcarii.

Musieliśmy zmienić kierowcę i zaraz po występie w

Lublinie, spakowlaiśmy się i pełen gaz. Szwajcaria na

celowniku, żadnych przerw! To był błąd. Zostaliśmy

zauważeni przez polską policję i zatrzymali nas na

jakieś 45 minut. 45 minut, których nie mieliśmy! W

końcu puścili nas i wróciliśmy na drogę i na gig zdążyliśmy

na czas. Dzieliły nas minuty od fiaska tej podróży!

Może jest jeszcze zbyt wcześnie by o to pytać, ale

czy piszecie już kawałki na "dwójkę"? Kiedy planujecie

wydać następcę "Darkest Horrors"?

Pierwszą rzeczą za jaką zabraliśmy się po powrocie do

domu z europejskiej trasy było zabranie się za pisanie

nowego materiału. Możemy ogłosić z dumą, że nasz

kolejny po "Darkest Horrors" album pojawi się w drugiej

połowie 2015 roku. Wszystkie numery są już napisane

i prawie gotowe do nagrania. Musimy jeszcze kilka

rzeczy doszlifować, tak by mieć pewność, że wszystko

jest tak cudowne, jakie być powinno!

To będzie ten sam styl czy zamierzacie wprowadzić

coś nowego? I co najważniejsze czy będzie równie

znakomita, bo o to czy lepsza to nawet boję się pytać

(śmiech)?

Tytuł następcy ujawnimy na początku 2015 roku, ale

na pewno będzie w klimacie debiutu. Nic nie zmieni

się w kwestii brzmienia. Teraz dopiero pokażemy czym

jest Starblind. Znamy nasze brzmienie i wiemy czego

oczekują nasi fani od nowego albumu Starblind. Zamierzamy

dostarczyć wam dokładnie to, co najlepsze i

nic tego nie zmieni.

Jak zamierzacie spędzić Sylwestra i czy macie jakieś

postanowienia i plany noworoczne dotyczące Starblind?

Jesteśmy gotowi by powitać Nowy Rok z naszymi

rodzinami i przyjaciółmi. Wypijemy mnóstwo piwa i

przesłuchamy mnóstwo dobrego heavy metalu i tego

też życzymy wam w Nowym Roku! 2015 będzie wielkim

rokiem dla Starblind, będzie o nas głośno. Obawiam

się jednak, że w chwili obecnej niewiele możemy

zdradzić. Żadnej części z naszego nowego albumu!

Wszystko znajdziecie na facebooku!

To już wszystkie pytania. Chcielibyście coś przekazać

czytelnikom HMP?

Wielkie dzięki za okazanie zainteresowania Starblind

i za wspaniały wywiad. Powrócimy do Polski!

Wielkie dzięki za wywiad.

Dzięki!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

STARBLIND 29


Ten niemiecki zespół istnieje od zaledwie pięciu lat

i ma już na koncie trzy pełne płyty. Muzyka i wizerunek

Alpha Tiger może zmylić. Mimo prezencji

"hard'n'heavy", który sugerowałby luźne, czy może

stylizowane na luzackie, nastawienie do tekstów i

grania, Alpha Tiger to grupa, która ma poważne

podejście do siebie. Ostatnia płyta, "iDentity" traktuje

o tym może być wolność. Opowiadał o niej gitarzysta zespołu - Peter Langforth.

HMP: Macie ciekawą nazwę, która bardzo pasuje

do hard rocka. Dlaczego padło na taki wybór?

Peter Langforth: Czesc Strati, przede wszystkim dziękuję,

że możemy rozmawiać po niemiecku! Postrzegamy

się raczej jako klasyczny heavy metalowy zespół,

ale rzecz jasna nasze brzmienie posiada też garść innych

wpływów. Na ostatnim albumie, "iDentity" momentami

osiągamy również raczej rockowe brzmienie.

Numer "Long Way of Redemption" jest tego najlepszym

przykładem. Ale wracajac do pytania... Do roku 2010

nazywaliśmy się "Satin Black" jednak wolelismy posiadać

bardziej samodzielną i własną nazwę, która będzie

niosła więcej energii i ostatecznie padło na "Alpha Tiger".

Obecnie nie jest łatwo znaleźć nazwę dla zespołu,

która jeszcze nie istnieje.

"Long Way of Redemption" faktycznie sie wyróżnia.

Skąd zaczerpnąłeś pomysł na dodanie do tego numeru

kastanietów?

Pragnalem każdemu utworowi nadać coś własnego i

specjalnego, czegoś, czym mógłby się od innych odróżniać.

Fragment z kastanietami chodził mi już długo

po głowie ponieważ mam wielką słabość do muzyki flamenco

i uznałem, że ona świetnie pasuje do charakteru

"Long Way of Redemption". Po prostu spróbowaliśmy i

pasowało najlepiej. Eksperymentowalismy muzycznie

na tym albumie dość sporo i w przyszłości będziemy

także podążać tą drogą.

Wracając do trudności zalezienia nowej nazwy...

Wydaje mi się, że podobnie jest z okładkami. wasza

pierwsza okładka jest utrzymana w stylu Tygers of

Pan Tang.

To raczej przypadek. Tygers of Pan Tang to wprawdzie

wielki zespół, z którym zresztą dzielilismy scene,

ale nie był on nigdy moją głowną inspiracją. Tygrys

pojawił sie w nazwie i na okładce pierwszej płyty i to

jedyne co nas łączy.

Pochodzicie z Freiberga, to małe miasto i zdaje sie

mieszka w nim niezbyt wiele członków zespołów metalowych.

Ciekawi mnie, jakie istnieją w nim możliwości

grania czy w ogóLe funkcjonowania grupy.

Tu, we Freibergu sa jakieś możliwości, żeby zorganizowac

koncert, jest dosyć dużo lokalnych zspołów,

tworzonych przez uczniow, zresztą byliśmy jednym z

nich. Początkowo graliśmy covery Metalliki i Slayera.

Ale moglismy na szczęscie szybko wyrobić sobie nazwę

i grać także poza granicami Freibergu, co było bardzo

ważne dla naszego rozwoju. Właczając Drezno, Chemnitz

i Lipsk, istnieją także w pobliżu promienia 100

Najpierw trzeba wyzwolić się samemu

kilometrow duże miasta z własną sceną, które nam

oferowaly wiele możliwości koncertowania. Chwilowo

gramy już bardzo rzadko tu, w Saksonii. Ale koncerty,

które gramy tutaj sa zawsze szczególne, więc będziemy

je w przyszłości kontynuowac.

Zauważyłam, że na Facebooku w dziale "zainteresowania"

podaliście "koncerty na całym świecie".

Rzeczywiście gracie tyle koncertow, czy póki co są

one w sferze planów?

Mielismy już to szczęście, że udało nam sie zagrać w

wieu krajach, w tym we Włoszech, Grecji, Walii, Polsce,

Czechach czy Francji. Ale poza europejskie granice

niestety nie udało nam się dotąd wyjść, to w dalszym

ciągu jest nasz wielki cel i jestem pewniem, że pewnego

dnia także i jego zrealizujemy. Koncerty za granicą to

zawsze coś specjalnego, można podczas nich zaobserwować

różnorodne mentalności ludzi. Często także

warunki związane z koncertowaniem są zupełnie inne,

po części także pełne przygód.

Foto: SPV

Czytałam także, że zagraliście kilka koncertów na

dużych festiwalach w Europie. Czyja to zasługa,

managementu, wytwórni czy jestście samodzielni w

kwestiach organizacyjncyh? (śmiech)

Jest różnie. Z jednej strony sami dbamy o rzeczy organizacyjne.

Wiele festiwali i klubów zwraca się do nas

wprost, a my przekazujemy to zapytanie dalej, do naszej

agencji bookingowej. Z drugiej jednak strony, bardzo

pomocne są możliwości wspólnej pracy z dużymi

agencjami czy wytwórniami jak Steamhammer. Zbudowaliśmy

sobie w ostatnich latach dobrą i niezawodną

drużynę, w której możemy podzielić obowiązki.

U nas w Polsce większość grup ma problemy z koncertowaniem.

Mamy tylko kilka małych festiwali. U

was festiwali jest do wyboru do koloru, ale też macie

potężna scenę. Rzeczywiście możecie wybierać festiwale

"ile dusza pragnie"?

Niemcy faktyczne mają wielką festiwalową scenę, to

wielki plus tego kraju. Mamy tutaj festiwale poświęcone

każdemu gatunkowi i każdego rzędu wielkości.

Ale trzeba też zauważyć, że nie nie można być zawsze

wszędzie obecnym i grać na każdym festiwalu, bo

można szybko zagrać ludziom na nerwach. Tego roku

zrobilismy się mniej dostępni, ale mamy zamiar nadrobić

to w 2015 roku! Ale ile dusza zapragnie wybierać

naszych koncertów niestety nie możemy. Musimy próbować

stawiać konkretne zapytania przez naszą agencję

bookingową i mieć nadzieję, że organizator festiwalu

będzie zainteresowany.

Wracając jeszcze do bogactwa sceny. Waszymi inspiracjami

są raczej niemieckie zespoły, ktorych jest u

was w bród czy raczej te na przykład zza oceanu?

Nasze inspiracje płyną z wielu stron, trudno jest wymienić

kilka określonych nazw. Rodzime zespoły, takie

jak Helloween, Gamma Ray, Accept czy Blind

Guardian są oczywiscie wspaniałe ale dla naszego metalowego

wychowania tak samo ważne były takie zespoły

jak Fates Warning, Queensryche, Riot, Judas

Priest i spółka. Wole nawet ambitny, lekko progresywny

heavy metal z dobrymi wokalistami.

Okładka "iDentity" jest bardzo wyrazista... widać na

niej mężczyznę rozrywającego więzy. Domyślam się,

że ma ona związek także z tytułem...

Tytul "iDentity" został świadomie tak wybrany, że

można go interpretować na wiele sposobów. Na pierwszy

rzut oka chodzi rzecz jasna o naszą muzyczną

tożsamość, staramy się wciąż rozwijać ale też odrozniać

się od naszych wzorców. Także merytorycznie

chodzi o tożsamość. Każdy numer traktuje ten temat

ze swojej własnej strony. Zawsze chodzi o to, żeby być

innym i jeśli zajdzie taka potrzeba, płynąć mimo burz,

nie brać niczego, co dytkują inni, tylko wyrabiać swoje

własne zdanie. Facet z okładki, który rozrywa więzy,

wzglednie przepaskę na oczy, oczywiście wygląda inaczej

niż pozostali ludzie stojący w tle okładki, staje się

kimś autonomicznym. Najpierw trzeba wyzwolić się

samemu.W trakcie, gdy powstawała ta płyta, miałem

na ten temat wiele przemyśleń. Wszyscy doszliśmy do

punktu, w którym zaczęliśmy pytać samych siebie,

czego tak właściwie oczekujemy od naszego życia. Jak

mogę być za siebie jeszcze bardziej odpowiedzialny?

Dokąd powinna prowadzić ta podróż? Czy lepiej jest

zarabiać pieniądze i zrezygnować z muzyki czy nadal

trzymać się twardo swoich marzeń i w związku z tym

podjąć się pewnych kompromisów? Zdecydowalem się

oczywiście na muzykę, także jeśli to bardzo wyboista

droga. Wszystkie te przemyślenia probuję przerobić na

utwory. To jest zresztą nie tylko muzyczny ale też dotyczacy

charakteru proces dojrzewania i jeszcze nie doszlismy

do jego końca!

A dlaczego w tekście "Lady Liberty" wybraliście żeńskie

określenie na wolność?

Lady Liberty to przewisko amerykanskiej Stauty

Wolności. W utworze chodzi o to, że pojęcie "wolności"

jest bardzo elastyczne i dające się wielostronnie

wytłumaczyć. Dla jednych "wolnoś" oznacza bogactwo,

które możemy gromadzić, unikanie podatkow i bezczelne

wykorzystywanie innych ludzi. Dla innych "wolność"

onacza bycie wolnym od ucisku, posiadanie jedzenia

i picia pod dostatkiem czy zwyczajną możliwość

życia razem ze swoją rodziną. Tak więc spojrzenia

na ten temat mogą być różne. Temat ten ciagnie się

przez całą płytę, dlatego daliśmy ten numer na początek

albumu. Pod koniec dnia powinniśmy zadawać sobie

pytanie, co oznacza dla nas samych być wolnymi.

Opłaca się nad tym trochę pomyśleć, mimo tego, że nie

jest łatwo na to pytanie odpowiedzieć.

W numerze "Revolution in Progress" Stephan Dietrich

śpiewa nieco jak Geoff Tate. To celowe nawiązanie?

Stephan ma podobną barwę głosu do Geoffa Tate'a,

dlatego słyszymy to porównanie nie pierwszy raz. Ale

lubię Queensryche i sposób w jaki Geoff kiedyś śpiewał.

Być może jest to podświadomie zakodowane w

moim pisaniu utworów. Ale także we frazowaniu i wyrażaniu

Geoff był dla Stephana dobrym "nauczycielem".

W przypadku "Revolution in Progress" jego

wokal jest nieco niższy niż w przypadku innych utowrów.

Prawdopodobnie w tym zakresie głosu to podobienstwo

wokali staje sie bardziej widoczne gdyż na

wyższych rejestrach Stephan śpiewa w bardziej własnym

i charakterystycznym stylu.

Wiem, że to osobiste pytanie, ale... czy Stephan jest

w jakis sposób spokrewniony ze słynna Marlene

Dietrich?

Najprawdopodobniej nie (śmiech). Ale dla celow promocyjcnych

byłoby chyba całkiem nieźle, gdyby to

była prawda. Być może Stepahn powinien przeprowadzić

jakieś badania geneaologiczne.

Dziekuję za wywiad. Wszyskiego dobrego dla Alpa

Tiger!

My także dziekujemy! Pozdrawiam polskich fanow

metalu, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy.

Katarzyna "Strati" Mikosz

30

ALPHA TIGER


HMP: Witam. Bardzo szybko po ubiegłorocznym debiucie

wypuściliście kolejny krążek. Chcieliście kuć

żelazo póki gorące czy jest to dla was naturalne tempo

pisania utworów?

Jens Basten: Nigdy nie przestaliśmy pisać nowych

utworów. Po prostu byliśmy mocno zmotywowani dobrym

kontraktem z Massacre Records, więc byliśmy

w doskonałym nastroju, by wszystko przyspieszyć.

Oczywiście, nie jesteśmy tak durni jak się wydaje, że

możesz wydać świetny debiut, a potem musisz czekać

pięć lat na następcę, bo inaczej stracisz grunt pod nogami.

Jest to koncept opowiadający historę bogini Sedny.

Mógłbyś trochę bliżej przedstawić tę historię?

Wybraliśmy tę historię na nasze pierwsze demo

"Sedna's Revenge" i kontynuowaliśmy ją przez kilka

kolejnych tytułów i okładkę na "The Warrior's Code".

Na drugi album, Johnny przygotował pomysł i koncept

do "Ocean Blade', który był po prostu niesamowity

i mocny. Powiedzieliśmy wtedy: "Robimy to, zaczynamy!".

Wyszło w moim odczuciu bardzo dobrze, nie

ważne, który numer wybierzesz, będziesz wiedział o

czym jest cała historia.

Doszło u was w ostatnim czasie do dwóch zmian

składu. Na początek spytam o pozycję basisty. Czemu

przed nagraniem płyty odszedł Oliver Karasch?

Oliver zdecydował się nie kontynuować swojej kariery

jako muzyk metalowy, z wyłącznie sobie znanych

powodów. Chciał też zatroszczyć się o swoją rodzinę,

ma dwójkę małych dzieci. Ale zaaranżował i wykonał

wszystkie partie na "Ocean Blade" osobiście. Nagrał

bas na tę płytę, ale dla nas było jasne, ze potem odejdzie

z zespołu, gdy tylko ukończy nagrania.

Nie kopiujemy riffów i melodii

Po bardzo udanym ubiegłorocznym debiucie, Gloryful

poszli za ciosem i uderzyli z kolejnym krążkiem. "Ocean

Blade" jest co najmniej tak samo dobra jak poprzedniczka, czyli zawiera

rasowy heavy/power metal. Energiczne, melodyjne utwory utrzymane

w morskim klimacie znakomicie uzupełniają się z historią bogini Sedny, która jest

zawarta w tekstach. Z pewnością jest to jeden z ciekawszych młodych zespołów na europejskiej

scenie. Zapraszam na krótką rozmowę z gitarzystą Gloryful Jensem Bastenem

Miksami i masteringiem zajęli się odpowiednio Dan

Swano i Charles Greywolf. Czemu taki wybór i czy

trudno było ich nakłonić? Jak wam się podoba efekt?

Dan zrobi miks i mastering do naszego debiutu i do

ostatniej płyty Night In Gales "Five Scars" i zawsze

wykonywał niesamowitą robotę. Żyje obecnie w Niemczech

i ma do nas tylko 60 km, więc nie mieliśmy problemu,

by być z nim w kontakcie. To bardzo fajny koleś

w pracy i wie wiele o różnych gatunkach metalowych.

Nie rozmawialiśmy z nim za wiele o miksie.

Dziewięćdziesiąt procent tego co zrobił, było takie jaki

chcieliśmy, żeby było. Zawsze są jakieś drobnostki do

poprawki. Chcieliśmy zachować to brzmienie dla "Ocean

Blade", ale Charles poprosił go, by to on go zmiksował,

zgodziliśmy się też na mastering. I dobrze się

stało. Wilczy mastering dodał mu większej drapieżności

i surowości, która rzuca się do gardła - to się da

wyczuć. Sądzę, że będziemy dalej stosować tę metodę.

"Ocean Blade" brzmi doskonale - nie za nowocześnie i

niezbyt mocno oldschoolowo.

Na nowej płycie słychać mniej wpływów Manowar

czu Iron Maiden natomiast da się wyczuć ducha takich

grup jak Running Wild czy nawet Stormwarrior.

Czy to tylko moje skojarzenia ze względu na taki

sam "morski" klimat czy też zgadzacie się z takim porównaniem?

Masz rację. Gdy zabraliśmy się za motywy marynistyczne,

zabawne było wrzucenie trybutowego riffingu niczym

z Running Wild do "Sirens Song". Ale to chyba

tylko jeden utwór, gdzie usłyszysz taką inspirację.

Natomiast "Black Legacy" ma sporo z folku i kojarzy

mi się nastrojem z Blind Guardian. Można się będzie

w przyszłości spodziewać utworów w tym stylu? Ten

wyszedł wam bardzo dobrze.

Wiemy, że to takie nasze własne "Bard's Song"

(śmiech). Jest podobnie jak z "Sirens Song". Nie chcieliśmy

go odrzucić, tylko dlatego bo brzmi tak podobnie.

Gdy coś jest chwytliwe jest dobre na album. Może

zrobimy kolejny akustyczny numer na następne wydawnictwo,

ale przypuszczam, że znów się zdziwisz.

(śmiech)

Najagresywniejszym i najbardziej kopiącym dupę

numerem jest "All Men to the Arms". Moim zdaniem

jest to jeden z waszych najlepszych kawałków.

Skąd tyle energii w tym kawałku (śmiech)?

Tak, jest niesamowicie szybki i oczywiście ma perkusyjną

kanonadę na samym początku. To jest speed

metal, cóż więcej można powiedzieć? Lubię mocne

uderzenie w środku i średnie tempo na końcu, koniecznie

z dużym solo Adriana.

Zagraliście nawet gig na statku. Możecie nam

powiedizeć co nieco na temat tego wydarzenia?

Podróż statkiem odbywała się już po raz drugi. Nazywa

się "Metal on Moni". Zaczyna się w niemieckim

Hamm. To jest niedzielny rejs trwający pięć godzin, w

puli znajduje się tylko dwieście pięćdziesiąt biletów.

Jest zabawa!

Graliście też na różnych festiwalach. Jak wrażenia?

Gdzie daliście najlepszy koncert?

Tak, mieliśmy szczęście do grania na dużych wydarzeniach

takich jak Out & Loud, Metalfest Loreley,

Dong Open Air i na dużych koncertach z na przykład

Queensryche, Axxis czy Powerwolf. Moim ulubionym

był ten z Axxis i pierwszy z Powerwolf, ponieważ

oba były wyprzedane, a publiczność była bardzo

Jak trafiliście na jego następcę Daniela Perla?

Wiedzieliśmy, że Daniel gra z naszym perkusistą w

innym zespole, Neorize. Dzieliliśmy tę samą salkę

prób i mieliśmy świadomość, że jest bardzo dobrym

muzykiem... więc dostał robotę, gdy go oto poprosiliśmy.

Jesteśmy zadowoleni, że mamy go teraz w zespole,

bo zajebiście wygląda… (śmiech)

Niedawno odszedł też gitarzysta Vito Papotto co

było chyba dość mocno zaskakujące?

Vito postanowił zostać profesjonalnym muzykiem, co

oznacza że musiał odłożyć kasę z grania na gitarze.

Dlatego bierze udział w chwili obecnej w wielu projektach,

o które zwyczajnie musi zadbać. Potrzebowaliśmy

silnej ekipy, a on był zmęczony użeraniem się z

sesyjnymi grajkami na koncertach, więc po rozmowach

z nim zdecydowaliśmy, że jego odejście będzie najlepszym

rozwiązaniem dla obydwu stron.

Jego zastępca Adrian Weiss nagrał gościnne sola do

dwóch numerów na "Ocean Blade", więc tutaj wybór

był chyba oczywisty? Jaka jest jego muzyczna przeszłość?

Adrian Weiss jest jednym z najbardziej utalentowanych

solowych muzyków na naszym podwórku. Jest

znany na progresywnej scenie ze swoich solowych wydawnictw,

takich jak "Adrian Weiss Band" i ze swoich

zespołów Thoughtsphere i Forces At Work. Znam go

od piętnastu lat i dzieliliśmy razem scenę kilka razy z

moim innym zespołem Night In Gales. Jest idealnym

muzykiem i tylko on mógł zastąpić Vito.

Kris Verwimp jest autorem okładki i muszę od razu

pogratulować efektu. Obraz doskonale oddaje zawartość

płyty.

Dzięki wielkie. Tak, Kris Verwimp jest mistrzem

heavy metalowych obrazów. To ważne dla nas, by

wszystko miało silne powiązanie: zarówno w muzyce,

słowach jak i grafice.

Foto: Massacre

Wydaje mi się, że w waszej muzyce słyszalny jest co

raz bardziej indywidualny pierwiastek charakterystyczny

dla Gloryful. Jak myślicie, w których szczegółach

tkwi ten diabeł?

Nie kopiujemy riffów i melodii od innych artystów.

Używamy tylko te riffy i melodie, które dają nam

uśmiech na twarzy, gdy aranżujemy kawałki. Staramy

się by rzeczy były proste i rzucały się prosto w twarz.

Oczywiście, jest też bardzo oryginalny i emocjonalny

głos Johnny'ego.

Płytę otwiera mój faworyt "Hiring the Dead", który

ma znakomity refren i jestem przekonany, że idealnie

będzie się sprawdzał otwierając wasze gigi.

Tak, dlatego wybraliśmy go na otwieracz. Na obecnej

setliście, zaczynamy "Ocean Blade", bo jest znacznie

szybszy. "Hiring The Dead" jest jako drugi albo trzeci

kawałek, w zależności od setu.

Wspomniany już "Siren Song" brzmi jak hołd dla

Running Wild (szczególnie główny riff). Czy tak

trzeba odbierać ten skądinąd znakomity numer?

Johnny przyszedł z całym głównym riffem i gdy tylko

go usłyszałem, wiedziałem, że musimy go zachować

na albumie. Wchodzi w czerep i nie chce wyjść

(śmiech).

głośna i zadowolona.

Biorąc pod uwagę wasze dotychczasowe tempo, trzecia

płyta w 2015 (śmiech)?

Tak, taki jest plan. Mamy tony nowych kawałków i

Johnny zaczyna pisać konceptualne teksty już wkrótce.

Wydaję mi się jednak, że nie będzie gotowy wcześniej

niż na jesień 2015 roku. Chcemy też wypuścić

winylową wersję "Ocean Blade" za pośrednictwem

Metalizer Records. Nagrywamy też kilka numerów

Dio, które pojawią się na składance trybutowej.

To już wszystko. Jakieś ostatnie słowa dla naszych

czytelników?

Dzięki wielkie za wspieranie Gloryful! Mamy dwa nowe

wzory koszulek w naszym sklepiku, więc zajrzyjcie

na stronę internetową jeśli chcecie jedną z nich albo

jakikolwiek inny towar. Pozdro!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

GLORYFUL 31


HMP: Witaj Dan, na początku naszej rozmowy

chciałbym zapytać o wasze nastroje, po wydaniu najnowszego

albumu "City Of Gold"?

Dan Cleary: Czujemy się znakomicie! Jak dotąd album

jest znakomicie odbierany przez wszystkich, co jest

fantastyczne!

Co działo się w kapeli, pomiędzy wydaniem płyty

"Armed To The Teeth", a dniem dzisiejszym?

Cóż, graliśmy sporo koncertów, straciliśmy kilku

członków zespołu (śmiech). Nauczyliśmy się sporo, w

ciągu ostatnich kilku lat, co pozwoliło nam stworzyć

nowy album, takim, jaki jest.

Mógłbyś powiedzieć nam coś, na temat zmian personalnych

w zespole?

Z zespołu odeszli Dave, Ian i Chris. Każdy z nich

miał swoje powody, by podjąć taką decyzję, głównie

wiązało się to z chęcią realizacji innych celów w życiu.

Nie było żadnych problemów, nadal jesteśmy kumplami.

Tak to już jest w życiu.

Jesteście krótko po europejskiej trasie koncertowej z

Bullet. Mógłbyś podzielić się wrażeniami z trasy?

Trasa była wspaniała! To był nasz pierwszy raz w

prawdziwym tour busie, więc czuliśmy się jak królowie!

Chłopaki z Bullet i Stallion, byli fantastyczni, fani na

wszystkich koncertach także! To najlepsza trasa, jakiej

byliśmy częścią, jak dotąd.

Przechodząc do najnowszej płyty "City Of Gold".

Opowiedz proszę o samym procesie nagrywania

płyty?

Nagrywaliśmy w Szwecji z Fredrikiem Nordstromem,

co było zmianą w stosunku do poprzedniego,

nagrywanego z Michaelem Wagenerem. Nagrywaliśmy

ponad cztery tygodnie, jedliśmy mnóstwo szwedzkiego

żarcia, piliśmy mnóstwo szwedzkiego piwa i w

końcu nagraliśmy płytę!

Mam wrażenie, że na nowej płycie jest trochę więcej

thrash metalu, niż w przeszłości. Zastanawiam się,

czy był to świadomy wybór?

Tak, zauważyliśmy, że cięższe, szybsze numery dają

nam mnóstwo zabawy

podczas grania na

żywo i to pchnęło

nas w tym kierunku,

przy nagrywaniu

nowej płyty.

Wpłynęło na nas

mnóstwo miejsc, rodzajów

muzyki z

wielu miejsc,

także thrashu

jest nieco

więcej,

niż zwykle.

"City Of

G o l d " ,

r o z p o -

czyna się

z furią godną

was

z y c h

rodaków z

Annihilator.

Lubicie

ten zespół?

Oczywiście!

Annihilator jest

świetny! Mają nawet

utwór zatytułowany

"Striker",

chociaż

to nie był

powód, dla

Muzycy kanadyjskiej grupy Striker, nie

mają specjalnych powodów, by lubić wulkany.

Kilka lat temu z powodu erupcji

wulkanu na Islandii, do skutku nie doszła

ich pierwsza wizyta w Europie.

Tym razem, wraz z wydaniem nowej,

całkiem niezłej płyty "City Of Gold", ekipie

młodych Kanadyjczyków, udało się w końcu dotrzeć na

nasz kontynent. Co prawda, jeszcze nie do Polski, ale… Zresztą

zapraszam do lektury rozmowy z wokalistą zespołu Danem Cleary.

Pieprzyć Wulkany!

którego nazwaliśmy tak kapelę (śmiech).

W waszej muzyce słychać idealne połączenie agresywności

z melodyką, dowodem choćby fantastyczny

utwór tytułowy. Kto komponuje tak kapitalne numery?

Ja komponuję większość numerów, zawsze kochałem

komponowanie i nagrywanie utworów, więc zazwyczaj

mam przygotowaną sporą liczbę utworów, pomysłów,

gdy przychodzi czas. Potem pracujemy nad nimi zespołowo,

aż nie osiągniemy tego, co chcemy.

Bardzo interesujący na "City Of Gold" jest utwór

"Bad Decisions". Czy to rodzaj hołdu dla hard rocka

i glam metalu z lat 80-tych?

Kocham hair metal i zawsze ma to jakiś wpływ na

nasze płyty. Od zawsze słuchałem zespołów jak Ratt,

Guns'n'Roses, XYZ, Dokken, Loundess, więc czasem

piszę swoją własną odmianę hair metalu (śmiech).

Lubisz punk rocka? Mam wrażenie, że energia na waszej

płycie, jest wprost zaczerpnięta z muzyki Punk

rockowej, jak choćby w "Rise Up"…

Nie jestem wielkim fanem muzyki punk rockowej, ale

sporo moich ulubionych zespołów, było zafascynowanych

punkiem, więc może nie zdaje sobie z tego

sprawy (śmiech). Zawsze lubiłem zespoły, które wplatały

do swojej muzyki elementy hardcore'a, jak np.

Anthrax.

Dan, podoba mi się sposób, w jaki poruszasz się

wokalnie w obrębie stylistyk, heavy i thrash metalowej.

Czy kształciłeś się, jako wokalista?

Nie, raczej nie. Uczyłem się śpiewać samodzielnie. Nie

brałem nigdy lekcji śpiewu. W ciągu lat, musiałem

zmienić sposób, w jaki podchodziłem do śpiewania na

początku, by nie zniszczyć głosu, ale nie jest to jakaś

radykalna zmiana.

Bardzo podoba mi się gitarowa robota,

na waszej najnowszej płycie. Mógłbyś

powiedzieć coś na ten temat?

Chris i Tim zrobili niesamowita

robotę

na nowej

płycie. To pierwszy album Tima, który nagrywał z

nami i myślę, że bardzo chciał pokazać, na co go stać.

Kiedy posłuchałem efektu finalnego, odleciałem…

Czy mógłbyś zarekomendować naszym czytelnikom,

kanadyjskie zespoły metalowe, które są warte zainteresowania?

Klasyka: Annihilator, Razor, White Wolf, Exciter,

Killer Dwarfs. Kapele młodsze: Cauldron, Skull Fist,

3 Inches Of Blood, Unleash The Archers.

Czy jest jakaś współpraca pomiędzy kapelami, na

waszej scenie metalowej?

Głównie, jeśli chodzi o granie koncertów. Gramy z

wieloma niezłymi, lokalnymi bandami.

Znasz jakieś polskie zespoły metalowe?

Behemoth, Crystal Viper. Właściwie to tyle.

Chciałbym Cię zapytać o historię związana z utworem

"Fuck Volcanoes"?

Cóż, stało się to, gdy mieliśmy zagrać na Keep It True

Festival w Niemczech. Miała to być nasza pierwsza

wyprawa do Europy. W związku z erupcją islandzkiego

wulkanu, nasz lot został odwołany. Napisaliśmy o tym

utwór (śmiech).

Jakie plany macie na najbliższe miesiące? Koncerty?

Mamy kilka propozycji, ale póki co, nic jeszcze nie

zostało ustalone, oprócz kilku lokalnych koncertów w

Kanadzie.

Dan, powiedz coś na temat swoich ulubionych

wokalistów. Kto sprawił, że postanowiłeś zająć się

muzyką metalową?

Myślę, że moim ulubionym wokalistą jest Carl Albert

z Vicious Rumours. Był dla mnie jak Dio, z wyższą

skalą. Postanowiłem, że zacznę śpiewać, ponieważ nikt

inny nie chciał tego robić. Nie było nikogo, kto śpiewałby

w stylu, jakiego potrzebowaliśmy. Pomyślałem,

kurwa, ja to zrobię!

Jak widzisz przyszłość kapeli? Myślisz, że jesteście

w stanie grać tak długo, jak chociażby Iron Maiden?

Mam nadzieję, myślę, że zawsze będziemy chcieli grać

muzykę. Ktoś będzie musiał wypełnić lukę, gdy starsze

kapele przejdą na emeryturę. Może to będziemy my?

(śmiech).

Na koniec, chciałbym Cię prosić o zarekomendowanie

"City Of Gold", czytelnikom HMP…

Jeśli macie ochotę, by Wasz mózg eksplodował, przy

dźwiękach klasycznego, kanadyjskiego heavy metalu -

sprawdźcie nasz najnowszy album!

Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Polsce…

Tak! Dzięki za rozmowę, mam nadzieję, że zobaczymy

się w Polsce w 2015! Trzymajcie się!

Tomasz "Kazek"

Kazimierczak

Foto: Ed Elis

32

STRIKER


Amerykańska scena hard/heavy, jest wielce

zasłużona w historii muzyki. Dość wspomnieć

takie zespoły jak Dokken, Dio czy Savatage.

Bardzo udanie drogę tą muzyczną ścieżką kontynuuje

grupa Firewölfe. Jeśli lubicie klasyczny hard-rock wymieszany z

metalowymi riffami, pomysłowe solówki gitarowe a wszystko to okraszone

znakomitym, lekko zdartym wokalem, nie ma opcji byście nie polubili najnowszej propozycji

tej grupy zatytułowanej "We Rule The Night". O tym, że nie tylko noc należy do nich

przekonuje gitarzysta Nick Layton.

Z daleka od diabła

HMP: Witaj Nick, na początek chciałbym zapytać,

jak się nagrywa tak znakomite albumy jak "We Rule

The Night"?

Nick Layton: Witaj, dzięki, chcieliśmy nagrać album

nawiązujący brzmieniem i stylem do naszego debiutu.

Nie śpieszyliśmy się, chcieliśmy mieć pewność, że każdy

numer, który znajdzie się na płycie, będzie dostatecznie

dobry.

Założyliście zespół w roku 2010. Jak wyglądały początki

kapeli?

Zespół powstał w wyniku mojej rozmowy z dawnym

gitarzystą Firewolfe, Paulem Kleffem. Chcieliśmy założyć

zespół, który będzie grał muzykę, jaką zawsze

lubiliśmy. Zaczęliśmy pisać utwory i znaleźliśmy pozostałych

członków zespołu.

Powiedz nam coś o nazwie zespołu. Jest dość… dziwna…

Szukaliśmy czegoś pasującego do muzyki metalowej,

ponadczasowego, czegoś nawiązującego do muzyki,

którą zamierzaliśmy tworzyć. David (Fefolt, wokalista

zespołu - przyp. red.) zaproponował coś związanego ze

słowem Wolf, ja natomiast ze słowem Fire. Złożyliśmy

te dwa słowa razem i dodaliśmy "e" na końcu. Aby

było ciekawiej, dodaliśmy umlaut, tak jak w nazwach

innych kapel, które lubimy, jak Motörhead, czy

Queensryche.

Jakie zespoły inspirowały was, gdy zakładaliście

Firewölfe?

Inspiracja muzyczna przyszła bezpośrednio, od takich

kapel jak Savatage, Judas Priest i Dio. Jednak w naszej

muzyce jest także wpływ melodyjnego grania spod

znaku Scorpions, Dokken, czy Whitesnake. Lubimy

łączyć heavy-metalowe riffy z melodyjnym graniem i

chwytliwymi refrenami.

W roku 2011 nagraliście debiutancki album. Jak wspominasz

tamten okres?

To był nasz pierwszy album, jako zespołu, więc pamiętam

dużą ekscytację związaną z tworzeniem nowej

muzyki. Wszystko było dla nas nowe, wliczając relację

osobowe, nie znaliśmy się jeszcze wówczas tak dobrze.

Więc tworząc album jednocześnie poznawaliśmy się,

jako ludzie, muzycy. Było mnóstwo wzlotów i upadków,

ale nauczyliśmy się naprawdę dużo, tworząc tą

płytę.

Czy mógłbyś opowiedzieć nam, co działo się w zespole

po wydaniu pierwszej płyty?

Jasne. Wydaliśmy album niezależnie w Stanach i Europie

i podpisaliśmy kontrakt na dystrybucje w Japonii

z Rubicon Records. Zebraliśmy mnóstwo bardzo dobrych

recenzji, jednak kilka miesięcy po tym sprawy

zaczęły się komplikować. Nasz wokalista David opuścił

zespół, dołączył do nas były wokalista Metal Church,

Ronny Munroe i zaczęliśmy prace nad drugim albumem.

Jednak po sześciu miesiącach pisania i nagrywania

materiału, nie byliśmy zadowoleni z efektów,

nie brzmiało to satysfakcjonująco. Ronny i Paul zdecydowali

się odejść, by zacząć grać w innych projektach.

Ja byłem zdeterminowany by kontynuować działalność

Firewolfe, więc zapytałem Davida, czy nie

byłby zainteresowany powrotem do kapeli. Zgodził się

i w roku 2013 zaczęliśmy ponownie prace związane z

drugim albumem.

W zespole macie nowego basistę. Czy mógłbyś go

przedstawić?

Tak, rzeczywiście, jedynym nowym członkiem zespołu

jest basowy, Bobby Ferkovich. David Fefolt, perkusista

Jay Schellen i ja, jesteśmy w kapeli od samego

początku. Znaleźliśmy Bobbiego w internecie i skontaktowaliśmy

się z nim. Wydawało się, że będzie idealnie

pasował do kapeli. Grał wcześniej z Pamelą

Moore a także w kapeli Presto Ballet z Kurdtem

Vanderhoofem, znanym z Metal Church. Jego nowsze

projekty to Book Of Judas i Powertrain. To

znakomity basista i jesteśmy szczęśliwi, że mamy go w

zespole.

A jak zaczęła się w ogóle współpraca z wokalistą

Davidem Fefoltem?

Znalazłem go również w sieci. Dostałem jego adres

mailowy od przyjaciela. Skontaktowałem się z nim a

on poprosił o materiał demo, który skomponowaliśmy

z Paulem. Kiedy posłuchał muzyki, zakochał się w niej

i zdecydował dołączyć do nas, mimo tego, że nadal był

związany z Angels Of Babylon i rozważał pracę z

Fifth Angel. Szczęśliwie dla nas, Firewolfe stał się jego

głównym projektem.

Z tego, co wiem, David miał przyjemność pracować

z takimi muzykami jak David Ellefson, Roy Z, czy

Matt Sorum…

Tak, nagrywał z Ellefsonem pierwszą płytę Angels Of

Babylon, grał także w kapeli z Royem Z. Pracował

także z Dougiem Marksem z Metal Method w jego

kapeli Hawk i zdaje się, że Matt Sorum był częścią

tego projektu.

Przechodząc do nowej płyty, jaka jest reakcja na "We

Rule The Night", jak dotąd?

Jak dotąd mamy głównie rewelacyjne recenzje! Zdajemy

sobie sprawę, że nasza odmiana hard-rocka i metalu

jest skierowana do pewnej grupy fanów i nie zadowolimy

każdego, ale na szczęście zdecydowana większość

recenzji, opinii, jest bardzo pozytywna, co z kolei

dla nas jest bardzo ważne.

Wasza muzyka to bardzo interesujący miks heavymetalu

z klasycznym hard-rockiem, który słychać w

takich numerach, jak "Long Road Home", czy "Luck

Of The Draw"…

Tak, kochamy takie zespoły, jak Rainbow, Deep Purple

i Whitesnake, ale także Judas Priest i Iron Maiden,

więc w naszej muzyce słychać te wpływy, także

elementy bluesa.

Wykonałeś świetną robotę gitarową na "We Rule

The Night". Solówki robią piorunujące wrażenie…

Dziękuję bardzo! Pracowałem ciężko nad solami gitarowymi,

by oprócz melodyki miały także ciekawy i

zróżnicowany charakter. Część solówek była totalnie

improwizowana, część tylko do pewnego stopnia. Odkąd

zostałem jedynym gitarzystą w zespole, mam wielkie

pole do popisu w tej materii. Zawsze zdaję sobie

sprawę, że najważniejszy jest utwór, więc solówka gitarowa

to tylko element dodatkowy, który nie może być

nadrzędny. Moi ulubieni gitarzyści to George Lynch,

John Sykes, Michael Schenker,

Yngwie, ale mam nadzieję, że

słychać w tym wszystkim mój

własny styl.

Bardzo ważnym składnikiem na

"We Rule The Night", są melodyjne,

niezwykle chwytliwe refreny.

Mam na myśli choćby

"We Rule The Night" i "Late

Last Night"…

Zdecydowanie! Kochamy ten rodzaj

refrenów. Mimo, że byliśmy

bardzo zadowoleni z naszej debiutanckiej

płyty, czuliśmy, że

na nowej musimy jeszcze większy

akcent położyć na melodykę

i przebojowe refreny. Kapele,

takie jak Scorpions, Whitesnake

a nawet Dio zawsze miały takie

zabójcze numery na swoich

płytach. To był dla nas wzór do

naśladowania.

Jednymi z moich ulubionych

utworów na płycie, są "Dream

Child" i "Betrayal's Kiss". Opowiedz

proszę nieco o tych utworach…

Niewiele brakowało, by "Dream

Child" nie znalazło się na albumie.

Był to ostatni utwór, który

napisaliśmy na płytę. Przymierzaliśmy

się do niego wiele razy,

ale cią-gle coś nie pasowało. Aż

pewnego dnia przyszedłem na

Foto: AFM

próbę z innym rozwiązaniem refrenu i nową melodyką,

za którą David podążył ze swoim wokalem i wiedzieliśmy,

że brzmi to zabójczo i znajdzie się na płycie.

Utwór mówi o tym, by zawsze podążać za swoimi marzeniami,

bez względu na przeszkody. "Betrayal's

Kiss", to jeden z epickich fragmentów na płycie z nastrojowym,

orientalnym intro i heavy refrenem. David

opowiada biblijną historię o Chrystusie zdradzonym

przez Judasza.

Interesująco wypada także "The Devil's Music",

który brzmi dość mrocznie…

Pierwsza część utworu została skomponowana na akustycznej

gitarze, prowadząc do kolejnego riffu i kolejnego…

Utwór powstał bardzo szybko. Myślę, że to jeden

z wyjątkowych utworów na płycie. Jeśli chodzi o

tekst, to mówi on o tym, że wiele osób postrzega muzyków

grających metal o kontakty z ciemnymi mocami,

złem. Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego, gramy

pozytywną muzykę i nie promujemy diabła. Więc tytuł

jest ironiczny, a sama muzyka rzeczywiście dość

mroczna z niesamowitym klimatem.

Zamierzacie promować koncertowo album? Macie

już jakieś plany koncertowe?

Niczego nie chcemy bardziej, niż zagrania trasy koncertowej

w 2015 roku. Mamy nadzieję, że sukces płyty

pomoże w zorganizowaniu koncertów.

Jestem ciekawy, jak wygląda scena klasycznego

heavy metalu w Stanach?

Wiem, że w moim mieście jest trochę metalowych kapel,

ale wybacz nie mam pojęcia, jak wygląda to w innych

miejscach. Raczej nie jest zbyt silna, jeśli chodzi

o moja opinię, ale to nas nie powstrzyma.

Jesteście związani z Limb Music. Jakie nadzieje wiążecie

z tym kontraktem?

Tak, Limb Music to nasza nowa wytwórnia i jesteśmy

bardzo zadowoleni z pracy, jaką wykonali dla nas, jak

dotąd. Staramy się, by współpraca była dobra pod każdym

względem. Póki co, promocja i dystrybucja płyty

przebiega bardzo dobrze.

Jak mógłbyś opisać wasz nowy album osobom, które

jeszcze go nie słyszały?

"We Rule The Night" to uczta dla fanów melodyjnego

heavy-metalu, która sprawi, że będziecie sami śpiewać

te utwory, doda wam energii by podążać za swoimi marzeniami!

Dziękuję serdecznie za rozmowę i proszę o słówko

dla czytelników HMP…

Dziękujemy z całego heavy-metalowego serca za

wsparcie! Mamy nadzieję, że posłuchacie naszej nowej

płyty! Dajcie znać na stronie Facebook, co o niej myślicie!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

FIREWOLFE 33


34

Metal nigdy nie powinien być przyjemny i bezpieczny!

Cromlech jest największym objawieniem na scenie epickiego metalu od dłuższego

czasu. Ich debiut "Ave Mortis" wywołał nieliche spustoszenie w mojej głowie swoim surowym

i bezkompromisowym podejściem do tematu. Do tego nie skalana tak obecnie modną

polityczną poprawnością warstwa tekstowa idealnie dopełnia obrazu całości. Jeśli zamiast

słodkich melodyjek będących podkładem pod jęczenie osobnika niepewnej orientacji o braku

akceptacji w społeczeństwie wolicie metal, krew i wojnę, to Cromlech jest zdecydowanie

dla was. Zapraszam do przeczytania, mam nadzieję ciekawej rozmowy z gitarzystą Romanem

Lechamanem i wspomagającym go czasem drugim wiosłowym Davidem Baronem.

HMP: Witam. Większość waszego składu gra również

w Into Oblivion reprezentującym bardziej ekstremalną

stronę metalu. Skąd pomysł na powołanie

do życia epic metalowej hordy?

Roman Lechman: Słuchałem Black Sabbath, Judas

Priest, Iron Maiden i duże ilości greckiego black metalu.

Po jednym z koncertów Into Oblivion, Baron

zapytał mnie, czy nie chciałbym dołączyć do niego i

stworzyć kapelę grającą epicki doom metal. W tamtym

czasie, Baron miał kilka pomysłów, prawie w całości

kawałek "For a Red Dawn" był już napisany. Ja też

miałem wtedy pomysł, by zrobić jakiś black/heavy/progowy

projekt z dużymi wpływami greckiego black metalu.

Zanim jeszcze Loghnane został w zespole, rozważałem

jak przekształcić zespół Barona w coś black metalowego.

Jak widzisz, wyszło nieźle. Mogę powiedzieć,

patrząc w przeszłość, kiedy Baron poprosił mnie żebym

dołączył, nie brałem tego serio, a nawet myślałem

jak wyplątać się z Cromlecha, ale kiedy zagrałem pierwsze

riffy do "For a Red Dawn" wszelkie wątpliwości

uciekły z mojej głowy.

Czy David Baron i Kevin Loghnane grali wcześniej

w jakichś zespołach? Ciekawi mnie zwłaszcza to czy

dla Kevina Cromlech to debiut. Jego wokale są znakomite.

Roman Lechman: David nigdy wcześniej nie grał w

zespole, jak również Kevin. "Ave Mortis" to tak naprawdę

debiut Kevina. Kevin odpowiedzialny jest za

wszystkie wokale na żywo, za to na "Ave Mortis" jest

odpowiedzialny jedynie za połowę wokali, bowiem

dzieli ten przywilej ze mną wykonującym partie harshowane

i czyste w "For A Red Dawn", "To See The

Driven Before You" i "The Eagle And The Trident" jak

również za większość chórków.

Wcześniej nagraliście dwuutworowe demo "Ancestral

Doom". Czy ten materiał był dopuszczony do

CROMLECH

normalnej dystrybucji czy też pełnił rolę prezentacji

dla wytwórni?

Roman Lechman: Demo "The Ancestral Doom" zostało

nagrane tylko dla wytwórni do celów promocyjnych.

Wymienialiśmy też to demo przy różnych okazjach,

nawet wciskaliśmy je niesławnym członkom sceny

metalowej, włączając w to kolesi z Manilla Road

czy Varga Vickernesa, aczkolwiek nie jestem pewien

czy to demo do Varga w ogóle dotarło.

Foto: Cromlech

Na wspomnianym demie rolę wokalisty pełnili jeszcze

na zmianę gitarzyści David i ty Roman. Jak

dzieliliście się obowiązkami, który odpowiadał za

jakie partie?

Roman Lechman: David i ja napisaliśmy całość materiału

na "Ave Mortis". David napisał "For a Red Dawn"

zanim Cromlech oficjalnie powstał i kontynuował

pisanie "Lend Me Your Steel" i "Shadow And Flame".

Tymczasem ja napisałem "Ave Mortis", "Honor", "To

See Them Driven Before You" i "Eagle And The Trident".

Instrumentalny "Amongst the Tombs" był drugim

napisanym wspólnie, w ramach naszej współpracy, Davida

i mnie.

David Baron: Słowa były pisane osobno do muzyki,

na przykład "Honor" jest Romana, ale liryki do niego

napisałem ja. Natomiast mój "Lend Me Your Steel" ma

słowa Romana. Solówki były dzielone, większość z

nich to oczywiście robota moja i Romana, wyjątkiem

są "Honor" i "Ave Mortis" gdzie za partie solowe odpowiada

Roman zaś w "Lend Me Your Steel", "Amongst

the Tombs" i "For A Red Dawn" solówki należą do

mnie.

W 2013 roku ukazał się wasz pełnowymiarowy debiut

"Ave Mortis". Jak długo powstawał ten materiał?

Pozostały wam jakieś numery, które nie zmieściły się

na płytę?

Roman Lechman: Jak wspomniałem "For A Red

Dawn" było napisane przed powstaniem Cromlecha.

Pamiętam pisanie niektórych riffów gdzieś w 2010

roku. Reszta materiału została stworzona po powstaniu

już wiosną 2011 roku. Jednym z najwcześniejszych

numerów jaki napisałem był "Lair Of Doom", który nie

znalazł się na "Ave Mortis" jako, że nie odpowiadał

standardom jakie chcieliśmy utrzymać. Poprawiliśmy

w nim kilka aspektów, dodaliśmy nowe riffy i elementy

i znajdzie się na naszym drugim albumie, roboczo

zatytułowanym "Ascent of Kings". Pozostały materiał,

który wtedy powstał trafił na "Ave Mortis".

"Ave Mortis" wydaliście nakładem włoskiej wytwórni

My Graveyard, która wydaje się dla was jak

najbardziej odpowiednia. Jesteście zadowoleni ze

współpracy? Jak wyglądała promocja tego materiału?

David Baron: Promocja ruszyła dopiero niedawno,

ostatnio zostaliśmy zaproszeni do zagrania na bardzo

znanym undergroundowym true metalowym feście w

Europie. Negocjowaliśmy podróż i w tym momencie

próbujemy też zorganizować kilka innych występów w

tym samy czasie. Jeśli chodzi o My Graveyard Productions;

Guiliano, jeśli to czytasz to chcemy ci powiedzieć,

że cię kochamy, rozumiemy i chcemy byś wrócił

do domu! A tak poważnie, nie słyszeliśmy o nim od

wielu lat. Mamy nadzieję, że sprzedaje wiele płyt, że

nie bierze żadnych urlopów. Może do momentu, gdy

trafimy w końcu do Włoch zostaniemy ogłoszeni Imperatorami

Rzymu…

Bardzo podoba mi się brzmienie "Ave Mortis", które

jest surowe, barbarzyńskie i bardzo organiczne. Zdecydowanie

odróżnia się z tłumu wypolerowanych,

komputerowych gniotów. Czy dokładnie taki efekt

chcieliście osiągnąć?

David Baron: "Ave Mortis" jest bliskie ideałowi, który

sobie wymarzyliśmy. Chcieliśmy brzmienia organicznego,

brudnego i potężnego, trzymaliśmy się z daleka

od cyfryzacji czy jakkolwiek produkowanych dźwięków.

Jednakże z perspektywy czasu spędziliśmy trochę

czasu nad poprawianiem brzmień gitar - były trochę za

niskie niż chcieliśmy.

Porozmawiajmy chwilę o tekstach. Poruszacie zarówno

tematy historyczne jak i fantasy (Conan, Tolkien).

Kto jest ich autorem?

Roman Lechman: Jak wspomniałem wcześniej, teksty

były pisane osobno do każdego numeru, a do "Ave

Mortis" były pisane przeze mnie i Davida. Obaj siedzimy

w fantasy i historii. Nie planujemy żadnych

konceptów w naszej muzyce w najbliższej przyszłości.

Czujemy się dobrze, triumfująco i potężnie z epickimi

i heroicznymi motywami, tak zostały opowiedziane i

zapamiętane w historii.

W tekstach do takich utworów jak choćby "Honor"

czy "Of The Eagle And The Trident" pokazujecie

dość stanowczą postawę wobec islamu co mi osobiście

się niezmiernie podoba. Niestety żyjemy w

świecie opętanym przez źle rozumianą polityczną

poprawność. Nie mieliście wobec tego jakichś problemów

w związku z tym?

David Baron: Nikt nie poruszył tego tematu. Jeśli nawet,

nie mamy żadnych obaw, by nie mówić o wydarzeniach

historycznych. Cenzura tej natury nie ma

miejsca w muzyce metalowej, gdziekolwiek byśmy nie

byli.

Roman Lechman: Mam większy szacunek do dobrego

muzułmańskiego wojownika niż do tych, którzy twierdzą,

że wojują dla społecznej "sprawiedliwości".

Pozostając jeszcze w temacie utworu "Of the

Eagle...". Traktuje on o wspólnej walce Polaków i

Ukraińców przeciwko azjatycki najeźdźcom. Niestety

lata historii mocno popsuły stosunki między oboma

narodami. Jak myślicie co by musiało się stać,

żeby ta sytuacja uległa zmianie? Wspólne zagrożenie?

Roman Lechman: Słowiańskie języki w osiemdziesięciu

procentach są ze sobą wymieszane i powiązane, czy

mówimy o południu, czy zachodzie i wschodzie, niż

jakiekolwiek inne. Jest w nich oczywiście korzeń tej

samej rodziny, ale zwłaszcza tu w Ameryce Północnej

gdzie nasze korzenie leżą w Europie, więcej znajduje

wspólnego w Polakach, Rosjanach, Serbach, Chorwatach

i innych. Dodam też, że wychowałem się na "Ogniem

i mieczem".

David Baron: Również słyszałem o "Ogneim i mieczem"!

A co to za ludowy utwór wpletliście w ten numer?

Skąd taki pomysł?

Roman Lechman: Dorastając uczyłem się wielu ukraińskich

folkowych piosenek, podobnie jak kilku rosyjskich

i polskich. Jedna z nich nosiła tytuł "Zasvystaly

Kozachenky" i abstrahując od tego, że lubiłem melodię,


oparta była na kozackim motywie, który łączył się bezpośrednio

z tekstem. Znacznie bardziej starałem się w

nich dojrzeć koncept sakralnej natury wojny i nieodkrytej

otchłani wiary i przeznaczenia, jaka czeka na

prawdziwego wojownika.

Skąd u was to zainteresowanie słowiańszczyzną?

Czyżby korzenie któregoś z was były we wschodniej

Europie?

Roman Lechman: Ja jestem Ukraińcem i mocno angażuję

się w wydarzenia społeczeństwa ukraińskiego.

David ma polskie korzenie. Moi przodkowie wyprowadzili

się do Zachodniej Ukrainy z Austrii po Trzecim

Rozbiorze Polski w 1795 roku i nauczyli się języka,

tradycji i wiary tego kraju. Podczas II Wojny Światowej

obie strony mojej rodziny zostały zmuszone do

ucieczki do Kanady i Stanów wypędzeni przez Sowietów.

Dorastałem jako Ukrainiec, mówiłem po ukraińsku,

uczyłem się o ukraińskiej historii, kulturze, muzyce,

jak również nie miałem wielu przyjaciół, którzy

nie byliby Ukraińcami, aż do liceum. Miałem możliwość

odwiedzenia mojej ojczyzny kilka lat temu i nie

jestem w stanie opisać uczuć i nostalgii jaka mnie tam

ogarnęła, gdy myślałem o moich przodkach (nie mówię

o tych z Austrii), którzy żyli na tych samych stepach i

górach przez tysiące lat.

Wiele osób nazywa waszą muzykę epic doom metalem.

Jednak słuchając takich killerów jak "Honor"

czy "Lend Me Your Steel" mam wrażenie, że chyba

lepiej nazwać was bardziej ogólnie epic metalem.

Przywiązujecie w ogóle wagę do szufladek?

David Baron: Zakładając Cromlech największą inspiracją

był Solstice, stricte doom metalowy project, co

może być słyszalne w najmocniejszych z wczesnych

naszych numerów, takich jak "For A Red Dawn" czy

"Amongst The Tombs". Jednakże, jak Roman bierze się

za pisanie i coraz więcej idei i pomysłów zostaje odkryte,

zaczynamy czerpać inspirację z miejsc, o które byśmy

się nawet nie postrzegali. Wszystko z Blind Guardian,

Helstar poprzez Skepticism, Ras Algethi, aż po

Rotting Christ czy Varathron.

Roman Lechman: Heavy metal jest na pewno bazą

naszych inspiracji, ale różnice jakie istnieją między

Into Oblivion a Cromlech jest bardziej estetyczna i

istnieje na innych kompozycyjnych aspektach, jeśli

rozumiesz o czym mówię. Naturalnie, pisanie razem z

Baronem daje mi do myślenia w zupełnie inny sposób

niż ma to miejsce i niż bym się posądzał w Into Oblivion.

Moim zdaniem najlepszym towarzystwem dla was

byłyby takie grupy jak Solstice, Scald, Doomsword z

jednej strony, Manilla Road, Omen, Cirith Ungol z

drugiej oraz epicki Bathory. Wasza muzyka brzmi jak

wypadkowa tych gigantów.

David Baron: Tak, to zdecydowanie największe i najmocniejsze

koncerty jakie przychodzą na myśl i doskonale

opisują sedno naszej twórczości.

Momentami słychać, że słuchacie (i gracie) też death

czy black metalu. Nie wiem czy się zgodzicie, ale były

takie krótkie momenty w "To See Them..." kojarzące

mi się nawet z Bolt Thrower czy najstarszym

Paradise Lost.

David Baron: Absolutnie. Nie mamy żadnych ograniczeń,

by nie pokazywać naszej pasji do ekstremalnych

gatunków. Heavy, tradycyjny metal istnieje już…

czterdzieści lat z hakiem? To idealny moment żeby

przekopać się przez te wszystkie pomysły, które były

już przez te wszystkie dekady.

Zarówno w Cromlech jak i Into Oblivion tworzycie

bardzo długie kompozycje. Macie z góry takie założenie

czy też jest to jak najbardziej naturalna sprawa?

David Baron: Nie, nie mamy żadnych skonkretyzowanych

czasów trwania. Utwór trwa tyle ile ma trwać.

Nie chcemy ciąć żadnego dobrego materiału z numeru,

żeby przypasować się komuś kto twierdzi, ze coś jest za

długie, tak samo nie należy przeciągać kawałka bardziej

niż jest to konieczne, tylko dlatego by brzmiał

bardziej epicko.

Muzykę komponują obaj gitarzyści. Pracujecie nad

nimi razem czy każdy pisze osobno?

David Baron: Generalnie przychodzimy z zestawem

riffów i naszymi własnymi pomysłami, wtedy pracujemy

nad strukturą i założeniach, kiedy spotykamy się

już razem i ćwiczymy. To najlepszy sposób na robienie

długich numerów, bo przychodzimy i wykładamy

wszystkie riffy jak karty na stół i kombinujemy z nimi

tak długo, aby zrobić z nich prawdziwe, monstrualne

kompozycje.

Bardzo podoba mi się melodyka waszych utworów.

Nie ma tu miejsca na tandetne radiowe melodyjki.

Jest surowa, przepełniona wojną i na wskroś metalowa.

David Baron: Dziękuję. Tak, staramy sie żeby wszystko

było kompletne, wypływało z czystej pasji z

odwiecznych korzeni. Nie ma tu miejsca na radiowe

rockowe pioseneczki, o imprezkach i innych gównach.

Roman Lechman: Dobra melodia uderza duszę i ją

inspiruje!

Okładka płyty w pewien sposób przypomina mi

opowiadanie o Conanie "The Thing in the Crypt".

Trzeba przyznać, że znakomicie oddaje klimat płyty.

Kto jest jej autorem?

David Baron: Grafikę wykonał Kris Verwimp, który

robił też grafiki do Absu "Tara" i "Old Morning's

Dawn" Summoning i wiele innych świetnych prac.

Rzeczywiście została oparta na odkryciu przez Conana

krypty Atlantyckich Królów z oryginalnego filmu

o Conanie. Początkowy pasaż z "To See Them Driven

Before You" to z kolei muzyczna interpretacja przekuwania

miecza przez ojca Conana.

Jak wyglądają koncerty Cromlech? Wasza muzyka

na żywca musi zabijać!

Foto: Cromlech

David Baron: Nie mamy żadnych koncertowych założeń.

Gramy tak ciężko i mocno jak potrafimy i wkładamy

w to tyle pasji i energii jak tylko możemy. Na pewno

są jakieś teatralne elementy w metalu, ale my nie

bawimy się w symbole, flagi czy broń. Na razie jesteśmy

tylko my i nasza muzyka.

Metal w dzisiejszych czasach staje się co raz bardziej

pacyfistyczny i traci swoją pierwotną agresję.

Czy nie wydaje wam się dziwne, że ludzie grający

lub słuchający ostrej i niekiedy brutalnej muzyki w

życiu codziennym są takimi konformistami? Czy wy

na co dzień preferujecie bardziej wojownicze podejście?

David Baron: Tak, definitywnie jest coś w tym. Metal

może przybierać formy katharsis, które powstrzymują

od uderzenia kogoś w twarz mimo, że na to zasługuje;

ludzie słuchają naturalnie agresywnej, zawierającej

nieraz tyle nienawiści muzyki pozostając pacyfistami i

jednostkami politycznie poprawnymi. Zgadza sie to z

ogólnie przyjętymi tendencjami rozwoju społeczności,

gdzie każdy czuje się zaakceptowany i bezpieczny. Jednak

drugą stroną tego medalu jest pozbawienie człowieka

prawdziwych bodźców, które kształtują jego

charakter. Metal jest od tego ucieczką. Metal nigdy nie

powinien być przyjemny i bezpieczny!

Jakie jest wasze zdanie na temat dzisiejszej sceny

metalowej? Z jakimi zespołami utrzymujecie przyjacielskie

kontakty?

David Baron: Cóż, metalowa scena jest różna na całym

świecie. Jestem pewien, że łakocie można znaleźć

za każdym rogiem. Jesteśmy blisko z zespołami z

Toronto takimi jak Demontage, Valkyrie's Cry, Possesed

Steel, Nuclearhammer, Malaria, Necrodios

czy Adversarial i długo jeszcze mógłbym wymieniać.

Wielu metalowców za bardzo przywiązuje się do jednego

gatunku ignorując inne. I tak często np. heavy

metalowiec nie toleruje death i black metalu oraz

odwrotnie. Czy nie uważacie, że takie podziały są

trochę bezsensu? Metal powinien być przede wszystkim

szczery.

David Baron: Kompletna bzdura. Mocna muzyka jest

godna słuchania nie zależnie od tego czy jest grana na

blastach i growlach, w tempie 4/4, z falsetowymi wrzaskami

czy rozpisana na pełną orkiestrę.

Tworzycie już może materiał na drugi album? Będzie

utrzymany w tym samym stylu czy może planujecie

jakieś zmiany?

David Baron: Mamy tony materiału napisanego na

drugi album. Riffy i struktury są już prawie gotowe,

pracujemy nad tekstami, wokalami, solówkami i całą

resztą. Jak wspominaliśmy pracujemy też nad przerobionym

"Lair of Doom". Pozostałe to nowy materiał,

jest on znacznie bardziej zróżnicowany i intensywniejszy

od tego co znalazło się na "Ave Mortis". Mamy

numery ekstremalnie wolne i miażdżąco doomowe,

power i thrashowe, nasączone greckim black metalowym

riffowaniem i oczywiście pełno w nich monumentalnych

epickich pasaży wyjętych prosto z Bathory.

Tak jak na "Ave Mortis" Kevin i Roman będą

śpiewać, ale nie będą dominować, użyjemy ich dla lepszego

efektu, by pociągnąć we właściwych fragmentach

to, co najważniejsze.

A co słychać w Into Oblivion? Będziecie coś nagrywać

pod tym szyldem czy obecnie Cromlech to priorytet?

David Baron: Into Oblivion ciężko pracuje nad swoim

trzecim albumem. Cromlech nie jest w to zamieszany,

ani jakkolwiek naruszony przez ich pracę, w

żaden sposób.

Roman Lechman: Mamy do ukończenia na "Paragon"

jakieś dwa numery. Wszyscy będą wiedzieli, czemu

zajęło nam to tyle czasu, gdy album już się pojawi.

To już wszystkie pytania. Czego mogę wam życzyć

na przyszłość?

David Baron: Triumf, chwała i zawsze w boju! Nawet

jeśli bitwom nie będzie końca! Slawa!

Sława! Wielkie dzięki za wywiad.

David Baron & Roman Lechman: Również dziękujemy,

także za tak szczegółowe i osobiste pytania! Było

widać, że odrobiliście pracę domową!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

CROMLECH 35


Szalona parafia

Fani muzyki metalowej nie mogą narzekać na to, że nia mają czego słuchać. Ze

wszystkich stron świata, jesteśmy wręcz zalewani nowymi albumami tworzonymi przez młode,

metalowe kapele. Jasne, wiele z tych propozycji , nie zwala z nóg, ale na szczęście zdarzają

się też perełki. Do takich zdecydowanie zaliczam debiutancki album Kanadyjczyków z

Mad Parish. Jestem pewien, że usłyszymy jeszcze wiele dobrego o tej grupie, o ile tylko na

drugim albumie zachowają poziom debiutu. Na razie garść informacji, dotyczących "Procession",

wprost od perkusisty zespołu Bobby'ego Girarda..

HMP: Witaj Bobby, bardzo podoba mi się wasz debiutancki

album "Procession", muszę przyznać, że dawno

nie słyszałem tak udanego debiutu…

Bobby Girard: Dzięki, jesteśmy bardzo szczęśliwi, że

"Procession" zyskuje uznanie, na jakie zasługuje.

Założyliście zespół w roku 2006. Co działo się w kapeli

od tego czasu, do dziś?

Na samym początku poświęcaliśmy całą energię na

komponowanie utworów i wykorzystaniu każdej okazji

do grania koncertów. Zyskaliśmy mnóstwo doświadczenia,

jako muzycy a także lokalną renomę, jako zespół.

Nagrywaliśmy także kilka demówek, aż w końcu

postanowiliśmy nagrać pełny album.

w Kanadzie?

Jak dotąd gramy tylko w Kanadzie, ale planujemy

wkrótce ekspansję do Stanów.

Kiedy w takim razie planujecie podbój Europy?

Wkrótce, nic nie jest jeszcze zaplanowane, jesteśmy w

trakcie zbierania funduszy i planowania trasy koncertowej

na przyszły rok. Granie w Europie to nasze marzenie

od samego początku i robimy wszystko by się

spełniło.

Interesujący jest także numer tytułowy, w którego

końcówce słychać odgłos dzwonów. Czy ten utwór

ma jakieś specjalne znaczenie, przekaz?

Na początku nie braliśmy pod uwagę tego utworu, jako

tytułowego. Był to instrumentalny fragment napisany,

by połączyć wykonywane na żywo utwory. W końcu

postanowiliśmy nadać temu utworowi tytuł i wrzucić

go na album. W końcu wszyscy zgodziliśmy się, że tytuł

"Procession" będzie adekwatny do treści muzycznej.

W studiu w nagraniu chórków wspomogli nas

przyjaciele i na końcu dodaliśmy odgłos dzwonów, by

połączyć wszystko w jedność.

"Procession" kończy znakomity "Dawn Of The Unforgiven",

utrzymany w duchu Black Sabbath. Lubicie

tą kapelę?

Jasne, jak można ich nie lubić. Black Sabbath są dziadkami

doom-metalu. Można powiedzieć, że "Dawn Of

The Unforgiven" jest naszym hołdem dla doom-metalu,

oczywiście z wpływami Black Sabbath. Utwór opowiada

o sytuacji, gdy księżyc zbliża się niebezpiecznie

do ziemi, powoduje apokalipsę i zmywa rasę ludzką z

powierzchni naszej planety.

Macie w zespole trzy gitary, niczym Iron Maiden.

Moim zdaniem wasz debiut w niczym nie ustępuje

debiutowi słynnych Anglików. Myślisz, że jesteście

w stanie osiągnąć taki sam sukces w przyszłości?

O kurczę! Dzięki, to wielki komplement. W mniej niż

20 lat Maideni osiągnęli legendarny status, jednego z

najlepszych metalowych zespołów w historii. Nadal są

zresztą aktywni a baza ich fanów ciągle wzrasta. Oczywiście

mamy nadzieję, że będziemy tworzyć muzykę

przez wiele lat. Myślę, że żaden zespół, bez względu

jak dobry, nie będzie miał szans w porównaniu z karierą

Maiden. Kto wie, może jeśli nagramy album porównywalny

z "Number Of The Beast", jeśli chodzi o poziom

sprzedaży a Eddie pojawi się gościnnie na kilku

naszych koncertach?

Co oznacza nazwa zespołu. Dlaczego Mad Parish?

Spośród wszystkich nazw, na jakie wpadliśmy, Mad

Parish wydawał się najbardziej pasujący do gatunku

muzycznego, jaki gramy. Nazwę usłyszałem w rozmowie

mojego wujka, który naśmiewał się z szalonej kobiety,

którą znał. Twierdziła ona, że należy do parafii

z sąsiedniego miasteczka. Stąd nazwa.

Z tego, co wiem, mieliście ostatnio okazję do suportowania

Skid Row i Grim Reaper. Jak poszło?

Zdecydowanie dwa najlepsze koncerty, jakie mieliśmy

okazję zagrać, jak do tej pory. Energia była z nami podczas

tych wieczorów. Grim Reaper to prawdziwi gentelmani.

Steve Grimmett, to dopiero gość! Granie

przed Skid Row w Corona Theater to był jeden z

tych wieczorów, które będzie się pamiętało zawsze. Co

można więcej powiedzieć, pakowanie sprzętu o 4 rano,

jest znacznie przyjemniejsze po takim koncercie.

Kanadyjska scena heavy-metalowa jest bardzo

interesująca. Poznałem już kilka ciekawych kapel, jak

Striker, Skull Fist, Midnight Malice. Jest ich więcej?

Kapel jest naprawdę sporo, ale jest kilka, z którymi

graliśmy koncerty i są zdecydowanie warte zainteresowania,

jak choćby Metalian, The Great Sabatini,

Cromlech, Loviatar, Mutank, Cauldron.

Jak wygląda sytuacja z koncertami? Gracie ich dużo

36 MAD PARISH

Foto: Mad Parish

Przechodząc do "Procession", trzeba zauważyć duży

wpływ muzyki metalowej z lat 80-tych a nawet wcześniejszego

okresu muzycznego na Waszą muzykę.

Mam rację?

Tak, czerpiemy inspirację z wielu kapel, które tworzyły

podwaliny pod muzykę rockową i metalową. Można

powiedzieć, że dążymy do utrzymania ducha heavymetalu

przy życiu. Nie chcieliśmy zabrzmieć całkowicie

retro, ale zachować pewien fundament. Nasz producent

Jonathan Cummins był czarodziejem dźwięku

w czasie pracy w studiu i upewniał nas w tym, że nasza

muzyka mimo wpływów klasyki, brzmi współcześnie.

Jakie kapele zainspirowały was do grania ciężkiej

muzy?

Led Zeppelin, Black Sabbath, Iron Maiden, Judas

Priest, Deep Purple, Voivod, to nazwy kilku z nich.

"Procession" to bardzo melodyjny album. Znakomite

wrażenie robią refreny w takich utworach, jak "Red

Daren", "Doppleganger", czy "Without Chains"…

Dzięki, pisanie takich chwytliwych harmonii, refrenów

sprawia nam dużą frajdę, szczególnie jeśli okazuje się,

że trafiają w gusta słuchaczy.

Z drugiej strony, kilka utworów na płycie prezentuje

bardziej progresywną, rozbudowaną formę. Mam na

myśli "To Build A Fire"i "Experience Hunter". To

bar-dzo ciekawa kombinacja…

Tak, trochę inspiracji czerpiemy także z muzyki progrockowej

z lat 70-tych i słychać to w bardziej epickich

fragmentach naszej płyty.

Czym się zajmujecie, na co dzień?

Spaniem, jedzeniem bacon-cheeseburgerów i całonocnym

headbangingiem!

Mam nadzieję, że na drugi album nie będziemy

czekać zbyt długo?

Jesteśmy już w trakcie pisania numerów na naszą

drugą płytę i jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli,

chcemy wejść do studia i nagrać go w pierwszej połowie

przyszłego roku. Bądźcie czujni!

Jakieś inne plany na najbliższe kilka miesięcy?

Limitowana edycja "Procession" na winylu będzie

wydana w ciągu kilku miesięcy. Pracujemy także nad

kolejnym teledyskiem, do utworu "Without Chains",

który ukaże się także w ciągu kilku najbliższych miesięcy.

Poza tym zimą mamy w planie głównie pisanie

nowego materiału, promocję "Procession" a także planowanie

trasy koncertowej na przyszły rok.

Opowiedz proszę o kręceniu teledysku do utworu

"Stitch In Crime". Mam wrażenie, że bawiliście się

znakomicie na planie?

Mieliśmy mnóstwo zabawy podczas kręcenia video,

tak jak mówisz. To był dzień czystego szaleństwa i wyszło

to świetnie. Dostaliśmy mnóstwo pomocy, wsparcia

od przyjaciół, szczególnie od twórczyni video Amy

Torok. Pomysł, wizja to jej robota, my tylko wykonywaliśmy

swoje zadania, od wymalowania się farbami,

założenia kostiumów, po bieganie na wpół nago po

polu z maskami, mieczami i dziewczynami. Do tego

wszystkiego ognisko. Było świetnie!

Co wiecie o Polsce? Znacie jakieś polskie kapele?

Nie byliśmy jeszcze u was, ale bardzo byśmy chcieli.

Słyszeliśmy dużo dobrego o Polsce, szczególnie o wiernych

fanach metalu. Znamy Mech, Vader i Kat i ciągle

dowiadujemy się czegoś nowego o waszej scenie

muzycznej dzięki naszemu kumplowi. Vlad - jesteś

niezastąpiony!

Na koniec chciałbym poprosić cię o słowo do czytelników

HMP…

Hail Polsko! Pozdrowienia z Montreal Quebec! Pozostańcie

w duchy heavy-metalu!

Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Polsce…

Dzięki w imieniu całego zespołu, może metalowi bogowie

ześlą Parish do Polski w 2015 roku!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak


HMP: Witajcie Panowie,

na początek chciałbym zapytać

o początki Midnight

Malice. Zespół istnieje już

cztery lata…

Caleb Beal: Tak, Malice oficjalnie działa około czterech

lat. Hunter (Hunter Raymond, perkusista zespołu

- przyp. red.) i ja przeprowadziliśmy się do Toronto

z Calgary, jakieś dwa lata wcześniej. Obydwaj byliśmy

zaangażowani w różne projekty, ale gdy w tym samym

czasie udało nam się je zakończyć, postanowiliśmy założyć

własny zespół, który jest teraz znany, jako Midnight

Malice.

Co oznacza nazwa zespołu?

Caleb Beal: Chciałbym, żeby stała za tym jakaś pikantna

historia, niestety był to tylko nasz pomysł z czasów,

gdy byliśmy młodsi i uznaliśmy, że Midnight

Malice brzmi nieźle.

Wygląda na to, że jesteśmy świadkami tworzenia się

Nowej Fali Kanadyjskiego Heavy-Metalu. Wasza

scena metalowa, wydaje się być bardzo silna…

Caleb Beal: Jesteśmy szczęściarzami, że jesteśmy częścią

tak rozległej, silnej sceny. Jest mnóstwo utalentowanych

kapel grających w różnych częściach kraju, i

można być tylko zadowolonym, będąc w środku tego

wszystkiego. Do tego zyskujemy zainteresowanie poza

granicami Kanady!

Odważnie i … na golasa

Muzycy kanadyjskiego zespołu Midnight Malice, śmiało deklarują,

że nie zamierzają oglądać się na chwilowe mody, trendy w

muzyce, tylko grać to, na co im przyjdzie ochota. Na debiutanckim

albumie "Proving Grounds" słyszymy mnóstwo klasycznego

metalu o mocno old-schoolowym brzmieniu. Kolejny młody,

zdolny, kanadyjski, metalowy band - jednym zdaniem -

Midnight Malice…

Znakiem firmowym waszej płyty są szybkie tempa,

oldschoolowy sound. Duży akcent jest położony

także na melodię. Jakie kapele inspirują was?

Hunter Raymond: Lista byłaby zbyt długa a każdy z

nas ma swoje ulubione kapele. Jednak niektóre wspólne

dla nas wszystkich inspiracje to Motorhead,

W.A.S.P., Thin Lizzy, Deep Purple, The Rods,

CCR, Bad Company.

Duże wrażenie robią takie utwory, jak "Flying Low",

czy "Lady Killer", w których można usłyszeć nieco

hard-rocka…

Hunter Raymond: Tak, lubimy różne style muzyczne

i myślę, że w niektórych utworach to słychać.

Caleb Beal: Zawsze komponowaliśmy i graliśmy

wszystko naturalnie, nasze inspiracje są dość rozległe i

wychodzi to także w naszej muzyce.

Foto: Midnighty Malice

albo Judas Priest są najwięksi. Ale jestem pewien, że

każdy ma swoją własną opinię w tym temacie.

Co wiecie o Polsce?

Hunter Raymond: Szczerze… niewiele. Trochę rzeczy

z historii, które poznałem w szkole, ale jestem zdecydowanie

gotowy na przyjazd do Polski i nadrobienie

zaległości!

Powiedzcie coś o waszych planach na najbliższe kilka

miesięcy…

Hunter Raymond: Aktualnie pracujemy nad naszą

kolejną płytą, mamy nadzieję, że ukaże się z początkiem

2015 roku.

Caleb Beal: Tak, głównie komponowanie i organizacja

koncertów na przyszły rok.

Co robicie, gdy macie dość muzyki. Są takie chwile?

Hunter Raymond: Ciągle mamy jej za mało!!!

Panowie, opowiedzcie proszę zabawną historię z

życia młodego zespołu metalowego…

Caleb Beal: Jest ich mnóstwo. Pewnego razu, nasz

road - manager Kevin Panko zostawił mnie i Huntera

w Montrealu, po koncercie. Zostaliśmy tam nieźle balangując

przez kilka dni, aż w końcu wróciliśmy pociągiem

do domu.

Hunter Raymond: Mamy miliony takich historii.

Jedna z ostatnich z Japonii. Powiem tylko tyle, że gonitwy

na golasa po hotelu, były na porządku dziennym

(śmiech).

Czy moglibyście polecić wasz nowy album, czytelnikom

HMP?

Caleb Beal: "Proving Grounds", to szybkie tempa,

Gracie dużo koncertów? Z tego, co wiem, mieliście

okazję suportować Satan ostatnio…

Caleb Beal: Na tym etapie gramy głównie lokalne

koncerty w okolicach Ontario i Quebec. Zeszłego lata

zagraliśmy koncerty w całej Kanadzie a w ostatnim

miesiącu w Japonii. Niesamowitym doświadczeniem,

było zagranie koncertu z Satan, to prawdziwa legenda

a dla nas wielki honor, by dzielić scenę z nimi!

Hunter Raymond: Tak, koncert z Satan był dobry,

mieliśmy także szczęście zagrać z nimi w Japonii na Japanese

Assault Fest, dzięki pomocy Spiritual Beast

Records. Kilka miesięcy wcześniej graliśmy z Grim

Reaper w Montrealu. Wygląda na to, że stają się coraz

mocniejsi. Nie mamy, więc powodów do narzekań.

Jak sądzicie, kiedy zobaczymy Midnight Malice w

Europie?

Caleb Beal: Tak szybko jak uda nam się wydać kolejny

album, pracujemy nad nim, starając się zorganizować

potrzebne fundusze, mamy nadzieję, że ukaże się

w pierwszych miesiącach przyszłego roku. Bardzo

chcemy przyjechać do Europy!

Opowiedzcie trochę o pracy nad Waszym debiutem,

zatytułowanym "Proving Grounds"…

Caleb Beal: Początkowo weszliśmy do studia z zamiarem

nagrania albumu "Lady Killers". Podczas pracy

nad płytą i nagrywania "Proving Grounds", utwór ten

wydał nam się na tyle świetny, że zdecydowaliśmy się

na zmianę.

Album robi bardzo dobre wrażenie, jeśli chodzi o

kompozycję. Kto komponuje w Midnight Malice?

Caleb Beal: Mnóstwo muzyki z tego albumu zostało

napisanych w ciągu wielu wcześniejszych lat, część nawet

sięga głęboko w czasy mojego dzieciństwa. Większość

podstaw napisałem ja, potem jednak utwory

ewoluowały w czasie pracy nad nimi.

Hunter Raymond: Caleb jest głównym pomysłodawcą

riffów. Zastrzykiem świeżości jest nasz nowy basista

Tom Gervais. Bardzo nam pomógł, jeśli chodzi o

kompozycje na nowym albumie. Jego talent pomógł

nam także w pełni rozwinąć nasz potencjał, jako muzyków,

kompozytorów. Caleb napisał riffy na płytę a

potem pracowaliśmy nad nimi, dopóki nie powstała

płyta.

Odejściem od schematu prostej rockowej piosenki,

jest "Blinder", gdzie zmieniacie tempa. Jesteście zainteresowani

bardziej złożonym graniem w przyszłości?

Hunter Raymond: Tak, zdecydowanie jesteśmy za

tym. Zawsze staramy się by nie popaść w schemat, by

każdy utwór był unikalny, ciągle uczymy się, jako muzycy

i stawiamy na śmiały przekaz. Mamy w sobie tą

surowość i nastawienie, by grać odważnie.

Kilka riffów gitarowych na "Proving Grounds" przypomina

mi wczesny Accept. Lubicie ten zespół?

Caleb Beal: Odkryłem Accept wcześnie i nadal ich

lubię. Nie mam wątpliwości, że ich brzmienie, muzyka

wpłynęła na mnie i moje granie. Nigdy nie zaliczałem

ich jednak do największych inspiracji, chociaż nigdy

nie wiadomo do końca, w jaki sposób pewne rzeczy

wpływają na to, jak postępujesz.

Czy moglibyście polecić naszym czytelnikom, młode,

interesujące, kanadyjskie zespoły metalowe?

Caleb Beal: Gramy od czasu do czasu z zespołem

Metallian w Ottawie lub Montrealu. To mój ulubiony

kanadyjski zespół na tą chwilę. Rozwalają scenę, solidne

gitary i wokal na miarę Halforda. Zdecydowanie

warto sprawdzić tą kapelę.

Jaki jest, waszym zdaniem największy, najważniejszy

metalowy zespół wszechczasów?

Hunter Raymond: Powiedziałbym, że Black Sabbath

pełen energii album, zawierający pełen wachlarz różnych

stylów i klasycznego old-scholowego metalu.

Jaki był najlepszy metalowy koncert, jaki widzieliście,

jako fani, jak dotąd?

Hunter Raymond: Iron Maiden w Calgary. Caleb, ja

i dwóch kumpli spotkaliśmy przed wejściem konika.

Próbował naciągnąć nas na kupę forsy, nawet nasze

zegarki, ostatecznie przekonaliśmy go by sprzedał nam

cztery bilety po 20 dolców i pomaszerowaliśmy dumnie

na koncert.

Na koniec, tradycyjnie, słówko dla polskich fanów

zespołu…

Hunter Raymond: Pozostańcie prawdziwi, walczcie

twardo, pieprzcie porządnie i słuchajcie metalu!

Caleb Beal: Dzięki za wsparcie, doceniamy to, mamy

nadzieję spotkać się wkrótce w Polsce!

Dzięki za rozmowę…

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

MIDNIGHT MALICE 37


Na scenie dajemy z siebie wszystko!

Grają razem piąty rok i nie zwalniają tempa, bo w cztery lata nagrali aż trzy albumy.

W dodatku każdy z nich trzyma poziom, a najnowszy "Bear The Cross" to kawał solidnego,

melodyjnego heavy metalu, zakorzenionego w latach 80-tych. O dotychczasowych

dokonaniach SoulHealer i planach grupy rozmawiamy z liderem i gitarzystą Finów:

HMP: Nie minęło więcej niż półtora roku od wydania

"Chasing The Storm" i atakujecie kolejnym albumem

"Bear The Cross". To podpisanie kontraktu z

Pure Legend Records wyzwoliło w was taką twórczą

aktywność, czy też zawsze macie tyle pomysłów, że

nowe utwory sypią się niczym z przysłowiowego rękawa?

Teemu Kuosmanen: Wydaję mi się, że zawsze byliśmy

dość kreatywni i pomysły same do nas przychodzą,

więc nie wiem czy trzeba było czekać. Zapytaliśmy

Pure Legend czy wydaliby nowy album i dali nam

zielone światło. I tak jesteśmy z powrotem, a "Bear

The Cross" ujrzał światło dzienne.

Jak wobec tego wygląda selekcja materiału na etapie

wybierania utworów na płytę? Macie zespołową burzę

mózgów, czy też wszyscy głosujecie na najlepsze

waszym zdaniem utwory i tak wyłania się ta dziesiątka,

którą nagrywacie?

Nigdy nie piszemy setki kawałków i nie wybieramy z

nich dziesięciu, które znajdą się na albumie. Nie tak

sprawy się mają. Piszemy dziesięć kawałków i z nich

wyciągamy to, co najlepsze, a następnie po prostu je

nagrywamy. Obecnie nie mamy niczego nowego zostawionego

na przyszłość, kiedy przyjdzie odpowiedni

czas to wtedy zabierzemy się za pisanie nowych numerów.

Ale nie będzie to trwało tak długo jak ostatnio!

(śmiech)

Stopniowe nabieranie doświadczenia sprawia, że pracuje

się wam łatwiej nad każdą kolejną płytą?

Oczywiście, że uczymy się przy każdym albumie, każdy

następny przychodzi łatwiej niż ten wcześniejszy.

Generalnie nie jest łatwo, zawsze musisz pracować na

pełnych obrotach.

Jesteście też szczęściarzami o tyle, że w waszym

przypadku owa rutyna nie zabija spontaniczności, bo

"Bear The Cross" to nie tylko materiał ciekawy muzycznie,

ale też spora dawka energii?

Miło nam słyszeć, że tak uważasz. Cóż, nie myliśmy za

dużo nad tym co piszemy. Po prostu gramy i staramy

się przekazać to, co najlepsze. Sądzę, że możesz to

usłyszeć na każdym albumie. Nasza muzyka dojrzewa

na każdym z nich. Czy to słuszny kierunek? Nie należymy

do tych, którzy odpowiadają na takie pytania.

Musisz posłuchać każdego naszego albumu i samemu

wyrobić sobie opinię o nas.

Dlatego też na tej płycie przeważają szybkie, dynamiczne

kompozycje?

Myślę, że materiał na "Bear The Cross" jest dość zróżnicowany,

ale wciąż możesz rozpoznać, że to Soul

Healer. Są tu szybkie numery, utrzymane w średnich

tempach i kilka ciężkich. W każdym z nich jednak możesz

usłyszeć brzmienie SoulHealer. Mnóstwo melodii,

mocnych gitar i chwytliwych refrenów. Z tego właśnie

składa się SoulHealer.

Od razu wiedzieliście, że "Unleash The Beast" sprawdzi

się doskonale w roli openera?

To chyba oczywiste, że to on musiał być otwieraczem.

Mocny, nośny riff i średnio tempo. Idealny kawałek,

by otworzyć płytę.

Foto: Pure Steel

Ale teledysk nakręciliście do "The Journey Goes On",

tak więc potwierdza się tu stare porzekadło, że od

przybytku głowa nie boli, no i przypominacie przy

okazji, że kiedyś płyty zawierały 2-3, a czasem nawet

więcej singlowych utworów?

Rozważaliśmy zrobienie kolejnego klipu. Może nawet

dwóch. Problem tkwi w tym, że mamy zbyt wiele mocnych

kawałków, które nadałaby się na klip i ciężko

nam wybrać. To jest poważny problem, czyż nie?

(śmiech) Możesz nawet powiedzieć, że to bardzo pozytywny

problem.

Sporo tu odniesień do lat 80., zarówno do NWOB

HM, jak i niemieckich zespołów jak Accept czy

wczesny Helloween - dokonania grup z tamtego okresu

są zapewne dla was ideałem, do którego stopniowo

i z coraz lepszymi efektami, dążycie?

Nasze wpływy sięgają po lata 80-te i mamy je zapisane

w naszym DNA. Nie próbujemy nikogo kopiować, żadnej

z tych wspaniałych kapel z przeszłości, ale nie ma

innej drogi dla nas i naszej muzyki. Nasze korzenie pochodzą

z lat 80-tych i muzyka też jest na nich oparta.

Ale lubicie też chyba starego, dobrego hard rocka, bo

motoryka "Revealed" kojarzy mi się bez dwóch zdań z

Black Sabbath?

W moim odczuciu "Revealed" brzmi bardziej jak Motorhead

(śmiech). Cóż, zawsze miło jest dowiedzieć

się co inny człowiek słyszy, jak odbiera i co sobie wyobraża.

Jeśli uważasz, że ma w sobie coś z Black Sabbath,

to jest nam bardzo miło. Naprawdę.

Nie jesteście jednak niewolnikami schematów, bo na

"Bear The Cross" nie ma typowej dla tradycyjnego

metalu ballady - uznaliście, że taka kompozycja nie

pasowałaby do tego materiału, czy też po prostu tym

razem nie było natchnienia akurat w tym kierunku?

Na naszym wcześniejszym albumie "Chasing The

Dream" był utwór "The Deception" i wyszło na to, że to

był to największy przebój tej płyty. Był ostatnim, który

wybraliśmy i mało brakowało żeby został odrzucony.

To, jaki numer zostanie największym hitem zawsze leży

po stronie losu i jego rozporządzeniach. Tym razem

nie napisaliśmy żadnej ballady i całość brzmi bardziej

drapieżnie i ciężej.

Za to łatwość do wymyślania zapadających w pamięć

riffów oraz chwytliwych solówek, często nawet

dwóch w jednym utworze, jest kolejną charakterystyczną

cechą SoulHealer?

Gitarowe riffy, solówki i refreny są czynnikami tworzącymi

zespół, jak już zaznaczyłem wcześniej. Nie ma

dla nas innej drogi tworzenia muzyki.

Lubicie też dobre melodie, świadomie nawiązując do

czasów, kiedy ostre, dynamiczne metalowe numery

potrafiły być też zarazem chwytliwe, wręcz przebojowe?

Jest może jedna droga do tworzenia numerów więc moim

zdaniem nie ma problemu, by zawierać w jednym

kawałku wiele różnych elementów. Sądzę, że zawsze

tak robiliśmy z SoulHealer i jest to spora część naszej

duszy.

Różne gatunki metalu w Norwegii, Szwecji i Finlandii

są całkiem popularne, metalowe kapele często

podbijają listy przebojów - przypuszczam, że nie mielibyście

nic przeciwko temu, gdyby taki sukces stał

się też waszym udziałem?

Oczywiście byłoby lepiej, gdybyśmy odnieśli jeszcze

większy sukces i sprzedawali płyty, grali na dużych festiwalach,

ale nie masz na to wpływu. To przychodzi

albo nie. Jedyną rzeczą jaką możemy robić to nasza

praca i wykonywanie jej najlepiej jak potrafimy. Istnieje

milion innych kapel, które chcą dokładnie tego samego.

Ale to nie jest najważniejsze.

Ale wasz występ w konkursie Eurowizji to byłaby już

chyba zdecydowana przesada? (śmiech)

Eurowizja? Chyba po moim trupie!

Jesteście już w jakimś stopniu rozpoznawalni w Finlandii,

czy też wszystko jeszcze przed wami i mozolnie

przebijacie się coraz wyżej?

Gramy po całej Finlandii i powoli nasza nazwa staje się

rozpoznawalna. Zwłaszcza gdy mówimy o heavy metalu.

Jednak wciąż jest wiele do zrobienia.

Koncerty są chyba dobrym sposobem, by dotrzeć do

jak największej liczby słuchaczy ze swoją muzyką?

Tak. Obecnie takie małe zespoły jak nasz nie sprzedają

zbyt wielu płyt, więc nazwa musi się zapisać w pamięci

słuchaczy na koncertach. Z tego samego powodu

robimy to właśnie w taki sposób. Kochamy grać na

żywo, na scenie dajemy z siebie wszystko.

Sporo koncertujecie w ojczyźnie, a co z resztą Europy?

Kolejnym rynkiem, na którym zapewne będziecie

się koncentrować, będą Niemcy - nie tylko ze względu

na waszego wydawcę, ale też ogromnej popularności

tradycyjnego heavy metalu w tym kraju?

Oczywiście, że chcemy grać wszędzie, nie tylko w Finlandii.

Pracujemy ciężko nad każdym koncertem, również

tymi zagranicznymi. Zobaczymy co się wydarzy.

Na pewno kiedyś się zobaczymy!

Jak na zespół istniejący od pięciu lat odnieśliście już

spory sukces, bo już wydanie trzech udanych płyt w

tak krótkim czasie niewątpliwie nim jest. Ale macie

pewnie na tym etapie kariery kolejne plany i marzenia?

Jak powiedziałem wcześniej, sprawy wydarzą się kiedy

się wydarzą. Oczywiście, że mamy plany i marzymy o

nich, ale jeśli kiedykolwiek staną się rzeczywistością, to

ich rezultaty zobaczymy w przyszłości.

Życzymy wam więc ich spełnienia i dziękujemy za

rozmowę!

Dziękuję! Cała przyjemność po naszej stronie. Mam

nadzieję, że podobało się wam, zapraszam na naszego

facebooka, oficjalną stronę lub kanał youtube. Sprawdźcie

nas! Nie będziecie zawiedzeni! Nie grzeszcie więcej

swoją niewiedzą!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

38

SOULHEALER


HMP: Witaj Csaba, dlaczego zdecydowałeś się

powołać do życia band Metal Machine?

Csaba Zvekan: Płyta Metal Machine - "Free Nation"

została oryginalnie nagrana na przełomie grudnia

2009 i stycznia 2010 roku z moimi wokalami i Peterem

Scheithauerem nagrywającym gitary, bas i perkusję.

Była to bezpośrednia i raczej prosta produkcja, trudno

byłoby zainteresować tym wytwórnię, mimo to

mieliśmy okazję, by zagrać ten materiał na żywo. Dlatego

podczas ostatnich rozmów z Peterem zdecydowaliśmy

nagrać tą płytę ponownie i nadać jej odpowiednie

brzmienie. Nie chciałem oczywiście używać nazwy

Killing Machine, więc zmieniłem ją na Metal Machine.

Czy Metal Machine to prawdziwy zespół, czy rodzaj

studyjnego projektu?

Zdecydowanie jest to składający się z pięciu części zespół.

Pomysłem na Metal Machine, była praca z różnymi

muzykami metalowymi. To może sprawić, że

muzyka będzie ciekawsza i pozwoli większej liczbie

muzyków wziąć w tym udział. Chcemy także występować

na żywo. Drugi album Metal Machine jest już w

trakcie przygotowań i mogę zdradzić, że w jego przygotowanie

jest zaangażowanych trzech gitarzystów. Co

do koncertów, dopóki ich nie zagramy, nie jestem w

stanie powiedzieć, jaki będzie skład zespołu. To coś w

rodzaju niespodzianki. To sprawia, że nagrywanie i

granie koncertów będzie łatwiejsze, gdyż muzycy, którzy

akurat będą mieli czas i chęci, dołączą do nas.

Jak dotąd reakcja na płytę wydaje się być bardzo

dobra?

Dzięki! Tak, fani wydają się być podekscytowani płytą

i ideą zespołu. Oczywiście zawsze będą ludzie, którym

się to nie spodoba, ale generalny odbiór jest bardzo ok.

Czy macie już jakieś plany koncertowe?

Tak, granie koncertów jest bardzo ważne i rozglądamy

się właśnie za agencją koncertową i mamy nadzieję, że

zaraz po wydaniu drugiego albumu Metal Machine,

na wiosnę 2015, ruszymy w trasę. Oczywiście z wielką

chęcią zagramy na letnich festiwalach, jeśli tylko będzie

okazja. Mieliśmy świetną zabawę grając na Wacken,

Graspop czy Foire Aux Vins i prezentując "Free

Nation". Z chęcią zrobimy to ponownie.

Muzyka na albumie "Free Nation" brzmi bardzo

świeżo, agresywnie. Odnoszę wrażenie, że chcieliście

odświeżyć formułę heavy metalu…

Wiesz, ja pochodzę z czasów, gdy był jeden gatunek -

heavy metal. Jestem trochę zdziwiony, gdy ludzie dzisiaj

mówią mi - hej, to power metal, a to doom metal,

a tamto to death metal (śmiech). Dawniej był jeden gatunek,

zwany heavy metalem i to właśnie grałem przez

ostatnie 25 lat. No, może jeszcze trochę hard rocka. Z

Exorcism szło to bardziej w kierunku doom metalu, z

Raven Lord, może trochę w power metal. Szczerze

mówiąc, nie przywiązywałem wagi do gatunków, nazw.

Nagrywałem zwyczajnie to, co czułem za właściwe i co

pasowało do mnie najlepiej. W przypadku Metal Machine,

to prawdopodobnie dobry, stary i szczery heavy

metal. Coś w rodzaju gotowania, jakie pamiętasz zawsze

z kuchni rodziców (śmiech).

Wasza muzyka jest porównywana często do Judas

Priest, pewnie dlatego, że twój wokal jest zdecydowanie

w stylu Roba Halforda. Lubisz Judas Priest?

Kocham Judas Priest, Dio, Rainbow, Black Sabbath,

Deep Purple, Malmsteena. Jestem fanem klasycznego

rocka. Jeśli muzyka jest bardziej w stylu heavy,

Priest, wtedy automatycznie śpiewam w stylu Halforda,

Gillana czy Glena Hughesa. Jeśli muzyka jest bardziej

mroczna, wtedy zbliżam się bardziej do bluesowego

feelingu Ronniego Jamesa Dio lub Tony'ego

Martina. Lawiruję między tymi dwoma stylami, to

moje największe fascynacje.

Agresywnie i ze świeżością

Chociaż twierdzi, że Rob Halford to wokalista, którego zastąpić się nie da, myślę, że właśnie

on, Csaba Zvekan, znany chociażby z takich grup jak Exorcism czy Killing Machine, to jeden z nielicznych

metalowych wokalistów, któremu to zadanie mogłoby się udać. Zostawmy jednak Halforda w spokoju a

skupmy się na nowym zespole Csaby. Metal Machine to potężnie brzmiący, nowoczesny heavy metal, który

zadowoli z pewnością fanów klasycznych odmian metalu. No i ten głos…

"Free Nation" przywołuje mi na myśl inny band Roba

Halforda a mianowicie Fight. Mamy tu podobny

poziom energii, agresji…

Miłe porównanie. Sporo metalu uznawanego, jako underground

oscyluje w podobnym klimacie. Z podobnym

agresywnym klimatem. Także kapele jak Accept,

Alice In Chains, U.D.O., MSG, Black Sabbath grają

podobnie. Każdy rodzaj muzyki, który jest dobry, znaczący,

powstał zapewne w swobodnej atmosferze.

Jakie jest twoje osobiste zdanie na temat kapeli Fight

i solowych płyt Halforda?

Fight to świetna kapela i Rob z pewnością powinien

nagrać więcej muzyki pod tym szyldem. Zarówno ich

płyta "War Of Words", jak i "Ressurection" Halforda,

to świetne albumy, jedne z moich ulubionych.

Csaba, opowiedz naszym czytelnikom, jak powstawał

album?

Wszystko odbywało się z moim udziałem, dla przykładu

gitarzysta przyniósł riff gitarowy wraz ze strukturą

utworu, potem muszę zdecydować, czy numer mi pasuje,

czy nie wymaga zmian, skrócenia pewnych części.

Kompozycja zostaje opracowana na nowo, niektóre

elementy zostają zmienione, zmodyfikowane bym w

końcu mógł przygotować do nich partie wokalne. Trzeba

odpowiednio znaleźć w niej miejsce na wokal,

krzyk. Napisać interesujący tekst, linie melodyczną.

Wszystko to razem w końcu nadaje się do mixu i masteringu.

Przy pierwszym nagraniu albumu, nie mieliśmy

możliwości wyprodukowania tego w należny sposób,

jednak tym razem produkcja jest świetna i płyta

brzmi zdecydowanie lepiej, niż za pierwszym razem.

Utwory, takie jak "Nailed To The Cross", "Detox"

brzmią bardzo nowocześnie, choć to nadal klasyczny

heavy metal…

Zdecydowanie tak! Główny zamysł był taki, by klasyczny

heavy metal podać w nowoczesnej, świeżej formule.

Z drugiej strony w numerze "World Of Temptation"

słychać sporo klasycznego hard rocka, jakby z okolic

dawnego Skid Row…

O tak! Chcieliśmy sprawić, by płyta była interesująca,

także przez dodanie składników, które sami lubimy.

Hard rock jest jednym z nich.

Interesujący jest także utwór "Black Sun", rodzaj metalowej

ballady…

Ballady metalowe są często krytykowane. Ludzie albo

je kochają, albo nienawidzą. Chcieliśmy nagrać coś w

rodzaju wolnej, epickiej i potężnej kompozycji.

Twój głos robi piorunujące wrażenie. Jak dbasz o

niego?

Robię to przez długie lata i coraz lepiej wiem, jak dbać

o głos, by go nie stracić. Gdy podczas nagrywania istnieje

ryzyko przeziębienia, przerywam pracę i kończymy

dopiero wtedy, gdy czuje się dobrze. Oczywiście to

działa, gdy masz swoje własne studio nagraniowe. Total

Master Sound Studios, które jest położone w słonecznej

Hiszpanii,

nagrywa także inne

zespoły. Jeśli chcecie

więcej szczegółów -

wejdźcie na stronę

www.totalmastersound.com.

Wszystko

inne, jeśli chodzi

o głos to ćwiczenia i

doświadczenie.

Csaba urodziłeś się

w Serbii, lecz gdy

miałeś cztery lata

twoja rodzina przeprowadziła

się do

Szwajcarii. Który

kraj jest domem dla

ciebie?

Tak urodziłem się w

Jugosławii, dzisiejszej

Serbii i jako mniejszość

węgierska przeprowadziliśmy

się do

Szwajcarii. Otrzymałem

obywatelstwo

szwajcarskie. Gdy

Foto: Metal Machine

miałem około 20 lat przeniosłem się do Los Angeles i

pracowałem w Hollywood w różnych studiach nagraniowych,

jako inżynier i realizator dźwięku. Potem na

krótko wróciłem do Europy, by potem przenieść się do

Perth w Australii. W roku 2003 mój żywot nomada się

skończył i od tego czasu mogę powiedzieć, że Hiszpania

jest moim domem. Już ponad 11 lat. Mieszkam na

Wyspach Balearskich i mam tu wszystko, bym mógł

nazwać to miejsce swoim domem. Myślę, że dom jest

tam, gdzie czujesz się dobrze, niekoniecznie tam, gdzie

się urodziłeś, czy wychowałeś. To raczej sprawa serca.

Ludzie lubią odkrywać świat, podróżować, aż w końcu

znajdują miejsce by osiąść.

Czy to prawda, że gdy miałeś 7 lat występowałeś już

przed prawdziwą publicznością?

Moi rodzice byli także muzykami, więc wysłali mnie

do Akademii Muzycznej w Bazylei, gdzie uczyłem się

grać na skrzypcach. Piękny instrument. W okolicach

Świąt Bożego Narodzenia nadszedł czas na pierwszy

koncert. W Akademii uważano bowiem, że nauka grania

na instrumencie wymaga także grania przed publicznością.

Pamiętam, że byłem nieźle przestraszony i

miałem ochotę uciec. Jednak wszystko poszło dobrze i

mieliśmy aplauz publiczności. To był mój pierwszy występ

na żywo.

Jestem ciekawy czy nie miałeś ochoty zastąpić Roba

Halforda, gdy opuścił on Judas Priest, czy było to

wówczas za wcześnie dla ciebie?

Rob Halford nie może być zastąpiony przez nikogo,

jednak oczywiście mógłbym śpiewać z Judas Priest w

każdym momencie, bez problemu. Kiedy Halford

opuścił Priest byłem pod wrażeniem albumów, które

nagrywał. Potem, gdy ponownie wrócił, nadal kupowałem

jego płyty. Halford to znakomity wokalista i źródło

inspiracji dla twórców heavy metalu.

W 2010 roku z zespołem Killing Machine zagraliście

koncerty z AC/DC przed wielką publicznością. Jak

wspominasz tamte wydarzenia?

Black Ice Tour z AC/DC, to było coś fantastycznego.

Grałem już trochę dużych koncertów w przeszłości, ale

występy z AC/DC przebiły wszystko. To były wyprzedane

koncerty na stadionach mieszczących od 50-80

tysięcy ludzi. To był wielki honor móc występować z

Angusem i Malcolmem Young. Niezapomniane doświadczenie.

Co słychać w twoich pozostałych zespołach?

W porządku, oto mój plan na 2015 rok. Najważniejsze

to skończyć drugi album Metal Machine. Zostało nagranie

wokali do około pięciu utworów i materiał pójdzie

do masteringu. Następnie drugi album Exorcism.

W planie jest także amerykański projekt ze znanymi

muzykami. Ma się to nazywać Tower Of Babel. Coś w

klimacie wczesnego Deep Purple/Malmsteen czy

Rainbow. To także plan na 2015 rok. Mam także nadzieję

na koncerty z Exorcism i Metal Machine, także

na letnich festiwalach.

Trzech największych metalowych wokalistów, twoim

zdaniem…

Ronnie James Dio, Rob Halford, Brian Johnson.

Dziękuję serdecznie za wywiad w imieniu czytelników

HMP…

Dzięki za wywiad i za zainteresowanie zespołem!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

METAL MACHINE

39


Maszyna nie może stanąć w miejscu, tylko dlatego, że nawala skrzynia biegów

Heavy metal ma się ostatnio naprawdę nieźle. Pojawia się co raz więcej młodych bandów,

które raczą nas więcej niż porządnymi krążkami. Co najważniejsze, u wielu z nich można

zauważyć bardzo wyraźne tendencje zwyżkowe. Podobnie rzecz ma się z pochodzącym z

półwyspu iberyjskiego Wild. Ich ostatni album zatytułowany "En Tierra Hostil" to z pewnością

najlepsza rzecz jaką nagrali i wynosi tych Hiszpanów do, może jeszcze nie ekstraklasy,

ale z pewnością zdecydowanie wyższej ligi. Dobrze brzmiący, energiczny i odegrany

z wyczuwalną pasją power/heavy metal, czerpiący z wielu różnych źródeł

na pewno nie zawiedzie fanów takiego grania. Zespół

też jest zadowolony i pełen werwy do działania,

więc jest szansa, że jeszcze o

nich nie raz usłyszymy.

HMP:

W i -

tam. Na

początek

muszę zadać

kilka pewnie

nudnych

pytań na temat

waszych początków

(śmiech). W

2002 roku powstał

zespół Majesty Night.

Czy nagraliście coś pod tą nazwą? Czemu ją zmieniliście?

Javier Pastor: Majesty Night było jedną z pierwszych

nazw jakie używałem. To było na samym początku

jako określenie innego projektu, dla innych ludzi. Nazywał

się tak tylko przez kilka miesięcy i nic godnego

uwagi nie zostało wówczas zarejestrowane.

Już jako Wild wydaliście EPkę "We Are Wild", które

jak na was jest ewenementem, ponieważ posiada

angielskie teksty. Czemu później zdecydowaliście się

na ojczysty język?

o d

siebie

te wersje,

ponieważ

ta

późniejsza

jest zdecydowanie

najbardziej

rozbudowanym

i wielowątkowym

numerem

na płycie?

Javier Pastor: Obie wersje

to właściwie ten sam utwór, wyjątkiem jest to, że jest

dłuższy o minutę w środkowej części, którą dopisałem,

by poprawić nieco surowizny z oryginału. Naturalnie,

późniejsza z "La Nueva Orden" jest poważniejszym

nagraniem ze wspaniałymi nawiązaniami.

Później między "Juicio Final", a kolejnym demo "Heavy

Metal" nastąpiły aż trzy lata przerwy. Czym to

było spowodowane?

Javier Pastor: Zespół odrodził się z nową krwią, tylko

ja zostałem z oryginalnego składu. Nadeszły zmiany i

W 2011 wreszcie pojawił się wasz debiutancki album

"La Nueva Orden". Jaki był odzew sceny na ten materiał?

Javier Pastor: Pierwszy album otworzył nam kilka

drzwi. Miał dobry odbiór pośród ludzi czy w mediach

i z całą pewnością pozwolił się pokazać na żywo w kilku

miejscach.

Jak dzisiaj podchodzicie do tego materiału? Jesteście

z niego dumni? Co byście w nim chcieli poprawić?

Javier Pastor: Osobiście jestem dumny z każdego małego

kroku w naszej historii. Oczywiście mógłbym poprawić

wiele błędów z wcześniejszych wydawnictw. W

każdym razie, ten materiał należy do przeszłości, a

zrobiliśmy go najlepiej jak tylko mogliśmy wówczas sobie

pozwolić.

Z waszej muzyki zawartej na tym krążku najwięcej

można wyczuć inspiracji NWOBHM. Zgadzacie

się z taką opinią?

Javier Pastor: NWOBHM, niemiecki metal, amerykański

metal, klasyczny metal… jestem pewien, że

znajdziesz u nas elementy z różnych stylistyk. Nie mogę

powiedzieć, że jedno nie wyklucza drugiego.

Yoryo: Wiele inspiracji reprezentuje wielu ludzi. I to

one kumulują sie na finalny kształt brzmienia Wild.

Kompendium każdego wpływu. Być może dlatego znajdujesz

tyle różnorodnych odniesień.

Javier Pastor: "We Are Wild" było domowym demem

z kilkoma pomysłami i paroma coverami. Nadaliśmy

mu taki tytuł, bo pasowało nam to jak brzmiał, ale nie

był właściwym zaproszeniem do naszej twórczości.

Na wspomnianej EPce znalazło się kilka coverów w

tym numery Edguy czy Avantasii. Byliście aż takimi

fanami zespołów Sammetta? Oba średnio pasują do

dzisiejszego oblicza Wild, ale czy wtedy lubiliście takie

bardziej softowe podejście do heavy metalu?

Javier Pastor: Tak, naturalnie nadal lubię projekty

Sammeta. To były moje pierwsze covery (włączając do

tego grona także jeden z repertuaru Iced Earth) i tamto

zaplecze wywarło oczywiście wpływ na to jak piszę i

robię muzykę. Lżej czy ciężej niż w chwili obecnej?

Myślę, że jedno i drugie: spektrum jest teraz znacznie

szersze niż kiedykolwiek.

Rok później wydaliście demo "Juicio Final", z którego

tytułowy numer ukazał się później na waszym pełnowymiarowym

debiucie. Jestem ciekaw jak różnią się

Foto: Wild

musieliśmy zacząć od nowa i zbudować wszystko od

podstaw. Szczerze mówiąc, każde nagranie aż do

"Heavy Metal" było tak naprawdę projektem jednego

człowieka.

Tak na poważniej zaistnieliście w podziemiu i w

świadomości fanów chyba dopiero po wydaniu kolejnej

EPpki "Calles de Fuego", do której okładkę, podobnie

jak do pełnowymiarowego debiutu namalował

słynny Ed Repka. Wszystko zaczęło wyglądać dużo

bardziej profesjonalnie.

Javier Pastor: Zgadzam się, wierzymy w nasze utwory

i wkładamy w nie całe pieniądze, żeby wyglądało to

tak dobrze, jak brzmi.

W 2013 pojawiły się dwa wasze wydawnictwa.

Zacznijmy od "La Noche del Pecado". Czyżbyście

chcieli przypomnieć się fanom, czy też może była to

zapowiedź drugiego albumu?

Javier Gordillo: EPka "La Noche del Pecado" zapowiadała

lub dawała smak tego, co miało znaleźć się na

płycie. Jednakże, chcieliśmy dać też poczucie czegoś

wyjątkowego i dołączyliśmy kilka numerów, które nigdy

nie znalazły się na pełnometrażowym materiale.

Na płytce nagraliście cover Grim Reaper "See You in

Hell". Skąd taki wybór?

Javier Gordillo: Coverowaliśmy "See You In Hell"

Grim Reaper już od jakiegoś czasu. Fanom nasza wersja

podobała się, więc daliśmy jej trochę naszego stylu.

W dodatku, mogliśmy liczyć na Dana Cleary ze Striker

- to była nieukrywana przyjemność - który nagrał

kilka szalonych, niesamowitych partii wokalnych.

Yoryo: Ja z kolei dodam, że granie tego numeru na żywo

jest, jak konkretne uderzenie prosto w twarz. Ludzie

go lubią, więc i my go lubimy.

Chciałbym się was jeszcze zapytać o split z meksykańskim

Steel Sentinel. Skąd pomysł na takie wydawnictwo?

Javier Gordillo: Meksykańska wytwórnia Sade Records

oferowała nam możliwość zebrania naszego materiału

razem z tymi od Steel Sentinel, a następnie

wydania tego w Ameryce. Wierzyliśmy, że to świetna

okazja by pokazać się za granicą, więc z wdzięcznością

zaakceptowaliśmy tę ofertę.

W 2014 roku wyszedł wasz drugi album "El Tierra

Hostil" i muszę przyznać, że praktycznie w każdym

aspekcie udało wam się przebić debiut. Też tak uważacie?

W których szczegółach zaszły największe

zmiany?

Javier Gordillo: Proces jego tworzenia nie zmienił się

aż tak bardzo. Jednakże, pracowaliśmy nad nim jeszcze

mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Tak czy inaczej,

jak zauważyłeś, jesteśmy bardziej wiarygodni na "En

Tierra Hostil" i jest to jak na razie nasze najlepsze i

najmocniejsze wydawnictwo. Jesteśmy dumni z każdego

numeru, który się na nim znalazł.

Jak długo zajęło wam napisanie tego materiału? W

jaki sposób tworzycie swoje numery?

Javier Gordillo: To było kilka miesięcy ciężkiej pracy

ponieważ przelaliśmy w tę płytę całą naszą energię. Zadbaliśmy

o każdy najmniejszy szczegół. Szczerze mówiąc,

sądzę, że to wszystko było warte końcowego

40

WILD


rezultatu.

Javier Pastor: Niektóre pomysły z przeszłości zostały

na nim zawarte ponownie, ale większość z nich to zupełnie

nowy materiał. Zazwyczaj zaczyna się od riffu,

refrenu czy innej idei; rozwija się go aż do ostatecznego

kształtu w salce prób, gdzie cały zespół szlifuje wszelkie

szczegóły.

Pierwszą zmianą, którą słychać na pierwszy rzut

ucha jest brzmienie. Wreszcie brzmicie mocno, drapieżnie

i naprawdę dynamicznie.

Javier Gordillo: Taki był nasz zamiar. Pracowaliśmy

na pełnym spięciu pośladów żeby udoskonalić nasze

brzmienie. Mieliśmy też dobre porozumienie z naszym

producentem Angelem Choco Munozem, który naprawdę

dawał z siebie bardzo wiele.

Javier Pastor: Postawiliśmy na produkcję jak za klasycznej

złotej ery heavy metalu, ale jednocześnie chcieliśmy

żeby nasze brzmienie było jak najbardziej

współczesne.

Jeśli chodzi o same utwory to obok klasycznych rozpędzonych

heavy metalowych killerów jest kilka

nowości. Pierwszą z nich jest hard rockowy "Las

Marcas del Amor", który zdecydowanie wyróżnia się

spośród pozostałych. Nie mieliście obaw czy wrzucać

go na krążek?

Javier Pastor: Niezupełnie. Oczywiście, jesteśmy dumni

z naszych hard rockowych korzeni. Ten kawałek

mógłby się znaleźć w tym samym szeregu co nasze

wcześniejsze wydawnictwa jak "Heridas" czy "El

Fuego De Tu Piel".

Javier Gordillo: Wild wypływa z wielu inspiracji i

wpływów. Możemy przebierać w zróżnicowanych stylistykach

i bawić się nimi. To nie jest nasza pierwsza

hard rockowa kompozycja i wygląda na to, że fani

lubią takie numery, więc mogę zapewnić, że będzie ich

więcej!

Yoryo: Obawa nie jest najlepszą formułą dla nadchodzącego

wydawnictwa. Jeśli ktokolwiek jest dumny

z tego co zrobił, to nie ma czego się bać. Osobiście

uważam, że "Las Marcas del Amor" to najmocniejszy

punkt tej płyty i musiał się na niej znaleźć, by ją

uzupełnić.

Natomiast wolniejszy i monumentalny utwór tytułowy

jest moim zdaniem najlepszym na płycie. Myślę,

że powinniście pisać więcej kawałków w tym stylu,

bo doskonale wam wychodzą (śmiech).

Javier Pastor: Miło mi to słyszeć! Bardzo kocham średnie

tempa w utworach, gdzie rytm opada niczym

młot. Prawdopodobnie usłyszysz od nas jeszcze wiele

numerów w podobnym klimacie.

Ogólnie mam wrażenia, że na "El Tierra Hostil" jest

mniej inspiracji brytyjskim metalem, a więcej tym

razem stylu germańskiego. Taki choćby "Soy la Ley"

kojarzy mi się z Accept. Jest w tym jakieś ziarno prawdy

czy też powinienem się udać do laryngologa

(śmiech)?

Javier Pastor: Tak, Maciek! "Soy la Ley" jest silnie

inspirowane Accept oraz niemiecką klasyczną falą. Co

do reszty, jak wspomniałem, nie możesz ot tak stwierdzić

"hej, to jest NWOBHM", "a to jest czysty niemiecki

metal"… absorbujemy te inspiracje i dzięki nim

brzmimy naturalnie, jak sądzę, we własnym stylu.

Ponieważ niestety nie za dobrze znam język hiszpański

podobnie jak większość czytelników HMP, może

powiedzielibyście kilka słów na temat waszych tekstów?

Javier Pastor: Oczywiście, nasze teksty są pełne różnych

tematów i sytuacji, ale staramy się by zawsze

miały w sobie coś pozytywnego. "El Cazador", "En

Tierra Hostil", "En el Nombre de Nadie" zachęcają do

respektu do innych, jak również mówią o tym, by nikomu

nie pozwolić przejąć kontroli nad swoim życiem. Z

drugiej strony, jest też sporo numerów opartych na

fantasy jak "Cruzando el Portal", "Calles de Fuego" czy

"Soy la Ley" (ten oparty jest na przygodach Sędziego

Dredd'a). Oczywiście są też takie kawałki jak "Hijos del

Rock" czy "La loche del Pecado", gdzie łatwe teksty zawsze

skrywają głęboką, ukrytą wiadomość.

Tym razem okładki nie stworzył Repka, ale moim

zdaniem jest ona lepsza niż na debiucie. Kto jest jej

autorem?

Javier Gordillo: Autorem jest Dimitar Nikolov, niesamowicie

utalentowany artysta z Bułgarii. Pracował z

Katana, Steelwing, Ross the Boss wymieniając tylko

kilka z nich. Jak powiedziałeś, rezultat jest szokujący!

Javier Pastor: Muszę powiedzieć, że także wolę pracę

Dimitara! Wykonuje kapitalne okładki i mam nadzieję,

że to nie będzie jego ostatnia.

Yoryo: To, co wykonał Dimitar jest absolutnie fantastyczne.

Mam nadzieję, że możemy na niego liczyć w

przyszłości.

Płyta wyszła nakładem Sliptrick Records. Co to za

label? Jak doszło do waszej współpracy? Jesteś zadowoleni?

Javier Gordillo: Sliptrick przesłuchało nasze wcześniejsze

rzeczy i wyraziło zainteresowanie. Uderzyliśmy

do nich niedługo później. Naturalnie, warunki

oferowane przez Sliptrick, wytwórnię pochodzącą ze

Stanów, były znacznie lepsze niż te, które mieliśmy w

przypadku "La Nueva Orden", włączając w to promocję

i dystrybucję międzynarodową.

Jak wygląda promocja "El Tierra Hostil"?

Javier Gordillo: Promocja wygląda dobrze! Póki co

trzymamy się z gośćmi ze Sliptrick bardzo mocno i

chcemy, by taka sytuacja nadal miała miejsce. Liczymy

na dalszą współpracę z nimi jeszcze przez wiele lat.

Dużo grywacie na żywo? Z jakimi bandami udało

wam się dotąd dzielić scenę? Który z gigów był najbardziej

spektakularnym?

Javier Pastor: Zespół nigdy nie gra więcej niż tego

chce! (śmiech) Ale tak, na szczęście mamy sporo możliwości

koncertowych, by zagrać z takimi naszymi herosami

jak Vicious Rumors, Hell, czy RAM i wieloma

przyjaciółmi z lokalnych grup!

Javier Gordillo: Zdecydowanie jesteśmy otwarci na

każdy gig. Gdzie nas nie zaprosisz, tam się pojawimy.

Mamy to szczęście, że udało się nam dzielić scenę z

wieloma naszymi ulubionymi grupami takimi jak

Striker, W.A.S.P, Picture, Stryper i dodaj sobie tu co

chcesz! Naprawdę byłoby trudno wybrać ten najbardziej

spektakularny gig… bo człowieku, mieliśmy takich

specjalnych nocy naprawdę sporo!

Yoryo: Gdybyśmy tylko mogli grać tak często jakbyśmy

tego chcieli, to zapewne miałbyś Wild przez jakiś

czas na wyłączny użytek. Wiesz jednak jak ten biznes

działa: musisz działać tak często i tak szybko jak

to tylko możliwe, oczywiście robimy wszystko co w naszej

mocy, by tak właśnie było.

Foto: Wild

W waszej historii dochodziło do wielu zmian przede

wszystkim na pozycji basisty. Czemu tak się działo?

Czy Yoryo jest tym, który wreszcie zagrzeje dłużej

miejsce?

Javier Pastor: Nikt nie zagrzał miejsca u nas tak długo

jak nasz wcześniejszy basista Sergio! (śmiech)

Javier Gordillo: Sądzę, że nie ma ku temu żadnych

konkretnych powodów. Ludzie przychodzą i odchodzą,

basista ma w sobie coś co wyważa drzwi. Na szczęście,

Yoryo pojawił się u nas i mam poczucie, jakbyśmy

grali ze sobą od wielu lat.

Niestety niedawno opuścił wasze szeregi wokalista

Javier Endara. Tym większa szkoda, że jego wokale

na "El Tierra..." były naprawdę znakomite i słychać

było, że poczynił duży postęp. Jakie były powody jego

odejścia?

Javier Gordillo: Endara boryka się od jakiegoś czasu

z poważnymi problemami zdrowotnymi. Potrzebował

czasu, by odpocząć i nabrać sił, zdecydowaliśmy, że

najlepiej będzie jeśli pójdziemy dalej bez niego. Żadnych

niesnasek nie było. Życzymy mu wszystkiego

najlepszego, ale sam rozumiesz, że musieliśmy iść dalej,

z nim czy bez niego.

Yoryo: Wszyscy rozumiemy, że był duszą Wild, ale

tak to jest ktoś odchodzi, by mógł przyjść ktoś inny.

Nie możemy maszynie pozwolić stanąć tylko dlatego,

że padła skrzynia biegów. Nikt też od tej zasady nie

ucieknie. Wierzymy w to co robimy i w ten projekt.

To, co jest obok jest niezależne od nas.

Macie już na oku następcę? Jakie warunki trzeba

spełnić, żeby zostać wokalistą Wild?

Javier Gordillo: By stać się nowym wokalistą Wild

ktoś będzie musiał naprawdę się napracować, to pewne.

Ale chcieliśmy też frontmana z samych czeluści

piekła. Z tym kryterium na ustach, wciąż jesteśmy na

etapie poszukiwań właściwego człowieka, ale jesteśmy

blisko podjęcia właściwej decyzji. Bądźcie czujni!

Yoryo: W zanadrzu mamy coś, co was bardzo zaskoczy.

Musicie tylko troszkę jeszcze poczekać.

W jakich barwach widzicie przyszłość, która czeka

Wild? Jakie kolejne cele chcecie osiągnąć?

Javier Gordillo: Maszyna zwana Wild teraz się nie

zatrzyma, bo pracuje lepiej niż kiedykolwiek. To, co

najważniejsze, to wyruszyć w trasę promocyjną z nowym

albumem. A potem rozwiniemy żagle i przy

pełnym wietrze będziemy się bawić, koncertować i

nagrywać! Chcemy się wybrać ponownie do Europy i

mam nadzieję, że uda się też zagrać kilka koncertów za

morzem. Czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek, jedynym

limitem są niebiosa.

Yoryo: W najbliższych miesiącach, Wild poderwie się

do lotu. Liczymy na koncerty w Europie i być może

pokażemy się nieco większej publiczności.

To już wszystkie pytania z mojej strony. Wielkie

dzięki za wywiad.

Javier Gordillo: Dziękuję za wasze zainteresowanie.

Cieszymy się, że dokopałeś się do "En Tierra Hostil" i

zachęcamy każdego z czytelników z osobna do

posłuchania go na Spotify, iTunes… a jeśli wciąż chcecie

więcej, sprawdzajcie nasze daty koncertowe!

Javier Pastor: Dziękuję bardzo, Maciej. To chyba najbardziej

wyczerpujący wywiad jaki kiedykolwiek dałem,

gratuluję wykonanej roboty! Mam nadzieję, że każdego

z was zobaczę pod sceną i będziecie trząść włosami

tak, że zobaczą to w samym piekle!

Yoryo: Dziękuję bardzo za ogrom pracy. Do zobaczenia

z każdym z was już wkrótce!

Maciej Osipiak

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

WILD 41


nazwy zaczyna pokazywać się z bardziej drapieżnej

strony. Resztę programu wypełniają "El Final Del

Camino", który wcześniej pojawił się na demo z 2005

roku "Juicio Final" oraz niezły cover klasyka Grim

Reaper czyli "See You in Hell". Płytka w momencie

wydania miała swoją rolę do spełnienia i zapewne jej

się to udało. Mianowicie przypomnieć o zespole i dać

namiastkę nowego materiału. Całkiem przyjemna jest

ta EPka, ale nie ma sensu więcej się na jej temat

rozpisywać, kiedy na horyzoncie już pojawiał się nowy

pełniak. Tym razem bez oceny. (-)

Wild - La Nueva Orden

2011 Santo Grial

Wild jest hiszpańskim zespołem powstałym w 2002

roku w Madrycie pod nazwą Majesty Night. Od 2004

działa już jednak pod obecną nazwą i ma na koncie

trochę wydawnictw. Po kilka demach i EPkach Wild

wydał w 2011 roku debiutancki krążek "La Nueva

Orden". Pomimo swojej nazwy nie są kopistami załogi

kapitana Kasparka. Hiszpanie swoją muzykę opierają

przede wszystkim na brytyjskiej nowej fali heavy metalu

co odzwierciedla się również w dość oldschoolowym

brzmieniu. Utwory w znakomitej większości

są zagrane w raczej szybkich tempach i niosą ze

sobą sporą dawkę ognia. Nie jest to w żadnym wypadku

dzieło, o które trzeba się zabijać, ale fani tradycyjnego

metalu z pewnością łykną ten materiał.

Muzycy pomimo tego, że nie są wirtuozami dobrze

spełniają swoje obowiązki, a wokalista nie dysponujący

może zbyt charyzmatyczną barwą głosu mimo wszystko

też daje radę. Notę tego krążka wywindowało w

górę kilka utworów, które mi przypadły zdecydowanie

najbardziej do gustu. Mam na myśli takie wałki jak

szybkie z fajnymi zwrotkami i chwytliwymi refrenami

"Arde En La Hoguera" i "Reina De La Noche" oraz zajebisty,

epicki patataj w postaci "El Extrano", w którym

fajnie, "Harrisowsko" chodzi bas. Na samym końcu

dostajemy najdłuższą dziesięciocio minutową heavy

metalową ucztę w postaci "Juicio Final". W tym

numerze dzieje się naprawdę sporo. W pierwszej części

mamy typową heavy metalową dynamiczną jazdę w

zwrotkach i epickie refreny, natomiast w drugiej części

następują zmiany tempa, nastroju i sporo partii instrumentalnych.

Ciekawostką jest, że ten numer jest prawdopodobnie

najstarszy spośród pozostałych nagranych

na "La Nueva Orden", ponieważ jego pierwsza wersja

znajdowała się na demo z 2005 roku zatytułowanym

właśnie "Juicio Final". Całości dopełnia okładka

autorstwa Eda Repki, która akurat nie należy do jego

najlepszych prac. Poza tym wszystkie utwory są

zaśpiewane w ich ojczystym języku co mi akurat nie

przeszkadza, a wręcz dodaje pewnej oryginalności i klimatu.

Ogólnie rzecz biorąc Wild to ciekawy zespół,

który stworzył dobry choć chyba jednak trochę

nierówny debiut... (4)

Wild - La Noche Del Pecado

2013 Serlf-Released

W dwa lat po debiucie Wild postanowili przypomnieć

fanom o swoim istnieniu, więc na rynek wypuścili

cztero-utworową EPkę. W tej chwili nie sądzę, żeby to

był jakiś niesamowicie smakowity kąsek dla fanów, a

to z tego względu, że dwa utwory w postaci tytułowego

oraz "Furia En El Cielo" znalazły się również na drugiej

płycie zespołu wydanej rok później. Oczywiście oba są

bardzo sympatyczne. Klasyczny heavy metal, ostre, ale

melodyjne gitary, chwytliwe refreny, czyli to wszystko

co mieliśmy na jedynce, z tym, że słychać tutaj pewien

krok naprzód. Niby to samo, a jednak lepiej. Jeśli

chodzi o brzmienie, to jest ono mocniejsze niż to

bywało wcześniej i dzięki temu Wild adekwatnie do

Wild - En Tierra Hostil

2014 Sliptrick

O ile debiut tego hiszpańskiego bandu był po prostu

dobrym heavy metalowym krążkiem, to już EPka

wydana w dwa lata później pozwalała myśleć, że kolejny

pełny album może wznieść Wild na wyższy

poziom. Kiedy wreszcie dane mi było przesłuchać "En

Tierra Hostil" wszystkie moje wcześniejsze przypuszczenia

znalazły potwierdzenie. Jest to wydawnictwo

lepsze od debiutu praktycznie na każdym.

Zacznijmy od mocniejszego i selektywniejszego

brzmienia, dzięki któremu każdy utwór uderza w

słuchacza dużo konkretniej. Poza tym słychać zdecydowanie

większą pewność i świadomość muzyków

zarówno w kwestii kompozytorskiej jak i wykonawczej.

Nowe kawałki są lepsze i ciekawsze, a sam materiał

batdziej zróżnicowany. Duży postęp dosięgną też

wokalistę. Javier Endara śpiewa o wiele lepiej niż na

jedynce i zyskał sporo charyzmy, której mu niekiedy

brakowało. Szczególnie przypadły mi do gustu jego

średnie rejestry, na których powinien się skupić pomijając

średnio udane góry. Szkoda, że po wykonaniu tak

dobrej roboty odszedł z zespołu. Powracając do

zawartości krążka to obok klasycznych power/heavy

metalowych szybkich kompozycji w rodzaju "El

Cazadar" czy znanych z EPki "La Noche Del Pecado" i

"Furia En El Cielo", mamy pewne urozmaicenia i

nowości. Największym zaskoczeniem jest z pewnością

hard rockowy "Las Marcas Del Amor", którego nie

spodziewałbym się ze strony Wild. Kolejną zmianą w

porównaniu z poprzednikiem jest przesunięcie środka

ciężkości z Wielkiej Brytanii do Niemiec. W riffach

jest zdecydowanie więcej teutońskiej szkoły grania co

doskonale słychać w acceptowskim "Soy La Ley" czy

kończącym całość monumentalnym, epickim numerze

tytułowym, który mnie rozpieprzył dokumentnie.

Zajebisty wałek i jak dla mnie numer jeden.

Wyróżniłbym jeszcze melodyjny "La Sombra Del

Terror" ze znakomitym refrenem i melodiami i równie

świetnym solo. Podsumowując Wild nie zmarnował

tych trzech lat przerwy między albumami. Muzycy

dopracowali swoje umiejętności, stali się lepszymi

kompozytorami, a sam zespół jest teraz mocniejszy i

bardziej pewny siebie. Warto się nimi zainteresować,

bo heavy metal w ich wykonaniu zdecydowanie może

się podobać. (4,8)

Maciej Osipiak

42

WILD


czy "Read Your Enemy", kojarzącego się nawet momentami

z crossover?

Jesteśmy wielkimi fanami thrashu, więc niektóre

utwory powstały naturalnie w ten sposób.

HMP: Pierwsze trzy lata istnienia zespołu mieliście

niezwykle pracowite, bo wydaliście w tym czasie

dwa albumy. Później jednak wasza aktywność stała

się znacznie mniejsza, można było wręcz zastanawiać

się czy zespół wciąż istnieje?

Jokke Pettersson: Tak, wiem. Przechodziliśmy przez

trudny okres rozstawania się z poprzednią wytwórnią,

a wcześniej byliśmy zajęci tworzeniem nowego

materiału potrzebnego do ponownego startu. Zabrało

to nam znacznie więcej czasu niż oczekiwaliśmy…

Czyli wiedzieliście, że prędzej czy później następca

"Frame The World… Hang It On The Wall" zostanie

wydany, nie dążyliście jednak do tego na siłę,

musiały zaistnieć sprzyjające dla was okoliczności?

Jesteśmy dumni, że ten album powstał właśnie wtedy.

Jesteśmy z niego wciąż bardzo zadowoleni, a fani

również go cenią.

Kayser zamierza zostać na dłużej!

W połowie minionej dekady thrashersi z Kayser zaatakowali z dużym impetem,

co udokumentowali dwiema płytami, po czym… zapadła ośmioletnia cisza. Była to jednak

owa przysłowiowa cisza przed burzą, bowiem zespół wrócił silniejszy niż kiedykolwiek, z

nowym albumem "Read Your Enemy" i kontraktem z Listenable Records. O przyczynach tak

długiego milczenia, nadrabianiu straconego czasu i planach muzyków rozmawiamy z

gitarzystą Kayser:

Szwedzkich klasowych zespołów, w tym thrashowych,

nigdy nie brakowało w tej wytwórni - sądzicie,

że mógł to być dodatkowy argument przemawiający

na waszą korzyść?

Jest wiele świetnych melodyjnych death metalowych

kapel ze Szwecji, takich jak In Flames czy Soilwork.

Sądzę, że ich siła tkwi w brzmieniu, które jest bardziej

amerykańskie i zakorzenione w dawnych czasach.

Decydująca była tu jednak na pewno jakość waszej

Foto: Listenable

Czyli nie chodzi o to, by nagrać płytę wypełnioną

monotonną łupaniną w jednym tempie, bo to nie

byłoby satysfakcjonujące ani dla was, ani dla słuchaczy

- cała frajda w tym, by stworzyć wielowątkowy,

wciągający z każdym kolejnym przesłuchaniem,

album?

Tak, chcieliśmy robić albumy, które będą interesujące

dla słuchaczy. Dlatego myślimy o płytach w winylowym

układzie: strona A i strona B. "Where I Belong"

to takie intro do strony B (śmiech).

Recenzje potwierdzają, że udało wam się tego dokonać,

co jest chyba ostatecznym potwierdzeniem,

iż warto było dać Kayser jeszcze jedną szansę?

Tak, recenzje były świetne! Jesteśmy bardzo zadowoleni

gdy za każdym razem je czytamy. Czyni nas

to dumnymi z samych siebie. Naprawdę uważam, że

nasi fani też sądzą, że warto było czekać. Ale spokojnie,

Kayser zamierza zostać na dłużej!

W związku z tym tempo pracy waszego zespołu

ulegnie teraz pewnemu przyspieszeniu, czy też po

promocji "Read Your Enemy" Kayser zapadnie w

sen zimowy, a wy zajmiecie się ponownie innymi

sprawami bądź zespołami?

Przygotowywanie i nagrywanie płyty po tak długiej

przerwie, nawet jeśli podczas jej trwania jest się

wciąż aktywnym muzykiem, to chyba spore wyzwanie,

nieporównywalne z niczym innym?

Nie, niezupełnie! Kiedy zebraliśmy się żeby zacząć

próby do nowego albumu… wszystko szło dobrze.

Jakby czas się zatrzymał. Kiedy pracujemy nad utworami

jesteśmy zgraną ekipą, więc poszło łatwo.

Zważywszy jednak na to, że gracie razem od kilku

ładnych lat, nie mieliście pewnie problemu z ponownym

przestawieniem się na tryb bardzo aktywnej

pracy twórczej?

Nie, atmosfera była znakomita i czuliśmy się jakbyśmy

grali cały czas.

Kompozycje które trafiły na "Read Your Enemy"

pochodzą z różnych lat, czy też są to wasze najnowsze

dokonania?

Niektóre z nich są zupełnymi nowościami, a inne są

przerobionymi kompozycjami. Podstawy stylu zespołu

są jednak takie same jak były, więc łatwo było

połączyć nowe ze starym.

Takie podejście ułatwia pewnie pracę nad płytą i

wpływa korzystnie na zróżnicowanie całego materiału?

Tak, w pewnym sensie, ale najważniejsze zmiany zaczęły

się na etapie, gdy zaczęliśmy próbować razem

nowe utwory.

W większości znanych mi zespołów komponują gitarzyści,

a teksty pisze najczęściej wokalista. U

was jest podobnie, czy też macie inne metody pracy?

Ja, Swaney i Spice napisaliśmy wszystkie kawałki.

Ale Spice odpowiadał za ich słowa. Napisał bardzo

osobiste teksty i to on nagrał wokale.

Aranżujecie je później wspólnie na próbach, ogrywając

tak długo, aż uznacie, że utwór jest dopracowany

i doszlifowany w stu procentach?

Niektórych utworów nie skończyliśmy aż do momentu

ich nagrania. Ale zależało to od utworu, w każdym

wypadku było inaczej.

Co było pierwsze: pomysł nowego materiału i nagranie

go, czy też kontrakt z Listenable stał się dla

was dodatkowym bodźcem przy pacy nad "Read

Your Enemy"?

Nagraliśmy ten album przed podpisaniem kontraktu

z Listentable. Czas był właściwy, więc nie mogliśmy

czekać.

nowej muzyki - można nawet zaryzykować stwierdzenie,

że ta długa przerwa wyszła wam na zdrowie,

bo nagraliście najbardziej udany i urozmaicony

album w dyskografii Kayser?

Tak, to był długi czas, ale w moim odczuciu, "Read

Your Enemy" jest najlepszym albumem jaki kiedykolwiek

zrobiliśmy. Nowy materiał który piszemy też

brzmi znakomicie. Myślę, że najlepsze albumy Kayser

to te, które pojawią się w najbliższej przyszłości.

Mieliście przy tak zróżnicowanym materiale problem

z wyborem utworu promującego płytę, a to

przecież nie czasy, że kręcono nawet kilka teledysków

do danego albumu? Głosowaliście więc, czy

może decydujący głos miała wytwórnia czy inni

spece od promocji?

Nie, łatwo było promować ten album ponieważ naprawdę

kochaliśmy te kawałki. Wszystkie miały to

coś, czym stoi Kayser.

Pewnie dlatego wybór padł na "I'll Deny You", bo

jest on dobrą wizytówką całej płyty, łączy przy tym

mocarny groove i ciężar z ciekawą melodią?

Chcieliśmy zrobić teledysk do tego utworu z pewnego

powodu, którego nie zdradzę (śmiech). Ale to chyba

prawda, że ten utwór ma w sobie to wszystko.

Lubicie też brzmienia akustyczne, efektowne aranżacje,

ale zarazem nie unikacie ostrego thrashowego

łojenia w 2-3 minutowych "Bring Out The Clown"

Nie, jesteśmy tutaj na dłużej. Właśnie przymierzamy

się do trasy. Nie możemy się doczekać, aż spotkamy

ponownie wszystkich naszych fanów.

Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

KAYSER 43


Włoski luz

Alltheniko to kolejny klocek układanki, która ma odczarować błędny obraz metalowej

włoskiej sceny jako zagłębia smoków i symfoniki. Alltheniko gra dynamiczny, mocny

heavy metal, jednocześnie nie stroniąc od luzu i poczucia humoru. O włoskim podejścu do

grania i o swojej piątej płycie opowiedzieli nam wszyscy muzycy tej formacji.

HMP: Pamiętam jak wychodziła wasza debiutancka

płyta... i pamiętam, że odebrałam Wasz krążek, jako

pełen potencjału, ale kiepsko i płasko brzmiący. Teraz

włączam "Fast and Glorious" i nie wierzę, że to

ten sam zespół (śmiech). A jak wy dziś patrzycie na

swój debiutancki krążek mając już na koncie cztery

płyty więcej?

Joe Boneshaker: Byliśmy zakochani w naszym debiucie

i wcale nie uważamy, że brzmiał słabo, mogę wręcz

powiedzieć, że czuję mocną więź z "We Will Fight!".

Wiąże z nią wiele dobrych wspomnień. Prawdopodobnie

już wiesz, że tamten album powstawał dość długo,

powinien być już wydany co najmniej dwa lata przed

2005 rokiem i nagle jego wydanie zostało przesunięte,

aż do roku 2007. Myślę, że to zabawne ponieważ był

już gotowy. Nagrany został w naszej salce prób w naszym

mieście (Vercelli, Piemont w północno-zachodnich

Włoszech), a nie w studiu. Przez ten czas z pewnością

zdobyliśmy doświadczenie i udoskonaliliśmy

swoje umiejętności. Poprawiliśmy także jakość produkcji,

sposób pisania i aranżacji, a wszystko bez jakichkolwiek

zmian w składzie zespołu. Alltheniko ciężko

pracując wciąż tworzy ta sama zgrana ekipa!

Wasz debiut wydała Trinity Music Hongkong - co

to za wytwórnia?

Joe Boneshaker: Była to wytwórnia założona w Hong-

Kongu, ale chyba już nie istnieje. Jak mówiłem, pierwszy

album powstawał bardzo długo, podpisaliśmy z

tamtą wytwórnią porozumienie, w tamtym czasie

utrzymywało nas to w gotowości bojowej i wtedy też

pojawiły się kopie płyty, mam nawet kilka jeszcze u

siebie w domu. Obecnie rozważamy współpracę z włoską

wytwórnią My Graveyard Productions, która byłaby

naszą pierwszą oficjalną i w pełni prawdziwą wytwórnią.

Czytałam, że Wasza nazwa pochodzi z jakiejś gry

komputerowej. Prawdę powiedziawszy nie mam

bladego pojęcia z czym tą nazwę wiązać.

Dave Nightfight: Jeśli nasza nazwa wzięła się z gry

komputerowej, to na pewno była to jakaś gra o barbarzyńcy,

który swoją drogę zdobi krwią tysięcy wrogów

swoim nierozłącznym toporem, ale tak nie jest.

Nazwa pochodzi z czegoś zupełnie innego. Niedaleko

naszego miasta jest wioska Oldenico, której nazwa

brzmi zupełnie jak Alltheniko w języku włoskim, nie

ma żadnego angielskiego odpowiednika. Cechy szczególne

tej miejscowości? Dwudziestu czterech mieszkańców

i największy nocny klub we Włoszech.

Nie wiem zatem gdzie czytałam o tej grze komputerowej.

Mam więc rozumieć, że gry komputerowe nie

wpływają na waszą muzykę?

Dave Nightfight: Tak naprawdę, nigdy tak nie było,

nie inspirowaliśmy się żadną grą komputerową, nawet

wziąwszy pod uwagę fakt, że rzeczywiście jestem ich

maniakiem. Prawdą jest, że muzyka metalowa często

jest używana jako soundtrack w grach, zwłaszcza grach

akcji, które potrzebują energetycznego kopa i mocnych

podkładów. Nie ma chyba żadnego innego gatunku tak

pobudzającego adrenalinę jak metal, czyż nie? Odnosząc

się zaś do naszych kawałków, nie wykluczamy

niczego, ale pewnego dnia z miłą chęcią pożyczymy

jakiś numer do gry. Taki Resident Evil byłby doskonałym

wyborem. Mamy nadzieję, że będziemy mieć

taką szansę już wkrótce!

Niestety od czasów debiutu do teraz nie miałam styczności

z waszą twórczością. Dopiero teraz odkryłam

"Back in 2066". Zaciekawiło mnie skąd zaczerpnęliście

pomysł na tę futurystyczną historię?

Luke the Idol: Album jest konceptem, którego fabuła

dzieje się w post-nuklearnej przyszłości. Jest w nim

kilka tematów, które zawsze znajdowały się w naszych

tekstach już w czasach debiutu, "We Will Fight!". Idea

tego typu tekstów siedzi w mojej głowie już od dłuższego

czasu, ale została w pełni zobrazowana właśnie

na "Back in 2066" w postaci koncept albumu, w którym

wszystkie kawałki zostały ze sobą ściśle powiązane.

… a jeszcze bardziej zaciekawił mnie teledysk do

"Dance of Mutant Knight". Prawdę powiedziawszy

uśmiałam się do łez oglądając ten klip - co ma wspólnego

tytuł tego numeru z treścią tego teledysku?

(śmiech)

Dave Nightfight: Ironia zawsze była typowa dla Alltheniko.

Począwszy od słów i skończywszy na kręceniu

wideoklipu, zawsze chcemy ująć wesołe elementy,

typowe dla nas, Włochów. Nie jesteśmy zwolennikami

"brutalnego" wizerunku, nie chcemy być poważni czy

agresywni w muzyce. W teledysku chcieliśmy dać upust

świeżości i naszego wręcz luzackiego podejścia. Jednakże

nie rozgraniczyliśmy historii, którą opowiadamy

za pomocą obrazu, od tej z tekstu tworząc odrębne

opowieści. Nasze pierwsze wideo do utworu "Wheel of

Fortune" nawiązywało bezpośrednio do tekstu, drugie

"Law of the Stronger" oparte było na klimacie numeru,

a "Dance of Mutant Knight" nie ma z kolei żadnego

związku z tekstem, a obraz świetnie pasuje do muzyki!

Jestem pod wrażeniem waszej ewolucji, "Fast and

Glorious" brzmi naprawdę świetnie. Co zadecydowało

o jego jakości? Doświadczenie? Możliwości finansowe?

Luke the Idol: Na pewno nie było żadnych możliwości

związanych z finansami, które nigdy nam się nie

zwracają, nawet na zero. Powodem jest raczej proces

muzycznego dojrzewania zarówno jako zespół jak i indywidualni

muzycy. Te czynniki odgrywają najważniejszą

rolę. Najistotniejsze jednak dla nas jest to,

żeby płyta uderzała w twarz niczym zaciśnięta pięść.

Ma być ona realnym powrotem do konkretnej muzyki,

którą kochamy słuchać zarówno z płyt jak i na koncertach!

Moimi faworytami tego krążka jest kilka numerów.

Zacznę od "Scream of Exciter". Mam wrażenie, że

zakamuflowaliście tu pewien kalambur słowny.

Słuchałam tego numeru i zanim doszłam do refrenu

pomyślałam sobie "o, ten kawałek nawiązuje do kanadyjskiego

Exciter" - a potem doszłam do refrenu,

przeczytałam tytuł i uznałam, że to nie może być

przypadek (śmiech).

Joe Boneshaker: To bardzo proste, znaczenia ma dwa:

numer może być postrzegany jako hołd dla legendarnej

kanadyjskiej grupy, którą bardzo lubimy, a mianowicie

Exciter; jak również jako wyraz ekscytacji życiem podczas

koncertu, świadomości bycia we właściwym miejscu

o właściwym czasie. Czasie, w którym nie jesteś osądzany

o to kim jesteś, w którym czujesz się częścią

wspaniałej społeczności, w której każdy jest zaangażowany

i motywuje swoje zachowania czystą miłością i

pasją do muzyki, która sprawia, że metal jest tak

szczególny i nieśmiertelny. Mój krzyk jest moją siłą!

Drugim faworytem jest "Tank of Death". Strzałem w

dziesiątkę było umieszczenie takiej petardy na

początku płyty. Próbowaliście już grać ten numer na

żywo?

Joe Boneshaker: "Tank of Death" jest pierwszym numerem

z całego albumu, który zagraliśmy na żywo, w

naszej opinii ma on w sobie wszystkie cechy odpowiadające

otwieraczowi, tak koncertowemu jak i studyjnemu.

To szybki kawałek, melodyjny ale jednocześnie

wymagający techniki, zbalansowanej struktury... Więcej

nie mam nic do dodania, po prostu zapraszam do

posłuchania go!

Trzecim zaś jest "Holy War, Holy Fighters"- gratuluję

świetnego wyważenia między agresją a melodyjnością.

Luke the Idol: Dziękuję bardzo za miłe słowa. To kawałek

inspirowany motywem krucjat, Świętej Wojny.

Nie opowiadam się jednak za żadną stroną, tematyka

pasowała lirycznie do tych dźwięków.

Foto: Pure Steel

Właśnie, mam wrażenie, że ostatnia płyta jest nieco

poważniejsza od poprzedniej.

Luke the Idol: Zwróciłbym uwagę, że ten album jest

zrobiony pod czujnym okiem i uchem Joe'a Boneshakera

i najprościej ujmując, większe doświadczenie

pozwoliło zawrzeć w produkcji większą siłę i czystość

niż to bywało w przeszłości.

44

ALLTHENIKO


Włoska scena jest niezwykle bogata, mam jednak

wrażenie, że obfituje w wiele zespołów, które istnieją

od lat, wydają regularnie płyty, ale są znane niemal

wyłącznie we Włoszech.

Joe Boneshaker: Włoski metal przez długi czas był

wielkim rozgardiaszem, zmienił się ale wciąż nie uzyskał

takiej uwagi, na jaką zasługuje. Osiągnęliśmy to, co

można nazwać rozpoznawalnością międzynarodową, w

sensie cech charakterystycznych wyróżniających i unikatowych

z terytorialnego punktu widzenia. Włoski

metal okrzepł, nie musimy się już z nim kryć za granicą,

jesteśmy i będziemy w przyszłości kluczem do

jego siły.

Mam takie swoje prywatne odczucie, że najwięcej

dobrych, heavymetalowych grup w Italii jest w północnej

części tego kraju i w Sardynii.

Dave Nightfight: Podróżując po Europie i spotykając

zespoły z całego świata, staliśmy się bardziej uczuleni

na fakt, że poziom niektórych włoskich metalowych

grup znajduje się dokładnie na tej samej linii co, standardy

w tych krajach, gdzie metal jest uważany za

bardziej "narodowy" gatunek. Powód tego stanu rzeczy

może mieć ścisły związek z konkurencją w naszym

kraju, a nawet w niszowej tradycji powstającej w ciągu

dekad. W Europie, Włochy są kojarzone z epic metalowymi

grupami, ale przez ostatnie dziesięć lat powstało

wiele innych zespołów, które mogą być postrzegane

jako mocne składy. Jest kilka interesujących zespołów

w każdym regionie Włoch, nie tylko na Sardynii.

Znajdziemy w naszym kraju formacje powiązane

z tradycyjnym epic metalem, na przykład Toskanii - w

obecnie najbardziej metalowym regionie Italii. Odnośnie

naszej części kraju, północy, są u nas mocne zespoły,

ale mogą póki co marzyć o konkurowaniu z

innymi, głównie z powodu zróżnicowania swojej solidności

jak i masy inicjatyw na scenie. Ale bez obaw,

Alltheniko to duch prawdziwego heavy metalu i walczymy,

by to zmienić!

Zostając w temacie włoskiej sceny. Wielu fanów

ucieszył powrót Federiki de Boni do White Skull.

Was także?

Joe Boneshaker: Zazwyczaj nie śledzę poczynań innych

kapel, ale wiem że White Skull jest jedną z najbardziej

reprezentatywnych włoskich grup metalowych.

Mam nadzieję, że spotkam ich kiedyś osobiście

oraz, że będziemy dzielić razem scenę. Jesteśmy w kontakcie

i znamy osobiście Elisę Over De Palme, która

była wokalistką tej grupy przez jakiś czas, wykonuje

świetną robotę ze swoimi projektami. Mamy przyjemność

gościć jej wokal w naszym coverze "Power and The

Glory" Saxon, który znalazł się na naszym albumie

"Fast and Glorious".

Widziałam, na waszej stronie, że nie koncertujecie

bardzo intensywnie. Mimo to, wśród miejsc, gdzie

graliście, widać wiele zagranicznych miejscowości.

Gracie za granicą najczęściej jako support, na festiwalach

czy udaje wam się wyjeżdżać na zaproszenia

zaprzyjaźnionych klubów bez okazji?

Joe Boneshaker: Jeszcze kilka lat temu graliśmy wszędzie,

ale zdecydowaliśmy, że lepiej postawić na jakość

występów niż ich częstotliwość. Granie w źle zarządzanych

i rzadko odwiedzanych klubach dawało nam poczucie

straconego czasu i energii, a niestety sytuacja

wielu włoskich klubów jest właśnie taka, jak przedstawiłem

i trzeba się mieć na baczności. Dziś w większości

przypadków gramy dla właściwych ludzi, dla

których metal jest sposobem na życie. A co do pozostałych,

których nie interesujemy, nie ma sensu na siłę

ich przekonywać.

Metal po francusku…

Bywając od czasu do czasu na koncertach, często zdarza mi się słyszeć, szczególnie

od starych pierników (takich jak ja), opinię, że na dzisiejszej scenie metalowej, nie ma

młodych, ciekawych zespołów. Otóż, pozwolę się z nią, nie zgodzić. Jest ich całkiem sporo.

Może nie grają niczego odkrywczego, większość inspiruje się wyraźnie latami 80-tymi, ale

jednak jest kilka obiecujących składów, które dobrze rokują. Jednym z nich, jest francuska

kapela Elvenstorm, która oprócz tego, że gra całkiem do rzeczy, zaciekawia także osobą

wokalistki, obdarzonej mocnym głosem i nieprzeciętna urodą. Przed wami - Laura Ferreux…

HMP: Witaj Laura, przyznaję się bez bicia, że poznałem

Elvenstorm, całkiem niedawno. Chciałbym cię

prosić o kilka słów o początkach zespołu. Jak to się

zaczęło?

Laura Ferreux: Założyliśmy zespół w roku 2008, razem

z Michaelem Hellstromem, przed nagraniem naszego

pierwszego demo "Storm Them All", graliśmy

covery i kilka własnych utworów. Potem dołączył do

nas perkusista Felix Borner (ex-Lonewolf). W 2011

roku wydaliśmy naszą pierwszą płytę "Of Rage and

War", dzięki któremu zagraliśmy na wielu scenach w

Europie. Ostatecznie, we wrześniu tego roku wydaliśmy

naszą drugą płytę "Blood Leads to Glory".

Powiedz, jakie wydarzenie uważasz za najważniejsze

w historii zespołu, jak dotąd?

Powiedziałabym, że nagranie nowej płyty, dlatego, że

jest to wynik wielu miesięcy pracy, podczas których

mieliśmy okazję pracować z takimi osobami, jak Lars

Ramcke, Piet Sielck czy Marta Gabriel, co dla nas,

jako fanów tych artystów, było niewiarygodne. Pięknym

wspomnieniem dla zespołu, było też dzielenie

sceny z Wizard w 2012 roku.

Chciałbym cię zapytać o scenę metalową we Francji.

Czy mogłabyś polecić naszym czytelnikom, jakieś

młode, interesujące, francuskie zespoły metalowe?

Moim zdaniem, nie ma wielu zespołów na naszej scenie,

z prawdziwym nastawieniem metalowym. Ale zdecydowanie

polecam Lonewolf, Sanctuaire czy Hurlement,

ponieważ są to naprawdę świetne zespoły, grające

metal z pasją.

Jak to się stało, że zostałaś wokalistką w metalowym

zespole i jak się odnajdujesz w tym świecie, zdominowanym

jednak przez facetów?

Stałam się metalową wokalistką, gdy spotkałam

Michaela (Hellstrom - przyp.red.). W tamtym czasie

założył on heavy metalowy zespół, z żeńskim wokalem

i kiedy posłuchałam pierwszych utworów w wersjach

demo ("Raven In a Blackened Sky"i "Rebirth", później

zresztą nagrane na pierwszej płycie Elvenstorm), byłam

pod wrażeniem jego talentu i zapragnęłam być

częścią tego zespołu. Potem zaczęłam brać lekcję śpiewu,

miałam szczęście, bo na mojej drodze stanął Yann

Marek, wspaniały nauczyciel śpiewu. Teraz jest on

wielkim przyjacielem i z pewnością wiele mu zawdzięczam.

Muszę przyznać, że czuję się świetnie w heavy

metalowym wszechświecie. Obecnie jest wiele fanek

metalu, ale także sporo wokalistek metalowych z naprawdę

potężnymi głosami. Era macho, powoli odchodzi

w zapomnienie.

Bardzo podoba mi się twoja barwa głosu. Powiedz,

czy dbasz o niego w jakiś specjalny sposób, może

konserwujesz go jakimś rodzajem alkoholu?

Wielkie dzięki! Ćwiczę głos i zawsze jestem trzeźwa

przed koncertem. W sumie, nie robię niczego specjalnego.

Kiedy jestem chora lub zmęczona, robię trochę

specjalnych ćwiczeń, czasami używam magicznych ziół

leczniczych, które Yann mi polecił, ale to już sekrety

Bogów!

Wyobrażasz sobie siebie, nadal śpiewającą metal, za

30 lat, tak jak Doro?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale nigdy nie mów

nigdy! Oczywiście chciałabym osiągnąć tyle, co Doro.

Przypuszczam, że na tym etapie kariery, nie zarabiacie

zbyt wiele pieniędzy. Powiedz mi, czy jesteście na

tyle zdeterminowani, by poświęcić wszystko dla muzyki,

czy traktujecie to jednak, jako hobby, poboczne

zajęcie?

Faktycznie, nie robimy tego dla pieniędzy, jesteśmy fanami

muzyki metalowej, chyba bardziej niż muzykami

i oczywiście chcemy dotrzeć na szczyt. Ale jestem pewna,

że nie zależy to tylko od zespołu. Mam nadzieję,

że fani będą nas wspierać, tak długo, jak będziemy

grać! Jedno jest pewne, nadal będziemy grać muzykę,

którą kochamy z tym samym zapałem i przekonaniem!

Zanim przejdę do waszej nowej płyty, chciałbym zapytać

o koncerty. Czy grając na scenie, zwracacie

szczególną uwagę na technikę, czy tez dajecie się ponieść

emocjom?

Co do koncertów, mamy trochę planów na przyszły

rok, ale nic nie jest jeszcze potwierdzone. Kochamy

grać koncerty i z pewnością, nie jesteśmy maniakami

techniki. To musi być Rock'n'Roll! Przy dobrym odbiorze

muzyki z łatwością odlatujemy na scenie. To naprawdę

fajne, dzielić się muzyką i energią z fanami. My

zawsze dajemy wszystko z siebie i fani to wiedzą.

Niedawno ukazał się wasz drugi album, zatytułowany

"Blood Leads To Glory". Jak rozumieć tytuł? Czy

to opis waszej drogi do sukcesu?

Analogicznie jak w przypadku naszej pierwszej płyty,

Dziękujemy za poświęcony nam czas. Gratuluje bardzo

dobrej płyty i życzę wszystkiego dobrego!

Dave Nightfight: Dziękujemy za miejsce, które nam

poświęcicie i mamy nadzieję zobaczyć się z wami w

Polsce już wkrótce! Jesteśmy jednością!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Elvenstorm

ELVENSTORM 45


Foto: Elvenstorm

zatytułowanej "Of Rage And War", tytuł jest znakomitym

odbiciem naszych nastrojów, gdy wchodziliśmy

do studia i także odzwierciedleniem tekstów. Krew i

poświęcenie, to jedyna droga, by wejść na szczyt!

Jakie nadzieje wiążecie z wydaniem nowej płyty?

Jesteśmy bardzo zadowoleni z wydania płyty. Recenzje

i opinie fanów są pozytywne, jak dotąd. Zobaczymy,

co stanie się w przyszłości.

Na nowej płycie, słychać mnóstwo inspiracji metalem

z lat 80-tych. Czy to znaczy, że w metalu, nie ma

już nic do odkrycia, Waszym zdaniem?

Oczywiście, jesteśmy pod dużym wpływem muzyki z

lat 80-tych. Ale nie uważam, że w metalu nie ma już

nic do odkrycia. Osobiście słucham sporo obecnej muzyki,

kapel takich jak Dream Evil, Masterplan, Iron

Saviour, Stormwarrior, Crystal Viper, Crom… Ale

wszystkie te zespoły mają korzenie w latach 80-tych.

Judas Priest i Running Wild nadal rządzą!!!

Właśnie, na "Blood Leads To Glory", sporo słychać

Running Wild. Lubicie ten zespół?

Tak, oczywiście!!! To jest kapela, którą uwielbiam i podziwiam.

Myślę, że pozostanie zawsze inspiracją dla

nas.

Co zatem sądzisz o ostatnich poczynaniach Running

Wild. Mam na myśli płyty "Shadowmaker" i "Resilient"?

Szczerze mówiąc, jest to dalekie od najlepszych momentów

w historii zespołu. Ale są to niezłe albumy, z

kilkoma naprawdę świetnymi utworami jak "The Drift",

"Shadowmaker" czy "Bloody Island". Tak jak Iron

Maiden nigdy nie będzie w stanie nagrać drugiego

"The Number Of the Beast", czy "Seventh Son Of

The Seventh Son", tak nie wymagajmy od Rock'n'

Rolfa by nagrał drugi "Death Or Glory", czy "Black

Hand Inn".

Kto komponuje w zespole? Mam na myśli szczególnie,

takie świetne kawałki jak "Fallen One", "Ruler

Of The Night" a także "Werewolves Of The East".

Michael i ja, piszemy większość numerów. Ja z reguły

przynoszę linię wokalną, melodię, natomiast on pracuje

nad gitarami, aranżacją i całą muzyczną stroną. Wymienione

przez ciebie utwory, napisaliśmy wspólnie.

Na "Blood Leads To Glory", mamy też, fantastyczny

utwór, napisany przez Felixa Bornera (perkusista zespołu

- przyp.red.), który brzmi odmiennie od naszego

typowego repertuaru.

W utworze "Mistress From Hell", występuje gościnnie

Marta Gabriel. Powiedz proszę, trochę więcej o

współpracy i o waszej znajomości?

To dla mnie wielki zaszczyt, by śpiewać razem z Martą.

Poznałam Martę, będąc fanką Crystal Viper, mieliśmy

okazję suportować ich, dzięki mężowi Marty,

Bartowi (Bart Gabriel - manager Crystal Viper - przyp.

red.). Kiedy więc zaproponowaliśmy Marcie ten utwór,

zgodziła się natychmiast. Mieliśmy także przyjemność

grać z Crystal Viper w Belgii, na No Compromise

Metal Festival, w dniu wydania "Blood Leads To

Glory", gdzie Marta wyszła z nami na scenę, by zaśpiewać

ten utwór. To jedno z moich najpiękniejszych

muzycznych wspomnień.

Nagraliście cover zespołu Savage Grace. Skąd ten

wybór?

Ponieważ to wspaniały zespół i kopiący tyłek numer!!!

Większość osób spodziewałaby się bardziej, coveru

Running Wild albo Helloween. Chcieliśmy zrobić

niespodziankę, nagrywając numer amerykańskiego zespołu,

nagrać go na swój własny sposób.

Gdybyś mogła pojechać w trasę, z wymarzonym

zespołem, kto dostąpiłby tego zaszczytu?

Trudny wybór!!! Powiedziałabym… Gamma Ray. Ale

w marzeniach wciąż pozostaje, klasyczny line-up

Helloween. Hansen, Kiske, Groskoppf, Weikath w

klasycznym repertuarze z lat 84-88.

Nasze kraje dzieli spora odległość, o czym przekonałem

się boleśnie, podróżując w tym roku na Hellfest.

Wygląda na to, że Wacken ma sporą konkurencję.

Lubisz letnie festiwale?

Nie jestem wielką fanką, dużych festiwali, takich jak

Wacken, czy Hellfest. Chociaż na Wacken 2015, wystąpi

na jedynym koncercie Running Wild. Zdecydowanie

wolę mniejsze festiwale, jak Bang Your Head w

Niemczech, czy Masters Of Rock w Czechach, ze zdecydowanie

bardziej "rodzinną atmosferą".

Laura, wymień trzech wokalistów wszechczasów,

twoim zdaniem…

Cóż, nie będę obiektywna. Michael Kiske, Piet Sielck,

Kai Hansen. Dlatego, że wszyscy trzej, zostawiają

mnóstwo emocji na scenie.

W waszej muzyce słyszę sporo melodii, jakby zaczerpniętych

z muzyki dawnej. Ktoś w zespole lubi

takie klimaty?

Nie, raczej nie jesteśmy fanami muzyki dawnej. To nie

jest inspiracja dla Elvenstorm. Każdy słuchacz, może

mieć jednak inne odczucia i skojarzenia, związane z

muzyką.

Na koniec, proszę cię o kilka słów dla czytelników

HMP.

Chciałabym powiedzieć dziękuję, za wsparcie i zaufanie.

Mam nadzieję, że będziecie się bawić tak dobrze

podczas słuchania "Blood Leads To Glory", jak my

podczas nagrywania tej płyty. Mam także nadzieję, że

wkrótce dotrzemy na koncerty do Polski. I na koniec,

chciałabym podziękować, mojej muzycznej siostrze z

Katowic. Joanna - jesteś wielka!!!

Dziękuję za rozmowę

Dziękuję.

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

HMP: Witam, na początku chciałbym pogratulować

świetnego albumu…

Steve Dorssom: Dziękuję bardzo! To wymagało mnóstwa

ciężkiej pracy by pokonać wszystkie przeszkody,

z którymi musieliśmy się zmierzyć, ale ostatecznie nowy

album Born Of Fire trafił w ręce fanów.

Zanim jednak przejdziemy do płyty chciałbym powrócić

do przeszłości grupy. Kiedy założyliście zespół?

Jest trochę sprzecznych informacji dotyczących

tej kwestii…

Zespół został założony przez byłego członka kapeli

Micha Kite w roku 1998. Ja dołączyłem do zespołu w

roku 1999. Micha chciał założyć power metalowy

band, po tym jak został zaproszony do udziału w nagraniu

płyty Maiden America. Krótko po tym, zespół

nagrał demo, które usłyszałem i stwierdziłem, że chce

być częścią kapeli. Od tego momentu zaczęliśmy przygotowywać

utwory na kolejną taśmę demo i numery,

które znalazły się na naszej pierwszej płycie "Transformation".

Nie będąc zadowolonymi, z jakości brzmieniowej

albumu w roku 2001 weszliśmy do lepszego

studia, by nagrać kolejne trzy-utworowe demo. Wszystko

wyglądało dobrze, mieliśmy negocjacje z dużą wytwórnią

na temat kontraktu, ale 11 września 2001

roku, wszystko przestało mieć znaczenie. Nastąpiła

długa przerwa, lecz teraz wracamy, by się zemścić!

(śmiech).

Z tego co wiem, trzech z was, zaczynało karierę w zespole

Psychic Pawn. Mógłbyś powiedzieć parę słów

o tym bandzie?

Tak, Psychic Pawn był naszym zespołem w latach

1989-1995. To był techniczny death-metal. Bobby

Chavez na basie i wokalu, Victor Morell na gitarze,

Micha Kite na gitarze i ja na perkusji. Nagraliśmy kilka

niezłych demo i jeden pełny album, także EP-kę na

winylu w Cacophonous Records. W tej wytwórni zaczynali

Cradle Of Filth. Bill Metoyer produkował

nasze płyty i dzięki temu staliśmy się dobrymi przyjaciółmi.

To było doświadczenie, które będę zawsze

pamiętał. Wszystko to, tylko z nowym wokalistą i nowym

stylem, przekształciło się w Born Of Fire. Po

wydaniu "Transformation" Micha opuścil grupę i musieliśmy

dokonać reorganizacji. Bob chwycił za gitarę

zamiast basu, na który znaleźliśmy nowego muzyka.

Zespół został zauważony dzięki udziałowi w projekcie

Maiden America i nagraniu na tą Waszej wersji

"Remember Tomorrow"…

Myślę, że sporo dobrego działo się w kapeli już wcześniej,

ale tak jak wspomniałem nie byłem w niej od początku.

Zdecydowanie Maiden America, był dla nas

dobrym startem, motywacją do pisania nowych kawałków

i rozwijania kariery.

"Remember Tomorrow", był nagrywany w przeszłości

przez wiele znanych kapel, jak Metallica czy

Opeth. Słyszałeś jakieś inne od waszej wersje tego

utworu?

Tak wiem, że Metallica nagrała ten cover, ale nie miałem

okazji go słyszeć.

Krótko po projekcie Maiden America, wydaliście

wasz debiutancki album "Transformation", który zebrał

bardzo dobre recenzje. Wyglądało na to, że byliście

na progu dużej kariery…

Mieliśmy świetne kawałki na tej płycie i czuliśmy w

sobie siłę by osiągnąć sukces, podpisać kontrakt płytowy.

Jednak już, gdy skończyliśmy nagrywanie, wiedzieliśmy

także, że nie jesteśmy zadowoleni z produkcji

płyty. Z całą pewnością, nie pomogło to w podpisaniu

kontraktu płytowego.

Rzeczywiście, album nie brzmi zbyt dobrze…

Produkcja była okropna. Dźwięk był bardzo płaski.

Nie pozwoliło to pokazać pełni muzyki, którą skomponowaliśmy

na ta płytę. Studio, w którym nagrywaliśmy,

było jakąś cholerną dziurą. Wiedzieliśmy, że musimy

jak najszybciej przenieść się do innego studia i

nagrać wszystko jeszcze raz.

Mieliście okazję grać koncerty z kilkoma znanymi w

świecie metalowym kapelami. Którą trasę wspominasz

najlepiej?

Raz graliśmy koncert z Armored Saint i chcieliśmy

zaparkować naszego busa obok ich, ale stał tam jakiś

samochód, więc powiedziałem do naszego managera

"Szalonego Chrisa", że trzeba wywalić ten samochód

na zewnątrz. Chris zaczął dobijać się do drzwi busa

Armored Saint z krzykiem "hej, czyj to samochód do

cholery? Trzeba go przestawić! Chcemy tu zaparkować!"

Po czym prezydent Metal Blade Records wybiegł

z busa i przestawił samochód! Powiedziałem, "o

nie! Chris nie trzeba! To Brian Slagel! Cholera!" Chcie-

46

ELVENSTORM


liśmy przecież wystąpić przed nim a nie go wkurzyć…

(śmiech) To był niezły moment i zabawna historia.

Powiedz nam coś o waszym udziale w nagraniu albumu

"Tribute to Black Sabbath"…

Po nagraniu EP-ki z trzema utworami, która zyskała

spory rozgłos, dostaliśmy ofertę z WW3 Records, by

wziąć udział w tym projekcie. Zgodziliśmy się i dostaliśmy

wolną rękę, jeśli chodzi o wybór utworu. Wybór

był prosty, postanowiliśmy nagrać ulubiony numer z

Ronniem Jamesem Dio "Heaven & Hell". Nagraliśmy

go w tym samym studiu, co ostatnią EP-kę i wyszło to

świetnie. Gitary w tym utworze, są fantastyczne! Zrobiliśmy

wszystko w jeden dzień. Utwór wylądował na

drugim miejscu na albumie i patrząc z dzisiejszej perspektywy

to wielki honor, oddać hołd tak wielkiemu

muzykowi, szczególnie, że gdy nagrywaliśmy utwór

Ronnie był jeszcze wśród nas.

Dlaczego krótko po wydaniu albumu "Transformation",

zespół przestał istnieć?

Cóż, tak jak wspomniałem, po "Transformation", nagraliśmy

trzy - utworową EP-kę, potem wzięliśmy udział

w albumie "Tribute to Black Sabbath", wszystko szło

świetnie. W tym czasie negocjowaliśmy kontrakt z Capitol

Records. 11 września 2001 roku wydarzyła się

jednak tragedia, która wstrząsnęła całym światem, także

muzycznym przemysłem. Pewne rzeczy przestały

mieć znaczenie w tamtym czasie. Nasze plany przestały

być możliwymi do zrealizowania.

A więc tragedia z 11 września miała jednak bezpośredni

wpływ na zatrzymanie kariery zespołu?

Wiesz, to z pewnością nie pomogło. Mieliśmy wtedy

dobry okres w zespole, ale wszystko się zmieniło. Wytwórnia

przestała podpisywać kontrakty w tamtym

okresie. Wszystko było bardzo przygnębiające. Można

powiedzieć, że bardzo się staraliśmy, ale w odpowiednim

momencie, w nasze żagle przestał wiać wiatr. Zaczęliśmy

dryfować. Więc tak, 11 września miał duży

wpływ na problemy w kapeli.

Myślisz, że ludzie, twój kraj, zmienili się po tym

strasznym doświadczeniu?

Z pewnością! Wszyscy się zmieniliśmy. Świat, w którym

żyjemy jest chory i niewiele możemy z tym zrobić,

oprócz życia pełnią, nie brania niczego za pewnik i

próby spełniania swoich marzeń, póki jesteśmy na tej

planecie.

Co sprawiło, że zdecydowaliście się wrócić do muzyki?

W roku 2012 wydaliście album "Anthology", który

zawierał między innymi utwory z waszych pierwszych

płyt demo…

No Remorse Records, wyszło z ofertą wydania naszego

dorobku z przeszłości. Pomyśleliśmy - ok, co mamy

do stracenia? Wydali wszystkie nasze stare utwory

na albumie "Anthology". Wydanie tej płyty sprawiło,

że wszyscy znów się spotkaliśmy i świetnie bawiliśmy.

Zdecydowaliśmy się nakręcić nasze pierwsze video.

Wybraliśmy utwór "In The End", który był popularny

wśród fanów. To pomogło podjąć decyzję, by wrócić,

nagrać nową płytę i dokończyć to, czego wcześniej nie

udało nam się dokończyć.

W zespole jest dwóch nowych muzyków. Czy mógłbyś

ich przedstawić?

W czasie przerwy nasz basista i przyjaciel Chris Nelson

zmarł w bardzo młodym wieku. Kiedy zaczęliśmy

pracę nad nową płytą, musieliśmy zmienić także wokalistę

i było wielkim szczęściem, że spotkaliśmy na naszej

drodze Gordona Tittswortha. Po krótkim czasie

Gordon zaproponował na basistę Michaela Wolffa.

Dwóch znakomitych muzyków, którzy wnieśli bardzo

dużo do zespołu i jego obecnego brzmienia.

Słuchając waszej najnowszej płyty "Dead Winter

Sun", odnoszę wrażenie, że nie macie zbyt dobrego

zdania o kondycji współczesnego świata?

Prosto z serca

Dość długo przyszło czekać fanom amerykańskiej grupy Born Of Fire, na kontynuację debiutanckiego

albumu "Transformation", nagranego w roku 2000. Trzeba przyznać jednak, że okoliczności

były szczególne. Zespół był bliski podpisania dużego kontraktu płytowego w 2001 roku. Jednak ataki terrorystyczne

z 11 września 2001, które wstrząsnęły całym światem a w szczególności Ameryką, spowodowały

dość długą przerwę w karierze kapeli. O tym wydarzeniu a także wielu innych kwestiach związanych

z zespołem i wydaną właśnie nową płytą "Dead Winter Sun", porozmawialiśmy z perkusistą

zespołu Stevem Dorssomem.

Spójrz tylko na okładkę naszej płyty, to bardzo odważny

projekt, jesteśmy wszak ze Stanów. Ale nie znaczy

to, że próbujemy deprecjonować nasz kraj, czy flagę.

Jest to raczej próba spojrzenia, jak sprawy mogą wyglądać,

jeśli wszystko będzie nadal zmierzało w kierunku,

w którym zmierza. Media kłamią, rząd ukrywa wiele

spraw przed społeczeństwem, ludzkość niszczy planetę,

niekończące się wojny, za które nikt nie odpowiada,

okrucieństwo, przemoc. Wszystko to staje się coraz

gorsze a czas płynie. To bardzo smutne. Wyrażamy to

Foto: Born Of Fire

w naszej muzyce i poprzez okładkę albumu.

"Dead Winter Sun" robi bardzo dobre wrażenie, takimi

utworami jak "Hollow Soul", "Cast The Last

Stone", czy "Dead Winter Sun". Utwory na płycie są

złożone, progresywne…

Cały album jest bardzo wyjątkowy, i trudno to wytłumaczyć,

bo choć wszyscy pochodzimy z tej samej szkoły

old-schoolowego metalu, im bardziej się starzejemy,

tym bardziej nasz muzyczny smak się poszerza. Bob

(Bob Chavez - gitarzysta zespołu, przyp. red), Vic (Victor

Morell, gitarzysta zespołu - przyp. red) i ja piszemy

i gramy muzykę od lat i świetnie się dogadujemy.

Gdy łączymy nasze siły, powstają ciekawe, unikalne

utwory. Gordon i Michael, dołączyli do zespołu w

czasie komponowania i nagrywania płyty. Kiedy Gordon

napisał teksty i nagrał wokale, dało to naszej muzyce

nowy smak. Każdy utwór ma swój własny klimat.

Jeśli otworzysz umysł na naszą muzykę, z pewnością to

poczujesz.

Wasza muzyka przypomina mi nieco, jeden z moich

ukochanych amerykańskich zespołów Queensryche.

Lubicie ten band?

Jasne. Oni byli bardzo na czasie, gdy my zaczynaliśmy,

jako Born Of Fire. To był ulubiony zespół nas wszystkich.

Nawet, gdy graliśmy death-metal, lubiliśmy ich

posłuchać. Pierwsze trzy płyty Queensryche to okres,

który nam najbardziej odpowiadał. Słyszymy takie porównania

dość często, ale wiesz nagrywając album, nidy

nie staramy się zabrzmieć, jak jakiś inny band. Nie

chodzi o to, by kogoś naśladować. Nagrywamy muzykę,

którą czujemy i staramy się zrobić to najlepiej, jak

potrafimy, z serca. Ale oczywiście nie widzę niczego

złego, jeśli porównuje się nas do tak znakomitych

zespołów.

Bardzo ciekawy jest także utwór "When Hope Dies",

utrzymany w szybkim tempie, ze świetnym solem gitarowym…

Tak, to jeden z moich ulubionych numerów na płycie.

Świetnie grać ten numer, ale jest to także mocny przekaz

na temat świata, w jakim żyjemy. Jesteśmy bardzo

zadowoleni z tego utworu. Do utworu miał być nakręcony

klip, ale ostatecznie "Dead Winter Sun", wygrało

w głosowaniu. No i faktycznie, gitary są fantastyczne!

Na "Dead Winter Sun", świetną robotę wykonał wokalista

Gordon Tittsworth…

Tak, Gordon jest świetny. W połowie nagrywania płyty

musieliśmy zmienić wokalistę i udało nam się znaleźć

Gordona. Obejrzał nasze video z kawałkiem "In

The End" i stwierdził, że wchodzi w to. W 90 dni, napisał

i nagrał wszystkie wokale na płytę. Zrobienie tego

w tak krótkim czasie było niesamowite. Gordon jest

bardzo utalentowany i cieszymy się, że mamy go na

pokładzie Born Of Fire.

Czy to prawda, że nagrywaliście płytę w waszym

własnym studiu nagraniowym?

Tak, nasz gitarzysta Boby Chavez zbudował kopiące

tyłek studio nagraniowe w okresie, gdy nie graliśmy.

Bob uczył się od swojego ojca, który jest producentem

muzycznym, więc to jego druga natura. Bob szlifował

swoje umiejętności w pracy producenckiej i nazwał studio

"Immortal Audio". Czujemy się tam, jak w domu

a fakt, że znamy się bardzo dobrze, daje nam duży

komfort w pracy. Bob, jako producent, inżynier dźwięku

zawsze namawia nas do próbowania nowych rozwiązań,

muzycznych poszukiwań. Jeśli coś mu się nie

podoba, z pewnością ci to powie… (śmiech). Czego

więcej można chcieć? Robimy wszystko sami, w domu.

Promocja, marketing, to wszystko jest w naszych rękach

i świetnie jest być blisko, tych wszystkich spraw

związanych z zespołem.

Steve, chciałbym Cię prosić o zareklamowanie waszej

nowej płyty, czytelnikom HMP…

Jeśli lubicie old-schoolowy metal z współczesnym brzmieniem,

koniecznie sprawdźcie nasz album. Nazywam

to nowym smakiem power metalu. Staraliśmy się

nagrać zróżnicowane utwory, płynące z serca. By poczuć

smak naszej nowej płyty, fani mogą obejrzeć teledysk

do utworu "Dead Winter Sun" na Youtube. Wkrótce

zamierzamy nakręcić także teledysk do utworu

"Tears", by wesprzeć wydanie płyty na winylu. Dodam

tylko, że mamy mnóstwo wspaniałego merchu. Zajrzyjcie

koniecznie na naszą stronę internetową!

Dziękuję za miłą rozmowę…

Dzięki, to była przyjemność. Dzięki za wsparcie.

Cheers!!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

BORN OF FIRE 47


Ponad cztery lata milczeli Grecy z Crosswind

od czasu wydania ich pierwszego,

składankowego CD "Opposing Forces/

Beyond". Nie ma jednak lepszego sposobu

na przerwanie ciszy niż powrót z taką

płytą jak "Vicious Dominion". Muzykę na

niej zawartą można określić rozwijając tytuł

tego wywiadu, czyli jest niesamowicie energetyczna,

przepełniona znakomitymi melodiami i zagrana z epickim rozmachem.

Jeśli Crosswind potrzebują czterech lat na stworzenie tak zajebistego

materiału to ja będę ostatnią osobą, która będzie ich pospieszać. Zapraszam

tych, którzy jeszcze tego nie zrobili do zapoznania się z "Vicious Dominion" oraz wszystkich

do przeczytania rozmowy z gitarzystą i liderem grupy Kyriakos'em Vasadokas'em.

Moc, melodia, epickość - święta trójca heavy metalu

HMP: Crosswind oficjalnie istnieje od 1995 roku.

Pamiętacie jeszcze wasze początki?

Kyriakos Vasdokas: Dzięki, że zgodziliście się na

wywiad! Tak jest, powstaliśmy w 1995-96 lub coś koło

tego. Szczerze mówiąc nie sądziłem, że będzie to początek

tej konkretnej kapeli. Byliśmy tylko bandą piętnastolatków,

którzy zamiast grać w piłkę nożną wolała

grać heavy metal, czy też raczej próbować go grać.

(śmiech)

W 1998 roku wydaliście pierwsze demo "Dark

Omens". Jak brzmiał wtedy Crosswind?

Niektórzy ludzie lubili to pierwsze demo. Jeśli pytasz o

moją szczerą opinię, powiedziałbym że brzmieliśmy

strasznie. Cudownie beznadziejnie jak na siedemnastoletnich

wówczas kolesi, ale naturalnie wciąż była to

standardowa kupa. Jeśli wsłuchasz się dokładnie, wciąż

jeśli coś jest robione z wyczuciem i ma konkretny cel,

możesz w metalowy miks dopasować cokolwiek sobie

zażyczysz. W naszym przypadku, możemy użyć symfonicznych

elementów by podkreślić gitarowe motywy.

Uważam, że gitary to królowie metalu i powinno tak

pozostać. Moja generacja wyrastała na wielkich gitarzystach

lat 80-tych, nie możemy pozwolić by te nauki

i ich praca w każdej chwili miała pójść w przysłowiowy

las…

Ten krążek na pewno pozwolił nazwie Crosswind

zadomowić się w głowach wielu fanów. Co działo się

w zespole po jego wydaniu?

Szczerze mówiąc niekoniecznie, jesteśmy wciąż tacy

sami (śmiech). Sądzę, że możemy powiedzieć, że możemy

się cieszyć z wydania tej płyty. Wszystko poszło

zgodnie z planem, według najlepszego z możliwych

scenariuszy. Mamy całkiem niezła wytwórnię, która

wierzy w to, co robimy; my jesteśmy zadowoleni z całego

wykonania i niezwykle dumni z wszystkich komentarzy,

które do nas docierają z całego świata. Najlepsze

jest to, że jak ktoś z drugiego końca świata słysząc

twoją twórczość, może w kilka minut wysłać maila

do nas i powiedzieć nam, jak bardzo lubi to, co udało

się nam zrobić.

W tym roku wreszcie ukazał się wasz drugi (pierwszy?)

album "Vicious Dominion", który jest naprawdę

niesamowity. I znowu narzuca się to pytanie.

Czemu tak długo?

Dziękuję z te bardzo miłe słowa! Cóż, rzecz w tym, że

nie można wyżyć z robienia metalu, spójrzmy prawdzie

w oczy… Jak można się domyślać, mamy normalną

robotę, kariery, które utrzymują nas na powierzchni,

które czasami popychają do przodu, w zależności

jak na to spojrzeć i pozwalają na wejście do studia i

stworzenie kopiącego tyłki dobrego metalu. Ponadto,

stawiamy sobie wyjątkowo duże wymagania. Nigdy nie

pozwolilibyśmy sobie na coś, z czego nie bylibyśmy

całkowicie zadowoleni i dumni. Naszym celem jest

tworzyć taką muzykę, jaką sami byśmy chcieli usłyszeć

i wspierać. Jeśli nie jesteśmy w stanie utrzymać się tego

zamierzonego standardu, jak można oczekiwać od

innych, że w zamian dostaniesz wsparcie? Więc, tak -

Crosswind musi być "ugotowany" we właściwy sposób.

Oczekiwanie musiało być (jak również na kolejny album)

po prostu tego warte.

usłyszysz nasze korzenie, heavy metal, speed, pewien

rodzaj epickości tamtych czasów. Surowiznę. Dark

Omens był surowy…

Zamierzacie wydać jeszcze ten materiał, albo wykorzystać

kiedyś te utwory?

Nie, tamten materiał był dobry w przeszłości. Niech

tak zostanie… (śmiech)

Potem była przerwa wydawnicza aż do 2007 roku i

chyba to był taki prawdziwy start. Czemu przez tyle

lat było o was cicho?

W zupełności się zgadzam. "Beyond" był wstępem do

Crosswinda jaki istnieje obecnie. Było kilka całkiem

poważnych i wcale nie łatwo przyjmowanych powodów

dla tak długiego zawieszenia zespołu. Zaraz po

szkole wszyscy rozeszli się w różne strony. Ja wyjechałem

z Grecji by studiować na Uniwersytecie w

Szkocji, zostałem tam trochę dłużej by uzyskać tytuł

magistra i trochę podróżowałem, trafiłem też na obligatoryjną

obowiązkową służbę wojskową w Grecji. To

wszystko złożyło się na te kilka lat braku aktywności

zespołu, ale w pewnym momencie poczułem autentyczny

głód i reaktywowałem Crosswind i postarałem

się, by zrobić to dobrze.

Foto: No Remorse

W 2010 roku nakładem Stormspell Records wyszedł

kompilacyjny krążek składający się z dwóch waszych

dem, a mianowicie "Opposing Forces/Beyond".

Uwielbiam ten materiał i osobiście traktuję go jako

pierwszy album Crosswind. Jak wy do niego podchodzicie?

Jakkolwiek uważam "Vicious Dominion" za ogromny

krok do przodu pod względem produkcji, arażnacji i

muzycznym to muszę przyznać, że wciąż bardzo lubię

ten materiał, który znalazł się na tej składance. Głównie

dlatego, bo kopie tyłek, wszystko było takie "dopięte

na ostatni guzik" i pokazywało kim jesteśmy muzycznie.

Jest surowo, ale z mnóstwem energii i ze stu

jedno procentowym zaangażowaniem i szczerością pomiędzy.

Nie jestem pewien do końca, jak postrzegam

go w chwili obecnej, głównie dlatego, że okoliczności

tworzenia są zupełnie inne niż te, które dotyczyły "Vicious

Dominion". Jako przykład podam różnice między

okolicznościami: materiał był gównie nagrywany

na starym Macbooku, którego wówczas używałem.

Mogłem złapać pociąg z Walii, pojechać do domu Leona,

nagrać, wrócić, nagrać moje partie, zmiksować i

polecieć z powrotem do Grecji kiedy tylko chciałem,

gdzie spotykałem się dwoma innymi kolesiami, którzy

nagrywali swoje, miksowałem ponownie i zapewne finalnie.

To było naprawdę bardzo wyczerpujące, próbowałem

coś osiągnąć mając bardzo ograniczone środki.

Z "Vicious Dominion" miałem właściwe studio do

pełnej dyspozycji, z ludźmi którzy przyjdą, nagrają

swoje partie i luksus dopracowania wszystkiego, od

aranżacji aż po tony gitar, tak by brzmienie było tak

dobre, jak tylko mogło być.

Bardzo podobało mi się w jaki połączyliście gitarową

moc ze znakomitymi melodiami. Jednak najbardziej

lubię sposób w jaki skorzystaliście z klawiszy. Tworzą

tło i budują klimat, ale nie są instrumentem pierwszoplanowym

i nie przykrywają gitar. Jaki jest

wasz stosunek do tego instrumentu w metalu?

Dzięki wielkie, mam dokładnie takie samo zdanie!

Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko żadnemu z

metalowych instrumentów. To mój punkt widzenia, że

W składzie macie nowego wokalistę. Możecie go

przedstawić? Czemu akurat on? Gdzie śpiewał

wcześniej?

Tak, Vasilis Topalidis. Chcieliśmy mieć osobnego wokalistę.

Głównie dlatego, że choć potrafię śpiewać, to

śpiewanie i granie na gitarze jest niezwykle trudne ponieważ

zarówno partie wokalne jak i gitarowe w Crosswind

są wymagające same w sobie. Musiałem podjąć

decyzję. Zostanie gitarzystą od serca, który rezygnuje

ze śpiewania było koniecznością i łatwym wyborem,

oczywistym mając kogoś takiego jak Vasilis, chcącego

dołączyć do naszego zespołu. Vasilis śpiewał w kilku

zespołach, a jednym z najbardziej znaczących jest Horizon's

End.

Nowy krążek wydaliście tym razem nakładem No

Remorse. Jak doszło do podpisania tego kontraktu?

Dokładnie, poprzez No Remorse. Mieliśmy kontakt z

nimi jeszcze z czasów "Beyond", wykazywali zaintersowanie

realizacją "Vicious Dominion". Naszym celem

było wybranie kontraktu, który byłby sprawiedliwy

dla nas i dla tej płyty i właśnie No Remorse było

w stanie nam to zapewnić. Kontrakt, który nam zaproponowali

był najuczciwszy z wszystkich, które nam

przedstawiono. Włączając w to te, oferowane przez

wytwórnie metalowe o dużych nazwach, których nie

wymienię. Wiemy i czujemy, że uwierzyli w nasz materiał

i zrobili wszystko co najlepsze, co mogli zrobić by

nas wesprzeć. Tego właśnie oczekiwaliśmy.

Jak długo pisaliście ten materiał? Ile czasu spędziliście

w studiu?

Cały materiał poza "Eye of the Storm" został skomponowany

w 2011 roku. Tak długo jak studio nas

chciało… tak naprawdę to nie wiem. Używaliśmy mojego

własnego studia, kiedy minęły miliony godzin,

właściwie przestałem liczyć (śmiech). Przesłuchiwaliśmy

pełne numery po kilka razy i zaczynaliśmy od

nowa, szukając właściwego miksu, z którym czulibyśmy

się komfortowo. To był długi i pozbawiony relaksu

proces i sądzę, że doskonale to słychać.

Kto odpowiada za produkcję tego materiału? Jeste-

48

CROSSWIND


ście z niej zadowoleni?

Brzmieniem i produkcją zająłem się sam. Jak to mówią,

ten który nigdy nie jest zadowolony z rezultatów.

Sprawy nigdy nie chcą być "kompletne". Sądzę jednak,

że mogę powiedzieć, ze teraz jestem zadowolony z rezultatów,

a nawet bardziej niż zadowolony. Logistyczno-eksperymentalny

plan i ciężka praca kryje się za

"Vicious Domionion" i możesz to w pełni doświadczyć

na własne uszy. Ukryte jest tam wiele szczegółów

w miksie, które będą zyskiwać i będą odkrywane przy

każdym kolejnym odsłuchu.

Powalają mnie orkiestracje, które dodają jeszcze większej

potęgi i majestatu waszej muzyce. Kto jest ich

autorem?

Odpowiada za nie mój dobry przyjaciel i współpracownik

Kirk Gazouleas. Jest matematykiem uczącym na

odległej wyspie na morzu Egejskim i symfonicznym geniuszem.

W moim przekonaniu jego praca dorównuje

tej, którą tworzy Two Steps From Hell. Bardzo utalentowany

koleś. Zrobił orkiestracje do "From Ashes

Reborn", "Lords of Deceit" i do "Vicious Dominion". Reszta

została wykonana przeze mnie. Możesz też sprawdzić

jego pracę z Orion's Reign, gdzie balast został

przesunięty w nieco inna stronę, to gitary wspierają

symfoniczne fragmenty. Niesamowita sprawa.

Wasza muzyka łączy w sobie moc, melodie i epickość.

Czy według was są to niezbędne cechy dobrego

heavy metalu?

Tak, to dla mnie trójca święta. Dobry heavy metal

musi wypływać z serca, melodia musi być zaśpiewana,

riff ma wyrywać flaki, a rytm ma sprawiać w tobie wrażenie,

że jesteś w stanie sam jeden pokonać całą armię

gołymi rękoma. Tak właśnie powinien brzmieć dobry

heavy metal.

O czym traktuje warstwa liryczna? Przywiązujecie

dużą wagę do waszych tekstów?

Tak. Sprawdź nasze teksty… Wierzę, że jest coś co

stawia nas w innym miejscu niż większość dobrych zespołów.

Mamy coś do przekazania. Nawet jeśli kryje

się ona w alegoriach, to zapewniam, że tam jest. Staram

się by teksty były jak najdalej od metalowych

klisz. Na "Vicious Dominion" jest jeden motyw, opowiedziany

z dwóch punktów widzenia. Wiem, że może

być podatny na różne interpretacje, ale właśnie w tym

rzecz, aby był dla każdego inny.

Jedyne za co muszę was skarcić to okładka. Może

niektórym się podoba, ale ja nie jestem fanem takich

komputerowych grafik.

Rozumiem co masz na myśli. To jeszcze jeden wybór,

którego musieliśmy dokonać. Jakkolwiek kochaliśmy

nasz wcześniejszy styl, ale stwierdziliśmy, że nie będzie

pasował do nowego materiału. Jeśli zwrócisz uwagę na

liryki i przyjrzysz się dokładniej okładce, znajdziesz

tam całą historię o której opowiadamy na płycie. Rozumiejąc

twój punkt widzenia, jestem przekonany, że takiej

okładki "Vicious Dominion" potrzebowało. Potrzebny

jest czas, by pewne rzeczy odpowiednio zrozumieć.

(w oryginale "to sink in" czyli "nasiąknąć", "zgłębić"

- przyp. red.)

Jak będzie wyglądała promocja "Vicious Dominion"?

Jakieś koncerty?

Absolutnie. Już zagraliśmy kilka sympatycznych gigów

z Jag Panzer i Jack Starr's Burning Starr, jest też

plan na trasę po Grecji w lutym. A właśnie, może

wspaniali Polscy fani daliby radę przekonać jakichś

promotorów żebyśmy przylecieli na koncert do was?

Nie mamy żadnych problemów z tym, żeby otrzymać

zapłatę w postaci piwa i kiełbasek…! (śmiech).

epicką atmosferą oraz dużą ilością dobrych melodii.

Uważacie "Vicious Dominion" za wasze najlepsze

dzieło"? Jeśli tak to co według was się poprawiło od

czasów "Opposing Forces/Beyond"?

Wiem, że wszyscy tak gadają o każdym swoim nowym

albumie. W większości przypadków jest to kompletna

bzdura. Tym razem jednak, z ręka na sercu, tak właśnie

jest. To jest najlepszy album Crosswind. Po pierwsze,

pisanie numerów wyglądało zupełnie inaczej, jest

znacznie więcej warstw aranżacyjnych. Po drugie,

uważam, że "Vicious Dominion" jest albumem, który

może, a nawet powinien być słuchany od początku do

końca, również dla samego faktu docenienia wszystkich

motywów na nim zawartych. Po trzecie, dużo w

nim wariacji, różnych temp, nastrojów, wątków i rozwiązań.

Wszystko to, czego na "Opposing Forces/

Beyond" brakowało.

Jakie były i są wasze największe inspiracje?

Wielcy klasycy: Iron Maiden, Judas Priest, Helloween,

Accept, Manowar, Cromson Glory, Queensryche,

Riot - mógłby wymieniać bez końca. Jestem

pewien, że wiesz doskonale co mam na myśli…

Zdecydowanie(śmiech). Scena grecka posiada

naprawdę dużo wartościowych zespołów i fanów słynących

ze swojego oddania metalowi. Jak wyglądają

wasze stosunki z innymi grupami greckimi? Macie

swego rodzaju sojusz, czy też każdy działa na własne

konto?

To prawda, mamy całkiem niezłą scenę muzyczną w

Grecji. Sądzę, że wszyscy tu pasujemy, nie widzę podstaw

na złe relacje czy coś w tym guście. Chcę powiedzieć,

że nie ma żadnego formalnego sojuszu, każdy

robi to co należy i każdy powie, że jest w stanie zrobić

to lepiej, a wychodzi na to, że każda praca wychodzi

dobrze i tak… (śmiech)

Jakie muzyczne cele stawiacie sobie jako Crosswind?

Dobre pytanie. Cóż, osobiście, moim celem jestem robić

taka muzykę z której będę dumny. Chciałbym spojrzeć

w przyszłość, powiedzmy w trzydzieści lat od dziś

i posłuchać nagrań Crosswind, pomyśleć "kurczę, to

naprawdę fajne nagrania!". Jednakże nie wybiegając aż

tak daleko i nie zastanawiając się nad tym zbytnio: jeśli

ludziom się podoba to, co robimy to jest super. Jeśli zaś

nie, cóż, będziemy dalej to robić…

Plany na najbliższą przyszłość? Szykujecie jakieś

niespodzianki?

Zagrać tak dużo gigów ile się da, przygotować dobry

grunt na kolejny album i promować ten obecny tak

mocno, jak to tylko możliwe. Niespodzianka nie byłaby

niespodzianką, gdybym ją zdradził tu i teraz, czyż

nie? (śmiech)

Na razie cieszymy się z "Vicious Dominion", ale już

muszę zapytać czy jest szansa, że kolejna płyta ukaże

się szybciej (śmiech)?

Plan jest taki, żeby wyszła tak szybko jak tylko się da.

Niestety, nie mogę zdradzić kiedy ten moment nadejdzie…

(śmiech)

To już wszystkie pytania. Pozdrawiam i powodzenia.

Dzięki wielkie za wasze wsparcie!

Maciek Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Mam nadzieję, że ktoś chętny się znajdzie. Nakręciliście

klip do numeru tytułowego z płyty. Powiedzcie

coś więcej na temat tego przedsięwzięcia? Czyj

był pomysł? Gdzie go nagrywaliście? Czemu akurat

ten numer?

Cóż, to dobry moment na przekaz informacji… to doskonały

pomysł, żeby mieć klip, który wraz z muzyką

dotrze do ludzi. Reżyser nazywa się Kyriakos Papaemannaouil

i jest wschodzącą gwiazdą. Jesteśmy dumni

z rezultatu, zwłaszcza biorąc pod uwagę przeznaczone

na to środki. Filmowaliśmy w klubie 8Ball w

Theassalonikach (swoją drogą niesamowita miejscówa,

koniecznie ją obadajcie gdybyście byli w okolicy).

Wybraliśmy utwór tytułowy z tego samego powodu,

dla którego jest utworem tytułowym. Ma w sobie wszystkie

elementy, które sprawiają, że muzyka Crosswind

jest taka jaka jest. Oparty na riffach metal, z siłą i

CROSSWIND 49


na gorsze.

HMP: Spellcaster jest dość świeżą nazwą na metalowej

scenie. Co według ciebie sprawia, że wasza

muzyka jest bardziej wyróżniająca się od twórczości

innych kapel grających w podobnym stylu?

Gabe Franco: Cóż, Spellcaster istnieje już jakieś pięć

lat, ale zgodzę się z tym, że nasza nazwa jest dość nowa

w metalowym świecie. Nic nie wydaliśmy przez jakieś

trzy lata, więc pewnie dopiero teraz ludzie zaczynają

się z nami zaznajamiać. We wspomnianym okresie

mieliśmy dość znaczną zmianę w naszym składzie,

która była konieczna do tego, by zespół nadal funkcjonował.

Wpłynęło to także na to jak brzmimy muzycznie.

Jednak mimo to, wydaję mi się, że rdzeń Spellcastera

nadal jest obecny na nowej płycie. Nadal jesteśmy

pod wielkim wpływem starych klasyków metalu

jak Judas Priest czy Iron Maiden i tak dalej. Jednak

zaczęliśmy słuchać innych stylów muzycznych, których

cechy wbudowaliśmy w nasze nowe kompozycje.

Głównym powodem dla którego nasza nowa płyta wygląda

tak jak wygląda, jest fakt, że nie chcieliśmy brzmieć

jak dowolny inny zespół. Graliśmy to, co brzmiało

dobrze. Pewnie coś takiego mówiło milion razy milion

innych zespołów, ale to przesłanie jest prawdziwe

w każdym aspekcie życia - bądź sobą i podążaj tam

gdzie pragniesz.

Tyler Loney jest teraz wokalistą. Poprzednio grał na

gitarze w zespole. Dlaczego zmienił swoje obowiązki

w kapeli?

Nasz poprzedni perkusista oraz wokalista wpadli ostro

w narkotyki. Nie funkcjonowali jako członkowie zespołu.

Sytuacja była jasna i klarowna, albo ich wykopiemy

albo dajemy sobie spokój z całym zespołem,

ponieważ w ogóle nie poruszaliśmy się naprzód. Zdecydowaliśmy,

że Tyler będzie teraz śpiewał - miał sporo

doświadczenia a naszym poprzednim zespole, w

którym był wokalistą. Tak więc, wybór był oczywisty.

No to mamy też odpowiedź na pytanie co to za zmiany

u was miały miejsce ostatnio. Sięgnijmy więc

trochę dalej w przeszłość. Kapela pierwotnie nazywała

się Leatherwitch, jednak przechrzciliście ją na

Spellcaster...

Funkcjonowaliśmy jako Leatherwitch przez jakieś

trzy miesiące i to tylko lokalnie w Portland. Sama nazwa

nie odzwierciedlała typu muzyki, który chcieliśmy

grać, a poza tym jest bardzo dużo zespołów (dobrych

zespołów!), które mają "witch" w nazwie. Pewnego

dnia napisaliśmy utwór zatytułowany "Spellcaster" i

jakoś ta nazwa przylgnęła w naszych umysłach na

stałe.

Co było waszą inspiracją i pod kątem tekstów i muzyki?

Przy pierwszym albumie wpływy były standardowe.

NWOBHM, thrash, heavy. Przy drugiej płycie nasz

gust muzyczny był trochę bardziej poszerzony. Dalej

gramy old-schoolowe rzeczy, jednak czerpiemy przyjemność

ze słuchania wszystkiego co ma solidne kompozycje.

Trochę bardziej skupiamy się na melodiach i

na klimacie utworu. Teraz teksty piszę na spółkę z

Tylerem. Są o wiele bardziej nasycone emocjami.

Ostatnie trzy lata bez nagrania czegokolwiek, razem ze

Jak na tak młodą kapelę Spellcaster przeszedł dość

znaczące zmiany. Nie tylko personalne, ale także stylistyczne

i brzmieniowe. Wydana w tym roku druga

płyta studyjna, zatytułowana przewrotnie "Spellcaster",

jest tego najgłębszym wyrazem. Nowa odsłona

zespołu może nie przypaść zbytnio do gustu tym

fanom, którzy kultywują uwielbienie starej szkoły. Nie

można jednak powiedzieć jednoznacznie, że zmiana wyszła chłopakom

W kręgu ognia

zmianami w zespole i z codziennymi problemami, które

napotykamy, potrafią napełnić człowieka frustracją.

Dlatego staramy się oddać to najdokładniej jak potrafimy

w naszych tekstach.

Czy myślisz, że ta trzyletnia przerwa zmieniła wasze

podejście do tematu komponowania i pisania

utworów?

Tak, nasza muzyka jest już zupełnie inna, a samo

nasze podejście się drastycznie zmieniło. Skupiamy się

o wiele bardziej na melodiach i na tym by wokal pasował

do riffów. Wcześniej wyglądało to tak, że ktoś na

próbę przynosił jakiś riff i wokół niego budowaliśmy

cały utwór. Teraz ten proces jest o wiele bardziej udoskonalony.

Ale tylko trochę.

Co ze "Spells of Speed" oraz z "Under the Spell"?

Czy fani mogą kupić te świetne wydawnictwa od

labela lub bezpośrednio od zespołu?

Niestety, w tym momencie jedynym miejscem, gdzie

można nabyć te albumy jest Ebay. Earache posiada

pełnie praw do naszego debiutu i nie wznowiła jego

nakładu. Najprawdopodobniej nigdy tego nie zrobi.

Jest to całkiem irytujące.

Nowy album został wydany w kopertówce. Dlaczego

zdecydowaliście się na taką formę wydawnictwa,

a nie na normalny plastikowy jewel case?

Nasz budżet był bardzo skromny. Wybraliśmy kopertówkę,

gdyż w ten sposób mogliśmy wydać 300 egzemplarzy

za cenę 100, które by były w jewel casie.

Jednakże będziemy także robić dodruk tego albumu,

który zostanie wydany już jako "normalna" płyta CD.

Kto był autorem okładek do "Spells of Speed" i "Under

the Spells"? Dlaczego zdecydowaliście się na odejście

od formy malowanych okładek przy nowej płycie

i walnęliście na okładkę swoje foto?

Nasz przyjaciel Brandon Sterling namalował okładkę

do "Under the Spell" oraz narysował szkic do "Spells

of Speed". Szkic potem trafił do Andreia Bouzikova.

Na nowy album okładkę miał przygotować pierwotnie

Thomas Holm, który pracował już z Kingiem

Diamondem, Wolf i Mercyful Fate, jednak jego pomysły

nie współgrały z naszą wizją. Poszliśmy pewnego

dnia na plażę i zrobiliśmy kilka zdjęć w kręgu ognia.

Był to mój pomysł. Po jakimś czasie ktoś nam zasugerował

byśmy użyli jednego zdjęcia z tej sesji jako okładkę

na nowy album. Pomysł był na tyle intrygujący, że

dokładnie tak się stało. Wyszło całkiem fajnie.

Gracie na HOA 2015. W jaki sposób dokładnie trafiliście

na rozpiskę tego festiwalu?

W sumie bardzo prosto. Dostaliśmy maila od organizatorów

z pytaniem czy chcemy przyjechać zagrać, na

który odpowiedzieliśmy, że tak. Jesteśmy tym bardzo

podekscytowani! To będzie nasz pierwszy wypad poza

USA.

Jakieś słowa dla fanów metalu w Polsce na zakończenie

wywiadu?

Tak, zamierzamy zorganizować trasę w porze naszego

występu na HOA, więc spodziewajcie się nas także w

Polsce w przyszłym roku!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Co zadecydowało o tym, że postanowiliście

zacząć grać i połączyliście swe siły pod nazwą

Panzerhund?

Panzerhund: To, że Roman i Jarek znaleźli się w

jednym zakładzie pracy i ze sobą porozmawiali.

Pierwotnie mieli grać cholera wie co, ale nie mogło

się to inaczej skończyć, niż heavy metalem. W sumie

nie było specjalnych motywacji, czy powołań.

Mieliśmy grać i tyle. Później doszedł Karol, Michał,

a na końcu Drygas. Jak tabor wystartował,

tak do tej pory jedzie i miejmy nadzieję, że się rozpędza,

a nie hamuje!

Dla większości z was był to chyba pierwszy zespół,

tak więc pewnie pierwsze miesiące istnienia

zespołu poświęciliście na intensywne próby?

No tak się składa, że to był pierwszy zespół dla jednego

z nas - Romana. Reszta grała wcześniej w innych,

jednak dla większości z nas był to pierwszy

zespół heavy metalowy. Kiedyś Michał śpiewał w

obornickim Dagerze, a Drydżiet grał w okazjonalnym

projekcie o nazwie Invaders, zorganizowanym

z okazji zlotu fanów Iron Maiden. Reszta gdzieś,

kiedyś słuchała heavy metalu, ale nigdy aktywnie

się w nim nie udzielała. Pierwsze miesiące istnienia

to była walka o przetrwanie. To, że udawało się zorganizować

kolejną próbę było sukcesem. Roman z

Jarkiem rok kompletowali skład i szukali odpowiednich

ludzi, którzy chcieliby się zaangażować. Jak

już się udało, to machina nabrała rozpędu i próbowaliśmy

naprawdę sumiennie i regularnie. Do tej

pory staramy się nie odchodzić od norm i mieć stałą

rubrykę w kalendarzu pt: próba.

Panzerhund to dość oryginalna nazwa, nawiązująca

też chyba przy okazji do waszych fascynacji

sceną niemiecką?

"Przy okazji" to dobre określenie. Generalnie nazwa

powstała w dosyć spontaniczny sposób, bez celowego

nawiązywania do sceny niemieckiej, niemniej

jednak każdemu z nas bardzo blisko jest do brzmień

zespołów takich jak Accept, Sodom, Rammstein,

Kreator, Running Wild, czy Modern Talking.

Fakt, wpływów tych ostatnich mamy waszych

utworach najwięcej (śmiech). No i nie da się ukryć,

że jak traficie na koncerty do Niemiec, to dzięki

niej będziecie mieli automatycznie dobre przyjęcie?

Znajomi z Niemiec mówią, że nazwę mamy złą, bo

się kojarzy z wojną, a to dla nich wstydliwy temat.

Tak, że uściślając odpowiedź: tak, nie będziemy

mieli.

Ale chętnie nawiązujecie też do czasów świetności

NWOBHM czy współczesnego power metalu

- wszystko według waszego motto, głoszącego, że

skoro ktoś już wymyślił najlepszy gatunek muzyki

na świecie, to po co go modyfikować?

Tak. Zgadza się. Urodziliśmy się w złych czasach,

gdy popularność takiej muzyki jest mniejsza niż 20-

30 lat temu. Jakoś tak się złożyło, że każdemu z nas

najbardziej pasują takie dźwięki. Oczywiście w naszych

utworach gdzieniegdzie pojawia się growl, czy

jakiś break-down, ale to tylko i wyłącznie dlatego,

że po prostu pasowało to w poszczególnych miejscach

kompozycji.

Dość szybko wydaliście debiutancką EP-kę "First

Foto: Spellcaster

50

SPELLCASTER


Nabierająca rozpędu metalowa machina

Urodziliśmy się w złych czasach - deklarują muzycy tej młodej wrocławskiej grupy.

Dlaczego tak jest domyśli się każdy, kto posłucha ich utworów. Panzerhund gra bowiem

heavy metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych, inspirowany zarówno

NWOBHM jak i sceną niemiecką lat 80-tych. "Voice Of The City" jest ich drugim

wydawnictwem, ale zespół myśli już o singlu oraz planuje nagrania debiutanckiego albumu,

nie zapominając przy tym o koncertowych podbojach:

Bite", od tego czasu ustabilizował się też skład

zespołu, co miało chyba znaczący wpływ na waszą

działalność?

Zdecydowanie. Jesteśmy piątką zdeterminowanych

łachudr, które chciałyby pokazać się z jak najlepszej

strony zarówno na polskiej, jak i zagranicznej scenie

metalowej. Na razie mało kto o nas słyszał, dlatego

nagraliśmy EP, które ukaże się w styczniu. Miejmy

nadzieję, że materiał "podejdzie" naszej rodzimej,

wymagającej publiczności. Pierwsza EP "First Bite"

to był nasz "starter". Trzeba było mieć coś nagranego,

żeby móc startować w przeglądach, zainteresować

sobą innych, czy też przekonać kluby, że umiemy

grać i nie będzie totalnego obciachu na scenie

(śmiech).

Właśnie wtedy zaczęliście brać udział w różnego

rodzaju konkursach i festiwalach?

Skład ustabilizował się w styczniu 2012 roku.

Mniej więcej po ograniu materiału i po stworzeniu

kilku nowych utworów zaczęliśmy hasać po lokalnych

przeglądach - od kwietnia tego samego roku.

Pierwszy z nich nie odbił się większym echem (jeszcze

bez naszych koncertowych "stylówek" i choreografii),

nie można go nazwać klęską, bo dalej graliśmy

i nikt nas z klubu nie wyrzucił, jednakże potem

było już trochę lepiej. Zdobyliśmy kilka nagród, a

potem nawet braliśmy z sukcesami udział w przeglądach

poza Wrocławiem - tutaj np. wygranie Ligi

Rocka w Jeleniej Górze.

Co dają takie występy młodemu, przebijającemu

się wśród setek innych grup, zespołowi, poza rzecz

jasna, nagrodami, dyplomami czy ciepłymi słowami

od jurorów, nierzadko wybitnych muzyków?

Poza tym co wymieniłeś, jeszcze istotne jest zbieranie

nowej publiczności. Po występie zawsze wpadnie

do grona słuchaczy kilka nowych osób. Na takich

przeglądach zdarzają się gwiazdy wieczoru, w

postaci znanych, polskich zespołów. Można wówczas

usłyszeć prywatną recenzję na temat własnej

twórczości, czy też zdobyć kontakty na przyszłość.

Zresztą koncerty to chyba znaczący aspekt waszej

działalności, gracie chętnie i często, jeśli tylko są

sprzyjające ku temu warunki?

Dobre określenie - sprzyjające warunki. Staramy się

nie grać za często w naszej miejscowości, żeby nie

znudzić fanów. Zdarza się nam grać w innych miejscowościach

i takie propozycje są przez nas zawsze

mile widziane. Bardzo miło wspominamy wypady

do Poznania, czy koncert w Zamościu.

Testowaliście na żywo utwory które trafiły na

wasz drugi materiał "Voice Of The City"?

Nie da się ukryć. Są utwory, które powstały już w

trakcie procesu produkcji pierwszej EPki, np. "Arise"

i tytułowy "Voice Of The City". Ogólnie można powiedzieć,

że kawałki były dobrze odebrane. Niektórym

wbiły się całkiem mocno do głowy nasze refreny.

A kilka z nich doczekało się nawet alternatywnych

wersji.

Ich dobry odbiór utwierdzał was w przekonaniu, że

podążacie w dobrym kierunku?

Tak, zgadza się. Gdyby się nie podobały, gdyby nie

było pogo pod sceną, na pewno nie mielibyśmy powodów,

żeby iść do studia nagrać materiał.

Nie zdecydowaliście się jednak na nagranie albumu,

ponownie proponujecie krótsze wydawnictwo?

Aby wydać album, to jednak trzeba mieć konkretny

i spójny materiał. Trzeba mieć też pomysł aby cała

płyta była jednym spójnym dziełem. Myślę, że ten

etap jeszcze przed nami - jak na razie ciężko pracujemy.

Dodatkowo dochodzi kwestia finansów i promocji.

Na nagranie CD potrzeba większych funduszy,

odpowiedniego zaplecza i dobrze byłoby być

po słowie z wydawnictwem. Na razie skupiamy się

na mniejszych formach. W 2015 roku mamy dość

konkretnie zaplanowane nagranie singla, ale to

przyszłość.

Na "Voice Of The City" nie brakuje udanych

utworów, jak dynamiczny opener "The Journey",

niemal speed metalowy "Nuclear Midgets" czy

zróżnicowany, najdłuższy tu "Warzone" - każdy z

nich jest autorstwa kogoś innego, jednej osoby czy

dziełem zespołowym?

Są to zdecydowanie dzieła zespołowe. Wiadomo, że

Foto: Panzerhund

zaczyna się zazwyczaj od riffów, które przyniosą

chłopaki, potem jednak siadamy razem i układamy,

żeby kawałki "jechały". Czasem powstaje kilka wersji,

które bardziej dynamicznie ewoluują i tworzą

jedną - ostateczną. Każdy członek zespołu miał coś

do powiedzenia w kompozycjach każdego z nagranych

utworów.

Tak jak główne partie wokalne są tu całkiem OK.,

to już chórki brzmią totalnie amatorsko - może na

koncercie ujdą, ale w nagraniach studyjnych brzmią

jak parodia, co według mnie znacząco obniża

jakość tych utworów - nie mogliście tego bardziej

dopracować?

Nie podoba ci się "Rururururu"? No popatrz, a zawsze

słyszeliśmy kompletnie odwrotne opinie.

Widać to kwestia gustu lub też naszego braku talentu.

Ludzie chętnie śpiewają z nami partie chórków,

a dotychczas (nie licząc początków "chórkowania")

nikt nie miał do nich zastrzeżeń. Jesteś pierwszy!

Bo jestem starym marudą (śmiech). A skąd pomysł

na te mroczne klawiszowe partie w utworze

tytułowym czy "Warzone", albo growling w tymże

oraz "Arise"?

Heavy metal to też growl. Bardzo nam pasował

kompozycyjnie w tych miejscach i grzechem było go

nie dodać. "Warzone" ma dość rap-core'owy wstęp.

W tle było dość pusto i trzeba było w jakiś sposób

to wypełnić. Nie chcieliśmy wszędzie zapychać

dziur gitarami, toteż poprosiliśmy naszego realizatora,

żeby nagrał tam partię klawiszową. Wybraliśmy

mroczny pad, gdyż utwór jest o tematyce wojennej,

a w przeciwieństwie do obrazu z "Czterech

pancernych", czy komedii z Frankiem Dolasem

wojna była raczej strasznym przeżyciem. Wikingowie,

o których mowa w tekście nie mieli skrupułów

w zabijaniu, więc dla cywilów było to traumatyczne

(i często ostatnie) przeżycie - stąd dobór takiego

wstępu.

"Voice Of The City" to demo, zapowiedź waszego

kolejnego materiału czy EP-ka?

EP-ka. Chcemy nią pokazać, że umiemy cokolwiek

zagrać (śmiech) Dalsze wydawnictwa zależą od

odbioru "Voice Of The City". W styczniu jedziemy

do Warszawy zarejestrować ślady bębnów i basu do

nowego singla. Będą tam dwa utwory. Jeden bardziej

"panzerhundowy", a drugi dużo mocniejszy -

taki bonus track.

Póki co można ten materiał odsłuchać na Youtube

- planujecie jego profesjonalne wydanie?

W sieci na początku udostępnimy tylko singiel -

"Warzone". Premiera planowana jest na 19 stycznia

Później będzie pre-order naszej płyty, którą zamierzamy

elegancko wydać.

Szukacie bądź macie już wydawcę, czy też będziecie

firmować go samodzielnie?

Jeśli masz kogoś chętnego na wydanie EP-ki, to z

przyjemnością przyjmiemy kontakt! (śmiech) Wydawnictwa

jak już chcą coś wydać to musi być to

CD.

Czyli to nie jest tak, że płyty to dla młodych ludzi

jakiś przeżytek, chcecie zostawić po sobie jakieś

materialne ślady istnienia, a nie tylko pliki gdzieś

w sieci?

Obecna kultura/etap rozwoju społeczeństw wymaga

sporej aktywności w sieci, ale spokojnie! Kilka sztuk

"przeżytku" wyślemy do waszej redakcji (śmiech)

Wojciech Chamryk

PANZERHUND

51


Epic Metal to wyjątkowo mało płodny gatunek i jest tak

naprawdę tylko kilka nazw w miarę regularnie wydających

płyty i obracających się w tej stylistyce. Są Manilla Road, Holy Martyr,

Doomsword czy Battleroar, ale za to z drugiej strony swój szlachetny żywot zakończyły

Assedium czy przepotężny Ironsword. Dlatego ogromnie cieszy każdy nowy

przedstawiciel tej niezbyt licznej sceny. Włoski Ryal powstał w 2009 roku, a swój debiut

wypuścił cztery lata później. Prawdziwie epicki heavy metal w ich wykonaniu zrobił na

mnie spore wrażenie i z niecierpliwością czekam na ich kolejny wytop. Zresztą kichy być nie mogło skoro

założycielami Ryal jest dwóch byłych muzyków wspomnianego wcześniej Holy Martyr, perkusista Giacomo

Macis oraz gitarzysta Carlo Olla, który odpowiedział na kilka moich pytań.

Kocham epickość w każdej z jej form

HMP: Jak doszło do powstania Ryal i czemu przez

pierwsze cztery lata nie wypuściliście żadnego materiału?

Chociaż słuchając "Alliance" warto było czekać

(śmiech).

Carlo Olla: Ryal powstało w 2010 roku w wyniku kolaboracji

wokalisty Alessandro Bordigoni i mnie, gitarzysty

Carla Olla; naszym pragnieniem było stworzyć

epic metalową grupę grającą w starej stylistyce. Do tego

projektu zwerbowaliśmy perkusistę Giacoma Macisa

oraz basistę Nicolę Pirasa. Naszym pierwszym wydawnictwem

był "Alliance" z 2013 roku, który zawierał

stare utwory w nowych aranżacjach, tworząc w ten sposób

koncept album.

Właśnie, "Alliance" to koncept album. Możecie pokrótce

przedstawić historię jaką przedstawia? Kto jest

autorem tekstów?

Historię do konceptu napisał Alessandro Bordigoni.

To opowieść fantasy , która potrzebuje obecności aktorów

teatralnych. Alessandro już nie jest naszym wokalistą,

więc "Alliance" nie będzie miał żadnej kontynuacji…

jednakże nie należy mówić nigdy więcej!

Co powstało pierwsze, muzyka czy teksty? Od początku

zakładaliście, że to będzie koncept?

Muzyka jest tłem moich kompozycji, najpierw piszę

muzykę, a dopiero potem teksty. Moja pasja do muzyki

wychodzi z klasycznego wychowania, jestem też wielkim

fanem muzyki filmowej… może tego nie widać, ale wszystko

zrodziło się po dwóch latach intensywnych testów i

nauki…

Ostatnie wersy pozwalają sądzić, że być może będzie

kontynuacja tej historii. Mam rację?

Tak, to prawda… ale nie wiem czy kiedykolwiek powstanie

sequel. Obecnie pracujemy nad drugim albumem,

ale nie będzie on konceptem.

W jaki sposób powstaje wasza muzyka? Macie jakiegoś

głównego kompozytora czy może pracujecie wspólnie?

Pomysł wychodzi ode mnie, a potem wszyscy nad nim

pracujemy. Zazwyczaj to ja komponuję utwory, a następnie

aranżuję cały zespół.

Ile czasu spędziliście w studiu? Kto odpowiada za brzmienie?

Uważacie, że udało wam się wszystko to co

sobie założyliście?

Niestety, spędzam mnóstwo czasu w studio, ale w tym

samym czasie myślę jak zrobić wszystko tak, by otrzymać

jak najlepszy produkt… ale przynajmniej o tym

myślę! Mario Picci był producentem, jeszcze nie wiem

czy następny album będzie produkowany przez niego,

ale mam nadzieję, że nie!

Jak wam się udało osiągnąć taki rycerski, średniowieczny

klimat? Doskonale pasuje do waszej muzyki.

Lubię średniowieczną muzykę bardziej od tego, co powstaje

jako soundtracki do filmów historycznych. Słyszę

w tej muzyce narodziny i głębię, kocham ten gatunek.

Kocham epickość w każdej z jej form.

Wśród swoich inspiracji podajecie samych klasycznych

oraz filmowych kompozytorów. Nie inspirują was

żadne metalowe grupy?

Możliwe… ale... Judas Priest, Malmsteen, Manowar,

Virgin Steele, Omen, Manilla Road, Helstar, Candlemass…

wszystko z niemieckiego power z lat 80-tych

i tak dalej… Myślę, że w moich kompozycjach zawsze

znajdzie się coś z tych zespołów.

Część z was grała wcześniej w takich grupach jak

Salem's Lot i ubóstwianym przeze mnie Holy Martyr.

Skąd natomiast wzięliście Michaela i tak znakomitego

wokalistę jak Giampiero?

Tak, Alex Bordigoni był wokalistą Salem's Lost, Giacomo

Maci i ja graliśmy w Holy Martyr. Giacomo do

2006, a ja do 2004 roku. Michael i Giampiero to nasi

starzy znajomi, dlatego tak łatwo było ich zwerbować do

zespołu.

Jak doszło do podpisania papierów z My Graveyard?

Podejrzewam, że jest to dla was idealny label?

To było bardzo łatwe, wysłałem nasze demo do My

Graveyard Production i po trzech tygodniach odebrałem

od Giuliano entuzjastyczną odpowiedź odnośnie

naszej roboty. Zostawiliśmy My Graveyard Production

całą dystrybucję. Wszystko idzie dobrze, nie

mamy żadnych ukrytych pragnień.

Jak wygląda promocja "Alliance"? Udało wam się już

zaistnieć w świadomości fanów? Macie już wizję przyszłych

albumów? Komponujecie już może jakieś nowe

numery?

"Alliance" dla nas jest zamkniętym rozdziałem! Przewróciliśmy

kartkę na psutą stronę i teraz myślimy o nowym

albumie. Nie jestem pewien, ale sądzę, że będzie to

bardziej kompletny album, nie będzie konceptem, ale

będzie zawierał przynajmniej trzy albo cztery numery

więcej.

Jak wygląda kwestia koncertów? Trochę ich gracie, ale

czy to wam wystarcza? Gdzie będzie was można

zobaczyć?

Ostatnio graliśmy 29 listopada z Blazem Bayley'em. w

okresie od marca do października nie graliśmy wcale.

Moglibyśmy grać częściej i więcej, ale mieliśmy mnóstwo

problemów ze składem, teraz zaś pracujemy nad nowym

albumem i to jest dla nas najważniejsze.

Swego czasu Włochy podobnie jak Grecja słynęły z

silnej młodej sceny epic metalowej, w której pokładałem

ogromne nadzieje. Jednak w pewnym momencie

pojawił się zastój i płyty w tym klimacie wychodzą

bardzo rzadko. Wiadomo, że nie liczy się ilość tylko

jakość, ale poza takimi zespołami jak Wotan, Holy

Martyr, Doomsword czy nie istniejący już Assedium

ciężko znaleźć następców. Czemu tak się dzieje?

Epic metal to niszowy gatunek, granie tegoż to poświęcenie

i mała kasa, mnóstwo energii i jeszcze mniej kasy.

W dzisiejszych czasach ciężko w ten sposób wyżyć…

praca i inne problemy osobiste też mają wpływ na zespół…

To bardzo trudne dla zespołów trwać razem

przez wiele lat w tym samym składzie. Oznacza to posiadanie

pasji, by utrzymać epickość, jednakże mam nadzieję,

że ta scena będzie zawsze aktywna!

Jakie macie najbliższe plany? Możemy oczekiwać jakichś

niespodzianek z obozu Ryal?

Mam nadzieję. Myślimy o teraźniejszości i żyjemy z

dnia na dzień!

To już wszystkie pytania. Chcielibyście przekazać coś

polskim metalowcom?

Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce, może nawet

na żywo…. Życzę wam wszystkiego najlepszego, epicki

metal na zawsze!!! Sprawdzajcie naszą stronę na Facebooku…

Chwała!!!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HMP: Jak na niespełna dziesięć lat istnienia

naprawdę idziecie jak burza, bo wydaliście w tym

czasie pięć płyt, co daje całkiem niezłą średnią,

wliczywszy w to trzy lata przerwy pomiędzy

trzecim a czwartym wydawnictwem...

Damiano Ammannati: Mieliśmy wiele pomysłów

i myślę, że to ten typ muzyki, który może być rozpatrywany

znacznie szerzej niż sobie to wyobrażaliśmy.

Nie chcieliśmy robić niczego zupełnie nowego,

ale raczej coś unikalnego. Każdy album jest

kolejnym etapem rozdziałem naszych poszukiwań,

to dla nas bardzo stymulujące.

Co takiego ekscytującego ma w sobie tradycyjny

heavy metal, że właśnie w nim spełniacie się w

stu procentach, nie na przykład w czymś bardziej

ekstremalnym?

Osobiście lubię bardziej ekstremalne rzeczy, ale

myślę, że klasyczny heavy metal może być bardziej

sugestywny niż ten znany nam obecnie. Niefortunnie

ten gatunek stracił swoją atmosferę i złowrogość,

więc próbujemy przywrócić tę magię i

emocje. To naturalne dla nas, nie pozujemy. To było

szczególne uczucie, które mnie tak bardzo uwiodło

- resztę zespołu też - to właśnie klasyczny heavy

metal dał nam możliwość by się uzewnętrznić, w

naturalny, klasyczny sposób. (śmiech)

Niebagatelny wpływ na taki stan rzeczy mają

pewnie też wasze fascynacje muzyczne? Pewnie

od zawsze byliście fanami Maiden, Priest,

Accept, etc., etc.?

Osobiście bardziej byłem zafascynowany atmosferą

niż sferą muzyczną. Jednakże, pozostali członkowie

zespołu nadal są fanami, jak zasugerowałeś; ja

bardziej siedzę w latach 70-tych, co ma związek ze

stanem umysłu, którego nie jestem w stanie opisać.

A co z przedstawicielami włoskiej sceny? Bo

ilekroć rozmawiam z muzykami z twego kraju, to

jakoś niezbyt często powołują się na wpływy

włoskich kapel, niekiedy przecież bardzo zacnych,

jak np. Strana Officina czy Danger Zone?

Mamy duży respekt dla tych wszystkich, którzy

ciężko pracują nad swoją muzyką, nieważne czy są

Włochami czy też nie; może to trudne do zaakceptowania,

ale nasza muzyka nie ma nic wspólnego z

innymi zespołami. My tworzymy nasz świat. Może

tak się zdarzyć, że znajdujesz u nas jakieś podobieństwo

do innych zespołów, ale to odosobnione

przypadki. Inna sprawa, że przywoływanie wielkich

nazw w kontekście naszej twórczości jest zawsze

miłe.

Zresztą to w ogóle jest dość dziwna sytuacja, bo

wygląda na to, że włoscy fani metalu z zasady

preferują zagraniczne zespoły, lekceważąc nieco

dokonania rodzimych kapel?

Ważną sprawą w muzyce jest jej szczerość, marka,

zadowolenie gdy jest odtwarzana. Ogólnie to wiele

elementów, których tu we Włoszech naprawdę nie

widzę. Zwłaszcza, że większość muzyków jest zainteresowana

raczej nudnymi konkursami aniżeli

ciężką pracą. Gdyby byli bardziej wiarygodni to by

tworzyli coś znacznie lepszego. Naprawdę wierzę w

to, że jeśli jesteś zdeterminowany i poważnie podchodzisz

do tego co robisz, to możesz przekonać do

Foto: Ryal

52

RYAL


siebie wielu ludzi. Z drugiej strony fani metalu też

podążają za tym o czym się mówi, zamiast za tym

co ukryte i zazwyczaj naprawdę dobre!

Nie zniechęciło was to jednak od założenia

Renegade? Gracie przede wszystkim dla siebie,

cała reszta to już tylko ta tzw. wisienka na torcie?

Granie jest jak terapia czy studiowanie. Lubię dzielić

się muzyką z innymi, tym co stworzymy. Lubię

efekty i reakcje, które wywołuje wśród fanów. Lubię

to "coś" co fani dają nam w zamian, tę kontrreakcję,

zabawę i emocje. Postrzegam więc muzykę

jako rytuał, a on potrzebuje widowni, by wytworzyć

energię.

Mieliście też chyba o tyle łatwiejszy start, że zapoczątkowany

w 1997 roku sukces drugiej fali

tradycyjnego metalu przywrócił zainteresowanie

tym gatunkiem, wobec czego udało wam się od

razu znaleźć wydawcę?

Nieszczególnie, szczerze mówiąc…

Z kolei później podpisaliście kontrakt z cenioną

firmą My Graveyard, ale jakoś się w niej nie

utrzymaliście - opiewał tylko na dwie płyty czy

były jakieś inne przyczyny, że "Can't Stop The

Fire" musieliście wydać samodzielnie?

Nie było to nic osobistego. Planowaliśmy wydać

wspólnie kolejną płytę, można powiedzieć, że

chcieliśmy zrobić małą antologię. Wszystko było

gotowe, obie strony były dogadane, ale zmieniliśmy

zdanie, myślę, że mieliśmy do tego prawo.

Nie było wam chyba wtedy łatwo, włącznie ze

zmianami składu, etc., dlatego też taka deklaracja

w tytule?

Przechodziliśmy przez trudny okres, to normalne,

ale ostatecznie możemy uznać się za szczęściarzy,

kaperując tak utalentowanych gości, z którymi obecnie

pracujemy. Kiedy dochodzi do sedna, to cóż,

pasowało to do apokaliptycznego konceptu albumu…

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło,

bo skład się ustabilizował, a w dodatku

udało się wam podpisać kontrakt z niemiecką

Pure Underground Records, firmującą "Thunder

Knows No Mercy"?

Tak, jesteśmy zadowoleni z zaufania wytwórni

nam zaraz po przesłuchaniu tej płyty, to było niesamowite!

Tak więc to zainteresowanie przyszło do

nas samo, naturalnie.

W takiej atmosferze pracuje się chyba znacznie

łatwiej, a wnosząc z jakości zamieszczonych na

tej płycie utworów, pomysły musiały się wam

sypać niczym z przysłowiowego rękawa?

Opowiadamy o osobistych doświadczeniach, jesteśmy

absolutnie szczerzy i ktoś to dostrzegł w tych

utworach. Myślę, że my nie gramy normalnej ciężkiej

muzyki, ale coś innego, bardziej mocarnego,

coś co łamie wszelkie reguły. Robimy co czujemy,

nic ponadto…

Zawsze wchodzicie do studia z materiałem przygotowanym

w stu procentach czy zdarza się, że

coś znacznie zmieniacie bądź nawet piszecie w

studio?

Wszystko musi być po prostu idealne, musi

Włoscy pracoholicy wracają z kolejnym,

już piątym albumem. "Thunder Knows

No Mercy" zainteresuje na pewno

wszystkich zwolenników tradycyjnego,

archetypowego heavy metalu -

czerpiącego z najlepszej szkoły lat

80-tych, ale też szczerego, świeżego i

totalnie bezkompromisowego. Gitarzysta

Damiano Ammannati

opowiada nam o swojej recepcie na

sukces i okolicznościach powstania

tej tak udanej płyty:

Maniakalnie dążyć do celu

brzmieć tak jak my sobie tego zażyczymy, więc czasami

trzeba znaleźć telepatyczne porozumienie pomiędzy

nami wszystkimi, a to wymaga czasu, aby

wizja była spójna z tym co chcemy wszyscy. Naszym

celem w procesie kreacji jest instynktowne,

wręcz maniakalne dążenie do celu. "Thunder

Knows No Mercy" pod każdym względem nawiązuje

do czasów świetności heavy metalu z wczesnych

lat 80-tych, począwszy od warstwy muzycznej,

poprzez archetypową okładkę, nawet do ilości

utworów i czasu trwania płyty, zbliżonej do

winylowych standardów tamtych lat... Kopiowanie

lat 80-tych jest bardzo ograniczające, z wielu powodów.

Od czasu gdy mamy kompaktowe dyski jako

Foto: Renegade

symbol naszych czasów, z tą całą szybkością, brakiem

refleksji - owszem, po wydaniu albumu w formacie

CD naszym celem jest wypuszczenie też wersji

winylowej. Nie żeby uczcić tamten czas - aż tak

romantyczni nie jesteśmy - ale by nadać zagubiony,

właściwy kształt całej płycie. Mamy nadzieję, że

stanie się to wkrótce.

Lubicie ostre, szybkie i zarazem melodyjne kompozycje

jak "Nobody Lives Forever" czy "The

World Is Dying", ale nie unikacie też bardziej

rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji - to

druga strona twórczości Renegade?

Można powiedzieć, że niektóre klimaty, które

chcieliśmy stworzyć potrzebowały innych aranżacji,

ale tego samego zaangażowania. Nie chcemy się

nigdy znudzić naszą muzyką, to wszystko czego

szukamy. Nie widzę tej kompleksowości, o której

mówisz, ale coś głębszego, obsesyjnego, silnie powiązanym

z metalem, co nie jest zbyt częste. Tak,

że to nie jest żadna inna strona, ale pełniejsze

podejście, gdzie szukaliśmy czegoś innego niż technika

i tak dalej, ale zwłaszcza naszych emocji i odczuć.

Co ciekawe nie rozciągacie tych utworów do kilkunastu

minut; poza "Trail Of Tears" zbliżającym

się do 9 minut są one znacznie krótsze -

uznaliście, że czas trwania 5-6 minut jest optymalny

przy takim zagęszczeniu aranżacji chociażby

"Into The Flame"?

Mam nadzieję, że magia w naszej muzyce jest niezależna

od czasu trwania poszczególnych utworów

(śmiech), ponieważ są one silnie nacechowane

emocjonalną atmosferą, którą staramy się tworzyć

od samego początku, aż do końca danego numeru.

To dla nas bardzo ważne: utrzymać słuchacza jak

najdłużej w napięciu, ale to my musimy zainicjować

ten proces.

A jak te dłuższe, rozbudowane kompozycje prezentują

się na koncertach, bo zakładam, że nie

ograniczacie się na nich do wykonywania tylko

tych krótszych, nieco prostszych utworów?

Osobiście wolę grać numery w ich najbardziej surowej,

klasycznej formie: głos, bas, gitara i perkusja.

Każdy dźwięk musi być agresywny, nie odmienny,

ale prawdziwy w intensywności.

Są dwie szkoły: jedni artyści w ramach trasy trzymają

się pewnego schematu, na każdym koncercie

grając to samo. Inni przygotowują znacznie więcej

utworów i potrafią zaskoczyć fanów czymś

nieoczekiwanym - dlaczego wolicie tę drugą

opcję?

Jeśli chcesz dobrego gigu nie możesz tracić energii,

intensywności od samego początku aż do jego

końca, tak więc każda strategia jest dobra.

Występy promujące "Thunder Knows No Mercy"

będą dobrą okazją do zarejestrowania waszego

materiału koncertowego czy też przy obecnej

kondycji przemysłu muzycznego jesteście

zbyt małym zespołem na wydanie DVD?

Pewnie, jesteśmy otwarci na wszystko.

Nie znaczy to jednak, że nie chcielibyście posiadać

w swej dyskografii takiego wydawnictwa?

Liczę, że doczekamy się takiego wydawnictwa, ale

nie jest to dla mnie priorytet.

Myślę, że nawet jeśli nie teraz, to przy okazji

kolejnej płyty w końcu dopniecie swego, bo przecież

udowadnialiście już niejednokrotnie, że

muzyka i zespół znaczą dla was bardzo wiele -

dziękuję za rozmowę!

Dziękuję bardzo! Nadal słuchajcie prawdziwego,

klasycznego metalu!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

RENEGADE 53


Czas dopisać kolejny rozdział jednej z heavy metalowych legend lat 80-tych

Zespół powstał w 1982 roku i zyskał sławę w głównej mierze dzięki charyzmatycznej

wokalistce Ann Boleyn. Po nagraniu dwóch albumów przepadli. Potem w 2003r.

ukazał się "Will Not Go Quietly", który nie odniósł wielkiego sukcesu. Tak minęły kolejne

lata i zespół ponownie przepadł bez wieści. Ann zebrała w końcu nowych muzyków i

postanowiła znów powrócić z Hellion. Tym razem mini album "Karma's a Bitch" pokazuje,

że zespół jest silny i w formie jak w latach 80-tych. O nowym dziele, przyszłości oraz

początkach Hellion udało się porozmawiać z samą Ann Boleyn.

HMP: Witam, w końcu doczekaliśmy się powrotu

jednej z najważniejszych formacji metalowych,

które błyszczały w latach 80-tych. Tak, Hellion

powrócił do świata żywych. Dlaczego akurat

teraz? Dlaczego wcześniej nie było to możliwe?

Ann Boleyn: Bezpośrednio po opuszczeniu Détente,

rozpoczęłam prace nad reformacją Hellion. Kiedy

okazało się, że oryginalni członkowie nie mogą

podróżować z powodu rodzinnych obowiązków,

zdałam sobie sprawę, że muszę znaleźć nowych.

Ann tylko ty zostałaś ze starego składu, który

tworzył Hellion. Jak udało ci się znaleźć nowych

muzyków?

Dave Reffett i Michael Angelo Batio obaj rekomendowali

Maxa. To było jasne zaraz po tym gdy

okazało się, że mamy podobne wpływy i jest między

nami porozumienie w kwestii pisania. Byłam pod

wrażeniem etyki pracy Maxa, którą bardzo trudno

znaleźć u tak młodych muzyków.

Pierwszym krokiem do waszego powrotu była bez

wątpienia dwu płytowa komplikacja "The Helion

and Back" , która zawiera najważniejsze przeboje

Hellion. Co możesz więcej powiedzieć o tym wydawnictwie?

Czy miała ona na celu przyciągnąć

nowych fanów, którzy nieznaną marki Hellion?

Czy cel był zupełnie inny?

wyjątkowo agresywnym utworem. Znajdziemy w

nim mieszankę nowoczesności, Black Sabbath,

Dio czy Judas Priest. Najpiękniejsze w tym kawałku,

jest to że znakomicie odtwarza nam lata

80-te. Ta kompozycja imponuje melodyjnością,

energią i jest to Hellion jaki znam z tamtych lat

80. Czy ciężko było odtworzyć styl tamtego

Hellion z zupełnie nowymi muzykami?

Nie było potrzeby tworzyć na nowo żadnego konkretnego

stylu. Mamy te same gusta. Dlatego jesteśmy

zespołem. Jak powiedziałeś, minialbum "Karma's

A Bitch" jest bardzo agresywny od początku

do końca. Ja nie lubię krzyczeć w każdym utworze.

Lubię okazywać wachlarz emocji, zuepłenie odmiennych

od typowej agresji czy gniewu. Osobiście

najbardziej lubię "Betrayer", bo jest w nim wiele

różnych warstw wokalnych. Zaczyna się spokojnie.

Przechodzi do typowo thrashowych partii wokalnych

i kończy się tradycyjnym metalem.

Drugim utworem z tej płyty jest "Karma's a Bitch".

Tutaj mamy typowo mroczny klimat, który

przywołuje na myśl stary Black Sabbath z czasów

"Heaven and Hell" czy też "Shades of Death"

Accept. Czy taki był wasz zamiar? Czy jesteście

zadowoleni z ostatecznego efektu?

Max, Simon i ja jesteśmy odpowiedzialni za

napisanie "Karma's A Bitch" i robiliśmy to w mieszkaniu

Maxa. Kiedy poszliśmy do studia nie byłam

zadowolona ze swoich tekstów, i fraza "Karma's

A Bitch" przyszła mi wtedy do głowy sama.

Zmiana tytułu tego kawałka stała się motywem

przewodnim całego minialbumu. I tak, jestem bardzo

z tego powodu zadowolona.

Nie można też pominąć wyjątkowo szybkiego

"Hell Has No Fury". W skrócie jest to typowy

utwór Hellion, który brzmi jak zaginiony utwór z

debiutanckiego albumu. Kto jest odpowiedzialny

za jego stworzenie?

Max, Simon i ja napisaliśmy wspólnie "Hell Has

No Fury".

Dostaje demówki przez cały czas i nigdy nie miałam

problem z wyszukiwaniem utalentowanych muzyków.

Scott Warren i Simon Wright to bardzo utalentowani

muzycy, którzy przecież grali z Ronnie

James Dio. Czy to oni odegrali najważniejsza rolę

w obecnym brzmieniu Hellion? Czy to właśnie

dzięki nim Hellion wciąż brzmi jak w latach 80?

Ja zawsze piszę melodie i teksty. Simon Wright,

Maxxxwell Carlisle razem ze mną piszą muzykę.

Scott Warren dopiero później dopisuje swoje partie.

Każdy pełni ważną role na płycie "Karma's Bitch".

Mówiąc o współczesnym składzie Hellion, trzeba

tutaj zwrócić szczególną uwagę na gitarzystę

Maxxwella, który jest bardzo utalentowanym

muzykiem. Potwierdzeniem tego są jego całkiem

udane albumy solowe. Jak doszło do zatrudnienia

Maxxa?

Foto: Hellion

Tak. Pierwszym pomysłem na "To Hellion &

Back" było zaprezentowanie nowego utworu "Hell

Has No Fury". Chcieliśmy też by fani wiedzieli

gdzie zaczęliśmy.

Największym testem okazał się mini album

"Karma's a Bitch", który nie tak dawno ujrzał

światło dziennie. To wydawnictwo zawiera pięć

utworów i chciałbym teraz skupić się trochę na

tym dziele. Pierwszą rzeczą, która przykuwa uwagę,

to równie mroczna okładka co ta z debiutu.

Czy celem było nawiązanie do "Screams In the

The Night", który dla wielu fanów heavy metalu

jest kultowy?

Nie zamierzałam kopiować brzmienia żadnego

wcześniejszego albumu Hellion. Moim zamierzeniem

było zrobić trochę dobrej metalowej muzyki,

którą ludzie polubią i będą się nią cieszyć podczas

naszej trasy.

Ten mini album otwiera "Betrayer", który jest

Czy przebojowy "Watch The City Burn" jest hołdem

dla Ronniego James Dio i jego albumu "The

Last In Line"? Można tak stwierdzić, zwłaszcza

kiedy zestawimy wasze style i klimat. Czy taki

był zamiar?

Niektóre z wcześniejszych materiałów Hellion było

produkowane przez Ronniego kiedy on sam pracował

nad "The Last In Line". "Watch The City Burn"

nigdy nie miał być hołdem dla Ronniego. Jednakże,

fakt, że tak stwierdzasz jest sporym komplementem.

Na sam koniec mamy "Rockin Till The End",

który potwierdza że Hellion wciąż potrafi tworzyć

wielkie hity. Jaka jest wasza recepta na tego typu

kompozycje?

Jestem wielką fanką Deep Purple i zasugerowałam,

że powinniśmy zacząć ten numer czymś na kształt

"Highway Star". Pomysł na słowa przyszedł w trakcie

jego rejestracji w Total Access Studios. W

tym samy studio, w którym Hellion nagrywał w

1985 roku. To było także to samo studio, w którym

Ronnie, Scott i Simon wielokrotnie nagrywali razem

z inżynierem dźwięku Wynem Davisem.

Kiedy nagraliśmy naszą ostatnią płytę, rozmawialiśmy

o dobrych czasach , które wspólnie spędziliśmy

w tym studio przez te wszystkie lata. Utwór jest o

tym niesamowitym uczuciu jakie dzielisz ze swoimi

przyjaciółmi podczas słuchania ulubionej muzyki.

Zostawmy na chwilę teraźniejszość i cofnijmy się

w czasie. Jak powstał Hellion? Czy ciężko było

wystartować z własnym zespołem, kiedy w tamtych

czasach istniało już tyle świetnych zespołów?

Kiedy powstał Hellion, byłam klawiszowcem, nie

wokalistką. Zaczynaliśmy Hellion dla zabawy. Wtedy,

w tamtych czasach pojawiały się najlepsze albumy

Scorpions, UFO, Rush, Black Sabbath i wielu

wspaniałych zespołów. Czerpaliśmy frajdę z grania

ich, zanim zaczęliśmy pisać swoje własne.

Możesz nam opowiedzieć jak doszło do tego, że

Ronnie James Dio i jego żona, wzięli was pod

swoje skrzydła?

54

HELLION


W 1983 roku, Hellion wydał demo

na winylu jako minialbum i sprzedał

się on w wielu egzemplarzach

również za morzem. Spotkałam

Ronniego w 5-K w Los Angeles

pod koniec 1983 roku. Ronnie powiedział,

że słyszał Hellion w angielskim

radio kiedy promował

swój album "Holy Diver". Dodał,

że jest nami zainteresowany i

chciałby byśmy nagrali z nim swoją

płytę, dał mi numer telefonu.

Dzwoniłam do Ronniego wielokrotnie,

ale zawsze nagrywałam się na

sekretarkę, nigdy nie doczekałam

się telefonu zwrotnego od niego.

We wczesnym 1984 roku, Hellion

otwierał koncert Rough Cutt.

Wendy Dio była menadżerką

Rough Cutt. Po koncercie, Wendy

Dio poprosiła mnie do swojego

pokoju hotelowego, by porozmawiać.

Gdy tam dotarłam, opowiedziała

mi o tym, że Ronnie wciąż

wypytywał o Hellion i wciąż jest

zainteresowany pracą z nami.

Dlaczego Hellion nie był taki stabilny

jeśli chodzi o skład? Czemu

dochodziło do tylu zmian personalnych?

Muzycy metalowi we wczesnych latach

80-tych w Los Angeles nie

chcieli być w zespole, w którym

była wokalistka. Jednakże Hellion

miał pokaźną grupę fanów, jak również

wielu z członków Hellion

było niesamowitymi muzykami.

Wielu z nich miało nawet nadzieję,

że mogą dzięki Hellion wybić się

do lepszych zespołów. Tak się też

parę razy stało.

Wasz drugi album zatytułowany

"The Black Book" można śmiało

potraktować jako koncept album.

Możesz nam zdradzić skąd się

wziął pomysł na stworzenie takiego

albumu?

Po powrocie z Europy w 1988 roku większość zespołów

w Los Angeles wolało grać pop metalowe

ballady, aniżeli thrash. My chcieliśmy zrobić coś

zupełnie odmiennego od tych wszystkich zespołów.

Wyszłam z pomysłem zrobienia koncept albumu.

To było trudne zmieścić całą historię w 50 minutach.

Zdecydowałam się na napisanie powieści,

która wyszła razem z albumem.

Drugi album zamknął pewien okres Hellion pod

koniec lat 90-tych. Potem Hellion się rozpadł. Jak

do tego doszło?

W 1989 Hellion podpisął kontrakt z Enigma Records,

który miał wyłączną dystrybucję przez Capitol.

Enigma miała wydać "The Black Book".

Zależało mi też na tym, by wraz z płytą wyszła książka.

Niestety wkrótce po podpisaniu kontraktu,

Enigma splajtowała. Nikt się nie przejął, że straciliśmy

kontrakt. Data wydania "The Black Book"

była cały czas odkładana, odkładana i odkładana,

na później, później i tak w kółko. Z powodu niepewności

odnośnie daty jej wydania, straciłam kontrakt

na publikację książki. Medusa Records była

alternatywną wytwórnią, która przejęła prawa do

wydania "The Black Book" od Enigmy. Ale i tu

ponownie, data wydania wciąż była przekładana.

Według kontraktu z Enigmą, "The Black Book"

miała być wydana w określonym czasie, albo wszelkie

prawa przechodzą na mnie. Ponadto, Hellion

zobowiązał się dostarczyć zaakceptowane nagrania.

Byliśmy zadowoleni z tych nagrań. Pony Canyon

Records z Japonii i Music For Nations z Anglii

były zadowolone z tych nagrań. W sytuacji gdy Medusa

Records nie była w stanie wydać naszej płyty

w terminie wynikającym z kontraktu, zaczęła twierdzić,

że nie podobają im się miksy oraz, że przedstawiona

wersja płyty jest nieakceptowalna. "The

Black Book" została przemiksowana bez mojej

zgody, a niektóre szkice wokali zostały wciśnięte w

miejsca właściwych wokali. W jednym z utworów

wstawiono złe wokale i poza kluczem, co było naprawdę

krępujące. Wiedząc, jak brzmiał oryginalny

miks i jak złe była zrobiona nowa wersja miksu,

było nam bardzo ciężko promować ten album. W

czasie gdy "The Black Books" wyszła w Stanach,

takie zespoły jak Nirvana czy Soundgarden stawały

się wielkie, dlatego też tylko kilku promotorów

w Stanach było wciąż zainteresowane promowaniem

tradycyjnego metalu z lat 80-tych. Zagraliśmy

na Monsters of Rock Festival w Sankt Petersburgu

w 1990 roku i podróżowaliśmy po Rosji supportując

Kruiz, którym w tamtym czasie był największym

rosyjskim zespołem. W Stanach dalej było

ciężko zorganizować jakiekolwiek koncerty. I tak

się stało, że większość zaczęła rozglądać się za innymi

projektami.

Po kilku latach przerwy wróciłaś Ann z nowym

albumem zatytułowanym "Will Not Go Quietly".

To wydawnictwo nie odniosło takiego sukcesu jak

dwie poprzednie płyty. Dlaczego wielu fanów

uważa ten album za najsłabszy w waszej dyskografii?

Co poszło tutaj nie tak?

"Will Not Go Quietly" miał być moim solowym

albumem. Zaczęłam prace nad nagrywaniem, Ray

Shneck. Chet Thompson się również zaangażowali.

Chcieliśmy, żeby Sean Kelly zagrał na perkusji.

Kilka dni przed tym gdy zamierzałam kupić bilety

lotnicze dla Seana, zażądał więcej pieniędzy, na

które nie mogliśmy sobie pozwolić. W przypływie

frustracji, nasz promotor Mikey Davis nalegał żebyśmy

użyli perkusji elektronicznej. Ja byłam temu

przeciwna. Mimo to, jestem dumna z utworów jakie

znalazły się na tej płycie. Na ostatniej trasie Hellion

otwieraliśmy koncert utworem "Resurrection

Will Not Go Quietly".

Jeśli o mnie chodzi, jestem wielkim

fanem debiutu "Screms In the

Night", który odniósł spory sukces.

Album przyciągnął uwagę i

przetrwał próbę czasu dzięki wysokiej

jakości muzyce i udanej

mieszance heavy metalu i hard

rocka. Płyta nie zapadła by tak w

pamięci gdyby nie twój wokal

Ann. Pokazałaś, że jesteś jedną z

najlepszych wokalistek heavy metalowych.

Jak myślisz dlaczego debiut

odniósł taki sukces?

"Screams In The Night" został nagrany

po kilku bardzo złych sytuacjach.

Inspiracje do tego albumu

były prawdziwe. Ronnie James

Dio produkował nasze demo w

Sound City Studios w pod koniec

1984 roku. Na początku stycznia

1985, kiedy Ronnie wyjeżdżał na

trasę promującą jego "The Last In

Line", odebrałam ważną wiadomość

mówiącą, że mam zadzwonić

do jego pokoju hotelowego. Rozmawiałam

z Ronniem 6 stycznia

1985 roku kiedy był w Evansville.

Ronnie ostrzegł mnie przez telefon,

że Curt Lorraine (były partner

biznesowy Wendy Dio) razem

z Alanem Barlamem, Rayem

Shneckiem, Billym Sweetem i

Seanem Kellym chcą mnie zastąpić

wokalistą i nie był tym faktem

zadowolony. W tamtym czasie

Ronnie wydał mnóstwo swoich

pieniędzy i poświęcił sporo czasu

dla Hellion. Ronnie powiedział

mi wtedy, ze lubi muzyków Hellion

jako ludzi, ale głównym powodem

dla jakiego zdecydował się produkować

Hellion było to, że chciał

pracować ze mną. Dodał, że chce tę

współpracę ze mną kontynuować

bez względu na to co się stanie z

Hellion. Ronnie powiedział też,

żebym zebrała jak najlepszych muzyków,

gdy go nie będzie. Planował

Foto: Hellion

wrócić do domu pod koniec miesiąca.

Następnego dnia, 7 stycznia 1985 zostałam

zwolniona. Wendy Dio dała mi do zrozumienia, że

Ronnie i ona zamierza ze mną pracować dalej, oraz

że wiedziała o zakusach jej partnera biznesowego

Curta Lorraine'a i jego chęciach na dalszą pracę z

byłymi członkami zespołu. Na początku, byli członkowie

zespołu chcieli nadal grać pod szyldem Hellion.

Jednakże, okazało się, że w podatkach za rok

1984 był mój numer polisy, który był używany we

wszelkiej dokumentacji, więc moi byli członkowie

zdecydowali, że mogę nazwę zatrzymać i zostawili

mnie z rachunkami. To było wręcz oczywiste, że nie

chcą zwrócić żadnych pieniędzy, które wydałam na

bilety lotnicze, sprzet i inne wydatki zespołu. Mimo

to, zwerbowałam Cheta Thompsona, byłego ucznia

Randy'ego Rhoadsa oraz basistę Alexa

Campbella który był w Lion. W ciągu paru tygodni

mieliśmy "The Hand" oraz kilka innych numerów,

które ostatecznie trafiły na "Screams In The

Night". Dźwiękowiec Ronniego zadzwonił do mnie

gdy tylko Ronnie dotarł do domu i powiedział mi,

żebym zadzwoniła do biura w kwestii aranżacji

spotkania z Ronniem na NAMM Show. Kiedy

zadzwoniłam do biura, Curt Lorraine twierdził, że

nikt nie jedzie na NAMM i nikt w Niji nie ma żadnej

wejściówki dla mnie. Skończyło się na tym, że

pojechałam na NAMM 2 lutego 1985 roku kiedy

przyjaciel powiedział mi, że ma kilka wejściówek.

Przed wyjazdem zadzwoniłam do Curta Lorraine'a

ponownie, by dowiedzieć się czy są jakiekolwiek

szanse na wejściówki na ostatnią chwilę. Curt ponownie

powtórzył, że nikt z Niji nie wybiera się na

NAMM. Później tego wieczora, krótko po przybyciu

na NAMM wpadłam na Curta Lorraine'a,

Wendy Dio i całą resztę członków Rough Cutt.

Kiedy zapytałam gdzie jest Ronnie, Wendy odparła,

że już wyjechał z NAMM. W ciągu paru tygod-

HELLION 55


ni wydarzyło się jeszcze kilka podobnych sytuacji.

Pewnego dnia powiem o tym więcej, bardziej szczegółowo,

ponieważ są one interesujące ze względu na

historyczną perspektywę związaną z zespołem

Ronniego i płytą "Sacred Heart". Póki co, zatrzymam

tę opowieść na kiedy indziej. 13 lutego 1984

roku zostałam wezwana do biura Niji w Laurel

Canyon. Gdy przybyłam, Curt Lorraine oskarżył

mnie o obgadywanie Wendy za jej plecami i zwolnił

mnie w imieniu całej grupy menadżerskiej. Byłam

zszokowana, bo nigdy nie powiedziałam niczego

obraźliwego o Wendy. Mam zasadę, poza kilkoma

wyjątkami, że nigdy nie wypowiadam się

negatywnie o ludziach, z którymi robię biznesy.

Wymówka Curta odnośnie powodów mojego zwolnienia

nie miała żadnego sensu. Ponieważ to Ronnie

był prezesem firmy, sądziłam, że to Ronnie zerwał

ze mną kontakt, ze względu na to co wydarzyło

się na NAMM Show. Zwolnienie z Niji było pożegnaniem

z jakimikolwiek szansami na odniesienie

sukcesu komercyjnego, który mogłam osiągnąć w

latach 80-tych. Przed Ronniem Jamesem Dio było

mnóstwo producentów i menadżerów, którzy byli

zainteresowani moją muzyką i moim zespołem.

Związku z tym, że związałam się z Niji, ci sami

ludzie nie odbierali moich późniejszych telefonów.

Byłam spłukana i upokorzona. Ale byłam też na

tyle zdeterminowana, że nie było to w stanie mnie

powstrzymać. Po przelaniu wielu łez, wyjechałam

do Anglii. Chwilę później, Ken Scott, który produkował

płyty Davida Bowiego, Supertramp,

Missing Persons i kilku innych znakomitych grup,

zgodził się mi pomóc z nowym Hellion. Minęły

miesiące zanim ponownie rozmawiałam z Ronniem.

Ronnie przyznał, że był wściekły kiedy nie

przybyłam na NAMM Show. Powiedział, że przypuszczał,

że nie przybyłam bo byłam wściekła na

niego, że nie chce już z nim więcej pracować. Prawda

była taka że byłam cały czas chętna na współpracę

z Ronniem jako moim producentem, niestety

byliśmy okłamywani przez Curta Lorraine'a i

nigdy nawet nie otrzymałam szansy, żeby spotkać

się z Dio na NAMM. Po tym wszystkim, bałam się

zadzwonić do Ronniego by spytać o co chodziło,

bałam się odpowiedzi jaką mogę otrzymać. W tym

czasie Hellion zaczął nagrywać utwory, które znalazły

się na "Screams In The Night". Byłam

wściekła i zdeterminowana na tyle, by moje wokale

były tak dobre, aby byli muzycy żałowali, że mnie

zwolnili. Wokale na tej płycie lśnią, bo wtedy były

inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, a z tekstów

przebijają się prawdziwe emocje.

Wiele osób porównuje Hellion do Warlock i jak na

to się zapatrujesz?

We wczesnych latach 80-tych tylko kilka zespołów

miało dobre wokalistki. Warlock jest jedyną grupą

z tamtego czasu, którą szanuję.

Doro Pesch to jedna z najbardziej utalentowanych

Foto: Hellion

wokalistek metalowych, której przypisuje się tytuł

królowej heavy metalu. Dlatego miłą niespodzianką

było usłyszeć was wspólny występ. Czy

dobrze znasz Doro? Czy to był jednorazowy występ

czy zamierzacie jeszcze kiedyś razem wystąpić?

Spotkałam Doro tylko kilka razy. Wcześniej w tym

roku Doro zabookowała się na Monsters of Rock

Cruise. Kilku ludzi wspomniało, że byłoby niezłą

niespodzianką gdybym dołączyła do niej na scenie.

Była to świetna zabawa i zamierzam to powtórzyć.

Kiedy ruszacie w trasę? Jakie kraje zamierzacie

odwiedzić? Czy Polska jest wśród nich?

Właśnie skończyliśmy trasę po Północnej Ameryce.

Rozmawiamy z naszymi agentami o Anglii i Europie

na 2015 rok. Ostatni raz grałam w Polsce na Sopot

Festival wraz z Valerii Gaina i Kruiz. Chciałabym

wrócić do Polski i zagrać w niej jako Hellion.

Czy chcecie zaskoczyć jakoś fanów? Np. zaproszeniem

jakiś gości do wspólnego występu?

Tak, lubimy zaskakiwać naszych fanów różnymi

gośćmi. Gdy byliśmy w Akron w stanie Ohio, dołączył

do nas na scenie Ripper Owens.

Na koniec kolejna ważna kwestia. Kiedy możemy

się spodziewać pełnego albumu? Zdradzisz nam

jakieś szczegóły Ann?

Hellion nagrywał utwory z trasy po Północnej

Ameryce i zamierza je teraz zmiksować. Hellion

pisze też nowe utwory. Nie wiem jeszcze czy znajdą

się na pełnym wydawnictwie, czy też nie. Z całą pewnością

jednak będzie nowa muzyka Hellion w

2015 roku.

Dziękuje za poświęcony czas i do zobaczenia na

koncertach.

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HMP: Jak wyglądał początek istnienia Ichabod

Krane? Czy zespół powstał po tym jak Tom Wassman

razem z Rickiem Craigiem opuścili Sleepy

Hollow?

George Neal: Po tym jak Rick z Tomem odeszli ze

Sleepy Hollow, zajęli się poszukiwaniem wokalisty

oraz basisty. Rick skontaktował się ze mną i spytał

czy nie mógłbym nagrać paru ścieżek basowych dla

niego i Toma. Z początku byłem oporny względem

tego pomysłu, gdyż nie wiedziałem czy starczy mi

czasu na nagrania, ponieważ byłem naprawdę zajęty

z Halloween. Zaoferowałem zamiast tego, że nagram

kilka melodii na syntezatorze, gdyż na to potrzeba

o wiele mniej czasu. Kilka dni później Rick

przesłał mi kilka surówek, do których miałem napisać

partię klawiszowe. Gdy je przesłuchałem, złapałem

się na tym, że ciągle myślę o tym jaki bas można

by było do nich włożyć. Im dłużej ich słuchałem,

tym bardziej chciałem stać się większą częścią

tego projektu. Zadzwoniłem więc do Ricka z pytaniem

czy nadal by nie chciał tych ścieżek basowych.

Tom i Rick byli niezwykle szczęśliwi z tego

powodu. Wiedziałem, że nadal szukają wokalisty,

więc zasugerowałem innego gościa z Detroit - Jeffa

Schlinza. Jeff jest wokalistą lokalnego zespoły, który

nazywa się Wulfhook. Brian Thomas pewnego

razu sprezentował mi ichnie demo. Wiedziałem, że

ten gość będzie pasował jak ulał. Skontaktowałem

się z Jeffem z pytaniem czy nie miałby czasu, by

wziąć udział w sesji nagraniowej i czy jego koledzy

z Wulfhook nie mieliby nic przeciwko, tak jak moi

kumple z Halloween nie mieli nic przeciwko mojemu

udziałowi w tym projekcie. Niedługo potem Jeff

nagrał u mnie w domu kilka partii, więc mogłem

podesłać Rickowi i Tomowi jego próbki wokalne.

Przesłałem je więc Rickowi, a on puścił je dalej do

Toma. Obaj byli zgodni - Jeff był tym gościem, którego

szukali

Co stało za decyzją o opuszczeniu przez was

Sleepy Hollow?

Rick Craig: Pomimo tego, że zespół był naprawdę

świetny, a sama muzyka i wszyscy muzycy są naprawdę

spoko, to jednak tempo naszej pracy bardzo mi

nie pasowało. Tak samo mój styl muzyczny bił się

w pewnych miejscach z tym jak brzmiała nasza grupa.

Jak dla mnie było tutaj za dużo różnic w procesie

twórczym. Pisałem niemal cały nasz materiał i

ciągle starałem się tchnąć w ten zespół nieco świeżego

powietrza. Dobrze, że stworzyliśmy nowy zespół

z Tomem. Nadajemy na tych samych falach, zwłaszcza

w kwestii kreatywnego tworzenia kompozycji.

Tom Wassman: Gdy Rick dołączył do Sleepy

Hollow, wniósł ze sobą prawdziwy powiew świeżości,

profesjonalizmu i masę świetnych pomysłów.

Wzniósł ten zespół na zupełnie inny poziom. Po

jego odejściu nie chciałem utknąć w zespole, który

mógłby znów wpaść w te same problemy, które

spowodowały jego rozpad ostatnim razem. Przez tę

krótką chwilę w której Rick był w Sleepy Hollow,

naprawdę się zbliżyliśmy do siebie jako muzycy i

kumple. Jesteśmy wyjątkowo zgodni co do tego, w

którą stronę zamierzamy podążać.

Nazwa waszej nowej kapeli jasno nawiązuje do

głównego bohatera Legendy o Sennej Dolinie.

Dlaczego zdecydowaliście się w ten sposób nazwać

nowy projekt? Czy miało to być bezpośrednie

nawiązanie do stylu Sleepy Hollow?

George Neal: Jakieś osiem lat temu Rick zamierzał

nagrać własny album i użyć na nim nazwy Ichabod

Krane. Było to jeszcze przed tym jak dołączył do

Sleepy Hollow.

Tom grał także swojego czasu w kultowym Advocate.

Niedawno ukazało się wznowienie "World

Without End" na winylu i srebrnym krążku. Czy

jest to subtelna oznaka tego, że Advocate będzie

bardziej aktywny w najbliższej przyszłości, czy

też może zespół się definitywnie rozpadł i nie będzie

montowany na nowo?

Tom Wassman: Przed wydaniem tego wznowienia

w ogóle nie rozmawiałem z chłopakami z tej kapeli

od ponad dziesięciu lat. Gdy No Remorse zaproponowało

ponowne wydanie tego materiału, chciałem

uzyskać na to zgodę pozostałych członków zespołu.

Od tamtej pory kontaktujemy się już ze sobą czę-

56

HELLION


Mylą się ci, którzy sądzą, że rock and roll umarł

Dla tych, którzy nie spotkali się jeszcze z tą nazwą, a pewnie jest takich dość sporo,

gdyż ten projekt muzyczny to dopiero świeży twór, śpieszę z wyjaśnieniem, że Ichabod Krane

jest zespołem założonym przez Ricka Craiga i Toma Wassmana - muzyków związanych

wcześniej ze Sleepy Hollow, swojego rodzaju power metalowym undergroundem ze Stanów.

Naturalnie oba zespoły nie mają ze sobą wiele wspólnego, tak przynajmniej twierdzą sami

muzycy. Zaserwowano nam historię jak to Ichabod Krane nie ma nic wspólnego ze Sleepy

Hollow, a nawiązanie w nazwie jest czystym zbiegiem okoliczności, a poza tym przecież styl

muzyczny obu kapel jest tak bardzo różny. Naturalnie fakt, że Ichabod Crane jest głównym

bohaterem opowiadania, które w oryginale nosi wdzięczny tytuł Sleepy Hollow oraz to, że

większość utworów znajdujących się na debiutanckiej płycie Ichabod Krane została napisana

jeszcze dla kapeli Sleepy Hollow, jest absolutnie nieznaczącą drobnostką. Cóż, jak jest

naprawdę, warto się samemu przekonać, a tymczasem zapraszam do lektury wywiadu.

ściej, co jest naprawdę fajne. Zdecydowanie jednak

wątpię by miał nastąpić reunion Advocate w najbliższej

przyszłości. Wszyscy są teraz zajęci własnymi

sprawami i własnym życiem.

Debiutancki krążek Ichabod Krane pojawił się w

lipcu 2014 poprzez Pure Steel Records. Dlaczego

zdecydowaliście się na tę niemiecką wytwórnię?

George Neal: Pracowałem z Pure Steel Records

przez wiele lat z Halloween. Zawsze miałem z nimi

świetny kontakt, więc gdy nadeszła pora na wydanie

"Day of Reckoning" to właśnie Pure Steel było

naszym pierwszym i jedynym wyborem. Ludzie z

Pure Steel zawsze była dla nas dobra i rozumiała

nasze potrzeby. Oni są prawdziwymi metalowcami.

To nie jest zwykła wytwórnia, to prawdziwy fani

muzyki metalowej. Jesteśmy zaszczyceni tym, że

możemy być częścią ich rodziny.

będzie ci rozbrzmiewała w głowie. Skupiam się na

melodiach i punktach zaczepienia w utworach, by

fani byli w stanie zapamiętać te kompozycje. Tak

powinna wyglądać muzyka. Powinna ci towarzyszyć

nawet wtedy, gdy jej nie słuchasz. Moją inspiracją

są po prostu wspaniali ludzie, którzy są razem ze

mną w tym zespole. George Neal jest jednym najlepszych

basistów i kompozytorów jakich znam.

Jest także moim przyjacielem. Tom Wassman jest

niezwykle kreatywnym i potężnym perkusistą jakiego

widział metal. Jest także wspaniałym człowiekiem

i bliską mi osobą. Jeff Schlinz jest jednym z

fajniejszych gości jakich poznałem, nie wspominając

o tym, że jest true metalowy do szpiku kości.

Poza tym świetnie pisze i śpiewa. Wszyscy oni są

moją rodziną i moimi braćmi. Rozumiemy się idealnie

jako koledzy i jako muzycy. Ciężko o coś takiego

w innych zespołach. Mam niezwykłe szczęście,

że mogę tworzyć z takimi artystami. Prawdę powiedziawszy,

pracujemy nad nowym albumem nawet

teraz i nie mogę się doczekać, aż go ukończymy. Jesteśmy

niezwykle podekscytowani i mam nadzieję,

że fani metalu na całym świecie także tacy będą.

Jeff Schlinz: Moje inspiracje czerpię od innych

wokalistów oraz z samego życia. Spotkało mnie w

moim życiu zarówno trochę złego jak i dobrego…

Uwielbiam ciemną stronę, fantasy, no i może oglądam

ciut za dużo horrorów. Przede wszystkim jednak,

śpiewanie dla jednych z najlepszych hard

rock heavy metal bogów jest właściwie wszystkim o

Jak wyglądał proces tworzenia utworów na nowy

album?

George Neal: Rick napisał całą muzykę, a Tom

stworzył do tego partie perkusyjne. Następnie Rick

nagrywał gitary i przesyłał je do Toma, który dogrywał

do tego swoje bębny. Następnie trafiały do

mnie i ja układałem do tego bas oraz klawisze. Gdy

wszystko było skończone, przesyłałem efekt do

Jeffa, by mógł napisać do utworu swój tekst. Jeszcze

nie graliśmy nigdy ze sobą, więc byliśmy bardzo

podekscytowani podczas tworzenia tego albumu i liczymy

na jak najlepszy jego odbiór.

Jak więc nagraliście całość albumu?

George Neal: To dość zabawna historia. Rick mieszka

w Georgii, a Tom w New Jersey. Ja z Jeffem

mieszkami w aglomeracji Detroit. Opcja nagrywania

naszego albumu w jednym miejscu nie była więc

brana pod uwagę, gdyż dzieli nas za duża odległość.

Każdy nagrywał swoje finalne ścieżki u siebie w

mieście. Następnie, zanim Jeff nagrywał swoje wokale,

montowałem surowy miks ścieżek. Nie dysponowaliśmy

wystarczającym budżetem by opłacić

dźwiękowca, a ja nigdy nie brałem się za taką

obróbkę dźwięku. Było to dla mnie dość trudne,

gdyż moje domowe studio nie jest odpowiednio

wyposażone do takiego przedsięwzięcia. Uwielbiam

finalne wersje naszych utworów, jednak w sumie

chciałbym, by miks był trochę lepszy. Ponadto Rick

mieszkał kiedyś w Detroit, gdy grał w Halloween.

Cieszę się, że mogę z nim znowu pracować. Jest

zupełnie tak jak kiedyś, gdy nagrywaliśmy "Don't

Metal With Evil" i "Victims of the Night". Nieczęsto

wchodzi się dwa razy do tej samej wody.

Czy kompozycje, które znalazły się na "Day of

Reckoning" były stworzone wcześniej, jeszcze z

myślą o użyciu ich w Sleepy Hollow?

George Neal: Wszystkie zręby utworów były napisane

jeszcze gdy Rick był w Sleepy Hollow. Miały

to być pomysły wykorzystane w tamtym zespole,

jednak z jakiegoś powodu nie pasowały do reszty.

Dla nich było to za duże odejście od stylu Sleepy

Hollow, jednak dzięki temu pasują idealnie do

Ichabod Krane.

Foto: Pure Steel

Czy Jeff był jedynym autorem tekstów na albumie?

Czy dysponował on w tej kwestii wolną ręką

i mógł wybrać dowolną tematykę, którą poruszyłby

w swojej twórczości?

Jeff Schlinz: Mogę odpowiedzieć twierdząco na

oba pytania. Rick jest fantastycznym gitarzystą. Podobał

mu się materiał, który napisałem dla Wulfhook,

a ponadto mamy podobny gust muzyczny.

Gdy dostałem gotowe ścieżki, nałożyłem słuchawki

na uszy i wtedy dopiero zaczęły formować mi się

słowa do tych utworów. Muzyką jest uczuciem. Staram

się pisać to, co czuję przy poszczególnych kompozycjach

oraz to co fani metalu chcieliby usłyszeć.

Uważam, że power metal żyje i ma się dobrze. Mylą

się ci, którzy sądzą, że rock and roll umarł.

Jakie są wasze główne inspiracje, które wam towarzyszą

przy tworzeniu muzyki? Czy jest coś takiego,

co na was wpłynęło, a czego byśmy się po was

nie spodziewali?

Rick Craig: Wiele różnorakich rzeczy przepływa

przez moje myśli podczas pisania muzyki. Zawsze

staram się utrzymać heavy metalowy styl oraz trzymam

się blisko old schoolu jak tylko mogę, bez zbędnego

zatracania się w nim. Wychowałem się na

muzyce klasycznej. Gdy miałem sześć lat grałem na

skrzypcach i podziwiałem takich kompozytorów jak

Mozart, Beethoven, Bach, Strauss, Paganini. To

także mi towarzyszy podczas pisania materiału.

Staram się, by moja muzyka zapadała w pamięć,

tak, że nawet gdy już zatrzyma się płytę, to i tak

czym mógłbym marzyć. To prawdziwy zaszczyt być

częścią ich załogi.

Czy umieściliśmy na "Day of Reckoning" wszystko

to, co wcześniej napisaliście czy może ostały

się jakieś utwory, które zostały nagrane, a nie

trafiły mimo wszystko na debiutancki krążek?

George Neal: Był jeden utwór, który nagraliśmy, a

który nie został umieszczony na albumie. Po prostu

niezbyt pasował na to wydawnictwo.

Czy macie jakieś plany koncertowe w USA lub

Europie?

Rick Craig: Nie, nie mamy jeszcze żadnych konkretnych

planów, ale bardzo chcielibyśmy przyjechać

do Europy, jeżeli nadarzy się ku temu okazja.

Jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej na temat naszego

zespołu, odwiedźcie naszą stronę internetową

- www.ichabodkrane.com.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

ICHABOD KRANE

57


się jednak pisać album, który nie byłby podobny do

poprzednich.

HMP: Na początek pozwól mi pogratulować wam

kolejnego znakomitego albumu. Jesteście jednym z

tych niewielu zespołów, które nigdy nie obniżają lotów.

Albo utrzymujecie poziom, albo nawet go podnosicie.

Innej opcji nie ma.

Daniel Bryntse: Dziękuję!

Stabilnie i konsekwentnie

Isole gościł na łamach naszego periodyku już kilka razy, choć po raz pierwszy głos

zabiera u nas wokalista i gitarzysta Daniel Bryntse. Korzystając z tej okazji opowiada nam o sytuacji

wewnętrznej w zespole i nie tylko. Zachęcam zresztą do lektury.

Nie mam dostępu do tekstów, ale zdaje się, że

utwory na "The Calm Hunter" tworzą jednak pewien

koncept. O czym one opowiadają? Kim jest ów opanowany

łowca?

To nie jest album konceptualny, ale niektóre teksty faktycznie

łączy wspólny motyw. Dwa z utworów -

"Dead to Me" oraz "My Regret" - są ze sobą ściśle powiązane.

"The Calm Hunter" z kolei to jedno z wielu

imion Śmierci.

Długo nie byliście jako zespół zbyt aktywni, lecz od

wydania waszego debiutu w 2005 r. powoli mija

dziesięć lat, wy zaś wracacie już z szóstym albumem.

Jak bardzo zmieniliście się od tamtej pory?

Oprócz tego, że się starzejemy i mam nadzieję stajemy

lepszymi muzykami, to naprawdę ciężko mi to

stwierdzić. Myślę, że na początku byliśmy bardziej restrykcyjni

w przestrzeganiu schematów gatunkowych

doom metalu, a obecnie piszemy muzykę w bardziej

osobisty sposób, a sam proces jest dla nas formą relaksu

i odprężenia.

Na początku 2014 r. pojechaliście jako Ereb Altor na

swoją pierwszą chyba od dawna trasę koncertową.

Jak udało wam się na nią załapać, no i jakie były

wasze wrażenia?

Trasa była bukowana przez naszą agencję Doomed

Events razem z Northwind Promotion. Zostaliśmy poproszeni,

żeby pojawić się jako grupa supportująca

całość i oczywiście nie mogliśmy odmówić. Bardzo

miło było podróżować autobusem zamiast zwykłym

minivanem z jakiego zazwyczaj korzystamy. Zagraliśmy

też kilka świetnych koncertów i mieliśmy mnóstwo

zabawy!

Zjechaliście Europę w absolutnie fenomenalnym

składzie: Borknagar, M?negarm, In Vain, Shade

Empire. Jak dogadywaliście się z innymi muzykami?

Słuchasz na co dzień ich płyt?

Rozmawialiśmy przez cały czas. Nie ma się tak

naprawdę za wiele do roboty, gdy siedzi się w autobusie

jeżdżącym od miasta do miasta, albo czeka się w

klubach na występ. Muszę przyznać, że wcześniej nie

słuchałem płyt wspomnianych zespołów jakoś szczególnie

często. Przed naszą trasą znałem tylko Borknagar

i kilka numerów Manegarm. Pozostałe zespoły

były dla mnie zupełnie czymś nowym.

Kiedyś Crister (Olsson - drugi gitarzysta i wokalista

- przyp.red.) wspominał mi, że "Silent Ruins" ukazało

się zaledwie rok po "Bliss of Solitude" dlatego, iż nie

zagraliście tylu koncertów, ile chcieliście, więc od

razu zabraliście się za komponowanie nowych utworów.

"The Calm Hunter" ukazuje się jednak aż trzy

lata po "Born from Shadows", więc chce się spytać, co

porabialiście przez ten czas.

Przede wszystkim potrzebna nam była przerwa od

Isole, by podładować baterie i zebrać nowe pomysły.

Potem z kolei musieliśmy znaleźć nowego basistę, by

skupić się na wybieraniu, uczeniu i wspólnym ogrywaniu

naszych starszych utworów. Do tego wszystkiego

część z nas była bardzo zajęta w tym samym czasie z

Ereb Altor. Mieliśmy więc roboty po pachy.

Autorem okładki nowego albumu jest niesamowity

Travis Smith, moim zdaniem najlepszy tego typu

artysta w przemyśle muzycznym. Jak się wam z nim

pracowało i jaki pomysł kryje się za tą okładką?

Zgadzam się, Travis Smith jest zdecydowanie jednym

z najlepszych artystów! Chcieliśmy żeby zrobił nam

okładki do wcześniejszych albumów, ale akurat wtedy

był bardzo zajęty. Stojący za nią pomysł jest natomiast

taki, żeby pokazać jedną z wielu form wyobrażenia

Śmierci. W lustrze widzisz dziecko ze Śmiercią stojącą

tuż obok. Jeśli dłużej się jej przyjrzysz, to dostrzeżesz,

że kobieta ma dłoń jak szkielet. Ten sam koncept pojawia

się w całości opracowania graficznego.

Zapoczątkowaną na "Silent Ruins" historię planowaliście

- jak kiedyś zdradził mi Crister - kontynuować

na co najmniej jeszcze jednym wydawnictwie,

jednak zdaje się, że tak się nie stało?

Jeszcze nam się to nie udało. Wciąż planujemy zrobić

w przyszłości część drugą, lecz problem tkwi w tym, że

Henka (Henrik Lindenmo, były basista Isole - przyp.

red.), który napisał całą historię do "Silent Ruins", nie

jest już członkiem zespołu. Musimy się zebrać w sobie

i jakoś pociągnąć ją dalej, albo chociaż przekonać Henkę,

żeby napisał teksty.

Foto: Isole

Ostatnimi czasy musieliście zwerbować z Danielem

nowych muzyków do zespołu. Jak ich znaleźliście?

No i co się stało z Henką i Jonasem (Lindströmem -

przyp. red.)? Zwłaszcza, że ten drugi dalej gra z wami

w Ereb Altor.

Jonas nigdy nie siedział głęboko w doom metalu. Zaczynał

w zespole jako perkusista sesyjny, ale tak się

złożyło, że został z nami na prawie dziesięć lat! Pojawił

się jednak konflikt interesów, gdyż chciał skupić się

na muzyce, której by faktycznie chciał słuchać i grać.

Z kolei jeśli chodzi o Henkę, to nie chcę omawiać jego

odejścia ze względu na szacunek jakim go darzę. A jak

znaleźliśmy nowych muzyków? Znaliśmy Jimmiego

(Mattssona - przyp.red.) i jego umiejętności z innych

lokalnych zespołów. Kilka razy widzieliśmy go na

żywo, by zobaczyć jak się prezentuje, w końcu zaś zdecydowaliśmy

się poprosić go, by do nas dołączył. Jeśli

zaś chodzi o naszego nowego perkusistę, Victora Parriego,

to kiedy ogłosiliśmy, że Jonas odchodzi z zespołu,

Victor skontaktował się z Jimmym. Przyszedł na

próbę i zaimponował nam swoim bębnieniem i podejściem

do grania. Wybór był oczywisty.

Swoją drogą ty i Crister tworzycie zarazem trzon

wspomnianego Ereb Altor. W jaki sposób wygląda

komponowanie materiału na potrzeby dwóch zupełnie

różnych zespołów? Piszecie pod konkretną grupę,

czy po prostu komponujecie i potem decydujecie, co z

tym utworem zrobić?

Kiedy komponujemy kawałki zawsze robimy to z

myślą o konkretnym zespole. Jeśli dany numer nie

pasuje do żadnych z dotychczas napisanych, modyfikujemy

go aż będzie pasował do profilu grupy. Nie

kryje się za tym żadna wielka filozofia. W obu zespołach

chcemy pisać zupełnie różną muzykę, ale nic z

góry nie planujemy. Utwory powstają w konkretnym

momencie, w magii chwili. Za każdym razem staramy

W 2014 r. w krótkim czasie odwiedziliście Polskę dwa

razy - najpierw jako Ereb Altor a potem Isole. Jak

różni się granie koncertów z jednym i drugim zespołem?

W Ereb Altor mogę się trochę usunąć w cień od czasu

gdy wokalistą jest Crister. Ponadto jako Ereb Altor

używamy wojennego makijażu, co dla mnie jest dość

istotną różnicą. A tak w ogóle granie koncertów wygląda

w ten sposób, że po prostu wchodzisz na scenę,

robisz co musisz najlepiej jak potrafisz i cieszysz się z

tych momentów, nawet jeśli z jakiegoś powodu masz

zły dzień.

Po koncercie we Wrocławiu dałem wam do podpisania

płytę Februari 93. Nie chodzi wam czasem po

głowie powrót do takich folkowych dźwięków? Albo

wplatanie ich do muzyki innych swoich zespołów?

Być może w Ereb Altor przemyciliśmy jakieś folkowe

dźwięki, ale na pewno nie w Isole. Przy czym wydaje

mi się, że wynika to raczej wykorzystania fragmentów

starszych albumów. Nie sądzę jednak, byśmy kiedykolwiek

poszli w folk metal. Jest wystarczająco dużo zespołów,

które już to robią.

Kiedy możemy spodziewać się od was nowego materiału

albo koncertów?

Obecnie nie mamy zabukowanych zbyt wielu koncertów.

Staramy się zebrać w sobie na jakiś rodzaj trasy w

2015 roku, ale na razie nie jestem pewien, kiedy i gdzie

dokładnie zagramy. Niektóre festiwale zapewne będą

rezerwowane wiosną. Zaczęliśmy też nagrywać następny

album Ereb Altor, którego można spodziewać się

właśnie w przyszłym roku.

Adam Nowakowski

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

58 ISOLE



HMP: Istniejecie od czterech lat, ale

początki zespołu sięgają jeszcze poprzedniej dekady,

bo od 2004r. trzech z was grało pod nazwą Caliburnus

- tam też wykonywaliście tradycyjny heavy

czy interesowały was brutalniejsze dźwięki?

Łukasz Krauze: Tak naprawdę ze składu sprzed dekady

są tylko dwie osoby, Krzysztof Machura (gitara) i

Marcin Pawełczyk (perkusja). Ja dołączyłem do zespołu

na przełomie 2008/2009r. Caliburnus z założenia

miał być oldschoolowo heavy metalowy, może nawet

rycerski, czerpiąc z manowarowej potęgi.

Zarejestrowaliście jako Caliburnus jakieś nagrania

demo, etc.?

Niespodzianka! Niestety nie. Można powiedzieć, że

demo które znajduje się na naszej EPce było stworzone

w tamtym czasie, później te kilka utworów dopracowaliśmy

i wydaliśmy już jako Event Urizen.

Co sprawiło, że tamten zespół się rozpadł? Zadecydowały

różnice muzyczne, czy też byliście wypaleni

po kilku latach działalności bez większego odzewu ze

strony odbiorców czy branży?

W sumie ani jedno ani drugie. Rozstaliśmy się z jednym

z założycieli Caliburnus, który też nadał tę nazwę

zespołowi. Stwierdziliśmy, że aby być fair powinniśmy

zmienić nazwę i tak powstał Event Urizen.

Czyli powstanie Event Urizen stało się dla waszej

trójki takim nowym, symbolicznym początkiem?

Z całą pewnością Event Urizen to nowy początek,

nowy zespół i nowe zasady.

Od początku mieliście sprecyzowany plan co i jak

chcecie grać i pod tym kątem dobraliście pozostałych

muzyków?

Tak, założyliśmy, że będziemy grać heavy metal, mimo

iż jest to mało popularny gatunek w Polsce i trzeba się

nieźle namęczyć żeby cokolwiek osiągnąć. Muzyków

nie dobieraliśmy na siłę, nikt też im niczego nie kazał.

Można powiedzieć, że po prostu spotkaliśmy się w

dobrych okolicznościach.

Już po roku weszliście do studia by zarejestrować

pierwsze demo, jednak chyba nigdy nie rozpowszechnialiście

tego materiału?

To miał być materiał głównie promocyjny, od razu

udostępniliśmy go słuchaczom. Dobrze jest mieć coś

co spowoduje zainteresowanie. Teraz mało kto przychodzi

na koncerty czy też kupuje płyty w ciemno.

Dzięki temu trafiliśmy na składankę "Silesian Butcher

Compilation vol. 3" z utworem "White Skull".

Co najmniej pół tysiąca

Losy Event Urizen były dotąd dość pogmatwane,

ale od pewnego czasu ta śląska grupa nabrała wiatru

w żagle. Ustabilizowany skład, premiera udanej,

debiutanckiej EP-ki "Revolution", koncerty,

praca nad pełną płytą - już wkrótce może być o

nich głośno, bo w kategorii tradycyjnego heavy metalu nie

mamy w Polsce wielu tak interesujących zespołów. Rozmawiamy z

wokalistą grupy Łukaszem Krauze:

Był to nasz pierwszy utwór który pojawił się w formie

fizycznej (śmiech).

Regularnej działalności pewnie nie ułatwiały wam

też roszady na stanowisku basisty, tym bardziej, że

kolejny z nich odszedł w trakcie prób przed kolejną

sesją nagraniową?

Nie był to dla nas łatwy okres, nie chcieliśmy też mieć

kogoś, kto odbębni byle co, na siłę. Przed nagraniem

dema mieliśmy bliźniaczo podobną sytuację, co przed

nagraniem EP-ki. Możliwe, że nie każdy traktuje to na

tyle poważnie, by bawić się tym jak należy (śmiech).

"Revolution" zarejestrowaliście we czterech, czy też

nowy basista Krzysztof Poczta zdążył jeszcze wziąć

udział w nagraniach?

Z Krzysztofem spotkaliśmy się już po nagraniach, nie

było już czasu na szukanie zastępstwa do studia.

Skąd pomysł na podzielenie tego materiału na dwie

części, to jest dopełnienie nowych utworów nagraniami

demo sprzed trzech lat?

Jest wiele czynników, które złożyły się na to wydawnictwo.

W 2012 roku wygraliśmy konkurs kapel w Piekarach

Śląskich, co dało nam możliwość nagrania

dwóch utworów w profesjonalnym studio. Pamiętam,

że musieliśmy się pośpieszyć z nagraniem, żeby owa

Foto: Event Urizen

nagroda nam nie przepadła. W tym czasie nie mieliśmy

nic, co nadawało by się do nagrania. Po prawie

roku czasu od przesłuchań, z tym co mieliśmy najlepsze,

ruszyliśmy do studia i nagraliśmy cztery utwory.

Chcąc wydać to na płycie uznaliśmy, że spokojnie na

EPkę w postaci bonusów możemy zamieścić nasze

demo. Myślę, że to było dobre posunięcie, świetnie

przedstawia rozwój zespołu (śmiech).

To wybór z "Demo 2011" czy też kompletny zarejestrowany

wówczas materiał? Zależało wam, żeby

mieć na płycie również te wasze wcześniejsze dokonania?

Wybraliśmy te trzy utwory i to było nasze całkowite

demo. Chociaż w tym czasie mieliśmy chyba jeszcze ze

cztery utwory, których nie nagraliśmy, a teraz już ich

nawet nie gramy na koncertach.

Wygląda na to, że przez te trzy lata bardzo się rozwinęliście

muzycznie, bo nowsze utwory są lepsze,

ciekawiej zaaranżowane, więcej się w nich dzieje?

Poprzeczka musiała być wyżej postawiona. Chcieliśmy

zrobić coś więcej. Nie chcieliśmy pozwolić na to, aby

byle co stało się naszym utworem. Zależało nam na

kompozycjach, które będziemy wykonywać z dumą i

przekonaniem. Poza tym, te cztery utwory z naszej EPki,

to już twór czystej krwi Event Urizen. Może jest to

dojrzalszy materiał... Na pewno robiliśmy go pod siebie,

w przeciwieństwie do dema, które to zalążek miało

- jeszcze przed moim pojawieniem się - w Caliburnus.

Ale podstawą waszych zainteresowań jest wciąż tradycyjny

heavy, a zespoły jak Iron Maiden czy Iced

Earth musiały mieć na was kiedyś spory wpływ?

A na kogo nie miały? To już klasyka, nie można się

tego wyprzeć. Jestem ogromnym fanem dokonań Iron

Maiden i nie chciałbym tego zmieniać (śmiech). Wiele

zespołów miało wpływ na kształt Event Urizen. Myślę,

że co najmniej pół tysiąca (śmiech), ale na szczęście

nie zamykamy się tylko w tradycyjnym graniu, a

każdy z nas słucha również innych odmian czy gatunków

muzycznych.

Ciekawe jest tu również to, że momentami idziecie w

nieco progresywną stronę, ale bez popadanie w schematy,

w których niestety coraz częściej grzęzną

współczesne zespoły z nurtu progresywnego rocka

czy metalu - nie wydłużacie kompozycji na siłę, nie

epatujecie technicznymi popisami - wartością nadrzędną

jest dla was zwartość i jakość poszczególnych

utworów?

Miło słyszeć, że nie popadamy w schematy, bo według

mojego myślenia to bardzo dobrze o nas świadczy. Nie

zamykamy się w konkretnych ramach i jest miejsce na

wszystko. Ja akurat lubię rozwlekłe kompozycje nawet

jeżeli nie ma tam kaskaderskich popisów. Nie można

robić czegoś na siłę, jeżeli coś jest dobre, rozwijamy to,

jeżeli akurat średnio pasuje pod kompozycje, to wyrzucamy

lub kujemy ten riff w inny oręż. Na wszystko jest

miejsce i na wszystko jest czas. Nasze kompozycje zawsze

będą zlepkiem pomysłów całego zespołu i cenimy

sobie to bardziej, niż hurtową sprzedaż losowych riffów.

Zdarza się za to, że na koncertach potraficie "pociągnąć"

dany temat dłużej, albo solo jest dłuższe niż w

wersji studyjnej?

Rzadko nam się to udaje ale jeżeli już to jest to raczej

spowodowane przypływem emocji niż wyreżyserowanym

wydłużaniem utworów. Nie mamy jeszcze tyle

publiki na zabawy w stylu "Running Free", a nasze

utwory nie są na tyle progresywne, by bawić się jak

Dream Theater. Dojdziemy do tego (śmiech).

"Revolution" wydaliście samodzielnie - to świadomy

wybór w dobie coraz mniejszego znaczenia tradycyjnie

pojmowanych wytwórni płytowych, czy też szukaliście

wydawcy, ale bez skutku?

Wydaliśmy sami bo chcieliśmy mieć ten materiał.

Zespół bez fizycznego nagrania praktycznie nie istnieje.

Można powiedzieć, że musieliśmy to zrobić, aby

pójść dalej i udowodnić, że myślimy o karierze poważnie

Ta EP-ka jest zapewne zapowiedzią waszego kolejnego,

zapewne już długogrającego materiału, a ponieważ

od jej premiery minęło już kilkanaście miesięcy,

więc pewnie macie już w zanadrzu jakieś nowe utwory?

Cały czas pracujemy nad nowymi utworami i mamy

nadzieję, że przyszły rok przyniesie nowy krążek. Na

pewno włożymy w niego więcej pracy niż przy EP-ce.

Teraz nic ani nikt nas nie goni, więc możemy dopieścić

nasze kompozycje w każdym calu (śmiech).

Dopracowujecie je tylko na próbach, czy też zdarza

się, że wykonujecie je, tak przedpremierowo, na koncertach,

żeby sprawdzić reakcję publiczności na wasz

nowy materiał?

Jak mamy już w pełni gotowy, dobry utwór, to chętnie

dopisujemy go do setlisty, nawet przed wydaniem płytki,

bo dlaczego by nie? To świetna sprawa grać własne

utwory, które się lubi (śmiech).

Są już znane jakieś szczegóły co do tego, kiedy wejdziecie

do studia, etc., czy też na razie musicie się

skupić na zdobyciu funduszy na ten cel?

Robimy materiał, zbieramy fundusze, liczymy, że do

końca 2015 roku się uda (śmiech).

Jednak jak długo by to wszystko nie trwało, jesteście

zdeterminowani by sfinalizować nagranie pełnej

płyty, w 100 % ukazującej drzemiący w Event Urizen

potencjał?

Jak najbardziej. Walczymy do upadłego i nie ma przebacz.

Życzę wam więc powodzenia i dziękuję za rozmowę!

Dzięki!

Wojciech Chamryk

60

EVENT URIZEN


Coś o Godzilli i nie tylko

Dire Peril to dobry przykład gości, którzy nie dają łatwo za

wygraną - mieli problemy z wydaniem debiutanckiego albumu,

więc podzielili go na części, wydając właśnie drugą EPkę

z serii trzech, "Queen Of The Galaxy". Kolejna też jest już

gotowa, a muzycy kończą właśnie przygotowywanie długograjacego materiału, co powinno być interesującą

informacją dla fanów power i thrash metalu w amerykańskim wydaniu. Znany zapewne części

czytelników, były wokalista Imagiki, Norman Skinner opowiada nam o nieco zagmatwanych kolejach

powiększania się dyskografii Dire Peril oraz o planach zespołu:

HMP: Wydawałoby się, że po pewnym sukcesie

waszej debiutanckiej EP "Astronomical Minds"

sprzed dwóch lat pójdziecie dalej, wydając pierwszy

album, tymczasem ponownie zdecydowaliście

się na krótszy materiał - uważacie, że sprawdzają

się one lepiej?

Norman Skinner: Nie. Nasze pierwsze wydawnictwo

miało być pełnowymiarowym albumem zatytułowanym

"Through Time And Space". Gitarzysta

Jason Ashcraft pracował nad tym materiałem przez

kilka lat i bardzo zależało mu na tym, żeby w końcu

wydać chociaż jego część. Dlatego też wybrał trzy

utwory z przygotowywanego albumu, dorzucił do

nich cover i tak powstała nasza pierwsza EP "Astronomical

Minds". W efekcie zostało nam jeszcze

mniej materiału, którym nie zdołalibyśmy wypełnić

całej płyty. Ponieważ byliśmy w trakcie pracy nad

zupełnie nowym materiałem na nasz pierwszy

pełnowymiarowy album, postanowiliśmy podzielić

pozostałe utwory i wydać je w formie dwóch kolejnych

EP, powtarzając przyjęty schemat: trzy utwory

autorskie oraz jeden cover. We wrześniu wyszła

druga z planowanych trzech EP zatytułowana

"Queen Of The Galaxy". Ostatnią wydamy wiosną i

nadamy jej tytuł, który początkowo był zarezerwowany

dla naszego debiutanckiego krążka, czyli

"Through Time And Space". Dobrą wiadomością

dla fanów jest to, że skoro podzieliliśmy i wydaliśmy

materiał, który miał się znaleźć na naszym debiutanckim

albumie, teraz mamy więcej czasu na dopracowanie

naszej pierwszej płyty długogrającej. Właśnie

kończymy pisanie ostatniego kawałka i wkrótce

zaczniemy nagrywać. Chcemy wydać ten album pod

koniec 2015 roku, a będzie on zatytułowany "Final

Scenes For Forgotten Worlds".

Wolicie więc wydawać krótsze, ale bardziej dopracowane

płyty, tym bardziej, że obecne pokolenia

słuchaczy zdecydowanie preferuje pojedyncze

utwory czy właśnie EP-ki?

Osobiście nie mam żadnych preferencji co do długości

wydawanych przez nas płyt. Wszystko zależy

od tego, co ma większy sens w danej chwili.

Część z was grała wcześniej w innych zespołach,

czasem nawet bardzo znanych, jak Imagika, w

której śpiewałeś przez kilka lat. Co skłoniło was

do założenia Dire Peril? To miał być wasz wymarzony

zespół, w którym będziecie się realizować?

Zespół był już w trakcie nagrywania, kiedy chłopaki

uświadomili sobie, że potrzebują świetnego wokalisty,

który będzie w stanie udźwignąć i przekazać ich

brzmienie w sposób, który sobie założyli. Śpiewałem

jeszcze w nieistniejącym już zespole Machine

Called Man, kiedy Jason po raz pierwszy usłyszał

mnie na żywo. Od razu został fanem mojego głosu.

Kiedy poszukiwali wokalisty do Dire Peril, właśnie

odszedłem z zespołu Imagika, więc to był idealny

moment, żeby zaproponować mi współpracę. Początkowo

byłem tylko tymczasowym wokalistą, jednak

ta muzyka spodobała mi się tak bardzo, że postanowiłem

dołączyć na stałe.

Power i thrash metal cieszyły się ogromnym powodzeniem

w waszej ojczyźnie już od wczesnych lat

80-tych, rozumiem więc, że wasze utwory są efektem

niesłabnącej fascynacji taką ostrą, ale melodyjną

muzyką?

Jason jest głównym kompozytorem, więc w naszej

muzyce słychać wyraźny wpływ zespołów grających

tradycyjny metal czy też power metal, tj. Iron Maiden

i Iced Earth. Thrash nie miał na nas wielkiego

wpływu, chociaż pewne jego elementy mogą pojawiać

się w naszych utworach.

Jednak macie już coś na kształt zespołowej tradycji,

bowiem na debiucie nagraliście "Godzilla" Blue

Öyster Cult, z kolei "Queen Of The Galaxy" zamyka

inny przebój z lat 70-tych, "Something About

You" Boston. To wasze ulubione utwory z tamtych

lat i zamierzacie kontynuować nagrywanie coverów

na kolejnych płytach?

Jason jest wielkim fanem Godzilli, do tego stopnia,

że zrobił sobie ogromny tatuaż z wizerunkiem tego

bohatera, pokrywający jego całe ramię. Ponadto

uwielbia też rockowe kapele z lat 70-tych, więc było

oczywiste, że pierwszym coverem, który nagramy

będzie właśnie "Godzilla". Utwór grupy Boston jest

jednym z ulubionych kawałków Jasona. Musiał nas

trochę do tego przekonywać, ale ostatecznie zgodziliśmy

się nagrać ten kawałek. Mamy w planach jeszcze

jeden cover na naszą następną EP, nie zamierzamy

umieszczać coverów na kolejnych wydawnictwach.

Myślę, że już wystarczy, Na razie nie mogę

zdradzić jaki cover znajdzie się na trzeciej EP, ale

będzie to utwór z lat 80-tych.

Nie rozważaliście wyboru "More Than A Feeling"?

To w końcu ponadczasowy przebój w USA,

może was też wyniósłby na wyższy poziom popularności?

(śmiech)

Kiedy Jason przedstawił nam pomysł nagrania coveru

utworu grupy Boston, nie byliśmy do końca

przekonani. Boston to jedna z tych kapel, które

rzeczywiście są ponadczasowe, a wykonywanie ich

utworów jest dużym wyzwaniem. Jason uwielbia

"Something About You" i nie chciał nagrywać któregoś

z bardziej komercyjnych hitów Boston.

Science fiction czy fantasy oraz heavy metal są

sobie bardzo bliskie od początków jego istnienia.

Teksty waszych utworów wpisują się w tę konwencję

i jednocześnie są też chyba dowodem na

fascynację tego typu literaturą?

Tak, zawsze uważaliśmy siebie za kapelę grającą

amerykański Sci-Fi Power Metal. Nasz zespół ciągle

się rozwija i teraz jesteśmy w stanie nawiązać do gatunku

science-fiction zarówno muzycznie, jak i wizualnie.

Pod tym względem będzie coraz lepiej.

Pokusisz się o podanie swoich pięciu ulubionych

pisarzy SF?

Bardziej lubimy filmy z gatunku science-fiction, zarówno

fabularne jak i dokumentalne. Książki tak

bardzo nas nie interesują.

Jesteście też fanami starych gier komputerowych,

sądząc po "Space Invaders"?

Wszyscy lubimy sobie pograć od czasu do czasu.

Pomysł stworzenia utworu inspirowanego znaną gra

komputerową wydał nam się świetny i taki jest też

efekt końcowy.

Skoro tacy z was tradycjonaliści, to może pokusicie

się o wydanie "Queen Of The Galaxy" na winylu,

bo ten skazany na zapomnienie nośnik przeżywa

obecnie prawdziwy renesans popularności?

Tak się składa, że właśnie pracujemy nad tym, aby

udało się wydać "Astronomical Minds" i "Queen

Of The Galaxy" na tym nośniku.

Początkowo nie mieliście chyba pełnego składu,

dlatego musieliście być wspierani przez muzyków

sesyjnych i koncertowych. Ale w roku ubiegłym

sesyjny drummer Ben Jackson dołączył do was na

stałe, zaś niedawno wzbogaciliście się o drugiego

gitarzystę Jearme'a Greathouse - teraz zamierzacie

pewnie koncertować jak najczęściej?

Zgadza się. Z Benem i Jearme w składzie w końcu

mamy solidny line-up i możemy bez żadnych przeszkód

planować koncerty.

Dla takich zespołów jak Dire Peril koncerty to chyba

wciąż najlepszy sposób na promocję - Facebook,

Twitter czy Youtube wszystkiego tu nie załatwią?

Staramy się wykorzystywać wszystkie dostępne

środki, aby promować naszą muzykę i pokazywać

siebie. Koncerty to bez wątpienia świetny sposób,

ale długie trasy są kosztowne i nie zawsze opłacalne.

Media społecznościowe są dla nas bardzo użyteczne.

Ruszacie śmielej poza rodzinną Kalifornię, czy też

koncentrujecie się na razie na tym stanie, stopniowo

poszerzając strefę waszych wpływów i powiększając

bazę fanów?

Zaczęliśmy już poszerzać strefę naszych wpływów

na sąsiadujące stany, a jeśli czas i pieniądze pozwolą,

będziemy stopniowo zabiegać o rozgłos w całym

kraju. Pomocne byłyby występy na festiwalach.

Od kilku lat mówi się o stopniowym renesansie

popularności tradycyjnego heavy metalu w USA,

ale czy jest on odczuwalny z perspektywy waszego

zespołu?

Mam nadzieję, że to prawda. Osobiście nie zaobserwowaliśmy

jakiejś dramatycznej zmiany, jeśli chodzi

o popularność tego gatunku.

Mimo to nie zamierzacie składać broni? Co planujecie

na najbliższe miesiące, poza koncertami -

przygotowywanie utworów na kolejną EP-kę i

debiutancki album?

Obecnie jesteśmy w trakcie nagrywania i miksowania

naszej kolejnej EP "Through Time And Space",

której wydanie wstępnie planujemy na luty 2015.

Przygotowywany jest także klip tekstowy do jednego

z utworów. Oczywiście nadal będziemy grać dla lokalnej

publiczności.

Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska

Foto: Dire Peril

DIRE PERIL 61


Rock, metal i piwo to nasza pasja!

Na początku lat 80-tych ubiegłego wieku byli w takiej samej sytuacji jak setki

innych zespołów spod znaku New Wave Of British Heavy Metal, które nie zdołały się przebić

w tej ogromnej konkurencji, poprzestając na nagraniu singla czy demówkach. Jednak

Metal Mirror po długiej przerwie odrodzili się w 2006 roku. Zespół zadebiutował dwiema

płytami z archiwalnym materiałem koncertowym, niedawno dorzucił do tego kolejną kompilację

z utworami studyjnymi, ale muzycy zapowiadają już na przyszły rok album z premierowymi

utworami. Wokalista Cameron Vegas chętnie opowiada zarówno o początkach

grupy, jak i jej najnowszych planach:

HMP: Co takiego ekscytującego działo się w Anglii

w roku 1979, że powstało wówczas tyle zespołów, w

tym wasz?

Cameron Vegas: 1979 rok był dla nas ekscytujący, bo

był to rok kiedy powstał Metal Mirror. Przeniosłem się

do Ruislip Middlesex z Cardiff w 1977 roku. Pracowałem

w fabryce produkującej między innymi aspirynę,

kiedy gitarzysta Paul Butterworth zaczął tam

również pracować. Zaprzyjaźniliśmy i się doszliśmy do

wniosku, ze rock, metal i piwo to nasza pasja. Zdecydowaliśmy,

że założymy zespół i tak powstał Metal

Mirror.

Nazwa Metal Mirror dobitnie potwierdza, że byliście

częścią nabierającego z każdym tygodniem coraz

większego rozpędu nurtu NWOBHM - czuliście się

wówczas częścią tej sceny, czy też wtedy nikt o tym

tak nie myślał, a takie wnioski pojawiły się później?

Myśleliśmy nad różnymi metalowymi nazwami, jak

podobało. Chwała Bogom.

Byliście pewnie wtedy bardzo młodymi ludźmi, co

zapewne przekładało się też na całokształt działań

związanych z zespołem, począwszy od kupna instrumentów

- mieliście lepszy sprzęt, czy też zaczynaliście

od tańszego, a lepsze gitary pojawiły się na przykład,

gdy zaczęliście pracować?

Tak, kiedy powstał Metal Mirror mieliśmy podstawowe

instrumenty, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę,

że musimy się postarać o nowy sprzęt. Znaliśmy gościa,

który pomógł nam podpisać papiery na wsparcie finansowe.

Wtedy przenieśliśmy się do Londynu i kupiliśmy

zupełnie nowy backline: osiem kabli do Marshalla

i wzmacniacze Marshalla. Kosztowało nas to

niemałą fortunę - cała piątka spłacała to tygodniami.

Foto: Metal Mirror

Tak, ja i Paul zaczęliśmy pisać numery od samego

początku, kiedy tylko rzekło się słowo. Chcieliśmy,

żeby Metal Mirror był oryginalnym zespołem. Jedynym

coverem jaki graliśmy był "One Night" Elvisa Presleya,

oprócz niego nigdy nie zabraliśmy się za żaden

cover.

Byliście fanami Elvisa, skoro nagraliście "One

Night" w bardzo dynamicznej wersji?

Lubię wielu wokalistów: Bon Scott, Ronnie James

Dio, Steven Tyler, Brian Johnson, Freddie Mercury,

David Coverdale, Elvis - mógłbym wymienić

wielu. Myślę, że nasza wersja "One Night" jest bardzo

metalowa, hard rockowa i speed metalowa zarazem.

Graliśmy ją raz na koncercie i fani naprawdę ją pokochali

i stwierdziliśmy, że chrzanimy założenia i ją nagraliśmy.

Mieszkaliście w Ruislip, więc pewnie często bywaliście

w Londynie?

Ruislip jest poza Londynem, mam na myśli to, że jest

tak blisko, że niektórzy myślą, że to część londyńskich

przedmieść. Wszyscy w Metal Mirror jednak myślą o

zespole jako grupie z Londynu.

Co było dla was ważniejsze: odwiedzanie sklepów

płytowych i wyszukiwanie kolejnych płyt z ciężką

muzyką, czy też koncerty tych wszystkich nowych

zespołów? A może oba aspekty były równie istotne i

bez trudu je godziliście?

Obie rzeczy były równie ważne. Kochałem kupować

nowe albumy i kochałem chodzić na koncerty. Chodziliśmy

oglądać wiele zespołów w Londynie i w okolicach.

Zarówno dużych zespołów, jak i tych pomniejszych.

Widzieliśmy wtedy wiele grup z NWOB

HM, niektóre z nich widziałem na żywo po latach.

Świetna zabawa.

większość ówczesnych zespołów, aż w końcu wpadliśmy

na taką która spodobała się nam wszystkim.

Nazwę Metal Mirror wymyślił chyba nasz basista Ian

Thompson. Nie wiedzieliśmy zupełnie nic o tym

całym ruchu NWOBHM, byliśmy paczką młodziaków,

która kochała grać rocka. Nie wiedzieliśmy o nim

dopóki nie przeczytaliśmy w gazecie, że coś takiego

powstało, skąd te wszystkie kapele zaczęły się pojawiać.

Znaliśmy tylko Iron Maiden, Angel Witch i kilka

zespołów bez kontraktów.

Graliście już wcześniej, czy też Metal Mirror był

waszym pierwszym zespołem?

Zacząłem grać w zespołach w wieku trzynastu lat, tak

jak grupa dzieciaków z osiedla, gdzie mieszkałem -

wykonywaliśmy covery. Grałem wtedy na gitarze rytmicznej.

Pierwszy zespół nazywał się Kamakazi. Mój

pierwszy zespół, gdzie byłem już wokalistą powstał

kilka lat później. Nazywał się Snow. Mój pierwszy gig

z zespołem Snow odbył się w liceum w Cardiff na

głównej sali. To było w lutowy sobotni wieczór 1975

roku, miejsce było wypełnione trzystoma dzieciakami

z sąsiedztwa i ze szkoły, nigdy w życiu nie byłem tak

przerażony jak wtedy, ale udało się i bardzo mi się to

Wynajmowaliście jakąś salę prób, czy też, podobnie

jak wiele innych zespołów w tamtym okresie, ćwiczyliście

w garażu, piwnicy czy innym tego typu

miejscu?

Zaczynaliśmy próby w małym kompleksie salek w ratuszu

Middlesex. Byliśmy tam tylko kilka miesięcy.

Mieliśmy grać pierwszy gig Metal Mirror i wieszaliśmy

plakaty na budynku, a także poza naszym miastem.

Problem polegał na tym, że Paul i Ian uważali,

że przykleją je do ścian i skończyło się na przysłowiowej

czarnej dupie - wyrzucili nas z salki. Burmistrz

miasta był wściekły gdy znalazł dwa plakaty na drzwiach

swojego garażu i za cholerę nie mógł ich usunąć,

bo klej był zbyt mocny. Skończyło się na tym, że wylądowaliśmy

w sądzie i dostaliśmy karę grzywny. Zdecydowaliśmy,

że musimy mieć jakieś profesjonalne

miejsce, więc przenieśliśmy się na południe Londynu

do miejsca zwanego studio WHARF, gdzie było znakomicie.

Nigdy nie zmieniliśmy studia, otworzyli tam

także salę nagrań, gdzie można było nagrać osiem numerów.

W tym właśnie budynku nagraliśmy "Rock And

Roll Ain't Never Leave Us", "English Booze", "Hard Life"

i "Montana Violation".

Chyba dość szybko zaczęliście pisać własne utwory,

ale chyba nie pomylę się bardzo, jeśli założę, że graliście

też covery?

Bywaliście więc w tych wszystkich legendarnych

klubach typu The Marquee, The Ruskin Arms czy w

The Soundhouse Neala Kaya? Dane wam było

również tam zagrać?

Graliśmy dwukrotnie w Soundhouse. Było to bardzo

blisko mojego miejsca zamieszkania. Byliśmy tam

stałymi bywalcami. Ja i mój zespół przychodziliśmy

tam w niemal każdy piątek, jeśli tylko nie mieliśmy nic

do zrobienia z Metal Mirror. To była świetna miejscówka.

Znaliśmy bardzo dobrze Neala Kay'a, był

pierwszym DJ-em, który puszczał numery Metal

Mirror. Lubił nasz zespół i chciał wyprodukować nasz

pierwszy album, ale rozpadliśmy się zanim do tego doszło.

Nie graliśmy w Ruskin, ani w Marquee, ale występowałem

w Marquee kilka razy solo w latach późniejszych.

Koncertów było zresztą w tych latach znacznie

więcej - wypuszczaliście się częściej gdzieś dalej, czy

koncentrowaliście się raczej na klubach i pubach w

swojej okolicy?

Graliśmy głównie w Londynie i okolicach, ale zagraliśmy

też kilka koncertów w Leeds oraz w Walii.

Bywało, że poprzedzaliście jakiś znany zespół czy też

graliście zwykle z podziemnymi zespołami?

Oferowano nam trasę z Motörhead. Wyszło to w

ostatniej chwili, bo wcześniej planowana na support

kapela zmieniła zdanie ze względu na koszty. My ją

odrzuciliśmy z tego samego powodu, a oni i tak zagrali

te koncerty. Nie supportowaliśmy nigdy nikogo, każdy

koncert graliśmy jako headlinerzy.

Nagranie singla "Rock And Roll Ain't Never Leave

Us", znalezienie tłoczni, wydrukowanie okładki, sfinansowanie

tego wszystkiego, było dla was chyba

sporym wydatkiem?

Nagranie i wydanie singla kosztowało mnóstwo pieniędzy,

które wyłożyliśmy z własnej kieszeni. Jednakże

chcieliśmy tego i zrobiliśmy to. Po latach stwierdzam,

że to dość niesamowite, bo wtedy wiele zespołów postępowało

w identyczny sposób. Ta cała sprawa z

NWOBHM była istną kopalnią talentów, kasy nie

starczało dla większości z nich i kiedy spojrzysz, jak

wiele zespołów płaciło za swoje nagrania z własnej

kieszeni, zyskujesz do każdego z nich jeszcze większą

sympatię. Wydaje mi się, że to jeden z najważniejszych

powodów dla których dzisiejsi fani metalu tak bardzo

cenią zespoły z nurtu NWOBHM.

Ale singel rozszedł się dość szybko, więc strat raczej

nie było? Nakład, zdaje się, nie był za duży, nie

myśleliście o jego wznowieniu?

Nie, nigdy nie myśleliśmy o reedycjach. Wydaliśmy

wtedy singla do sprzedawania na koncertach. Byłem w

62

METAL MIRROR


szoku kilka lat później, gdy dowiedziałem się ile kasy

musieli wydawać na nie nasi fani.

Szczególnie, że po znalezieniu się na kompilacji

"Heavy Metal Heroes" liczyliście zapewne, że uda

się dość szybko podpisać kontrakt? Jak nie z majorsem,

to chociaż z niezależną firmą?

Sądziliśmy, że podpiszemy kontrakt, gdy wychodził

"Heavy Metal Heroes", nasz menadżer nawet rozmawiał

z kilkoma wytwórniami. By dostać jakikolwiek

kontrakt potrzebowaliśmy profesjonalnego menadżera.

Kogoś, komu wytwórnie zaufają, że mogą z nami

współpracować. Menadżer Saxon był bardzo zainteresowany

podpisaniem kontraktu z nami, ale już podpisaliśmy

kontrakt z innym człowiekiem, który nie

chciał nas puścić. Robił co mógł, ale o cokolwiek pytał,

było dla nas zbyt duże.

Rozważaliście kiedyś, dlaczego to się nie udało? W

końcu numer z tej składanki, "Hard Life", to kawał

świetnego brytyjskiego metalu, mieliście też więcej

przebojowych numerów, nie tylko te z singla, by

wymienić chociażby "Crazy"…

Zły management.

No tak, nie każdy zespół miał takiego menagera jak

Ron Smallwood, który wynegocjował dla Iron

Maiden nie tylko bardzo korzystny kontrakt z EMI,

ale też długoterminową umowę wydawniczą z Zomba

Music - zdaje się, że gdybyście mieli kogoś takiego,

kariera Metal Mirror potoczyłaby się zupełnie

inaczej?

Byłem w Marguee na Iron Maiden w 1979 roku.

Neal Kay ogłosił ze sceny, zanim tamtego dnia Iron

wyszedł zagrać, że właśnie podpisali kontrakt z EMI.

Ron Smallwood był tamtej nocy w klubie i wciąż jest

z nimi, mimo upływu lat. On jest członkiem tego zespołu,

tylko że jego rola nie polega na graniu na gitarach

czy czymś innym, dba o jego interesy. Więc, tak

wierzę, że Metal Mirror mogło pójść jeszcze dalej,

gdyby tylko trafił na ludzi, którzy by się o nas bardziej

zatroszczyli.

W którym roku daliście sobie ostatecznie spokój z

zespołem?

To było jakoś na końcówce 1981 roku, kiedy zaczęliśmy

mieć problem. Podpisaliśmy kontrakt z dwiema

agencjami bookingowymi: Concorde Artists i Tka

Agency. Mieliśmy zabookowany koncert w klubie

Talk of the Abbey w Walii. Mieliśmy wejść na scenę

o jedenastej wieczorem, właśnie mieliśmy wyjść z przebieralni

na scenę, kiedy menadżer stwierdził, że chce

żebyśmy weszli o 1:30 rano. Nie mogliśmy nic z tym

zrobić i powiedział nam, żebyśmy nie szli do hotelu,

tylko zostali na backstage'u. Przynieśli nam mnóstwo

piwa i wina i czegoś tam jeszcze, żebyśmy się zrelaksowali.

Zatem przez następne dwie godziny relaksowaliśmy

się. I chyba zrelaksowaliśmy się za bardzo.

Wypiliśmy wszystko i kiedy wyszliśmy na scenę,

byliśmy tak bardzo wkurzeni, że nawet nie wiedzieliśmy

gdzie jesteśmy. Tamten koncert nie należał do

naszych najlepszych. Po koncercie mieliśmy dużą

sprzeczkę z pozostałymi zespołami i menadżerem klubu

oraz jego personelem. Wszystko wymknęło się spod

kontroli i wiedzieliśmy, że zrobiliśmy głupków z obu

naszych agencji, mimo, że próbowały obrócić to w nieporozumienie.

Następnie odszedł nasz perkusista Gary

Hitchens. Stał się mniej zainteresowany wszystkim

i to, czego chciał to nowy projekt. Zastąpić Gary'ego

było ciężko. Był i jest nadal znakomitym bębniarzem.

Aby usłyszeć jaki był należy sięgnąć po "Metal Mirror

Live In London vol. I" i "Vol. II". Gdy już mieliśmy

nowego perkusistę, Micka Greena, zaczęliśmy kontynuować

koncerty. Potem okazało się, że gitarzysta

Chris Haggerty i basista Ian Thompson chcieli

zmienić styl naszego zespołu. To ja i Paul Butterworth

pisaliśmy cały materiał i nie chcieliśmy zmieniać

naszego stylu. Chris i Ian zaczęli pisać własne

utwory, chcieli żeby i one znalazły się w repertuarze. Ja

i Paul nie chcieliśmy tego, bo jakkolwiek były dobre,

to różniły się od brzmienia Metal Mirror. Chris i Ian

postanowili odejść i założyć własny zespół. Wtedy też

po raz ostatni weszliśmy do studia jako Metal Mirror,

by zarejestrować numer "Commit No Nuisance". Na

perkusji był Gary Hitchens, a na basie PJ Phillips. To

były ostatnie podrygi Metal Mirror. Tak było, aż do

teraz.

szczęścia jeszcze raz?

W 2006 roku kontaktowałem się Bartem Gabrielem.

Powiedział mi, że niemiecka wytwórnia High Roller

Records chciałaby wiedzieć, czy są jakieś niezrealizowane

numery Metal Mirror, bo chcieliby je wydać.

Poszedłem się spotkać z Paulem Butterworthem i

zaczęliśmy szukać po starych taśmach, czy znajdziemy

tam coś interesującego. Wtedy nie mogliśmy znaleźć

żadnych nagrań studyjnych, ale znaleźliśmy dobrej

jakości nagrania z koncertu z Londynu w 1981 roku.

Stąd niedawna premiera kompilacji studyjnych

utworów na albumie "III", poprzedzoną nagraniami

koncertowymi, którą traktuję jako dopełnienie waszego

archiwalnego dorobku i zarazem wprowadzenie

do albumu studyjnego, na który złożą się wyłącznie

premierowe utwory?

Wysłaliśmy je do wytwórni i spodobało im się to.

Wydali je tego samego roku na winylu jako "Vol. I" i

kilka miesięcy później dorzucili "Vol. II". Byliśmy zaskoczeni

tym całym zainteresowaniem i powrotem,

zaczęliśmy rozmawiać o nowym składzie. Ktoś wrzucił

do internetu fałszywą fotę i komunikat, że wracamy w

klasycznym line-up "all stars" i członkami oprócz mnie

mieli być Paul Butterworth, PJ Phillips, Benjy Ried

oraz Andy Barnet. Rozważaliśmy to, ale ten skład

nigdy nie istniał.

Macie już wstępne zarysy tego materiału? Myślę, że

jego premiera na 35-lecie powstania grupy byłaby taką

symboliczną klamrą spinającą te wszystkie lata?

Zastanawialiśmy się przez następne kilka lat żeby zacząć

od nowa, że powrót mógłby być dobrym pomysłem.

Kiedy Metal Mirror grał koncerty, zawsze nagrywaliśmy

koncerty. Mieliśmy taśmy ze wszystkimi

koncertami, które zagraliśmy. W 2013r. ja i Paul

przekopywaliśmy się przez nie, żeby znaleźć coś co

mogłoby się nadać na bonus na ewentualną płytę live.

Sądzę, że gdybyście nie wrócili, to pewnie do końca

życia mielibyście świadomość, że trzeba było to zrobić

i żałowalibyście niewykorzystanej szansy - a tak,

chyba czujecie się z tym świetnie, to wręcz taka druga

muzyczna młodość?

Tak było do czasu gdy znaleźliśmy pudło z nagraniami

studyjnymi. Było pochowane głęboko pod wszystkimi

innymi rzeczami i nie mogliśmy uwierzyć w nasze

szczęście. Wysłaliśmy je do wytwórni, oni też się ucieszyli,

wyczyścili je i Metal Mirror wydał je w lutym

2014 roku. Jak się więc mają sprawy z zespołem?

Metal Mirror powraca, skład zespołu ogłosimy

wkrótce. Pierwszym koncertem od trzydziestu czterech

lat będzie występ na Brofest 2015. Zespół zacznie

koncertować w 2015 roku, nowy album powstaje i

wejdzie w fazę przedprodukcji w listopadzie 2014,

zostanie nagrany w styczniu 2015 roku. Będzie zawierał

jedenaście nowych utworów, studio nagraniowe i

producent zostaną ogłoszony w niedługim czasie,

nowy album wyjdzie na wiosnę 2015 roku. Dokładnie

w trzydziestą piątą rocznicę wydania singla "Rock And

Roll Ain't Never Gonna Leave Us/English Booze". I

wreszcie - tytuł prawdopodobnie będzie brzmiał

"What The Fuck Would Jesus Do" / "WTFWJD".

Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Nie podejmowaliście wcześniej prób reaktywacji?

Dopiero zainteresowanie kolejnych pokoleń fanów po

wydaniu archiwalnych nagrań koncertowych Metal

Mirror sprawiło, że postanowiliście spróbować

METAL MIRROR

63


Trudna droga z piekła do nieba

Tak na dobrą sprawę to o perypetiach zespołów nurtu New Wave Of British Heavy

Metal można by nakręcić wieloodcinkowy serial z wieloma sensacyjnymi wręcz wątkami.

Tak się bowiem składa, że wiele z tych grup było na wyciągnięcie ręki od wielkiej kariery,

albo też splot pechowych czy niesprzyjających okoliczności zadecydował o tym, że nigdy nie

zdołały się wybić ponad podziemny status. Jednymi z takich pechowców są Deep Machine,

jednak muzycy tej reaktywowanej kilka lat temu formacji nie poprzestali na wznowieniu starych

klasycznych nagrań, lecz wydali właśnie debiutancki album, zawierający również najnowsze,

niczym nie ustępujące tym sprzed lat, kompozycje. O "Rise Of The Machine" I nie

tylko rozmawiamy z założycielem, liderem i gitarzystą Deep Machine, Bobem Hookerem:

HMP: "Uzyskaliśmy szansę nagrania nowego albumu,

co zaowocowało "Welcome To Hell". Nie sądziliśmy

jednak, że odniesie on tak ogromny sukces,

skoro pozostawaliśmy niezauważeni przez całe lata

80-te aż do dziś. NWOBHM obecnie jest niszą, ale

my byliśmy tam kiedy wszystko się zaczęło, dlatego

zamierzamy nieść ten kaganek tak długo, jak długo

ludzie będą chcieli nas słuchać" - mówił mi niedawno

Tony Foster, gitarzysta Sparty. Dostrzegam wiele

podobieństw pomiędzy nimi a Deep Machine: oba

zespoły powstały w 1979r., przez wiele lat bez skutku

próbowały się przebić, rozpadły się w okolicach 1988 -

1990 roku, by niedawno powrócić i wydać debiutanckie

płyty. Powiedzieliście sobie: teraz albo nigdy, bo

kolejnej takiej okazji może już po prostu nie być?

Bob Hooker: Nigdy nawet nie śniłem, że kiedykolwiek

zobaczę album Deep Machine. Zawsze sądziłem,

Wróciliście do gry pięć lat temu - od razu z założeniem,

że będziecie starać się o wydanie albumu, czy

też początkowo chodziło wam raczej o przypomnienie

sobie dawnych dobrych czasów i granie koncertów,

a dopiero powodzenie minialbumu z utworami

demo z roku 1981 uzmysłowiło wam, że warto do tego

dążyć?

Cóż, tak naprawdę nie było żadnych realnych planów

powrotu na scenę. Spotkaliśmy się razem na kilka

jamów w jednej z lokalnych salek prób i byliśmy w

szoku jak znakomicie brzmią te stare kawałki mimo

upływu lat… zwłaszcza, że nie były grane od prawie 30

lat! Zdecydowaliśmy się zebrać ponownie jako zespół i

zagrać kilka gigów. Byliśmy zdziwieni ciepłym przyjęciem

jakie otrzymaliśmy, fani metalu naprawdę pokochali

te stare numery. Zrealizowaliśmy EPkę "Deep

Machine" w High Roller Records z czterema numerami

z sesji z lat 80-tych. To było wtedy gdy czuliśmy, że

byłoby fajnie nagrać drugą, ponownie dla High Roller,

gdzie znalazłyby się dwa stare kawałki "Iron Cross" i

"Killer" oraz jedna nowa kompozycja "Whispers In The

Black". Rok później mieliśmy już gotowy cały, długo

oczekiwany album "Rise Of The Machine", który

także jest miksturą starych i nowych kawałków i stał

się płytą, z której jesteśmy niezmiernie dumni!

Jak sądzisz, co sprawiło, że w latach 80-tych nie zdołaliście

zainteresować swoją muzyką żadnej wytwórni?

Owszem, zespołów NWOBHM były na

przełomie lat 70./80. setki, jak nie tysiące, ale i firm

nie brakowało, od majorsów typu EMI do malutkich,

Cóż, o tym była mowa już tyle razy… ale dla mnie

jedynym prawdziwym demo Deep Machine było to z

nagraniami z 1980 roku, które stało się pierwsza EP-ką

dla High Roller. Nagraliśmy to w składzie, który dla

wielu był tym jedynym właściwym, czyli mnie, Johna

Wigginsa, Rogera Mardsena, Dave'a Ortona i Ricky

Bruce'a. Późniejsze składy po moim odejściu z zespołu,

były tak dalekie od Deep Machine, że okazały się

fiaskiem, choćby dlatego, że żaden z muzyków nie był

w oryginalnym składzie, który stworzyłem. Można jednak

powiedzieć, że tamte późniejsze składy utrzymały

nazwę Deep Machine przez jakiś czas w Europie

i dzięki temu możemy z szacunkiem dalej promować tę

markę z koncertami i zainteresowaniem ze strony prasy.

Wiele zespołów w owych latach wydawało swe płyty,

chociażby 7" single, samodzielnie, często we własnych

firmach - nigdy nie korciło was, żeby pójść tą

samą drogą?

Pojawiliśmy się dzięki Neat Records, z którą to firmą

współpracowało wiele ówczesnych zespołów grających

NWOBHM (chyba Raven był jednym z tych, który

najbardziej zapadł w pamięć?). Rozważaliśmy to, ale

problemem były wówczas pieniądze i zbieranie środków

było dla nas prawdziwym wyzwaniem. Z małymi

funduszami, mogliśmy pozwolić sobie tylko na koncerty…

jakąś reklamę, czas na próby i dużo pirotechniki!

Dla nas było to trudne do osiągnięcia… Jeśli finanse

przeznaczane na koncerty przeznaczyć na singiel, szybko

tracisz na popularności, musisz starać się o popularność

wśród fanów a tak się składa, że jak nie masz

wsparcia, finanse nie pozwalały by zrobić i jedno i

drugie.

Rok 1983 jest taką swoistą datą graniczną, bo wówczas

nurt NWOBHM stracił na sile i popularności.

Kilka zespołów, z Iron Maiden na czele, zrobiło

mniejszą czy większą karierę, pozostałe przegrały w

konfrontacji z new romantic czy popem - podobnie

stało się chyba też w waszym przypadku?

Myślę, że każdy gatunek muzyki ma swoje wzloty i

upadki, ale uważam, że prawdziwi fani metalu zawsze

będą wspierać metal. Są ludzie, którzy sprawiają, że

ten gatunek wciąż żyje i zawsze tak będzie. W 1983

roku był już schyłek NWOBHM, w większości byli już

tylko ludzie, którzy nie byli fanami metalu i sprzedali

się innym gatunkom, które wówczas się pojawiły. Ludzie,

którzy obserwują nas od samego początku we

wczesnych latach 80-tych wciąż przychodzą zobaczyć

jak Deep Machine gra teraz… fani metalu i najlepsi

ludzie, których możesz sobie życzyć spotkać! Dodam

też, że mam ogromny respekt do Iron Maiden, którzy

ciężką pracą zdobyli szczyty popularności i zaufania…

z całą pewnością zasługują na to i zasłużyli na swój

ogromny sukces.

że to wielka szkoda, że żaden z tych kawałków z przeszłości

nie został nagrany w studiu, a to co zostało to

fatalne jakościowo wersje z koncertów nagrane na starym

magnetofonie gdzieś w 1981 roku. Tchnęliśmy

nowe życie w stare numery, dodaliśmy trzy zupełnie

nowe "The Gathering", "Whispers In The Black" i "Celebrophile".

Foto: Deep Machine

niezależnych oficyn?

Sądziłem, że zespół ma zapewniony kontrakt, ale kombinacja

złego menadżmentu w tamtym czasie (który

nic dla nas nie robił!) oraz niestabilnego składu stały

się przyczyną rozpadu zespołu, a co za tym idzie pokrzyżowaniem

planu na bardzo poważny kontrakt.

Zastanawia mnie to o tyle, bo przecież byliście wówczas

w samym centrum wydarzeń, w Londynie, dzięki

czemu powinno być wam chociaż trochę łatwiej niż

zespołom z głębokiej prowincji?

Zgaduję, że bycie z Londynu w tamtym czasie było dobrym

startem, ale dziś zespoły podróżują znacznie dalej,

by zagrać koncert, tak więc dziś być z Londynu

wcale nie musi być specjalnie wyróżniające.

Nie poddawaliście się jednak, bo latach 1980-83

nagraliście aż cztery kasety demo - skoro nie wzbudziły

one zainteresowania wydawców, to może chociaż

były pomocne przy organizacji koncertów, jako

swoista reklama zespołu dla promotorów, czy docierały

do fanzinów, etc.?

Istnieliście jednak jeszcze przez kilka lat, ale było to

już chyba bardziej muzykowanie dla przyjemności, bo

nie liczyliście już pewnie wtedy na kontrakt czy większą

karierę?

Nigdy nie straciliśmy wiary w duży sukces, ale to nie

jest prawda, że dziś gramy dla zabawy i dla fanów metalu…

Cudownie jest być pośród nich i dzielić się z nimi

pasją do metalu. Muzyka zawsze musi być zabawą niezależnie

od statusu kapeli, jeśli tracisz to spojrzenie, to

znaczy, że czas odejść.

Kiedy zespół się rozpadł straciliście kontakt z muzyką

czy też nadal graliście, chociażby w domu, tak dla

przyjemności, albo żeby nie wyjść z wprawy?

Nigdy nie straciłem kontaktu z muzyką przez ten cały

czas, kiedy nie było zespołu. Kupiłem gitarę Westone

Spectrum 2 (której zresztą używam do dzisiaj i jest

moją główną gitarą koncertową) i mały wzmacniacz

gdzieś w latach 80-tych i wciąż na nich jammowałem

w domu. Nigdy jednak nie grałem w żadnym innym

zespole przez cały ten trzydziestoletni okres czasu, kiedy

oficjalnie rozpadliśmy się.

Od połowy lat 90-tych tradycyjny heavy metal kilkakrotnie

wracał do łask publiczności, w międzyczasie

zaś NWOBHM stała się kultowym zjawiskiem dla

licznych fanów i zespołów, nawet tych grających ekstremalny

metal. Nie korciło was wcześniej by znowu

wrócić do gry?

Nie, dla mnie początek lat 90-tych był smutnym i stresującym

czasem, przechodziłem wówczas przez rozwód…

więc w tym sensie byłem na bakier z tym co

działo się w muzyce metalowej przez cały ten czas i

myślę, że rozsądnie będzie powiedzieć, że w sytuacji w

której się znalazłem zebranie do kupy Deep Machine,

64

DEEP MACHINE


nie było nawet na szczycie listy moich priorytetów.

Zdecydowaliście się dopiero w roku 2009 - tu punktem

zwrotnym było chyba poznanie przez was

wokalisty Lenny'ego Baxtera?

To nie była decyzja czy konkretny plan jak reformacja

Deep Machine, raczej rodzaj "szczęśliwego przypadku".

Borykaliśmy się z szukaniem wokalisty, nasz stary

wokalista Roger Mardsen przyszedł i jammował z

nami, ale zdecydowaliśmy że jego rodzinne zobowiązania

nie pozwolą mu na powrót do zespołu. Po wypróbowaniu

kilku innych wokalistów spotkałem Lenny'ego

Baxtera, którego znałem od wielu lat. Z pośród

wielu zespołów Lenny jest najbardziej znany jako basista

w metalowej grupie Gangland z lat 90-tych. Lenny

twierdził, że poradzi sobie z wokalami i poprosiłem go

żeby spróbował. Byliśmy zszokowani tym co nam pokazał

i dostał tę robotę.

Skoro nie było opcji powrotu w oryginalnym składzie,

chyba nic lepszego nie mogło was spotkać? Z całym

szacunkiem dla Rogera Marsdena, którego cenię za

LP "One Night Stand" E.F. Band, to Deep Machine

nie miał chyba w swej karierze tak dobrego i wszechstronnego

wokalisty jak Baxter?

Oryginalny skład Deep Machine nie mógłby się nigdy

powtórzyć. Jakkolwiek wciąż jestem w kontakcie z

całym zespołem. Roger Mardsen był znakomitym wokalistą…

a Lenny bardzo dobrze wykonywał to, co do

niego należy. Od czasu wznowienia działalności to najbardziej

stabilny skład jaki kiedykolwiek miał ten zespół.

Wszyscy, z którymi miałem i mam przyjemność

grać w Deep Machine byli znakomitymi muzykami.

Kiedy skład dopełnił gitarzysta Nick East byliście

już w pełni gotowi do rozpoczęcia sesji

"Rise Of The Machine"?

Tak, Nick dołączył do zespołu i zrobił to mniej więcej

w czasie, gdy zaczynaliśmy nagrywać "Rise Of The

Machine". Zaangażowanie Nicka miało znaczenie…

naprawdę jest świetnym gitarzystą.

Nagrywaliście i miksowaliście ten album w kilku

studiach nagraniowych - było to zapewne podyktowane

troską o osiągnięcie jak najlepszego efektu końcowego,

nie chcieliście zabrzmieć jak muzealne wykopalisko,

tylko wycisnąć ile się da z dostępnej obecnie

nowoczesnej technologii?

Nagrywaliśmy podstawowe ścieżki do "Iron Cross",

"Killer" i "Whispers In The Black" w The White Rooms

Studio w Rainham Essex. Więcej roboty wykonaliśmy

z tymi numerami w DeeRal's. Podstawy "Rise Of

The Machine" powstały w Highfield Studios Essex i

ponownie zostały skompletowane w DeeRal's.

Podkreślacie w książeczce płyty ogromny wpływ na

brzmienie i kształt tej płyty producenta DeeRala -

bez niego efekt końcowy nie byłby tak porywający?

Tak, DeeRal jest niesamowitym gitarzystą. Oprócz bycia

gitarzystą w Go West jest profesjonalnym muzykiem

sesyjnym, który pracował z wieloma składami z

najwyższych półek. Dee posiada ogromną wiedzę i zna

techniczne sztuczki, zebrane przez lata jako muzyk sesyjny.

Zarówno Lenny jak i ja pracowaliśmy razem z

Dee jako koproducenci, Dee kontrolował główną produkcję

i miksy oraz przeprowadzał ekspertyzy i inspirował

nas wszystkich. Dee uchwycił nasze brzmienie

dokładnie tak jak chcieliśmy - nie było problemów, był

niezastąpiony we wszystkim co robił. Rezultatem pracy

nad tym projektem jest wielka przyjaźń między mną

a Dee.

Dobry producent często nie jest w stanie zamaskować

niskiej jakości utworów, tu jednak nie ma o tym

mowy, bowiem "Rise Of The Machine" może śmiało

stawać w szranki z wieloma już klasycznymi dziełami

NWOBHM - długo pracowaliście nad tym

materiałem?

Właściwie trudno powiedzieć jak dużo czasu nam to

zajęło od rozpoczęcia do zakończenia prac, ponieważ

czasami było to sporadyczne, gdyż Dee musiał wpasować

się w swój dość napięty grafik jako muzyk sesyjny.

Może trzy, cztery miesiące, ale to i tak niewiele.

Nie poszliście też na łatwiznę, bo uniknęliście pokusy

odświeżenia wyłącznie starszego materiału,

przygotowując na płytę głównie nowe utwory?

Pytanie nie powinno brzmieć, czy wybraliśmy najłatwiejszą

drogę… Cały plan był taki, ze chcieliśmy nagrać

właśnie stare numery (i tchnąć w nie nowe życie),

ponieważ nigdy nie zrobiliśmy tego w tamtych latach.

To byłaby ogromna strata pozwolić im odejść w zapomnienie

bez odświeżonych wersji, teraz mogliśmy im

dać drugie życie. Nowe utwory też się tam znalazły, bo

wiedzieliśmy, że fani również oczekiwali czegoś nowego

z naszej strony. To było wyzwanie napisać te nowe

kawałki, zawsze zastanawiasz się nad tym "bierz, co

dostajesz"… ale naprawdę byliśmy zachwyceni "Whispers

In The Dark", "Celebrophile" i "The Gathering" i te

trzy numery zawsze miały dobry odzew podczas koncertów.

Starsze utwory, w rodzaju "The Wizard" czy "Witchild",

są tu taką swoistą klamrą, łącznikiem pomiędzy

waszymi początkami i tą płytą?

Tak, zdecydowanie jest to nawiązanie do naszych początków.

"The Wizard" został trochę zmieniony przez

Lenny'ego w części refrenu, żeby uzyskać nieco nowocześniejszy

wyraz, ale wciąż można w nim usłyszeć

klasyczne brzmienie NWOBHM. "Witchild" ma zaś

dla mnie coś w rodzaju osobistego znaczenia - chociaż

kocham wszystkie numery Deep Machine, to muszę

powiedzieć, że "Witchild" jest moim najbardziej ulubionym

ze wszystkich. Chciałem zachować go dokładnie

takim jaki był trzydzieści lat temu, ale postęp

technologiczny pozwolił nadać mu ciężaru i sądzę, że

zyskaliśmy na tym.

O dawnych czasach przypomina też gościnny udział

gitarzysty Johna Wigginsa, podpory Tokyo Blade,

ale mającego też na koncie epizod w Deep Machine?

Tak, jak już wspomniałem, grałem z Johnem Wigginsem

lata temu w oryginalnym Deep Machine. John

wciąż jest moim przyjacielem i wciąż się widujemy.

John jest świetnym gitarzystą i w czasie nagrywania

naszej drugiej EPki dla High Roller akurat rozstaliśmy

się z Nigelem Martindalem i to ja miałem nagrywać

wszystkie partie gitary. Wtedy wpadłem na pomysł, by

poprosić Johna by zagrał na EPce, że byłoby wspaniale,

gdyby zrobił to właśnie on, skoro odegrał tak ważną

rolę w historii zespołu. John z wielką chęcią zabrał się

do pomocy i razem ze mną zagrał na gitarze rytmicznej

w trzech kawałkach. Przed skończeniem ostatecznych

miksów, mieliśmy przyjemność dokooptować

do zespołu Nicka "Beastie" Easta. Myślałem już wtedy

żeby Nick do nas dołączył, żeby byłoby wspaniale

gdyby dograł kilka solówek do dwóch albo trzech numerów

i zrobił to, dogrywając drugie solo w "Killer" i

"Whispers In The Black". Ja zaś skompletowałem projekt

nagrywając jedyne solo w "Iron Cross". Tak więc,

każdy dostał szansę by zaistnieć na tej EP-ce, co uważam

za absolutnie fantastyczną rzecz!

Dyskografia zespołu rozrasta się dzięki High Roller

Records coraz bardziej - zdopingowani i zachęceni

takim stanem rzeczy myślicie o poważnej promocji

koncertowej "Rise Of The Machine", a może nawet

nagraniu kolejnej płyty?

Chętnie zagramy trasę promocyjną "Rise Of The

Machine", ale z drugiej strony w naszym wypadku,

wciąż jest to trudne zadanie do zaaranżowania. Jesteśmy

otwarci na oferty z europejskimi datami. Jeśli tylko

będziemy w stanie zebrać się razem będzie super,

tak więc prośba do wszystkich promotorów: dajcie nam

znać!

Czyli nigdy nie jest za późno na realizację marzeń -

trzeba tylko chcieć i nie bać się zacząć, na co obecne

losy Deep Machine są najlepszym dowodem?

Tak oczywiście, to byłoby wspaniałe, jeśli to marzenie

by się spełniło i udałoby się to zrobić jako coś dużego.

Ale dla mnie marzenia już się spełniły. Ujrzałem wreszcie

dwie EPki Deep Machine, które przyczyniły się

do upichcenia ciasta z nowym albumem. Zagrałem też

w kilku fantastycznych miejscówkach w Brytanii i

Europie (Belgii, Holandii i w Niemczech). Spotkaliśmy

mnóstwo fantastycznych ludzi i co najważniejsze dla

nas wszystkich, powróciliśmy by grać dla prawdziwych

fanów metalu na całym świecie i chcemy z całego serca

podziękować im za lojalne wsparcie. Jakkolwiek uważam,

że nawet gdyby Deep Machine miał się skończyć

w dniu jutrzejszym, dla mnie wszystko przez co przeszliśmy

było tego warte… to było istne piekło i tym

bardziej jestem dumny z tego, co osiągnęliśmy.

Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Deep Machine

DEEP MACHINE

65


Podchodzić do grania prawidłowo

Ten na wskroś brytyjski zespół w czasach świetności NWOBHM nie zdołał się

przebić, mimo nagrania pamiętanego do dziś singla "On The Run". Później wiodło im się

różnie, ale w końcu zawsze wracali, regularnie nagrywając kolejne płyty. "The Final Nightmare"

jest najnowszą z nich i przywraca nadzieję na to, że nowa fala brytyjskiego metalu to

nie tylko muzealne wykopalisko. Lider grupy, gitarzysta Tracey W. Abbott, też jest przekonany,

że zespół nagrał najlepszy album w swej karierze:

HMP: Coś długo nie było o was słychać: wasz

poprzedni album studyjny "Three Corners To

Nowhere" ukazał się ponad siedem lat temu, potem

pojawiła się jeszcze kompilacja podsumowująca

wczesne lata kariery Overdrive i zapadła

cisza - co było jej przyczyną?

Tracey W. Abbott: Aktualnie Overdrive nie

planuje kolejnych nagrań. Ostatnie siedem lat było

dobre dla zespołu, jednak nagrania wymagają czasu,

a przygotowanie "The Final Nightmare" zajęło

nam trzy lata!

To jednak nie on stanął za mikrofonem w czasie

nagrywania "The Final Nightmare", bo macie też

nowego wokalistę - to chyba spora niespodzianka,

bo David Poulter nie jest bardzo znanym i popularnym

muzykiem?

Dave przez wiele lat grywał w wielu zespołach,

grając różne rodzaje muzyki. Jest naprawdę utalentowanym

muzykiem i bardzo przyczynił się do

powstania ostatniego materiału. Bierze również

udział w wielu telewizyjnych programach muzycznych

w Wielkiej Brytanii.

Pewnie znaliście się od lat, dlatego zasilił Overdrive,

a to, jak zaśpiewał na waszej nowej płycie

jest ostatecznym potwierdzeniem, że podjęliście

słuszną decyzję werbując go do składu?

Rozglądaliśmy się za nowym wokalistą, ale wcześniej

nie znaliśmy się z Dave'em dopóki nie umówiliśmy

się na wspólną próbę. Dave na wiele sposobów

przyczynił się do powstania nowego albumu.

Nie tylko w kwestiach wokalnych.

Skoro tak rozmawiamy o kwestiach personalnych,

to wygląda na to, że klawiszowiec Tim Hall czuje

Zważywszy na to, że często współpracujecie z

niemieckimi firmami, bo przecież wcześniej była

to High Roller Records, można chyba zaryzykować

stwierdzenie, że ten kraj staje się czymś na

kształt lidera, jeśli chodzi o tradycyjne formy

metalu, nie tylko pod względem zainteresowania

wydawców, ale przede wszystkim fanów?

Niemcy kochają swój metal oraz szczególnie cenią

czyste heavy spod znaku NWOBHM. To jest widoczne

również w innych państwach europejskich i

- co ciekawe - bardziej niż w Wielkiej Brytanii.

Niemcy i inne kraje, kochające metal, powinny być

powodem wstydu dla Wielkiej Brytanii, która nie

zdaje sobie sprawy z tego co traci!

A jak sytuacja wygląda w waszej ojczyźnie? Są

pewne symptomy poprawy, czy też tradycyjny

metal i hard rock, może poza największymi gwiazdami

pokroju Iron Maiden czy Black Sabbath,

wciąż tkwi w podziemiu i cieszy się śladowym

zainteresowaniem słuchaczy?

Generalnie metal na Wyspach jest niestety niedoceniany.

Cieszymy się więc ze wsparcia, jakie mamy

ze strony fanów zza granicy i jesteśmy im bardzo

wdzięczni!

Czyli o sytuacji z przełomu lat 70-tych i 80-tych

czy kilku późniejszych nie ma już od dawna

mowy? Metal stał się w Anglii niszą i nie budzi

większego zainteresowania ani publiczności, ani

ludzi, którzy mogliby zmienić ten stan rzeczy, bo

to przecież wciąż muzyka z ogromnym potencjałem,

która mogłaby trafić do słuchaczy, gdyby

tylko poszła za nią odpowiednia reklama?

Wiele gatunków muzycznych w Anglii cierpi, nie

tylko metal. Media próbują zmienić tę sytuację,

niestety Anglicy podchodzą do tego apatycznie.

Problemy ze składem są chyba bardziej dokuczliwe

w sytuacji zespołu istniejącego od dłuższego

czasu, kiedy wizja wielkiej kariery nie jest już tak

realna jak przed laty. Dochodzą do tego sytuacje,

gdy nie da się pogodzić grania z różnymi obowiązkami

zawodowymi i rodzinnymi i problemy

gotowe?

Overdrive nie jest zespołem który nas mocno pochłania.

Nie mamy problemów z komponowaniem

piosenek, po prostu chcemy podchodzić do grania

prawidłowo i poświęcać materiałowi tyle czasu, ile

potrzeba i na ile zasługuje.

Ale w sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie

wyszło, bo dzięki tym perturbacjom wrócił do was

wasz wieloletni basista i wokalista Ian Hamilton

- jak do tego doszło i jak zaaklimatyzował się w

zespole po 20-letniej przerwie?

Czuliśmy się tak jakby Ian nigdy nie odchodził. To

super, że po latach na nowo jesteśmy razem w starym,

dobrym składzie!

Foto: Overdrive

się z wami coraz lepiej i ma w związku z tym

coraz większe pole do popisu?

Tim pracując nad albumem nie zawsze miał kontakt

z rzeczywistością, jednak to musi się zmienić!

Kiedy ostatecznie doszliście do przekonania, że

"Three Corners To Nowhere" nie może być

waszym ostatnim studyjnym dziełem?

To nigdy nie miał być ostatni album Overdrive,

jednak jak powiedziałem wcześniej, wszystko zajęło

nam trochę więcej czasu.

Zainteresowanie Pure Rock Records miało jakiś

wpływ na podjęcie prac nad kolejnym albumem,

czy też wydawca pojawił się na horyzoncie dopiero

wtedy, gdy ukończyliście już prace nad tym

materiałem?

Pure Rock pytali nas o nowy album już od dłuższego

czasu, ale szczerze mówiąc chcieliśmy poczekać

na odpowiedni czas, gdy będziemy mieli

gotowy materiał na płytę i będziemy mogli pokazać

go wydawcy. Na pierwszym miejscu jest zawsze

muzyka, a dopiero później jest cała reszta.

Nie przeszkodziło wam to jednak w nagraniu jednej

z najlepszych płyt w waszym dorobku,

wypełnionej klasycznym, szlachetnym, inspirowanym

hard rockiem, metalem. Pewnie teraz, gdy

jej słuchacie, gdy docierają do was opinie fanów,

utwierdzacie się w przekonaniu, że warto było

podjąć trud przygotowania i nagrania tej płyty?

Poprzednie albumy były naprawdę słabe! Jednak

Overdrive wiele się nauczył oraz rozwinął. Jesteśmy

niezwykle dumni z ostatniego albumu i uważamy,

że jest do tej pory naszym najlepszym.

Pracowaliście nie byle z kim, bo z samym

Chrisem Tsangaridesem, odpowiedzialnym

wcześniej za brzmienie wielu klasycznych płyt

chociażby Judas Priest, Thin Lizzy czy Tygers Of

Pan Tang - to pewnie też dzięki temu "The Final

Nightmare" brzmi zarazem świeżo i klasycznie?

Bardziej to zasługa jakości kawałków oraz gry

nowych i starych członków Overdrive. Oczywiście

Chris wykonał fantastyczną robotę. Znając jego

dorobek oraz reputację wiedzieliśmy co potrafi. Na

naszym ostatnim albumie osiągnęliśmy możliwie

najlepszą jakość. Wiedzieliśmy czego chcemy i to

nam się udało.

Wydaje mi się to tym bardziej godne podkreślenia,

że nie dysponowaliście pewnie jakimś dużym

budżetem?

Znowu chcieliśmy by to, co zrobimy było najlepsze

jak się da, nie zważając na koszty i udało nam się

to osiągnąć. Overdrive funkcjonuje jak mały zespół,

do wszystkiego podchodzimy bardzo powanie

wkładając w naszą muzykę krew, pot i łzy!

Można określić tę płytę jako udany powrót do

czasów świetności NWOBHM, nie sprawiający

przy tym wrażenia archiwalnej ciekawostki - to

chyba dobre określenie na zawartość "The Final

Nightmare"?

Ostatni album pokazuje jak zespół się zmienił i

rozwinął, nie odcinając się jednak od korzeni.

Niektóre z tych utworów, jak chociażby oparte na

ognistych dialogach i wymianach solówek gitary

z organami/syntezatorami, "Glass Game",

"Twisting My Mind" czy "Final Nightmare" brzmią

wręcz tak, jakby powstały na żywo, w czasie

improwizowanych prób - rzeczywiście tak pra-

66

OVERDRIVE


cowaliście nad tą płytą?

Tak, te piosenki powstały na żywo. Tak właśnie

pracuje Overdrive - pracujemy wspólnie nad rozbudowywaniem

i udoskonalaniem utworów. Następnie

wykańczamy materiał podczas wielokrotnego

ogrywania go.

Nie unikacie też nietypowych rozwiązań, bo w

"Taken Youth (Ben's Song)", mamy nie tylko partie

fortepianu i gitary akustycznej, ale też dźwięki

przypominające barwą klawesyn?

Szukaliśmy sposobów na polepszenie tej piosenki,

a klawisze i gitara akustyczna świetnie tu pasowały.

Nie zważamy na to czy coś jest normą gatunkową.

Jeżeli wierzymy, że coś jest dobre to używamy tego.

Zdradzisz przy okazji kim jest Ben, wymieniony

w tytule tego utworu?

Ben był chrześniakiem Scratcha, który tragicznie

zmarł we śnie, mając 18 lat. Najlepsze piosenki powstają

z naszych gorzkich doświadczeń życiowych

i ten utwór nie jest wyjątkiem.

Z takim materiałem pewnie aż chce się ruszyć na

koncerty? Zamierzacie promować "The Final

Nightmare" licznymi występami, czy też ograniczycie

się do pojedynczych koncertów, w tym na

festiwalach?

Zawsze chętnie zagramy gdy ktoś nas zaprosi.

Staramy się dobrze promować naszą muzykę i

jeżeli ktoś jest zainteresowany współpracą z nami

w kwestii organizacji koncertów jesteśmy jak najbardziej

chętni!

Jednym z nich był "Heavy Metal Night 7" we

Włoszech - wygląda na to, że tam też brytyjski

metal cieszy się większą popularnością niż w ojczyźnie?

Niestety tak wygląda smutna rzeczywistość - o

czym już wcześniej wspomniałem - brytyjski metal

cieszy się większą popularnością poza granicami

Wielkiej Brytanii. Szczególnie jest ceniony przez

prawdziwych fanów, którzy pokonują dla nas duże

odległości, aby wspierać Overdrive, co bardzo nas

inspiruje i cieszy! Kochamy ich!

Oparliście się pewnie na nowych kompozycjach,

dorzucając do nich coś z klasycznych numerów,

jak chociażby "On The Run", którego pewnie nie

może zabraknąć na waszych koncertach?

Starsze utwory, które lubimy zawsze będą w koncertowych

setach Overdrive i oczywiście "On The

Run" jest jednym z nich!

Zagraliście tam m.in. z Blitzkrieg oraz Chariot -

czyżby rzeczywiście coś było na rzeczy i odrodzenie

NWOBHM stawało się faktem?

Kto wie, byłoby pięknie. Jednak czy to zjawisko

dalej będzie trwać może się okazać dopiero za jakiś

czas. Oby tak było!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Rafał Mrowicki

O wyboistej drodze i renesansie power metalu...

Ostatnio na polskiej scenie heavy i "power" metalowej coś drgnęło. Jeśli nadal

wszystko będzie szło w dobrym kierunku, być może drgania zaczną się przeradzać w trzęsienie

ziemi. Frost Commander może jeszcze nie jest w jego epicentrum, ale na pewno mieści

się w obszarze sejsmicznym. Ta bardzo młoda ekipa z Warszawy wydała właśnie debiutancką

płytę. Opowiadał o niej basista grupy, Tomasz Świstak.

HMP: Po tym, co usłyszałam na "Invincible" wnioskuje,

że jesteście miłośnikami tak zwanego europejskiego

"power metalu". Zgadza sie? (śmiech) Które

grupy cenicie sobie najbardziej?

Tomasz Świstak: Zdecydowanie tak, akurat chyba

tylko Przemek nie przepada za tym nurtem, a tak to

prawie wszsycy słuchamy takich rzeczy jak Blind

Guardian, Running Wild, Helloween czy Hammerfall.

Dla mnie na przykład Blind Guardian przez długi

okres był absolutnym numerem jeden, lubię też Kamelot,

stare Fates Warning i Queensryche. Co do

porównań, to paradoksalnie, bardzo często słyszelismy

też porównania do amerykańskich zespołów z nurtu

tak zwnego old-school power metalu jak Omen, Virgin

Steele czy Liege Lord, głównie dlatego, że nie mamy

w składzie "klawiszy" przez co nasze brzmienie jest

mniej lukrowe i właśnie takie trochę old-schoolowe.

Musze przyznać, że największy boom na ten gatunek

był 15 lat temu. Z tego co czytałam, jesteście w takim

wieku, poza Tobą, że raczej nie mięliście okazji świadomie

obserwować największego rozkwitu tego

gatunku i śledzić narodzin klasycznych kapel, które

ten gatunek rozwinęły. Skąd więc u tak młodych

ludzi fascynacja właśnie tym rodzajem metalu?

Myślę, że nie ma w tym nic dziwnego, tym bardziej, że

te kapele - jeśli do tej pory jeszcze istnieją - przyjeżdżają

na koncerty do Polski częściej niż jeszcze kilka,

kilkanascie lat temu. Ja mimo, że jestem najstarszy z

różnych przyczyn mało bywam na koncertach ale zawsze

mam relację z pierwszej ręki od kolegów, którzy

nie odpuszczają prawie żadnego wartego uwagi koncertu.

Dla przykładu nasz gitarzysta Melchior ma imponującą,

możliwe, że jedną z największych w Polsce, kolekcję

kostek gitarowych i innych fantów złapanych na

koncertach największych "klasyków", bynajmniej nie

wiedeńskich (śmiech), a biletami na koncerty mógłby

sobie wytapetować jedną ścianę pokoju. Właściwie to

jak ostatnio u niego byłem to niewiele brakowało.

Niestety, da się zauważyć, że jeszcze kilka lat temu

"power metal" był - jakkolwiek to brzmi - niemodny i

pogardzany. Spotkałeś się z takim stwierdzeniem odnośnie

waszego zespołu?

Nie raz i nie dwa i podejrzewam, że jeszcze kilka lat

temu powołanie do życia takiego zespołu byłoby

trudne. Po prostu na pierwszych koncertach mało kto

by się pojawił i szybko byśmy się zniechęcili (śmiech).

Kiedy ja zaczynałem moją przygodę z muzyką i z metalem

pod koniec lat dziewięćdziesiątych, niepodzielnie

panowały w Polsce wtedy mega ciężkie odmiany metalu

plus gotyk, no i oczywiście klasyka pod postacią Slayera,

Maidenów i zespołu Metallica. Teraz jest o niebo

lepiej. Chyba każdy fan metalu ma przynajmniej

kilka power metalowych kawałków w "playliście" zaś

zespoły takie jak Hammerfall, Blind Guardian, DragonForce

czy Iced Earth są powszechnie znane i lubiane.

Faktycznie, dziś wydaje się, że czeka ten gatunek

mały renesans. Wiele zespołów grających ten rodzaj

metalu, po latach eksperymentów i zbaczania z drogi,

wraca do brzmień z pierwszych, debiutanckich krążków...

Myślę, że ten renesans zaczął się już kilka lat temu po

2010 roku ale czy power metal może stać się jeszcze

popularniejszy w Polsce lub na świecie? Swojego czasu

dzięki grupie Sabaton wiele osób w naszym kraju

dowiedziało się, że istnieje coś takiego jak power metal

i to z radia czy nawet z telwizji - pamiętny boom na

propolskie utwory "40:1" i "Uprising". Myślę, że miało

to na pewno jakiś wpływ na rozwój gatunku. Podobnie

było zresztą kiedy Night Mistress zaczęło współpracować

z twórcami bardzo popularnej wśród młodzieży

kreskówki "Kapitan Bomba". Co do światowej sceny,

są zespoły które niepodzielnie rządzą i dzielą od kilku

lat, ale ciężko wskazać młody zespół, który jest w stanie

przejąć pałeczkę i zdobyć popularność wykraczającą

poza pasjonatów gatunku. Dobrze, że chociaż te

stare nie sprawiają fanom zawodu i tak jak powiedziałaś,

nie odchodzą za bardzo od muzyki która przyniosła

im popularność.

Ciekawe, że w Polsce pierwsze płyty w tego rodzaju

muzyka wychodzą od stosunkowo niedawna. Pomijając

przypadek Gutter Sirens i Privateer, mogę wskazać

w zasadzie tylko Pathfinder, Crimson Valley czy

Night Misstress, które debiutowały po 2010 roku.

Może faktycznie tworzy sie jakaś "nowa fala polskiego

power metalu", którego jesteście częścią.

To jest właśnie ten problem, że rodzimi wydawcy nie

kwapią się do wydawania rodzimego power metalu.

Przecież Pathfinder czy Night Mistress znalazły wy-

Foto: Frost Commander

FROST COMMANDER 67


twórnie dopiero za granicą, a dystrybucja płyt w Polsce

odbywała się tylko drogą wysyłkową. Próżno szukać

płyty Pathfindera czy Night Mistress w "Empiku". O

porządnej trasie koncertowej w wykonaniu tych

zespołów nie wspomnę, a wydaje mi się, że gdyby za

tymi zespołami stał Metal Mind lub Mystic, które

mają duże możliwości promocyjne, jedno i drugie byłoby

spokojnie do zrealizowania. Drugą kwestią, która

jest bolączką gatunku w Polsce to brak utalentowanych

wokalistów. Power metal to jeden z najcięższych

do śpiewania gatunków. Trzeba posiadać dużą skalę

głosu i umieć ją wykorzystać w skomplikowanych liniach

melodycznych. Jest to jeden z filarów power metalu

i bez tego trudno myśleć o sukcesie w kraju lub za

granicą. Wydaje mi się, że wynika to z tego, że u nas

edukacja muzyczna w szkołach to niestety ponury

żart, jednak dzięki programom typu talent show, dużo

ludzi dowiaduje się w końcu, że śpiewanie jest to

umiejętność, którą można rozwijać, a głos to taki sam

instrument jak każdy inny, do którego opanowania

potrzebny jest pewien nakład pracy. To chyba jedyna

pozytywna rzecz, która płynie z tych programów.

Myślę, że problem z dobrymi wokalistami w Polsce

to nie tylko problem power metalu. W tym roku

wreszcie udało Wam się wydąć krążek, wspomniany

juz "Invincible". Z tego co czytałam na Waszej stronie

płyta powstała w zasadzie w rok. Jak wyglądała

droga od nagrania do jej, samodzielnego zresztą, wydania?

Droga była długa i wyboista (śmiech). W dużym skrócie,

najpierw trzeba było materiał napisać, co było procesem

mocno rozciągniętym w czasie, gdyż niektóre

kompozycje powstały jeszcze zanim powstał zespół.

Oczywiście, jako że nie chcieliśmy po raz kolejny nagrywać

kawałków które zarejestrowaliśmy wcześjniej

ne EP "Magic Dagger" specjalnie na potrzeby płyty,

do materiału który już jakiś czas graliśmy, dopisałem

kawałki, takie jak "The Greatest King of Hyboria",

"Galactic Lore" (z pomocą Melchiora) i "Daughter of

The Sun" - ten etap nie był uwzględniony do wspomnianego

na stronie "roku", bo tak naprawdę, rok to

trwały dwa kolejne etapy, nagrania i produkcja. Nagrania

trwały od sierpnia 2013 do grudnia tego samego

roku, z racji tego, że trzeba było pogodzić terminy

nagrań z pracą, szkołą i tym podobnymi. Dodatkowo

nasi goście na płycie "Kari" z Morhany i "Rosa" z

Firestorm też nie byli zbyt dyspozycyjni i wszystko

zajęło więcej czasu niż planowaliśmy. Nie bez znaczenia

było też to, że nasze studio "Red Yeti" mieściło

się w Zalesiu Górnym pod Warszawą. Kolejny etap

czyli miks i mastering to kolejne trzy miesiące, podczas

których były też chyba jakieś dogrywki i przewinęło

się kilka wersji miksu. W rezultacie płyta jako

fizyczne wydawnictwo ukazała się dopiero blisko rok

po tym, jak pierwszy raz przekroczyliśmy próg studia,

no bo jeszcze trzeba było znaleźć tłocznię, drukarnię i

odczekać swoje, zanim płyty były gotowe, by trafić na

półki... czy raczej powinienem powiedzieć: do szuflady,

z której okazyjnie je wyciągamy i rozpowszehniamy

na koncertach, lub gdy ktoś się do nas odezwie i

wyrazi chęć zakupu płyty.

Bardzo lubię klimaty SF, wiec od razu kupiliście mnie

okładką. Kto jest jej autorem? Macie w swoim repertuarze

kilka tekstów nawiązujących do tematyki SF.

Czym inspirowaliście sie pisząc je?

Autorem okładki jest grafik Maciej Rebisz, polecam

poszukać jego galerii w internecie bo jego prace naprawdę

robią wrażenie. Co do tekstów, to taką najbardziej

oczywistą i łatwą do wskazania inspiracją jest

książka Stanisława Lema, która zrobiła kiedyś na

mnie ogromne wrażenie, a na podstawie której powstał

tytułowy utwór "Invincible" czyli "Niezwyciężony". Pozostałe

utwory noszą ślady mojej ogromnej fascynacji

tą tematyką ale raczej nie wskażę konkretnej książki

lub filmu. Mam jednak nadzieję, że każdy fan gatunku

poczuje w tych kompozycjach ten niesamowity klimat

nieskończonej pustki kosmosu przemierzanej z nadświetlną

prędkością, przez istoty ludzkie w poszukiwaniu

odpowiedzi na fundamentalne pytania: skąd jesteśmy

i dokąd zmierzamy jako gatunek i cywilizacja.

Poza nimi, łatwo wskazać także na inne inspiracje,

pojawia sie świat stworzony przez Howarda oraz

wyeksploatowany przez popkulturę i kulturę wysoką

- od Mickiewicza po twórców gry Prince of Persia -

Ahriman. Interesujecie sie fantasy czy raczej siedzieliście

i dumaliście, o czym by tu jeszcze napisać, żeby

wpasować się w estetykę power metalu? (śmiech)

Jeśli chodzi o dyptyk "Heart of Ahriman" i "The Greatest

King of Hyboria" to obydwa te utwory były inspirowane

jedyną powieścią, którą napisał Robert Howard,

czyli tą o Conanie Barbarzyńcy - gdyż prawie

cała twórczość Howarda poświęcona temu herosowi

to były zaledwie opowiadania - pod tytułem "Godzina

Smoka". Dlaczego taki temat? To prawda, że idelanie

wpisuje się w estetykę takiej muzyki. Kiedyś nawet o

heavy metalu pisano, że jest to muzyczny ekwiwalent

literatury spod znaku magii i miecza ale utwór i tekst

powstały dlatego, że akurat jakiś czas przed napisaniem

tego utworu przeczytałem wspomnianą książkę.

Pozwolę swobie zmienić temat. Podobno na festiwalu

"Rockołęka" zajęliście trzecie miejsce w konkursie

młodych zespołów i nie otrzymaliście obiecanej

nagrody. Możecie przybliżyć tę sytuację? Nie próbowaliście

rozwiązać tej niezręcznej sytuacji u organizatora?

Ja już prawie zapomniałem o tej nagrodzie (śmiech).

Szczerze powiedziawszy nagroda to było chyba 200 zł

płatne przelewem na konto. Upomnieliśmy się raz czy

dwa - niestety bez skutku i póki co, daliśmy sobie spokój.

Z drugiej strony raczej po sądach nie będziemy się

z nikim ciągać (śmiech) tym bardziej, że organizatorzy

tak samo jak my, byli młodymi ludźmi, pasjonatami

muzyki i naprawdę zorganizowali fajny festiwal, który

miło wspominamy nie tylko ze względu na zajęte miejsce.

Podobno wciąż poszukujecie managera. Naprawdę

będąc niewielkim (w sensie - hobbystycznym i dopiero

debiutującym) zespołem, potrzebujecie kogoś z zewnątrz

do ogarniania działalności?

Sam pomysł pojawił się w momencie, w którym z racji

różnych perturbacji pozamuzycznych, ciężko było

nam się skupić na kwestiach organizacyjnych. Na początku

bardzo dobrą robotę menadżerską wykonywał

nasz pierwszy wokalista, Piotr. Potem, gdy odszedł,

pałeczkę przejął Melchior który wziął na siebie organizację

koncertów, później również Melchior nie mial

tyle czasu, żeby to wszystko ogarniać, a każdy kto miał

z tym styczność, wię że czasem trzeba wysłać dziesiątki

maili i wykonać dziesiątki telefonów, żeby porządnie

zorganizować dwa-trzy koncerty. Ostatnio było

już z tym wszystkim coraz gorzej, zaś zaprzyjaźnione

kapele, które nawiązały współpracę z osobą pełniącą

rolę menadżera całkiem dobrze na tym wychodziły i

stąd pomysł. W tym momencie jesteśmy na takim etapie,

że każdy musi sobie zadać pytanie czy chcemy bawić

się w metal hobbystycznie czy raczej pójść za ciosem

i postawić wszystko na jedną kartę, pojawiają się

zdania odrębnę i chyba każdy chciałby, żeby to wszystko

trochę inaczej wyglądało niż wygląda jeśli chodzi o

intensywność grania koncertów. Powiem enigmatycznie

w ten sposób: zobaczymy jak to wszystko się

dalej potoczy.

Mam nadzieję, że jak najlepiej. Dziękuję za poświęcony

nam czas, życzę samych sukcesów koncertowych

i w przyszłości wydawniczych.

Dziękujemy również i gorąco pozdrawiamy czytelników

HMP oraz wszystkich, którzy nas dzielnie wspierali

przez te wszystkie lata.

Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: "Humagination" ukazał się we wrześniu 2013 r.

i ponoć następną płytę planowaliście dopiero na pierwszą

połowę roku 2015 - co sprawiło, że aż tak przyspieszyliście

z pracami nad trzecim albumem?

Misiek Ślusarski: W zasadzie to prawda - plan wstępny

był taki, żeby na spokojnie popracować nad następcą

"Humagination" i na jesieni 2014 zacząć nagrywać.

Sytuacja potoczyła się inaczej za sprawą naszej

wytwórni. Poprzedni krążek okazał się sporym sukcesem

i wspólnie postanowiliśmy iść za ciosem, a MMP

mocno nas do tego popchnęło. Nie było żadnych nacisków,

tylko konkretne propozycje z ich strony, a my -

po rozważeniu - zdecydowaliśmy się podjąć wyzwanie

czasowe i się udało.

Taka sytuacja nie należy chyba do szczególnie komfortowych,

tym bardziej, że w przypadku drugiej płyty

mieliście mnóstwo czasu na dopracowanie wszystkich

szczegółów, trafiły też na nią starsze utwory, a

teraz mieliście raptem kilka miesięcy na stworzenie

kolejnego materiału?

Nie było mowy o żadnym dyskomforcie, nikt nas do

niczego nie zmuszał ani nie naciskał. "Humagination"

się tworzył tak długo z różnych powodów, natomiast

teraz, ze stabilnym składem i pełni wiary, nie mieliśmy

specjalnie problemów z materiałem. Dani i Voltan

(główni kompozytorzy) to bardzo płodne i zdolne

chłopaki, więc tak naprawdę na zespole spoczęło poskładanie

pomysłów do kupy, ogranie materiału i rejestracja.

Uważamy, że "Aftereal" jest dopracowane w

100% i niczego raczej byśmy nie dołożyli. Postrzegamy

tę płytę jako dzieło kompletne i zamknięte, najlepsze

jakie mogliśmy zrobić w danej czasoprzestrzeni.

Wszystkie utwory z "Aftereal" to premierowe kompozycje?

Tak. Całość materiału powstała w pierwszym półroczu

2014, poza jednym numerem, którego zarys pojawił

się pod koniec sesji "Humagination".

Taki deadline, niczym miecz Damoklesa wiszący nad

głową to chyba w waszym przypadku dobra motywacja

do pracy? Presja mobilizuje jeszcze bardziej?

Tak jak powiedziałem wcześniej, raczej była to zdrowa

adrenalina niż jakaś specjalna presja. Oczywiście były

momenty gorsze i lepsze podczas tworzenia, ale ani

przez moment nie wątpiliśmy, że się uda. Uważam, że

deadline, który wyznaczyliśmy sobie wspólnie z wydawcą,

po prostu przyśpieszył to, co by się wydarzyło pół

roku później.

Były jakieś nerwowe momenty, czy też wszystko

przebiegało zgodnie z planem?

Najbardziej nerwowym momentem było pakowanie

bębnów do osobówki, bo nie wiedzieliśmy czy wejdą

(śmiech). Poza tym całość rejestracji, jak i długotrwały

proces tworzenia przebiegł w spokojnej atmosferze.

Mieliśmy lekki stresik przy dopinaniu okładki, bo tu

rzeczywiście był sztywny deadline, ale wszystko się

udało.

Nagrywaliście w kilku studiach - to z powodu pośpiechu

przy powstawaniu tej płyty, czy też od razu

założyliście, że poszczególne partie zostaną zarejestrowane

nie tylko w Zed Studio?

Co ty z tym pośpiechem?!? Całość miała być rejestrowana

w Zed Studio, ale ze względu na odległość i codzienne

obowiązki, z wokalami wróciliśmy do dobrze

nam znanego HZ Studio. Goście swoje partie nagrali

sami, gdzie komu było wygodnie.

Wspominam o pośpiechu, bo Voltan w kilku wywiadach

mówił o przyspieszeniu i intensyfikacji prac.

(śmiech). Gości mieliśmy już na "Humagination", ale

na "Aftereal" ich obecność jest jeszcze bardziej

odczuwalna. Począwszy od intro "The Continuum",

skomponowanego i wykonanego przez Michała Staczkuna

- nie obawialiście się, że aż tak mroczne,

wręcz ambientowe dźwięki autorstwa człowieka kojarzonego

bardziej ze sceną ekstremalną mogą nie

pasować do Exlibris?

Ta płyta jest mroczniejsza (zarówno muzycznie jak i

tekstowo) niż "Humagination", więc intro Michała

doskonale ją otwiera i wprowadza w klimat. Zresztą -

gdyby nam się nie podobało, to przecież byśmy tego

nie umieścili na krążku. To nie milionowe umowy,

tylko koleżeńskie występy (śmiech). Myślę, że w kwestii

współpracy z Michałem nie powiedzieliśmy jeszcze

ostatniego słowa. Z drugiej strony - Exlibris jest

zespołem, który nie boi się eksperymentów i raczej nie

zakłada, że coś nie będzie pasować, bo "koleś robi dla

Hate" (śmiech).

68

FROST COMMAND


Orkiestrowe aranżacje fajnie współbrzmią tu z mocnym

gitarowym brzmieniem, niekiedy robi się zdecydowanie

mrocznie, ale nie zapomnieliście też o porywających

melodiach - heavy/power metal, jak widać,

nie musi być szablonowy i jednowymiarowy?

Tak jak powiedziałem wcześniej - po pierwsze chłopcy

kompozytorzy to zdolne bestie, po drugie - zawsze stawiamy

na jakość. Melodia jest nieodłącznym elementem

Exlibris i zawsze kładziemy na nią duży nacisk.

Wychodzi nam to dość naturalnie i w tym chyba

właśnie drzemie siła tego zespołu. Wynika to też z tego,

że nie zamykamy się hermetycznie w obrębie jednego

gatunku i czerpiemy garściami z różnej muzyki -

stąd ta wielowymiarowość. Poza tym - nie boimy się

eksperymentów brzmieniowych i nigdy nie narzucamy

sobie nic z góry.

Po 8 stycznia polski heavy metal nie będzie już taki sam!

Exlibris nadspodziewanie szybko poszedł za ciosem, przygotowując następcę

"Humagination" w rekordowo krótkim czasie. W dodatku "Aftereal" to album udany pod

każdym względem, bardziej dopracowany i urozmaicony od poprzednika, co dobitnie udowadnia,

że czasem warto zawiesić sobie poprzeczkę tak wysoko. Kulisy powstania najnowszej

płyty Exlibris oraz plany grupy przybliża nam perkusista Misiek Ślusarski:

Totalnym zaskoczeniem dla waszych fanów była też

pewnie obecność na płycie Zbigniewa Wodeckiego,

który zagrał solo na skrzypcach elektrycznych w "The

Day Of Burning". Dlaczego wasz wybór padł akurat

na niego i jak doszło do tej współpracy?

Wybór padł na zasadzie "a może by tak...?". Zbigniew

Wodecki jest doskonałym, wykształconym muzykiem,

dlatego nie mieliśmy wątpliwości, że podoła zadaniu.

Całość załatwiłem telefonicznie - dostał kawałek, muzyka

się obroniła i kilka dni później dostaliśmy ścieżki.

Ot, cała historia.

To był chyba pierwszy w karierze pana Zbigniewa

przypadek współpracy z zespołem metalowym - spodobało

mu się? Będzie kontynuacja koncertowa tej

kooperacji studyjnej?

Dokładnie, chociaż pan Wodecki znany jest z otwartości

na inne gatunki, niż sam wykonuje. Czy mu się

spodobało? Zakładam, że jakby mu nie pasowało, to

by kulturalnie podziękował, bo on już nic nie musi

(śmiech). Bardzo byśmy chcieli wykonać "The Day Of

Burning" razem na żywo (zarówno my, jak i Zbyszek).

Jeżeli ma się to wydarzyć, to będziemy walczyć o nasz

koncert premierowy, czyli Proxima 8.01.2015, natomiast

ze względu na obowiązki Zbyszka, do końca pozostanie

to pod znakiem zapytania.

Daliście mu wolną rękę co do tekstu, aranżacji linii

wokalnych, czy też ograniczył się do zaśpiewania

tego co wymyśliliście, bez żadnych zmian czy poprawek?

Tekst (jak prawie wszystkie) jest Voltana. Linię dostał

gotową, ale trochę ją przerobił pod siebie. Wyszło o

tyle fajnie, że gdzieś tam czuć ducha Evergrey, co

szczególnie dla Daniego i Voltana jest ogromnym

zaszczytem i spełnieniem szczenięcych marzeń. Tak

jak napisałem, gość podszedł mega profesjonalnie do

tematu i nie było tu mowy o zaśpiewaniu na "odwal

się" i nagraniu tego smartfonem.

Goście gośćmi, ale ich udział nie może nam przysłonić

faktu, że "Aftereal" to zdecydowanie najdojrzalsza

płyta w waszym dorobku, dopracowana aranżacyjnie,

ale i bardziej agresywna od poprzedniczki?

Wyeksponowaliście też bardziej gitarę basową, Piotr

Torbicz ma sporo miejsca dla siebie, gra nawet solo w

"Closer", co też ma niewątpliwy wpływ wzmocnienie

brzmienia zespołu?

Toper jest bardzo utalentowanym muzykiem, mimo iż

gra na basie (śmiech). Grzechem byłoby nie wypuścić

go do przodu - polecam solo w "Suspended Animation".

Cholera, na tej płycie są dwie solówki basu - to chyba

ewenement (śmiech).

Grzechem byłoby nie promować tej płyty najbardziej

intensywnie jak tylko się da - są np. plany co do

ewentualnego teledysku?

Plany zawsze są, natomiast musimy działać po kolei.

W tej chwili pracujemy głównie nad promocją w mediach

oraz nad koncertem premierowym. Jak szum trochę

opadnie, zajmiemy się kwestią teledysku i innych

rzeczy.

Za to kobiece wokale to w Exlibris nie pierwszyzna,

ale udział Maksyminy "Maxi" Kuzianik, wokalistki

Setheist, to nie tylko chórki, bo jej głos pełni główną

rolę w miniaturze "Before The Storm" - to rzecz zaaranżowana

wcześniej czy powstał na gorąco w czasie

nagrań?

Z Maxi przyjaźnimy się od kilku lat, ale nie zdawaliśmy

sobie sprawy, jaki potencjał w niej drzemie, póki

się nie ujawniła wokalnie z Setheistem. Dani produkował

im EP-kę i był pod takim wrażeniem jej wokalu,

że od razu padł pomysł, by brać Maxi na płytę. Jej

chórki super dopełniają wokale Krzyśka, dlatego też

wystąpi z nami live na wspomnianym koncercie. Natomiast

co do momentu powstania "Before The Storm" -

pomysł na takie preludium powstał w czasie aranżowania

klawiszy i orkiestry do "King Of The Pit", jeszcze

przed wejściem do Zed Studio.

Nie można też pominąć milczeniem gitarowych popisów

Piotra "Dzikiego" Chancewicza (Mech) w "King

Of The Pit" oraz Piotra Rutkowskiego (Spirit) w

"Closer" - fakt, że znacie się z nimi doskonale pewnie

tylko ułatwił tę współpracę?

Doskonale to nie wiem, ale się znamy (śmiech). Dziki

jak to Dziki, oprócz zdolności muzycznych jest też

bardzo barwną postacią, a my lubimy się otaczać takimi

ludźmi. Co do Rutka - jest to mega zdolny młodzieniec

i jesteśmy pewni, że za kilka lat będzie w ścisłej

czołówce polskich gitarzystów. Obaj panowie stanęli

na wysokości zadania i doskonale wypełnili otrzymane

zadania. Rutek także wspomoże nas na żywo w

Proximie.

"Closer" to nie tylko porywające solo Rutkowskiego,

ale też udział Toma Englunda. Wokalistę Evergrey

poznaliście kilka lat temu w Warszawie, tak więc

chyba nie miał większych oporów by zaśpiewać na

waszej płycie?

Oporów to nie wiem, grunt, że miał czas (śmiech).

Opory zbiliśmy walizką waluty (śmiech). Tak poważnie,

to całą sprawę załatwiliśmy przez Internet i podobnie

jak w przypadku Wodeckiego, zaważyła muzyka.

Sytuacje były analogiczne: "wyślijcie kawałek i

zobaczymy, co to warte". Tom zaśpiewał cały numer -

główne linie, chórki, duble - tak jakby nagrywał dla

Evergrey. Znaczy to tylko tyle, że uznał iż warto się

pochylić nad Exlibrisem (śmiech).

Foto: Metal Mind

Dla mnie to przede wszystkim płyta trudniejsza, wymagająca

czasu i pochylenia się nad nią. Nie są to numery

proste jak Weekend, które wchodzą po pierwszym

przesłuchaniu (śmiech). Przystępując do pracy

nie zakładaliśmy, że będzie bardziej czy mniej jakoś

tam - całość wyszła naturalnie. Co do dopracowania, w

każdym aspekcie pracy - czy to muzyka, okładka czy

chociażby merch - staramy się dać 100%. Chcemy, żeby

ludzie kojarzyli Exlibris z najwyższą jakością, dlatego

nie było mowy, żebyśmy puścili jakieś półśrodki.

Słychać to też w głosie Krzysztofa Sokołowskiego -

ma to związek z faktem, że poprzednim razem ograniczył

się do zaśpiewania już gotowego materiału, gdy

teraz miał też udział w jego tworzeniu?

Podobnie jak poprzednio - za większość linii wokalnych

odpowiadają Dani i Voltan, więc nie było tu jakiejś

diametralnej różnicy w procesie tworzenia. Krzysiek

po prostu doskonale wpasował się w to, co stworzyliśmy

instrumentalnie w studio.

Koncertów chyba też nie odpuścicie? Myślicie o regularnej

trasie czy raczej weekendowych występach

piątek - niedziela?

Przede wszystkim przygotowujemy mega show promocyjny,

który odbędzie się 8 stycznia w Proximie (Warszawa).

Chcemy dać ludziom nie tylko muzykę, ale i

całą oprawę, do jakiej przyzwyczajają nas największe

gwiazdy. Będą goście, będzie ogień, będzie szwagier i

kilka atrakcji pozamuzycznych. Całość zamierzamy

zarejestrować i zrobić z tego wydawnictwo video.

Wszystkie szczegóły znajdziecie na naszym facebooku

i stronie wydarzenia. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć,

że po 8 stycznia polski heavy metal nie będzie

już taki sam (śmiech). Co będzie dalej, czas pokaże...

Może warto też pomyśleć o szerszym zaistnieniu w

Europie, chociażby na niemieckich czy czeskich letnich

festiwalach w przyszłym roku?

Oczywiście, że warto. A wiesz ile to kosztuje? (śmiech).

Jasne, że będziemy walczyć, ale... aaaa, to już rozmowa

na co najmniej dwie połówki i słoik kiszonych.

Czyli co: do trzech razy sztuka i jesienią 2015 możemy

oczekiwać następnego albumu Exlibris?

Coś tam planujemy, ale na razie nic nie powiemy. Raczej

chwilę odpoczniemy od komponowania, żeby nie

popaść w rutynę. Mamy sporo rzeczy do zrobienia,

sporo pomysłów do zrealizowania i mnóstwo energii

do spożytkowania. Śledźcie naszego facebooka - tam

zawsze bieżące informacje, atrakcje i inne performensy.

Rogi w górę, pozdrawiamy i machamy exlibrisami.

Wojciech Chamryk

EXLIBRIS

69


jeden z najlepszych albumów heavy metalowych ostatnich

lat.

Dzięki, też go bardzo lubię. Jednakże Lars Chriss, lider

Lion's Share nie chce teraz realizować płyty. Powinieneś

jego zapytać kiedy należałoby się spodziewać

najbliższego albumu Lion's Share.

Wierzymy w siebie i w to co robimy

Przedstawiać Astral Doors nikomu nie trzeba. To jedna z najlepszych obecnych

kapel grających klasyczny heavy metal z domieszką hard rocka i jeden z niewielu zespołów,

który wie jak wykorzystać wpływy Ronniego James Dio. W paru słowach, to ekipa, która może

pochwalić się Nilsem Patrikiem Johansonem, w której brzmi jak sam Ronnie. To właśnie

z nim udało mi się porozmawiać, o najważniejszych sprawach związanych z Astral Doors.

HMP: Witam was gorąco. Strzeliło już dwanaście lat

istnienia Astral Doors. Jak minął wam ten czas?

Czy na początku obstawialiście, że band odniesie

taki sukces i będzie w tym punkcie w którym, jest

teraz?

Nils Patrik Johansson: Dziękujemy! Cóż, po prostu

kochamy grać i jeśli ludzie lubią to, co robimy, to jest

to dla nas ważnym dodatkiem. Mieliśmy mnóstwo

świetnych tras i festiwali i jesteśmy dumni z tego co

osiągnęliśmy. Nie uważamy się za wielkich czy coś w

tym rodzaju. Jesteśmy tylko paczką kumpli, którzy

mają z tego frajdę.

waszą muzykę i wasze albumy, bo kocham twórczość

Dio i tylko wam w pełni udaje się nawiązać do tamtej

muzyki. Czy od początku wiedzieliście, że taki

heavy/power metal chcecie grać?

Myślę, że sekret tkwi w tym, że jestem jedynym człowiekiem

w zespole, na którego ogromny wpływ miała

twórczość Dio. Wyobraź sobie, że usuwasz wokal z naszej

muzyki, wtedy nie jest to takie "diowate", prawda?

To wokale sprawiają, że ludzie tak to widzą i słyszą

tutaj Dio.

No właśnie. Kluczem do sukcesu bez wątpienia jesteś

ty, Nils. Twój głos brzmi podobnie do Ronniego

i to jest dopiero fenomen! Dzięki tobie, ta muzyka

nabiera jeszcze większego sensu i przesłania. A to

przesłanie jest takie, że muzyka Dio zawsze będzie

żyć, jej ogień nigdy nie zgaśnie. Zdradzisz nam jak

dołączyłeś do zespołu?

Dobrze, wróćmy do Astral Doors. Wasz nowy album

"Notes From The Shadows" to znacznie ciekawszy

album od "Jerusalem". Jest na nim więcej hitów, więcej

energii i nie ma niepotrzebnych wypełniaczy. Można

nawet odnieść wrażenie, że chcieliście powrócić

do swoich korzeni.

Tak, jest lepiej to na pewno, chociaż "Jerusalem" miało

kilka znakomitych numerów, jak "Child Of Rock'n'

roll", "The Battle of Jacob's Ford" czy numer tytułowy.

Na uwagę zasługuje nieco hard rockowy "Discpiles

of the Dragon Lord", który porywa chwytliwym refrenem

i lekką formułą. Dobrze czujecie się w takich

lżejszych rytmach, co?

Pewnie. Szczypta starego stylu Accept zawsze miała

duże znaczenie dla nas. Jednakże, to nie jest łatwy kawałek

do śpiewania, pokazuje wiele możliwości mojego

głosu.

Dość nietypowym kawałkiem jest nieco bluesowy

"Dreamchaser", który mocno zakorzeniony jest w starym

Deep Purple. Czy właśnie taki był zamiar?

Masz rację. Niektóre wokale Whitesnake są słyszalne

w tym kawałku. Bardzo fajne i takie trochę bluesowe.

Naszą intencją było pokazać inną stronę Astral

Doors, bez utraty naszego stylu.

Również do moich ulubionych kompozycji z nowej

płyty zaliczę "Confessions". To jest taki typowy kawałek

dla Astral Doors. Czy nie boicie się, że niektórzy

zarzucą wam "zjadanie własnego ogona"?

Ten kawałek to taki hołd dla nas samych. Posłuchaj

dokładmie tekstu. Nie obawiamy się niczego, największym

zespołem na świecie jest AC/DC, robią ten sam

album od 1975 roku - tak bardzo kochają swoich fanów!

70

Jesteście bardzo zapracowanym zespołem, który regularnie

wydaje swoje albumy. Macie ich już na swoim

koncie siedem i najlepsze jest to, że są one utrzymane

w jednym stylu. Czy trudno jest utrzymać ową

stabilność, nie zboczyć z własnego kursu i nie zatracić

tożsamości? Jak wy to robicie? Zdradzicie nam

receptę?

Sądzę, że to ważne by zachowywać własną tożsamość

i najprostszą receptą, żeby utrzymać taki stan jest wierzyć

w siebie i w to, co się robi. Zespoły, które zmieniają

swój styl nie potrafią wierzyć w to, co robią.

Wielu was określa jako jedną z najlepszych klasycznych

kapel naszych czasów. Co o tym sądzicie?

Czy zgodzicie się z tym określeniem?

Tak, naprawdę się z tym zgadzam. Chcę dodać, że nigdy

nie szukaliśmy trendów czy czegoś takiego. Wierzyliśmy

w to od samego początku.

W waszej muzyce znajdziemy duch twórczości Ronniego

James Dio. Jesteście właściwie jedyną kapelą,

która najlepiej kontynuuje dziedzictwo świętej

pamięci Dio. To miło widzieć zespół, który czerpie

garściami z takich kapel jak Dio, Rainbow czy Black

Sabbath. Robicie to w takim stylu, że jesteście sobą,

a nie klonem tych zespołów. Z góry wam dziękuje za

ASTRAL DOORS

Foto: Astral Doors

Byliśmy przyjaciółmi od lat dziewięćdziesiątych i Astral

Doors był moim pierwszym poważnym zespołem.

Wszyscy pochodzimy z tego samego miasta, więc nie

było żadnego specjalnego porozumienia, z którego wynikł

fakt, że zacząłem dla nich śpiewać.

Jesteś dość zapracowanym muzykiem jako wokalista

Wuthering Heights, Civil War i Lion's Share. Jak

udaje ci się pogodzić obowiązki tych wszystkich kapel?

Która jest najważniejsza?

Cóż, Wuthering Heights i Lion's Share obecnie "odpoczywają",

więc tylko dwa zespoły są obecnie aktywne.

Astral Doors i Civil War są bardzo ważne dla

mnie i nie skutkuje to żadnymi problemami z innymi

muzykami, skupiam się po prostu na dwóch zespołach.

Oni wiedzą, że to, co robię jest zawsze wykonywane ze

stuprocentowym wkładem.

Kiedy zatem zobaczymy jakieś nowe wydawnictwa

Wuthering Heights lub Lion's Share? Najbardziej mi

zależy na Lion's Share, bo "The Darkest Hour" to

Powiedźcie skąd się wzięła decyzja, żeby powrócić

znów do dwóch gitar w Astral Doors? Nowym gitarzystą

został Mats Gesar. Jak doszło do jego rekrutacji?

Czy nie myśleliście, żeby zgłosić się do

Martina Hanklunda?

Kiedy Martin powiedział, że odchodzi, zobaczyliśmy

szansę na to by pójść w stronę klasycznego purpurowego

układu. I tak robimy już od kilku lat. Na tym

albumie Joachim napisał własne partie gitarowe po raz

pierwszy na dwie, więc potrzebowaliśmy zatrudnić nowego

gościa, który będzie w stanie je grać na koncertach.

Mats był pierwszym i jedynym możliwym wyborem.

Jest przyjacielem zespołu i piekielnie dobrym

gitarzystą.

Cofnijmy się w czasie. Jak doszło do powstania zespołu.

Skąd się wziął pomysł właśnie na granie takiego

rodzaju heavy metalu?

Joachim i Johan zaczęli pisać numery razem, ale nie

mieli wokalisty. Johan zapytał mnie, czy chciałbym do

nich dołączyć. Ja się zgodziłem, a reszta należy już do

historii. Przyszedłem razem z nazwą i rzeczy potoczyły

się naprawdę szybko, gdy tylko wypuściliśmy nasze

pierwsze demo.

"Of The Son And The Father" to jeden z najciekawszych

debiutów w historii metalu. Znakomite recenzje

i przychylność fanów. Szybko staliście się

gwiazdami. Jak myślicie co zaważyło o sukcesie tej

płyty?

To, co nas inspiruje to fakt, że żaden istniejący obecnie

zespół nie gra klasycznego hard rocka. Stwier-dziliśmy,

że pokażemy światu jak to się powinno robić

(śmiech). Zamieniło się to w krucjatę!

Potem przyszedł czas na "Evil is Forever", który ma w

sobie jakby więcej energii, jest jeszcze bardziej dojrzały.

Nic dziwnego, że wielu uważa, że to jeden z

waszych najlepszych wydawnictw. Podzielacie ten

pogląd? Czy macie innego swojego faworyta?

Tak, najprawdopodobniej to nasz najlepszy album.

Spójrz tylko na kawałki na tej płycie - same hity.

Wszystko na nim ze sobą gada. Czysta magia.

Trzeci album zaskoczył nieco hard rockowym klimatem

i lekkością. Na "Astralism" nie brakowało odniesień

do Rainbow. Album przez to bardziej zaskakiwał

i był bardziej urozmaicony. Czy to było kolejny

etap rozwoju Astral Doors?

Trzeci album został schrzaniony w masteringu. Nie


znosimy tego brzmienia. To mógł być nasz najlepszy

album, ale brzmienie zepsuło go. Straszna strata. Zrobiliśmy

wersję zremasterowaną. Tak więc jeśli zamierzasz

kupić "Astralism": kupuj tylko wersję zremasterowaną.

Bardziej autorskim albumem wydawał się "New Revalation".

Więcej progresywności, odesłania do Space

Odyssey, w której udzielał się udzielałeś, a nawet

nie zabrakło patentów wyjętych z twórczości Sabaton.

Był powiew świeżości, mniej jakby twórczości

Dio, ale to wciąż Astral Doors wysokich lotów. Jak

wy oceniacie teraz ten album po latach?

Też wysoko cenimy ten album, ale to nie my inspirowaliśmy

się Sabatonem, tylko oni nami! Możesz oto

zapytać ich wokalistę i twórcę numerów, mojego dobrego

przyjaciela Joakima Brodena. Na "New Revelation"

mieliśmy trochę wpływów power metalu z takich

zespołów jak Blind Guardian czy Primal Fear.

To naprawdę dobry album, a miks Petera Tägtgrena

jest fantastyczny.

Tak o to dotarliśmy do najmocniejszego albumu, czyli

"Requiem of Time". Toż to kopalnia hitów i każdy

utwór to już klasyk. Otwieracz "Testament of Rock"

to hołd dla Dio. Czy tylko mi przychodzi na myśl

"Bible Black" Heaven and Hell?

Miło mi to słyszeć. Wielu ludzi uważa "Requiem of

Time" za nasz najsłabszy album. Lubię go. "Testament

of Rock" to nie hołd dla Dio, to hołd dla nas samych…

kiedy już jesteśmy martwi i odchodzimy… tak właśnie

napisaliśmy w "Testament of Rock". Niezbyt pokornie,

ale iście piekielnie (śmiech).

Sporo ciekawych melodii pojawia się na "Requiem of

Time", jak choćby ta z "Blood River" czy "Fire and

Flame". Jest to kolejny atut tej płyty. A moim faworytem

od razu został rozpędzony "The Healer".

Ukazuje on, że jest w waszej muzyce trochę power

metalu. Znakomicie ten kawałek podkreśla jak ważną

rolę odgrywają klawisze w waszej muzyce.

Rany, dzięki koleś. Wszystkie trzy, które wspominasz

to moja robota (śmiech), więc, jeśli lubisz mój sposób

pisania, to Civil War na pewno ci się spodoba (w oryg.

"your cup of tea", dosłownie "twoja herbatka" czyli nasze

"twoja bajka" - przyp. red.).

Jeśli miałbym wskazać na jakiś słaby album w waszej

dyskografii, to wskazałbym "Jerusalem". Za

brakło mi tutaj energii, ciekawych kompozycji, które

zapadły by w pamięci. Stylistycznie jest to dalej

Astral Doors. Czy też macie takie uczucie, że ten

album mógl być lepszy?

Ciężko powiedzieć, jest jeszcze za wcześnie. Zawiera

jeden z moich ulubionych kawałków wszech czasów,

"Child of Rock'n'roll". To jednak za mało. Szczerze mówiąc,

"Seventh Crusade", "Babylon Rise" czy tytułowy

to też kompozycje najwyższej klasy...

Macie na swoim koncie także składankę "Testament

of Rock", która zawiera wasze najlepsze kawałki.

Skąd się wziął pomysł na takie wydawnictwo?

Miałem pomysł na składankę najlepszych numerów.

Bez powodu. Pomyślałem, że fajnie byłoby coś takiego

zrobić. (śmiech)

Graliście już koncert w Polsce. Jak wspominacie ten

czas i kiedy znów nas odwiedzicie?

Wydaję mi się, że zagraliśmy przynajmniej dwa koncerty

w Polsce. Podobało nam się… to było chyba w

Progresji. Magia! Był też chyba jeden koncert w Poznaniu.

Mam same dobre wspomnienia z Polski. Na

pewno do was wrócimy!

To powiedźcie jakie macie plany na przyszłość i czy

już szykujecie kolejną płytę? Bo tempo, jak wiemy,

macie niesamowite jeśli chodzi o pracowanie nad nowym

materiałem.

Tak, pracujemy nad nowymi numerami i przygotowujemy

się do trasy w Hiszpanii. Także jesteśmy bardzo

zajęci… zresztą jak zawsze. (śmiech)

To tyle z mojej strony. Dziękuje wam za poświęcony

czas i za waszą muzykę. Do zobaczenia przy następnej

okazji.

Dzięki!!! Dajecie czadu!!!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Astral Doors - Of the Son and the Father

2011/2003 Metalville

Debiut Astral Doors był swego rodzaju objawieniem.

Kiedy tylko pojawił się pod koniec 2003 roku został

okrzyknięty reinkarnacją Rainbow czy starych płyt

Dio. I choć zespół zaraz po wydaniu krążka w wywiadach

przyznawał, że absolutnie nie zamierzał osiągać

efektu kopii tych zespołów, do Astral Doors chyba już

na stałe przylgnęła łatka "Rainbow wannabe". Zachwycano

się klasyczną rytmiką, użyciem Hammondów i

wokalistą, który nie tylko barwą, ale też stylem śpiewania

nawiązywał do Dio. Co ciekawe, odpowiedzią grupy

na zachwyty nad tym "tradycyjnym, wracającym do

korzeni" heavy metalem były żachnięcia muzyków, że

już Hammerfall jest bardziej "oldskulowy", a Astral

Doors gra bardzo współczesny heavy metal, jedynie

osadzony w tradycji. Drugą kwestią, która zdominowała

myślenie o tej świeżej wtedy grupie, był oczywiście

szalenie charakterystyczny wokalista, Nils Patrik

Johansson. Nie będzie błędem zaryzykowanie stwierdzenia,

że to właśnie Astral Doors wypromował Johanssona.

Wokalista niemal jednocześnie wystartował

w innych zespołach, w Wuthering Heights i

szwedzkim Richard Andersson's Space Odyssey, jednak

wirtuozerska, odległa od surowych korzeni hard

rocka muzyka nie zagrała tak wyraziście z głosem

Nilsa jak w przypadku Astral Doors. Nic dziwnego,

że to właśnie ten ostatni zespół stał się jego główną formacją,

dla której stał się niemal nieodłącznym elementem.

"Of the Son and the Father" to niezwykle ekspresyjny,

pełnokrwisty i mocny debiut. Płyta uderza od

samego początku, gdy otwierający "Cloudbreaker" Nils

rozpoczyna okrzykiem, a oparty na stylu z końca lat

'70 riff, tyle, że we pokręconym współcześnie wydaniu,

nadaje numerowi niezwykle nośnego tempa. "Hammondowe"

solo zawarte w tym numerze, tylko wyznacza

kierunek, w którym będzie podążać cała płyta. I

tak znajdujemy na niej marszowe zwolnienia w stylu

Dio (tytułowy "Of the Son and the Father"), rock-

'n'rollowy "Slay the Dragon", orientalizujące chóry w

"The Prison of Life", masywny, sabbathowy "The Trojan

Horse", energiczny "Burn Down the Wheel", czy rozkołysany

riffem, o wymownym tytule "Rainbow in

Your Mind". Trudno uwierzyć, że debiut Astral Doors

ma już ponad 10 lat. Jakiś czas temu przywołujący ducha

klasyki hard rocka, dziś sam stał się podwaliną pod

solidny zespół, który - jak pokazał czas - nie tylko nie

stał się efemerydą, ale wpisał się na stałe w scenę szwedzkiego

heavy metalu.

Astral Doors - Evil is Forever

2011/2005 Metalville

Prawdopodobnie na fali sukcesu (sami muzycy stwierdzają,

że w końcu byli pionierami w tworzeniu heavy

metalu na patentach klasycznego hard rocka) zespół

postanowił niezwykle szybko uwinąć się z drugą płytą

- między wydaniem debiutu, a "Evil is Forever" upłynęło

ledwie 16 miesięcy. Niech was nie zmylą daty wydania

obu płyt, pierwsza wydana była z końcem roku,

druga z początkiem. Na krążek prawdopodobnie trafiły

utwory rodzące się jeszcze w czasach burzy mózgów

towarzyszącej powstawaniu samego zespołu, stąd stylistyka

krążka wydaje się być prostą kontynuacją "Of

the Son and the Father". Płytę zresztą wykonano dokładnie

w taki sam sposób jak jedynkę - nagrano w szwedzkim

Big Turn Studio, zmiksował ją Peter Tägtgren,

a masteringu dokonano w Niemczech, w tym

samym studiu. Oba wydawnictwa różnią się autorstwem

okładki i layoutu, ale te czynniki ostatecznie na

muzyczny kształt nie mają wpływu. Rzeczywiście,

"Evil is Forever" przyciąga słuchacza tymi samymi

sztuczkami co poprzedniczka. Być może grupa w niewielkim

stopniu spuściła z tonu jeśli chodzi o tempa i

energię, mocniej rozwijając "nostalgiczny" wątek, co

słychać choćby w wysłanym miękkim Hammondem

wstępie do numeru tytułowego, majestatycznie kroczącym

"Stalingrad" czy niemal epickim "Path to Delirium".

Z drugiej jednak strony na opisywanej płycie

znalazł się także zaskakująco chwytliwy, okraszony

"popowym" klawiszem w tle "Praise the Bones". W

przypadku drugiej płyty wytwórnia (zresztą również ta

sama) zadbała o rozdmuchanie promocji i zespół wyjechał

w europejską trasę supportując Grave Digger, a

numery "Time to Rock" i "Evil is Forever" weszły na stałe

do kanonu koncertowych klasyków grupy.

Astral Doors - Astralism

2011/2006 Metalville

Zanim Szwedzi wydali swój trzeci krążek, jeszcze pod

koniec 2005 roku wypuścili EPkę "Raiders of the

Ark", z której tytułowy numer trafił na wydany na wiosnę

2006 roku "Astralism". Ten niewielki wtręt między

wydawnictwami był skutkiem chęci wypuszczenia

"nadmiaru" napisanego materiału przy okazji poprzednich

krążków (część oczywiście powędrowała jako bonus

tracki do Japonii). Nic dziwnego, ostatecznie zaraz

po nim kolejna porcja numerów gwałtownie domagała

się uwolnienia. Rzeczywiście, "Astralism" nagrano

dość szybko, korzystając z niemal takiego samego zestawu

studia i ekipy produkującej płyty, co poprzednimi

razami. Krążek promowała intensywna, bo przewidująca

25 koncertów w przeciągu 40 dni, trasa z Blind

Guardian. Sama płyta kontynuowała charakterystyczny

styl Astral Doors, choć niestety daje się w niej

usłyszeć "syndrom trzeciej płyty". "Astralism" nie jest

takim kopem energii jak "Of the Son and the Father", w

pewnej mierze brakuje jej tej świeżości i naturalności,

jakie charakteryzowały debiut. Grupa powolutku zaczęła

wpadać w pułapkę własnego stylu, pułapkę, która

z jednej strony skutecznie eksploatuje wypracowaną

estetykę, z drugiej strony równie skutecznie odbiera

świeże spojrzenie na komponowanie. W dynamicznych

numerach brak takiego ładunku mocy, a wolniejsze,

melancholijne utwory jak "Israel" nie zyskały

tak wyrafinowanego klimatu jak choćby "Path to Delirium".

Niemniej jednak do klasycznego kanonu koncertowych

hitów wszedł obdarzony chwytliwym refrenem

i świetnymi, ekspresyjnymi liniami wokalnymi

"Black Rain".

Astral Doors - New Revelation

2011/2007 Metalville

Tytuł kolejnego albumu Astral Doors miał w pewnej

mierze oddawać to, co dzieje się na samej płycie. Zespół

zapowiedział wtłoczenie w klasyczne kanony astralowej

stylistyki nieco nowych dźwięków, a czwarty

krążek w nich karierze miał być "nowym objawieniem",

albo chociaż nową odsłoną grupy. Być może te drobne

zmiany były efektem spostrzeżenia, że zespół zapętla

się w tej samej estetyce, jednocześnie tracąc świeżość i

ASTRAL DOORS

71


kreatywność. Płytę wydano 20 miesięcy po "Astralism"

i tworzono ją - po raz pierwszy w karierze Astral

Doors - całkowicie w Szwecji. Ta drobna zmiana byłaby

dla przeciętnego słuchacza niezauważalna, gdyby

nie fakt, że muzyka Szwedów także uległa widocznej

zmianie. Choć grupa wciąż opierała styl na tradycyjnej

kanwie, słychać, że na "New Revelation" uległa także

urokowi stylowi, który najprościej byśmy nazwali

"europejskim power metalem". I tak nostalgiczne hammondy

pozostały choćby w ciekawym "Mercenary

Man", ale w dynamiczniejszych kawałkach, jak na

przykład "Planet Earth", zastąpiły je banalne klawisze,

których jest na pęczki w wielu szwedzkich i niemieckich

grupach. Zespół ewidentnie przekierował azymut

z końca lat siedemdziesiątych na współczesny mu wtedy

heavy metal tworzony w pierwszych latach XXI wieku.

Choć "New Revelation" nie jest złym wydawnictwem,

odnoszę wrażenie, że grupa porzucając w pewnej

części swoją tożsamość, pozbawiła się oryginalności

i zwyczajnie szarzała. Choć ta pospolitość "New

Revelation" smuci, zwłaszcza na tle pierwszej płyty,

cieszy fakt, że grupa nie dała się zapędzić w "kozi róg"i

zdała sobie sprawę, że powtórzenie sukcesu konkretnej

płyty to wielka sztuka. Takie okoliczności, chemia

między muzykami, ekscytacja z tworzenia czegoś nowego,

nigdy nie trafiają się dwa razy, dokładnie takie

same. Album promowała pierwsza wielka trasa Astral

Doors w roli headlinera, a sama płyta pozostawiła po

sobie taki koncertowy klasyk jak numer tytułowy.

Astral Doors - Requiem of Time

2010 Metalville

Często najlepszym "kubłem zimnej wody" i odświeżaczem

dla grupy okazują się zmiany w składzie. Rzeczywiście,

Astral Doors w latach 2007-2009 borykał

się z pewnymi "przebudowami". Formacja zmieniła management

i podpisała kontrakt z nową wytwórnią, Metalville.

Co więcej, spotkały ją pierwsze roszady personalne

- dotychczasowego basistę, Mika Itaranta, zastąpił

pan o wdzięcznym pseudo, Ulf Lagerstorm.

Prawdopodobnie wszystkie te czynniki wpłynęły na

fakt, że tworzenie kolejnej płyty przyszło Szwedom

wyjątkowo jak na nich długo, bo ponad dwa lata ("New

Revelation" - wrzesień 2007, "Requiem of Time" - styczeń

2010). Ta przerwa wypełniona pracą nad zespołem

musiała sprzyjać kolejnym przemyśleniom nad

kształtem muzycznym grupy. Rzeczywiście, zespół

musiał albo bić się z myślami, albo tonąć w materiale z

różnych okresów, bo efekt końcowy tych refleksji,

płyta "Requiem of Time", to wypadkowa wszystkich

ostatnich płyt. Z jednej strony można na niej znaleźć

takie "powroty do korzeni" jak klasycznie rock'n'rolowy,

zaśpiewany bardzo w stylu Dio "Call of the Wild",

a drugiej, takie helloweenowe patatajce jak (nomen

omen ukrywający się pod nawiązującym do Dio tytułem)

"Rainbow Warrior". Zespół nie odbudował siły i

pomysłowości z pierwszej płyty, ale powrócił częściowo

do koncepcji na siebie. A że płytę cechuje przestrzenne,

mocne brzmienie, słucha się jej całkiem dobrze.

Astral Doors - Jerusalem

2011 Metalville

Nowa wytwórnia bardzo szybko wypuściła składankę

typu "best of", a sama grupa już pod koniec następnego

roku wydała swój szósty album. W międzyczasie z formacji

odszedł jeden z gitarzystów (Martin Haglund) i

tym sposobem zespół został z tylko jednym "wiosłowym"

na stanie. Paradoksalnie, "Jerusalem" brzmi

dużo bardziej rasowo od strony gitarowej niż poprzedniczka.

Po latach drobnego eksperymentowania, grupa

powróciła do tego, co zaważyło o ich popularności i

tożsamości. Krążek wypełniają klasyczne riffy, na pewno

bardziej masywne i mięsiste niż gnające za szaleńczym

tempem i podwójną stopą, co przytrafiało się

na dwóch poprzednich albumach. Jest to niewątpliwy

ukłon w stronę tak zwanych "korzeni" zespołu. Nie

sposób nie zauważyć, że dzięki tej tradycyjnej estetyce,

72 ASTRAL DOORS

znów dużo lepiej brzmią w niej osadzone hammondowe

klawisze i ekspresyjny, niezwykle charakterystyczny

wokal Nilsa Patrika Johanssona. Co więcej, mimo

miękkich klawiszy i ponownego głębokiego ukłonu

w stronę Rainbow, wydaje się, że "Jerusalem" to najmocniejsza

i najcięższa płyta w karierze Szwedów. Płyty

słucha się naprawdę przyjemnie, a nieprzesadzone

tempa i motoryka rodem z pierwszej płyty sprzyjają

mimowolnemu wybijaniu rytmu nogą pod stołem. Po

wydaniu "Jerusalem" grupa zagrała na kilku większych

festiwalach i w marcu 2012 roku odwiedziła także nasz

kraj. Pierwsze (i jak dotąd jedyne) odwiedziny formacji

w Polsce upłynęły pod znakiem słabej frekwencji i

fantastycznych koncertów (to ręczę przynajmniej za

występ w Warszawie). Mieliśmy szczęście, że zespół

promował właśnie "Jerusalem", bo utwory z tej płyty

fantastycznie wpisały się w zaprezentowane "klasyki" z

pierwszych krążków, a jednocześnie grupa pominęła

gros numerów z najmniej udanych płyt.

Astral Doors - Notes from the Shadows

2014 Metalville

Ileż to już płyt miało "taką" okładkę? Być może zespół

takim, a nie innym obrazem chciał zademonstrować

przywiązanie do tradycji heavy metalu. Siódma płyta

Astral Doors wyszła znów po dłuższej przerwie, jednak

szczęśliwie bez zmian w składzie i pod skrzydłami

tej samej wytwórni. Już od pierwszych taktów słychać,

że grupa kontynuuje "powrotowy" styl obrany na poprzedniej

płycie. Jednak co ciekawe, "Notes from the

Shadows" to nie tylko spora dawka tradycyjnego rock-

'n'rolla w heavymetalowym wydaniu, ale też nowe smaczki

w dziejach Astral Doors. W niektórych trackach

słychać silne inspiracje... Accept, taki "Disciples of

the Dragon Lord" nie tylko rozpoczyna się jak numer

Niemców i opiera się na absolutnie acceptowym riffie,

ale też refren zdobi skandujący chórek męskich głosów

kojarzący się choćby z "Metal Heart". Inną niespodzianką-nawiązaniem

jest "Shadowschaser", który "wypisz-wymaluj"

rozpoczyna się jak Skid Row "Monkey

Buisness". Bardzo możliwe, że te parafrazy są celowe, a

okładka ma dodatkowo je podkreślać czy puszczać oko

do słuchacza. Poza nimi krążek zalewają tradycyjne

dla debiutu Astral Doors numery, hammondowe ozdobniki,

wokale á la Dio czy Coverdale. Niewątpliwie

właśnie w takiej stylistyce Szwedzi brzmią najlepiej i

miejmy nadzieję, że kolejne poszukiwania muzyczne

będą obracały się właśnie w takich orbitach jak na "Notes

from the Shadows". To po prostu dobrze brzmi w

połączeniu z estetyką á la mocniejszy Rainbow. Inspirowanie

się klasykami heavy metalu to zdecydowanie

lepszy pomysł dla Astral Doors niż szukanie drogi

na półkach z "power metalowymi" płytami z początku

XXI wieku.

Strati

HMP: Witam was, miło że udało wam się znaleźć

trochę czasu żeby odpowiedzieć na kilka pytań,

ostatecznie macie co świętować, czyż nie? To już

dwadzieścia lat istnienia jednego z najciekawszych

zespołów z kręgu melodyjnego heavy i power metalu.

Jak świętujecie tę znakomitą rocznicę?

Matthias Mineur: Naszym sposobem na świętowanie

jest spełnienie marzenia: ściśle limitowany

box z trzema płytami CD i jedną DVD, nagraną z

mnóstwem bliskich przyjaciół, nowymi i starymi

utworami, naszyli ulubionymi coverami, naszym

amerykańskim koncertem w Atlantcie i tak dalej.

Jestem naprawdę dumny z tych pierwszych dwudziestu

lat. Czasami nie wierzę, że to już tyle czasu minęło.

Dlaczego akurat taki rodzaj wydawnictwa postanowiliście

wydać w swoją rocznicę? A nie na przykład

nowy album? Czym się kierowaliście i jaki był

tego cel?

Nowe albumy to nasz chleb powszedni, mamy już

przecież siedem studyjnych krążków na koncie.

"Timekeeper" jest niesamowity, to retrospektywa

przez całe dwadzieścia lat naszego muzycznego życia,

z wszystkimi wzlotami i upadkami. Trzeba było

dużo czasu żeby sobie to uświadomić, a teraz jest

czas, by pójść dalej.

Jak wspominałeś "Timekeeper" to box, na który

składają się cztery płyty. Pierwsza robi za taki typowy

"The Best", drugi krążek, to utwory na nowo

nagrane, niektóre z ciekawymi gośćmi , trzeci zaś,

to singiel nowego utworu, "My Kingdom Come", a

czwarty dysk to DVD. Trzeba przyznać, że jest to

wypasione wydawnictwo, które zadowoli fanów

Mob Rules, ale też przyciągnie tych, którzy waszej

muzyki jeszcze nie znają. Ogromne przedsięwzięcie...

Tak jak powiedziałem: Mob Rules zawsze był zespołem,

który miał spełniać swoje marzenia. Tak było z

konceptualną trylogią na "Savage Land", "Temple

of Two Suns", "Hollowed be thy Name", tak było

z długim konceptualnym utworem "The Oswald File

on Radical Peace", tak jest z limitowanym boksem

"Timekeeper". Cały czas pozwalamy żyć naszym

marzeniom i wizjom.

Zastanawiam mnie kto wybierał najlepsze utwory

Mob Rules na pierwszą płytę i czy fani mieli w

tym jakiś udział?

Na końcu to fani wybierają utwory, które podczas

koncertów nagradzają aplauzem. Z drugiej strony: to

my wybraliśmy numery, które uznaliśmy za najbardziej

znaczące w historii Mob Rules: single, wideoklipy

i inne.

Na drugiej płycie pojawiają się goście, którzy podkreślają

uroczysty charakter wydawnictwa. Możecie

wymienić kilku z nich i sposób w jaki udało

wam się ich zaprosić?

Gośćmi byli Udo Dirkschneider (U.D.O), Amanda

Somerville i Sascha Paeth (oboje z Avantasii), Peavy

Wagner (Rage), Michael Ehré (Gamma Ray),

Herman Frank (Accept) czy Bernhard Weiss i

Marco Wriedt (obaj z Axxis) - są oni od lat bliskimi

przyjaciółmi zespołu. Graliśmy z nimi, bawiliśmy się

z nimi, kochamy ich muzykę, a oni kochają naszą.

Singlowy "My Kingdom Come" to ciekawa mieszanka

power, heavy metalu i progresywnego

rocka. Tego ostatniego elementu jest najwięcej.

Zamierzacie pójść w takim kierunku?

Tak, sądzimy, że ten utwór traktuje o przyszłości

Mob Rules. To taka mieszanka tego, co w chwili

obecnej kochamy.

Niemiecki power metal to prawdziwa potęga, a

Mob Rules to znana marka, która debiutowała w

czasie boomu na europejski power metal. Czy trudno

było wystartować z własnym zespołem?

To było trudne, ponieważ kiedy Mob Rules powstał,

rządził grunge, on był wyznacznikiem sztuki i

nikt nie chciał słuchać melodyjnego power metalu.

Od samego początku jednak byliśmy zgraną muzyczną

ekipą, mieliśmy świetne kawałki i wsparcie fanów

i wytwórni, którzy uwierzyli w ten zespół.

Jak doszło do jego powstania?

Zespół powstał z inicjatywy perkusisty Arveda


wyszło lepiej. Na pewno był prawdziwy i szczery,

prawdziwy znak tamtych czasów (śmiech). Wilhelmshaven

to nasze miasto rodzinne, więc można

powiedzieć, że nagrywaliśmy koncert we własnym

domu.

Marzeniom i wizjom, trzeba pozwolić, by żyły

W tym roku niemiecki band Mob Rules świętuje dwadzieścia lat działalności. Jest

co celebrować, w końcu kapela ma na swoim koncie siedem albumów studyjnych i rzeszę

fanów. Na dzień dzisiejszy to jedna z najbardziej rozpoznawalnych formacji, grających

power metal. Z okazji swojego święta Mob Rules wydał komplikację "Timekeeper" i to ona

jest motywem przewodnim wywiadu przeprowadzonego z gitarzystą Matthiasem Mineurem.

Mannotta, basisty Thorstena Plorina, wokalisty

Klausa Dirksa i mnie, Matthiasa Mineura na

gitarach. W każdym razie tak wyglądał skład na

pierwszym albumie.

Czy rozważaliście granie czegoś innego niż power

metal? Czy myślicie czasami o tworzeniu nieco

innej muzyce, o jakieś solowej karierze?

Nie, nigdy nie chcieliśmy robić niczego innego jak

power metal.

Mieliście jakieś zespoły, na których się wzorowaliście?

Kto miał na was największy wpływ?

Kiedy zaczynaliśmy niektórymi ważnymi zespołami

dla nas były takie grupy jak Savatage, Queensryche

czy Helloween.

Pierwszy album "Savage Land" odniósł spory

sukces i dla wielu jest to jeden z waszych najlepszych

albumów. Jak myślicie co jest w tym krążku

takiego, że wzbudza takie emocje?

Był czymś świeżym, niewinnym i zrobionym z

krwawicy serca, był tym, co chcieliśmy grać w 1998

roku. Zgaduję, że wielu ludzi poczuło, że w naszym

graniu naprawdę jest pasja. Nie zmieniło się to dnia

dzisiejszego.

Fanów Helloween przyciągnął na tym albumie z

pewnością Roland Grapow, który zagrał w "All

Above the Atmosphere" i "Way of the World". Można

w tych utworach doszukać się można nawet

wpływów samego Helloween.

Taki był plan: mieć kogoś na gościnnej gitarze, kto

może wykonać prawdziwe "helloweenowe" solo na

naszym "helloweenowym kawałku". To była świetna

zabawa i znakomity rezultat.

Co jeszcze planujecie zrobić w niedalekiej przyszłości?

Zamierzacie zaskoczyć swoich fanów?

Może nagrać album z jakąś orkiestrą? Może z

gronem gości, coś w stylu Avantasia?

Żadnych konkretnych planów w chwili obecnej nie

mamy. Robimy sobie krótką przerwę na Boże Narodzenie

i potem zobaczymy co się wydarzy. W taki

sposób zawsze pracowaliśmy i tak będziemy pracować

w roku 2015.

Jak wspominacie wasze dotychczasowe trasy koncertowe?

Która była najciekawsza? Czy na obecnej

planujecie odwiedzić Polskę?

Z miłą chęcią przyjedziemy do Polski jeśli będzie

szansa żeby u was zagrać. Naszymi najlepszymi koncertami

były cztery występy: razy na Wacken, dwa

razy w Ameryce, występy z Dio i Savatage, Scorpions,

Helloween, Rage, Gamma Ray i innymi, nie

przypomnę sobie wszystkich najważniejszych.

Dziękuje za poświęcony czas i do zobaczenia przy

następnej okazji.

Dziękuję za twoje interesujące pytania, obyśmy się

kiedyś spotkali! Pozdrawiam!

Drugi album zatytułowany "Temple of Two Suns"

wyróżniał udział Thomasa Retkego z Heavens

Gate, który był odpowiedzialny za chórki. Miał

jakiś wpływ na całość i dlaczego jego wybraliście

do tego zadania?

Został zatrudniony do wykonania chórków i wykonał

znakomitą robotę. Zawsze byliśmy fanami jego

głosu i jesteśmy dumni z jego udziału.

Jeśli o mnie chodzi, to mam słabość do albumu

"Holloweed Be thy Name". To bardzo energiczny

album, w którym roi się od chwytliwych melodii.

Urok też tkwi w progresywnych smaczkach i w pomysłowych

motywach. Pamiętacie jak powstawał

materiał na ten album?

"Hollowed Be thy Name" to też mój ulubiony

album z całej historii Mob Rules. Tamten skład był

w szczytowej formie, każdy z nas miał silną motywację

i mieliśmyczas, żeby poeksperymentować i

nagrać świetny album. Nikt nie zauważył podczas

produkcji żadnych problemów, które mieliśmy w

Gate Studio, ponieważ na koniec Markus Teske z

Bazement Studio uratował to nagranie swoimi wyśmienitymi

miksami.

Eric Phillipe narysował znakomitą okładkę do tego

albumu.

On także zrobił okładki do dwóch pierwszych krążków

i to było oczywiste, że dostanie tę robotę na

potrzeby trzeciej części trylogii.

Gdy słucha się takiego "The Speed of Life" to na

myśl przychodzi wielki Stratovarius i wiele innych

znanych kapel, który przyczyniły się do rozwoju

power metalu. Czy taki był zamiar?

Nie, po prostu chcieliśmy wyprodukować szybkie i

melodyjne utwory. To przyszło naturalnie, nic nie

było zamierzone i nic nie było kopiowane, ani nie

miało żadnego ukrytego celu.

Należy też wyróżnić klimatyczny, nieco balladowy

"How the Gypsy Was Born" z gościnnym udziałem

Peavy'ego Wagnera. Dlaczego akurat jego wybraliście?

Szukaliśmy silnej wokalnej osobowości, a on był

naszym pierwszym wyborem. Na szczęście był wówczas

dostępny.

Foto: SPV

Taki sam wysoki poziom udało się utrzymać na

kolejnym albumie, "Among the Gods". Również

jest to energiczny album, z dużą ilością chwytliwych

melodii i zróżnicowanym materiałem. To

jest dzieło, które dla wielu stało się kultowe i

wymienia się je wśród najważniejszych wydawnictw

w power metalu. Czym się kierowaliście tworząc

tę płytę? Dlaczego dzisiaj odeszliście nieco od

tych klimatów?

Każdy nowy album ma swoje własne życie, więc

"Among The Gods" był właściwym albumem we

właściwym czasie. Dla mnie, także "Cannibal Nation"

był właściwym i we właściwym czasie. Dobrze

słyszeć, że lubisz "Among The Gods", bo my też go

kochamy.

Mob Rules niejednokrotnie zmieniał skład. Z

czego wynikały zmiany choćby w przypadku Oliviera

i Thorstena?

Potrzebowaliśmy personalnych zmian, a zespół

musiał nabrać nowego wiatru w żaglach. Rozstaliśmy

się, ale wciąż pozostajemy przyjaciółmi.

Ten świetny okres dla zespołu uwieczniliście koncertowym

albumem "Signs of the Time". To bardzo

ciekawa set lista i ponad półtorej godziny znakomitej

muzyki Mob Rules. Koncert zarejestrowano

w Wilhelmshaven. Dlaczego akurat tam nagrywaliście?

Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego

efektu?

Rezultat końcowy był niezły, ale mógł być lepszy,

ale nie byliśmy odpowiednio doświadczeni, żeby

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

MOB RULES 73


Nikt z nikim się nie goni

Wywiad z Grzegorzem Kupczykiem i Tomaszem Targoszem był dla mnie nie

małym zaskoczeniem. Oprócz okazji do pogadania na temat cholernie dobrego "Brutus

Syndrome", miałem możliwość wypytania się o wiele tematów związanych z CETI, Turbo i

o moją ulubioną polską płytę rockową - "Dorosłe Dzieci". Pierwsza i zasadnicza sprawa - to

chyba jedni z najmilszych muzyków jakich spotkałem. Nie tylko artyści, ale też fani. Nie

było odpowiedzi w stylu: "Poproszę o inny zestaw pytań", jak zdarzyło mi się usłyszeć od

pewnego polskiego gitarzysty. Nie bali się przeszłości. Wywiad był przeprowadzony "face to

face" w miłym pubie, a nie "na słuchawce" jak to zwykle bywa, przez co atmosfera samej rozmowy

była zdecydowanie luźniejsza. Do tego, powiedzieli co tak naprawdę myślą o swoim

albumie, współczesnej muzyce i młodych kapelach. Prawdziwie, szczerze, bez owijania w bawełnę.

Zapraszam do lektury, bo wiele z tego co powiedzieli daje mocno do myślenia.

HMP: Witam, na wstępie chciałbym pogratulować

świetnego albumu. Pierwsze na co zwróciłem uwagę,

to fakt, że ten album jest bardzo ale to bardzo ciężki.

Ma ogromną moc, jest zupełnie odmienny od "Perfecto..."

- nie jest przecież symfoniczny - , ale też nie

jest aż tak klasyczny, jak "Ghost...". Mimo tego ma

mnóstwo hard rockowych riffów. Jak byście porównali

ten album do poprzednich dokonań CETI?

Grzegorz Kupczyk: Wiesz, zawsze zespoły mówią: "O

moja nowa płyta jest najlepsza", moglibyśmy więc powiedzieć,

że to nasza najlepsza płyta, ale szczerze na

tym to chyba polega. Zespół musi się rozwijać, powinien

robić coraz lepsze rzeczy. Najgorsze to stanąć w

miejscu, bo wtedy się cofamy. Jak porównamy ją do

poprzednich dokonań? Ja w ogóle uważam, że ostatni

okres CETI licząc od płyty "Shadow of the Angel" jest

bardzo dobry. Zespół się rozwijał, rozwijał i rozwijał,

doszedł do pewnego pułapu i osiągnął taki klasyczny

będzie porównaniem "Czarnej róży" i "Ghost...". W

jakiej formie i dlaczego tak to postrzegasz?

Grzegorz Kupczyk: Z "Czarnej róży" jest dużo melodyki,

w refrenach oraz gramy ten album w zamkniętym

stroju. "Czarna róża" jest w zamkniętym stroju. Natomiast

"Ghost...", ponieważ udało nam się zachować

ciężar płyty taki jak na "Ghost...". Jest to te porównanie

tych skrajnych albumów na przestrzeni lat.

Kto jest głównym kompozytorem albumu i jakie

wydarzenia wpłynęły na całokształt płyty?

Grzegorz Kupczyk: Wszystko komponowaliśmy razem,

aranżowaliśmy razem. Powiedział bym, że to jest

płyta mocno konsolidacyjna.

Tomasz Targosz: Można tak powiedzieć.

Grzegorz Kupczyk: Duży wpływ jednak, taki radosny,

pozytywny jak my to mówimy to miał Tomek,

miał mnóstwo nieszablonowych pomysłów.

Foto: CETI

świetnej formie. Jak czytamy wywiady z wieloma

muzykami, mówią oni, że chcieli osiągnąć czyjś

pułap. Na zasadzie "o mocno inspirowaliśmy się

Zeppelinami, Stonesami", cokolwiek. Ty czasami

bardzo podobnie - może nawet nie tyle podobnie - co

czuć taką manierę Iana Gillana. Czy to wyszło jakoś

intuicyjnie?

Grzegorz Kupczyk: Tak słyszałem już o tym. Powiem

ci, że wyszło to właśnie intuicyjnie, nie kierowałem się

nikim. Niektórzy nawet mówią, że słychać tam trochę

Dickinsona

Też, dokładnie.

Grzegorz Kupczyk: To jest zabawne (śmiech), ale

dużą zasługą, a nastąpiło to już przy "Shadow of the

Angel" - jest wbrew pozorom - Wojtek Hoffmann i

Marysia, nasza Marihuana (Wietrzykowska - przyp.

red.). Dlaczego? Był taki okres w moim życiu, zresztą

chyba u każdego, że chciałem być kimś. To chciałem

naśladować, chciałem śpiewać jak ten, czy jak tamten,

a tym się inspirowałem. W każdym bądź razie, w pewnym

momencie powiedzieli mi "Przestań. Zacznij

śpiewać po swojemu, nikogo nie udawaj, tak jak na

"Dorosłych Dzieciach". I sobie to wziąłem do serca,

zacząłem śpiewać po swojemu, nie wcielając się w nikogo.

No i na przestrzeni tych płyt, doszedłem do tego

gdzie jestem teraz. Do tej formy wokalnej. A to, co

śpiewam z kolei tak wysoko, to że ten wokal jest taki a

nie inny, to jest efekt wielu wyrzeczeń i prowadzenia

naprawdę dobrego, zdrowego trybu życia. Nie przebywanie

w towarzystwie osób palących, w pomieszczeniach,

gdzie się kopci, nie palenia, nie upijania się, nie

prowadzenia jakiegoś maksymalnie rock 'n rollowego

trybu życia. Jestem zmuszony niestety do czasem spartańskiego

życia, a powiem szczerze, że brakuje mi tego,

żeby gdzieś wyjść, coś zrobić z chłopakami po koncercie.

Gdy mamy jeden koncert, to jeszcze zrobimy coś

takiego, że posiedzimy, popijemy, tak jak w Malborku.

Ale gdybym wiedział, że następnego dnia mam koncert,

na bank byłbym grzeczny w łóżeczku. Trzeba sobie

zdawać sprawę z tego co się chce osiągnąć. Był taki

moment w moim życiu, jeszcze w poprzednim zespole,

gdzie musiałem wybrać "śpiewać" czy "rock n roll"? I

wybrałem to pierwsze.

smak. Tak jak powiedziałeś "Ghost..." był bardzo

klasyczny, "Perfecto..." totalnie symfoniczne, "Akordy

słów" to był totalny odjazd, bo żaden z polskich zespołów

heavy metalowych nie zrobił tego co my zrobiliśmy

na "Akordach..." i szczerze to prawdopodobnie

nikt długo tego nie zrobi (CETI na żywo z orkiestrą

symfoniczną). Natomiast ta płyta, "Brutus Syndrome"

to chyba najdojrzalsza płyta z kolei. Głównie dlatego,

że na tej płycie nikt z nikim się nie goni. Barti

(Bartek Sadura - przyp. red.) nie gra szalonych solówek,

bębniarz gra właściwie "po prostu", no jedynie kto

jest tam bezlitosny to w miarę Tomek (Targosz -

przyp. red.). Zespół gra po prostu, nagrywa nowy

materiał i pokazuje, że po tych 25 latach nie musi nic

udowadniać, nie musi się z nikim ścigać, a tymczasem

jak sam mówisz okazuje się, że możemy coś udowodnić.

Tym samym uważam, że jest to najlepszy album

dla zespołu CETI.

W pewnym momencie powiedziałeś, że ten album

Tomasz Targosz: Wydaje mi się, że duży wpływ na to

może mieć to jakiej my sami muzyki słuchamy. Staramy

się przenieść to co nas inspiruje, w mniejszym lub

większym stopniu. Kocham lata 70-te i 80-te te wszystkie,

pełnej radości riffy. I tak też właśnie chciałem,

namawiałem wszystkich.

Grzegorz Kupczyk: No namawiał to prawda

(śmiech])

Tomasz Targosz: Podsyłałem różnego rodzaju artystów,

tak żeby też w sobie znaleźli inspiracje na tę płytę.

Zależało mi, żeby było bardziej durowo, a że zawsze

byłem i nadal jestem fanem Turbo i wiem, w

którym momencie Grzegorz najlepiej brzmi - moim

zdaniem - starałem się skomponować w kooperacji z

chłopakami utwory, które będą nie tyle co nawiązywały,

ale będą w mniej więcej tych samych rejestrach,

żeby pokazać że można zrobić naprawdę kawał dobrego

materiału.

Chciałem nawiązać do twojego wokalu, jesteś w

Teraz chciałem zapytać się o teksty utworów. Ja traktuję

je jako integralną część muzyki, nie potrafię przejść

obok nich obojętnie. Nie mam jeszcze dostępu do

tekstów i chciałem się zapytać jak one się mają w stosunku

do muzyki? Jest to bardziej koncept album?

Grzegorz Kupczyk: Nie to nie jest koncept album.

Trudno byłoby go nazwać koncept albumem, ale na

pewno teksty krążą wokół tematyki zdrady, obłudy.

Tak jak ostatnio z Tomkiem wspominaliśmy, że wszyscy

jesteśmy tymi synami Brutusa, popełniamy ten

sam grzech zdrady, kłamstwa, wbijania noża w plecy

przez przyjaciela. Teraz teksty były pisane pod dyktando

tytułów. To nie jest tak, że tytuł powstaje do

tekstu, zupełnie nie. Najpierw powstałą okładka, potem

powstał tytuł i do tego namówiliśmy naszego tekściarza,

z którym współpracujemy już od ducha - Tomka

Staszczyka, żeby trzymał się pewnej konwencji.

Tomasz Targosz: Wyszliśmy też z założenia, że dobry

tekst to wiadomo diabeł, bicie, zabijanie ale też

wątki mitologiczne czy historyczne czy też właśnie

Brutus. Gdy tekst jest dobry, odbiorca zwraca na niego

większą uwagę. Mamy takie "Highway to Hell", które

komukolwiek puszczone zostanie zauważone przez

każdego szarego obywatela, nawet jeśli nie słucha muzyki.

I właśnie w podobny sposób chcieliśmy podejść

do tego tematu. Też stricte marketingowo, wiadomo,

że to też biznes (śmiech).

Gdzie dokładnie album był nagrywany? Tak jak mówiłem

wcześniej, jestem pod ogromnym wrażeniem

brzmienia, które po prostu urywa nogi. Dawno nie

słyszałem żadnego polskiego albumu tak brzmiącego.

Grzegorz Kupczyk: Bardzo się cieszę, że tak uważasz.

Ja zawsze przykładałem ogromną uwagę do brzmienia.

Czasem mi to wyszło, czasem nie, częściej tak. Udało

mi się natomiast poznać i zaprzyjaźnić z facetem, który

się nazywa Mariusz Piętka. Zaprzyjaźniłem się z

nim podczas nagrywania płyty "Memories", zespołu

Kruk, no a potem podczas płyty "Ghost of the Universe".

Kiedy zastanawialiśmy się, gdzie tą płytę nagrać,

wszyscy zgodziliśmy się jednogłośnie, że zrobimy

to u Mariusza Piętki w MP Studio w Częstochowie.

Mariusz ma taki zwyczaj, że kiedy mamy u niego nagrywać,

on oczekuje wysłania mu takich urywek z

próby. Nagranych czy telefonem, czy jakimś tam rejestratorem.

Ja byłem tak zaaferowany podczas tworzenia

tego materiału, że zapomniałem mu tego wysłać.

74

CETI


Powiedziałem mu tylko o co chodzi i wysłałem mu

tylko dwie rybki. I on troszkę improwizował. Ale kiedy

usłyszał, co żeśmy zaczęli grać, kiedy usłyszał bębny,

mówi, że już wie o co chodzi. I kiedy Mucek tam

pojechał trochę wcześniej, ustawiać bębny, to już nawet

bębny był ustawione w odpowiedni sposób. Tam

była historia taka, której nie będziemy zdradzać, bo to

nasza tajemnica, ale bębny były nagrywane w tak

klasyczny sposób, że efekt jest taki jak słychać, dla

mnie jaja urywają, to jest coś nieprawdopodobnego.

Zresztą trzeba powiedzieć, że Mucek ma jeden z najlepszych

instrumentów perkusyjnych w Polsce, zrobionych

zresztą według własnego projektu. I one tak

brzmią bez żadnej obróbki, same z siebie. I nawet podczas

nagrań były eksperymenty z gitarami, na jakich

gitarach ma grać Barti, wziął wszystkie swoje gitary,

po czym okazało się, że i tak zagrał na zupełnie innej,

bo chcieliśmy uzyskać dół z "Ghosta...", a wysokość z

"Róży...", to było bardzo trudne do zrobienia, ale

okazało się, że się dało, i Mariusz jako realizator, jako

producent nagrań, przeszedł samego siebie, ja cały czas

to powtarzam. Zresztą jak pierwsze nagranie usłyszałem,

nie wytrzymałem i musiałem podzielić się swoją

opinią na Facebooku, że podobnej płyty z podobnym

brzmieniem jeszcze nigdy nie nagrałem i Mariusz

przeszedł samego siebie.

Teraz chciałem poruszyć temat okładki. Moim zdaniem

jest świetna, ale szczerze bardzo przynosi na

myśl wiele okładek amerykańskich kapel death metalowych.

Mocno mi się skojarzyła z ostatnią okładką

Malevolent Creation. Kto jest autorem okładki?

Grzegorz Kupczyk: Autorem okładki jest Piotr Szafraniec.

Został nam polecony przez inną firmę fonograficzną,

z którą mieliśmy pierwotnie współpracować.

Piotr dostał od nas całkowitą swobodę działania. On

nie dostał od nas kompletnie niczego. Pytał się nawet

o teksty, ale my mu powiedzieliśmy, że nie ma tekstów.

Dostał od nas zupełną swobodę. Powiedzieliśmy

mu, żeby zrobił nam fajną, ładną, kolorową, komercyjną

okładkę. Dostał od nas później tytuł. Mieliśmy

trzy tytuły, a on chciał coś, żeby wpisać na okładkę,

więc je dostał, i jak jeden z nich wpisał, tak już zostało.

Tak więc zaczęliśmy to robić od tyłu strony. Ale efekt

jest naprawdę, całkiem pozytywny.

Teraz pytanie do ciebie Tomku. Rok temu przyszedłeś,

zastąpiłeś Bartka Urbaniaka, jest to najświeższa

zmiana w składzie. Słychać to na płycie.

Bas jest śmiercionośnie ukręcony i teraz moje pytanie.

Dlaczego zmiana w składzie i jak teraz wygląda

współpraca wewnątrz zespołu?

Grzegorz Kupczyk: Bartek odszedł ze względu na

stan zdrowia. Nie był w stanie dalej funkcjonować, z

różnych powodów. To są sprawy zarówno rock 'n rollowe

jak i typowo zdrowotne. A jak wygląda teraz

współpraca? Ja mam wrażenie, że gram z Tomkiem 14

lat. A dalej niech już Tomek mówi.

Tomasz Targosz: (Śmiech) Przytoczę teraz historię,

która przypomniała mi się, jak jechaliśmy tutaj do

Warszawy. Pamiętam jak Turbo miało swoją trasę z

"Awatar", to było jakieś 14, 15 lat temu i grali w

Katowicach, bo stamtąd pochodzę, to razem z bratem

byliśmy wtedy na tym koncercie. Była to fantastyczna

sztuka, bo do dzisiaj ją pamiętam. I jak Kupczyk

wchodził na scenę, bo Mega Club był kiedyś bardzo

specyficznym miejscem. Nie było takiego typowego

backstage, tylko jak się wchodziło i schodziło ze sceny

trzeba było przejść obok ludzi, i jak cała kapela wchodziła

na scenę, Hoffman, Kupczyk i cała reszta, to

byli otoczeni przez takich czterech wielkich miśków i

jakimś tam cudem, udało nam się przybić pionę z

Kupczykiem. I powiedziałem wtedy do brata: "Wiesz,

to jest taki wokalista, z którym chciałbym kiedyś grać".

Przypomniała mi się ta historia i jakimś zrządzeniem

losu się udało. I ogólnie cała współpraca z najlepszym

wokalistą, bezkonkurencyjnym jeśli chodzi o hard

rocka, może nawet nie hard rocka, bo słyszałem wiele

gatunków muzycznych wykonywanych przez Pana

Kupczyka, zwanego często przeze mnie "Szeryf" naszego.

(śmiech). Wiesz, Vader ma swojego generała,

my mamy swojego szeryfa. I jestem pod wrażeniem, bo

jakikolwiek zagrasz numer, w jakiejkolwiek kombinacji,

jakichkolwiek interwałów, to on zawsze znajdzie

coś do czego może "podjechać". Czy będą to numery

Stonesów to i tak zrobi to na swoją modłę. Czy będziemy

się wygłupiali i zagramy coś bardziej bluesowego,

nie raz zdarzyło nam się pojamować do Zeppelinów,

to wszystko świetnie grało. "Memories" zagrane

z Krukiem jest tego chociażby świetnym przykładem.

Dla mnie gra w CETI jest swego rodzaju spełnieniem

marzeń. Zawsze byłem fanem Turbo i pierwszych

dokonań tego zespołu, i sam sposób nagrania

tego albumu, jest niesamowicie wyjątkowy. Były różne

sytuacje, gdzie spinaliśmy się delikatnie, że ten utwór

w ten sposób, ten może tak, tutaj trochę szybciej, tutaj

trochę wolniej, może ten akord w tym miejscu a nie w

tym, to może trochę za słodkie, trochę za wesołe, za

dużo ameryki, a la Van Halen. A jednak się udało, jak

w małżeństwie, dobry kompromis i udało się uzyskać

naprawdę dobrą, solidną płytę.

A jak do tego doszło, że zacząłeś grać na instrumencie

i jak do tego doszło, że zacząłeś grać w CETI?

Grzegorz Kupczyk: W CETI to jest bardzo zabawna

sytuacja.

Tomasz Targosz: Oj w CETI to bardzo zabawna sytuacja.

A jak zacząłem grać na instrumencie, to było to

jakoś dwa-trzy lata przed tym koncertem Turbo o którym

wspominałem. Zawsze marzyliśmy z bratem, żeby

robić coś nietypowego. Ja jak byłem dzieciakiem, to

moją największą miłością, którą uwielbiam po dziś

dzień było i AC/DC, Guns'N Roses i Rolling Stones.

To była moja wielka trójca święta. I zawsze chciałem

być kimś takim jak Mick Jagger, dla mnie to jest największy

idol, co prawda z gitarą basową on za wiele

wspólnego nie ma, aczkolwiek jest całą osobowością.

Jest dla mnie takim prawdziwym magnesem. To jest

nie tylko muzyka, ale sposób bycia, sposób postrzegania

świata, sposób wyrażania siebie jak występowanie

na scenie. A z gitarą basową zaczęło się jak chyba u

wielu muzyków. Kiedyś wpadło do odtwarzacza Iron

Maiden i już z tego odtwarzacza nigdy więcej nie

wyszło. A że brat już grał na gitarze, to nie chciałem w

żaden tam sposób konkurować z nim, ale chciałem,

żebyśmy mogli szybciej poskładać kapelę do kupy to

stwierdziłem: "Ach, niech będzie gitara basowa". W

tym samym momencie odkryłem jakoś Cliffa Burtona

i myślę sobie: "Harris, Burton, to są ludzie, którzy mogą

mnie zainspirować". Później było Mr.Big i Van Halen

i Thin Lizzy i te wszystkie kapele, które wpływają

na mnie po dziś dzień.

Grzegorz Kupczyk: A jak zacząłeś grać w CETI?

(śmiech).

Tomasz Targosz: Jak zacząłem grać?

Grzegorz Kupczyk: No przyznaj się, przyznaj

(śmiech).

Tomasz Targosz: No to pewnie przeogromny wpływ

ma na to fakt, że jesteśmy rodziną. Od sześciu lat mieszkam

w Poznaniu, a od pięciu jestem związany z córką

Grzegorza.

Grzegorz Kupczyk: A żeby tego było mało, to się

wprowadzili i mieszkają podłogę pode mną (śmiech). I

kiedy były te problemy z Bartkiem, a my się zastanawialiśmy,

kto mógłby z nami grać, a że Tomek zagrał

już wcześniej w zastępstwie dwa koncerty, miał przygodę

jako techniczny, to zespół jednogłośnie stwierdził,

że: "Stary, no nie będziemy szukać ludzi z Polski,

skoro masz pod podłogą basistę". No i poprosiliśmy

Tomka, żeby z nami zagrał, on później się przyznał, że

tylko czekał na to, zawsze się śmieję ze swojej córy, że

nam sprzedała swojego męża, ona też pilnowała tego.

Zresztą podobna sytuacja przed laty była z Bartim.

Żona Bartiego, sprzedała nam naszego gitarzystę. Ona

pilnowała, żeby on wszedł i zagrał. No i teraz te babki

mają za swoje (śmiech).

Tomasz Targosz: Taka historia od pomagiera po samą

gwiazdę. Podobnie było z Bonem Scottem, który na

samym początku był kierowcą AC/DC.

Jaką trasę planujecie na promocję albumu? Podczas

"Ghost..." zagraliście chociażby w Szkocji, jak to

będzie wyglądało podczas "Brutus Syndrome"?

Grzegorz Kupczyk: Wiesz, jeśli chodzi o Wyspy i

Anglię to mamy kilka propozycji, mówię to szczerze,

ale czekamy na konkrety. Wiem, że mielibyśmy zagrać

w Londynie, chcą żebyśmy wrócili do Szkocji. Ale to,

że oni chcą to jedno. My musimy się dowiedzieć na

jakich warunkach i tak dalej, to jest wszystko w trakcie

załatwiania. Natomiast nie będzie takiej trasy jak ludzie

kombinują, że jedziesz na dwa, trzy tygodnie. To

nie ma sensu. Nie będzie też samych koncertów po

kosztach dla faktów samego grania, raz dla 30, raz dla

100, a raz dla 20 osób, bo wiem, że tak jest. Przewidujemy

parę koncertów, głównie weekendowo, na razie

oczywiście, na razie będzie akustyczny koncert w

Szczecinie 23 listopada, ale już z nowymi numerami,

do tego w styczniu jest już pierwszy oficjalny koncert

promujący "Brutus Syndrome", potem wyjeżdżamy

do Niemiec i wracając z Niemiec zahaczymy o Malbork.

I dalej nie pamiętam. Management informuje nas

na bieżąco, jesteśmy informowani o koncertach już

zabukowanych, czy wiadomo, że one będą, że spełniają

warunki zespołu, co jemy, gdzie śpimy i tak dalej. Tak

to wygląda. Wiesz, może bym wyjechał na tydzień dwa

tygodnie, ale to nie było by to samo, bylibyśmy zmęczeni,

każdy kolejny koncert nie miałby tej klasy. W

Anglii byliśmy na przykład dwa tygodnie i mieliśmy

koncert - dzień przerwy, koncert - dwa dni przerwy.

Nie dosyć, że żeśmy pozwiedzali mogliśmy sobie odpocząć,

posiedzieć, pogadać i napić z naszymi gospodarzami

bo mieszkaliśmy w przepięknym pensjonacie,

posiedzieć, pograć sobie na gitarze, pomuzykować.

Mieliśmy na wszystko czas, to było naprawdę fantastyczne.

Ale jakbyśmy grali jak takie woły codziennie

to co to za radocha? To była by robota, a my się chcemy

cieszyć swoją pracą.

Tomasz Targosz: Znaczy, no na pewno byśmy nie

odmówili, gdyby nadarzyła się okazja wyjechania

gdzieś na zachód, mieszkania w nightlinerze i zwiedzenia

np.: dwudziestu największych europejskich

miast, chociażby dzień po dniu albo z jednym małym

okienkiem w środku, to było by cool, ale jeżeli bierzemy

pod uwagę polskie realia i zaliczanie koncertu w

Katowicach i jechanie kolejnego dnia do Krakowa, a

później powrót do Rybnika, może być słabym pomysłem,

dlatego biorąc pod uwagę nasz piękny polski kraj

- i nie mówię tego z ironią - to stawiamy raczej na jakość,

a nie na ilość, póki co prawda.

Ale raczej będą to pojedyncze koncerty, czy udział w

jakiś festach rockowych?

Grzegorz Kupczyk: Te festy są też możliwe, dostaliśmy

parę takich wstępnych ofert. Być może zagramy

nawet na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, bo

taką ofertę dostaliśmy już, promując "Brutusa...", ale

to wszystko jest jeszcze w powijakach, jest załatwiane,

są oferty, są rozmowy. W zeszłym roku graliśmy parę

takich większych imprez, z których taką najbardziej

spektakularną był koncert na zamku w Malborku, no

to było absolutne mistrzostwo świata. Było to wspaniale

przygotowane, fenomenalnie nagłośnione. Zresztą

mamy teraz swojego akustyka z którym jeździmy, i

to był koncert, który pokazał, że zespół idzie na jakość,

ponieważ koncert był tak dobrze nagłośniony,

brzmiał tak doskonale, że ludzie przychodzili i

sprawdzali, czy my z playbacku nie gramy. Autentycznie

tak było. O to właśnie chodzi, żeby to było jakościowo,

a nie ilościowo. Zobaczymy.

Tomasz Targosz: Chcemy wziąć pod uwagę popularność

albumu. To jest jakby wyznacznik. Łatwo wypuścić

płytę i pojechać od razu w trasę, a ludzie jeszcze

nie znają płyty, nie osłuchali jej, i granie takich koncertów

może być graniem dla kilku osób.

Grzegorz Kupczyk: Tym bardziej mamy teraz spore

poparcie, jesteśmy w firmie, do której trafiliśmy, liczymy

też na to, że Metal Mind będzie nas lokował w

swoich koncertach, no bo to jakby było w ich interesie,

w wspólnym interesie, więc na to czekamy.

Teraz chciałem przejść do aspektu historycznego. Jak

zaczęła się wasza przygodnie, nie tyle z samą

muzyką, co z metalem. Jakie były wasze najważniejsze

albumy w tym, bądź co bądź docelowym gatunku.

Co was w nim najbardziej poruszyło?

Grzegorz Kupczyk: Mój pierwszy album który sam

kupiłem za niemałe pieniądze, jeśli mówimy o zachodnim

wykonawcy, to na pewno była dwójka Zeppelinów.

Na bank. Zapłaciłem za nią 800 złoty, to była

masa pieniędzy, 1/3 wypłaty mojej mamy. Tak wtedy

ludzie zarabiali. Z polskich, pierwszy zespół, który zrobił

na mnie wrażenie, wręcz mnie zmiażdżył, to był

poznański zespół Stres i potem zespół Test. No a

potem to się rozwijało. Jak kupiłem Zeppelinów dwójkę,

to później kupiłem trójkę, później czwórkę, później

Black Sabbath i tak dalej i tak dalej. Człowiek się

rozwijał. U Tomka myślę, że zaczęło się od trochę nowszych

rzeczy.

Tomasz Targosz: Nowszy? Nie, nie, nie! Pierwsza

płyta, którą kupiliśmy z Bratem, zrzuciliśmy się z kieszonkowego,

kupiliśmy na kasecie od kolegi, który

zmienił swoje preferencje, jeśli chodzi o muzykę, sprzedał

nam po okazyjnych cenach "Back in Black" i

"Razor's Edge" AC/DC. Wszystko w cenie jednej kasety.

I to były takie nasze pierwsze oryginalne pozycje.

Później wiadomo różne rzeczy się kupowało, natomiast

pierwszą płytę to pamiętam kupił mój brat, zbierał

na nią cały miesiąc - bo palił papierosy mając 14 czy

15 lat - to było "Kill'Em All" Metalliki. Teraz już z

poszarpaną okładką, ale pamiętam, że kupił oryginalną.

Grzegorz Kupczyk: Nie kłam, przegrywaną kupił

(śmiech).

Tomasz Targosz: (Śmiech) To było już parę ładnych

lat temu, więc swoje przeżyła. I chyba "Somewhere in

Time", Maidenów. To był ten czas, kiedy zwróciłem

CETI 75


76

uwagę na bass i to, że chcemy być gwiazdami rocka

(śmiech).

Grzegorz Kupczyk: Mogę ci powiedzieć, bo to też

wiem, Marysia zakochała się kiedyś bardzo w zespole

Whitesnake, bardzo lubi Iron Maiden bo uważa, że

jest tam wiele radości grania. Ona z kolei gustuje w takich

nagraniach jak Masterplan, Stratovarius. Lubi

takie klimaty. Mucek to jest maidenowiec.

Tomasz Targosz: Tak, AC/DC i Maiden.

Grzegorz Kupczyk: A Barti? Chyba też klasyka.

Purple, Maiden bardzo.

Tomasz Targosz: Ostatnio mu podrzuciłem nowy

Kiss, Lynch Mob to kupił to.

Grzegorz Kupczyk: Podoba mi się strasznie u Bartiego,

że on w tych klasycznych rzeczach ciągle coś nowego

wynajduje. Tomek mu podrzuca niejednokrotnie

nowsze rzeczy, no czasami inne gatunkowo, a ja mu

daje totalne tuzy hard rockowe. Jest totalnie otwarty

na takie rzeczy i czasami potrafimy siedzieć, a on się

cieszy z tego, co na mnie już wrażenia nie robi. Po

czym jeszcze raz sobie tego przesłucham. Jest taki

fajnie zakręcony. Bardzo pozytywny facet.

Brałeś udział w bardzo wielu kapelach. Turbo, to

wiadomo, ale też Last Warrior, Panzer X czy inne.

Jak w takim ogromnym skrócie można porównać

współpracę w tych wszystkich kapelach. Wiadomo

CETI jest najlepsze, bo w CETI obecnie grasz. Jak

było w poprzednich?

Grzegorz Kupczyk: Tak jak powiedziałeś, zacznijmy

od końca. W CETI było najlepiej. Fantastycznie pracowało

mi się podczas nagrań Panzer X. Kapitalnymi

ludźmi, niezwykle pozytywnie nastawionymi do życia

byli panowie z Esqarial. To były po prostu wakacje.

Non Iron fajnie ale mogło być lepiej, natomiast w

Turbo nigdy nie było jakiejś specjalnej przyjaźni. No

może nie nigdy. Był taki moment przełomowy w zespole,

gdzie razem jedliśmy suchą kiełbasę, spaliśmy w

tych samych hotelach, piliśmy te same jabole. Ale to

było tylko i wyłącznie podczas nagrań do "Kawalerii

Szatana". Przedtem było tak sobie, a potem było tylko

z górki. Nawet Wojtek Hoffman często mówi, że w

zespole Turbo nigdy nie było przyjaźni. Tak trzeba

mieć dużo zdrowia, albo być tak samo zakręconym,

żeby w tym zespole być. Ja już dłużej nie wytrzymałem.

Też gwoli ścisłości, my mamy z tymi ludźmi

cały czas kontakt, przyjaźnimy się, jest super, naprawdę,

nie ma żadnych niestrawności, po prostu nasze

drogi muzyczne się rozbiegły, te tryby nie współpracowały,

nie byliśmy jak klocki hamulcowe i tarcza.

Była sytuacja, że na koncercie Turbo krzyczeli "Nie

ma Turbo bez Kupczyka"...

Grzegorz Kupczyk: Tak to było na 30-leciu zespołu.

Wielka afera z tego była. Ale to samo czasami się

zdarza na naszych koncertach, podchodzą ludzie i

pytają się cały czas o to. Wiesz, ani jedna ani druga

strona nie ma parcia na to. Jakby było tak jak na

Zachodzie, że proponowali by jakieś kolosalne honoraria

za to, to może byśmy się zastanowili wszyscy, ale

tak to nie ma sensu.

Tomasz Targosz: Powiedzmy, że jeśli Hagar wróci do

Van Halen, to Kupczyk wróci do Turbo (śmiech).

Widzę, że nie jestem jedynym który woli Hagara w

Van Halen. Teraz chciałem zapytać się o płytę

"Epidemie" Turbo. Jest jedyną płytą, na której jesteś

razem z Litzą. No Litza jest osobą, która pociągnęła

Turbo w stronę tego technicznego, miejscami nawet

death metalowego grania, jak wtedy wyglądała

współpraca między wami? No bo przed, wiadomo

"Kawaleria Szatana", która jest dla mnie ikoną polskiego

speed metalu, a przez zachodnich metalowców

jest absolutnie kultywowana i traktowana jako świętość,

natomiast po tym było "Dead End", gdzie ta

muzyka poszła w tą stronę znacznie cięższą.

Dlaczego tak się stało, że muzyka zmieniła tak swój

kierunek?

Grzegorz Kupczyk: Turbo to było zawsze gonienie za

modą. I mówienie tak jak Wojtek, że on chciałby, żeby

zespół się rozwijał, to jest mówienie o niczym. Absolutnie

to nie jest złe, taką ma politykę Wojtek i to

on ten zespół prowadził. Natomiast jeśli chodzi o płytę

"Epidemie", to nie tak do końca Litza stał za tym.

Owszem, on miał duży wpływ, ale to była tak naprawdę

gonitwa za zespołem Anthrax i Flotsam and

Jetsam. Wtedy one były na fali i Wojtek koniecznie

chciał tak grać. Natomiast jak się pracowało z Litzą?

Ja uważam do dzisiaj, że Litza był implantem w

Turbo, to nie był ktoś dla nas. Fajnie, koleś w porządku

i do szklanki i do panny ale to nie był koleś z tej

samej bajki. Kiedy powstała płyta "Epidemie", to

CETI

pamiętam, że poszedłem do Marysi i powiedziałem, że

ja nie wiem jak długo pociągnę, bo nie wiem co się

dzieje w tym zespole. Nie rozumiem tej muzyki, nie

kumam jej w ogóle. To nie była moja bajka kompletnie.

Potem gdzieś się okazało, że coś się wydarzyło jak

mnie nie było, że Wojtka Hoffmanna też wyrzucono,

Turbo grało bez Hoffmana, no jakieś straszne rzeczy

się wydarzyły. Mogę po latach słuchać tej płyty, ale nie

mogę jej słuchać jako płytę Turbo. Wtedy jest to sytuacja

dla mnie akceptowalna.

Chciałem się teraz odnieść do książki "Jaskinia

Hałasu". Jest to książka, w której wypowiadają się

fani i muzycy wielu małych, undergroundowych kapel,

które zagrały na jakiś S'Thrash'ydłach i innych

Thrash Campach i w sumie poza to nie wyszły. Zawsze

jak jest tam poruszany temat Turbo to "Turbo

to inna bajka, bo byli jak chorągiewka na wietrze". Jak

ty się odnosisz do tych słów?

Grzegorz Kupczyk: No niestety zgadzam się z tym.

Pamiętam jak materiały były tworzone, pamiętam,

teraz to się mówi "inspiracje", ale to była taka moda. Ja

zawsze to powtarzałem i nadal tak twierdzę. Płyta

"Dorosłe Dzieci" to jest zrzynka z Iron Maiden, płyta

"Kawaleria Szatana" - mimo, iż jest doskonała - to

tam jest Iron Maiden z Metallicą, powiedzmy to

szczerze, niestety tak było. To była chorągiewka. Nawet

jak robiliśmy płytę "Awatar", to między nami dochodziło

do ogromnych spięć, bo twierdziłem że nie

należy grać takiego materiału, że należy wrócić do

korzeni, czyli do "Dorosłych Dzieci", bo takiego materiału

ludzie oczekują, połączenia "Dzieci..." z "Kawalerią...".

Ale nie, my w zamian usłyszałem, że my

musimy pokazać że jesteśmy twardzi, czyli znowu było

gonienie za jakąś modą. Potem jak rozmawiałem z

Darkiem Świtałą, to stwierdził, że płyta "Tożsamość"

powinna powstać najpierw, później "Awatar". No coś

w tym jest. Turbo zawsze było chorągiewką i nadal coś

w tym jest. Nie ma w tym złośliwości, ale takie są fakty.

Tomasz Dziubiński. Jest chyba najbardziej znienawidzoną

osobą w tej książce. Mimo, iż miał pod sobą

masę niezłych kapel jak Turbo, Wilczy Pająk, Kat,

Hammer, to był goniony przez wiele mniejszych

bandów jak Exorcist i traktowany jako ktoś, kto niszczył

polskie metalowe podziemie. Jak to wyglądało

z twojej perspektywy i jak to naprawdę było?

Grzegorz Kupczyk: Wiesz, nie było różowo, ale trzeba

sobie odpowiedzieć, czego te zespoły oczekiwały i

jaki był wkład tych zespołów w to co się działo. Bo to

nie jest tak do końca, że Tomek wszystko rozpieprzał

czy wszystkich kantował. Tylko młode zespoły wyobrażały

sobie, że wydadzą demo czy płytkę i to już jest

koniec. Nie pogadasz z nimi. Mają już wymagania, to

są gwiazdy, mają lepszy sprzęt niż zespoły kiedyś. To

tak nie jest. Moim zdaniem problem polegał na tym, że

te zespoły po prostu za dużo sobie wyobrażały i zderzenie

z rzeczywistością było dla nich bardzo bolesne.

Tak jakby nie mogli przejść przez tę początkową

drogę.

Grzegorz Kupczyk: Dokładnie, tutaj płyta, koncert,

Ameryka, autografy a tu jeb i nie ma.

Tomasz Targosz: Tak jak było z kilkoma kapelami,

nie wiem czy to Dragon czy Hammer. Bardzo krótkie

epizody.

Grzegorz Kupczyk: Za dużo sobie wyobrażali. To jest

tak, jak młody człowiek wchodzi w dorosłe życie. I

nagle wydaje mu się, że cały świat należy do niego. O

będę miał pracę, zarabiam, kupię samochód, będę miał

piękną żonę, pojadę na Hawaje i nagle jeb! Małżeństwo

jeb! Dziecko, wszystko się rozpada, pieprzy, nie

ma pracy, rozwody, Jezus Maria. Dokładnie to samo.

To jest proza życia.

Chciałem się teraz zapytać jak wygląda twój kontakt

z członkami Turbo obecnymi i byłymi. Są jakieś

niedokończone sprawy?

Grzegorz Kupczyk: Raczej nie, z Wojtkiem mamy

bardzo przyjemny kontakt, rozmawiamy z Tomkiem

Struszczykiem, z perkusistą mamy bardzo bliski kontakt,

jakoś tam się trzyma. Może nie jest to coś niesamowitego

ale jest okej.

Tomasz Targosz: My się jakoś nigdy nie wypowiadaliśmy

na temat ostatniego krążka Turbo - "Piąty żywioł"

- natomiast Wojtek sam powiedział nam i osobiście

na "fejsie", że jest pod wielkim wrażeniem tego

utworu, który wypuściliśmy jako singiel promujący

"Brutusa...", więc było nam niezmiernie miło.

A jaka jest wasza opinia o ostatniej płycie Turbo?

Tomasz Targosz: Ja naprawdę lubię tę kapelę, bo dla

mnie jest to jedna z nielicznych polskich kapel, które

są wartościowe. Lubię "Dorosłe Dzieci", "Smak ciszy"

no i "Kawalerię..." która jest dla mnie takim magnum

opus jeśli chodzi o metal. Zawsze wolałem bardziej

Turbo niż Kata, bo był dla mnie trochę za bardzo przereklamowany

jeśli chodzi o tego diabła. Lubię diabła,

diabeł jest spoko, ale tam było go aż za dużo. To tak

jak chcielibyśmy grać heavy metal ciągle w jednej

tonacji. To stało by się niestrawne. Aczkolwiek szacun

wielki, bo miałem czas gdy pierwsze płyty Kata czy

"Bastard" słuchałem bardzo dużo, aczkolwiek Turbo

zawsze było numerem jeden, no i pierwsze dokonania

Acidów czyli "Are You A Rebel" i "Dirty Money

Dirty Tricks". Późniejsze płyty Turbo natomiast to

trochę za dużo thrashu. Wiesz ja kocham piękne melodie.

A ostatnie płyty Turbo? "Strażnik Światła" mi się

nie podoba ze względu na wokal. Wykonany jest naprawdę

przyzwoicie, technicznie okej, no ale... A "Piąty

żywioł"? Jest dla mnie strasznie płaski. Po przesłuchaniu

pierwszego, drugiego, czwartego kawałka odniosłem

wrażenie jakbym słuchał "Kawalerii Szatana".

Kopiowanie samego siebie jest okej, ale patrząc na

zachodnich artystów, AC/DC nie kopiuje siebie ale

trzyma swój styl. Natomiast tutaj tak jakbym słyszał

coś z "Kawalerii Szatana", nawet w tej samej tonacji.

No i wiadomo, ze istotą każdej kapeli jest porządny

frontman. Jeżeli wokal jest dobry to muzyka może napierdalać

nawet obok, a wszystko będzie grało, a tam

tego nie ma. Jak pojawiłby się dobry wokal to bym

posłuchał, ale tak po kilku numerach musiałem wyłączyć.

Próbowałem po czasie, spróbować podejść, ale

jak pojawiał się wokal musiałem wyłączyć. No wybacz

Tomek, ale to zupełnie nie moja bajka. Wiesz, Van

Halen jest cudowny jak jest z Lee Rothem ale ten gość

jest bardziej showmanem. Jak natomiast przychodzi

Hagar i odpalam "5150" to absolutnie kocham. Czy

"Balance" czy "F.U.C.K.". To frontman powoduje, że

kochamy takie kapele.

Grzegorz Kupczyk: Mnie natomiast trudno się wypowiadać

na ten temat, mogę powiedzieć, że zgadzam się

z Tomkiem, ale jako wokaliście trudno się wypowiadać.

Cokolwiek powiem to wiesz jak to będzie odbierane.

Musiałbym powiedzieć "zajebiście!" wtedy wszyscy

by mnie kochali.

Tomasz Targosz: Dobra i tak mnie już znienawidzą

(śmiech).

Grzegorz Kupczyk: (Śmiech). Ja zawsze byłem pod

wrażeniem gry Wojtka Hoffmanna, jestem jego fanem,

przyjaźnimy się, zawsze oceniałem go bardzo

wysoko, zawsze uważałem, że jest jednym z najlepszych

gitarzystów w Europie, bardzo niedoceniony i

tutaj zawsze będę mu kibicował, słuchał jego płyt solowych

itd. itd.

Jak wygląda sprawa z Panzer X i Last Warrior. Istnieją

jeszcze te zespoły?

Grzegorz Kupczyk: Last Warrior istnieje, nie napinamy

się, jak jest coś do zagrania to sobie zagramy, na

luzie. Panzer też jest projektem, fajnie było by nagrać

jakiś materiał, jakieś koncerty, ale Piotr jest bardzo zajęty,

ja jestem bardzo zajęty. Jedyny koncert jaki odbył

się to z okazji mojego trzydziestolecia, mamy z tego

DVD i to niedługo zostanie wydane, jednak nie należy

liczyć na jakieś super powroty tych bandów.

Może nie będę teraz oryginalny w tym co powiem, ale

moim ulubionym albumem Turbo są "Dorosłe Dzieci".

Jest to pierwszy album Turbo, za który się zabrałem

i no już od ponad 30 lat - owszem wiele zespołów

nagrało równie dobre albumy -, ale żaden zespół

nie nagrał równie szczerego w przekazie albumu jak

"Dorosłe Dzieci".

Tomasz Targosz: I nie było albumu z tak mocno brzmiącym

basem (śmiech).

To prawda, chociaż "Brutus Syndrome" konkuruje.

(śmiech) Jak wtedy on powstawał, ja wyglądały wasze

relacje, byliście jeszcze wściekli i co sprawiło, że

powstał de facto najszczerszy album w historii polskiej

muzyki.

Grzegorz Kupczyk: (Śmiech). Wiesz dużo muzyki

dawał Wojtek, bardzo dużo. To był wtedy taki okres,

że zaczęliśmy się poznawać. Ja zafascynowany Coverdalem,

Wojtek Purplami z Coverdalem, Piotr Przybylski

miał fioła na punkcie Iron Maiden, w ogóle

dzięki niemu poznaliśmy Iron Maiden, Andrzej był

taki purplowiec trochę, Anioła to był taki Bonham

troszkę. Nagrywanie było przezabawne bo my na tą

płytę zrobiliśmy bardzo dużo utworów. Było wiele

utworów, które nigdy nie zostały nagrane, a szkoda, bo

były to kapitalne kawałki. Na przykład utwór "Kiepski

finał", który znalazł się jako bonus na "Dorosłych


Dzieciach" z koncertu. To jest utwór który bardzo przypominał

okres Purpli z "Come and Taste the Band".

Ja ci powiem, gdzie jest szczerość tego wszystkiego.

Nie było żadnej chemii w tych nagraniach. Wojtek

włączał Gibsona SG, kabel, wzmacniasz 50 Marshalla.

Nie było żadnych distortion, pierdół, kaczek, Wojtek

nawet nie miał wajchy w gitarze, on to robił kluczem.

Wszystko to była taka samoróba. Bębny, które tam są

to są Ever Playe, Anioła grał na Ever Playach, bass to

jest gitara, bas jest czeski, więc wyobraź sobie z jakich

instrumentów mogliśmy wycisnąć takie rzeczy. Grupa

młodych ludzi. Piotr Przybylski miał 16 lat! Ta energia

poszła do przodu, na tym to polega.

Masz nadal kontakt z Piotrkiem Przybylskim i

Wojtkiem Anioła?

Grzegorz Kupczyk: Z Wojtkiem Anioła tak, bo jest

chrzestnym mojego syna, z Piotrkiem Przybylskim

zupełnie nie, wiem tylko że waży 170 kg, jest obwieszony

złotem i ma jakiś biznes obuwniczy. Tyle tylko

wiem, ale kontaktu nie mam kompletnie. Ale chyba

nikt z nim nie ma kontaktu, na 30-lecie miał być zapraszany

ale nie można było do niego dotrzeć.

Śledzicie nową scenę rockową i metalową? Jakie

młode, świeże kapele was zainteresowały, czy to z

Polski czy z Zachodu?

Tomasz Targosz: Nie jestem aż takim fanem muzyki

metalowej, lubie Maiden, Saxon czy pierwsze Running

Wild, ale jest kilka kapel rockowych, które może

nie są aż tak młode. Amerykański Rival Sons, mają w

sobie wiele Zeppelinów i trochę psychodelii Doorsów.

W tym roku wypuścili czwarty album i grają wybitnie

dobrze, bardzo mi się podoba. Jest też świetna

brytyjska kapela Heaven Basement, łupią takiego

klasycznego hard rocka. Przejechali całą Europę z Bon

Jovi. Świetna jest też irlandzki The Answer. Fajny jest

jeszcze szkocki, ale bardziej bluesa grają The Temperence

Movement, widziałem ich na koncercie w Poznaniu

w małym klubie, ale niesamowita energia, nie

było niewiadomo nie wiadomo jakiej promocji, ale

przy 80 osobach w klubie zagrali niesamowicie, zero

gwiazdorzenia. Telecastery, fender jazzbass i po prostu

zagrali. Z taką miłością do rock'n'rolla, że gdyby to

było AC/DC to bym płakał. Jest jeszcze brytyjska

kapela The Treatment, ale to bardziej amerykańskie

granie. Ale brakuje im tego brytyjskiego pazura. Amerykanie

mają to do siebie, że czasami za bardzo chcieli

kopiować to co wyszło z Wielkiej Brytanii. Kocham

The Who, Stonesów, Zeppelinów, Free, Bad Company

te wszystkie bandy one były jakieś. Ameryka

natomiast serwowała mix tego wszystkiego w ładnym

plastikowym opakowaniu. Brytyjczycy mieli heavy metal,

amerykanie chcieli być lepsi i zrobili thrash. Ale to

właśnie Wielka Brytania jest takim sercem jeśli chodzi

o muzykę.

Grzegorz Kupczyk: Ja natomiast mam do czynienia z

Polską sceną muzyczną, dostaje bardzo wiele płyt, bardzo

wiele produkcji, niektórych znakomitych. Często

zasiadam w różnych jury, czy wysyłają mi materiały,

żebym powiedział co sądzę. Problemem jednak wielu

kapel jest to samo co przed laty. Ludzie myślą, że jak

nagrają płytę to jest już koniec świata. Chwycili pana

boga za nogi. A ja zawsze powtarzam, że to przedproże

dalszego przedpokoju. Jeszcze przed nimi długa droga.

Co z tego że się nagra płytę, demo, wyda ją bóg wie jak

niesamowicie, będzie niesamowicie brzmieć. I co z

tego? Byłem ostatnio na przeglądzie, w Wesołej, koło

Warszawy. To samo było na przeglądzie JP w Warszawie.

Odnieśliśmy wrażenie w jury, że część z tych

zespołów wychodzi za karę. Nie ma: "ja pierdzielę,

idziemy zagrać, tak!, wychodzimy, gramy, raz, dwa,

trzy, cztery". Jakaś totalna jazda. Brakuje im pasji, nie

ma przekazu energii. Jeśli chodzi o zagraniczną muzykę

to tkwię szczelnie w swojej kochanej hard rockowej

muzyce. Dostaję różne nowości, niektóre mi się

podobają, niektóre nie, niektóre mam w swoim samochodzie,

bo zrobiły na mnie wrażenie, a niektóre nie.

Ale jestem twardy w swoim postanowieniach. Whitesnake,

Zeppelini, Purple, Sabbaci itd. Ich nowe pozycje

nabywam, słucham i dobrze się z tym czuję.

Tomasz Targosz: Jeszcze nie mógłbym wspomnieć o

nowych kapelach bez The Winery Dogs. Doskonałe

trio. Sheehan, Kotzen i Portnoy. To jest moment od

którego polubiłem Portnoya.

Grzegorz Kupczyk: Świetne jest też jeśli chodzi o

połączenie staroci z nowością California Breed.

Tomasz Targosz: Tak dokładnie! Dużo bardziej mi

się podoba, aniżeli Black Country Communion. Jest

więcej funky, więcej swobody. Nie ma tej takiej chirurgii

jaka jest u Bonamassy. Nie ma odegranego wszystkiego

od a do z, tylko ten młodzik Andy gra właśnie

tak brudno, ciekawie, w stylu lat 70-tych.

Jak z perspektywy muzyków ocenicie przemysł muzyczny

na przestrzeni tych dwudziestu lat. Kiedy ludzie

kupowali płyty, ale teraz jest Internet i łatwiej jest do

ludzi dotrzeć. Dwa odmienne bieguny, gdzie są

zarówno zwolennicy jednego jak i drugiego.

Grzegorz Kupczyk: Rzeczywiście pod tym względem

za komuny było lepiej. Ludzie łaknęli tej muzyki, kupowali

płyty, z tym nie było żadnego problemu. Internet

troszkę pomógł a troszkę zabił, to o to chodzi. Ale

mi najbardziej brakuje tego co jest w Stanach, co jest w

Anglii. Owszem ludzie ściągają muzykę z netu, ale kupują

płyty, chodzą na koncerty. Dla mnie to jest niepojętne

co się dzieje w Polsce. Albo się powinno zamknąć

Polakom muzykę na rok, żeby zaczęli tęsknić, być głodni

tej muzy, albo w jakiś inny sposób. Bo ja nie jestem

w stanie pojąć tego, że jesteśmy w Szkocji, gramy w

klubie jakimś tam, obok nas jest sześć innych klubów,

gdzie w każdym jest koncert i każdy jest zapełniony.

Przy czym u nas bilet był najdroższy, bo kosztował 8

funciaków. Ale wszędzie są ludzie, chodzą tu i tam.

Aczkolwiek często muzycy strzelają sobie w kolano, bo

tak jak mówiliśmy, grają za byle ile i na byle jakich

warunkach. I to nawet klasycy polskiego rocka. Bo

Foto: CETI

chcą zagrać koncerty za wszelką cenę. Nie ma sumy

gwarantowanej a powinna być. Dzielenie się zyskami

to jedno, ale opłacanie hotelu i transportu, żebyśmy

mogli tam zagrać. Bo za chwilę znajdziemy się w sytuacji,

że zespoły nie będą na przykład przyjeżdżać do

Rudeboya, bo im się nie będzie opłacać i Rudeboy

będzie stał pusty. Albo będą grać tylko lokalne zespoły.

Bo kogo będzie stać, żeby jechać z Poznania czy

Gdańska, wydać 2000 złoty, żeby zagrać za darmo.

Tomasz Targosz: Nie ma właśnie tego managementu,

który był w latach 70-tych i 80-tych, który by o to

zadbał. Nie ma nikogo, kto przypilnowałby, żeby w

tym miejscu było tyle i tyle plakatów. Tej podstawowej

promocji, czy nawet już sam komfort grania koncertów.

Czy kapele, które sprzedają prawa do swojej muzy

pierwszej lepszej wytwórni, a później chcą grać na koncerty

przychodzi 15, 20 osób. Teraz jest cała masa

kapel, ale jest bardzo mało perełek, którym też nie ma

kto pomagać. Muszą się same przebijać. To takie

trochę szambo. Wiesz, też nikogo nie neguję, każdy

może grać gdzie chce, ale nie możesz mieć 15 kawiarni

na jednej ulicy. Tak jak w dużych miastach. Jednego

dnia masz 15 różnych koncertów a i tak kończy się, że

dzieciaki siedzą na domówce z kumplami i odpalają

muzykę z YouTube.

Może teraz na sam koncert rada od weteranów, od

legend, ale przede wszystkim autorów nowej i świetnej

płyty dla kapel. Co mają robić, żeby mieć szansę?

Grzegorz Kupczyk: Przede wszystkim należy położyć

nacisk na warsztat. Wiesz, zespoły naprawdę fajnie

grają i naprawdę dobrze, ale przydało by im się trochę

więcej pokory. Ale myślenie o sobie: "Nagrałem płytę

jestem wielki, gram świetnie na gitarze i wypiję sobie

butelkę wina przed koncertem" to jest potworny błąd.

Im prędzej to zrozumieją tym lepiej. Sam musiałem to

zrozumieć - to normalne. Sam leżałem pod ścianą i

wlewano mi wódkę z butelki do ust. To normalne. Ale

w pewnym momencie musiałem wybrać. Nie byłem

alkoholikiem, ale wiedziałem, że takim tempem mi ten

głos prędzej czy później wysiądzie. U nas w zespole

prawie nikt nie pali. Pijemy też tylko jak mamy czas.

Nie to, że jesteśmy dziadkami, ale wiemy po co my

wyjeżdżamy na koncerty. Jak mamy jeden to sobie

pozwolimy. Ale jak są dwa czy trzy to nie ma takiej

możliwości. Wiemy jaka jest sytuacja. I ja bym to

radził młodym zespołom, żeby wzięły to pod uwagę.

Więcej pokory, mniej samouwielbienia i będzie cool.

Tomasz Targosz: Dokładnie, to są podstawowe wartości.

Wystarczy spojrzeć na amerykańską scenę hair

metalową. Które kapele przetrwały, które padły i jaki

był tego wszystkiego koszt. Uważam, że bardzo ważne

to być ambitnym i nie porzucać swoich marzeń. Bo

faktycznie można dojść bardzo daleko, tylko trzeba

konsekwentnie realizować swoje marzenia. Można kupić

gitarę i stwierdzić, że będziemy gwiazdorami, ale

jak gitara stoi w koncie, a my się spotykamy z kumplami

na granie raz w miesiącu, to lepiej sprzedać gitarę,

kupić zestaw kulturystyczny, bo prędzej wyrobimy

sobie muskuły niż nauczymy się na tym grać (śmiech).

No i bardzo ważna jest konsekwencja. Im bardziej

człowiek jest zdeterminowany, tym ma większą szansę

odnieść sukces.

Grzegorz Kupczyk: Teraz apel do wokalistów. To, że

ktoś dobrze śpiewa nie znaczy, że jest dobrym wokalistą.

Bo jak ja go wypuszczę na trasę trzydziestu koncertów,

a on nie jest przygotowany to po czterech koncertach

nie będzie mógł mówić. I nie mówię o graniu

co trzeci dzień, tylko ciągle, dzień po dniu. Niedawno

miałem sytuację, że oglądałem telewizje i słyszę: "dziewczyna

zachwyciła jury the Voice of Poland". I się zacząłem

zastanawiać… o co chodzi? Wpieranie wokaliście,

że jest świetny jest ogromną pomyłką. Mnie zamykano

w piwnicy, żebym ćwiczył.

Tomasz Targosz: Osoby, które grają na instrumentach

muszą pamiętać, że najlepiej gra się z kimś lepszym

od siebie, bo człowiek się wtedy rozwija. No i dobry

frontman to podstawa. To ktoś kto elektryzuje sam

zespół i publikę. Stonesi mają Jaggera i Richardsa,

Queen miał Freddiego. Kapele muszą wiedzieć co

chcą osiągnąć.

Dziękuję uprzejmie za wywiad.

Grzegorz Kupczyk i Tomasz Targosz: My również

dziękujemy.

Mateusz Borończyk

CETI 77


na krążku a mianowicie "Satanic Panic" z kapitalnym

refrenem…

Dzięki! Tak, to zdecydowanie jeden z lepszych utworów

na płycie. Będzie zabójczy, gdy zagramy go na żywo!

HMP: Witaj Fredrik, jak nastroje w zespole, świeżo

po wydaniu najnowszej płyty zatytułowanej "Stormborn"?

Fredrik Bergh: Witaj! To wspaniałe uczucie, gdy album

wreszcie może się ukazać. Pracowaliśmy bardzo

ciężko, by uczynić ten album czymś wyjątkowym w naszej

dyskografii a reakcja ludzi na płytę, zdecydowanie

jest pozytywna! Wygląda na to, że płyta sprzedaje się

świetnie i wciąż otrzymujemy mnóstwo znakomitych

recenzji z największych europejskich magazynów metalowych.

Jesteśmy szczęśliwi!

Z tego co wiem, graliście ostatnio na zimowej edycji

czeskiego festiwalu Masters Of Rock. Opowiedz

proszę o wrażeniach z tej imprezy…

Było fantastycznie, jak zawsze. Gramy w Czechach

Szwedzki metal

Załoga Bloodbound istnieje na metalowym

rynku już dziesięć lat. Nie osiągnęła w naszym kraju jeszcze popularności

na miarę przyjaciół z Sabaton, ale biorąc pod uwagę wspólne trasy i jakby nie

patrzeć podobny gatunek muzyczny, tylko patrzeć jak zaczną zapełniać kluby i hale nad

Wisłą. Nie mnie oceniać, czy to dobrze, czy źle? Każdy fan metalu, może wyrobić sobie własną

opinię, chociażby słuchając najnowszego krążka Szwedów, który właśnie trafił na półki

sklepowe. O "Stormborn"opowiada klawiszowiec Fredrik Bergh

2013r.

W roku 2007 wystąpiliście z pierwszym wokalistą

Iron Maiden, Paulem Di Anno, na festiwalu Bollnas.

Jak wspominasz tamten występ?

Myślę, że to był całkiem udany show. Paul wykonał z

nami cztery utwory, dodatkowo mieliśmy wsparcie całej

orkiestry symfonicznej, podczas koncertu.

Lubisz Iron Maiden? Jeśli tak, to który z ich albumów

uważasz za najlepszy?

Tak! Jestem wielkim fanem Iron Maiden. Myślę, że

lata 1982-1988, to najlepszy okres w ich karierze.

Gdybym musiał wybrać to pewnie "Piece Of Mind",

ale wszystkie albumy z tych lat są fantastyczne.

Jak pamiętasz wasze wizyty w Polsce?

Foto: Bloodbound

Jestem ciekawy, czy to wasze dzieciaki śpiewają

chórki w utworze "Nightmares From The Grave"?

Nie, to nie nasze dzieciaki. To dzieci znajomych i rodziny.

Na waszej płycie słyszymy mnóstwo elementów

symfonicznych, chórów. Jak je nagrywacie?

Wszystkie te elementy, jak chóry, smyczki są nagrywane

przeze mnie. Wszystko zostało nagrane z sampli

w moim domowym studiu. Nie dysponujemy takim

budżetem, jak Nightwish, więc musiało obyć się bez

wielkiego studia i chóru (śmiech).

Część fanów metalu twierdzi, że power metal nie ma

przyszłości i ciężko jest zrobić coś ciekawego w tym

gatunku. Zgadzasz się z tą tezą?

Zgadzam się, że jest sporo gównianego power metalu

wszędzie dookoła. Jeśli jednak robisz to z klasą i masz

dobre utwory, zdecydowanie nie musisz się martwić o

przyszłość.

Chciałbym jeszcze powrócić do przeszłości zespołu.

W kapeli śpiewało już kilku wokalistów. Dlaczego?

Tak, to prawda. Mieliśmy trochę problemów personalnych

w przeszłości, ale od roku 2010 działamy w tym

samym składzie personalnym i wszystko działa sprawnie.

Pata (Patrik Johansson, wokalista zespołu -

przyp. red.) jest niesamowity i nigdzie się nie wybiera

(śmiech).

Jak wyglądała współpraca z Michaelem Bormannem,

znanym z zespołu Jaded Heart?

Było świetnie! Michael jest przyjacielem i zrobił kawał

dobrej roboty na "Book Of The Dead". Trudno było

jednak pracować z wokalistą mieszkającym w Niemczech.

W kapeli grają bracia Tomas i Henrik Olsson. Jak się

dogadują?

Obaj są bardzo miłymi gośćmi i nie ma żadnych walk

ani kłótni między nimi (śmiech). Wszystko działa

świetnie!

Mam wrażenie, że Szwecja jest idealnym miejscem

do grania heavy metalu. Co o tym sądzisz?

Tak, wygląda na to, że masz rację (śmiech). Ale, naprawdę

nie wiem dlaczego….

Chciałbym zapytać cię jeszcze o najlepszy koncert,

jaki widziałeś w życiu, jako fan?

Ciężka sprawa, ale oglądanie koncertów Maiden,

AC/DC, Dio w latach 80-tych, gdy byłem jeszcze

dzieciakiem, było niesamowite. Te koncerty zrobiły na

mnie potężne wrażenie i sprawiły, że zapragnąłem zostać

muzykiem!

Jakie plany macie na najbliższe miesiące? Koncerty?

Zagramy trasę wiosną 2015, także kilka letnich festiwali.

Sprawdzajcie nasz profil Facebook, by być na bieżąco.

Gramy także z Sabaton na ich Heroes Tour w

styczniu 2015.

Na koniec, czy mógłbyś polecić wasz nowy album

czytelnikom HMP?

Jeśli lubicie metal, dajcie tej płycie szansę a rozłoży

was na łopatki. Koniecznie słuchajcie jej głośno!!!

Dziękuję za wywiad…

Dziękuję i mamy nadzieję wkrótce zagrać w Polsce!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

prawie co rok, od 2008 roku, więc mamy tam mnóstwo

niezwykłych fanów.

Jeśli dobrze liczę, Bloodbound powstał dziesięć lat

temu?

Tak, założyłem zespół z gitarzystą Tomasem Olssonem

w 2004 roku. Nasza pierwsza płyta "Nosferatu"

ukazała się w 2005 roku w Azji a w 2006 roku w Europie.

Jak mógłbyś podsumować te dziesięć lat działalności

zespołu?

Cóż, było mnóstwo wzlotów i upadków, lecz teraz jesteśmy

silnym zespołem z tym samym składem osobowym

od pięciu lat.

Którą trasę koncertową uważasz za najlepszą w historii

zespołu?

Przychodzą mi na myśl dwie trasy. Pierwsza to trasa z

Hammerfall i Sabaton w roku 2009. Była niezwykła.

Druga fantastyczna trasa to koncerty z U.D.O. w

Mam bardzo dobre wspomnienia z koncertowania w

Polsce. Graliśmy w Poznaniu, Wrocławiu i Gdyni wraz

z Sabaton, jeśli się nie mylę. Publiczność była fantastyczna

i czuliśmy duże wsparcie z jej strony. Bardzo

chcieliśmy zagrać znów w Polsce, ale z różnych przyczyn,

nie udało się to, oprócz wspomnianych koncertów

z Sabaton. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni!

Przyjaźnicie się z kilkoma szwedzkimi zespołami, jak

Sabaton, czy Hammerfall. Opowiedz nieco o tych

znajomościach…

Tak, Sabaton i Hammerfall, to przyjaciele od czasu

naszej wspólnej trasy w 2009 roku. Z Sabaton graliśmy

także później. To fantastyczni goście!

Przechodząc do "Stormborn". Jak powstawał album?

Poświęciliśmy mnóstwo czasu nad aranżacjami i produkcją

płyty. To była ciężka praca.

Płyta rozpoczyna się jednym z najlepszych utworów

78

BLOODBOUND


...Być przede wszystkim szczerym wobec siebie samego...

"Theatre Of Redemption" to kawał wyśmienitej muzy, ciekawe pomysły, bogate

aranżacje i bardzo wiele łatwo wpadających w ucho melodii. Zwolennicy melodyjnego power

metalu nie będą mieli z tym problemu, choć współczesne produkcje tego stylu, też starają

się zabrzmieć mocniej niż zazwyczaj. Moim zdaniem tym zespołem powinni zainteresować

się wszyscy zwolennicy dobrej muzyki, lecz w cuda nie wierzę. O Harmony, o ich nowym albumie

i paru innych sprawach, rozmawiam z jednym liderów grupy, Markus'em Sigfridsson'em

HMP: Gratuluję bardzo udanego albumu "Theatre

Of Redemption". Bardzo mi się on podoba, choć mam

parę uwag do szczegółów. No właśnie jak oceniany

jest wasz ostatni album. Więcej go chwalą czy raczej

go ganią?

Markus Sigfridsson: Dzięki, cieszymy się, że ci się

podobało. Myślę, że odbiór naszego nowego albumu

był naprawdę niezły. Niektórym fanom brakowało

Henrika (Henrik Bath poprzedni wokalista Harmony

- przyp. red.), ale jakby nie patrzeć rozwinęliśmy się i

zrobiliśmy najlepszy album w naszej dotychczasowej

karierze.

Cechą Harmony są melodie, bardzo łatwo wpadają

one w ucho ale trudno opisać je jako błahe czy banalne.

Jak wam udaje się nie popadać w plastikową estetykę

popu?

W pełni się z tym zgodzę, nie jestem fanem rozlazłych

melodii. Nawet nie próbuje wysmażyć przebojowych

refrenów, byle tylko zadowolić ludzi, którzy je lubią.

My piszemy muzykę, która podoba się nam i być może

spodoba się także słuchaczom. Może chodzi oto, żeby

tworząc muzykę być przede wszystkim szczerym wobec

siebie samego.

Na waszym nowym albumie są dwie kompozycje,

"Theatre Of Redemption" i "You Are", przy których

zastawiałem się, czy jednak nie potknęliście się jeśli

chodzi melodie ale w sukurs przyszły wam aranżacje,

które w waszym wypadku są bardzo bogate i ciekawe

oraz powodują wrażenie obcowania z czymś ambitnym.

Tak w ogóle aranżacje to kolejna ważna cecha

Harmony...

Tak, na tym albumie większą uwagę poświęciliśmy

szczegółom, sądzę też, że zaaranżowaliśmy utwory

bardziej dokładniej. Niektóre z nich, jak zauważyłeś,

zyskały bardziej ambitny symfoniczny charakter.

Stylistyczne zespół operuje w rejonie melodyjnego

power metalu. To jest główna domena Harmony. Jednak

i tu znów bierze górę wasza ambicja i co rusz

przemycacie patenty z progresywnego metalu, neoklasycznego

rocka, hard rocka, AORu, muzyki klasycznej

itd. Nie lubicie robić rzeczy z byt prostych?

Ponownie, naszym celem nie jest pisanie metalu złożonego

z skopiowanych elementów. Piszemy to, co

nam się podoba, aczkolwiek słuchamy różnych typów

muzyki i różnych zespołów i wydaje mi się, że odbija

się to w naszych kawałkach. Numery Tobiasa mają

większy potencjał na bycie przebojowymi, podczas gdy

moje są bardziej symfoniczne i przepełnione atmosferą.

To dobra sprawa, bo dzięki temu nasza muzyka jest

bardziej zróżnicowana.

Właśnie. Cechuje was pewnego rodzaju dualizm. Z

jednej strony staracie się w interesujący sposób zaintrygować

słuchaczy - budowa utworu, aranżacje - z

drugiej strony pięknymi melodiami chcecie do tego

słuchacza trafić w sposób prosty i bezpośredni.

Heavy metal nie lubi rzeczy przesłodzonych. Czy

trafiają się wam przypadki, że ktoś wam zarzuca, że

jesteście zbyt melodyjni, zbyt pop'owi i nie metalowi?

Niezupełnie, oczywiście są ludzie, którzy gadają rzeczy

pokroju: "ten wokal nie pasuje do heavy metalowej

muzyki" albo "muzyka jest zbyt lekka", ale to wyjątki;

większość ludzi lubi to i w pełni szanują naszą wizję.

Nie ważne jest jak mocna jest muzyka, ciężka czy jak

lekka wydaje mi się, że to melodyjność jest najważniejsza,

to ona jest kluczem do każdego kawałka.

W dzisiejszych czasach takie zespoły jak Harmony

starają się podrasować brzmienie gitar niższym strojem,

ewentualnie podkręcić gałkę wzmacniacza. W

waszych kompozycjach są ostre i dynamiczne momenty

i moim zdaniem podrasowanie gitar dałoby

waszej muzyce jeszcze lepsze efekty. Zastanawiam

się dlaczego w tym wypadku nie staracie się podążyć

za innymi, boicie się że zespół zatraci swoje cechy?

My stroimy się do C (najniższa struna, a reszta jest

obniżona o pełen próg). To daje nam możliwość, by

pewne rzeczy były niskie i ciężkie, ale jednocześnie zachowywały

ostrość wyższych strun. To dobra kombinacja

ponieważ nie lubię muzyki nastrojonej zbyt nisko,

jest to zbyt jednowymiarowe.

Bardzo lubię słuchać "Theatre Of Redemption" w

całości. Owszem jedne utwory podobają mi się bardziej

od drugich ale wszystkie kompozycje stanowią

dla mnie zamkniętą całość. Lubię tak skonstruowane

albumy. Nie lubię zaś takich gdzie są fajne dwa - trzy

kawałki a reszta to wypełniacze. Czy w waszym wypadku

to przypadek czy raczej zawsze staracie się tak

zbudować album aby fan miał co słuchać od pierwszego

do ostatniej nuty?

Wybieraliśmy spośród dwudziestu kawałków więc

mam nadzieję, że nie znalazły się na nim żadne wypełniacze.

Wszystkie numery na płycie Harmony powinny

bronić się samodzielnie, to takie nasze motto.

Między "Theatre Of Redemption" a poprzedni

waszym albumem "Chapter II: Aftermath" jest przerwa

sześciu lat. Czym to było spowodowane, zmianami

personalnymi czy tym że jesteście zaangażowani

w różne projekty.

To długi czas, ale byliśmy zajęci innymi sprawami.

Głównym powodem było nasze zaangażowanie w

Darkwater, której Henrik i Magnus postanowili poświęcić

się zupełnie. Zrealizowaliśmy z Darkwater

dwa albumy w ciągu dwunastu lat, a ja wydałem też

dwa albumy pod nazwą 7Days. Mamy też normalną

pracę, niektórzy z nas mają rodziny i mnóstwo innych

spraw, które się zdarzają i nie pozwalają się skupić na

czymś innym. Tak więc nie jest łatwo po prostu wydać

album, ale tym razem, na kolejny nie trzeba będzie

czekać pięciu lat.

Czy to prawda, że uzgodniliście z Henrik'iem Bath'

hem i Magnusem Holmberg'iem, że lepiej będzie aby

zaangażował się tylko w wasz drugi projekt

Darkwater, który dla was jest priorytetem?

Dokładnie tak. Ja osobiście nie mogę się zdecydować,

lubię obie grupy i muzykę obu z nich.

Powiedzcie coś o waszych nowych muzykach, dlaczego

wasz wybór padł właśnie na nich?

Raphael Dafras to przyjaciel Tobiasa Enberta, oni

się chyba poznali jeszcze gdy zaczynali w Empire 21,

Raphael wtedy mieszkał w Szwecji. John Svensson

nadal jest w Empire 21 i jest starym przyjacielem Tobiasa

Enberta. Obaj to znakomici muzycy. Daniel

Heiman to z kolei bardzo bliski przyjaciel przyjaciela

tamtego zespołu, więc to jedyny powód dla którego z

nim pracowaliśmy.

Obserwując karierę Daniel'a Heiman'a wydaje mi

się, że jest osobą trudną do współpracy, nie obawiacie

się, że na kolejny album będziecie znowu szukać

nowego wokalisty?

Nie wydaje mi się, że z nim się ciężko pracuje, każdy

kij ma przecież dwa końce. My nie do końca o tym

wiemy, ponieważ jest wokalistą gościnnym, jeśli będzie

na kolejnym albumie, to się tak naprawdę dopiero okaże.

Na "Theatre Of Redemption" Daniel Heiman zaprezentował

się wyśmienicie. Czy Daniel miał wolną

rękę przy układaniu linii swojego wokalu?

Tak, jego wykonania są niesamowite. Ale my jako

twórcy piszemy od razu z linią melodyczną, więc on

nie musiał tworzyć własnych linii, ponieważ były one

już wpisane w kawałek zanim do nas dołączył.

Czy pozostali nowi muzycy mieli wpływ na muzykę

czy to jest działka zarezerwowana tylko dla ciebie i

Tobiasa?

Ja i Tobias piszemy całą muzykę, to nasze dzieci i póki

co będziemy się tego trzymać. Jednakże każdy pracuje

z nami nad aranżacjami.

Czy to prawda, że za chórki odpowiada tylko Ulrik

Arturén? Co to za człowiek?

Tak, świetny gość i wspaniały wokalista. Wykonał niesamowitą

robotę i dodał do naszej muzyki dodatkowego

wymiaru. Jest w naszym mieście taką lokalną

gwiazdą i został mi polecony przez mojego przyjaciela.

Gdzie nagrywaliście materiał "Theatre Of Redemption"

to było jakieś konkretne studio, czy nagrywaliście

w studiach domowych?

Wszystko, oprócz perkusji, nagrywaliśmy sami. Ją zrealizowaliśmy

już w prawdziwym studio. Reszta była

nagrywana w naszych domowych studiach, myślę, że

dobrze zrobiliśmy, bo mogliśmy skupić się na grze i pozostać

zrelaksowanymi, nie musieliśmy myśleć o upływie

czasu.

Jak swoją pracą wplyneli na "Theatre Of Redemption",

Henrik Udd, Fredrik Nordström i Thomas

"Plec" Johansson?

Nadali jej barw. Produkcja jest bardzo dobra, sądzę, że

to najwyższa klasa i najlepsza z naszych dotychczasowych.

Czy macie zamiar koncertować z Harmony czy to

będzie projekt tylko studyjny?

Musimy poczekać i zobaczyć, sprawdzić jeszcze odbiór

płyty. Mamy nadzieję, że zagramy na żywo, ale nie

chcę niczego obiecywać. Będziemy zaczynać pracę nad

nowym albumem, ale nie zabierze nam to kolejnych

sześciu lat!

To ile - pięć lat?

No. Nie. (śmiech)

A co dzieje się w Darkwater? Kiedy macie zamiar

wydać następny album pod tym szyldem?

Zaczynamy nagrywanie w 2015 roku, wszystkie numery

są gotowe i Tobias przygotowuje się do nagrywania.

Ta więc wyjdzie w przyszłym roku, żadnych dat

jeszcze nie znamy.

Życzę wam samych sukcesów z Harmony jak i z

Darkwater, a teraz powiedzcie coś miłego swoim fanom

w Polsce (śmiech).

Dzięki wielkie, miło się gadało, miałeś kilka niezłych

pytań (śmiech). Odwiedźcie nas na naszym facebooku,

polubcie i śledźcie newsy, przygotowaliśmy kilka specjalnych

wydań CD dla fanów, więc tym bardziej warto

zajrzeć.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Harmony

HARMONY

79


ostatnie albumy są zupełnie inne niż to co robimy

obecnie. Chcemy trzymać się grania melodyjnego power

metalu z wpływami pop rocka i thrash metalu.

Gwoli ścisłości: Soulspell jest mniej więcej jak połączenie

Blind Guardian, Tears For Fars i Slayera,

czyli zespołów, które kocham najbardziej.

Soulspell opiera się

na niezwykłej idei Avantasii

Soulspell miałem zamiar przedstawić już jakiś czas temu. Niestety próba prezentacji wypadła

na moment gdy magazyn miał przymusową przerwę. Wówczas rozmowa z Heleno Vale przepadła. Szkoda

bo to był szczęśliwszy czas na takie projekty jak Soulspell. Teraz zainteresowanie operami powermetalowymi

a'la Avantasia jest raczej niewielkie (choć rozmówca ma zupełnie inne zdanie). Jednak żal aby

wiedza o tym brazylijskim zespole przepadła, tym bardziej, że muzycy - choć mało znani - reprezentują

umiejętności i talenty naprawdę na wysokim poziomie. Fani melodyjnego power metalu i power metalowych

oper powinni koniecznie zwrócić uwagę na ten band.

Czy odejście fanów od melodyjnego grania ma też

swoje odbicie w ich zainteresowaniu metalowymi

operami. Czy z tego powodu widzisz jakieś zagrożenia

w działalności Soulspell?

Nie wiem czy dobrze zrozumiałem pytanie, ale nie

widzę ryzyka dla Soulspell. Obecnie większość fanów

heavy metalu bardzo lubi metalowe opery. Ponadto

Soulspell nie jest powszechną metalową operą. Nie jesteśmy

trylogią. Chcemy by każdy nasz album bazował

na tej samej sadze. Chcielibyśmy wydać siedemdziewięć

albumów, coś jakby trzy trylogie oparte na tej

samej historii. Myślę, że to może być bardziej przyciągające

dla fanów. Poza tym Soulspell próbuje wykreować

koncert teatralny, który mógłby być bardziej

atrakcyjny dla publiczności. Pracujemy nad wieloma

różnymi pomysłami, o których nie mogę teraz powiedzieć,

ale niedługo będzie można je usłyszeć. Mogę cię

zapewnić, że Soulspell to nie tylko dobra muzyka.

Czemu wybrałeś metal operę? Czym uwiodła cię ta

forma artystyczna?

Szczerze mówiąc to kocham heavy metal bardziej niż

cokolwiek innego w moim życiu i wiele lat temu pragnąłem

mieć zespół heavymetalowy bardziej niż ktokolwiek

inny. Wiedziałem, że mogę pisać dobre piosenki,

ale wiedziałem również, że nie jest łatwo z tego

wyżyć w Brazylii. Wiele młodych zespołów przez to się

wykruszyło, ale ja nie chciałem żeby coś podobnego

przytrafiło się mojemu zespołowi. Zamiast tworzyć typowy

zespół, stworzyłem metalową operę, której poświęciliśmy

dużo naszej uwagi. Chciałem powołać projekt,

który grał by koncerty na żywo podobne do musicali

na Broadwayu. To sprawdza się dobrze. Już nasza

pierwsza płyta była bardzo dobrze oceniana w Brazylii.

Wyraziłeś opinie, że błędem było użycie przez ciebie

określenia metal opera. Możesz wyjaśnić na czym

polega ta pomyłka?

Tak, właściwie to kocham tę nazwę, ale ponieważ nie

ja ją wymyśliłem ludzie używają go do atakowania

Soulspell bez powodu. Chciałbym to zmienić na coś

bardziej oryginalnego gdybym mógł, ale będę go używał

aż do ostatniej płyty, bo chcę by album, nazwa

oraz historia były mocne. W najbliższej przyszłości

chcę by ludzie znali Soulspell jako wielki muzyczny

projekt, mający dwadzieścia lub trzydzieści lat. Chcę

pracować zespołowo nad albumami i nie mogę teraz

inaczej tego definiować.

Muzycznie Soulspell to głównie melodyjny power

metal z pewnymi różnymi wpływami. np. symfoniczny

metal czy progresywny metal. Wiem, że nie

chciałbyś aby do Soulspell przylgnęła etykietka kapeli

power metalowej. Nie rozważałeś aby wykorzystać

więcej opracowań symfonicznych lub ewoluować

do muzyki progresywnej albo zacząć wykorzystywać

elementy z ekstremalnych odmian metalu?

Nie jestem wielkim fanem progresywnego metalu. Bardzo

lubię rocka progresywnego (np. Yes, Rush), ale nie

lubię nowych wirtuozów. Właściwie to inspiracje Soulspell

są dobrze określone, to m.in.: Iron Maiden, Metallica,

Blind Guardian, Sonata Arctica, Helloween,

Tears For Fars, Player czy Ayreon. To bardzo dziwne

połączenie, ale to brzmi wspaniale - ja i mój producent,

Tito Falaschi, mamy podobny gust muzyczny, dzięki

czemu mamy dobrą współpracę.

HMP: Od jakiegoś czasu fani mniej interesują się

melodyjnym power metalem. Jak myślisz czy to oznacza

kryzys w tym podgatunku heavy metalu? Jak oceniasz

kondycje tego podgatunku w obecnych czasach?

Heleno Vale: Na początku chcę ci podziękować za

możliwość tej rozmowy. Tak, moim zdaniem masz absolutną

rację. Obecnie podgatunki heavy metalu wyraźnie

walczą o przetrwanie. Ale widzę, że to jest naturalne

w równym stopniu co naturalna selekcja. Jestem

inżynierem, więc patrzę na różne rzeczy z matematycznego

punktu widzenia. Ilość podgatunków heavy

metalu, która powstaje w ciągu dekady, osiąga pewien

pułap, który powoli opada (co jest naturalne w fizyce

czy w matematyce). Jestem pewien, że w pewnym

momencie - w którym Matka Natura uzna za właściwe

- dojdzie do stabilizacji. Wiele dobrych zespołów upadnie

w tym procesie, jednak heavy metal i jego odnogi

nie zginą. Pytam: jak te wszystkie zespoły będą musiały

pracować w tych ciężkich czasach do owej stabilizacji?

Możesz być pewien, że Soulspell jest jednym z

nich. Mamy swoje określone koncepcje oraz potrzebną

cierpliwość.

80 SOULSPELL

Czy pierwsze albumy Avantasii miały bezpośredni

wpływ na twoją decyzję aby poprowadzić Soulspell?

Oczywiście Avantasia miała wpływ na początki

Soulspell. Avantasia wspaniale zdefiniowała pojęcie

"metalowej opery", więc byłbym hipokrytą gdybym

powiedział ci, że nie znałem Avantasii gdy tworzyłem

Soulspell. Właściwie, to przywykłem to robić bez jakiegokolwiek

pytania Tobiasa, jeśli mogę to z góry To-

Foto: Soulspell

biemu dziękuję! (śmiech) Jednak ludzie nadinterpretują

ten fakt. Soulspell opiera się na niezwykłej idei

Avantasii, ale nie na jej piosenkach. Mam dużo innych

muzycznych inspiracji, które wykorzystuję obecnie

w utworach Soulspell. Właściciwe, gdy stworzyłem

Soulspell miałem jeden cel: pragnąłem stworzyć

narodową operę metalową i zaprowadzić ją na takie

sceny jak Broadway lub podobne. Tak więc różni się

to trochę od ich wizji. Kocham Avantasię, ale nie mógłbym

robić takiej muzyki jak oni. To naprawdę dobrzy

kompozytorzy i znakomici muzycy, ale ja pisszę

muzykę tylko z serca, próbując przekazać moje myśli i

emocje w naszej opowieści. Nie jestem wirtuozem jeżeli

chodzi o granie czy komponowanie, więc nawet

gdybym miał zły zamiar "kopiowania" ich stylu to

mógłbym nie dać rady. Lubię pisać różne rodzaje muzyki.

Muszę jednak przyznać, że dwie pierwsze płyty

Avantasii miały spory wpływ na nasz styl, jednak

Angra w swojej muzyce nie raz wykorzystywała elementy

brazylijskiego folkloru. Dla was, sięgnięcie po

brazylijską etniczną muzykę też byłoby rzeczą naturalną.

Można liczyć, że któraś z części opery będzie

oparta na brazylijskich muzycznych korzeniach?

Może w przyszłości, gdy historia będzie usytuowana w

Brazylii... Nie widzę takiej potrzeby, by Soulspell korzystał

z pomysłów Angry, choć nasze zespoły dobrze

ze sobą współpracowały. Kiko Loureiro studiował

brazylijską muzykę i jest w stanie zrobić wspaniałe rzeczy

na tym polu. Kocham poznawać muzykę, jednak

nie jestem znawcą muzyki brazylijskiej. Oczywiście

mamy niesamowitych artystów i to byłby zaszczyt móc

z nimi pracować lub współpracować z brazylijskimi

wykonawcami pop, ale to powinno być naturalne. Nie

będę specjalnie naginał utworów Soulspell do tego

pomysłu.

Jesteś głównym kompozytorem, to ty przynosisz

muzyczne pomysły, ciekaw jestem jakie są twoje inspiracje?

Ponoć jesteś maniakiem heavy metalu?

Nie, nie mam świra na punkcie heavy metalu. Cenię

muzykę ponad wszystko, nawet ponad sam heavy metal.

Mam różnorakie muzyczne inspiracje, których większość

mogłaby być znienawidzona przez naszych fanów.

Moje ulubione zespoły, mające prawdziwy wpływ

na Soulspell już parę razy wymieniałem, są to Iron

Maiden, Blind Guardian, Savatage, Sonata Arctica,

Tears For Fars, John Denver, Player, Ayreon, soundtracki

filmowe oraz muzyka klasyczna.

Jaką muzykę oraz jakich artystów cenisz, oprócz tych

z heavy metalu?

Jak już wspomniałem to przede wszystkim Tears For

Fears i John Denver, ale bardzo lubię również: Radiohead,

Maná, Bon Jovi, Gotthard, Michaela Jacksona,

Queen, Celine Dion, Pink, Beatles, Adele,

Kate Perry, Maroon 5, Eltona Johna, ABBĘ czy też


Coldplay.

Mimo, że to ty jesteś autorem muzyki, to inni muzycy

mogą wnosić swoje pomysły. Myślę, że jest to

bardzo ważne, bowiem współpracujesz z bardzo zdolnymi

muzykami...

Dokładnie. Przynoszę pomysły i liczę, że każdy z

muzyków jakoś go poprawi. Jedyne co jest dla mnie

ważne to efekt końcowy, taki by fani mogli dostać

dobry materiał, a Soulspell stawał się coraz silniejszy.

Oczywiście, uczę się dużo z każdym by poprawiać

nasze pomysły coraz lepiej. Lubię pracować w taki sposób

i mam zamiar utrzymać taką formę pracy do ostatniej

płyty.

Wiem, że uczyłeś się gry na fortepianie i flecie. Czy

to były prywatne lekcje czy uczęszczałeś do szkoły.

Na jakim etapie skończyła się twoja muzyczna edukacja

oraz czy na lekcjach uczyłeś się jak komponować

muzykę?

Cóż, nie potrafię dobrze grać ani na pianinie ani na flecie.

Nawet na bębnach nie umiem za dobrze grać. Miałem

lekcje gry na flecie w szkole oraz prywatne lekcje

pianina przez dwa lata. To pomogło mi zrozumieć i polubić

muzykę. Miałem potem trochę zajęć na temat

teorii muzyki i zacząłem komponować pierwsze piosenki.

Mam trochę wiedzy, jednak oczywiście komponując

bazuję przede wszystkim na emocjach i uczuciach.

Soulspell jest właśnie o tym: o ludzkich uczuciach

i emocjach. Nie próbuję napisać matematycznie

długich, wirtuozerskich utworów. Nienawidzę tego! Jeden

gitarzysta, będący moim wielkim przyjacielem,

który jest znakomitym kompozytorem i wirtuozem

gry, powiedział mi, że powinienem trzymać się własnej

drogi tworzenia utworów. Powiedział mi, że im więcej

wiem o teorii tym bardziej rujnuję swoje piosenki.

Ufam mu i sądzę, że powinienem utrzymać prostotę w

utworach Soulspell, tworząc je z poruszających elementów,

które niektórym ludziom mogą przypominać

pewne chwile z ich życia.

Soulspell to nie tylko spełnienie twoich muzycznych

marzeń, ale potężna maszyna, która promuje brazylijskich

muzyków i śpiewaków...

To miłe, że tak myślisz. Nie staram się promować siebie

samego, tylko wyszukiwać i wspierać brazylijskich

artystów heavymetalowych. Póki co działa to dobrze.

Zorganizowaliśmy dwa konkursy wokalne, w które

przykuły trochę uwagi i uczestniczyło w nich ponad

dwustu wokalistów. To bardzo duża liczba jak na jeden

kraj i czuję się bardzo zaszczycony i szczęśliwy mogąc

to organizować. W najbliższej przyszłości chciałbym

zorganizować następny konkurs wokalny. Wiem, że

ludzie widzą w tym - dla wielu w Brazylii być może

jedyną - szansę. Po czwartym albumie, który będzie

najlepszym wydawnictwem Soulspell, z pewnością

zorganizujemy kolejny konkurs, który - mam nadzieję

- ponownie zgromadzi ponad dwieście osób.

Twoja działalność została zauważona przez rodzimą

scenę muzyczną, doceniają to, że promujesz brazylijskich

muzyków, masz chyba dość mocne wsparcie z

ich strony?

Tak i nie. Nie ma tego wiele. Sporo muzyków wspierało

mnie jak np. Daisa Munhoz czy Jefferson Albert,

ale większość z nich jest bardzo zapracowana i

nie mogą nam pomagać po nagraniu płyty. Próbuję dać

trochę więcej korzyści ludziom, którzy kochają Soulspell

tak samo jak ja. Staram się stworzyć rodzinę, która

razem może pokonywać przeszkody. Tak jest łatwiej.

Jestem bardzo wdzięczny Jeffersonowi Albertowi,

Daisie Munhoz, Pedro Camposowi, Victorowi

Emece, Danielowi Guirado, Wannerowi Mauricio,

Marcowi Lambertowi i Rodolfo Paggoto. Jestem również

bardzo wdzięczny Caio Ablasowi i mojej dziewczynie

Raqueli, która pomaga mi w kierowaniu zespołem

i utrzymaniu Soulspell przy życiu.

W jaki sposób dokonujesz wyboru muzyków i śpiewaków,

którzy mają wziąć udział w twoim projekcie?

Staram się iść za głosem serca wybierając zagranicznych

oraz dobrze znanych w Brazylii muzyków, a

także organizuję konkursy wokalne, które mają na celu

odkrywać nowe brazylijskie talenty, o czym już

wcześniej wspomniałem. Ponadto dostaję sporo nagrań

od ludzi prezentujących swoje zespoły, a także filmy

nagrywane w domu. Lubię je dostawać, oglądam wszystkie

bez wyjątku. Wybrałem już w ten sposób

wokalistę.

Sukces debiutanckiego albumu "A Legacy of Honor"

dodał ci śmiałości oraz pozwolił na sięgnięcie po

uznanych muzyków jako gości. Wydaje się, że Internet

to błogosławieństwo w takich wypadkach, dużo

łatwiej nawiązać kontakt i dużo łatwiej namówić

znanych muzyków do współpracy...

Internet ma pozytywne i negatywne strony. Udało mi

się dotrzeć do wielu wspaniałych artystów, oczywiście

możesz być pewien, że oznacza to wiele osobistych i

szczerych rozmów, a także prawdziwe przyjaźnie. Niedługo

wszystko będzie zbyt banalne i zbyt szybkie.

Zespół wydaje album, w który wkłada trzy lata ciężkiej

pracy, ale ludzie mogą go pobrać jeszcze przed wydaniem

w trzy sekundy, nie wydając ani centa, po czym

zaczyna go słuchać i po dwóch minutach słuchania

mówi, że płyta jest do bani. Nienawidzę tego! Jestem

inżynierem komputerowym, ale nienawidzę złego

użytkowania komputerów, ponieważ ludzie zmieniają

swoje prawdziwe życie w egzystowanie w wirtualnej

przestrzeni, gdzie mogą napisać każdą bzdurę, bez

ponoszenia za to ceny. Wolę średniowiecze, w którym

ktoś straciłby głowę, zanim nie przemyślałby dwa razy

treści swojego posta (śmiech). Poza tym Internet trywializuje

artystów, zespoły i idoli, co mi się nie podoba.

Kochałem czekanie na album miesiącami. Uwielbiałem

po prostu wyobrazić sobie jak żyją nie oglądając

na Youtube ich życia prywatnego.

Soulspell to nie tylko muzyka, ale także opowieść

utrzymana w stylu fantasy. Do tej pory powstało

trzy części i są na tyle zawiłe i intensywne, że powstał

specjalny rozdział na twojej oficjalnej stronie

internetowej, żeby dość jasno przekazać twoją historie

twoim fanom. Możesz w skrócie powiedzieć o

czym są twoje trzy dotychczasowe albumy?

Historia Soulspell opowiada o ludzkich uczuciach i

emocjach. Wszystko jest o tym. Życie postaci wskazuje

nam co jest właściwe w życiu a co nie. Jednak każdy

krok w opowieści ma podwójne znaczenie i ludzie muszą

poczuć je w swoich sercach. Soulspell łączy w swojej

historii rzeczywistość z fantastyką w nigdy dotąd

niewidziany sposób. Każda ludzka fantazja uczestniczy

w tej historii. Na trzech pierwszych albumach,

Tobit, człowiek będący głównym bohaterem naszej

sagi, zostaje poinformowany przez anioła, że ma specjalny

dar: widzi wizje ze swoich poprzednich wcieleń.

Powstaje wtedy kilka pytań: co robić z tymi wizjami?

Czy one są prawdziwe? Czy naprawdę pochodzą z jego

poprzednich żyć? Czy to anioł naprawdę był aniołem?

Czemu właśnie on? Czy jest więcej osób mających taką

moc? Z czasem próbuje znaleźć odpowiedzi. Tobit bo

się czy on i jego żona będą mogli mieć normalne dziecko,

ale próbują. Piętnaście lat później jego syn, Timo,

ma swoją pierwszą wizję, ale nie to jest najgorsze -

chłopak ma zupełnie inne, tajemnicze dary, które poznaje

z czasem. Najlepszy przyjaciel Timo umiera z

powodu dziwnej choroby i poszukujący odpowiedzi

Timo odnajduje pamiętnik jego matki, w którym odkrywa

wszystko na temat darów Tobita. Porzuca swój

dom poszukując w labiryncie prawd świętego martwego

drzewa, które jest jedyną istotą mogącą powiedzieć

mu więcej na temat ojca oraz jego samego. Drzewo

nie umie mu nic powiedzieć tak by coś zrozumiał,

więc tkwi w labiryncie prawd. W tym samym czasie

jego matka, Judith, zostaje zabita przez Samuela i trafia

do czyśćca, a Tobit również trafia do labiryntu

prawd poszukując Timo. Teraz wszystko zacznie się

dziać!

Pomysły na narracje twoich albumów są bardzo

bogate. Nikt ci nie podpowiadał, że na tej podstawie

mógłbyś pokusić się o napisanie swojej książki?

Tak. Mamy zamiar niebawem wydać książkę. To będzie

dla nie wyjątkowa chwila. Bardzo się cieszę, że

lubisz historię bo dla mnie jest ona tak samo ważna jak

piosenki i słowa.

Jaki rodzaj literatury jest twoim najlepszym, których

z pisarzy cenisz najbardziej?

Lubię czytać książki o muzyce, historii, naukach komputerowych,

matematyce, fizyce, ale przede wszystkim

lubię fantasy. To bardzo odpręża - otwierasz swój

umysł i na kilka chwil przenieść się w inne miejsca

poza rzeczywistością.

Okładki twoich płyt są fajne graficznie dopracowanie.

Ale to tylko początek tej strony artystycznej,

bowiem na oficjalnej stronie internetowej Soulspell

pomysły graficzne są zdecydowanie bardziej rozwinięte.

Przede wszystkim skąd pomysł aby połączyć

ze sobą wszystkie nośniki, muzykę, grafikę, literaturę

w jedną całość?

Taka była idea gdy projekt ruszył w 2005r. To nigdy

nie miał być zwykły zespół. Zawsze chcieliśmy być

czymś większym pod względem sztuki, mogącym zabierać

naszych fanów w inne miejsca, w których będą

mogli identyfikować się z bohaterami oraz nauczyć się

czegoś z ich życia. W mojej rodzinie jest niesamowity

malarz i pokochałem rysunki tak samo jak muzykę gdy

byłem dzieckiem. Okładki oraz wizerunki bohaterów

są ważne by nadać wspólny kontekst całej historii. Może

ludzie polubią utwór już dzięki temu jak wygląda

jego ilustracja bądź postać.

Piszesz muzykę, wymyślasz teksty, wymyślasz historie,

wymyślasz grafikę... Tak na prawdę samemu

nie da się wiele zrobić, kto najbardziej pomaga ci w

tak wielkim projekcie?

To proste. Jefferson Albert, Daisa Munhoz, Raquel

Oliveira i Caio Ablas są ludźmi, którzy zawsze pomagali

mi, szczególnie bardzo przy dwóch poprzednich albumach.

Oczywiście jest dużo więcej osób, które pracują

na rzecz Soulspell, ale musiałbym tu wymienić

ok. pięćdziesięciu nazwisk.

Zorganizować koncert Soulspell nie jest łatwo, ale

zagrałeś już parę koncertów. Możesz opowiedzieć

jak wygląda taki koncert? Od spraw logistycznoorganizacyjnych

po sam występ...

Nauczyliśmy się sporo przez te dziesięć lat. Udoskonaliliśmy

nasz show i w październiku zaczniemy nową

trasę (wywiad przeprowadzono we wrześniu - przyp.

red.). Oczywiście współpraca z dziesiątką - lub więcej -

muzyków nie jest prosta, ale myślę, że gramy koncerty

najlepiej jak tylko możemy. Myślę, że zespół powinien

grać koncerty na żywo, żeby być bliżej fanów. Chcemy

by uczestniczyło w nich coraz więcej osób, a także

chcielibyśmy koncertować w miejscach, w których nas

jeszcze nie było. Trasa za granicą jest dla nas marzeniem

i z pewnością będziemy do tego dążyć, jednak to

nie jest zależne wyłącznie od nas.

Miałeś pomysł aby taki koncert nagrać i wydać go na

DVD?

Tak. W przyszłym roku powinniśmy uczcić naszą dziesiątą

rocznicę koncertowym DVD po wydaniu czwartego

- jak na razie najlepszego - albumu. To DVD

powinno być nagrane na scenie teatru i powinno mieć

mnóstwo teatralnych chwil oraz trochę gości z zagranicy

i z Brazylii.

Nie miałeś nigdy pomysłu aby porzucić Soulspell,

założyć normalny pięcio-osobowy zespół, miąłbyś

mniej na głowie, a i jeszcze mógłbyś pograć koncerty

bez stresu, że któremuś muzykowi nie uda się dotrzeć

na występ...

Nie. Uważam, że Soulspell jest interesujący pomimo

pewnych napotykanych trudności. Członkowie zwykłego

zespołu nie mieliby tylu interesujących historii

do opowiedzenia swoim dzieciom. Szczęśliwie, mogę

liczyć na wielu znakomitych muzyków, wokalistów i

załogę. Sądzę, że ten zespół ma duży potencjał by

wyrosnąć i trzymam kciuki aby tak było. Musimy być

cierpliwi i nie możemy porzucić Soulspell. To projekt,

który da nam wiele dobrego przez następne pięć czy

dziesięć lat. Poza tym jestem przekonany, że traktuję

wszystkich z takim szacunkiem na jaki zasługują i

wiele osób również dostaje dużo dobra od Soulspell

od 2005, kiedy to zespół powstał

Kolejne części twojej metal opery wydajesz dość regularnie.

Wychodzi na to, że w tym roku powinieneś

wydać czwartą część metal opery. Masz już wszystko

gotowe? Możesz zdradzić szczegóły?

Tak. Co dwa lata wydajemy album i chcemy dalej wydawać

płyty co 2-3 lata. Czwarty album jest już prawie

nagrany, zajęło nam to więcej czasu ponieważ

mieliśmy więcej gości niż na poprzednich trzech. Płyta

powinna ukazać się w 2015r. Możesz być pewien, że

warto na to czekać. To jest piękny album, z piękną

okładką, z wieloma znanymi nazwiskami, z wieloma

poruszającymi partiami, z nowymi duetami i tercetami

najlepszych heavymetalowych wokalistów wszech czasów.

Jestem przekonany, że te osoby wywrą duży

wpływ na muzyczną jakość, która będzie wyższa niż na

poprzednich albumach. Ponownie zaprosiliśmy niektórych

gości, którzy śpiewali na poprzednich płytach

oraz zaprosiliśmy trochę nowych, znakomitych i dobrze

znanych artystów.

Życzę powodzenia w dalszej działalności oraz życzę

zawsze świeżych pomysłów...

Dziękuję bardzo za dobre pytania i za wsparcie.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Rafał Mrowicki

SOULSPELL 81


Soulspell - A Legacy of Honor

2008 Inner Would

Tak się złożyło, że najpierw nacieszyłem się "The Labyrinth of

Truths", później trochę pokręciłem nosem przy "Hollow's Gathering"

by móc posłuchać początku projektu Soulspell, którym

jest właśnie "A Legacy of Honor". Od tego albumu właśnie

wszystko się zaczęło. To w pełni brazylijska produkcja, jeszcze

bez zagranicznych gości. Helleno Vale (perkusja) główny prowodyr

zaprosił do współpracy Tito Falaschi (bas), który też odpowiada

za produkcję i niekiedy podśpiewuje lub gada, gitarzystów

Cleiton'a Carvalho, Derli Pontes'a, Thiago Amendola i

Daniela Manso oraz klawiszowców Fabiana Oliveira i Jose

Carillo. Natomiast wśród zaproszonych wokalistów znaleźli się

jak Iuri Sansona (Hibria), Renato Tribuzy (Tribuzy), Nando

Fernandes (Hangar) Mario Linhares (ex-Dark Avenger), Leandro

Caçoilo (Eterna) Maurício Del Bianco (Innerforce), a

także Daisa Munhoz, Bruno Maia i Mario Linhares. Ta plejada

artystów zapewniła słuchaczom wysoką jakość jeśli chodzi

o wykonanie czy produkcję. Nie tylko wokaliści chcieli wykazać

się swoim najwyższym kunsztem, wcale nie gorszym od tych co

cenimy na co dzień, ale również instrumentaliści asygnowali na

tym krążku muzykę swoją techniką, umiejętnościami i wirtuozerią.

Muzykę głównie tworzy Helleno Val, jednak jak sam mówi,

w studio każdy muzyk może dołożyć coś swojego. Myślę, że

to złoty środek do tego co uzyskano na tym albumie, a także na

tych późniejszych. Helleno upodobał sobie melodyjny power

metal, z symfonicznymi i progresywnymi ozdobnikami. Nie małą

rolę w kształtowaniu muzyki projektu Soulspell odgrywa tu

formuła metalowej opery. Dlatego kompozycje są wielowątkowe,

ze zmianami nastroju, klimatów i temp. Utwory nafaszerowane

są różnymi muzycznymi tematami i smaczkami. Bardzo

duży nacisk położono na bogactwo aranżacyjne, dzięki czemu

muzyka niekiedy staje się baśniowa, co stało się głównym wyróżnikiem

tego projektu. Pod względem budowy kompozycji

Brazylijczycy zacieli od wysokiego pułapu. Po prostu na "A

Legacy of Honor" mamy do czynienia z dojrzałością i świadomością

muzyczną, która później jest jedynie kontynuowana.

Mamy też do czynienia z większą ilością dynamicznych utworów.

Wpływają na to dwa czynniki. Jednym z nich jest produkcja,

która jest bardziej szorstka. Następne albumy "The Labyrinth

of Truths" i "Hollow's Gathering" pod tym względem są

lepsze. A co za tym idzie, gitary a także muzyka, niekiedy brzmi

bardziej jak klasyczny heavy metal. To ten czynnik drugi. Na

początku daje to wrażenie, że pierwsza część metal opery jest

trochę gorsza od drugiej, ale z czasem człowiek stawia oba albumy

na równi. "A Legacy of Honor" słucha się bardzo dobrze w

całości, dla mnie jednak najlepszym podsumowaniem jest ostatni,

kulminacyjny utwór "The Last Life". Jest on najdłuższy i najbardziej

rozbudowany, wiele w nim progresji ale ciągle zachowuje

moc. Pisałem o bajkowości muzyki tego projektu. Podkreślają

ją teksty, które wymyślane są również przez lidera, a nawiązują

to tematyki fantazy i odwiecznej walki dobra ze złem. Historie

wymyślane są zawile i dość ciekawie, żeby je w pełni ogarnąć należy

posiłkować się oficjalną stroną Soulspell. Debiutem projekt

Helleno Vale jasno określił, że będziemy mieli do czynienia

z dobrze dopracowaną rock operą - pod każdym względem -

muzycznym, wykonawczym, artystycznym, graficznym i lirycznym.

Fani takiej formy muzycznej nie będą zawiedzeni (4)

Soulspell - The Labyrinth of Truths

2010 Inner Wound

Soulspell wymyślił perkusista Heleno Vale i to w całkiem niegłupi

sposób. Wszyscy ci, którzy lubią melodyjny power metal

powinni zwrócić swoje oczy na ten zespół, a raczej na ten projekt.

Bowiem do współpracy Vale zaprosił kilku swoich znajomych

muzyków z brazylijskiego światka oraz całe stadko znanych

bardziej lub mniej śpiewaków. Ja naliczyłem ich około

dwudziestu. Jak już wspomniałem, Soulspell przycupnął w melodyjnym

graniu, w nurcie, gdzie powiedziano dużo i trudno kogokolwiek

zaskoczyć czymś nowym i intrygującym. Muzykę

projektu można usadowić w dźwiękowej piramidzie licznej gromadki

kapel z Kamelot i Angrą na czele. Niemniej muzycy tego

przedsięwzięcia wykreowali ją na tyle atrakcyjnie, że słuchacz

nie odczuwa nudy, czy zniechęcenia. Po krótkim intro następuje

blok szybkich i dynamicznych kompozycji. Są one konkretne,

mocne i dość długie, gdzie obok głównego tematu pojawiają się

inne motywy, zwolnienia, kontrasty, czy też nietuzinkowe smaczki.

Od piątego kawałka album zwalnia. "Into The Arc Of Time"

to wolny, wyniosły heavy metalowy utwór, gdzie prym wiedzie

fortepian i głos Jona Olivy. Zwolennicy talentu Jona będą usatysfakcjonowani.

Następna piosenka - to chyba najwłaściwsze

określenie - "Adrift", to najbardziej przebojowy fragment tego

krążka. Któryś z muzyków nasłuchał się U2 i kapel typu Within

Temptation. Nawet jeden z gitarzystów podgrywa tu sobie

jak Dave Evans. Ostatnia partia utworów jest również utrzymana

w wolniejszych tempach, lecz z powrotem wpisują się w power

metalową estetykę. Mimo fragmentów wybitnie melancholijnych,

nastrojowych, monumentalnych, niekiedy ciut progresywnych,

są tu również te dynamiczne, chociażby wymienię sam

początek w "Forest Of Incantus". Cała rzesza zaproszonych wokalistów,

o których już wspominałem, rodzi przypuszczenie, że

na płycie pod względem wokaliz panuje totalny chaos. Błędne

założenie. Pomysłodawcy całego przedsięwzięcia całkowicie nad

tym zapanowali. A rezultat może kojarzyć sie z tym, co nieraz

słyszeliśmy na produkcjach Avantasji, Ayreon, czy Therion.

Większość śpiewaków to Brazylijczycy zupełnie nieznani, ale

niektórych możemy kojarzyć, bowiem występują/występowali w

takich kapelach, jak: Angra, Hangar, Eterna, Hibria, itd... Niemniej

udowodnili, że jakość ich głosów jest niepodważalna. Jednak

najbardziej elektryzujące, śpiewające nazwiska to wspomniany

już Jon Oliva, a także Zak Stevens (Circle II Circle),

oraz German Pascual ostatnio słyszany w Narnii. Jak jesteśmy

przy gościach, dla porządku dodam, że wśród instrumentalistów

pojawił się Roland Grapow. Wracając do owej gromadki wokalistów,

niewątpliwym uzasadnieniem ich użycia jest fakt, że

"The Labyrinth of Truths" to metal opera. Zatem całość,

oprócz ciekawej muzyki, opatrzona w zajmującą opowieść, jest

wyśmienicie wykonana i zagrana oraz wspaniale wyprodukowana.

Generalnie ma wszystko, co dobre dla zwolenników melodyjnego

grania. (4)

Soulspell - Hollow's Gathering

2012 Inner Wound

Poprzednim albumem "The Labyrinth of Truths" byłem prawie

zachwycony. W każdym bądź razie bardzo go polecałem. Z

najnowszym już tak nie jest. Pod względem muzycznym nadal

jest podobnie. Ciągle to melodyjny power metal zaprzęgnięty w

ramy rockowej opery. Kompozycje są dość długie lub długawe.

Raz zdarza się, że kawałek nie przekracza półtorej miuty. Chodzi

tu o "From Hell", który bardziej jest intrem, narracyjnym

wprowadzeniem do kolejnej części płyty. Utwory na albumie

bywają mocne, innym razem są stonowane. Przeważnie są wielowątkowe,

ze zmianami nastroju i kontrastu. Naszpikowane różnymi

muzycznymi smaczkami, tudzież nietuzinkowymi aranżacjami.

Wtedy też najbardziej ocierają się o progresywną estetykę.

Najdłuższym jest rozpoczynający album tytułowy "Hollow's

Gathering". To bardzo dynamiczny kawałek ale dzieje się w

nim bardzo wiele. Jest wszystko co już pisałem. Przeplatające się

wątki muzyczne, zabawa nastrojami, zwolnienie w końcowej fazie,

rozbuchane aranżacje, fajne kwestie poszczególnych instrumentów.

Zwłaszcza świetne są partie gitar (riffy i sola). Dla

mnie to najlepszy moment tej produkcji. W podobnych klimatach

utrzymane są również "Adrians Call" i "Change The Tide".

Choć w nich bardziej postawiono na dynamikę. Natomiast końcówka

płyty, czli "The Keepers Game" i "Dead Tree" ma więcej

elementów heavy metalowych. Pierwsza, mimo użytych organów,

grubo przypomina Iron Maiden. Druga zaś jest mocno

poszarpana, bowiem w pleciono w nią również elementy progresywne

i melodyjno melancholijne. Jest jednak dość spory fragment,

który mocno obniża ocenę ogółu. Są to trzy kawalki następujące

po wspomnianym "Hollow's Gathering". "A Rescue Into

The Storm" to już bardziej stonowany utwór z patetycznym zacicięcięm,

z wybuchem metalowej energii w środku i na końcu

kompozycji. "To Crawl Or To Fly" niby energiczny powerowy

kawałek ale zupełnie bez wyrazu. I ballada "Anymore", która zaczyna

się akustycznie, poczym zmienia się w power balladę, aby

zakończyć ponownie akustycznymi dźwiękami. Na wcześniejszym

krążku "The Labyrinth of Truths" obok utworów dynamicznych

były też te wolniejsze, ale wszystkie dorównywały

swojemu niezłemu poziomowi. Wracając do "Anymore" to przewodzi

na nim głos kobiecy. Na dwóch wymienionych wcześniej

kawałkach też sporą część wypełniają żeńskie wokale. Niestety

w tych wypadkach jest to element, który ciągnie muzykę Soulspell

w dół. Pozostała część utworów z "Hollow's Gathering" też

ma dialogi damsko - męskie, ale nie są one aż tak irytujące. Popełniono

błąd, albo powierzono kobietom zbyt dużo partii do

zaśpiewania, albo dokonano złego doboru samych wokalistek.

Bo przecież są też takie panie, jak Doro Pesch, Iris Boanta,

Veronica Freeman, Kate French itd. które nie śpiewają tylko

czysto i wysoko. No i dziwi fakt, że tak niewiele uroczych osóbek

mogło tak mocno namieszać. Na tle zaproszonych wokalistów

stanowią one naprawdę bardzo niewielki procent. A sami

panowie stanęli na wysokości zadania. Wręcz niektóre partie

wyszły im rewelacyjnie. Całkiem nieźle wypadł Blaze Bailey,

oczywiście we wspomnianym "The Keepers Game". Z bardziej

znakomitszych gości należałoby się wymienić: Tim'a "Ripper"

Owens'a (ex. Judas Priest, Iced Earth), Michael'a Vescera (ex.

Loudness, Yngwie Malmsteen), Markus'a Grosskopf'a (Helloween),

Amande Sommerville (Avantasia) i Matt'a Smith'a

(Theocracy). Niema co, Heleno Vale ponownie mocno się

namęczył. Szkoda, że rezultat jest trochę gorszy. (3,5)

HMP: To pierwszy wywiad dla HMP, więc pozwolisz,

ze zadam kilka pytań związanych z waszą przeszłością.

Wiecie, że jesteście nazywani nadzieją dla

współczesnego prog rocka? Jak się czujecie z takim

statusem?

Richard Henshall: To ogromne wyróżnienie dla nas!

Jesteśmy wdzięczni za to, że ludzie znaleźli czas na posłuchanie

naszej muzyki, dzięki czemu mogliśmy zyskać

taki status. Przez ostatnie lata otrzymaliśmy wiele

pozytywnych opinii, zarówno od fanów, jak i krytyków

i to zawsze mobilizuje nas do tego, by podążać dalej,

oczywiście w miarę naszych możliwości.

Jakie były wasze początki? Co zaważyło o powstaniu

zespołu?

Ross, Matthew Marshall (były gitarzysta) i ja założyliśmy

zespół wiele lat temu, kiedy byliśmy jeszcze

nastolatkami. Spotykaliśmy się i przez dżemowaliśmy

w rożnych salach prób, aż poznaliśmy Toma Macleana

(byłego basistę), Pete'a Jonesa (byłego klawiszowca)

oraz Ray'a w Internecie. Nagraliśmy demo w tym

składzie, co pomogło nam podpisać umowę z Sensory

Records. Potem do naszego braterstwa dołączył Diego,

Charlie oraz Conner - nigdy wcześniej nie byliśmy

tacy silni!

Co tak właściwie kryje się pod nazwą Haken?

Haken to imię fikcyjnego bohatera, na które wpadliśmy

jeszcze w naszej młodości. Później odkryliśmy, że

oznacza to "hak" po niemiecku, a w języku holenderskim

ma jakiś związek z dzierganiem! (śmiech) Chcieliśmy

nazwy, która będzie krótka, chwytliwa, a przy tym

wolna od wszelakich klisz, więc Haken okazał się dobrym

wyborem.

Każdy wasz album jest nieco inny od poprzedniego,

czym kierujecie się przy tworzeniu nowego materiału?

Tak naprawdę nigdy nie był to świadomy zamiar. Nie

próbujemy w jakikolwiek sposób wymuszać muzyki i

za każdym razem staramy się, by wychodziła z nas naturalnie.

Myślę, że każdy album odzwierciedla to co

przeżywamy w danym momencie i ma to decydujący

wpływ na brzmienie naszego materiału.

Każdy album to także inna historia. Co chcecie przekazać

za pośrednictwem waszych tekstów?

Ross (wokalista - przyp. red.) odpowiada za liryczną

otoczkę na "Aquarius" oraz "Visions" i obydwa krążki

to albumy koncepcyjne z konkretną narracją. Teksty

na "The Mountain" krążą wokół prawdziwych życiowych

problemów i zostały napisane przez nas wszystkich.

Mówią o wytrwałości oraz pokonywaniu przeszkód

aż do osiągnięcia celu, co dosyć dobrze odzwierciedla

również naszą podróż jako zespół.

A jak jest z waszymi inspiracjami? Na "The Mountain"

można wychwycić echa Yes, Gentle Giant, czy

King Crimson.

Wszyscy jesteśmy zagorzałymi fanami tych zespołów!

Ich albumy nastrajają nas w trakcie długich tras koncertowych

i wielokrotnie słuchamy ich w podróży, więc

naturalne jest to, że ich muzyka odcisnęła na naszym

brzmieniu. Wpływ tych zespołów najbardziej słychać

w utworach "Cockroach King" czy "Atlas Stone". Ludzie

często mówią, że kreatywnie łączymy stare brzmienie

z nowym i myślę, że to idealnie podsumowuje naszą

mu-zykę.

Wasze debiutanckie demo zostało ciepło przyjęte w

wielu kręgach. Skąd pomysł odświeżenia starego materiału

i umieszczenia go na "Restoration"?

82

SOULSPELL


W muzyce odnowieni

Haken swoim zeszłorocznym "The Mountain" wstrząsnął progrockowym światkiem. Był

to triumf nie tylko dla samego zespołu, ale też dla ich inspiracji, które w wielkim stylu wykorzystali

na swojej płycie. Mówi się o nich, że są nadzieją dla współczesnej muzyki progresywnej i trudno

się z tym nie zgodzić. Doskonałe recenzje na całym świecie oraz ciepłe przyjęcie wśród fanów

sprawiły, że ich ostatnie wydawnictwo z miejsca przeszło do gatunkowego kanonu. Jednakże wraz

ze świetnym przyjęciem pojawiły się też nowe oczekiwania. Fani od kilku lat czekali na remaster

ich debiutanckiego demo zatytułowanego "Enter The 5th Dimension" i w tym roku panowie z

Haken postanowili spełnić to marzenie, jednak w nieco inny sposób niż co niektórzy przewidywali.

O historii zespołu, przyszłych planach oraz o premierowym "Restoration" opowiada Richard

Henshall - lider formacji.

Wydaje mi się, że ludzie naprawdę przywiązali się do

naszego demo. Od lat otrzymywaliśmy pytania dotyczące

potencjalnego remixu lub remasteru, więc postanowiliśmy

coś z tym zrobić. Stwierdziliśmy, że pójdziemy

o krok dalej i całkowicie przerobimy trzy utwory

z debiutu, a do mixu zatrudnimy boga dźwię-ku -

Jensa Bogrena (odpowiedzialnego m.in. za albumy

Opeth i Katatonii - przyp. red.). Od czasu nagrania debiutu

bardzo rozwinęliśmy się jako zespół, więc chcieliśmy

by nasza EPka to także odzwierciedlała.

Jak już wspomniałeś, wybraliście trzy utwory z debiutu.

Ucieszyłem się, że na płycie mogłem usłyszeć

m.in. reinterpretację "Snow" w postaci "Crystallised".

Dlaczego zdecydowaliście się akurat na te kompozycje?

To nasze trzy ulubione numery z demo. Odkąd zaczęliśmy

dyskusje na temat EPki, to od razu było jasne, że

właśnie nad nimi będziemy pracować. Pomiędzy utworami

można odczuć odpo-wiednie zestawienie stylów,

barw oraz nastrojów, co jest nie-zwykle ważne w naszej

muzyce.

partii solowej na "Crystallised" możemy usłyszeć

fragmenty przypominające te ze "Sleeping Thoughts

Wake", nie mylę się?

Na pewno nie było to celowe zagranie. Myślę, że mogą

tam występować podobne tematy z oryginalnych

utworów, które były komponowane w tym samym czasie.

"Crystallised" to dość epicki utwór, dlatego zdecydowaliśmy

się, że zakończymy go w najbardziej monumentalnym

stylu! Prawdopodobnie miałem taką samą

myśl piszcząc finałową część do "Sleeping Thoughts

Wake" (śmiech).

Macie w planach inne albumy, w których wykorzystacie

resztę materiału z "Enter the 5th Dimension"?

stworzenia wspólnie czegoś monumentalnego? Może

kolejny album studyjny, albo koncertowe DVD?

Bardzo chcielibyśmy w przyszłości nawiązać współpracę

z Michałem - albo w studio, albo w trasie koncertowej.

Kiedyś podobne pomysły były trudne do zrealizowania

ze względów finansowych, ale teraz, kiedy

podpisaliśmy kontrakt z InsideOut, tego rodzaju

przedsięwzięcia są bardziej możliwe.

W sierpniu wystąpiliście w Inowrocławiu na festiwalu

InoRock. Niestety wasz występ został przerwany

z przyczyn organizacyjnych. Planujecie może

inne koncerty w Polsce?

Tak, to była trochę niefortunna sytuacja, ale w pełni

rozumiem, że organizatorzy mieli napięty harmonogram

i musieli się go trzymać. To był nasz pierwszy

koncert w Polsce, więc byliśmy szczęśliwi za wszystkie

ciepłe słowa, które otrzymaliśmy od uczestników festiwalu.

Na pewno wrócimy w najbliższym czasie na

samodzielny koncert i być może spotkamy się w

Warszawie. Kilku fanów zasugerowało nam dobre

miejsca, w których mo-glibyśmy zagrać.

Dokonaliście nie tylko zmian w samej muzyce, ale

też w tekstach. Tylko "Darkest Light", czyli dawniejszy

"Blind", pozostał bez zmian pod kątem liryki.

Czy ten utwór był dla was punktem wyjściowym

w stworzeniu historii "Restoration"?

Tak, byliśmy bardzo zadowoleni z tekstu do "Blind",

więc zdecydowaliśmy się przenieść go do "Darkest

Light". Podjęliśmy decyzję by zmienić teksty na innych

utworach tak, by pasowały do nastroju EPki. Dotyczą

one ludzkich problemów, z którymi jesteśmy silnie

związani i mam nadzieję, że nasi fani również będą się

z nimi utożsamiali.

O czym właściwie opowiadacie na "Restoration"?

Utwór "Crystallised" jest próbą ukazania cudu młodości.

Bohater historii patrzy na swoje niewinne dzieciństwo

przez pryzmat skalanych oczu dorosłości. Mieszkańców

Ziemi dotyka sposób w jaki ludzie traktują

zwierzęta w różnych sytuacjach. W tym utworze jest

dużo emocji, więc bardzo ważnym zabiegiem było

umieszczenie w tekście wzruszającego przekazu.

Na EPce usłyszymy też dwójkę gości. Na wspomnianym

przez ciebie "Crystallised" gościnnie zagrał

Mike Portnoy oraz Pete Rinaldi. Jaki był ich wkład

na tym utworze?

Niestety, nie mogę na tę chwilę niczego ujawniać. Pomyśleliśmy,

że będzie to świetna zabawa dla fanów,

którzy w trakcie słuchania utworu będą mogli sami

odgadnąć, w którym miejscu usłyszymy tych muzyków.

W niedalekiej przyszłości chcemy zorganizować

konkurs z tym związany na naszej stronie na facebooku.

Jak wspominasz współpracę z muzykami takiego formatu?

Wiem, że Mike bardzo lubi waszą twórczość.

Mike bardzo pomógł nam w ciągu ostatniego roku.

Wiele nowych osób zostało zaangażowanych do naszej

muzyki, głównie dzięki miłym słowom z jego strony.

Oczywiście jego chęć zagrania na jednym z naszych

utworów była dla nas spełnieniem marzeń! Jesteśmy

bardzo wdzięczni, że pomimo jego napiętego harmonogramu,

znalazł czas, by nad wesprzeć. Z Petem było

bardzo podobnie. Wystąpił na kilku naszych koncertach

i dodatkowo pomógł nam na naszej EPki, więc

mamy u niego dług wdzięczności! Był bardzo zajęty

pracą nad kolejnym albumem Headspace, który ukaże

się już wkrótce. Uwierz mi, będzie to coś niesamowitego.

Musisz to sprawdzić!

Uwielbiam muzykę Headspace, więc na pewno tego

nie przegapię. Odniosłem wrażenie, że w końcowej

Foto: Ross Jennings

Nie mamy na tę chwilę podobnych planów, ale kto wie

co przyniesie przyszłość…

Jakiś czas temu przywitaliście w swoich kręgach nowego

muzyka. Jest nim basista Conner Green, który

debiutuje też na waszej EPce. Jak się poznaliście?

Jakiś czas temu ogłosiliśmy konkurs internetowy. Fani

mogli przesyłać filmy, na których grają dwa nasze

utwory ("Because It's There" i "Portals" - przyp. red.).

Następnie wybraliśmy szó-stkę najlepszych muzyków i

zaprosiliśmy ich do Londynu na przesłuchanie. Conner

stawił się natychmiast i już po pierwszym spotkaniu

wiedziałem, że to idealny człowiek do tego zadania!

Od tego czasu świetnie się zaadaptował i okazał

się cennym nabytkiem dla naszego zespołu.

Zapewne słyszałeś o projekcie Michała Mierzejewskiego

"Symphonic Tribute To Haken". Co sądzisz

o takiej formie wyrażania waszej muzyki?

To dla nas niezwykle ważne, że ktoś stworzył taki projekt

z miłości do naszej muzyki. Spotkaliśmy Michała

w Polsce kilka miesięcy temu i wtedy dał nam kopię

swojego pierwszego singla "Premonition", który całkowicie

rzucił nas na kolana! To nie-samowite przeżycie

usłyszeć ten utwór w zupełnie innej aranżacji. To wykonanie

tak nam się spodobało, że wykorzystaliśmy je

jako intro na naszej ostatniej trasie.

A co powiesz na pomysł połączenia sił z Michałem i

Słyszałem, że powoli zaczynacie pracować nad nowym

materiałem. Macie już jakieś wstępne pomysły?

Przeczuwam, że będzie to kolejny koncept album

(śmiech).

Zaczęliśmy pracę nad niektórymi pomysłami po ostatniej

trasie, która odbyła się we wrześniu. Niektóre

utwory zaczęły już nabierać kształtu, ale czeka nas jeszcze

sporo pracy. Tak naprawdę na tę chwilę nie mamy

konkretnego konceptu, ale utwory na pewno będą

tematycznie powiązane, podobnie jak to było w przypadku

"The Mountain".

Czy spodziewaliście kiedykolwiek, że ze swoją

muzyką zajdziecie tak daleko?

Kiedy zaczynaliśmy grać mieliśmy wiele rzeczy, które

chcieli-śmy osiągnąć. Niektóre z nich możemy już odznaczyć,

ale przed nami jeszcze długa droga… Po podpisaniu

kontraktu z Inside Out, stanęły przed nami

nowe możliwości, więc nasze kolejne marzenia są teraz

możliwe do zrealizowania. Jesteśmy ogromnie wdzięczni

wszystkim fanom za pomoc w dotarciu do punktu

w naszej karierze, w którym się obecnie znajdujemy.

Może powiecie kilka słów do waszych fanów z Polski?

Wielkie dzięki za wsparcie! Już niebawem wrócimy, by

ponownie dla was zagrać!

Łukasz 'Geralt' Jakubiak

HAKEN 83


HMP: Cześć! Na początku chciałbym pogratulować

wam świetnego albumu "For the Journey". Z jakimi

opiniami się spotkał?

Karl Groom: Ja nie słyszałem wiele opinii, raczej tylko

te, które są pozytywne. Myślę, że prawdziwy odzew

jest zazwyczaj wtedy gdy ludzie pojawiają się na koncertach,

a tego dowiemy się już wkrótce.

Jest to drugi album z Damianem Wilsonem po jego

powrocie do zespołu. Wychodzi, że czujecie się bardzo

dobrze w nowym / starym składzie?

Kiedy Mac (McDermott - przyp. red.) opuścił zespół,

spędziliśmy kilka lat po prostu grając koncerty w nowym

składzie, aby poczuć, że ponownie jesteśmy zespołem.

To był trudny czas, i oczywiście było gorzej,

kiedy straciliśmy go całkowicie. Skończyło się to pięciu

latach przerwy między albumami i procesie odbudowy,

który spowodowało powstanie "March of Progress" i

niewiarygodny odzew, jaki otrzymał ten album.

W "March of Progress" i na nowym "For the Journey"

wróciliście nawet do brzmienia bardziej z pierwszych

albumów, zwłaszcza tych z Wilsonem. Stało się z

jego powodu, a może po prostu chcieliście się odciąć

Nie oglądamy się za siebie…

Najnowszy album "For the Journey" to czwarty nagrany z Damianem Wilsonem i

drugi po jego powrocie do zespołu. Po znakomitym "March of Progress" wiele osób zastanawiało

się zapewne czy można nagrać album równie intensywny, a może nawet go

przewyższający. Okazało się, że jest to możliwe. Choć część pytań była również kierowana

bezpośrednio do Wilsona, odpowiedzi udzielał gitarzysta Threshold Karl Groom. Muzyk

opowiada o najnowszym albumie, obszernie wyjaśnia o czym są poszczególne numery, mówi

o przyszłości grupy i o tym, że nie ma w zwyczaju spoglądać za siebie.

z świetnymi recenzjami i zdecydowaliśmy, że nie było

sensu próbować poprawiać go w jakikolwiek sposób.

"For the Journey" pokazuje ciemniejszą stronę naszej

muzyki wraz z osobistymi tekstami i cała ta zmiana

przyszła zupełnie naturalnie i zgodnie z tym, co wydarzyło

się w naszym życiu.

Jak najnowszy album został nagrany? Pracowaliście

na nim jako zespół, a może jest to dzieło jednego

członka zespołu?

Richard uczestniczył w sesjach wokalu i klawiszy, a ja

nagrywałem resztę zespołu i miksowałem album. Oboje

jesteśmy odpowiedzialni za produkcję albumów i

Richard wziął na siebie również wykonanie broszury

broszury CD, tym razem z dobrym skutkiem. Nie widzę

dużo sensu przebywania ze wszystkimi razem podczas

nagrywania albumu i po prostu każdego członka

proszę do studia, wtedy gdy ich potrzebuję.

Okładka albumu przedstawia opuszczone, zniszczone

tory kolejowe na pustyni i człowieka zbliża się

do nich, majaczącego gdzieś na horyzoncie. Jakie jest

znaczenie tej okładki?

Obraz oddaje wrażenie, że czasami samotność chwyta

także w naszej podróży przez życie.

"Watchtower on the Moon" - jest o utrzymanie zimnej

krwi, o tym, że idziemy przez życie bez względu na

koszty i utratę znajomych ludzi spotykanych po drodze.

"Unforgiven" - jest jednym z ciemniejszych utworów i

zajmuje się tym, jak trudne może być przebaczenie

komukolwiek i przyznanie się temu komuś do, że jest

w błędzie.

"The Box" - mówi luźno o tym, co się dzieje, gdy współczesny

świat zderza się z życiem.

"Turned to Dust" - to numer o tym, że słowa są wiążące,

ktoś kto trzyma się tego rozwiązania jest bardziej

szczery.

"Lost In Your Memory" - opowiada o konieczności przechodzenia

przez trudne doświadczenia, zanim znajdziesz

się tam, gdzie chcesz być.

"Autumn Red" - odnosi się do wcześniejszych utworów

"Flags and Footprints", "Hollow" oraz "Static".

"The Mystery Show" - jest o poszukiwaniu prawdy w

świecie, który uczy nas, by nie patrzeć na to co nieznane.

"Siren Sky" - kontynuuje "Watchtower" i traktuje o

tym, że masz być najlepszy w tym w czym jesteś.

Pierwszy utwór na płycie, który również stał się pierwszym

singlem jest niesamowity, bardzo chwytliwy

i jeszcze ciemny. Rzadko się dzieje, żeby progreswyny

zespół wybrał na singiel tak dobry utwór.

Chodzi mi oto, że zazwyczaj wybiera się taki, który

wcale nie jest najlepszym na płycie. W waszym przypadku

jest inaczej - genialny singiel, genialna reszta

albumu. Czy zgadzasz się z tym?

Byłoby bardzo łatwo mi się zgodzić z genialnym zespołem,

ale to jest naprawdę kwestia do ocenienia

przez innych. Głównym tematem na albumie są tory,

po których się "poruszamy" w "The Box" i "The Mystery

Show", choć "Watchtower" jest na tyle dobra, aby album

otwierać i reprezentować, ponieważ zawiera wiele

naszych atutów.

od czasów McDermotta i przedefiniować swój styl

na bardziej odpowiedni dla Wilsona i obrazujący

obecną sytuację w zespole?

Jeśli usunąć wokal z ostatnich kilku albumów, zobaczysz

ewolucję brzmienia zespołu we właściwy sposób,

choć styl pisania waha się od jednego do drugiego.

Dzięki Damianowi i jego czystemu głosowi nie zabrzmimy

odpowiednio ciężko jak to było z Mac’iem

lub Glynnem, ale jednocześnie przynosi znacznie więcej

zmienności i tonów. Każdy wokalista miał unikalne

cechy, które zespół miał szczęście w sobie zawrzeć.

"For the Journey" jest pewnego rodzaju kontynuacją

poprzedniej. Jest to bardziej kontynuacja stylu, liryczne

nawiązanie, czy brzmienie, a może Twoim zdaniem

nie powinno tak się odbierać tego albumu?

Można powiedzieć, że utwory "Watchtower on the

Moon" i "Turned to Dust" mogą być postrzegane jako

ewolucja poprzedniego albumu, ale to jest miejsce,

gdzie zatrzymuje się dla mnie to porównanie. Ten album

wychodzi z zupełnie innych intencji, które różnią

go od "March of Progress". Ostatni album spotkał się

Foto: Nuclear Blast

nas w drodze i zostaje przez życie. Słowa pokrywają się

z osobistymi zmaganiami i ten kontekst został dobrze

uchwycony w tym obrazie.

Został wykonany przez polskiego artystę Leszka

Bujnowskiego. Kim on jest? Dlaczego zdecydowaliście

się na niego?

Znalazłem Leszka szukając według fraz kluczowych z

naszych piosenek. Rich i ja chcieliśmy użyć fotografię

na okładkę i nie sięgać po tych samych artystów, z którymi

pracowaliśmy wcześniej. Nie miała być zaangażowana

w muzykę, a jedynie jej uzupełnieniem.

O czym jest ten album? O odejście z tego świata, a

może o czymś innym? Możesz powiedzieć o tym coś

więcej?

Te utwory to bardzo wiele opowieści o podróży przez

życia. W przeszłości wielu naszych tekstach mieliśmy

takie tematy jak polityka i filozofia, ale na tym albumie

trochę bardziej kierujemy się do wewnątrz i podejmujemy

się takich tematów jak uczciwość, przebaczenie

i wytrwałość, na rzeczach, które pomagają nam

Dwunastominutowy "The Box" jest bardzo intensywny,

ale to, co jest najbardziej niesamowite, kiedy

słuchałem go po raz pierwszy, to, to że naprawdę nie

zauważyłem, że jest taki długi - co faktycznie odbiera

się jako dobrą rzecz. Myślę, że nawet długie numery

są dobre, ale zazwyczaj, są rozpoznawalne w czasie,

a tym razem człowiek łapie się na czasie dopiero pod

koniec. Przyznam, że inne wasze długie utwory, jak

choćby trzynastominutowy "Critical Mass" dłużyły

się, nie zrozum mnie źle, uważam je za najsłabsze

części poprzednich krążków. ale tym razem było inaczej.

Co sądzisz na ten temat? Może wreszcie znaleźliście

idealną kompozycję i równowagę emocjonalną,

by to osiągnąć?

Cóż, "Critical Mass" można uznać za trzy oddzielne

utwory, które są związane tekstowo. Napisałem je na

fortepianie wykorzystując pole, które nie zostało wykorzystane

przy "Wounded Earth" i po prostu pisałem

w takim układzie, aż poczułem że jest to pełne. Ten

utwór pozwala mi pamiętać ludzi nie będących pośród

nas w pozytywny sposób. Lirycznie jest luźno, o tym

co się dzieje, gdy stary i nowy świat się ze sobą zderzają.

Widać w nim pokusy życia, które wyglądają atrakcyjnie,

ale ostatecznie niewiele mają do zaoferowania,

są wręcz zgubne.

O czym jest przemówienie w tym numerze?

Przemówienie należy do Mario Savio, który był

członkiem ruchu wolności słowa w Berkeley i myślę, że

to chyba jest znane jako "umieścić swoje ciała na

przekładni". Miałem nagrane jego przemówienie, bo

podobał mi się jego ton i miał być w nim wykorzystany,

ale Richard wpisał go w tekst.

Czy możesz powiedzieć coś o filmowym cytowaniu

na tym albumie? Na przykład w "The Unforgiven"

jest coś z muzyki Hansa Zimmera do filmu "Incepcja"

A może jest to tylko coś co nie każdy usłyszy?

Nie jestem pewien, co masz na myśli, ale wykorzystałem

w pracy wiele brzmień klawiszowych, tak zwanych

softsynth o nazwie Omnisphere. Tworzy ogromne

"klocki" atmosferycznych dźwięków, które można

porównać do barw często wykorzystywanych w muzyce

filmowej. Wybrałem je, aby stworzyć kontrast między

dużym chórem i wąskim , wręcz kameralnym refrenem

i jego wolnym tempem.

Czy możemy spodziewać się bardziej kinowego spojrzenia

w waszej muzyce w najbliższej przyszłości?

Zawsze używamy dostępnych narzędzi, aby poprawić

84

THRESHOLD


obraz muzycznego tła. Rzadko używamy orkiestry,

która ogólnie dobrze brzmi w progu. W naszym wypadku

nie jest celowo wykorzystywana w naszej palecie

dźwięków, ale muzyka progresywna pozwala na to,

żeby nie mieć żadnych ograniczeń.

Niesamowitym utworem jest "Turned to Dust". Jest

to kolejny po otwierającym metalowy strzał w dziesiątkę.

Czy możemy spodziewać się, że będzie kolejnym

singlem?

Został wydany jako drugi singiel kilka tygodni temu, a

my prawdopodobnie zrobimy film promocyjny do trzeciego,

którego premierę przewidujemy na listopad.

Tytuł trochę przywodzi na myśl "Turned to Stone".

Czy jest coś na rzeczy? Co możesz o tym powiedzieć,

zrobiliście to celowo czy to również moje mylne

skojarzenie?

Jeśli myślę o "Turned to Stone", to przychodzi mi do

głowy ELO (Electric Light Orchestra - przyp. red.).

Ten utwór jest o uczciwości i osobistej walce, by wszelkie

składane obietnice, na coś się zdały.

Kolejnym świetnym utwór jest "Autumn Red", który

nie tylko w tytule, ale również muzycznie i emocjonalnego

jest bardzo jesienny. Zrobiliście to celowo, a

może jest to kolejny przypadek?

Ten kawałek został napisany przez naszego klawiszowca

Richarda i jest połączony tekstowo z poprzednimi

utworami "Flags and Footprints", "Static" oraz

"Hollow". Jest zainteresowany tą porą roku, bo pisze je

pod wspólnym tytułem, "parasolem", który określa jako

"The Uncertainty of Autumn" (Niepewności Jesieni -

przyp. red.). To niezwykłe nagranie cały czas pozostawało

niedokończone, aż na tydzień przed skończeniem

realizacji płyty pojawił się ostateczny miks.

Większość utworów Threshold jest bardzo łatwo, w

jasny sposób stworzyć , gdzie wszystkie ścieżki są

określone i widać ich złożoną naturę, ale z tym numerem

było inaczej, siedzieliśmy nad jego środkową częścią,

aż uznaliśmy ją za perfekcyjną i cieszę się, że poświęciliśmy

jej więcej czasu.

Kolejnym doskonałym utworem jest zarazem jednym

z najciemniejszych i moim zdaniem także jednym z

najciekawszych w Waszej dyskografii. Mówię o

oczywiście "The Mystery Show". Zastanawiałem

się, jak to udało wam się połączyć w całość wolny,

wręcz doomowy klimat z jednoczesnym ciężarem.

Jest nawet znacznie mroczniejszy od większości tego

typu cięższych utworów!

Osobiście uważam, że te wolniejsze utwory z minorowymi

akordami mają większy ładunek drobnych emocji,

zwłaszcza gdy się ze sobą łączą tak dobrze. "The

Mystery Show" to w chwili obecnej prawdopodobnie

mój ulubiony numer z tej płyty, ze względu na atmosferę

jaka z niego emanuje.

Jako bonus na limitowanej edycji jest utwór zatytułowany

"I Wish I Could". Jest to pierwsza napisany

przez waszego perkusistę Johannesa Jamesa

od dziesięciu lat, ale zawiera także w sobie więcej

groove'u. Dlaczego stał się tylko bonusem? Czy

możesz o tym powiedzieć coś więcej?

"I wish I Could" stał się bonusem, ponieważ jest coverem

numeru, który pojawił się już na płycie Johannesa.

Naszym głównym założeniem jest materiał autorski

i uzależniony od jego twórcy. Ten jednak bardzo

pasuje do styluy Threshold i z radością go nagraliśmy,

poniekąd jako własny.

"For Journey" jest również trzecim albumem wydanym

przez Nuclear Blast. Wiem, że poprzednie zostały

wydane między innymi przez Inside Out Music.

Dlaczego zmieniliście wytwórnię z Inside Out na

Nuclear Blast? Czy byliście zadowoleni z pracy z

Inside Out i czy jesteście szczęśliwi z obecnej pracy

jaką wykonuje dla Was Nuclear Blast?

Szukaliśmy nowego miejsca do dalszego rozwoju, gdy

kończył się nasz kontrakt i mój przyjaciel z austriackiego

zespołu Edenbridge powiedział, że Nuclear

Blast zasadza się na nas. Kilka e-maili później mieliśmy

ofertę kontraktu i odkryłem, że są bardzo łatwymi

ludźmi do współpracy, która trwa do dziś. Są szczerzy

i wspierają zespół bardziej i więcej niż się spodziewałem

po jakiejkolwiek wytwówrni.

Skoro mówimy o wytwórniach, chciałbym zapytać o

waszą pierwszą. Co się stało z Giant Electric Pea?

Nadal działa? Wiesz coś o jej statusie?

Giant Electric Pea istniała tylko do wydawania albumów

angielskiej grupy IQ. Podpisaliśmy z nimi kontrakt

na cztery pierwsze albumy, aż Inside Out nie

przejęło jednego z ich dyrektorów. Wierzę, że ta

wytwórnia nadal istnieje.

Przeżywamy obecnie renesans muzyki progresywnej.

Czy znasz niektórych młodych zespołów jak choćby

Leprous, Haken lub polski Riverside? Co sądzisz o

nich i jak widzisz przyszłość progresywnego rocka i

metalu?

Generalnie prog metal nie jest rodzajem muzyki jakiej

słucham, więc trudno jest mi się wypowiedzieć się na

ten temat. Moja uwaga skupia się na tych zespołach,

które zawierają w swojej muzyce więcej atmosfery.

Naszym zamiarem było tylko pogodzić ze sobą style

muzyczne, które lubiliśmy jako zespół, a zwłaszcza

wtedy kiedy zaczynaliśmy go tworzyć. Mieszanie metalu

w oparciu riff z mocnym tłem muzyki progresywnej

dało nam wolność i pozwoliło wyrwać się z ograniczeń

Foto: Nuclear Blast

narzucanych przez standardowy metal. Można łatwo

nas nazywać zespołem grającym metal progresywny,

ale prawdopodobnie mamy inne zdanie, o tym co tak

naprawdę gramy.

Wracjąc do muzyki, ale nie tylko tej związanej z

Threshold. Damian Wilson śpiewa również w

Headspace, innym genialnym zespole. Niedawno

zostało ujawnione, że powstaje następca "Iam Anonymus"

z 2012 roku. Czy możesz powiedzieć coś

więcej o nowym albumie? Czego możemy się spodziewać

po drugim Headspace?

Wokale były nagrywane w moim studio, ale nie mam

pojęcia kiedy będzie wydany i co się na nim znajdzie.

Potraktowałem ten czas jako wakacje.

Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z Wilsonem i

jego niesamowitym głosem słuchałem projekt akustycznego

Maiden United, który również jest w całości

niesamowity. Z tego co wiem Maiden United jest

obecnie w trasie. Czy możemy spodziewać się kolejnego

studyjnego albumu projektu w najbliższej przyszłości?

Być może już nawet powstaje? Jeśli tak, być

może możecie coś powiedzieć trochę o tym co znajdzie

się na nowym Maiden United?

Sądzę, że zwracasz się do niewłaściwej osoby, nigdy

nie słuchałem New Wave of British Heavy Metal i

nie znam ich twórczości. Znam tylko projekty Damiana

i jego trzy solowe albumy, które znakomicie pokazują

jego możliwości wokalne.

Wróćmy jednak do Threshold. Ten rok to nie tylko

rok nowego albumu, ale również dwudziesta rocznica

"Psychedelicatessen", jedynego krążka z wokalistą

Glynnem Morganem. Wiem, że zaproponował swój

głos i siebie na stanowisko wokalisty ponownie po

odejściu i nagłej śmierci McDermotta. Co on teraz

robi? Czy śpiewa w jakimś zespole?

Pracowaliśmy znów razem w 2009 roku, kiedy nagrywaliśmy

dla Paradox zbiór singli. Zaśpiewał dwa numery,

które były związane z Psychedelicatessen, ale

zostały zarejestrowane tylko na potrzeby tego wydawnictwa.

Słyszałem Glynna ostatnio w zeszłym roku,

gdy pracował z członkami Shadow Gallery nad nowym

projektem i kawałek, który słyszałem był obiecujący.

Ma świetny głos i mam nadzieję, że jeszcze go

usłyszymy.

Kolejną ciekawą rzeczą dla mnie i myślę, że nie tylko

dla mnie, związaną również z Glynnem Morganem,

jest oczywiście obchodzenie wspomnianej rocznicy.

Czy macie jakieś plany na specjalne wydanie tego

albumu? Może jakieś koncerty rocznicowe z gościnnym

udziałem Glynna Morgana, wykonanie całego

albumu na żywo lub niektórych utworów z tego albumu?

Wszystkie moje wysiłki skupiają się na pisaniu nowej

muzyki dla Threshold, zwłaszcza że wciąż czuje, że

jestem kreatywny, więc pewnie nie Trudno jest organizować

koncerty z byłym członkami grupy nie sprawiając

żeby obecni czuli, że z tego powody są mniej

ważni.

Pewnie będzie można na obecnej trasie usłyszeć tylko

numery z "For the Journey". Gdzie zamierzacie

zagrać?

Będziemy grać pięć utworów z "For the Journey", a

także powtarzamy sobie kilka utworów z naszego bogatego

repertuaru, który nie był grany od wielu lat.

Wszystkie daty podane są na naszej stronie internetowej:

www.thresh.net

Jakie plany Threshold ma na przyszłość? Być może

masz już jakieś szkice lub nie zrealizowane numery

do przebudowania i przemyślenia na następny album?

Nigdy nie szukam inspiracji w poprzednim, starszym

materiale na nowe albumy i wolę pisać kawałki związane

z konkretnym czasem powstawania i nagrywania.

Nigdy nie możesz być pewien, co wydarzy się w muzyce,

ale mam nadzieję, że jesteśmy w stanie zrobić

więcej muzyki Threshold w najbliższej przyszłości.

To wszystkie pytania, które przygotowaliśmy dla

was. Dziękuję bardzo za wywiad. Jeśli chcesz coś dodać

od siebie lub powiedzieć coś specjalnego dla polskich

fanów, jest to najlepszy moment.

Mam nadzieję, że na "For the Journey" będzie łączyć

ludzi na poziomach osobistych relacji, bo taki mieliśmy

zamiar przy jego pisaniu.

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

THRESHOLD 85


Czyli krótkie rozmówki z Danielem Gildenlöw

o życiu, rodzinie, muzyce i nie tylko

Daniel Gildenlöw, lider i założyciel Pain Of Salvation startował do kariery muzyka

rockowego w wieku….11 lat. Ze swoim pierwszym, amatorskim bandem Reality zgarniał w

Szwecji nagród na "pęczki", a to dla najlepszego wokalisty, a to gitarzysty w licznych konkursach

i na festiwalach. Współcześnie Daniel to uznana firma, osobowość rocka, która po zmianie

nazwy grupy w roku 1991, pomimo turbulencji personalnych dalej prowadzi rockowy

skład kreując jego artystyczny wizerunek. Dziś Pain Of Salvation to instytucja, a każdy ich

album elektryzuje zarówno brać dziennikarską piszącą o muzyce, jak też tysiące fanów

ceniących sobie ambitną sztukę muzyczną. Jakie były początki na drodze do sławy, jak

formułuje swoje priorytety twórcze, jaki jest prywatnie - kilkoma refleksjami na te tematy

podzieli się z Szanownymi Czytelnikami HMP Daniel Gildenlöw.

HMP: Cześć! Na początek chciałbym podziękować

za stworzenie możliwości przeprowadzenia wywiadu

dla polskich czytelników Heavy Metal Pages i mam

nadzieję, że odpowiedzi na przygotowane pytania nie

"ukradną" zbyt wiele twojego cennego czasu.

Daniel Gildenlöw: (Śmiech) Dzięki, dla mnie to

prawdziwa przyjemność, więc się nie martw (śmiech)

Zacznijmy od kilku pytań natury ogólnej. Jak myślisz,

co robiłbyś w Anno domini 2014, gdybyś nie był

muzykiem rockowym?

Hmm, to trudne pytanie, zazwyczaj mówiłem, że pisałbym

książki, studiowałbym fizykę, fizykę kwantową,

ale kilka tygodni temu wybrałem się z dwójką moich

starszych synów na Monster Jam, żeby zobaczyć

Monster Trucki, Grave Digger'a. Po prostu podobało

mi się przebywanie tam. Czułem się jakbym oglądał

samochodową wersję pro wrestlingu. Patrzysz jak jeżdżą,

skaczą, robią fikołki w powietrzu i naprawdę

świetnie się bawisz. To tak jakbyś był znowu dzieckiem.

Kiedy tam siedziałem, złapałem się na tym jak

myślałem: "Chciałbym kiedyś takiego poprowadzić.

Naprawdę. Skakać tak wysoko, przewracać się w powietrzu,

miażdżyć. To byłaby świetna zabawa!". Wtedy

postanowiłem, że jeżeli w kolejnym wywiadzie zostanę

zapytany o to, co bym robił, gdybym nie był muzykiem,

odpowiem wtedy, że byłbym kierowcą Monster

Trucka. Przyszedł więc ten moment i musze to powiedzieć.

Tak, chciałbym być kierowcą Monster Trucka,

to jest to (śmiech).

Czy w twoim domu często słychać muzykę? Czego

słuchasz najczęściej? A twoja Rodzina? Wracasz

czasami do starszych płyt Pain Of Salvation?

Tak, chyba jest w nim dużo muzyki, ale chyba nie tyle

ile ludziom się wydaje. Myślę, że znalazłabyś więcej

muzyki w domu kogoś kto jest nią bardzo zainteresowany,

ale nie jest muzykiem. Chodzi mi o to, że

wszędzie są instrumenty, ale będąc w domu bardzo

rzadko na nich grywam. Prawdopodobnie dlatego…

Nie chcę być nudny i mówić, że to moja praca i nie

chcę przynosić jej do domu. Naprawdę cenię sobie

ciszę (śmiech). Jeżeli już szukam muzyki, to sięgam

raczej częściej po stare albumy. Zazwyczaj kończy się

na tym, że włączam coś w samochodzie. Właściwie słucham

tam o wiele więcej muzyki niż w domu. Wybieram

coś, jakieś utwory, z którymi dorastałem. Sięgam

po coś intensywnego, jak na przykład "Eye In The Sky",

Alan Parsons Project, to pierwszy album, który sam

kupiłem i jeden z moich ulubionych. Pasuje do mnie w

jakiś sposób, uspokaja mnie. Naprawdę bardzo, bardzo

rzadko, chciałbym nawet powiedzieć, że nigdy nie słucham

albumów Pain Of Salvation (śmiech). Głównie

dlatego, że kiedy nagrywam album przesłuchuję go

więcej razy niż najbardziej szalony fan w ciągu całego

życia. Jestem nimi przesycony, ale nadal je lubię. Nadal

lubię grać je na żywo i wybieram je, nie bałem się

nawet zagrać całego "Remedy Lane" na festiwalu w

USA i w Europie też (śmiech). Jednak kiedy usiądziesz

i słuchasz swojej płyty, robisz to w inny sposób, zaczynasz

ją analizować. Rzadko jest to dla mnie przyjemne,

bo cały czas denerwuję się i myślę co mógłbym zmienić

w brzmieniu. To tak jakbym doprowadzał się do szaleństw

czymś, czego nie mogę zmienić.

Jak wygląda twój normalny roboczy dzień?

To zależy od tego co robię, w jakim momencie procesu

jestem. Podczas miksowania spędzę więc dużo czasu za

komputerem. Z drugiej strony jestem gościem tego

rodzaju, że jeżeli mam coś zrobić, to moja cała struktura,

natura będzie szalała, żeby robić inne rzeczy. Tak

więc, kiedy siedzę i miksuję chcę chwycić za gitarę,

albo siąść za pianinem i tworzyć muzykę. Kiedy w moim

kalendarzu przychodzi czas na tworzenie, chcę robić

coś innego. Taki po prostu jestem. Ludzie mówią o

tym, że można mieć osobowość kota, albo psa. Ja zdecydowanie

jestem kotem. Człowiek kot zawsze chce

być tam, gdzie go nie ma (śmiech). To chyba doskonale

mnie opisuje. Cała praca będzie więc zakłócana

przez moje pasje, ważne rzeczy, które chcę zrobić. Zawsze

jest tak, że kiedy utknę siedząc na tyłku przy

pracy, nagle stwierdzam: "Ooo, musze zrobić coś ważnego,

później do tego wrócę" (śmiech).

Szwecja to dobre miejsce do tworzenia muzyki?

(Śmiech) Jest tu dość depresyjnie przez większą część

roku, więc pod tym względem to chyba dobre miejsce

(śmiech). Siedzisz wtedy na kanapie i oglądasz jakieś

filmy, telewizję otoczony świeczkami, albo coś, to pomaga.

Chyba jest to dobre miejsce, żeby tworzyć muzykę.

Szczególnie teraz, kiedy od dziesięciu lat mieszkam

na wsi, podobnie jak wtedy, kiedy dorastałem w

otoczeniu natury i drzew. Jeżeli chodzi o mnie, to

bardzo dobrze wpływa na moje pisanie. Myślę, jednak,

że to bardzo trudny kraj, jeżeli chodzi o dotarcie gdzieś

ze swoją muzyką. Musisz więc być albo bardzo sprytny,

albo, jak większość szwedzkich zespołów, zabrać

swoją muzykę gdzieś indziej.

Jak postrzegasz perspektywy rozwoju rocka? Zauważyłeś

w ostatnim czasie jakieś godne uwagi nowe

trendy?

Myślę, że najciekawszym kierunkiem na ten moment

jest to, że w końcu trend w produkcji zaczął odwracać

się od brzmień z jakimi mamy do czynienia od jakichś

dwudziestu lat. Bardzo mnie to cieszy. To jakby

oświadczenie, że teraz produkcja będzie przeciwieństwem

tego, co stało się trendem. Widzę, że przez ostatnie

lata wszystko zwraca się znowu w kierunku skupionym

na muzyce, kiedy instrumenty powracają do

łask, brzmienie staje się cieplejsze. Naprawdę bardzo

mi się to podoba. Mam nadzieję, że wszystko będzie

się rozwijać w tym kierunku.

Zaskoczę cię, gdy zapytam, czy interesujesz się żużlem

(speedway)? Przecież Eskilstuna to jeden z najsilniejszych

ośrodków tego sportu, a ja pochodzę z

miasta Bydgoszczy w Polsce, miasta Tomka Golloba,

stąd moje pytanie.

(Śmiech) Muszę powiedzieć, że tak. To byłaby chyba

dobra odpowiedź pod tym względem. Pamiętam jak

tata zabrał mnie kiedyś jako dziecko na speedway. Bardzo

to lubił. Chyba myślał, że mi się spodoba. Byłem

dość nieśmiały, ale zawsze lubiłem brać mój rower,

budować jakieś duże skocznie i, rozumiesz, robić sobie

krzywdę (śmiech). Ale kiedy mnie tam zabrał stwierdziłem,

że było tam dużo hałasu, a żużel opryskuje

wszystkich, łącznie z nami. Ludzie jeżdżą cały czas w

kółko, sytuacja się nie rozwija. To jak wyścigi konne,

tylko z motocyklami. Można było poczuć jak są rozgrzane.

Żużel nie zrobił więc na mnie tak dużego wrażenia

jak myślał tata (śmiech). Nigdy się po tym nie

otrząsnął (śmiech). W końcu nie były to Monster

Foto: Lars Ardarve

86

PAIN OF SALVATION


Trucki (śmiech).

Pamiętasz jeszcze jak doszło do utworzenia w twoim

mieście Eskilstuna zespołu Reality? Miałeś przecież

dopiero jedenaście lat!

Tak, ale musisz pamiętać, że w tamtym czasie nie miałem

się z kim porównywać. Miałem aż jedenaście lat,

w moim świecie oznacza to, że straciłem masę czasu

(śmiech). Dla mnie to nie jest nic dziwnego, to nawet

naturalne, że w tym wieku zakładasz zespół. Zespoły

są fajne. Problemem było jedynie to, że kiedy masz jedenaście

lat i zakładasz grupę masz raczej ograniczony

wybór. Bierzesz po prostu obojętnie jakich ludzi z

sąsiedztwa. Tak jak już mówiłem, ja mieszkałem na

wsi, więc nie miałem zbyt wielu sąsiadów. Wyglądało

to więc tak, że musiałem zaangażować właściwie wszystkich

ludzi, których znałem. Dlatego w pierwszym

składzie często się kłóciliśmy. Ja miałem swoją wizję

zespołu. Wybrałem ich ze względu na instrumenty na

jakich potrafili grać, co było trochę trudne (śmiech).

Jako grupa ludzi byliśmy chyba zbyt daleko od mojej

wizji tego, co chciałbym żebyśmy osiągnęli. Z drugiej

strony, w tym wieku bardzo szybko się rozwijasz. Kiedy

myślę teraz o tamtych czasach, widzę że zespół był

wtedy złożony z całkowicie różnych osób. Jednak

kiedy to analizuję, to w tych latach rozwijaliśmy się w

szalonym tempie. Zgaduję, że przez pierwsze dwa -

trzy lata zrobiliśmy tyle co normalnie zajęłoby nam

jakieś dziesięć lat. Patrząc na nasze utwory z tamtego

okresu widać, że rozwijaliśmy się bardzo ostro i nagle.

I to chyba było świetne, patrzysz wstecz i widzisz jak

inne jest teraz twoje poczucie czasu.

Jakie gatunki rocka graliście jako Reality? Zająłeś się

już wtedy także komponowaniem?

Tak, to znowu nie było dla mnie nic dziwnego. Byliśmy

zespołem, powinniśmy mieć też jakieś piosenki

(śmiech). Nigdy nie ciągnęło mnie do robienia coverów.

Oczywiście zrobiliśmy kilka kiedy miałem, nie

wiem, może z czternaście lat, ale właśnie to było dla

mnie dziwne. Naturalne wydawało mi się tworzenie

własnej muzyki. Chcieliśmy być tym, co uważaliśmy za

metal. Naszą definicją metalu był wtedy chyba Kiss,

chociaż teraz wydaje mi się, że należeli raczej do klasycznego

rocka. Pierwsze trzy lata naszej twórczości nawiązują

bardzo właśnie do klasycznego rocka i jest w

niej prawdopodobnie znacznie więcej parcia w stronę

bardziej mainstreemową, niż to co robiliśmy później.

Minęliśmy się trochę z celem, byliśmy chyba trochę za

młodzi więc zaczęliśmy tworzyć mainstreemowe popowe

kawałki (śmiech)

Od kiedy zacząłeś grać na gitarze i śpiewać, jeśli

mając jedenaście lat występowałeś już przed publicznością?

Myślę, że pierwszy występ na żywo dałem mając właściwie

dziesięć lat, na jednej ze szkolnych zabaw w stodole

(śmiech) To był właśnie mój pierwszy w życiu

show, przed moją klasą i kilkoma innymi. Niedługo

później, jakieś trzy - cztery lata, graliśmy już na dużym

konkursie muzycznym, przed setkami widzów.

Pamiętam, że strasznie się baliśmy przed wyjściem na

scenę. Byliśmy cali zieloni na twarzach siedząc na

backstage'u i czekając na naszą kolej, żeby wyjść przed

tych wszystkich ludzi. Pamiętam też, że ta nerwowość

i to uczucie, że zaraz zwymiotuje zniknęły razem z

pierwszym krokiem na scenie. Poczułem się całkowicie

spokojny, w pewien sposób czułem jakbym wrócił do

domu. W tamtym momencie zrozumiałem chyba, ze

właśnie to chcę robić w moim życiu (śmiech).

Byłeś dumny jako czternastoletni chłopak z nagrody

"Najlepszy Wokalista" na konkursie muzycznym

"Rock- SM"?

Jasne, skakałem na scenie. Znacznie później poznałem

kogoś, kto akurat był wtedy na tym konkursie. Był

przyjacielem kogoś z innego zespołu. Miał kasetę, na

której nagrany był występ właśnie tego zespołu, ale też

to jak wychodzę odebrać nagrodę dla najlepszego wokalisty.

Ja tam naprawdę skakałem, podskakiwałem

wchodząc na scenę (śmiech). Wygrałem buty, co było

dość dziwną nagrodą, ale w tamtym momencie uważałem,

że to najfajniejsza rzecz jaką mogłem dostać, najfajniejsze

buty jakie mógłbym mieć (śmiech). To nie

był więc jedynie zaszczyt, ale też para butów (śmiech).

Gdzie leżała przyczyna licznych zmian personalnych

w składzie Reality i późniejszej, w roku 1991, zmiany

nazwy na Pain Of Salvation? Czy istnieje jakaś interpretacja

tej nazwy?

W tamtym momencie chciałem zmusić ludzi do myślenia,

to nie była typowa, normalna nazwa dla zespołu.

Foto: Lars Ardarve

Dla mnie od samego początku oznaczała, że jeżeli

chcesz coś osiągnąć, musisz być gotowy na poświęcenie.

Zawsze istnieje jakaś prostsza droga, ale żeby dojść

do jakiegoś momentu, musisz być również przygotowany

na radzenia sobie z różnymi rzeczami. Zawsze

można znaleźć coś dobrego w czymś złym i coś złego

w czymś dobrym, tak właśnie działa życie. Tak to rozumiem.

Pamiętam wywiad dla jakiejś gazety, coś

około 1992 roku, porównałem to wtedy do siedzenia

na pustyni, nie mając nic do picia. Musisz oszczędzać

energię, a najefektywniejszym sposobem na to będzie

po prostu siedzenie w miejscu. Prawda, nie będziesz się

wtedy pocił, ale z drugiej strony nie ma mowy o bezpieczeństwie

(śmiech). Po prostu będziesz tam sobie

siedzieć i ostatecznie umrzesz. Możesz wybrać to łatwiejsze

wyjście, ale jeżeli chcesz mieć szansę na przetrwanie

i wydostanie się stamtąd będziesz musiał wstać

i zacząć iść. Oczywiście nie ma pewności, że w ten sposób

znajdziesz ratunek, ocalenie, ale masz na to szansę.

Według mnie chodzi właśnie o podjęcie tej wędrówki,

wybranie cięższej, trudniejszej opcji. To właśnie

znaczy Pain Of Salvation.

Jak oceniasz z perspektywy czasu fakt, że wasze pierwsze

nagrane kasety nie wzbudziły zainteresowania

wytwórni płytowych?

Słyszałem o tym kilka razy, ale tak nie było. Nagraliśmy

kasety i wysłaliśmy je. Wytwórnie od razu się

nimi zainteresowały. Nie wiem skąd pochodzi ta informacja,

że nasze pierwsze nagrania nie wzbudziły zainteresowania

wytwórni, jeżeli było odwrotnie. Prawie

natychmiast otrzymaliśmy pozytywne odpowiedzi.

Gdzie szukasz inspiracji do tworzenia muzyki? Rejestrujesz

gdzieś wszystkie swoje dźwiękowe pomysły?

Mam wiele nagrań na moim telefonie, zgrywam wszystkie

pomysły do komputera. Niektóre z nich trafiają

tam wiele razy (śmiech). Dziewięciu - dziesięciu pomysłom

pozwalam ulecieć. Patrząc na to obiektywnie,

prawie codziennie zaczynam w głowie pisać jeden lub

dwa kawałki. Większość z nich po prostu porzucę, ponieważ

albo nie są dla mnie wystarczająco interesujące,

albo zostawiam je do ewentualnego użytku. Jeżeli

chodzi o inspirację, to nigdy jej nie szukam. Myślę, że

zazwyczaj inspiracją dla mnie jest… Ooo, moja żona

krzyczy ze schodów, że to ona jest moją inspiracją

(śmiech). I oczywiście ma rację. Może właśnie o to

chodzi. Zawsze jest gdzieś w pobliżu. Nigdy nie

musiałem szukać inspiracji. Czasami czuję, że to może

być coś negatywnego w moim życiu, coś co rozprasza,

odciąga od robienia zwykłych rzeczy. Wszystko może

być natchnieniem, wszystko co cię otacza, więc jak

można nie być przez to zainspirowanym (śmiech).

Potrafisz grać na bardzo wielu instrumentach, w twojej

biografii na stronach Wikipedia naliczyłem czternaście.

Nie kusiło cię, aby nagrać album jednoosobowo,

z wszystkimi partiami wokalnymi i instrumentalnymi,

jak kiedyś Mike Oldfield rejestrując "Tubular

Bells"?

Tak, od pierwszego demo, od pierwszego albumu praktycznie

wszystkie wokale są moje. Zawsze namawiam

innych, żeby zaśpiewali, ale nie są w tym temacie zbyt

doświadczeni i zwykle kończy się na tym, że porzucamy

taki pomysł, bo zwyczajnie zajmuje zbyt dużo

czasu. Nie dlatego, że nie potrafią śpiewać. Po prostu

bycie w takiej sytuacji, stojąc przed mikrofonem musisz

potrafić się przystosować. Nie zrobiliby tego tak

szybko jak ja. Kiedy przesłucham raz ścieżkę dźwiękową

i zaczynamy próbę, mogę zaśpiewać dokładnie tak

samo, niezależnie od tego co by się na niej znajdowało

daję sobie z nią radę. Po prostu pozostali potrafią śpiewać,

ale nie są wokalistami (śmiech). Z wokalnego

punktu widzenia prawdopodobnie będziemy w stanie

"użyć" pozostałych członków zespołu na kolejnych albumach

i nie będą to jedynie dwie - trzy piosenki, będziemy

ich dodawać znacznie więcej. Gram też czasami

na perkusji, na basie, na przykład na pierwszych albumach

grałem tez na keyboardzie, tak więc siedziałem

też po tej drugiej stronie. Jestem chyba jednak

skoncentrowany na czymś innym, wolę, żeby inni też

mogli się popisać, mieli swoje miejsce. Oczywiście zawsze

chciałem nagrać album grając na wszystkich instrumentach

sam. Jednak bardzo trudno jest mi podjąć

to wyzwanie i dobrze się przy tym bawić. Nie jest to

moim priorytetem i zwykle kończy się odkładaniem

wszystkiego na następny rok (śmiech) Wolę zająć się

wszystkimi pomysłami i albumami, nad którymi pracujemy

jako zespół.

Obok obowiązków w rodzimej kapeli współpracujesz

także z przedstawicielami innych projektów rockowych,

między innymi The Flower Kings, Transatlantic,

Ayreon czy Hammer Of Gods. Czy w dobie

nowoczesnych systemów medialnych taka praca

to zadanie łatwe, lekkie i przyjemne?

Tak, ale zależy od tego jak to robisz. Na przykład

Hammer Of Gods było bardzo fizycznym projektem.

To było jak dwa koncerty. Musiałem słuchać materiałów

Led Zeppelin chociaż nie miałem żadnej styczności

z ich muzyką. Musiałem więc przejść szybki instruktaż

w trakcie trasy z The Flower King. Przez trzy

godziny uczyłem się muzyki The Flower King, a kiedy

dawałem z nimi koncerty grałem na keyboardzie, gitarze,

perkusji i śpiewałem, a wielokrotnie musiałem wykonywać

kilka z tych rzeczy na raz. Zawsze uważałem

to za świetną zabawę. Po pierwsze odgrywałem

całkowicie inną rolę niż w Pain Of Salvation, gdzie

jestem jakby silnikiem, napędem, biorę odpowiedzialność

za innych. Kiedy gram z The Flower King czuję

się bardziej jak jeden z przyrządów w skrzynce narzędziowej.

Potrzebuję tego co sam tworzę, lubię doprowadzać

moje wizje albumów do perfekcji, nie potrafiłbym

bez tego żyć, ale fajnie jest tez zrobić sobie czasem

przerwę. To tak jakbym próbował dawać z siebie

wszystko na rzecz jakiegoś skomplikowanego pomysłu

i muzyki, która nie jest moją własną, co jest w pewnym

sensie satysfakcjonujące. A wykonywanie wszystkich

PAIN OF SALVATION 87


tych rzeczy w tym samym czasie i próby pobicia

swoich poprzednich występów pokazują ci co możesz

udoskonalić następnego dnia. Będąc w trasie starałem

się więc udoskonalić swój udział w tej skomplikowanej

machinie. Kiedy zaczęła się trasa z Led Zeppelin tribute

bandem, miałem już cały materiał Led Zeppelin w

głowie. Poleciałem do Nowego Jorku, tam ćwiczyliśmy

przez jeden albo dwa dni, a później był już koncert.

Muszę ci powiedzieć, że poziom ich mistrzostwa był

naprawdę bardzo, bardzo wysoki (śmiech). Nie czułem

się zbyt komfortowo stojąc tam częściowo oszołomiony

i zmieszany (Dazed and Confused) (śmiech) w rozpiętej

koszuli z tamburynem w ręce. Co było dla mnie

najbardziej niekomfortowa sytuacją, która mi się przydarzyła

i dlatego chyba się na nią zgodziłem (śmiech).

Pain Of Salvation zaliczany jest do kierunku progressive

rock, progressive metal. Czy taki podział na

kategorie stylistyczne ma według ciebie jakiś sens?

Ciągle nad tym myślę. Kiedy zaczynaliśmy tworzyć

pierwszy album, około 1997 roku, termin "metal progresywny"

był dla mnie czymś nowym, miał dopiero

kilka lat. Nadal czuje pewną dumę, kiedy nazywają nas

zespołem grającym progressive metal, bo wydawało mi

się, że w końcu pojawił się w muzyce styl, w którym

nie było wytycznych. Cały czas się zmieniał, zgłębiał

różne kierunki w muzyce. Metal progresywny był

czymś innym, czymś nowym, co było w stanie korzystać

z elementów różnych rodzajów muzyki i być czymś

prawdziwym. Bardzo szybko okazało się, że cały ten

styl wybuchnął. To samo dzieje się chyba z wszystkimi

rodzajami muzyki. Kiedy coś jest wystarczająco nowe,

żeby stworzyć nową terminologię, prawdopodobnie

dzieje się tak dlatego, że jego założyciele byli innowatorami,

ludźmi, którzy szukali czegoś nowego. Później

pojawiła się druga fala złożona głównie z fanów tej

pierwszej. Tak wiec na początku masz nowatorów,

którzy próbują zrobić coś nowego, a cały muzyczny

świat to pokocha i zacznie kopiować. Wtedy niszczy

się podstawową ideę tego co lubisz. Jeżeli lubię coś nowatorskiego

i to skopiuję, będzie to całkowite przeciwieństwo

(śmiech). Myślę, że właśnie to stało się na

początku nowego tysiąclecia. Powstała pewna recepta

jak dany styl powinien brzmieć, progresywny metal

stał się więc każdym innym gatunkiem, ale nie tym

czym był. Pod tym względem zacząłem wstydzić się

terminu "progressive metal", zacząłem uciekać od tego

co się nim nazywa (śmiech). Ostatecznie stwierdziłem,

że zrobiłem kółko i widzę, że jako ludzie potrzebujemy

nowych terminów i jest to normalne, dzieje się z każdym

stylem w muzyce. Jeżeli nazwiemy coś popem, bo

jest popularne, stanie się to nazwą dla określonego brzmienia,

niezależnie od tego czy jest popularne czy nie.

Trzeba z tym po prostu żyć. Nie podoba mi się nawet

to, że niektóre zespoły mogą mówić, że stworzyły jakiś

nowy styl w muzyce. Może będę surowy, ale nie czuję

się zbyt komfortowo z tym, że ktoś tworzy swój własny

styl, żeby tylko móc później powiedzieć w wywiadzie,

że gra curious (ciekawy) metal, albo coś innego

(śmiech).

Przejdźmy do ery działalności Pain Of Salvation.

Mogę szybko zapytać tylko która jest godzina? Nie

mam przy sobie żadnego zegarka poza tym w telefonie,

który trzymam przy uchu.

Jasne, jest 21.30.

O matko! Przepraszam, ale naprawdę muszę… Dobra,

ostatnie pytanie, bo jestem już o dziesięć minut spóźniony

na następny wywiad.

Dobra, to może… Hmmm…

(Śmiech) Musisz teraz wybrać odpowiednie

O boże! … Nie mam pojęcia, które wybrać! (śmiech)

Widzę (śmiech) ale jestem pewny, że każde z nich będzie

dobre (śmiech).

Yyyy… Hmm… Dobra! Może to! (śmiech). Interesujesz

się filozofią? A co możesz powiedzieć o swoim

stosunku do Boga?

(Śmiech)

Pytam, bo taką ambitną tematyką zająłeś się opracowując

teksty na potrzeby projektu "Be".

Tak, cóż to pytanie na które mógłbym napisać cały

esej, ale postaram się odpowiedzieć krótko. Nie wiem

nawet czy ktokolwiek to zrozumie, ale spróbuję. Tak,

interesuję się filozofią, nie z wyboru, ale filozofia jest

jak polityka, otacza nasze życie i społeczeństwo.

Wszystko co robisz jest polityką i filozofią pod wieloma

względami. Właśnie czytam pewną książkę, próbując

połączyć fizykę kwantowa i filozofię, bardzo interesujące.

A mój stosunek do Boga? Myślę, że mój

punkt widzenia jest taki, że każda wizja każdego człowieka

na temat kim jest Bóg jest niekonieczna i zła.

Odpowiem ci tak jak kiedyś w jednym z wywiadów po

wydaniu albumu "Be". Powiedzmy, że mamy dwie osoby

żyjące w dwuwymiarowym świecie, gdzie nic nie jest

trójwymiarowe. Powiedzmy, że na ułamek sekundy

wyjmiesz te osoby z ich ograniczonego świata do trójwymiarowego

wszechświata i pozwolisz im spojrzeć na

otoczenie. Patrzą na nie z dwóch różnych kątów, każdy

z nich będzie widział okolicę z innej strony. Pierwszy

z nich będzie przekonany, że patrzy na okrąg, bo

pochodzi z dwuwymiarowego świata i tylko okręgi tak

wyglądają. Drugi, który widzi to samo z innego miejsca,

będzie równie mocno przekonany, że patrzy na

kwadrat. Teraz wysyłamy ich z powrotem do ich świata

i zobaczymy, że powstały dwie religie - religia okręgu

i religia kwadratu. I właśnie w tym momencie wkraczamy

na złe tory, ponieważ obaj są przekonani o tym,

co widzieli. A żaden z nich nie widzi i nie rozumie, że

są zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć. Zaczną więc

sądzić się nawzajem o prawdziwość okręgu i prawdziwość

kwadratu, a na tym się nie skończy. Ich dzieci

zaczną się zabijać przez to, że żaden z nich nie potrafi

zrozumieć, że to coś nienależące do ich świata. Właśnie

o to chodzi, jeżeli Bóg istnieje, to jestem pewny,

że niezależnie od tego czy jest kobietą czy mężczyzną,

jest całkowicie poza naszym światem, nie jest jednym

z nas. Dla mnie definicją religii i Boga jest taka, że jeżeli

czegoś nie rozumiemy to nie zabijajmy się nawzajem

z tego powodu, rozumiesz, po prostu się zrelaksujmy

(śmiech) A teraz chyba już będę musiał zadzwonić do

kolejnego rozmówcy (śmiech).

Na zakończenie życzę tobie i zespołowi powodzenia

w pracy artystycznej, wdrażania nowych idei twórczych.

Chciałbym także wyrazić w imieniu polskich

fanów szacunek za dotychczasowe dokonania na polu

muzyki rockowej.

Dzięki! Bardzo miło to słyszeć (śmiech)

Anna Kozłowska & Włodzimierz Kucharek


Muzyka klasyczna zagrana na metalowo

Na Tomie Philipsie dziennikarz zawsze może polegać. I nagra świetny album, i

potem jeszcze wyczerpująco o nim opowie. Na łamach naszego periodyku jest już stałym

gościem, wręcz odnosi się do niego z pewnym sentymentem, ale chyba nawet nasi stali

Czytelnicy znajdą w poniższym wywiadzie coś ciekawego dla siebie. Skąd hasło "więcej klawiszy!",

co Tom myśli o Niemenie oraz jaki wpływ na amerykańskich muzyków ma czeska śliwowica?

- odpowiedzi czekają.

HMP: Tomek! Gratuluję nagrania kolejnego świetnego

albumu. Od naszej ostatniej rozmowy minęło

ładnych parę lat. Co się działo z While Heaven

Wept między wydaniem "Fear of Infinity" a "Suspended

at Aphelon"?

Tom Phillips: Cześć! Fajnie, że mogę znowu z tobą

rozmawiać! Jak zawsze bardzo dziękuję za okazywane

nam wsparcie! Fakt, kilka lat minęło. W międzyczasie

pojechaliśmy na dwie trasy z Promordial - jedną po

Europie i drugą po Stanach Zjednoczocnych (razem z

Alcest i Cormorant) oraz pojawiliśmy się na wielu wyjątkowych

festiwalach, wliczając w to Up The Hammers

w Grecji i ProgPower w Stanach. Dwukrotnie

wystąpiliśmy też na niemieckim Hammer of Doom,

za drugim razem grając jako główna gwiazda ponad

dwugodzinny epicki koncert, podsumowujący dwudziestopięcioletnią

historię While Heaven Wept!

"Suspended at Aphelion" w znacznej części powstawał

natomiast między końcem grudnia 2011r. a marcem

2012r. Można więc śmiało powiedzieć, że w ostatnim

czasie byłem bardzo aktywny i zajęty!

album który musimy dopiero zrobić - pomost między

"Fear of Infinity" i "Suspended at Aphelion", ale jeszcze

za wcześnie, by o tym mówić. Naturalnie, "Suspended

at Aphelion" to całkowicie nowy materiał,

który zawiera najświeższe próbki muzyki While Heaven

Wept. Jeszcze w lutym tego roku napisaliśmy nową

wersję "Lifeliness Lost", którą nagraliśmy w 36 godzin,

eksportowaliśmy ją do midi, a Mark Zonder nagrał w

niej swoje partie w ciągu dwóch dni! Mamy teraz naprawdę

sporo materiału, na kolejny album raczej nie

trzeba więc będzie długo czekać. Zamierzamy go nagrać

wkrótce; wciąż powstaje i jest dla nas bardzo ważny.

Będzie jeszcze głębiej zakorzeniony w szaleństwie

niż najnowszy… a wręcz w dalekiej przestrzeni kosmicznej.

Jestem ciekaw waszego procesu twórczego. Naszła

mnie taka myśl: Nowa Trylogia "Gwiezdnych Wojen"

nie dorównuje starej między innymi dlatego, że

krytyki, pozytywnych i negatywnych recenzji, ale

powiedzmy sobie szczerze, nie bierzemy wszystkiego

na poważnie… Nie można dać się ranić złym słowem

czy wierzyć w każde dobre. Czasami pewne rzeczy się

nie udają, jeśli na przykład pozwolimy zdominować się

terminom. Może to skutkować problemami technicznymi

oraz utratą spontaniczności. Mam swoje

"problemy" z każdym albumem. Są to małe niuanse i

detale, które zapewne drażnią tylko mnie, bo zawsze

czepiam się i analizuję wszystko pod mikroskopem, ale

zdaję sobie też sprawę, że łatwo popaść w przesadę.

Kiedy analizujesz każdy szczegół, stajesz się chorobliwie

krytyczny, a zawsze znajdzie się coś, co będziesz

poprawiał do usranej śmierci… Czasami znacznie

łatwiej jest powiedzieć sobie dość. I tak, nawet gdy

mówimy o "Suspended at Aphelion", to jego realizacja

pokrywa się tylko w 95 procentach z moją wizją.

Staramy się oddawać naszej twórczości sprawiedliwość,

ale wciąż są w niej rzeczy, które nadają się do

zmian, nawet jeśli tylko ja je widzę.

Są muzycy, którzy programowo nie słuchają cudzych

albumów, żeby się nimi nie inspirować, nie

zapożyczać podświadomie pomysłów. Co sądzisz o

takim podejściu?

Chyba należę właśnie do tej kategorii, ponieważ

oprócz zespołów, z którymi akurat dzielimy scenę, nie

słucham niczego innego właśnie z tego powodu - nie

chce ulegać jakimkolwiek inspiracjom. Mając na uwadze

ile muzyki wypływa prosto ze mnie - tylko bogowie

wiedzą skąd i dlaczego - ważne jest, by się zdystansować

od wszystkich zbytecznych spraw. To doskonałe

podejście, ponieważ skupianie się tylko na While

Wiem, że Jason (Lingle, klawiszowiec - przyp. red.)

dołączył do While Heaven Wept, gdy ciąża Michelle

(Loose-Schrotz, również grającej na klawiszach -

pryzp. red.) ograniczyła jej aktywność w zespole, lecz

teraz wszystko wróciło do normy a mimo to zostaliście

z parą klawiszowców. To trochę casus Janicka

Gersa z Iron Maiden, czy naprawdę potrzebujecie

dwóch muzyków odpowiedzialnych za ten instrument?

Zawsze mieliśmy sporo miejsca dla dodatkowych

instrumentacji w While Heaven Wept! Nasza muzyka

ma wiele warstw, jest z natury swej symfoniczna,

cztery ręce na klawiszach musiały dać ich jeszcze więcej.

Założenie było takie, żeby Michelle mogła grać

partie adagio, a Jason mógł zająć się ich wzmacnianiem

innymi tembrami, a także realizować się jako wokalista.

Muszę też wspomnieć o mojej miłości do Tangerine

Dream z lat 70-tych, do Eela Craig, jak również

do Klausa Schulze'a, Kitaro i Vangelisa. Otóż

dla mnie nie ma czegoś takiego jak za dużo klawiszy!

Wciąż dodaję nowe partie do utworów, gdy je gram!

Ostatnio rozważałem nawet rozszerzenie partii perkusji

i gitar!

Jak gra się i komponuje w siedmioosobowym zespole?

Toż to mała orkiestra, ale z indywidualistami na

składzie, co w przypadku muzyków orkiestrowych nie

jest pożądane.

Cóż, 95 procent muzyki While Heaven Wept wychodzi

bezpośrednio ode mnie, pozostałych zachęcam

do swojego wkładu, ale wiesz jak to jest, większość ma

swoje własne zespoły, więc to, co wymyślą, zazwyczaj

ląduje gdzieś indziej. Wyjątkami z ostatnich lat były

"Saturn And Sacrifice" z "Fear of Infinity", która

właściwie była kompozycją Scotta (Loose'a, drugiego

gitarzysty - A.N.), a Jason jest odpowiedzialny za część

szóstą "Suspended at Aphelion" (czyli "The Memory of

Bleeding"). Nie mam wątpliwości, że kiedyś wszyscy

będą komponować, ale stwierdziliśmy też, że zwykle

kiedy utwór nie wychodzi ode mnie, to po prostu nie

brzmi jak While Heaven Wept. Nie wiem czy się do

końca z tym zgadzam, ponieważ dużo zmieniamy i

pozwalamy utworom ewoluować, ale na pewno wszystkie

albumy spaja wspólna formuła, nieistotne jak

bardzo są one eksperymentalne i jak różnią się między

sobą.

Przy okazji premiery "Fear of Infinity" wspominałeś

mi, że wykorzystaliście już wszystkie pomysły z waszego

muzycznego archiwum i od teraz na waszych

albumach będą się pojawiać tylko świeże kompozycje.

Czy tak właśnie się stało tym razem?

Cóż, wciąż mamy trochę materiału w archiwach, z lat

1989-1990, ale nie jestem pewien, czy ten materiał

kiedykolwiek zostanie ujawniony. Oczywiście, jest też

Foto: Nuclear Blast

pisząc ją, George Lucas wykazał się nieznajomością

własnego materiału. Co jest zrozumiałe, bo filmowcy

często nie oglądają własnych filmów. Muzycy też

nieraz nienawidzą swoich utworów, zwłaszcza tych

najbardziej sztandarowych, które grali już tysiące

razy. A jak to jest z tobą? Czy pisząc materiał na

nowy album sięgasz po wasze poprzednie nagrania i

analizujesz co było w nich dobre, a co złe? Co się

spodobało, a co nie?

Wiesz, ponownie muszę podkreślić, że nie piszemy

muzyki intencjonalnie. Zawsze jest kosmiczna, jest

strumieniem podświadomości, wyrażamy przez nią nas

samych. Pozwalamy jej swobodnie z nas wypływać.

Rozwija się, czasami przez lata, aż w pewnym momencie

się materializuje… Prawdą jest, że granie tych samych

utworów w kółko może być wkurzające, ale dysponujemy

materiałem zebranym przez dwadzieścia

pięć lat i możemy przebierać w nim podczas tras. Jest

tylko kilka numerów, których nie bierzemy pod uwagę,

jednakże nawet kawałki, które napisaliśmy, gdy

byliśmy nastolatkami, wciąż są wartościowe. Chodzi

mi oto, że podczas występów staramy się wcześniejszy

materiał zagrać z szacunkiem dla całej dyskografii, a

nie tylko odegrać jako "reakcję" na wcześniejsze dokonania.

Oczywiście, jesteśmy gotowi na przyjmowanie

Heaven Wept i odrzucanie innej muzyki jest jak

odmładzanie się, wręcz jak odwiedzanie starego przyjaciela,

ale przynoszącego ze sobą całe doświadczenie i

bagaże życiowe ze sobą. Powiem ci szczerze, takie podejście

się naprawdę opłaca. "Suspended at Aphelion"

jest zupełnie inny od wszystkiego, co zostało wydane

w 2014 r., może nawet w ciągu ostatnich kilku lat…

może nawet od bardzo dawna…

Ale czy mimo to jesteś fanem innych zespołów, kupujesz

nowe płyty i chodzisz na koncerty? Możesz nam

kogoś polecić?

Jestem zapalonym i oddanym słuchaczem na inny

sposób. Pożeram muzykę! Nigdy nie jestem wystarczająco

nasłuchany, nigdy nie mam dosyć! Kupuję CD, LP

i gadżety - bezpośrednio od artystów, kiedy tylko jest

to możliwe, i chodzę na jak najwięcej koncertów. Nie

na ponad sto rocznie, jak to bywało w młodości, ale za

to czuję, że moje wybory mają znaczenie. Decyduję się

tylko na te, które mogą dostarczyć mi niezwykłych

przeżyć. Oczywiście odwiedzam też naszych przyjaciół

i kolegów, gdy grają w okolicy, by się przywitać i okazać

swoje wsparcie. Muszę także powiedzieć, że niesamowicie

było oglądać na żywo Primordial tak wiele

razy. To jeden z największych zespołów koncertowych

wszech czasów, z najwspanialszym frontmanem naszej

WHILE HEAVEN WEPT 89


ery! Widziałem tak wiele koncertów w moim życiu, ale

niewiele mogło równać się z tymi! Mam na myśli to, że

oni wciąż się rozkręcali i grali coraz lepiej! Wśród

innych zespołów, z którymi graliśmy wspólną trasę,

były też takie, który błyszczały na żywo, często bardziej

niż na płytach. Mówię tu o takich grupach jak

Argus, Orodruin, Vektor i Beelzefuzz, jak również o

naszych kolegach z Agalloch, Alcest i Cormoran...

Choć w tych ostatnich przypadkach akurat albumy są

równie wspaniałe. Co do nowych zespołów, które uważam

za godne uwagi, to powinieneś sprawdzić Doomocracy

z Grecji, ponieważ są oni doskonałym połączeniem

wczesnego Solitude Aeturnus i wokali, które

przypominają zarówno Roba Lowe'a i Midnighta

(RIP) z Crimson Glory! Ale przede wszystkim, muszę

wspomnieć o King Crimson, których kilka miesięcy

temu widziałem na ich raczej nieoczekiwanym tegorocznym

tournée. Niewątpliwie największy zespół jaki

kiedykolwiek widziałem na żywo, a w dodatku grał

wówczas materiał w dużej mierze wyjęty z lat 70-tych,

na deskach sceny występowali z kolei muzycy łączący

wszystkie epoki... Mój przyjacielu, zapewniam cię, że

ten pojedynczy koncert był najwspanialszym, na jakim

byłem w ciągu czterdziestu lat! Nadal jestem zszokowany.

Doprowadził do tego, że zaopatrzyłem się we

wszystkie wydawnictwa związane z obchodami 40-

lecia istnienia King Crimson, w tym trzy zestawy, które

zawierają ponad sześćdziesiąt płyt z materiałem,

który został nowo zremasterowany, a także sporo niepublikowanych

dotąd utworów!

Swoją drogą lubisz Arcturus? Momentami udaje

wam się wykreować podobną, kosmiczną atmosferę.

Na "Suspended at Aphelon" słychać to wyjątkowo

wyraźnie.

Uwielbiam Arcturus! Zawsze ich lubiłem. Właściwie

jeszcze od siedmiocalowego "My Angel", a "La Masquerade"

i kolejne ich albumy są jednymi z najbardziej

unikalnych, ciekawych i naprawdę progresywnych muzycznie

rzeczy, jakie kiedykolwiek ujrzały światło dzienne...

Naprawdę są poza wszelką klasyfikacją i konkurencją.

Nie mam wątpliwości, że Arcturus wywiera

jakiś wpływ na While Heaven Wept, ale mam na

myśli przede wszystkim typowe dla nich rozmywanie

wszelkich granic muzycznych. Nasze korzenie oczywiście

różnią się od ich. Wywodzimy się ze sceny doom

metalowej i Stanów Zjednoczonych, ale myślę, że

odkrywamy podobne zakątki wszechświata!

A właśnie, przypomniałem sobie, że parę lat temu

sprezentowałem ci płytę "Enigmatic" Czesława

Niemena, ale ciągle zapominam zapytać o twoje

wrażenia.

Uwielbiam ją! Wzbudziła we mnie całą falę skojarzeń

i wspomnień - od "Atom Heart Mother" Pink Floydów

po późną twórczość Pära Lindha, od Pell Mell

po Eela Craig. Oczywiście największe wrażenie robią

wokale, które są fenomenalne! Takiego zasięgu i potęgi

spodziewałbyś się na przykład po młodym Ianie

Gillanie. Świetna rzecz!

Pytanie trochę nie na czasie, ale co myślisz o ostatnim

albumie Black Sabbath? Wszyscy są zgodni w

tym, że jest to album wtórny, ale dla jednych to jest

w nim najwspanialsze, a dla drugich jest najgorsze.

Nawet go kupiłem... Myślę, że to dobra płyta. Minęło

trochę czasu odkąd go słuchałem, ale to oczywiste, że

Iommiemu nie brakuje fantastycznych pomysłów, czy

ciężkich riffów. Myślę, że to był dla nich wielki

wysiłek... Nie przeszkadza mi fakt, że album jest bardzo

doomowy. Czuć, że wokale są najsłabszą częścią.

Zawsze też będę wolał Billa Warda na perkusji (bez

urazy Brad!). Produkcja jest odrobinę zbyt nowoczesna

jak na mój gust. Wszystko co mogę powiedzieć, to

to że mi się podoba, ale mógł być lepszy, to na pewno...

Jednak jak wielu innych artystów z 60-tką na karku nagrywa

materiał, który tak miażdży? Oczywiście nie

tylko dla mnie spełnieniem marzeń byłby dopiero kolejny

album Black Sabbath z Dio.

Foto: Nuclear Blast

"Suspended at Aphelon" wydaje się logicznym

rozwinięciem "Fear of Infinity". Znowu stawiacie na

krótsze kompozycje, ale tym razem wszystkie utwory

tworzą jedną suitę, prawda?

"Suspended at Aphelion" jest rzeczywiście jednym

kawałkiem, podzielonym na jedenaście oddzielnych

utworów. Dla mnie stanowi epicką całość... Naprawdę

nie potrafię myśleć o poszczególnych częściach jak o

oddzielnych utworach. Nie wybraliśmy też z tego albumu

żadnego singla. Podtytuły nie odnoszą się do różnych

utworów, a nazywają jedynie rozdziały znacznie

większego dzieła. Często wskazują na zmianę nastroju

lub rozwoju w fabule. "Suspended at Aphelion" powinien

być postrzegany jako element dużej formy, jak

"Thus With a Kiss I Die", "The Furthest Shore" i

"Finality". Jest to logiczna ewolucja While Heaven

Wept... To tak naprawdę połączenie wszystkich tych

numerów.

Płyta jest tak wspaniale skondensowana, a poszczególne

utwory zlewają się ze sobą, więc nie tylko łyka

się ją w całości, ale wręcz po tych 40 minutach myśli

się: "Super, więc teraz będzie drugi utwór?" Zupełnie

nie odczuwa się przy niej upływu czasu.

Racja! Należy go traktować jak jedną długą podróż. Jak

zauważyłem wcześniej, słuchanie pojedynczych utworów

nie przyniesie zamierzonych rezultatów. Radzę

słuchać wielokrotnie całość, by maksymalnie ją zrozumieć

i docenić. Jest wiele warstw, które trzeba oderwać

i przetrawić... Łatwa przyswajalność materiału jest złudzeniem...

Jest on harmonicznie bardzo skomplikowany,

duży nacisk kładziemy na kontrapunkty. Słuchanie

go naprawdę wymaga pełnego zaangażowania,

gdyż można łatwo przegapić wiele szczegółów... Mam

nadzieję, że to co mówię ma sens. Ale myślę, że to zaleta!

Byłoby źle, gdyby słuchacz nudził się w połowie

płyty!

Twoje teksty zawsze były bardzo osobiste. O czym

tym razem piszesz? Jakie wydarzenia służyły ci natchnieniem?

"Suspended at Aphelion" to kolejny rozdział w historii

mojego życia, ponownie bardzo osobista podróż

dotycząca specyficznego pościgu, którego pomimo

wszystkich moich wysiłków i nadziei nie udało się

dokończyć. Tam naprawdę nie ma potrzeby, żebym

wchodził w szczegóły. Pozwól jednak, że wyjaśnię, iż

"aphelium" to najdalszy punkt od Słońca, a Słońce w

tym przypadku jest metaforą wszystkiego, dążenia w

określonego kierunku z wielką pasją... Wiesz, poszukiwanie

oświecenia, pokoju, miłości, trzeźwości czy sukcesu

- dla każdego będzie ono znaczyć co innego. W

rzeczywistości jednak jest tak, że czasem mimo wszystko

wiara, nadzieja, serce nie wystarczają, a pewne rzeczy

pozostają niedostępne, nieosiągalne.

Po raz pierwszy od czasów waszych demówek sięgnęliście

po growlujący wokal. Skąd ten pomysł i kto

odpowiada za jego wykonanie?

Właściwie, to już drugi raz od czasu tamtego demo, ale

i tak minęło jakieś jedenaście lat od czasu ich ostatniego

wykorzystania (w utworze tytułowym z "Of Empires

Forlorn)! Sam zająłem się nimi, tak jak poprzednio,

ponieważ nie mógłbym za nic ryzykować uszkodzenia

głosu Raina (Irvinga, wokalisty - przyp. red)!

Powody ich wykorzystania są proste: akcentują moment,

w którym Ikar spada z nieba... a raczej nasz bohater,

który identyfikuje się tu z Ikarem. Są to krzyki

rozpaczy, gniewu; opisują, jak skrzydła są trawione

przez ogień i wreszcie gdy zanurza się w morzu.

Na albumie pojawiło się paru znakomitych gości. Od

kogo wyszedł ten pomysł i czyja zasługa w tym, że

udało się ich zaangażować?

Jest pięciu gości na albumie, w uzupełnieniu do "regularnych"

siedmiu członków zespołu, z których jednym

jest Kevin, nasz inżynier, który przyczynił się do kilku

dodatkowych dźwięków klawiszy (Tak! Więcej klawiszy!),

efektów i warstw. Poza tym mamy Marka

Zondera (Warlord, ex-Fates Warning), który bębni na

całym albumie, Victora Arduiniego (współzałożyciela

Fates Warning), który zagrał najbardziej epicką solówkę

w swojej karierze, mojego kolegę z dzieciństwa

Christophera Ladda na gitarach klasycznych (ma

nawet doktorat z gry na klasycznej gitarze), a jeden z

moich kolegów ze szkoły muzycznej, którego uczę,

Mark Shuping, jest odpowiedzialny za wszystkie wiolonczele

i inne instrumenty smyczkowe. Co do sensu

ich zaangażowania, to zależało mi na wykorzystaniu

ich wyjątkowych umiejętności.

Jesteś niezwykle płodnym muzykiem, ale też grałeś w

wielu zespołach. Ostatnimi czasy jednak skupiasz

się na macierzystej kapeli.

Kiedyś sądziłem, że potrzebuję obracać się w różnych

stylach, by uporządkować swoją muzyczną tożsamość.

Byłem członkiem grup grających od progresywnego

rocka, black metalu i death metal, przez doom, a na

awangardzie kończąc. Jak większość członków zespołu.

W pewnym momencie granice gatunków się dla mnie

zatarły, co odbiło się na czterech ostatnich albumach

While Heaven Wept. Każdy z nas ma muzykę w swoim

DNA i bezsensowne jest skupiać się na zbyt wielu

stylach.

Orientujecie się już z jakim przyjęciem spotkał się do

tej pory "Suspended at Aphelon"?

Minęło tylko kilka tygodni od wydania albumu, więc

jest to trochę za wcześnie, abym mógł na ten temat się

wypowiedzieć. Szczególnie biorąc pod uwagę, że ten

album potrzebuje trochę czasu, aby móc go w pełni

zrozumieć. Wiem, że zbił wiele osób z tropu, ponieważ

jest tak mocno zakorzeniony w muzyce klasycznej,

bardziej dynamiczny i atmosferyczny aniżeli pompatyczny,

zupełnie inny od "Fear of Infinity". Myślę, że

ostatecznie będzie to album, który podzieli publikę.

Trudno go zrozumieć, jeśli nie jest słuchany wielokrotnie

i z uwagą. Na pewno nie jest też dla każdego, ale

przecież While Heaven Wept też nigdy nie był

zespołem dla każdego. Wiem za to, że na sto opublikowanych

do tej pory recenzji dosłownie dziewięćdziesiąt

było wspaniale pozytywnymi. Uznanie krytyki nie

zawsze przekłada się na sprzedaż, ale na pewno jest

miłe. Potwierdza, że podążanie własną ścieżką jest najlepszą

drogą z możliwych, ale o tym wiemy przecież

nie od dzisiaj. Bycie szczerym wobec samego siebie - to

jest jedyna prawda jaką wyznajemy!

Czytujesz więc recenzje waszych płyt. Już nieraz

mówiliśmy o tym, że waszej muzyki nie sposób

przypisać do jednego gatunku. Sam kiedyś określiłeś

ją jako "metal z sercem i duszą". Z jakim najdzi-

90

WHILE HEAVEN WEPT


wniejszym, zupełnie nietrafionym porównaniem

się spotkałeś?

Czytam wszystkie opinie, które można

znaleźć, i kataloguję każdy artykuł, wywiad,

recenzję "Suspended at Aphelion"

na Facebooku dla każdego, kogo

choć trochę obchodzimy... Dobre, złe,

brzydkie - wszystkie bez wyjątku tam

są! Nawet jeśli negatywne recenzje bolą,

nawet jeśli otrzymujemy pozytywne,

wszystko to musi zostać ujawnione. Nie

bierzemy wszystkiego do serca. Każdy

ma prawo do wyrażania swoich opinii!

Wierzymy w wolność słowa i wypowiedzi.

Najdziwniejsze porównanie…

prawdopodobnie określenie naszej muzyki

jako "Celine Dion Metal". Naprawdę

nie wiem skąd ta osoba wytrzasnęła

to określenie, ale nie wydaje mi się,

żeby każdy w metalowym światku

potrafił rozpoznać wpływ polskiego

kompozytora Mikołaja Góreckiego na

"Suspended at Aphelion"! Nie widzę

też najmniejszego sensu w doszukiwaniu

się w naszej muzyce power metalu -

nie brzmimy przecież jak Edguy, Hammerfall,

Stratovarius… Szybkie, melodyjne

aspekty While Heaven Wept

wypływają bardziej z Holy Terror,

Forbidden, Artillery, jak również z

wczesnego Fates Warning, Queensryche

czy Crimson Glory! Najfajniejsze

jest, że "Suspended at Aphelion" ludzie

porównują do wszystkiego - od Genesis,

Pink Floyd, King Crimson do

Artcurus, od Dimmu Borgir do Dead

Can Dance, od Fated Warning do

Queen… i Queensryche!

Planujecie pojechać w trasę koncertową?

Jest nadzieja zobaczyć was w

Europie?

Zamierzamy zaplanować kilka koncertów...

Byłoby spełnieniem marzeń,

gdyby udało się dotrzeć do większej

liczby miejsc, niż kiedykolwiek wcześniej,

w tym do kilka krajów, do których

jeszcze nie zawitaliśmy. Jednakże

Foto: Nuclear Blast

wszystko zależy od promotorów, by to

oni zwrócili się do nas i przede wszystkim do Rock

The Nation, a także fanów, którzy będą zachęcać ich

do tego. Tak czy inaczej nic nie planujemy przed rokiem

2015, ponieważ zbliżamy się do okresu ferii

zimowych. Tak, zima nieuchronnie się zbliża i nawet

jeśli to jest dobry klimat dla naszej muzyki, to nie jest

on dobry dla muzyków! Będziemy gotowi na wizytę w

Europie w przyszłym roku i to najszybciej jak tylko się

da. Zachęcamy do wspierania "Suspended at Aphelion"

bez względu na okoliczności pogody!

Z kim chcielibyście zagrać? Ostatnio dobieraliście

partnerów nie według przynależności do konkretnego

gatunku, lecz według emocji, jakie niesie w sobie ich

muzyka. Świetny klucz! Z Primordial i Alcest tworzyliście

znakomity miks!

Wiesz, zastanawiałem się nad tym ostatnio, ale nie

znalazłem żadnej odpowiedzi… Z przyjemnością dzieliłbym

scenę z Primordial raz jeszcze… Nawet jeśli to

oni byliby headlinerami! Kto by nie chciał pójść na taki

koncert? Oczywiście, Alcest też byłby cudowny… Trochę

dojrzeli i nie miałbym nawet nic przeciwko supportowaniu

ich. Osobiście wolałbym coś nieoczkiwanego,

jak choćby znaleźć właściwą grupę grającą muzykę progresywną

czy nawet post-rockową jak Mono, This

Will Destroy You czy waszą polską Tides From Nebula.

Tak czy inaczej, jesteśmy otwarci na propozycje…

Aczkolwiek wolałbym postawić na różnorodność,

aniżeli dosłownie na emocje czy zakres stylistyczny.

Swoją drogą ci pierwsi też lada dzień wydają nowy

album (25 listopada, rozmowę przeprowadziliśmy

dwa tygodnie wcześniej - przyp. red.). Podekscytowany?

Jak najbardziej! To będzie jeden z najlepszych albumów

2014 roku i nie mogę się doczekać swojej własnej

kopii, które zamówiłem jeszcze w przedsprzedaży. Kocham

produkcję tego albumu… Do tego zawiera znakomite

numery! Primordial jest jednym z tych zespołów,

które nigdy mi się nie znudzą! Jednakże nie mam

wątpliwości, że ten materiał na żywo będzie jeszcze

mocniejszy!

Cały czas mam głęboko w pamięci wasz występ na

Metalfeście w czeskim Pilźnie w 2011 r., a także

degustację śliwowicy bezpośrednio po nim! Pamiętasz

to jeszcze? Jim (Hunter, basista - przyp. red) nie

sprawiał wam potem problemów? Po kilku głębszych

ledwie stał na nogach, choć to wielki facet.

(Śmiech) Taaak! Myślę, że zarówno Jim jak i ja spowodowaliśmy

tam trochę problemów! Czeski alkohol jest

zabójczy! To była bardzo emocjonująca noc. Abstrahując

od tego, że byłem całkowicie zchlany, był to też

ostatni dzień trasy, a ja czułem się tak jakbyśmy dopiero

ją zaczynali… Trudno było nam odmówić, kiedy

każdy podchodził do nas i chciał się napić, więc było

absolutnie zajebiście i to każdej nocy. Cóż mogę więcej

powiedzieć? Następnym razem tylko Jim (albo Rain)

będą pić. Ja jestem trzeźwy od dziewiętnastu miesięcy…

Może to w każdej chwili ulec zmianie, choć raczej

jest to wątpliwe. Nie oznacza to jednak, że odpuszczę

sobie wybryki i szaleństwo, które będzie na wyciągnięcie

ręki! Ach, te kroki w Pilźnie były zabójcze (Jim

schodził ze schodów na czworaka, najpierw wykonując

kroki nogami, a potem rękami - przyp. red.)!

Pracujecie już z Nuclear Blast od kilku lat. Jak układa

się wasza współpraca? Czy odczuwasz wyraźnie,

jak poparcie giganta przekłada się na wasze możliwości

twórcze?

Jeśli chodzi o "Suspended at Aphelion", to nie moglibyśmy

być bardziej zadowoleni z reakcji i wsparcia

Nuclear Blast. Czuje się, że oni naprawdę stoją murem

za tym albumem i za While Heaven Wept. Na

pewno wykorzystali wszystkie z możliwych środków,

aby świat się o nim dowiedział. Byliśmy z nimi prawie

w stałym kontakcie przez ostatnich kilka miesięcy.

Pracowali z nami razem jako zespół. Naprawdę nie

mogę narzekać. Mam tylko nadzieję, że cały ten wysiłek

nie pójdzie na marne. To znaczy dla mnie i dla

zespołu "Suspended at Aphelion" jest wydawniczym

sukcesem, ale jestem pewny, że Nuclear Blast ma

bardzo różne definicje sukcesu, szczególnie jeśli chodzi

o sprzedaż! Mam nadzieję, że ludzie będą kupować tę

płytę. Nie zawiodą się!

A propos poprzedniego pytania, wspominałeś

mi kiedyś, że twoim marzeniem

jest nagranie albumu z orkiestrą,

bo to jest dla While Heaven Wept naturalny

partner. Czy widzisz obecnie

szansę wcielenia tej wizji w życie? Na

"Suspended at Aphelon" mamy już

skrzypce i wiolonczelę.

Na pewno zbliżyliśmy się do jego realizacji

i zdecydowanie chciałbym, żeby

kiedyś ziściło się ono w całości. Właściwie

"Suspended at Aphelion" można

by łatwo rozpisać na orkiestrę, biorąc

pod uwagę, że tak naprawdę zawiera

muzykę klasyczną zagraną przy pomocy

typowo rockowego instrumentarium.

Rzecz jasna oprócz partii wiolonczeli i

skrzypiec. Na "Suspended at Aphelion"

znalazło się ponadto wiele potężnych

partii chóru. Odegranie i odśpiewanie

albumu przez orkiestrę i chór byłoby

ogromnym przedsięwzięciem, ale

dlaczego nie miałoby dość do jego realizacji?

Poważnie, to wszystko ma sens!

W przyszłym roku będziecie obchodzić

25-lecie istnienia (jeśli liczyć od przemianowania

zespołu w 1991r.). Czy planujecie

jakieś specjalne obchody? Może

koncertowe DVD?

Właściwie to w tym miesiącu mija 25 lat

(pierwsze wcielenie zespołu powstało z

kolei w 1989r. - przyp. red.), więc dla

nas to szczęśliwa rocznica! Zasadniczo

"Suspended at Aphellion" jest albumem

upamiętniającym ten kamień milowy

i to o wiele lepiej niż płyta DVD lub

jakakolwiek kompilacja. Prezentuje on

nas jako zespół natchniony i głodny

komponowania. Nie ma porównania

między naszą obecną kondycją, a tą

sprzed ćwierćwiecza! Nie mówię, że

wszystko co wydaliśmy wcześniej jest do

niczego, ale szczerze mówiąc teraz tak

dużo nowej muzyki czeka na wydanie,

że wolę skupić się na niej, nie zaś na

refleksji nad przeszłością. Na tę może

kiedyś sobie pozwolę, kiedy życie trochę

spowolni.

Od pewnego czasu While Heaven Wept jest na fali

wznoszącej. Patrząc na waszą działalność wstecz,

byłbyś w stanie wskazać moment, w którym nastąpił

ten przełom i wszystko zaczęło zmierzać ku dobremu?

Myślę, że już o tym wspominałem, kiedy rozmawialiśmy

ostatnim razem, ale w zasadzie mój pogląd nadal

jest to aktualny. Otóż nagranie każdego albumu jest

największym sukcesem i krokiem naprzód. Chciałbym

powiedzieć, że przełomem była realizacja "Of Empire

Forlorn", "Vast Oceans Lachrymose", a teraz "Suspended

At Aphelion". Jako znaczący mógłbym też

wskazać moment, w którym Rain i Jason dołączyli do

zespołu. Tak dużo działo się na przestrzeni tych lat, że

trudno mi jednak wskazać konkretne chwile. Nasza

muzyka ewoluuje, ale naprawdę nie zakładaliśmy pięcia

się w górę. Nie udało nam się osiągnąć poziomu bliskiego

prawdziwej sławy i popularności, zawsze będziemy

podziemną anomalią, ale jesteśmy z tego zadowoleni

i nie ogranicza to nas w jakimkolwiek stopniu. Jesteśmy

szczęśliwi z etapu, na jaki znajdujemy się w

danym momencie, i nie zmieni się to tak długo, jak nadal

będziemy mogli nagrywać albumy i grać muzykę na

żywo. Miejmy nadzieję, że po drodze mając też wpływ

na czyjeś życie.

Nic tylko życzyć wam dalszych sukcesów! Do zobaczenia

na trasie mam nadzieję!

Dzięki! Doceniam tę szansę - było miło znów rozmawiać!

Na pewno zobaczymy się już wkrótce! Wszystkiego

najlepszego życzę nie tylko tobie, ale także

każdemu z was z osobna!

Adam Nowakowski

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

WHILE HEAVEN WEPT 91


HMP: Zaglądając do twojej biografii można się zorientować,

że dosyć późno, bo w wieku 27 lat zdecydowałeś

o założeniu kapeli rockowej. Co stało się impulsem

takiej decyzji?

Nick Barrett: Nie, nie w wieku 27 lat. Zacząłem jak

miałem 17 lat! Chciałem być muzykiem odkąd skończyłem

11 lat.

Znasz z autopsji Złotą Erę Rocka, czyli lata 70-te.

Praktycznie dorastałeś z tą muzyką. Zeus Pendragon

rozpoczynał karierę od grania coverów. Na waszej

setliście byli między innymi Jimi Hendrix, Led Zeppelin,

Fleetwood Mac i Santana. Skąd zainteresowanie

taką właśnie muzyką, która może z wyjątkiem

Santany swoje korzenie znajduje w bluesie?

Muzyka bluesowa była wspaniałym wpływem, ma wiele

do zaoferowania jeśli chodzi o wyczucie, inspirowała

wielu gitarzystów, wiele standardów ma w sobie wiele

właśnie z bluesa.

Debiut na "żywo" Zeus Pendragon , występ w obskurnej

Marshall Rooms w Stroud to totalna porażka

czy niezły jak na debiut koncert? Słyszałem, że w

jego organizacji "maczał palce" twój brat Patrick?

To był niesamowity koncert, tamtej nocy po gigu nie

mogłem spać, tak byłem nią podekscytowany. Tak,

mój brat miał wielu przyjaciół w szkole, więc klub był

wypełniony po brzegi.

Medialne plotki wspominają, że właśnie wtedy podjąłeś

decyzję o pożegnaniu ze szkołą i nauce gry na

gitarze. Twoimi idolami byli Hendrix, Jimmy Page

czy Peter Green, a może jeszcze ktoś inny?

Od marzeń do rzeczywistości

Pendragon, jeden z najbardziej zasłużonych zespołów klasyfikowanych oficjalnie

pod szyldem neo-progressive rock, choć zamykanie sztuki muzycznej kwartetu w jednej szufladzie

wydaje się nieporozumieniem, ponieważ "Dumny Rycerz" przekracza wielokrotnie

granice różnych gatunków, tworząc po prostu bardzo dobrą muzykę. Jego kariera, rozwój i

niewątpliwe sukcesy wiążą się nierozerwalnie z postacią "ojca-założyciela" formacji Nicka

Barretta, który od ponad 35 lat komponuje, pisze teksty, śpiewa i gra na gitarze, kształtując

wizerunek artystyczny tej, współcześnie można napisać, ikony muzyki rockowej. Przez wiele

lat aktualni i byli członkowie zespołu dbali o jego rozkwit, w efekcie czego płyty Pendragon

stały się oczekiwanym składnikiem każdej ambitnej kolekcji fonograficznej, a muzycy kreujący

jego styl należą, szczególnie w Polsce do grona zawsze mile widzianych i szanowanych

gości. Także najnowsze wydawnictwo "Men Who Climb Mountains", czekające na swoją premierę,

elektryzuje emocje fanów na całym świecie. Już niedługo każdy otrzyma okazję, aby

w spokoju i skupieniu posłuchać nowych artystycznych przemyśleń kwartetu, a w oczekiwaniu

na ten moment można uzupełnić swoją wiedzę zapoznając się z treścią wywiadu z

Nickiem Barrettem, głównym "inżynierem" projektu Pendragon.

Jak również Ritchie Blackmore, Carlos Santana…

Pamiętasz swoją pierwszą gitarę, którą kupiłeś czy

otrzymałeś w prezencie? Dlaczego zdecydowałeś się

na gitarę? Brałeś lekcje gry czy jesteś samoukiem?

Próbujesz grać także na innych instrumentach?

Jestem samoukiem. Moja matka kupiła mi gitarę za

osiem funtów, to była klasyczna Landola, wciąż ją

mam na ścianie w mojej szopie. Grałem na pianinie i

brałem sporo lekcji, moje serce było szczerze oddane

gitarze, ale cieszę się, że grałem na pianinie, nawet jeśli

nienawidziłem lekcji i ciągłego ćwiczenia, ponieważ

bardzo pomogło mi to przy pisaniu mnóstwa muzyki

na klawiszach, właściwie to nawet gram kilka pianinowych

partii na nowym albumie i kilka klawiszowych

solówek.

Foto: Pendragon

Twój styl gry na gitarze klasyfikuje się dzisiaj w tej

samej kategorii co David Gilmour czy Steve Rothery,

zaznaczając, że grasz zwykle skomplikowane i

niezbyt szybkie partie z wykorzystaniem całej skali

efektów gitarowych. Jaką radę dałbyś początkującym

gitarzystom, którzy chcieliby wypracować tak jak ty

własny autorski, rozpoznawalny styl?

Aby znaleźć własny rozpoznawalny styl musisz uzewnętrznić

siebie i odnaleźć siebie! Jedyną radą jaką

mogę dać, to grać tak, jakby był to twój ostatni dzień

na Ziemi, kochać to, co robisz i słuchać tak wielu gitarzystów

ilu zdołasz, a wtedy znajdziesz swój własny

styl.

Kto zaproponował usunięcie mitologicznego Zeusa z

nazwy zespołu i pozostawienie członu Pendragon,

oznaczającego imię ojca Króla Artura? Interesowały

cię w przeszłości legendy arturiańskie?

Sądzę, że był to najpewniej Julian. Tak, jestem zainteresowany

legendami arturiańskimi, tu gdzie mieszkam

w Zjednoczonym Królestwie jest ich naprawdę

sporo.

Czy twoim zdaniem w karierze zespołu rockowego

potrzebny jest tak ulotny czynnik jak szczęście? Wy

mieliście sporo szczęścia spotykając na swojej drodze

promotora i managera Grega Linesa.

Cóż, Greg zaprosił nas do Marillion, więc zagraliśmy

razem wiele koncertów, które bardzo nam pomogły.

Przełomem w karierze Pendragonu były współpraca i

wspólny koncert z Marillion w 1982r. w Gloucester.

Zdobyliście wtedy szerokie grono słuchaczy, czego

efektem był koncert w ramach Reading Festival

przed ponad 30-tysięczną publicznością. Jak wspominasz

tamte czasy? Przyjaźń z Marillion trwa do dzisiaj?

Nie, widzimy się obecnie raczej rzadko, ale dość często

widuję Fisha, widziałem też Steve'a Rothery'ego na

koncercie Stevena Wilsona kilka lat temu. Ostatnio

trochę rozmawiałem z Markiem Kellym na Loreley

Festival i na koncercie Fisha.

Jak powstał pierwszy autorski repertuar Pendragon

zaprezentowany na longplayu "The Jewel"? Skąd

wziął się pomysł na granie takiej muzyki, określanej

często jako neo-progressive rock, a nie innej, może

bardziej komercyjnej?

Oczywistym krokiem na przód od grania coverów Led

Zeppelin było rozpoczęcie pisania własnej muzyki i zaczynaliśmy

wgryzać się w jazz rock i rock progresywny

w rodzaju Genesis, Camel, Jeana Luca Ponty'ego i

Larry'ego Carltona, bardzo ceniliśmy też Steely Dan.

Komercyjna muzyka nie interesowała nas, chcieliśmy

grać coś bardziej złożonego, z dużą ilością gitarowych

solówek i klawiszowych melodii.

Wypracowanie stylu zespołu trwa często przez wiele

lat. Wam udało się to dosyć szybko, bo album "The

World" zaliczany jest do klasyków, bez słabych punktów,

uwielbiany przez fanów na całym świecie. Od

jego edycji minęło wiele lat, a muzyka nie zestarzała

się ani odrobinę. Czy pokusiłbyś się o wskazanie najmocniejszych

stron waszego muzycznego wizerunku?

Czy powracasz czasami do słuchania Waszych

starszych płyt, czy stanowią one zamknięty rozdział?

Czasami słucham naszych starych płyt, moim faworytem

jest "Not Of This World". Jestem bardzo dumny

z naszych starych albumów, ale muzycznie musisz iść

naprzód i próbować różnych innych rzeczy, zmieniasz

się też jako osoba, więc niepodobne byłoby stworzyć

coś identycznego jak tamten album - jest unikalny i

stosowny do tamtego czasu.

Trzy lata przed wydaniem "The World" w 1988 roku

nastąpiły w życiu Pendragon cztery ważne wydarzenia:

a) opublikowaliście swój drugi album "Kowtow",

Tak, nasz pierwszy album z naszej własnej wytwórni

Toff Records.

b) Clive Nolan został nowym klawiszowcem. Clive

to ponoć twój kumpel z dzieciństwa? Jak doszło do

tego, że po odejściu Cartera, został on nowym członkiem

waszej ekipy?

Nie widziałem Clive'a od wielu lat, ale kiedy odszedł

Rik, zaczęliśmy nagrywać dema z Peterem i zrobiliśmy

rekonesans po wytwórniach próbując znaleźć dobry

kontrakt i wtedy zatrzymaliśmy się w domu Clive'a

niedaleko Londynu, gdzie rozmawialiśmy o tym,

że potrzebujemy nowego klawiszowca i on się nam zaoferował.

c) Także w 1988 założyliście własny label, Toff Records.

Co was skłoniło do takiej decyzji? Czy Toff

Records zajmuje się wydawaniem wyłącznie waszych

płyt, czy promuje także innych artystów?

Mogliśmy nie otrzymać kontraktu, więc zdecydowałem

się sprzedać swoje własne nagrania. Toff Records

była stworzona tylko dla potrzeb Pendragon, jednakże

zrealizował też jedną płytę zespołu A Million Blues.

d) Waszym współpracownikiem został Simon Williams,

twórca charakterystycznych grafik wydawnictw

Pendragonu. Traktujecie go jak członka zespołu?

Williams ma wolną rękę w projektowaniu okładek

Waszych płyt, czy ulega czasami sugestiom z waszej

strony?

Nie, miałem listę wielu rzeczy, które chciałem zobaczyć

na okładce i Simon mógł to umieścić i sprawić, że

będzie właśnie taka, jednakże czasami mam tyle pomysłów,

że czasami zastanawiam się jak on je wszystkie

mieści, ale zawsze mu się to udaje, ma niezwykłe wyczucie

perspektywy.

92

PENDRAGON


Pendragon to w kwestiach programowych, stricte

muzycznych twór demokratyczny, czy ostateczne

decyzje należą do Ciebie jako muzyka, założyciela

bandu? Zdarza wam się pokłócić w sprawie doboru

utworów na płytę? Nowy materiał tworzycie w czasie

wspólnego jamowania czy wymieniacie się plikami

w sieci?

Piszę całą muzykę i słowa samodzielnie, nawet partie

klawiszy, perkusji i basu. Robię demo skończonych numerów

w Pro Tools, potem daję je do zagrania pozostałym

członkom zespołu, by zagrali je po swojemu i

zgodnie ze stylem i osobowością.

Kwartet Pendragon to czwórka artystów tworzących

przez długie miesiące kontury nowych songów, czy

krótkodystansowcy, którym potrzeba niewiele czasu

na stworzenie ostatecznej wersji nowego materiału?

Macie ulubione miejsce swojej pracy?

Jak powiedziałem piszę całą muzykę sam, więc idzie to

bardzo wolno i często zabiera to dwa, trzy lata , ponieważ

jest wiele rzeczy do uwzględnienia. Pracuję w moim

domu, nie lubię udawać się sam do jakiejś salki, lubię

widzieć ludzi szwędających się po mieszkaniu, robiących

sobie kawę albo oglądających telewizję. Chodzenie

do wydzielonego pokoju według jakiegoś planu

jest trochę przytłaczające, depresyjne.

Moja przygoda z muzyką Pendragon zaczęła się w

1991 roku wraz z publikacją "The World". Uważam,

że na tej płycie udało się połączyć w monolit kilka

ważnych komponentów: śliczne tematy melodyczne

+ klarowne i bogate brzmienie - wielowymiarową

strukturę+ udane partie solowe + specyficzną dla

zespołu nastrojowość + twój wokal nabrał pewności

i zarazem jakości. Czy niewątpliwy sukces płyty,

która nie jest przecież "radiowa", był dla was zaskoczeniem?

Wiele ludzi lubi "The World" ponieważ to nasz najszczerszy

album, nie miał być komercyjny, chcieliśmy

stworzyć naprawdę dobry materiał z dobrym producentem

i dobrą grafiką. Odnoszę wrażenie, że to właśnie

wtedy tak naprawdę się narodziliśmy.

W programie "The World" znalazła się także rozbudowana

kompozycja "Queen Of Hearts" należąca od

początku do kanonu twórczości Pendragon. Lubicie

tworzyć tak złożone dzieła? Co Was w nich pociąga?

Czy wykonanie takiego monstrum na koncercie to

duże wyzwanie dla zespołu czy zadanie lekkie, łatwe

i przyjemne?

Tworzenie długich numerów albo utworów, które będą

się dobrze ze sobą łączyć jest dobre, ponieważ ma się

wtedy wrażenie długiej podróży, szukasz różnych emocji

i uczuć. Zawsze też jest ciężej zagrać coś dłuższego

niż krótszego.

Obok "Queen Of Hearts" na dysku znalazły się praktycznie

same hity rocka progresywnego. Po latach

intensywnej i ciężkiej pracy nadeszła ulga, że oto

osiągnęliście status rockowego autorytetu, czy potraktowaliście

popularność albumu jako impuls do

zdobycia kolejnych etapów na drodze do rozwoju?

"The World" przyniósł nam wielu nowych fanów i dobrze

się sprzedawał, miał wiele dobrych recenzji, więc

była to dla nas pozytywna motywacja, aby Pendragon

trwał dalej.

To miłe uczucie przekonać się, że wraz z publikacją

"The World" doszliście do punktu Waszej kariery, w

którym każdy kolejny album wywoływał dyskusje i

ekscytację słuchaczy? Jak odbierasz bardzo dobre

oceny waszych wydawnictw, jako motywację do dalszej

pracy, czy być może jako zaspokojenie wewnętrznej

próżności i poczucia sławy?

Cóż, sława to dość powierzchowna sprawa! Dla mnie

zawsze najważniejsze była czysta kreatywność, by

stworzyć najlepszą rzecz na jaką cię stać, nawet jeśli

spędzisz nad tym mnóstwo czasu, ślęcząc nad klawiszami,

pisaniu i ponownym pisaniu całej muzyki. Tworzenie

jest czymś co łączy ludzi, daje ci poczucie szczęścia

we wnętrzu, ale także kiedy nie daje satysfakcji i

dobrego odzewu, czymś co ciężko się znosi!

Na płycie "The Window Of Life" kontynuowaliście

linię stylistyczną poprzednika fonograficznego, kreując

specyficzną dla was nastrojowość, klimat. Czy

to twoim zdaniem obok brzmienia, rytmu, melodii,

ważne elementy treści płyty?

Tak, zazwyczaj melodia, atmosfera i emocje są najważniejszymi

kwestiami.

Gdy w 1996 roku pożyczyłem przyjaciółce, nie znającej

wcześniej twórczości Pendragon, "The Masquerade

Overture" przeżyła szok. Gdy włączyła CD-player

wprost poraziło ją operowe intro. Pamiętasz jak

narodziła się ta idea? Wiem, że Clive słucha także

muzyki klasycznej. Czy także dla Ciebie tzw. muzyka

poważna stanowi czasami inspirację? Czy muzyk

rockowy powinien poznać także kanon tego rodzaju

muzy?

Słucham wiele klasycznej muzyki i zależało mi na tym,

by album zaczynał się w taki właśnie operowy sposób.

Chciałem żeby przypominało to trochę "Requiem"

Mozarta czy jego "Don Giovanniego". Nie wydaje mi

się, że muzyk rockowy powinien słuchać muzyki klasycznej,

ale słuchanie każdego typu muzyki pomaga w

rozszerzaniu horyzontów, także tych związanych z

ostatecznym kształtem i brzmieniem twojej własnej

muzyki.

Wspaniały "Paintbox" stał się przyczynkiem do nagrania

utworów w wersji akustycznej? Czy opracowania

znanych kawałków w formie unplugged to trudne

wyzwanie?

Może tak być, zwłaszcza gdy gram to sam na ostatnich

domowych koncertach. Musiałem zmienić klawisze,

żebym mógł grać głębsze akordy i grać solowo z większą

harmonią wspierających mnie orkiestracji, ale

wcale nie są jakoś trudne do uzyskania. "Green and

Pleasant Land" był znacznie większym wyzwaniem, by

zagrać go akustycznie!

Pięć lat fani musieli czekać na kolejny zbiór nowych

kompozycji "Not Of This World", a przerwa spowodowana

była zmianami w twoim życiu prywatnym.

Miało to bezpośredni wpływ na charakter muzyki,

która stała się emocjonalna, chwilami osobista.

Czy twórca muzyczny staje się bardziej autentyczny

ukazując także swoje słabości? Czy potrafisz tworząc

muzykę zdystansować się od swojego życia prywatnego?

Cóż, piszę muzykę z perspektywy własnego doświadczenia,

to, o czym chcę pisać to są rzeczy prawdziwe.

To nie jest dystansowanie się od własnego prywatnego

życia, ale używanie muzyki do opowiedzenia światu

swoich pomysłów, historii, wewnętrznych rozterek i

tak dalej. Muzyka pozwala to robić w sposób doskonały,

pozwala przecież na to od wielu wieków!

W Polsce jesteście zawsze mile widziani. Niektóre

fragmenty "Believe" to pewna forma podziękowania

za wsparcie ze strony polskich fanów? Trudnym zadaniem

była dla ciebie nauka wymowy polskich słów,

które znalazły się w treści songów?

Nauczyłem się tylko trochę polskiego, ale nie wiem czy

brzmią one właściwie w języku polskim!

Trzy lata trwały wśród fanów próby odpowiedzi na

pytanie, czy Pendragon może nas jeszcze czymś zaskoczyć.

W tym kontekście "Pure" to prawdziwa

bomba, jedno z waszych najbardziej urozmaiconych

dzieł, pulsujących energią i świeżością, a "Indigo"

jedna z najbardziej pokręconych kompozycji, w której

moc, ostre, surowe riffy przeplatają się z iście romantycznymi

partiami gitarowymi twojego autorstwa.

Dążenie do zjednoczenia rockowego "ognia" i "wody"?

Około roku 2005 oglądałem sporo motorcrossowych

DVD i podobało mi się bardzo z powodu nu metalowej

muzyki takich zespołów jak Deftones, Trapt, Stone

Sour czy Foo Fighters i stwierdziłem, że mogłoby być

ciekawie zawrzeć trochę takich inspiracji, dodać ich

trochę do mojego melodyjnego grania. Myślę, że w każdym

jest potrzeba zamieszania inspiracjami od czasu

do czasu, inaczej po prostu się zanudzisz.

Czy odczuwasz presję tworzenia ciągle czegoś lepszego,

bardziej doskonałego? Jak reagujesz na artystyczne

niepowodzenia, jak radzisz sobie z opiniami

krytycznymi? Traktujesz je jak naukę na przyszłość

czy nieznośne pieprzenie upierdliwych dupków?

Jezu… jak nigdy przedtem, presja jest większa teraz niż

wtedy kiedy miałem 20 lat! Muszę stać się bardziej

skrupulatny w pisaniu muzyki i graniu jej, w mojej

głowie musi być najlepsza jak tylko może być. Czasami,

gdy jest krytykowana to bardzo jej nie znoszę,

myślę sobie: "Wy skurwysyny… idźcie i nagrajcie sobie

lepszy album… albo utrzymajcie zespół razem przez

trzydzieści pięć lat…" ludzie naprawdę nie wiedzą, jak

ciężko czasami potrafi być, tak wkurza mnie to, bo

muzyka nie jest subiektywna, bardzo ciężko w muzyce

jest sprawić, żeby coś było złe lub dobre, to bardziej

zależy od osobistego gustu i smaku, zwłaszcza jak wielu

krytyków słucha albumu tylko raz… raz! Nigdy nie

trafisz do serca, tego co artysta stara się przekazać, jeśli

posłuchasz jego albumu tylko raz. Bardzo łatwo jest

usiąść na tyłku i krytykować czyjąś pracę, ale znaczne

ciężej jest spróbować stworzyć coś własnego.

Jak powstają twórcze koncepcje Pendragonu? Na

albumie "Pure" opisaliście dźwiękami ludzkie życie od

dzieciństwa po dorosłość? Znalazły się tam także

akcenty autobiograficzne?

Wszystkie utwory są zazwyczaj o moich doświadczeniach,

przemyśleniach i przekonaniach.

Fani nie znają jeszcze zawartości nowego "dziecka"

zespołu, płyty "Men Who Climb Mountains", dlatego

napiszę, że ostatnim waszym dziełem jest "Passion".

Piękna to muzyka w każdym fragmencie, niezwykle

różnorodna. Jak rozumiesz eklektyzm w

muzyce rockowej?

Słucham wiele muzyki z otwartym umysłem, zazwyczaj

mam płytę jakiegoś zespołu w moim samochodzie

na dany tydzień, której słucham na okrągło, tak długo,

aż stwierdzę, czy mi się podoba czy nie. Dzisiejsza

muzyka rockowa stała się tak różnorodna - mam na

myśli takie Linkin Park! Zespoły w rodzaju Biffy Clyro,

trafiają do różnych typów ludzi. Oczywiście, niektóre

zespoły wciąż przesuwają granice, czego normalnie

nie powinieneś robić, ale dzięki temu powstają nowe

rzeczy.

Moje poprzednie pytanie było nieco prowokacyjne,

bo w programie "Passion" znalazło się wiele niespodzianek.

Jedną z nich jest ostre, momentami metalowe

brzmienie. Taki mieliście cel, proponując słuchaczom

"wycieczkę" do krainy prog-metalu?

Co takiego…? Nie wiem, starałem się tylko napisać

trochę dobrej muzyki…

Ciekawe, że pomimo znaczących różnic pomiędzy

utworami tej płyty, cały materiał jest bardzo spójny,

zmienia się tylko co jakiś czas jego charakter? Czy

idea stworzenia takiego "kameleona" to czysty przypadek,

czy może zamierzone działanie?

Jak napisałem, wszystko dla każdego będzie inne w

każdym z numerów, tak się dzieje, nie ma w tym żadnego

ukrytego, misternego planu… piszę to, co uważam,

że będzie brzmiało dobrze.

Wiesz, nie cierpię rapu i gdy przeczytałem twoje słowa,

że na tej płycie ("Passion") słuchacze znajdą

także fragmenty rapowane, pomyślałem, że pogodzenie

rapu i stylu Pendragon to coś w rodzaju "mission

impossible". Ku mojemu zdziwieniu udało się to

wybornie, oczywiście piszę o utworze "Empathy". Jak

powstała ta hybryda, początek typowy dla Pendragonu,

część środkowa to rytmiczny i melodyjny rap z

twoją bardzo długą partią gitary, a na koniec iście

diabelskie rozwiązanie, czyli Clive w występie symfonicznym?

Tak! (śmiech) Chciałem trochę zaszokować ludzi, kiedy

dochodzą do końca "Empathy" mówią sobie: "Co to

kurwa miałoby być??!!" Nie jestem jakimś szczególnym

fanem rapu, ale mój syn puszczał trochę takiej muzy w

samochodzie - Devlina, brytyjskiego rapera, z takimi

piosenkami jak "London City" czy "Runaway" i im

dłużej tego słuchałem, tym bardziej mi się to podobało,

świetne teksty i bardzo dobre melodie, sprawdźcie

go sobie na You Tube. Jest więcej muzyki, które

mój syn mi puszczał i wywarła na mnie wpływ.

Lubisz takie działania "pod prąd", łamiące przyzwyczajenia

słuchaczy, odbiegające od wcześniej wypracowanych

standardów?

Tak. Lubię melodyjną muzykę, więc zawsze jest moim

punktem zaczepienia, ale wydaje mi się, że możesz

przesunąć granice i spróbować różnych innych rzeczy.

Należy podkreślić, że "Passion" to także znakomita

jakość wydawnicza, interesująca okładka, nietypowy

booklet, załączona płyta DVD, muzyka i szata graficzna

stanowi jedność, jednym słowem zbliżyliście

się do ideału. Można zrobić to jeszcze lepiej?

Kto może to wiedzieć? Każda osoba ma inny album,

który uważa za swój ulubiony. Z najnowszym albumem,

chciałem żeby był prosty, zwykłe pudełeczko,

chciałem mocniej zwrócić uwagę na muzykę, jestem

nieco przewrażliwiony na punkcie tej całej mody na

pakowanie nowych płyt.

Zdradź jeszcze na koniec, czym zaskoczy nowość

"Men Who Climb Mountains"? Czy fani zespołu

będą ponownie usatysfakcjonowani? Dlaczego tak

sądzisz?

Tak. To jest Pendragon, ale znów nieco inny, są na

nim mocne kawałki, melodie, niezłe gitarowe solówki.

Jestem też bardzo zadowolony z wokali, sądzę, że

ludziom się spodoba. Nie jest tak ciężki jak "Pure" czy

"Passion", ale wciąż ma w sobie wiele energii.

Na zakończenie życzę tobie i całej grupie efektownej

trasy koncertowej w październiku i do zobaczenia w

Polsce.

Dziękuję…

Włodzimierz Kucharek

PENDRAGON 93


Pendragon - The Jewel

1985 EMI / Inside Out; 2005 Toff (Remaster)

Pomysłodawcą założenia formacji Pendragon

i głównym architektem projektu był Nick Barrett,

firmujący działalność zespołu, także

współcześnie decydujący o jego profilu artystycznym,

komponujący, piszący teksty i pielęgnujący

jego pokaźny dorobek. Pendragon to

ukochane "dziecko" Barretta, "narodzone" w

roku 1978. Czasy dla istnienia takich grup u

schyłku Złotej Ery lat 70-tych były piekielnie

trudne i obiektywnie należy stwierdzić, że Zeus

Pendragon, bo tak brzmiała jego pierwotna

nazwa, startował w klimacie dla rocka progresywnego

wysoce niesprzyjającym. Dlaczego?

Istotną przeszkodą była rozlewająca się fala

kapel punk rocka, walących solidarnie "w

czambuł" dokonania i dziedzictwo muzyki

rockowej, niezależnie od jej nurtów stylistycznych.

Brzmi to dzisiaj obrazoburczo, gdy

czytamy o kwestionowaniu klasy Hendrixa,

Led Zeppelin, Yes czy Floydów, ale takie były

czasy, w których scenę rockową kształtowali

faceci potrafiący zagrać na gitarze dwa akordy

w "porywach swojego talentu". Po początkowym

szoku związanym z bezczelnością punkowców

środowisko ucywilizowało się pozwalając

na względną symbiozę różnych odłamów rocka,

także tego z sygnaturą neo prog. Do głosu

zaczęły dochodzić nowe formacje, wśród nich

po korekcie nazwy także Pendragon, z ambicjami

zerwania z odgrywaniem coverów i stworzenia

autorskiego repertuaru. Nick Barrett

zdawał sobie doskonale sprawę z "niszowości"

gatunku neo-progressive, ale nie miał zamiaru

"pójść w komerchę". Efektem samodzielnych

poczynań artystycznych kwartetu stał się mini

album "Fly High, Fall Far", a niedługo potem

pierwszy samodzielny album "The Jewel". Entuzjazm

twórców przykrył większość niedostatków

płyty, które po latach stały się oczywiste,

niektóre częściowo usprawiedliwione, choćby

niedoróbki techniczne mające przełożenie na

brzmienie całości. Prawie 30 lat temu artyści

żyli w zupełnie innej rzeczywistości technicznej,

inny był poziom wiedzy na temat nowoczesnych

technik nagraniowych, dlatego trudno

mieć pretensje do realizatorów o płaskie,

pozbawione przestrzeni brzmienie. Jedno jest

pewne, startujący do potencjalnej kariery Pendragon

wysłał czytelny sygnał, chcemy zaistnieć

w świadomości słuchaczy taką oto muzyką.

Wątpliwości rodziło się wiele, przykładowo

jak wpłyną na spójność materiału początkowe

roszady personalne. Czy długi, kilkuletni okres

powstawania nagrań nie będzie miał negatywnego

wpływu na jednorodność całości? Czy

"garażowe" warunki rejestracji nie popsują jakości

kompozycji? Pozytywem był fakt, że pomimo

zmian osobowych w składzie Nick kontrolował

i kierował procesem tworzenia będąc,

pod wyraźnym wrażeniem twórczej aktywności

swoich przyjaciół z Marillion. To z tym zespołem

Pendragon zaliczył chrzest "bojowy" w

występach koncertowych jako suport. Marillion

zdecydowanie przecierał szlaki na drodze

do sukcesów publikując rewelacyjny debiut

"Script For A Jester's Tear" w 1983 roku, album,

który osiągnął wydawniczy status "platyny",

dlatego pozostali reprezentanci muzycznego

"progresywnego" kierunku postanowili

kroczyć taką samą drogą. Okazało się, że

wspólne koncerty z Marillion stanowiły coś w

rodzaju nobilitacji dla muzyków Pendragon i

pozwoliły na okrzepnięcie i zebranie niezbędnych

doświadczeń. Pisząc wymieniam w tekście

nazwisko Nicka Barretta jako sprawcę zjawiska

Pendragon, ale zasługi w "rozwinięciu

skrzydeł" grupy i jej rozwoju miała i ma także

osobowość basisty Petera Gee, który swoją

kreatywnością wywarł znaczące piętno (piętno

rozumiane oczywiście w sensie pozytywnym)

na jakość muzyki prezentowanej przez band.

Pomysłodawca licznych rozwiązań rytmicznych,

wykonawca basowych linii we wszystkich

utworach jest od lat motorem napędowym

zespołu. Po zmianach kadrowych Pendragon

ustabilizował skład, a ta stabilność gwarantuje

ciągły rozwój, poszukiwanie nowych inspiracji,

wysoki poziom artystycznych kreacji. Gdy spojrzymy

na kolejne etapy kariery to musimy

przyznać, że Pendragon zachowuje się jak wino,

im starszy tym lepszy, zachwycając ślicznymi

melodiami, niepowtarzalną nastrojowością,

perfekcją wykonawczą, dopracowanym brzmieniem.

Za wymienione komponenty ich stylu

tysiące fanów na całym świecie składa głęboki

ukłon. Debiut zespołu w postaci premierowego

dysku odbył się w atmosferze konieczności

sprostania oczekiwaniom zarówno fanów,

których Pendragon przyciągnął jak magnes

udanymi występami poprzedzającymi koncerty

Marillion, co stanowiło dobitną rekomendację

profesjonalizmu kwartetu. Losy nowej

formacji śledziło z uwagą także tak zwane środowisko,

skupiające przedstawicieli mediów i

szeroko rozumianych kręgów powiązanych z

rockiem. Ciśnienie rosło, proces tworzenia autorskiego

materiału rozciągał się jak guma od

gaci, a nowych nagrań jak nie było, tak nie było.

Ale nadszedł wreszcie ten dzień próby i

Pendragon wystrzelił jak rakieta. Nie wszystkim

rockowym teamom dane jest stworzyć

tak dobry zestaw kompozycji w artystycznym

debiucie, a Nick Barrett i koledzy sprostali zadaniu,

nawet tych trochę przypadkowych odbiorców

muzyki, którym wcześniej nazwa Pendragon

zaledwie "obiła się tylko o uszy". Wielu

słuchaczy solidarnie podkreślało świeże spojrzenie

na trend, który nazywano progrockiem,

liczni zwracali uwagę na świetne pomysły melodyczne,

całkiem szerokie grono akcentowało

różnorodność kompozycji, a fachowcy chwalili

poziom wykonania. Nic tylko się cieszyć.

Szczególne powody do satysfakcji miał zapewne

Nick, któremu udało się spełnić swoje marzenie

sprzed wielu lat. "The Jewel" stał się

wręcz synonimem urzeczywistnienia muzycznych

planów ambitnego gitarzysty, wizji o

karierze własnego bandu pochodzącego przecież

z głębokiej brytyjskiej prowincji (miasteczko

Stroud liczy sobie 12 tysięcy mieszkańców).

Ale trzeba też obiektywnie stwierdzić, że

rzadko zdarza się, że rezultaty pracy żółtodziobów

odznaczają się takim potencjałem

dojrzałości, dyscypliną wykonania, konsekwencją

w dążeniu do wytyczonych celów. Po

pierwszym, drugim… czy dziesiątym przesłuchaniu

albumu okazuje się, że chłopaki nie

zmarnowali lat, które upłynęły od czasu założenia

bandu po dzień fonograficznych narodzin

longplaya, dostarczając fanom zbiór songów,

kipiących energią, pasją, wyrazistych stylistycznie,

dynamicznych i zagranych z entuzjazmem.

Niektóre z nich, by wymienić tylko

"Alaskę", "Leviathan" czy "The Black Night"

awansowały do kanonu Pendragon, stając się

zarazem wyznacznikami neo-progresywności

w sztuce rockowej. Żeby nie być "gołosłownym"

przytoczę niektóre z tych komponentów:

rozbudowane i miejscami skomplikowane

struktury rytmiczne, w czym celuje głównie

Barrett, wielopłaszczyznowość kompozycji z

wieloma przełomami i zmianami, silne wyeksponowanie

wyrazistych melodii, porywających

swoim urokiem, emocje i ekspresja partii

instrumentalnych (Nick Barrett nie należy do

gitarzystów o bajecznej technice, ale nadrabia

swoje niedociągnięcia z nadwyżką "rozsiewając"

wokół pozytywne fluidy emocjonalne),

umiejętne dozowanie wstawek symfonicznych,

wplecionych proporcjonalnie w profil brzmieniowy

(istniały w historii rocka klasowe składy,

w których rolę samca alfa pełnił jeden instrumentalista,

a pierwszy przykład z brzegu

to dominacja Keitha Emersona w trio ELP).

Powracając do meritum, czyli zajmując się zawartością

albumu "The Jewel", należy stwierdzić,

że jest to wyjątkowo udane dzieło, które

skutecznie opiera się mijającemu czasowi zachowując

krzepkość i świeżość, mimo upływu

czasu nie pachnie starzyzną, co zdarza się w

muzyce nie tylko rockowej dosyć często. Oczywiście

można się przyczepić do pewnych niedociągnięć

brzmieniowych, mam na myśli

oczywiście pierwszą edycję płyty, ale wynikają

one przede wszystkim z niedoskonałości ówczesnej

techniki nagraniowej sprzed prawie 30

lat. Wersja poprawiona z roku 2005 usunęła w

głęboki cień niektóre potknięcia, ale może to

głupie posunięcie z mojej strony, jednak nostalgia

powoduje, że częściej sięgam do rejestracji

z roku 1985, doceniając urok tamtej nowości.

Dwa pierwsze kawałki mają bardzo przebojowy

charakter, krótkie, zwięzłe, bez szaleńczych

zmian tempa, każdy z nich oparty na jednym

wątku melodycznym. "Higher Circles" i

"The Pleasure Of Hope" wyróżnia niesamowita

energia, taka nieposkromiona radość z grania,

z możliwości zaprezentowania ludziom swoich

umiejętności. Drugi z nich zawiera wyraźne

ślady specyficznych dla Pendragon pasaży

klawiszowych, świetne zintegrowanie brzmienia

Barrettowskiej gitary inspirowanej dziełem

wielkiego mistrza Andy Latimera z gęstym,

intensywnym brzmieniem keyboardów,

oraz na razie oszczędne "majstrowanie" przy

zmianach tempa, gdy niektóre frazy ulegają

delikatnemu spowolnieniu, by po kilkudziesięciu

sekundach systematycznie nabierać rozmachu.

Oczywiście pisząc o potencjale przebojowości

w utworach Pendragon nie należy

przywoływać skojarzeń z jakichś plastikowych,

przesłodzonych pioseneczek, w których naiwniutka

panienka z pseudo entuzjazmem śpiewa

o swojej pierwszej miłości w krótkich portkach.

Nie tędy droga! Dumny rycerz ma własny

patent na "zaraźliwe" melodie, które na

długo gnieżdżą się w umysłach słuchaczy, dlatego

dwa pierwsze fragmenty to z polotem zagrane

rockowe, rasowe wymiatacze. "Leviathan"

wkracza na terytorium dźwięków, które

z czasem stały się znakiem rozpoznawczym

grupy. Dynamika partii instrumentalnych, doskonałe

zagrywki gitary, sporo przestrzeni dla

ekspozycji innych instrumentalistów, z których

każdy solidnie wykonuje powierzone zadania

i surowy wokal być może z warsztatowymi

niedoskonałościami, ale ile w nim żaru i

naturalności. Od pozycji numer cztery, o tytule

"Alaska", utworze opowiadającym o życiu

w odosobnieniu płyta nabiera szlachetności,

oferując atrybuty, które należą do żelaznych

punktów w katalogu cech charakterystycznych

stylu Pendragon, podniosły nastrój, złożona

struktura, ekwilibrystyczne przejścia, pięknie i

powoli rozwijający się temat główny, spora dawka

partii solowych. Jednym słowem poemat

ze znakiem jakości. Pozostałe części wydawnictwa

to rockowa ekstraklasa, a "The Black Knight",

należący od dekad do klasyków Pendragon

unosi nas w Kosmos, powala swoim pięknem,

a kolejne dźwięki tego dumnego hymnu

demonstrują potęgę brzmienia, przetaczając

się jak walec po receptorach, zachwycając różnorodnością,

błyskotliwością przejść z jednej

frazy w następną, rockowym pazurem i romantyzmem

klawiszowych i gitarowych pasaży. To

czasowo, dwucyfrowa próbka talentu i umiejętności

całej czwórki scalonej w jeden organizm

wykonawczy prowadzący tę monumentalną

kompozycję. To jeden z tych przykładów, które

pozwoliły Rycerzowi zasiąść na muzycznym

tronie, stać się autonomicznym bytem

twórczym, który na lata opanował umysły tysięcy

swoich przyjaciół na całym świecie. I nie

mam bladego pojęcia, co musiałoby się zdarzyć,

że Pendragon musiałby abdykować. Jestem

przekonany, że nigdy do tego nie dojdzie,

ponieważ coraz mniej w muzycznej branży zespołów

wkładających tyle serducha w tworzenie

nowych sekwencji dźwięku, przecież nie

dla siebie, lecz dla tych, którzy w roku debiutu,

1985 brytyjskiej czwórce zaufali. I niech

tak będzie dalej, a ja wiem swoje, że ci, którzy

muzyczne wizje Pendragon ignorują, raczej nie

wiedzą jak wiele przeżyć estetycznych tracą w

swoim ziemskim życiu. Album "The Jewel" to

jeszcze nie Mount Everest twórczości Pendragon,

ale panowie stawiając pierwsze samodzielne

kroki wdrapali się bardzo wysoko. (4)

Pendragon - 9:15 Live

1986 Toff

Już w przypadku recenzji albumu "Kowtow",

będącego następcą studyjnym debiutu, wspomniałem

o łamaniu pewnych stereotypów wydawniczych

przez Nicka Barretta i spółkę, w

kontekście omawianej w poniższym tekście pozycji

dyskograficznej. Takie postępowanie można

generalnie oceniać dwojako, z jednej strony

może to oznaczać łamanie pewnych przyzwyczajeń

i podmuch świeżości, niekiedy jednak

takie działanie przynosi opłakane skutki.

W sytuacji zespołu muzycznego wydawanie

płyty z rejestracją koncertu jako dopiero drugiego

wydawnictwa fonograficznego niesie pewne

ryzyko związane głównie z niedostatkami

repertuarowymi. Bo przecież nikt mi nie powie,

że kapela rockowa świętująca niedawno

premierę swojego inauguracyjnego albumu posiada

w swoich zbiorach dostateczną ilość nagrań,

aby wypełnić program pełnowymiarowego

występu przed publicznością w roli headlinera.

Dodatkowym utrudnieniem może być także

niedostateczna współpraca poszczególnych

instrumentalistów, którzy, co jest normalną

rzeczą, potrzebują czasu, żeby się dotrzeć.

Pendragon pozyskał nowego klawiszowca,

Clive'a Nolana, który w zakresie brzmienia

pełnił ważną rolę, jednego z głównych aktorów.

Nie wiem, co legło u podstaw takiej, trochę

wariackiej decyzji, ale być może był nią

fakt, że koncert odbył się w klubie Marquee,

traktowanym przez rockmanów Brytanii i nie

tylko jak artystyczna Mekka. Dobry występ w

tym miejscu mógł stanowić legitymację do dalszego

rozwoju, oraz postrzegania zespołu

przez media. Ale ostatnie moje uwagi traktować

należy w kategorii czystych spekulacji, ponieważ

nie znalazłem materiałów potwierdzających

powyższą tezę. Chciałbym szczerze

nadmienić, że longplay "9:15 Live" nie należy

do moich faworytów z dorobku formacji z logo

Pendragon. Dlaczego? Nie jestem ekspertem

od wokalistyki, ani muzykologiem, ale wydaje

mi się, że Nick Barrett, a właściwie jego walory

głosowe brzmią na albumie cienko, bez wyrazu,

mało ekspresyjnie, nieprzekonująco. Dla

przeciwwagi dodam, że Nick jako gitarzysta to

absolutny dominator na scenie, który w żadnym

fragmencie nie wykazuje obaw przed

samodzielnym prowadzeniem melodii czy linii

rytmicznej. W jego partiach wyczuwa się pewność,

swobodę, luz i fantazję, oraz, co znajdzie

pełniejsze odzwierciedlenie na późniejszym

etapie kariery Pendragon, dużą dozę

kreatywności, ponieważ Nick nie trzyma się

kurczowo schematów gitarowych wypracowanych

w studio, lecz próbuje zmieniać ich profil,

dodaje nowe elementy, wybiera nieco inne

rozwiązania. Dzięki takiemu działaniu albumy

koncertowe formacji nie stanowią li tylko wiernego

odtworzenia zarejestrowanego wcześniej

w studio materiału. Stąd zawsze chętnie nabywam

wydawnictwa "na żywo" "arturiańskiego"

Rycerza, gdyż dają one gwarancję usłyszenia i

przeżycia nowych form aranżacyjnych, niespotykanych

partii solowych i naturalnego klimatu

wypełnionego emocjami. Zespół od początku

swojej aktywności koncertowej jest także

do bólu szczery wobec fanów nie starając się

kamuflować potknięć koncertowych, które należą

przecież do otoczki każdego występu na

forum przed publicznością, a wykonawcy to

nie małe japońskie bądź chińskie roboty, które

są w stanie skopiować nawet śrubkę w podłodze

estrady, na której prezentują się muzycy.

Drugim plusem jest nowa twarz w grupie,

oczywiście chodzi o Clive'a Nolana, który w

żaden sposób nie zamierza powielać klawiszowych

patentów swojego poprzednika, Rika

Cartera, stawiając na absolutną twórczą samodzielność,

wybierając warianty brzmienia bliskie

sobie, demonstrując całą paletę umiejętności

i integrując się doskonale z pozostałymi kolegami.

W zasadzie krążek "9:15 Live" to mocny

dowód na tezę, że Carter przy Nolanie to

pomyłka i, że takiego rasowego klawiszowca

potrzebował właśnie Pendragon, wspinając się

dzięki niemu na kolejne szczeble rozwoju artystycznego.

Do ogólnie wysokiego poziomu wykonawczego

dostosowują się basista Pete Gee

i perkusista Fudge Smith, co jednak było łatwe

do przewidzenia, gdyż są oni po prostu

znakomitymi muzykami, mającymi "czuja" w

graniu nawet najbardziej zapętlonych progresywnych

sekwencji. Z tej przyczyny nawet te

złożone, wielowymiarowe fragmenty programu

koncertu wypadają przekonująco i profesjonalnie.

Jedynym mankamentem, może trochę

przynudzam, ale uważam to za istotny aspekt,

jest ograniczona oferta repertuarowa. Kwartet

nie miał w roku 1986 czym "straszyć", dlatego

musiał sięgnąć nawet do utworów głęboko "zakopanych"

w dyskograficznej piwnicy, stąd

obecność utworu "Excalibur" z winylowej EP-ki

"Fly High, Fall Far" z roku 1984, choć po

sprawiedliwości należy powiedzieć, że zarówno

zespołowi, jak też fanom spodobał się ten kawałek,

włączony do wielu widowisk "na żywo".

Przybliżając odbiorcom ten koncert należy wymienić

jeszcze jeden składnik, mianowicie dramaturgię

występu. Nie wiem, czy to celowy zabieg

czy może tak przypadkowo wyszło, ale im

dalej "w las" tym lepszy poziom i większe napięcie

emocjonalne słuchaczy. Po dosyć "letnim"

wstępie instrumentalnym "Victims Of

Life", z przyjemnymi gitarami i klawiszowymi

fanfarami, nadchodzi "grubo ciosany", "ciężkostrawny"

"Higher Circles", jest zwyczajnie nudny

i nie ratują go nawet hymniczne nolanowskie

zagrywki. Ekscytacji nie wywołuje także

"Circus", który toczy swoje brzmienie jednostajnie,

jakby oczekiwał na impuls, który go

ożywi. Prawie siedem minut nie pozostających

w pamięci, instrumentalnie przegadanych, bez

spektakularnych akcentów instrumentalnych.

Po pierwszych trzech nagraniach jakościowo

jest najwyżej poprawnie i zaczynają się pojawiać

obawy, czy grupa udźwignie ciężar wykonania

pierwszego oficjalnego koncertu. Ale "Leviathan"

poprawia sytuację, oferując przede

wszystkim agresywne partie gitarowe. Jeszcze

tylko trzyminutowy singlowy przeskok do beztroskiego

rock'n'rolla "Red Shoes", który brzmi

tutaj jak wyrwany z innej rzeczywistości i za

cholerę nie pasuje do całości przekazu. Szczęściem

tego albumu są dwie ostatnie części,

"Alaska" i "The Black Knight", prawdziwe

94

PENDRAGON


progrockowe hymny, prawie 20 minut natchnionej

muzyki z wszystkimi komponentami

stylu Pendragon, którymi zespół zachwycał i

czaruje fanów w późniejszej epoce. Złożone

aranżacje, śliczne tematy melodyczne, perfekcja

wykonawcza, nawet wokal Nicka osiąga poziom

do tej pory niespotykany. Gdy dołożymy

do wymienionych składników niesamowity nastrój,

swobodne przejścia z jednej frazy instrumentalnej

w kolejną, mnogość partii solowych,

otrzymamy dźwiękowe obrazy, za które

tysiące fanów pokochało Pendragon. Dla tych

dwóch obszernych opowieści zagranych przed

publicznością klubową warto posiadać ten album,

bo te podniosłe chwile zwiastują narodziny

gwiazdy, która od publikacji "The World"

zaczęła świecić niezwykle intensywnym

blaskiem. Z poczucia obowiązku zasygnalizuję

obecność na krążku trzech "uzupełniaczy" studyjnych,

chodzi o przyjemny, melodyjny kawałek

instrumentalny "Please", fatalny, popowy

"Dark Summer's Day", w którym głos Nicka

brzmi z powodu beznadziejnej produkcji

tak, jakby wokalistę zamknięto w podziemnej

pieczarze. Na pożegnanie kwartet serwuje instrumentalny

"Excalibur", który trudno zganić,

ponieważ zawiera wiele cech stylu Pendragon,

ze szczególnym podkreśleniem pracy keyboardów

oraz eleganckiej, starannej aranżacji. Już z

pobieżnej lektury tego tekstu można dojść do

prawidłowego wniosku, że "9:15 Live" stanowi

bardzo nierówny zestaw kompozycji, z których

niestety kilka sprawia duchowy ból i estetyczne

cierpienie, ale są też na dysku takie rozdziały,

które u fana wywołują emocjonalnie

dygotanie serca z fascynacji pięknem skomponowanych

fraz. Wydawnictwo "9:15 Live" dokumentuje

przede wszystkim jeden z etapów

rozwoju grupy, stanowiąc dowód na to, jak

Pendragon sukcesywnie przeobrażał się z

"brzydkiego kaczątka" (może nie do końca stosowny

atrybut) we wspaniałego, dumnego, dojrzałego

"łabędzia". (3)

Pendragon - Kowtow

1988 Toff / 2012 Madfish (Remaster)

Rok po debiucie członkowie zespołu zdecydowali

się na wydanie płyty koncertowej "9:15

Live". Było to, nie ma co ukrywać, pociągnięcie

dziwaczne z jednego powodu, mianowicie

rzadko zdarza się, że grupa rockowa rejestruje

album "live" po wydaniu zaledwie jednego

longplaya studyjnego. Mimo całej mojej sympatii

do Pendragon nie jestem w stanie zrozumieć

takiej strategii, gdyż moim zdaniem, może

się mylę, występy przed publicznością służą

głównie prezentacji wersji materiału muzycznego

zamieszczonego w studio na stosownym

nośniku. Chłopaki z Pendragon poszli

nieco "pod prąd" i zagrali wybór nagrań ze swojego

debiutu, "wycinając" z całości niewiele ponad

40 minut na koncertówkę, po latach uzupełnione

bonusami ze studia. Szału nie było,

tym bardziej, że chronicznie brakowało kasy,

co odbiło się na jakości technicznej rejestracji.

Minęły kolejne dwa lata i kwartet postanowił

podbić serca słuchaczy drugim autorskim albumem

zatytułowanym "Kowtow". Całość rodziła

się w bólach, ponieważ w budżecie było

manko, a początkowo zainteresowana wydaniem

płyty EMI odstąpiła od zawarcia kontraktu.

Ten niekorzystny zbieg okoliczności

wpłynął wyraźnie na jakość wykonanej pracy,

począwszy od kiepskiego brzmienia, po okładkę

albumu, która pierwotnie przypominała

czarno-białą kserówkę, dopiero w wersji CD

"dorobiła się" czerwonego tytułu. W tym całym

zamieszaniu istotną rolę, kto wie, czy nie

najważniejszą odgrywał jeszcze jeden aspekt.

Rockowi twórcy, którzy tak udanie określili

dźwiękami swoje priorytety na krążku premierowym,

stanęli przed odpowiedzią na ważne

pytanie, w jakim kierunku powinni pójść artystycznie,

czy eksplorować dalej szeroko rozumiany

rock progresywny, czy zmienić może

styl wyrażania swoich emocji. Wahanie słychać

w dużej części nowych kompozycji, a pięć

pierwszych piosenek preferuje raczej pop rock

z jego motoryczną przebojowością. I gdy słuchacz

po ponad 20 minutach obcowania z muzyką

traci resztki nadziei na ambitniejsze sekwencje

tonów, grupa zmienia front na bardziej

wyrafinowane frazy w postaci "Total Recall"

czy "The Haunting". Reasumując tę część mojej

analizy, należy stwierdzić, że zawartość albumu

"Kowtow" jest nierówna, miotając się od

przebojowości po wysmakowane struktury

"podgrzane" chwilami nostalgiczną, momentami

melancholijną nastrojowością. Nieprzypadkowo

te dłuższe nagrania łatwo znalazły dostęp

do późniejszych koncertów zespołu, wyczekiwane

i entuzjastycznie przyjmowane

przez fanów. Traktując wydawnictwo globalnie

jako fonograficzną publikację rockową na tym

etapie działalności Pendragon można było sobie

postawić zasadne pytanie, dokąd dalej

Dumny Rycerzu? Wyprzedzając nieco bieg

wypadków można odetchnąć z ulgą i powiedzieć,

że Nick Barrett z kolegami wybrali właściwą

drogę rozwoju, a podążając nią konsekwentnie

oczarowali publiczność, pierwszy raz

obwieszczając w pełni swoje artystyczne credo

na ścieżkach "The World". Wracając do meandrów

dysku "Kowtow", stało się słyszalne, że

Pendragon poszedł w kierunku kompozycji

krótszych, melodycznie chwytliwych i był to

trend zgodny z nową brytyjską sceną progresywną,

która po odrodzeniu na początku lat 80-

tych (patrz na albumy Marillion, czy Twelfth

Night albo IQ bądź Citizen Cain) tendencji do

tworzenia bardzo rozbudowanych utworów,

pod koniec tego okresu bardzo uprościła swoje

kreacje artystyczne. Kwartet o którym mowa

sam chyba do końca nie był przekonany, jakie

wybrać rozwiązanie, czego dowodem winyl

"Kowtow", bo tak w pierwszej wersji zaistniał

ten materiał, który zawierał na stronie "A" same

krótkie songi, o czasowej objętości typowego

singla (zresztą Pendragon wydał także

singiel "Red Shoes"), natomiast na side "B" zamieszczono

utwory dłuższe, o bardziej złożonej

strukturze (wyjątek stanowi "Solid Heart").

Nie ma wątpliwości, że było to świadome działanie

artystów. Trzy pierwsze kawałki należą

do kategorii typowych rockowych kawałków z

dominującą gitarą, prostą melodią i jednorodnym

podziałem rytmicznym. Nie są one ani

specjalnie brzydkie, ani nie zachwycają urodą,

ot takie sobie rytmiczne granie dobre zarówno

do posłuchania w samochodzie, jak też jako

podkład w czasie spotkania towarzyskiego.

Fragmentów o podobnej konstrukcji w brytyjskiej

muzyce rockowej tego okresu istnieją

setki, dlatego łatwo zginąć w powodzi podobnych

nagrań, a zdobycie popularności zależało

głównie od szczęścia. Nieco inaczej wygląda

sytuacja z akapitem albumu zatytułowanym

"2AM", a dzieje się tak z trzech powodów, po

pierwsze utwór wyróżnia się bajeczną melodyką,

rozmarzonym klimatem, romantycznym

nastrojem, po drugie oferuje nam spektakularny

występ gościa, Juliana Siegala na saksofonie.

Żeby nie było żadnych wątpliwości nadmienię,

że partia tego instrumentu nie jest

zwykłym dodatkiem tzw. "kwiatkiem do kożucha",

lecz pięknie poprowadzonym, chwytającym

za serce swoim pięknem występem.

Jest jeszcze trzeci element, który miał znaczący

wpływ na ostateczny kształt tego songu,

a jest nim wykrystalizowanie się nowego

brzmienia instrumentów klawiszowych, za

którymi zasiadł nowy członek ekipy Clive Nolan,

prywatnie kumpel Nicka, który w czasie

prywatnego spotkania sam zaoferował swoje

usługi, z czego po odejściu Cartera, Barrett

skwapliwie skorzystał. Wystarczyła niespełna

5-minutowa prezentacja umiejętności Nolana

w przestrzeni "2AM", żeby dojść do wniosku,

że ten facet ma niezwykły talent do generowania

autorskiego brzmienia obsługiwanych

przez siebie "parapetów". Nie zapominajmy, że

Clive jest klasycznie wykształconym pianistą,

stąd czytanie nut w przeciwieństwie do samouka

Barretta nie sprawia mu żadnych trudności.

Bonusem okazały się także zainteresowania

Nolana muzyką klasyczną, co wykorzystuje

po dziś dzień, przemycając do kompozycji

Pendragon liczne akcenty i rozwiązania z tak

zwanej "sztuki elitarnej" bądź jak kto woli "kultury

wysokiej", wystarczy posłuchać przykładowo

końcowego fragmentu utworu "Empathy"

z ostatniego dostępnego na rynku, wspaniałego

albumu "Passion" (2011). Po tej czarującej

opowieści "2AM" jest już tylko piękniej, a

gdy rozbrzmiewa "Total Recall", każdy, kto

wsłucha się głęboko w jego strukturę zapomina

o rzeczywistości. Bajka! Prawdziwa perła rocka

neoprogresywnego, choć w tym miejscu wszelkie

klasyfikacje są zupełnie zbędne, bo mamy

do czynienia po prostu z przepiękną muzyką i

magnetycznymi dźwiękami. Kompozycja posiadająca

charakter ballady zrealizowana została

perfekcyjnie, podobnie brzmią wszystkie partie

instrumentalne, a wokal wznosi się na sam

szczyt emocjonalności. Tego utworu nie da się

zignorować, także po 25 latach, to wyznacznik

tego, co najlepsze w dziele Pendragon, czym

zespół porywa tysiące dusz i serc na swoich

koncertach. Sądzę, że w przypadku "Total Recall"

te odczucia podzielają sami wykonawcy,


którzy w trakcie występów "live" wykonując

ten diament angażują się emocjonalnie bez reszty.

Po takich przeżyciach, aby nie prysł czar,

grupa nie mogła zaproponować rockowej piosenki,

radosnej i rytmicznej, choćby takiej jak

charakterystyka "Saved By You" czy "The Mask"

z albumowego wstępu. Następna kompozycja

wręcz musiała być utrzymana w zbliżonej

konwencji. Tak zrozumieli to wyzwanie sami

rockmani i opracowali longtrack "The Haunting",

epicki i podniosły, z keyboardowymi pejzażami,

recytującym aktorsko swoje kwestie

Nickiem, fantastycznymi partiami gitary, melodią,

którą pamięta się długo po wybrzmieniu

ostatniej nutki. Po skromnym intro, kilka sekund

przed granicą pierwszej minuty "The

Haunting" wspina się na poziom instrumentalnego

hymnu, podążając niespiesznie w kolejne

frazy, w których potęga perkusji graniczy ze

ślicznymi wstawkami gitary i malarskimi krajobrazami

klawiatur. Kompozycja wyróżnia się

zmiennością raz przyspieszając, innym razem

spowalniając bieg muzycznych zdarzeń, ewoluując

od delikatności do pełnej mocy zjednoczonego

instrumentarium. Utwór poprzez swoją

wielopłaszczyznową strukturę wymaga od słuchacza

koncentracji, aby nie stracić nawet

odrobiny tych delicji. Długaśny rozdział tytułowy

zaczyna się trochę jarmarczną melodyjką,

ale potem w miarę upływu czasu nabiera powagi,

oferując w części środkowej, po czwartej minucie

kompletną zmianę swojego wizerunku.

Jedynym elementem całej układanki obejmującej

pozycje 6-9, takim cierniem w tyłku jest

"Solid Heart" banalna pioseneczka, zaburzająca

klimatyczną równowagę tej fazy albumu.

Płyta "Kowtow" oceniana może być na zasadzie

fifty fifty, ponieważ połowa nagrań nie

zachwyca taplając się w przeciętności, natomiast

te rozbudowane formy stanowią awangardę

tego, co w karierze Pendragon nastąpiło na początku

lat 90-tych i cieszą uszy każdego miłośnika

progresywnych brzmień, wśród których

Pendragon postrzegany jest jako jeden z filarów

stylu. Dlatego ocena może być dla niektórych

czytelników rozczarowująca, ale obiektywnie

więcej jak "3" dać nie mogę. Mówi się

trudno. (3)

Pendragon - The World

1991 Toff / 2011 Madfish (Remaster)

Upłynęło sześć lat od premiery debiutanckiego

albumu Pendragon, gdy na rynku ukazał się

album "The World". Nadużyciem byłoby

stwierdzenie, że oczekiwania fanów były duże,

tym bardziej, że prawda wyglądała tak, że fonograficzni

poprzednicy tej nowości płytowej

powalić na kolana nikogo nie mogły i były

najwyżej poprawne. Dlatego zaskoczenie było

pełne, ponieważ sześć nagrań na krążku "The

World" zaświeciło pełnym blaskiem piękna.

Wiem, że są malkontenci, którzy twierdzą, że

czwarta publikacja Pendragon należy także do

kategorii "Przeciętne", ale ja pozwolę sobie nie

zgodzić się z taką opinią. Mnie ta muzyka kolokwialnie

pisząc "uwaliła", więcej, trzyma w

swoich "szponach" także po ponad dwudziestu

latach. Kiedyś ktoś mądry powiedział, że piękno

się nie starzeje, niezależnie od faktu, czy

są to sztuki plastyczne, czy sztuka filmowa lub

kunszt muzyczny. Podpisuję się pod sentencją

"Piękno się nie starzeje" w ciemno, a utwierdzam

się w takim przekonaniu wiele razy, gdy

tylko sięgam na półkę, by odtworzyć tę niepełną

godzinę muzycznej magii. Według mojego

przekonania ten album stał się przełomem

w artystycznym życiu kwartetu pod każdym

względem. Istnieje kilka wskazówek na poparcie

powyższej tezy. Po trzech płytach niewyraźnych

stylistycznie, które jednoznacznie nie

pozwalały na zdefiniowanie przyszłej drogi artystycznej,

zespół jednoznacznie nakreślił swój

profil artystyczny, formułując główne punkty

muzycznej deklaracji. Stało się jasne, że popowe

"wybryki" ze ścieżek "The Jewel" i "Kowtow"

można odłożyć do lamusa, a żywiołem

Pendragon stał się na całe dziesięciolecia niezwykle

klimatyczny rock progresywny. Zresztą

szczerze mówiąc w tym przypadku nie interesują

mnie podziały na klasyfikacje stylistyczne,

gdyż Pendragon stał się dla mnie od momentu

edycji "The World" synonimem piękna w

rocku, pokazał, jak dźwiękami wyrazić emocje,

jak stworzyć nieziemski nastrój, niezależnie od

tego, czy utwór trwa cztery czy kilkanaście minut.

Każda następna płyta przynosiła potężną

dawkę urokliwych tonów opartych na wypracowanych

standardach. Cieszy mnie również

fakt, że Pendragon nie podąża na barykady

rewolucji stylistycznej, "dorzucając" sukcesywnie

wraz z każdym kolejnym albumem skromną

dawkę nowości, dowodząc, że nie skamienieli

na swoich pozycjach a ciągle poszukują

nowych środków wyrażania umiejętności,

emocji i pasji. Po wydaniu dysku "The World"

nareszcie można było odetchnąć, ponieważ

wykrystalizował i umocnił się skład personalny,

a rotacja w tej mierze rzadko sprzyja osiąganiu

ambitnych celów. Po drugie muzycy nabrali

zdecydowanie pewności siebie w kwestii

swoich umiejętności instrumentalnych, więcej,

podjęli udaną próbę wyeksponowania indywidualnego

stylu, a to miało istotny wpływ na całokształt

dokonań. Nick Barrett okrzepł na

stanowisku wokalisty, dotarł także na kolejny

szczebel wtajemniczenia w sztuce gry na gitarze.

Po raz pierwszy na "The World" jego partie

stały się tak rozpoznawalne, wypełnione

emocjonalnym żywiołem, podkreślone romantyzmem,

a gdy struny barrettowskiej gitarki zanucą

te swoje rozciągnięte frazy, nie znajdziecie

skuteczniejszego lekarstwa na skołatane

nerwy. Clive Nolan gra jak natchniony wypełniając

przestrzeń łagodnymi dźwiękami, raz

prowadząc samodzielnie melodie, innym razem

partnerując Nickowi. Nie wiem co by się

stało, przepędzam takie czarne myśli, gdyby

kiedyś klawiszowiec zespołu powiedział basta i

postanowił opuścić skład, ponieważ jego dzieło

instrumentalne to integralny składnik stylu, a

wystarczy, że Nolan zagra pojedynczy organowy

akord, wiadomo wtedy, że wydarzy się

coś wielkiego, a intonowane przez niego dźwięki

oznaczają początek niebanalnego fragmentu,

który rozwinie się w tętniącą keyboardowymi

dźwiękami symfonię. Przyznam się do pewnego

"defektu", mianowicie ile razy, a czynię

to często, zabieram się za przesłuchanie poprzedniego

wydawnictwa "Passion", swoją wędrówkę

po jego zakamarkach zaczynam od

"Empathy" i z napięciem wyczekuję końcowego

symfonicznego odcinka tego ślicznego utworu.

I pomimo tego, że doskonale wiem, co czeka

na moje receptory w finałowym fragmencie, po

długiej partii solowej Nicka, mój zachwyt nie

maleje, a ciary na plecach to normalka. Oswoiłem

się już tymi kilkoma minutami kunsztu,

zaprzyjaźniłem się wręcz z całym występem

Clive'a, a nadal działa on na moją duszę jak

czarnoksięski balsam. Zboczyłem trochę z

głównego wątku tekstu, ale Nolan to człek

wielce uzdolniony, klasycznie wykształcony, o

rozległych horyzontach, nie zamykający się w

klatce z napisem "progrock" i ta jego wszechstronność

służy całemu zespołowi. Opiniując

talenty czwórki instrumentalistów nie powinienem

zaniedbać oceny sekcji rytmicznej,

choć przypisywanie basiście i perkusiście li tylko

zadań polegających na wytyczaniu profilu

rytmicznego kolejnych kompozycji byłoby grubym

nieporozumieniem. Pete Gee, ostoja grupy,

także z punktu widzenia relacji międzyludzkich,

przejmuje wielokrotnie dowodzenie

nad całą strukturą utworu, urozmaicając przekaz

w wielu miejscach opowieści "O Świecie",

bardziej Tolkienowskim, niźli realnym, krystalizując

brzmienie, dbając o porządek rytmiczny.

Nić porozumienia z zasiadającym za

zestawem bębnów Fudge Smithem umocniła

się znacząco w nagraniach z księgi "The World".

Pendragon jako zintegrowana całość funkcjonuje

precyzyjnie jak świetnie zaprogramowana

maszyna, chociaż określenia "zaprogramowana"

i "maszyna" mogą wprowadzić niezły

zamęt, ponieważ w muzyce zespołu na każdym

kroku do świadomości słuchaczy przebijają

się przede wszystkim uczucia, namiętności,

ekscytacja, daleko jej do skonfigurowania

czy robotyzacji. Te właśnie elementy przenoszą

się także na odbiorców, działając na ich

wyobraźnię, poczucie estetyki, zapraszając niejako

do wspólnego przeżywania z delikatnością

i wyczuciem skomponowanych i kunsztownie

podanych sekwencji dźwięku. "The World" to

album skończony, a szukanie słabszych momentów

to istne wariactwo i brak pojęcia, że

rockowa muza to głównie emocjonalność a nie

chłodna, techniczna kalkulacja. Dlatego każdemu,

kto muzykę Pendragon z tej właśnie

płyty potrafi przeżywać we własnej osobowości,

podaruje ona setki fascynujących chwil, zaintryguje,

zaimponuje, rozpali entuzjazm, niekiedy

skłoni do refleksji, na pewno nie pozostawi

obojętnym. Czego nie dotknąć na dysku

"The World" to najprawdziwszy diament, bo

nie sposób udowodnić wyższości "Świąt Bożego

Narodzenia nad Świętami Wielkanocnymi"

zgodnie z maksymą Profesora Jana Tadeusza

Stanisławskiego, podejmując próbę udowodnienia,

że utwór "X" jest lepszy od "Y", bo tutaj

wszystko jest ekstra lux. Wspaniałe tematy

melodyczne, przeplatają się ze znakomitymi

partiami instrumentalnymi, w urozmaiconej

strukturze nie kolidują z sobą sąsiadujące solidarnie

proste i "połamane" rozwiązania w zakresie

rytmu. Wypieszczone brzmienie, liczne

akcenty solowe świetnie skonsolidowane z zawartością

utworów, symbioza poszczególnych

instrumentów, swobodne operowanie dynamiką,

tempem, tak, aby nie wpaść w rutynę bądź

monotonię. Kompozycje krótsze w rodzaju

"Shane" i spiritus movens, siła sprawcza tego

albumu, suita "Queen Of Hearts", elegancko

wykonane, z multum ciekawych przejść, przełomów,

zwrotów tempa czy linii melodycznej

powodują, że słuchacz tkwi przed głośnikami

bądź w słuchawkach jak dosłownie przyspawany

i chłonie całymi "łychami" to czyste

piękno spływające na duszę. Znajdzie się zapewne

czytelnik, który postawi prosty, być może

zasadny zarzut, a gdzie tutaj mister Włodek

merytoryka i będzie miał rację, ale ja nie potrafię

w przypadku tej płyty skupić się na chłodnej

kalkulacji, ocenie tego Kosmosu dźwięków,

ponieważ od ponad 20 lat odbieram album

"The World" emocjami, pomijam zastanawianie

się, czy może Nick Barrett nie dopracował

jakiegoś riffu, może perkusista "walnął" niezbyt

czysto i nie w punkt, a Nolan poswawolił sobie

na klawiaturze niezgodnie z kanonem gry,

choć wydaje mi się, że tylko szaleniec albo zadufany

w sobie dupek ma w sobie tyle bezczelności

by zarzucić Clive'owi brak tak zwanego

warsztatu wykonawczego i niedoróbki z tą sferą

związane. Ale tę uwagę potraktować należy

na marginesie całego tekstu. Już w inauguracyjnej

kompozycji "Back In The Spotlight", ślicznej,

wielowymiarowej (brzmienie, zmienność

melodyczna i rytmiki) zwrócić można uwagę

na wymienność funkcji instrumentalistów, na

wzorcowe uzupełnianie się gitarowych eskapad

Nicka i instrumentów klawiszowych pod wodzą

Nolana, którzy dają fenomenalny pokaz

wielowariantowego grania typowych dla rocka

progresywnego przedstawicieli instrumentarium.

Ile ekspresji w popisie Nicka, ile rozmachu

we frazach Clive'a, a obaj panowie na bazie

stosunkowo prostej konstrukcji strukturalnej

kompozycji żonglują luzacko bogactwem tonów

różnistych, stopniując od początku po mistrzowsku

napięcie i dynamikę. Przecież pierwsza

sekwencja to dźwięki subtelne, które z

czasem nabierają siły i szybkości, by po 1:30 w

momencie włączenia się beatów perkusji i basowych

akordów wybuchnąć nieokiełznanie

jak muzyczny wulkan. Gitara "wycina" motoryczny

kawałek, a klawisze zagęszczają całe tło.

Kto nie zna, ten nie wie, że startujemy w świecie

melancholijnej "przytulanki", która po kilku

minutach przeobraża się w rasowego, motorycznego

rockowca. "The Voyager" od pierwszych

szumów i szelestu akustycznych strun

oraz pojedynczych akordów fortepianowych

rozwija się powoli w monumentalny hymn z

przepięknym pomysłem melodycznym. Multum

zwrotów muzycznej akcji nadaje utworowi

magnetycznej siły przyciągania, stąd słuchaczowi

pozostaje tylko podziwiać kunszt wykonawczy.

Sekundy przed granicą siódmej minuty

gwałtowne spowolnienie stanowi pretekst,

żeby w trakcie dalszej podróży budować napięcie

i epicką podniosłość. Wzruszająca, genialna

partia solowa Barretta pobudza tysiące

mrówek zaczynających swój marsz po całym

ciele. Nie chcę być nachalny, ale jak ktoś tego

nie czuje, to niech da sobie spokój ze słuchaniem

jakiejkolwiek płyty Pendragon, bo i tak

tego nie zrozumie. Przykre ale prawdziwe! Natchniona

kompozycja, jeden z wielu filarów

piękna w muzyce zespołu. Muzycy nie mają

zamiaru spuszczać z tonu, czego wyrazem

zgrabna piosenka "Shane", z miłą dla ucha melodyką,

utrzymana w średnim tempie, z wplecioną

kolejną uwodzicielską solówką na elektryczne

struny autorstwa Nicka. "Prayer"

("Modlitwa") zasługuje w pełni na swój tytuł, z

intro z klasycznym fortepianem, werblami i

dramaturgiczną konstrukcją. Aktorem pierwszego

planu jest ponownie natchniona gitara

uzupełniona oszczędnymi klawiszami. Nigdy

przedtem ani potem Pendragon w swojej ponad

30-letniej historii nie stworzył tak epickiego

dzieła, tak obszernej opowieści jak "Queen

Of Hearts", kompozycji równie pięknej jak pozostałe

części albumu, podzielonej na trzy akty.

Co ciekawe, poszczególne rozdziały powstawały

w różnym czasie, jednak takie postępowanie

nie zaszkodziło w najmniejszym stopniu

spójności materiału. Mamy tutaj do czynienia

z wieloma aspektami rocka progresywnego,

brzmienie akustyczne miesza się z zadziorną

elektryką, nostalgia i marzenia spotykają

wokalne partie na granicy krzyku, oszczędność

w dawkowaniu dźwięków zbliżająca się

do minimalizmu przeplata się z bogactwem i

przepychem, zespołowość wykonawcza dzieli

przestrzeń z licznymi wistami solowymi, zmienność

tempa graniczy z fragmentami o jednostajnym

rytmie. A drugi akapit suity zatytułowany

"…A Man Could Die Out Here…"

zgodnie uznawany jest za sympatyków zespołu

i branżowych fachowców za progrockowe Himalaje.

Posłuchajcie ze słuchawkami, a będziecie

w stanie jeszcze pełniej docenić podziały na

lewy i prawy kanał, po prawej wspaniała gitara,

w środku motoryczny duet bas - perkusja, z lewej

elektronika, czyli królestwo Clive'a. Zachwyty

nad tym dźwiękowym spektaklem potrafimy

zrozumieć w pełni, gdy poświęcimy

muzyce swój własny czas i damy się wciągnąć

w magiczny świat "Królowej Serc". Ekstraklasa

światowa! Brak jakichkolwiek szans na nudę,

bo pomimo swoich ponad 20 minut "Queen Of

Hearts" zachwyca od pierwszej do ostatniej nutki,

stanowiąc od tamtej pory, tj. od roku 1991

wizytówkę grupy. Nie tylko to nagranie, a cały

zestaw kompozycji docenili słuchacze, zarówno

ci, którzy towarzyszyli "Rycerzowi" od

płytowych narodzin, po tych, którzy edukację

w zakresie dyskografii Pendragon zainaugurowali

od longplaya "The World". Wydawnictwo

po dziś dzień jest jednym z najchętniej kupowanych

albumów kapeli. A wracając na "sekundę"

do programu omawianej publikacji, nie

chciałbym "osierocić" kompozycji zamykającej

tracklistę krążka, czyli "And We'll Go Hunting

Deer", która w swoim charakterze działa jak seans

releksacyjny, tonuje wzbudzone emocje,

uspokaja burzę namiętności we wnętrzu każdego

słuchacza, bo tego albumu nie da się wysłuchać

ze stoickim spokojem, na chłodno.

Gdybym miał komuś zaczynającemu swoją

przygodę z twórczością Pendragon zarekomendować

płytę z ich dorobku na tzw. dobry

początek, to bez wahania wskazałbym "The

World". Z dwóch przyczyn, primo, jest ona

według mnie kwintesencją rockowego artyzmu,

czaru i elegancji. A secundo, ponieważ po

jej edycji zespół wywindował jakość swoich

dźwiękowych kolaży na taki poziom, że dzisiaj

"strach się bać", co będzie w przyszłości.

Znam niektórych dosyć ortodoksyjnych odbiorców

muzyki rockowej, którzy na brzmienie

terminu "rock progresywny" dostają czkawki i

zaczynają zgrzytać z irytacji zębami. Tak samo

reagują na propozycję posłuchania Pendragon,

wyciągając ze swojego archiwum cały plik

mniej lub bardziej krytycznych uwag. Mam dla

tych wszystkich indywiduów jedną radę, pocałujcie

się w d… . A "The World" to na pewno

jeden z najpiękniejszych przykładów tego,

co potrafią stworzyć rockowi artyści! (6)

Pendragon - The Window Of Life

1993 Toff / 2012 Madfish (Remaster)

W historii rocka istniały, a także funkcjonują

współcześnie wykonawcy wywołujący skrajnie

odmienne reakcje słuchaczy, które można

zamknąć w haśle "Nienawiść albo miłość".

Większość fanów nieformalnie zrzeszonych w

koalicji odbiorców muzyki rockowej podzielić

można w takim przypadku na dwie różniące

się od siebie społeczności, sympatyków oraz

niekiedy zajadłych przeciwników. Źródło takich

zachowań nie jest do końca wyjaśnione, w

związku z czym znalezienie racjonalnych przyczyn

przypomina trochę szukanie czegoś po

omacku. Po raz pierwszy usłyszałem taką opinię

przed laty, gdy jeden z moich znajomych

próbował w towarzystwie rockowo - zakręconych

osób wyjaśnić swojej… żonie, że w przypadku

postrzegania twórczości King Crimson

wyróżnić można tylko dwa rodzaje odczuć,

uwielbienie bądź nienawiść. Do dyskusji na

powyższy temat doszło kilka dni po terminie

edycji czteropłytowego boxu "The Great Deceiver"

(materiał z koncertów z lat 1973-

1974) wydanego w roku 1992, a Koleżanka

Małżonka nie potrafiła pojąć jak można się

zachwycać i słuchać takiego rzępolenia. Wydaje

mi się, że podobnie układa się sytuacja z podziałem

na akceptację i negację w odniesieniu

do dorobku fonograficznego Pendragon. Koalicja

zespołowi niechętnych podkreśla brak

oryginalności, wtórność kompozycji, wykorzystywanie

zapożyczeń, brak własnego stylu. Natomiast

sprzymierzeńcy kwartetu formułują w

trakcie dysput towarzyskich własne argumenty

i mówią o magicznej nastrojowości, uporządkowaniu

dźwięków w strukturze utworów,

96

PENDRAGON


dbałości o melodie, perfekcjonizmie wykonawczym,

klimacie baśniowości. I jak tutaj znaleźć

konsensus? Mało prawdopodobne wydaje się

zawarcie rozejmu i pogodzenie "zwaśnionych"

grup. Niestety album "The Window Of Life"

niesnasek tych nie wyciszy, przeciwnie, spotęguje

je. Powód jest jeden, mianowicie twórcy z

Pendragon powielili patent, który przyniósł

niekwestionowany sukces "The World", powtórzyli

pewne rozwiązania, pożyczając niektóre

pomysły od… siebie i innych. Taka opinia

nie znaczy wcale, że "The Window Of Life"

jest do bani, bo tak nie jest, ale Pendragon niczym

nie zaskakuje, jest w pewnym sensie

przewidywalny. W dalszym ciągu otrzymujemy

zestaw ładnie opakowanych kompozycji,

zawierających chwytliwe melodie, miks pięknie

powiązanych sekwencji akustycznych i elektrycznych,

starannie opracowanych brzmieniowo,

utrzymanych w specyficznym dla zespołu klimacie,

wykonanych precyzyjnie i potwierdzających

jakość instrumentalną. Obiektywnie

patrząc konwencja w porównaniu do fonograficznego

poprzednika nie uległa zmianie. Dla

mnie to zalety, ale dla malkontentów to strawa

do krytyki. Ja uważam, że omawiana płyta to

wyraz stabilizacji stylistycznej, a nie stagnacji.

Z tych wątpliwości rodzi się wniosek, że każdy,

kto chce sprawdzić te głosy, powinien samodzielnie

zmierzyć się z tą materią, gdyż "de

gustibus non disputandum est" czyli "o gustach

się nie dyskutuje". Jest to najprostsza droga do

weryfikacji opinii. Należy się jednak zgodzić z

tezą, że już w czasie odsłuchu dwóch pierwszych

tracków myśli odbiorcy nerwowo biegają

w tę i z powrotem szukając odniesień do

historycznych, klasycznych albumów rocka,

ponieważ fragmenty "The Walls Of Babylon" i

"Ghosts" do złudzenia przypominają koncepcje

twórcze dwóch ikon gatunku, Pink Floyd i

Genesis. Wstęp tego pierwszego utworu buduje

długa impresja gitarowa Barretta w manierze

Gilmourowskiego intro z suity poświęconej

Sydowi Barettowi "Shine On You Crazy

Diamond". Także Nolan przypadkowo (?) uruchamia

sekwencję dźwięków bliźniaczą do zagrywek

Tony Banksa z wczesnych albumów

Genesis, gdy w przestrzeni dominują generowane

przez klawisze partie chóralne oraz pasaże

duetu organy- mellotron. Nie potrafię rozstrzygnąć

dylematu, czy panowie rockmani sięgnęli

po takie środki realizacji świadomie, czy

całością rządzi zwykły przypadek, co zdarza

się w muzyce dosyć często. Ja chcę wierzyć, że

w rachubę wchodzi wyłącznie opcja druga i nie

wyobrażam sobie, żeby artyści tego pokroju co

Nolan i Barrett poszli na kompletną łatwiznę

i narażali na szwank swój świeżo zdobyty autorytet.

Kończąc wątek ewentualnych zapożyczeń

obiektywnie należy stwierdzić, że wspomniany

dysonans wywołujący u słuchaczy stan

lekkiego napięcia odnosi się do niewielkiej cząstki

materiału muzycznego, a jego zdecydowaną

większość stanowią pomysły kojarzące się

jednoznacznie z artystycznym charakterem

Pendragon. Autorskie kreacje Nicka Barretta

i kolegów przedstawiają solidny, równy poziom

i wydawnictwo "The Window Of Life"

to na pewno powód do chluby niźli do zmartwień

nad kondycją progresji. Na marginesie

chciałbym jeszcze wspomnieć o pewnym

szczególe formalnym związanym ze zremasterowaną

wersją tego wydawnictwa, którą "dopakowano"

czterema nagraniami bonusowymi

osiągając czasowo pojemność bliską 80 minutom,

czyli zbliżając się do granicy technicznej

wydajności tradycyjnego kompaktu. Wracając

do kwestii pozytywów płyty wymienić można

wiele z tych, które dotyczyły wcześniejszej pozycji

dyskograficznej Pendragon, longplaya

"The World": świetne wątki melodyczne, zresztą

melodyjność to na pewno kategoria uniwersalna

wyglądająca przez "Okno Życia", specyficzna

nastrojowość ujmująca swoim urokiem

i spontanicznością, wspaniałe, lekkie,

subtelne brzmienie, które czyni atmosferę

przenoszącą słuchacza w inny wymiar, z daleka

od realu, blisko do marzeń, snów i stymulowania

wyobraźni. "The Window Of Life" ujmuje

duchowo smakowitymi, ekspresyjnymi

partiami solowymi, dłuższymi i krótszymi, stanowiącymi

nieodłączne komponenty stylu

Pendragon. Dwa główne motory napędowe

zespoły, Barrett i Nolan ponownie spisują się

na medal kreśląc wielowymiarowe pejzaże instrumentalne,

poukładane, przeważnie spokojne,

bogate w niuanse, które słuchacz wychwytuje

przy kolejnych spotkaniach z muzyką zarejestrowaną

na płycie. W programie albumu

pojawiają się, gdyby tak nie było, niektórzy poczuliby

się rozczarowani, bardziej rozbudowane

formy, choćby "The Walls Of Babylon" czy

"The Last Man On Earth", składające się z

pomniejszych akapitów zgrabnie i płynnie ze

sobą połączonych w spójny organizm. Tych

niespodziewanych przejść, zwrotów rytmicznych,

punktów przełomowych, spowolnień

czy przyspieszeń, które przyczyniają się do

wzbogacenia i urozmaicenia całości materiału,

notujemy we wnętrzu albumu sporo, ale szczerze

mówiąc, bez tych składników Pendragon

straciłby swoją autonomię stylistyczną, ponieważ

należą one twórczego kanonu grupy. "The

Window Of Life" zachwyci bez wątpienia

tych, którzy wolą piękno ponad brzydotę, łagodność

i dźwiękowy ład zamiast chaosu i bałaganu,

słoneczne barwy zamiast tajemnicy i

mroku. Jednak moim zdaniem "The Window

Of Life" sprawdzi się świetnie w chwilach

sprzyjających relaksacji, równowadze emocjonalnej

czy wyciszeniu i nie jest to recepta z poradnika

psychologa - amatora. Podstawowa lista

obejmuje sześć nagrań o zróżnicowanej

długości. "The Walls Of Babylon" stał się wyczekiwaną

częścią licznych koncertów, a jego

początek stanowi w zasadzie instrumentalny

monolog gitarzysty Nicka Barretta. Trochę

powyżej, w kontekście kompozycji otwierającej

"Okno", "The Walls Of Babylon" sformułowałem

zarzut dotyczący pewnych podobieństw

rozwiązań brzmieniowych do dziedzictwa

sztuki rockowej, co jednak nie znaczy, że impresja

na gitarę i klawisze na wstępie jest nic

nie warta. Romantyczny nastrój tego fragmentu,

który tworzy swoją grą Nick Barrett na

pierwszym planie, wzniecając przeciągnięte,

urokliwe, powolne, takie snujące się w marzeniach

dźwięki gitary zwyczajnie wzrusza i wyzwala

u słuchacza nieprawdopodobne emocje,

powodując, że zaledwie cztery pierwsze minuty

tkają niewiarygodną nić sympatii pomiędzy

wykonawcami a sercem i duszą adresatów tych

fraz. Napisałem w liczbie mnogiej, wykonawcami,

ponieważ nie wolno nam zapomnieć o

roli Clive'a Nolana, który konstruuje niezwykle

ciepłe, zarazem intensywne klawiszowe tło

partnerując na równych prawach elektrycznej

gitarze. I pomimo Floydowych sugestii o rodowodzie

tego akapitu, o czym nadmieniałem

wyżej, trudno oprzeć się urodzie tego fragmentu.

Po przekroczeniu granicy czwartej minuty

utwór nabiera dynamiki (co za organowe wejście,

palce lizać!), poweru, struktura rytmiczna

staje się bardziej wyrazista, brzmienie potężnieje,

aby w okolicach szóstej minuty "rozhuśtać"

pieśń do wspaniale melodyjnego refrenu z

wyśpiewywanymi "Murami Babilonu". Po ósmej

minucie struny Barrettowskiej "kochanki"

drapią ostrymi szponami przestrzeń prowadząc

charakterystyczny riff, a Nolan swoimi

organowo - syntezatorowymi wariacjami prowadzi

autorski monolog, obrazujący skalę jego

umiejętności instrumentalnych. Tymczasowo

zepchnięci w cień Panowie "Bas - Bębny" też

dają się we znaki, szczególnie przy karkołomnych

zwrotach rytmicznych, których zespół

nam nie szczędzi w drugiej części tego długiego

rozdziału. Pal licho wszelkie inspiracje innymi

twórczymi ideami, prawdziwe bądź nie! Jak

tutaj nie kochać ekspresyjnych wypowiedzi

Pendragon, jeżeli w awangardzie albumu znajduje

się taki kawałek! A kto jeszcze nie poczuł

satysfakcji, tego emocjonalność wystawiona

zostaje na próbę wytrzymałości w chwili, gdy

jego umysłem zawładnie pozycja numer dwa,

"Ghosts". Już pierwsze fortepianowe akordy generowane

przez "Króla parapetów", Nolana zapowiadają,

że za moment dojdzie do spektakularnego

wydarzenia. I nikt, tak myślący nie

zawiedzie się! Po minucie solowego występu

Clive'a, do mikrofonu pierwsze słowa ze spokojem

wypowiada Nick, a po dalszych 40 sekundach

krzywa dynamiki skacze do góry jak

opętana, a zespół buduje prześliczny klimat.

Niby prosta to pieśń, żadnych ekstrawagancji,

a ile piękna zarówno w sferze melodyki, jak też

selektywnego brzmienia, ile spokoju w wytyczaniu

ścieżek rytmicznych, ile zespołowości w

kreacjach instrumentalnych, ile, wręcz cudownej

ekwilibrystyki uczuciami i nastrojem w

punkcie 3:35. Esencja stylu Pendragon z tego

okresu kariery. To w tym fragmencie spotykamy

najwięcej nawiązań do "starego" Genesis,

ale jakie to ma znaczenie? Liczy się tylko

czar i estetyczność całych kaskad dźwięków

spadających na wyciszone zachwytem receptory

publiczności. Komu mało, ten może podziwiać

wdzięk kolejnej story "Breaking The

Spell", z powolnym tempem na wejściu, utworu

rozwijanego harmonijnie, z zakusami Nicka

do gitarowej improwizacji, mnóstwem smaczków

wyczarowanych przez Nolana. Sekundy

przed czwartą minutą rzuca nas na kolana

epickość partii solowej gitary, potężne uderzenia

perkusji, po czym kompozycja przeobraża

się w rytmiczną figurę podążającą w klarownie

wytyczonym przez artystów kierunku.

Nie, muzycy nie rzucają rewolucyjnych haseł,

nie nawołują na barykady, oni tylko oparci o

solidny fundament, który sami "wylali" określając

założenia swojego stylu, kontynuują

swoją wizję definicji progresji. W części środkowej

potężna dawka wypowiedzi wyłącznie

instrumentalnych, demonstrujących pracę precyzyjnie

ustawionej "maszynerii z duszą". "The

Last Man On Earth" dosłownie rozwala skorupę

nawet najbardziej odpornych na wzruszenia.

Nic już nie stanowi tamy przed tysiącami

mrówek defilujących po naszych cielesnych

przymiotach, nic nie jest w stanie zahamować

euforii jako reakcji na piękno. Ponad

14 minut dźwiękowych delicji, Kosmos uniesień

stworzony przez Mistrzów. Tak, tak, nie

bójmy się tych może górnolotnych słów. Kto

nie wierzy, niech spróbuje zachować kamienną

twarz w 2:22 po wejściu gitary Nicka! Czy

udaje się racjonalnie myśleć? Nie ma szans! A

potem czteroosobowa karawana rusza w swoją

wędrówkę po "Ziemi" oferując prawdziwe dziwy

natury, mijając genialne partie solowe, porażając

ślicznością tematów melodycznych, poruszając

się raz szybciej innym razem wolniej,

regulując tempo jak wytrawny maratończyk ,

dążący konsekwentnie do wytyczonego celu

kompozycji. Nie jestem "zimnogłowym" typem,

analizującym kolejne sekwencje, ale tutaj

na 14-minutowej trasie czeka na nas multum

uniesień, niespodzianek, zmiennych prądów,

zwrotów, przeobrażeń wnętrza utworu, dynamicznych

przejść i kołysankowych uspokojeń.

Co rusz to zmiana konwencji, to inna twarz

brzmienia, inny bieg rytmu, inny profil instrumentalny,

lawina perkusyjnych beatów i basowych

erupcji w jednej części ustępuje nagle

miejsca hymnicznej podniosłości. Ponad 14

minut, a czas mija jak mrugnięcie okiem, nie

ma mowy o zastoju, chwili jednostajności, cały

ten świat dźwięków poraża bogactwem i rozmachem.

Jak tutaj nie cenić takiego poematu,

chyba trzeba być kompletnym ignorantem pozbawionym

uczuć. Numer pięć w programie

nosi tytuł "Nostradamus (Stargazing)" i zaczyna

się od partii gitarowej o nieregularnej linii,

bo trudno w tym miejscu mówić o konkretnych

riffach, by po dwóch minutach powitać w

swoim towarzystwie Nolanowski fortepian i

spokojny wokal. Wszystkie znaki wskazują na

kolejny akt muzyczny o lirycznym, poetyckim

charakterze. Ale po trzeciej minucie okazuje

się, że pozory mylą. Na scenę wkracza motoryczny,

"stadionowy" hicior, o dużym potencjale

przebojowości, najbardziej dynamiczna

część programu albumu, przepędzająca na

cztery wiatry panujące do tej pory melancholię,

nostalgię, pewien rodzaj zadumy nad życiem

i światem. Ale uspokojony koniec "Nostradamusa"

zwiastuje powrót do pieczołowicie

konstruowanej nastrojowości przez poprzedników

na liście tracków. Sądząc tak nie

mylimy się, ponieważ finałem, zwieńczeniem

płyty jest stosunkowo krótki "Am I Really

Losing You?", tylko i aż śliczna piosenka z jednorodnym

wątkiem melodycznym, który jest

tak piękny, że mógłby śmiało płynąć w

przestrzeni do nieskończoności. Ten wokalnoinstrumentalny

akcent uzupełnia wytrawnie

namalowany dźwiękami obraz z podpisem

czterech "malarzy", którzy zjednoczeni we

wspólnym dziele przyjęli kiedyś nazwę Pendragon.

Wiem, ta ostatnia uwaga pachnie patetycznością,

ale cóż na to poradzę. W takich

porywających momentach jak "Am I Really

Losing You?" patos to nieodłączny składnik

przeżywania. Album "The Window Of Life"

to kolejny przykład wrażliwości twórców z

Pendragon. Przed laty znaleźli niszę w gatunku

zwanym rockiem progresywnym, z kunsztem

i wytrwałością ją "umeblowali", a ponad

20 lat temu, dokładnie w roku 1993 dostarczyli

kolejny dowód, że marzenia to nie puste

słowa, a piękne dźwięki tworzone przez utalentowanych

artystów potrafią jak mało co

przemieścić słuchaczy w inne stany świadomości.

I bez znaczenia jest banalny fakt, że

niektórzy "laboranci" rozebrali konstrukcje

kwartetu na czynniki pierwsze, stwierdziwszy,

że niektóre z komponentów kiedyś już zostały

w rockowym wymiarze wymyślone. A jakie to

ma znacznie w konfrontacji z tysiącami wytrawnych

nutek dających szczęście i spływających

balsamiczną, łagodną falą do serc i dusz słuchaczy

przez otwarte właśnie "Okno Życia"?

(5)

PS. Nie odnoszę się do nagrań bonusowych

edycji zremasterowanej z prozaicznego powodu,

gdyż nie posiadam wydawnictwa Madfish

z roku 2012, ale nie sądzę, że te dodatkowe

utwory mają jakikolwiek wpływ na odbiór i jakość

programu podstawowego longplaya "The

Window Of Life", co najwyżej stanowią jego

merytoryczne uzupełnienie.

Pendragon - Fallen Dreams And Angels

1994 Toff

Jednym ze sposobów promowania materiału

muzycznego nagranego przez rockowe składy

jest edycja tzw. EP-ek, stanowiących najczęściej

rodzaj awangardy płyt długogrających.

Obiektywnie należy zauważyć, że minialbumy

to względnie rzadkie zjawisko na rynku fonograficznym.

Idea produkcji takiego krążka narodziła

się dosyć dawno, bo w czasach tradycyjnych

płyt gramofonowych. EP- Extended

Play to mała płyta o prędkości 45 obr./min.

mieszcząca trochę dłuższe nagrania, potocznie

mówiąc EPka, to wydawnictwo fonograficzne

między singlem a płytą długogrającą. Dla niektórych

zespołów, ze względu na długość ich

kompozycji, ramy czasowe singla stały się za

ciasne, stąd wykorzystywały one techniczne

możliwości i decydowały się na zarejestrowanie

minialbumu. Tak uczynili także członkowie

grupy Pendragon w okresie między albumami

"The Window Of Life" i "The Masquerade

Overture", umilając fanom oczekiwanie

na nowe utwory i wysyłając czytelny sygnał,

że zespół nie zginął w otchłani zapomnienia.

"Fallen Dreams And Angels", cztery

utwory, nieco ponad 25 minut muzyki, przedstawia

utwory, które nie znalazły miejsca w

programie podstawowym dużej płyty, a które

zespół uznał za warte prezentacji. Do tej ostatniej

uwagi należy załączyć informację, że całość

EP-ki dodano w formie bonusa do zremasterowanej

wersji publikacji "The Window Of

Life" z roku 2006. Gdyby gdziekolwiek na

świecie zorganizowano seminarium na temat

cech charakterystycznych rocka progresywnego

to Nick Barrett mógłby wystąpić w roli prelegenta

a jako przykładem wspierającym analizę

mógłby posłużyć się pierwszym utworem z

programu EP-ki, który przygotowany został

według receptury uwzględniającej standardy

gatunku. Ramy konstrukcji "The Third World

In The U.K." odpowiadają wzorcom progresji

zdefiniowanym przed wielu laty i zaadoptowanym

przez Pendragon, wraz z atrybutami

wynikającymi z autorskiego spojrzenia na wymienioną

stylistykę. Utwór posiada klamrę

spinającą jego strukturę, a jest nią fortepian z

narastającą sekwencją akordów budującą swoiste

napięcie i specyficzny dla grupy optymistyczny

klimat. Działa on jak magnes na

słuchaczy, wciągając ich w przeżywanie nastrojowych

i intrygujących dźwięków. Całe fortepianowe,

klasycyzujące intro ustępuje przestrzeni

w dalszym biegu kompozycji partiom

instrumentalnym wypełniającym część środkową,

ze szczególnym wskazaniem na gitarę,

aby w rozwiązaniu finałowym powrócić na zasadzie

kody do fragmentu fortepianowego.

Także zarys dramaturgiczny został nakreślony

zgodnie z kanonem, mianowicie od wstępu

emocje rosną sukcesywnie jak krzywa na wykresie,

aby po osiągnięciu punktu kulminacyjnego

ponownie osiągnąć poziom neutralny.

Barrett zadbał o wyeksponowanie chwytliwego

tematu melodycznego, którego inicjatorem

jest od 2:20 gitara elektryczna, rozwijająca

motyw główny w dosyć długiej partii solowej.

W tle pobrzmiewają instrumentalne

akcenty keyboardów oraz motoryka sekcji rytmicznej.

Końcowa repetycja z fortepianem w

roli głównej podkreśla spójność kompozycji, jej

uporządkowany charakter, pozostając dzięki

temu zabiegowi w pamięci odbiorców. Chciałbym

poruszyć jeszcze jeden aspekt tego utworu,

a dotyczy on warstwy słownej. Barrett jako

autor tekstu występuje tutaj w roli barda zaangażowanego

politycznie, co w przypadku treści

songów Pendragon jest ewenementem. "The

Third World In The U.K." porusza problematykę

jakości życia imigrantów w Zjednoczonym

Królestwie, a tytuł stanowi pewnego rodzaju

prowokację ze słowami określającymi

United Kingdom jako "wonderful world", rozumianymi

ironicznie. Aby nie tworzyć wrażenia

podniosłości i powagi problematyki zespół jako

drugi punkt programu proponuje dosyć banalną,

prostą i beztroską piosenkę "Dune" z

tradycyjnym podziałem na zwrotkę - refren i

fajnym motywem melodycznym. Szersze opisywanie

tego przebojowego fragmentu byłoby

tworzeniem ideologii z podtekstami, których

tutaj "ani widu ani słychu". Ot, odprężający

przebojowy kawałek miły w słuchaniu. Blisko

8-minutowy "Sister Bluebird" to już zupełnie

inna bajka, kojarząca się ze swoim "młodszym

bratem", wcześniejszą kompozycją "Voyager" z

albumu "The World". Od delikatnego prologu

z klawiszami na pierwszym planie, brzmienie

nabiera majestatu i podniosłości, oferując specyficzne

dla zespołu liczne zwroty melody-

PENDRAGON 97


czno-harmoniczne, stanowiące obudowę głównego

pomysłu. Każdy sympatyk Pendragon

znajdzie takie elementy, które należą do charakterystyki

stylu, od licznych akcentów gitarowych,

piękne partie solowe, hymniczne klawisze

"generała" Nolana oraz spektakularne

rozwiązania melodyczne. Osiem minut pozwala

muzykom poswawolić sobie instrumentalnie,

co skwapliwie wykorzystują. Jednym słowem

kolejny rockowy poemat z logo Pendragon.

Ostatni rozdział z tytułowym utworem,

nagranym już w roku 1991, na potrzeby EPki

odkurzonym i po liftingu, tworzy aurę spokoju,

harmonii w oparciu o mieszankę półakustycznych

i elektrycznych dźwięków gitary, subtelności

klawiszowych i zrównoważonego

tempa wytyczanego przez schowaną w tle sekcję.

Brakuje w tym utworze blasku, iskry, które

pozwoliłyby zaistnieć tej kompozycji na

dłużej w świadomości słuchaczy, ponieważ

rządzi nim przeciętność. "Fallen Dreams And

Angels" klasyczny spektakl progrockowy z dopiskiem

"neo" w czterech aktach, nie dorównujący

jednak poziomem "dużym" albumom Pendragon,

może zostać potraktowany jako rozrywkowy

przerywnik w oczekiwaniu na kolejne

rozbudowane wydawnictwo zespołu, w tym

przypadku publikację "The Masquerade

Overture". Dopiero po poznaniu "Uwertury"

można zauważyć liczne słabości minialbumu i

potwierdzenie faktu, że jednak żywiołem i życiem

Pendragon pozostaną pełnowymiarowe

longplaye, a "małe" płytki stanowić mogą najwyżej

ciekawostkę fonograficzną. (3)

Pendragon - As Good As Gold

1996 Toff

Druga i ostatnia EPka w karierze Pendragon

ukazała się jesienią 1996 w czasie tury koncertowej

promującej album "The Masquerade

Overture". Jej zawartość jest w pewnym sensie

ciekawostką przeznaczoną nie tylko dla zagorzałych

fanów zespołu, ponieważ obok singlowej

wersji tytułowego utworu zawiera trzy

nigdzie niepublikowane kompozycje. Choćby z

tego powodu materiał EP-ki stanowić może

wartościowe uzupełnienie fonograficznego dorobku

Pendragon. Najsłabszym punktem programu

"małej" płyty jest znana już z repertuaru

"Uwertury" wersja nagrania "As Good As Gold",

dlatego, że odarta została praktycznie z wszystkich

smaczków, klimatu, czy solowych popisów

wykonawczych zaprezentowanych na

dużej płycie. W tej sytuacji potwierdzenie znajduje

teza, że Pendragon to formacja, która

najlepiej wypada i czuje się, gdy realizuje swoje

pomysły w złożonych, rozbudowanych formach.

W rzeczonym przypadku żywot utworu

"As Good As Gold" uległ drastycznemu skróceniu,

a takie cięcie pozwoliło wyłącznie na zachowanie

szczątkowego zarysu kompozycji,

ram głównego tematu melodycznego, ograniczenia

zakresu partii instrumentalnych, a to

miało znaczący wpływ na pełnię brzmienia.

Kwartet Pendragon nie należy do składów

rockowych zdobywających szczyty singlowych

list, a brak wielu sekwencji klawiszowych Nolana

i Barrettowskiej gitary pozbawiło kompozycję

progrockowego blasku, czyniąc z niej

dosyć prostą i banalną piosenkę, jakich tysiące

pojawia się i znika w środkach masowego przekazu.

Jedyne elementy, który udało się przetransponować

na ścieżki wersji krótszej to melodia

i dynamika wykonania. Niestety, kto zna

oryginał, może poczuć się lekko "zmącony" i

zdezorientowany szczególnie w momencie

zakończenia songu, które sprawia wrażenie

niedopracowanego i na chybcika "przyciętego".

Zupełnie inaczej wygląda struktura "Bird Of

Paradise", który przypomina typowy dla Pendragon

rockowy poemat, przechodząc ewolucję

od minimalistycznego wstępu po bombastyczny

finał. Początek wskazuje na balladę,

wokal przy akompaniamencie delikatnych

akordów fortepianu. Dopiero po jakimś czasie

profil brzmienia uzupełniają stonowany bas i

przestrzenna perkusja. Napięcie rośnie, wzmaga

się intensywność brzmienia, zmienia się

znacząco klimat, który przybiera barwy podniosłe,

epickie, a utwór "rozlewa" się szeroko w

przestrzeni w typową dla zespołu epopeję. W

części środkowej rejestrujemy partię solową

gitary Barretta oraz nierozstrzygnięty pojedynek

dźwięków elektrycznych strun i klawiszowych

"zabawek" Nolana. Wzmianka należy się

także przyciągającej uwagę swoją urodą linii

melodycznej, ale w przypadku Pendragon to

swoista norma. Prawie 8-minutowy "Midnight

Running" rozpoczyna się motywem gitarowym

i pasażem syntezatorowym w nastroju delikatnej

melancholii. Jednakże jego profil ulega radykalnemu

przeobrażeniu za sprawą monotonnie

pulsującej perkusji oraz tętniącej surowym

i prostym rytmem gitary basowej. Oba instrumenty

tworzą wspólnie coś w rodzaju rusztowania,

na którym oparcie znajdują rozłożyste

płaszczyzny klawiszowe, a Nick może błyszczeć

prowadząc swoje partie solowe. Utwór

zyskuje dzięki pracy duetu bębny - gitara basowa

niezwykłą motorykę, energię, swoje dokłada

mister Nolan, który dwoi się i troi przy

klawiaturach, czarując para symfonicznymi

rozwiązaniami, a po 5:40 swój kunszt gitarzysty

demonstruje Barrett prowadząc prześliczną

partię gitary. Świetna kompozycja, wzorcowo

wykonana. Krążek zamyka "drobiazg"

pod tytułem "A Million Miles", jednorodny instrumentalnie,

z ustawionymi w centrum keyboardami

budującymi fundament dla partii

wokalnej, wyciszonej i odrobinę sentymentalnej.

EP-ka "As Good As Gold" to udany przerywnik

między kolejnymi longplayami Pendragon,

którego znaczenie podnosi fakt, że w

przeważającej części zawiera materiał nigdzie

niepublikowany. Muzycznie bywa różnie, od

bardzo przeciętnego otwarcia przez dwa długie

akapity, mogące zadowolić każdego poszukiwacza

progresywnych dźwięków, po akcent liryczny.

(3)

Pendragon - The Masquerade Overture

1996 Toff / 2013 Madfish (Remaster)

Mistrzowskie dzieło! I w zasadzie na tym

stwierdzeniu można zakończyć całą recenzję!

Chory pomysł? Być może. Ale każda osoba,

która zna zawartość "Uwertury" przyzna mi

chyba rację, że tę niepełną godzinę spektaklu,

tak prawdziwego spektaklu jak w teatrze operowym,

stworzonego i wykonanego przez

czwórkę artystów z Pendragon należy przeżyć

samemu, najlepiej w domowym zaciszu. Te podniosłe

słowa, ta moja egzaltacja w sprawie

"zwykłej" płyty muzycznej jest, według mojej

skromnej opinii, w pełni uzasadniona. Cała

ocena tego albumu, ocena, którą w tym miejscu

spróbuję przytoczyć, będzie oczywiście

przesiąknięta czystym subiektywizmem, ale

przecież inaczej być nie może. Chociaż wartość

tego dzieła, jego wielkość orzekana bądź klasyfikowana

współcześnie, po 18 latach od pierwszej

edycji, wskazuje, że czas weryfikując artyzm

dźwięków na tym albumie nie tylko nie

obniżył poziomu not, a nawet więcej, przynajmniej

w moim przekonaniu, podniósł ich rangę.

Gdy dzisiaj sięgam po "The Masquerade

Overture" jestem jeszcze bardziej zachwycony

aniżeli wtedy, gdy po raz pierwszy dorwałem

płytę w swoje ręce i nie wysłuchałem, lecz pożarłem

łakomie słuchem siedem kompozycji

na niej zawarte. Co to było za święto, tym radośniejsze,

że okazało się, że przemycane oszczędnie

informacje o ponadczasowym dzie-le

zespołu nic a nic nie były przesadzone. Ten

stan trwa do teraźniejszości, a dźwięki mają

czas w głębokim poważaniu i dalej przypominają

prześliczną pannę kuszącą swoimi atrybutami,

która po 18 latach jest jeszcze bardziej

atrakcyjna i zmysłowa, niż wcześniej. Dojrzała,

wyszlachetniała, tworząc aurę niesamowitego

powabu. Nie mam złudzeń, wręcz jestem

stuprocentowo przekonany, że znajdą się

wśród ludzi słuchających rocka osobnicy, którzy,

być może słusznie rzekną, a czym się tak

podniecać, przecież to tylko muzyka, niematerialne

sekwencje dźwięków. Będąc racjonalnym

wypada mi tylko zaakceptować takie rozumienie

tej kwestii, jednak w skrytości ducha

wiem, że "The Masquerade Overture" to coś

więcej, to muzyka rockowa podniesiona do

rangi sztuki. I z takiej perspektywy postaram

się zachowując wszelkie konwenanse przybliżyć

Czytelnikom poruszoną tematykę. Do

pracy! Piękniejsze wejście w tematykę płyty

jak "Uwertura" trudno sobie nawet wyobrazić.

Wiele rzeczy znalazło tutaj swoją premierę.

Pierwsza: Nick Barrett przygotował na klawiszach

orkiestracje, co zostało skwapliwie odnotowane

w "Line- up" wydawnictwa. Do tej pory

Pendragon nie korzystał w takiej skali z sekwencji

do złudzenia przypominających orkiestrę

symfoniczną. Druga: Wsparcia w zakresie

wykonania wokalnego udzielili - nie napiszę

piosenkarze ani wokaliści, bo wyjdę na ignoranta

- operowi pieśniarze, głosy zarówno żeńskie

jak i męskie. Gdy w długim intro po 90

sekundach rozbrzmiewa potężny chór, zmysły

słuchacza wariują. Coś niesamowitego, z jaką

siłą i dostojnością zjednoczona koalicja klasycznie

wyszkolonych głosów wyśpiewuje swoje

frazy. Nie znajdę się z dala od prawdy, gdy napiszę,

że ta istna ściana wokalna poraża ka--

żdego słuchającego swoją potęgą. Pozwolę sobie

na opowiedzenie pewnej historii związanej

z "The Masquerade Overture". Znając już

pierwsze wrażenia, jakie wywołuje całość zarejestrowanej

na albumie muzyki, pożyczyłem

płytę do przesłuchania koleżance z pracy, zupełnie

nieźle osłuchanej w rocku, z uwagą,

żeby do przesłuchania zabrała się w odpowiednich

warunkach, czyli na przyzwoitym sprzęcie,

nie daj Boże w samochodzie, bez udziału

innych urządzeń pracujących w domu typu

telewizor, bądź jakiś sprzęt AGD. Pani ta wykonała

moje, nazwijmy to polecenie, od A do

Z, nie wiedząc oczywiście, co ją tak naprawdę

czeka. Następnego dnia podzieliła się ze mną

swoimi refleksjami na temat odbioru tych

dźwięków. Pierwszą reakcją, zgodnie z jej opinią

i innych zebranych domowników, było

oszołomienie. Wszyscy zaczęli się natychmiast

zastanawiać, ki czort nagrał płytę i gdzie tutaj

szukać śladów muzyki rozrywkowej. Dopiero

po chwili do świadomości zebranych dotarło,

że zespół, który wykreował te magiczne dźwięki

nosi nazwę Pendragon. Przedtem nazwa ta

była obca, od tego dnia stali się zaprzysięgłymi

fanami kwartetu. Trzecia: Może to detal, ale

po raz pierwszy zdarzyło się na longplayu Pendragon,

że kolejne kompozycje zostały połączone,

płynnie przechodząc z jednego aktu do

następnego rozdziału. Czwarta: To na tym dysku

grupa stworzyła swój maga przebój, przepiękny

"Paintbox", znany w kilku wersjach,

między innymi singlowej oraz akustycznej,

oczekiwany, a właściwie wykrzyczany przez

publiczność koncertową. Można nawet żartobliwie

stwierdzić, że od tego momentu żaden

koncert bez niewinnego "Pudełka" nie uzyskiwał

udzielanego przez publiczność certyfikatu

ważności. Z drugiej strony, przywołując w pamięci

to czarodziejskie zbiorowisko tonów, aż

nie sposób sobie wyobrazić bardziej adekwatnego

tytułu w konfrontacji z powalającym pięknem

kompozycji. Już na podstawie tego

szczątkowego zapisu, łatwo się zorientować, że

w tym tekście krytyka nie znajdzie swojego

miejsca. Nie ma najmniejszego powodu, aby

przytaczać kontrargumenty i próbować bez

skutku szukać "dziury w całym" czyli słabości

jakiegokolwiek fragmentu. Już "The World" i

"The Window Of Life" oferowały wiele pięknych

obrazów, ale to co słuchacz znajdzie na

"The Masquerade Overture" przechodzi pojęcie

wrażliwego umysłu. Prawdziwa fontanna

rewelacyjnych pomysłów melodycznych, dopracowane

do ostatniego szczegółu brzmienie,

także od strony technicznej. Mistrzowska klasa

instrumentalistów. Nigdy do tej pory nie powstała

taka chemia pomiędzy wykonawcami,

taka integracja umiejętności kwartetu jak na

ścieżkach "…Uwertury". Nigdy na płycie Pendragon

gitara Nicka Barretta nie brzmiała

tak poruszająco, a w jej partiach solowych nie

tkwił taki potencjał emocji wyrażanych riffami.

To co osiągnął Nick integrując możliwości

techniczne gry z pasją i kumulacją namiętności

to najwyższy, nie unikając potoczności wypowiedzi

napiszę, level. Podobnie sprawa wygląda

z osiągnięciami Nolana, który w pełni

zademonstrował skalę swojego nietuzinkowego

talentu, generując całą paletę klawiszowych

wspaniałości, od zagrywek oczywistych, po

niuanse ukryte w tym dziele i identyfikowane

przez słuchaczy dopiero po n-tym przesłuchaniu.

Liczne klawiszowe ekspozycje obrazują w

pełni wszechstronność wykształcenia Clive'a,

jego inklinacje do rozwiązań rodem z muzycznej

klasyki. Dla osób znających biografię

tego Pana to nic dziwnego, biorąc pod uwagę

jego edukacyjną drogą. Duet bas - bębny imponuje

precyzją szwajcarskiego zegarka, bezbłędnie

wpasowuje się w gęstą przestrzeń dźwięków

instrumentalnych solistów, znajdując w

przestrzeni utworów wiele takich miejsc, aby

pokazać swój indywidualny kunszt. Nie chcę

opisywać i udawać eksperta od Pendragonowych

dźwięków na tym albumie, ale trudno mi

ukryć swoje wzruszenia, entuzjazm, który

wręcz wybucha każdorazowo, gdy płyta znajdzie

swoje miejsce w "gniazdku" odtwarzacza i

zaczyna snuć swoje śliczne "wody" przez ponad

57 minut żywota, począwszy od pierwszych

zabójczych sekund zwiastujących odkrycie

wielkiej tajemnicy opowieści, aż do wybrzmienia

ostatniego półtonu w finale. W tych chwilach

najmocniej przekonuję się, dlaczego zostałem

fanem Pendragon, dlaczego uwielbiam

ich kompozycje, dlaczego nie przekonują mnie

argumenty krytyków pieprz…ch o wyimaginowanych

niedoróbkach i zapożyczeniach. Wtedy

właśnie stawiam sobie fundamentalne pytanie,

w jakim celu człowiek słucha muzyki, niezależnie

od jej gatunku. Być może nie potrafię

do końca udzielić profesjonalnej odpowiedzi,

ale wydaje mi się, że po to, aby coś przeżyć w

sferze duchowej, raz głęboko się wzruszyć, innym

razem "prześlizgnąć" się tylko po powierzchni

konglomeratu dźwięków, aby wzbudzić

swoje poczucie estetyki. I muzyka Pendragon

ze ścieżek "The Masquerade Overture" spełnia

wszystkie pobieżnie wymienione kryteria.

Dlatego, gdy ktoś nie zna tego albumu i zdecyduje

się na spotkanie "face to face" z jego siedmioma

częściami, niech pomyśli o zawar-tym

na nim pięknie, gdy z głośników popłynie jeden,

drugi, trzeci i wiele następnych wątków

melodycznych. Nie żądajcie rewolucji, upajajcie

się klasycznie ułożonymi środkami wyrazu

właściwymi rockowej stylistyce, które tworzą

prześliczną galerię panoramicznych i wielobarwnych

obrazów, kreślonych instrumentalnowokalnymi

"pędzlami" artystów "całą gębą". To

tyle moich osobistych wynurzeń. Nie będzie

żadnych wskazówek, że w tym kawałku to, w

tamtym inny element rytmicznych wariacji, a

w kolejnym genialna aranżacja. To nikomu

niepotrzebne zrzędzenie. Jedyną rzeczą, którą

należy wykonać, to włączyć funkcję "Play" i

przymknąć oczy, a rzeka cudownych dźwięków

zaleje wasze serca jak gigantyczna fala tsunami,

tylko, że ta fala nie przynosi zniszczeń,

lecz moc rockowych "czułych słówek" w pięknym

"pałacu marzeń". Taka jest właśnie "The

Masquerade Overture". Reszta się nie liczy.

Płyń chwilo! Płyń! Tym pięknem nie można

się nasycić! (6)

PS. Pozwoliłem sobie w post scriptum zamieścić

kilka odnośników do drugiego krążka limitowanej

edycji, która obejmuje cztery utwory,

prawie 19 minut muzyki. Dwa pierwsze fragmenty

pochodzą z dysku podstawowego, a

chodzi o "As Good As Gold" oraz "Masters Of

Illusion", z tym, że zespół prezentuje zupełnie

inne wersje wykonania, uboższe i znacznie

krótsze od nagrań oryginalnych. Wyeksponowano

w nich wiodący temat melodyczny, wytyczono

zakres jednorodnego tempa, skumulowano

nieco więcej dynamiki, zredukowano

partie solowe, ograniczono w istotnym wymiarze

zabiegi aranżacyjne przekształcając je w

proste piosenki o sporym potencjale przebojowości.

Prawie 7-minutowy "Schizo" wywodzi

swój rodowód ze stylistyki Pink Floyd okresu

"The Division Bell", szczególnie żeńskie partie

chóralne i gitarowe, utrzymany w średnim

tempie, z jednostajnym, balladowo kołyszącym

rytmem. Ekstra dysk zamyka "The King

Of The Castle" pomyślany jako kontynuacja

kompozycji "The Shadow", zagrany w wersji

half-unplugged. Miła dla ucha, odprężająca i

melodyjna piosenka, w której główną rolę odgrywa

Nick Barrett, a swoje pejzaże dźwiękowe

oraz partie chóralne klawiszy w drugiej części

dodaje także Clive Nolan, upodabniając

całość do klasycznej kompozycji Genesis

"Entangled". Załączony dysk traktować należy

na zasadzie ciekawostki, która przedstawia

alternatywny wizerunek stylu Pendragon,

stąd nie będę podejmował próby klasyfikacji

bądź oceny żadnego z czterech tracków.

Pendragon - Not Of This World

2001 Toff / 2012 Madfish (Remaster)

Wobec tego albumu mnożyć można same superlatywy.

Kiedyś słyszałem swoistą formę

stopniowania przymiotnika "piękny": pięknypiękniejszy

- najpiękniejszy - zaje…cie piękny.

Daleki jestem od epatowania wyrażeniami nieparlamentarnymi,

ale ostatnie określenie jest

adekwatne do stanu uczuć, w którym znajduje

się człowiek po wysłuchaniu całości muzyki.

Na tej płycie wiele rzeczy jest naj: to prawdopodobnie

najbardziej dojrzała prezentacja

umiejętności kwartetu. Najlepszy mix dźwięków

akustycznych i elektrycznych. Najwięcej

partii solowych znalazło swoje miejsce w programie

albumu, dodajmy partii wyrafinowanych,

niezwykle ciepłych i emocjonalnych. Nie

wiem, czy wydawnictwo "Not Of This World"

przedstawia najlepsze pod względem technicznym,

najbardziej dopracowane brzmienie,

ale jestem przekonany, że trudno temu komponentowi

płyty cokolwiek zarzucić. To na

pewno koalicja najdłuższych kompozycji w

historii grupy, ponieważ pięć utworów tworzących

program podstawowy trwa ponad 67 minut,

a aż trzy z nich to wielowątkowe opowieści.

Zresztą wystarczy dodać, że najkrótszą czę-

98

PENDRAGON


ścią albumu jest pozycja z numerem jeden, "If

I Were The Wind" licząca dokładnie 9 minut i

23 sekundy. Zapewne pisząc o zaletach tej

opasłej księgi dźwięków pominąłem nieświadomie

niektóre z nich, ponieważ każdy sympatyk

Pendragon po latach obcowania z twórczością

przywykł do pewnych cech charakterystycznych

ich artystycznych kreacji i zaczął

traktować je w kategorii aksjomatu, czyli twierdzenia

przyjmowanego bez dowodu jako oczywistość,

że wspomnę tylko pełne uroku tematy

melodyczne. Z licznych wywiadów, przede

wszystkim Nicka Barretta wynika, że melodyjność

należy do priorytetów w procesie tworzenia

kwartetu, dlatego już dawno temu wszyscy

ci, którzy należą do grona zaprzyjaźnionych

słuchaczy zespołu piękne wątki melodyczne

zaczęli postrzegać jako coś należnego, codziennego,

obecnego w dziesiątkach utworów

ekipy - Barrett - Nolan - Smith - Gee. Moje

stwierdzenia nie powinny stanowić asumptu

do polemiki na temat jakości tej muzyki w

konfrontacji z innymi dokonaniami zespołu,

ale jestem przekonany, że omawiane wydarzenie

fonograficzne stanowi demonstrację integralności

materii muzycznej stworzonej na

tym albumie. Podstawowe założenia twórcze,

mapę stylu członkowie Pendragon wypracowali

i zdefiniowali już wiele lat wcześniej na

krążku "The World", natomiast dysk "Not Of

This World" to wzorcowy przykład umocnienia

swoich wizji artystycznych, osiągnięcia niebywałego

poziomu biegłości instrumentalnej,

prawdziwego mistrzostwa w kreowaniu klimatu,

specyficznej dla tych artystów nastrojowości.

W nomenklaturze sportowej istnieje

taka obiegowa opinia, że trudność nie polega

na zdobyciu wiodącej pozycji wśród medalistów

czy autorytetów, sztuką jest utrzymanie

tej pozycji przez następne lata aktywności zawodowej.

Z perspektywy czasu trudno kwestionować

rangę Pendragon w rozwoju i dziedzictwie

rocka progresywnego, ponieważ każde

następne wydawnictwo zapisane dźwiękami

osiągało wysoki bądź bardzo wysoki poziom,

zdobywając szerokie rzesze słuchaczy.

Sądzę, że posiadam legitymację do takiego

stwierdzenia i potrafię to udowodnić. Piszę ten

tekst kilka dni po koncercie promującym nowe

"dziecko" w rodzinie Pendragon, album "Men

Who Climb Mountains", który odbył się 15.

października 2014 w bydgoskim klubie Kuźnia.

Nabita do granic możliwości sala wskazywała

dobitnie, że oto witamy nie jakąś kapelę

rockowych "szaraczków" lecz ekipę cenionych

rockmanów. A na podstawie reakcji publiczności

można napisać tylko jedno, w tym

środowisku Pendragon ma obecnie status

gwiazdy, choć ich zachowanie nie ma nic

wspólnego z gwiazdorzeniem, tak charakterystycznym

dla artystów pożal się Boże. Nie

chciałbym rozwodzić się nad zawartością tego

występu live, ale na widowni zapanowało istne

szaleństwo, od owacji, gromkich oklasków, po

skandowanie "Pendragon, Pendragon!" oraz

"Dziękujemy! Dziękujemy!". A było za co dziękować.

Panowie wykonali profesjonalnie nie

tylko swoją pracę, oni dali swoim fanom jeszcze

coś, coś ulotnego, emocjonalnego, osobistego.

Ten koncert i zapewne wiele innych to

nie tylko odhaczenie kolejnej imprezy, to nie

tylko wpływy gotówkowe na koncie artystów,

to głównie pasja, uczucia, radość z grania, radość

ze spotkania z przyjaciółmi, fizyczne wyczerpanie

po wielkim wysiłku, kwitowane

przez muzyków uśmiechami i przyjaznymi gestami.

I tak sprawa wygląda także z albumem, o

którym piszę, gdzie z każdego zakątka wychyla

się emocjonalność, unoszą się we Wszechświecie

pozytywne fluidy, docierają do słuchacza

cząstki nietuzinkowych osobowości artystów.

Tego nie można dotknąć, ale to się czuje

w każdej sekundzie. Także z tego powodu

dźwięki z "Not Of This World" są tak śliczne,

wywołują wzruszenie, pozwalają pracować wyobraźni,

stymulując ją bodźcami zawartymi w

każdej z pięciu rozbudowanych kompozycji.

Magia znana przyjaciołom Pendragon, dla

przypadkowych słuchaczy albo dla neofitów

stylu progresji rockowej nie musi być tak oczywista,

ale każdy chyba się zgodzi, że już od

pierwszych dźwięków te czary obejmują nas

swoimi "stalowymi" ramionami, nie luzując

chwytu do ostatniego oddechu ciszy. A my

poddajemy się jak bezwolne istoty wołając niemym

głosem, płyń chwilo, płyń! Bo jak tutaj

uciekać ze świata rajskich wizji, bajkowych

złudzeń, marzeń, które ma każdy? Pytanie retoryczne.

Głos dzwonu, szum wiatru, powiewające

w tle syntezatorowe "zasłonki" przy

otwartym oknie "Tego Świata" i ten urzekający

pięknem motyw gitary, która zaczyna

swoje czarodziejskie łkanie poruszając serca.

W takiej intymności dane jest nam, gościom

wkroczyć wraz z "If I Were The Wind (And

You Were The Rain)" do królestwa tonów różnistych,

których wspólnym wyróżnikiem jest

ich niewątpliwie wysoka jakość stricte muzyczna

i piękno, Piękno, piękno... otaczające naszego

ducha jak zmysłowa mgła, która przeniknie

w wasze najbardziej intymne schowki, wzruszy,

rozbudzi emocjonalnie, ukołysze, wywoła

nowe marzenia i refleksje. Taka jest ta pełna

spokoju opowieść od pierwszych taktów aż po

ostatni półton. Wiele osób wskazuje w prywatnych

rankingach ten właśnie album jako number

one w dyskografii Pendragon, a upływający

czas nie jest w stanie ukruszyć ich pewności.

Moim skromnym zdaniem racja jest po ich

stronie. Ten dzwon jak z "Division Bell" Floydów,

ten nieprzyjazny świst wiatru, basowe

grzmoty syntezatorów budują w "If I Were The

Wind" niesamowite napięcie, oczekiwanie na

zdarzenie. A gitara Nicka dosłownie przeszywa

ciszę jak strzała z kuszy Wilhelma Tella, z

cudownym, rzewnym motywem, z którego jak

wielkie krople z sopli lodu kapią uczucia. Bo

muzyka na tej płycie to apogeum uczuciowości,

gdy emocje grają razem z muzycznymi instrumentami,

gdy dusza śpiewa razem z wokalistą.

Wykrzyczane słowa:

"If I were the wind and you were the rain

That blows from east to west that melts away this pain"

przejmująco zaburzają ciszę. I nawet wtedy,

gdy kompozycja nabiera nieznacznie rozpędu

(3:50), niesamowitego rozmachu, okiełznana

zostaje w punkcie 6:15, nieziemskim, prostym,

ale jakże urokliwym występem fortepianu, który

brzmi tak, jakby Nolan nie dotykał palcami

czarno - białych klawiszy, lecz je czule pieścił.

Także Barrett dostosowuje barwę swojej wokalnej

wypowiedzi do stworzonej atmosfery,

kontynuując tekst jak recytowany wiersz. Ujmujący

to fragment, którego nastrój przenosi

się na następne rozdziały albumu, chyba najbardziej

łagodnego i refleksyjnego w karierze

Pendragon. Następny epizod, dwuczęściowy

"Dance Of The Seven Veils" przedstawia Barretta

jako niezwykle zaangażowanego, śpiewającego

z emocjonalną intensywnością wokalistę.

Jego kwestia, gdy "przemawia" przed oczami

Gorgony, upodabnia go do dramatycznego

aktora. Gorgony (jedna z nich na ilustracji w

booklecie) to groźne siostry o przerażającym

wyglądzie, postacie z mitologii greckiej, z których

najbardziej znana jest Meduza. Jej spojrzenie

zamieniało w kamień. Po 3:25 plastycznie

ukształtowany wokal "przykryty" zostaje

gęsto utkaną siatką instrumentalną. Wtedy

muzyczna akcja rozgrywa się w wielu zakresach:

głos Nicka - chór - gitarowy riff - klawisze

w koalicji z sekcją rytmiczną. W części drugiej

utwór znacznie przyspiesza, robi się wręcz

skoczny, rytmiczny, ale do czasu nadejścia kolejnego

przełomu w punkcie 1:15, kiedy w

przestrzeni dominować zaczynają akordy gitary

akustycznej, a klimat przepojony nostalgią

zmienia tę pieśń w przejmujący hymn. Po trzeciej

minucie melduje się ponownie gitara, ale

jakże inny, drapieżny image, surowy riff, grzmiący

bas i pulsujące bębny wpływają na zmianę

charakterystyki utworu. Liczne zmiany

tempa, gwałtowne acz kontrolowane przejścia

z odcinków akustycznych we frazy elektryczne,

epicki finał powodują, że ta zróżnicowana

kompozycja potrafi skutecznie wryć się w

pamięć słuchacza na długi czas. Zdecydowanym

hegemonem, monumentalnym poematem

jest nagranie tytułowe wydawnictwa,

ponad 16 minut progresywnie ubarwionych

delikatesów. Start jak eksplozja skumulowanej

energii, burzliwe, nerwowe takty, krzycząca gitara,

ekspresowo pędzący w dal i utrzymujący

równowagę rytmiczną duet bas - perkusja, szalejące

syntezatory czynią wrażenie jakiegoś

dźwiękowego inferno. Ta powódź nutek zalewająca

zmysły słuchacza trwa grubo ponad

trzy minuty. Z tego obrazu zgiełku wyłania się

jak piękna panna zabójcza linia melodyczna,

którą wokalnie prowadzi Nick w kooperacji z

już ustabilizowaną rytmicznie sekcją. Spektakularne

chórki, orkiestrowe niuanse przydają

kompozycji rozmachu i mocy, Nolan wprowadza

akcenty symfoniczne, a melodyka po raz

kolejny dosłownie zwala z nóg. Tytułowy

utwór wyhamowuje gwałtownie 10 sekund po

szóstej minucie, a królami muzycznych przestworzy

zostają akustyczne "sylaby" gitary, oszczędne,

stylizowane odrobinę na andaluzyjskie

flamenco. "Give It To Me", z wplecionymi wielogłosami,

pełni funkcję łącznika z trzecim

akapitem suity. Bezkolizyjne przejście w strukturę

"Green Eyed Angel", który startuje w manierze

spokojnej ballady, a później krok po

kroku ewoluuje w kierunku coraz intensywniejszego,

nasyconego podniosłością eposu,

kroczącego dumnie i elegancko po dźwiękowych

ścieżkach albumu. Uroczysty nastrój

spektaklu podkreśla dodatkowo Nolanowska

partia organów. Co za przeżycie! I jak nie

docenić kreatywnych wizji twórców! Wytworzony

nastrój utrzymuje także prawie 12- minutowy

"A Man Of Nomadic Traits", w którego

wnętrzu różne patenty melodyczne i rozwiązania

rytmiczne zmieniają się jak w kalejdoskopie,

szczególną uwagę zwraca wymienność

ról instrumentalistów, gdy front sceny anektują

najpierw gitarowe akordy, potem frazy

keyboardów, tony elektryczne w mikście z sekwencjami

akustycznymi, żeńska wokaliza Tiny

Riley (3:30) z wokalnymi popisami Barretta.

I oto nadchodzi czas 7:56. W tym właśnie momencie

Nick kreuje gitarowe "widowisko", porywająca

koncentracja umiejętności instrumentalisty

w bardzo długiej partii solowej, ozdobionej

klawiszowymi chórkami Nolana.

Epilogiem powieści napisanej muzyką jest 18-

minutowy "Koniec Świata", w dwóch częściach

"The Lost Children" i "And Finally…". Napiszę

krótko. Jak tak ma wyglądać "World's End" to

ja proszę o bilet! Subtelny początek z repetycją

tematu przewodniego z prologu albumu. Ale

ten spokój to pozory, ponieważ upływający

czas zmienia charakter kompozycji, która rozwija

się w potężny rockowo - symfoniczny hymn

z perłą w postaci kapitalnej melodii. Cóż

napisać po takim święcie? Każde kolejne słowo

to zbytek! Kurtyna opada! Zalega kompletna

cisza! Główni aktorzy milkną! A słuchacz?

Targają nim duchowe przeżycia, czas na refleksje,

uspokojenie rozszalałej wyobraźni, stonowanie

zachwytu. Płyty "Not Of This World"

można słuchać w kółko, uruchamiając odpowiednią

funkcję odtwarzacza. Nie znuży nas,

nie spowszednieje ten diamentowy majstersztyk.

Gwarancja stuprocentowa! (6)

Post scriptum! Bonusami są dwa nagrania w

nowych aranżacjach i wersjach akustycznych.

Wytrawny pokaz instrumentalnej oszczędności

i precyzji wykonawczej. Zapowiedź pełnowymiarowej

płyty wyłącznie unplugged "Acoustically

Challenged". Ale to już inna bajka.

Pendragon - Acoustically Challenged

2002 Metal Mind

Środowisko fanów w Polsce brytyjskiego bandu

Pendragon jest wyjątkowo liczne. Przy

okazji każdej wizyty w naszym kraju zespół

witany jest i przyjmowany ze staropolską gościnnością.

Dlatego nie ma się co dziwić, że

artyści chcą i potrafią się za ten szacunek i

przyjaźń odwdzięczyć. W historii stosunków

na linii Pendragon - polska publiczność zanotowaliśmy

już kilka spektakularnych wydarzeń,

które podkreślały więź łączącą polskich

słuchaczy i członków grupy. Wyrazem tych

przyjacielskich relacji były między innymi słowa

z języka polskiego wplecione w treść songu

na płycie "Believe", albo wyróżnienie klimatu

koncertów w Polsce decyzją, że pierwsze DVD

rejestrowane było w Katowicach. Trzeci dowód

to przedmiot poniższego opisu, mianowicie

fakt, że jedyny w swojej historii krążek z nagraniami

wyłącznie akustycznymi Pendragon

zarejestrował w Warszawie w studio radiowej

Trójki i wydał za pośrednictwem rodzimego

wydawnictwa Metal Mind. W pewnym sensie

"Acoustically Challenged" jest uhonorowaniem

polskich fanów, ich otwartości na

sztukę muzyczną Pendragon od wielu lat i

kumpelskich wzajemnych relacji. Nie jest żadną

regułą, że zespół w materiałach prasowych

podkreśla ustawicznie wyjątkowość atmosfery

występów w Polsce, dokładając systematycznie

dowody swojego przywiązania, a należą do

nich także inne projekty realizowane na rodzimych

scenach, a mam tutaj na myśli choćby

premierowe spektakle oper rockowych Nolana,

czy występy akustycznego projektu Caamora,

z wokalistką Agnieszką Świta. Może moje

słowa "pachną" samouwielbieniem, ale

słowiańskie dusze potrafią reagować emocjonalnie

i ekspresyjnie w czasie występów,

potrafią też słuchać muzyki nie tylko powierzchownie,

co w jednym z wywiadów akcentował

także lider Porcupine Tree, Steven Wilson.

Z tych powodów wielu wykonawców wraca do

nas chętnie, licząc na entuzjastyczne przyjęcie.

Niektórzy tak się już zadomowili, że rok kalendarzowy

bez ich koncertów można uznać za

stracony (vide Anathema czy Deep Purple),

choć do tej uwagi należy naturalnie podejść z

przymrużeniem oka. Nagrywanie albumów

akustycznych stało się praktyką stosunkowo

częstą i każdy rok obdarowuje nas, odbiorców

mniej lub bardziej udanymi zestawami dźwięków

w wersji unplugged. W wielu przypadkach

nie jest to dla muzyków zadanie łatwe i lekkie,

a w szczególności dotyczy to rockowych składów

preferujących muzykę złożoną i bogatą

aranżacyjnie. Przystosowanie niektórych

rozciągniętych w czasie kompozycji do skromnej,

oszczędnej instrumentalnie wersji akustycznej

wymaga wyczucia, niekiedy kompletnie

nowej aranżacji, uwzględnienia ograniczeń wynikających

z grania "bez prądu". Może się mylę,

ale wydaje mi się, że wykorzystanie instrumentarium

li tylko akustycznego stanowi nie

lada wyzwanie dla wykonawców. Nie wszystkie

utwory bronią się w takich wersjach, z niektórych

nie da się "wycisnąć" nawet jednej

dziesiątej ich elektrycznego potencjału, a pomyślmy

o takich czynnikach jak dynamika

przekazu, melodyjność. Należę do grona rockowych

dinozaurów, stąd mam wiele wspomnień

z licznych koncertów rockowych kapel. A

jeden z nich pamiętam szczególnie dobrze.

Trudno mi przywołać dokładną datę (oj ta

skleroza!), ale było to w latach 80-tych, w czasach

dla współczesnego młodego pokolenia na

granicy surrealizmu, w epoce przedinternetowej

(tak, tak, takie czasy także przeżyliśmy

na ziemskim padole), gdy każdego dnia w

radiu społeczeństwo śledziło z zapartym

tchem komunikaty o tzw. stopniu zasilania.

Informowały one o mocy pobieranej energii

elektrycznej i gdy padała sakramentalna formułka

"stopień zasilania 20, albo jeszcze gorzej

21", to każdy był przygotowany na "krótkoterminowe"

wyłączenia prądu (w każdym

domu świeczka to nie był gadżet-ciekawostka

lecz obiekt pożądania po zapaleniu którego "jasność

się stawała"), tak na 2-3 godziny, w

najmniej spodziewanym momencie. W mieście,

w którym mieszkam, Bydgoszczy jest jeszcze,

choć grozi mu rozbiórka, taki obiekt rodem

z wykopalisk archeologicznych o nazwie

Torbyd. To stare, nieczynne już lodowisko,

które właśnie w latach 80-tych w miesiącach

letnich służyło jako sala koncertowa niektórych

koncertów rockowych. Jednym z zespołów,

które tam występowały, był ceniony także

dzisiaj Nazareth. Akustyka tego miejsca była

fatalna, no bo jak może być słychać muzykę

nawet głośną z blaszano-betonowego baraku,

bo taką "architekturę" prezentował ten obiekt.

Ale muzycy i technicy Nazareth nie byli od

macochy i starali się przynajmniej zneutralizować

tragiczne warunki betonowych trybun i

blaszanego dachu. Koncert zaczął się planowo,

nawet było słychać muzykę, choć przeszkadzał

pogłos jak cholera, gdyż dźwięki generowane

przez elektryczne instrumentarium odbijały

się od surowych, betonowych trybun. Ale najgorsze

miało dopiero nadejść. Wszyscy zebrani

pod wpływem hard rockowych czarów zapomnieli

o prozie życia w Polsce, a stopień zasilania

tylko na to czekał. W pewnym momencie

bums i kilowaty zginęły jak za dotknięciem

czarodziejskiej różdżki naczelnego energetyka

kraju. Ciemno na oko wykol nie było, bo dziwnym

trafem paliły się uliczne latarnie przebiegającej

50 metrów za sceną ulicy Moniuszki.

Słuchacze zwiesili "nosy na kwintę", zdając sobie

sprawę z niedokończonego snu o koncercie

Nazareth. Ale muzycy tej kapeli zaprezentowali

niesamowitą klasę, "olali" elektryczny program

koncertu, sięgnęli za swoje akustyczne

instrumenty i zaczęli jakby nic się nie stało

grać dalej swoje unplugged. Szczęki publiczności

opadły aż do ziemi, a show trwał dalej. Ale

nie każda grupa posiada stosowny potencjał

umiejętności, aby wybrać takie wyjście awaryjne,

dlatego byłem ciekaw, jak poradzi sobie z

materiałem przygotowanym na dysku Pendragon.

Kiepsko potrafiłem sobie wyobrazić, jakich

zabiegów dokonają, "przycinając" niektóre

kawałki na potrzeby akustyki, bo byłem przekonany,

że te oryginalnie najbardziej rozbudowane

kompozycje, muszą stracić dużą część

zasobów dźwiękowych przy ograniczeniach

klawiszy Nolana, czy żywiołowych gitarowych

pasaży Barretta, albo basowych pulsów Petera

Gee. I w tym punkcie się pomyliłem, a

moje przewidywania rozlazły się jak stara guma

od gaci. Utwory straciły na pewno sporą

dawkę rozmachu, monumentalizmu, przestrzeni

brzmienia, co jest w pełni zrozumiałe,

PENDRAGON 99


ale nie straciły nic ze swojego magicznego wizerunku.

Jak naiwnie wyobrażałem sobie, że

taki "The Voyager", trwający na albumie "The

World" ponad 12 minut, albo "Alaska" z płyty

"The Jewel" z blisko 9-minutowym czasem

swojego żywota muszą zostać drastycznie skrócone,

no bo jak w wersji acoustic oddać te

wszystkie detale, niuanse, smaczki. A tutaj pełne

zaskoczenie, bo akustyczny "The Voyager"

mieści ponad 9 minut dźwiękowych delicji.

Tak, tak delicji, ponieważ trójce muzyków

Pendragon udało się wiernie odtworzyć magię

i wspaniały klimat albumów studyjnych, a w

zakresie popisów instrumentalnych panowie

nadali utworom nową jakość, bo w rzeczywistości

mamy do czynienia z nowymi, świeżutko

brzmiącymi nagraniami, zwiewnymi, lekkimi

jak piórko, melodyjnymi jak jasna cholera,

jeżeli "jasna cholera" może być melodyjna.

Dziesięciu piosenek zawartych na płycie

"Acoustically Challenged" można słuchać "w

kółko Macieju", czyli "na okrągło", tkwi w nich

niezwykłe, proste, oszczędne, niekiedy minimalistyczne

piękno, które przyciąga uwagę słuchacza,

kojąc jego zmysły. W żadnym wypadku

nie są to "ogniskowe" (ognisko-piwko-grill)

banały, lecz starannie opracowane songi, zaczerpnięte

z całego dorobku Pendragon, bo

obok starusieńkich i niekiedy zapomnianych,

ale znakomicie odświeżonych utworów jak

"Alaska" (The Jewel" 1985) czy "2 AM" ("Kowtow"

1988) muzycy przedstawili akustycznie

"zrewolucjonizowany" "The Voyager" ("The

World" 1991), piękny set z albumu "Not Of

This World", a nawet kompozycję "Unspoken

Words" ze ślicznego solowego albumu Petera

Gee "Heart Of David" (1993). Muzycy osiągnęli

także niezwykle czyste brzmienie, selektywne,

w czym "zasługa" zapewne po równo

tzw. czynnika ludzkiego i pomieszczenia koncertowego

radiowej Trójki, zbudowali dramaturgię

tego świetnego widowiska, zaoferowali

bardzo dobry program na dwie gitary i klawiaturę.

Wiele kompozycji zaskakuje nowością, a

wykonawcy nie poszli na łatwiznę i zrezygnowali

na przykład z już ogranego i lubianego

przez fanów kawałka unplugged "Paintbox".

Dlatego nie będzie nadużyciem, gdy stwierdzę,

że przedstawiony materiał to premierowy zestaw

i inna "twarz" Pendragon w trzyosobowym

składzie (sierotką "Marysią" został Fudge

Smith, dla którego zabrakło miejsca w składzie).

Ciepłe słowa należą się także stronie

wydawniczej albumu, dopracowany graficznie

i kolorystycznie digipack, starannie wydana

książeczka, w której oprócz zdjęć z rzeczonego

koncertu, znalazły się teksty wszystkich utworów.

Od razu widać, że artyści nie "odrabiają

pańszczyzny" lecz podchodzą profesjonalnie

do realizacji powierzonego zadania. A jak komuś

mało, to może się jeszcze dowiedzieć, że

dysk ma także swoją część multimedialną, w

której zawarto między innymi wyczerpujące

informacje o planowanych koncertach, obszerną

galerię zdjęć, fragmenty wideo. Z przyjemnością

ogląda się całe wydawnictwo, które jest

przykładem profesjonalizmu, a pozycja

"Acoustically Challenged" nie pełni roli fonograficznej

"zapchajdziury" a jest pewnikiem

pełnoprawnym członkiem dyskografii Pendragon,

zaznaczmy, jedynym do tej pory akustycznym

show zespołu. Fajna rzecz i wartościowe

uzupełnienie każdej kolekcji płytowej. (4)

Pendragon - Believe

2005 Toff

Dwadzieścia lat minęło od debiutu płytowego

Pendragon, wydanego w roku 1985 albumu

"The Jewel". Zespół "częstuje" słuchaczy kolejną

dawką swoich ubranych w charakterystyczne

dźwięki przemyśleń. Już słyszę tych wiecznych

narzekaczy, którzy paluchami zaczną

wytykać "powtórkę z rozrywki" czyli uporczywe

trzymanie się standardów gatunku, który

ktoś kiedyś nazwał rockiem progresywnym.

Może mają rację, może eufemistycznie pisząc,

mijają się z prawdą. Szczerze mówiąc- wybaczcie

drastyczne określenia - g…. mnie to obchodzi.

I to wcale nie dlatego, że jestem jakimś

tam głupkowatym zaślepieńcem, który bezkrytycznie

przyjmuje wszystko, co panowie z

Pendragon skomponują i w formie srebrnego

dysku wcisną. Sądzę, że czterech chłopa pod

kierunkiem Nicka Barretta solidnie przez wiele

lat pracowało na to, aby zostać rozpoznawalną

rockową marką, a po początkowym stylistycznym

zamieszaniu na dwóch pierwszych

krążkach, po wydaniu płyty "The World" doszło

do stabilizacji stylu i trzeba posiadać dużo

złej woli, żeby stwierdzić, że muzyka Pendragon

ginie w zamęcie tysięcy innych dźwięków,

nie mając wyrazistego charakteru. Tak na pewno

nie jest, a potwierdzeniem tej tezy może

być kolejna publikacja "Believe". Daleki jestem

o nazywania tego wydawnictwa koncepcyjnym,

ale łatwo wskazać na jego ideową myśl

przewodnią, zawierającą się w kwestii wiary,

ufności w niektóre aspekty ludzkiego życia. Już

pierwsze wypowiedziane słowa nie zostawiają

odbiorcom złudzeń, precyzując założenia

twórców, a po instrumentalnym utworze tytułowym

nadchodzi "No Place For The Innocent",

a w nim m.in.:

"Do you believe in Darwin's theory of evolution

Do you believe in the president the bible the constitution

Do you believe in innocence

Do you believe in thought control

Do you believe in wonderland".

Ale porzućmy próbę analizy tekstów, a skoncentrujmy

się na muzyce. Nawet najwięksi adwersarze

nie pałający nadmiarem sympatii w

stosunku do twórczości Pendragon, jeżeli chcą

zachować elementarną uczciwość, muszą przyznać,

że po raz nie wiadomo który Pendragon

prezentuje w całym blasku jedną ze swoich

najmocniejszych cech, mianowicie zabójczą

melodykę. Przez ponad 51 minut płyną kaskady

dźwięków, obojętnie czy wygenerowanych

przez instrumentarium elektryczne czy bez

prądu, które wywołują z treści kompozycji liczne

motywy melodyczne, wspaniałe, niekiedy

proste, ale jakże pomysłowe, podane we wzorcowy

sposób, tak, aby słuchacz po ich konsumpcji

odczuwał natychmiast głód zmuszający

go do powrotu. Przyznam, że dawno, bardzo

dawno nie słuchałem dysku "Believe" i gdy

teraz na potrzeby recenzji powróciłem do zawartości

nagrań, nie mogę się nadziwić jaką

świeżością, urodą, klimatem emanują kolejne

części albumu. Następny czynnik, który ma

bez wątpienia wpływ na odbiór tego konglomeratu

dźwięków, to zapewne doskonale wyważone

proporcje między pobudzającymi, rytmicznymi

impulsami a atmosferycznymi marzeniami,

pasażami narodzonymi w jakiejś rajskiej

krainie. Kiedy już ukołysani popadamy w stan

bezwolności, szybko dostajemy po główce obuchem,

czyli gwałtownym przyspieszeniem,

podwojeniem potencjału dynamiki, podkręceniem

częstotliwości podziałów rytmicznych.

Ożywczy podmuch stymuluje do pracy nasze

receptory, wyobraźnię, skłania do poddania się

tym muzycznym fluidom. W takich chwilach

zawsze zastanawiam się, skąd artyści dokładnie

wiedzą, czego oczekuje słuchacz, jak oddziaływać

na jego samopoczucie, jakimi bodźcami

uruchomić uczucia. Inny składnik Pendragonowych

wizji, który pozostał prawie bez

zmian, o czym pisałem już w wielu tekstach

poświęconych zespołowi i jego spuściźnie fonograficznej,

to piękno tej muzy. Kurcze, ile

trzeba mieć talentu, wyczucia, umiejętności i

wrażliwości aby zaprojektować wytrawne pasaże,

które kipią wspaniałą melodyką w idealnej

symbiozie z wytworzoną nastrojowością.

Nie wiem, jak wam, ale mnie ta uroda kompozycji

kwartetu rozkłada na łopatki, a dusza

wrzeszczy, jeszcze, jeszcze, jeszcze, będąc ciągle

nienasyconą. I co z tego, że może niektóre

patenty, to lekko zmodyfikowana powtórka z

własnego dorobku, nie ma to najmniejszego

znaczenia, bo piękno trudno pogrążyć w otmętach

brzydoty i nijakości, piękno trudno zdeprecjonować.

Dlatego, gdy sięgamy po nagrane

dekady wcześniej albumy wielkich autorytetów

rocka, mamy wrażenie ich ponadczasowości,

której nikt, nawet największe oszołomy nie

spróbują bez ryzyka kompromitacji, poddać w

wątpliwość i "zgwałcić". I tak wygląda sprawa z

Dumnym Rycerzem. Jemu już nikt i nic nie

jest w stanie zaszkodzić. "Believe" to kolejny

przyczynek do polemiki o artystycznym autorytecie

kwartetu. Struktura albumu, o którym

mowa, obejmuje sześć rozdziałów, z umieszczonym

w punkcie centralnym, opus magnum

projektu "The Wishing Well", czteroczęściowej

suicie, trwającej ponad 21 minut. Płyta ma też

swojego adresata, bohatera zbiorowego i jest

dedykowana ofiarom i rannym zamachów w

Londynie, 7 lipca 2005 roku. Tego dnia bomby

podłożone przez terrorystów w metrze na

stacji King's Cross i miejskim autobusie pozbawiły

życia 52 osoby, a ponad 700 osób zostało

rannych. Wiedząc o tej dedykacji nieco

inaczej reagujemy na instrumentalny wstęp,

trwający niecałe trzy minuty "Believe", ponieważ

oczywistością staje się w tym momencie

jego podniosły nastrój, łagodność żeńskiej wokalizy,

subtelne plamki klawiszy. Odnajdziemy

w tym drobiazgu akcenty muzyki folk, celtyckiej,

etnicznej, a w drugiej części niesamowite

wrażenie robi elektronicznie przetworzony,

"wyprany" z emocji głos. Tylko niespełna 180

sekund, a ile się dzieje, jak zbudowana atmosfera

działa na kolejne etapy albumu, jaki piękny

krajobraz narysowali muzycy dźwiękami,

ile w nim wdzięku, ile melancholii, ile subtelności,

trudno to pojąć po jednorazowym wysłuchaniu.

Potem pojawia się pierwszy sygnał

werbalny, rzucone w przestrzeń słowa o ironicznym

zabarwieniu "And Now Everybody To

The Dancefloor" i szybkie przejście do utworu

"No Place For The Innocent", najbardziej rytmicznego,

rockowo prostego fragmentu płyty.

Powierzchnia songu pulsuje ostrym gitarowym

riffem, bas i perkusja wymiatają aż miło, energetyczna

melodia i wokal oraz bombastyczne

klawisze, wszystko "sklejone" w jednorodny organizm.

Jednak kolejne kawałki odbiegają od

tej motorycznej wypowiedzi, już do końca albumu,

więcej w nim balladowych pasaży, aniżeli

kipiących energią rockowych killerów. W

"Wisdom Of Solomon" następuje powrót do klimatu

poznanego w intro, głównie za sprawą

malowniczej, etniczno podkolorowanej żeńskiej

wokalizy i unoszących się w powietrzu

pasaży syntezatorowych. Po spokojnym wstępie

song ożywa i zmienia swoją charakterystykę

za przyczyną Barrettowskiej akustycznej

gitary z wplecionymi cechami stylu flamenco,

która wymienia się rolami z akordami gitary

elektrycznej, a "parapety" Nolana dbają o stosowne

dawki podniosłości i epickości. Ten

patos może chwilami irytować, ale nie odgrywa

on roli pierwszoplanowej, raczej należy ten element

potraktować marginalnie. Za to pierwszoplanową

kompozycją publikacji jest długaśny,

z wielowątkową strukturą "The Wishing

Well", w którym muzyczne zdarzenia przeżywają

wiele zwrotów, a grupa w pełnym blasku

swoich nietuzinkowych umiejętności prezentuje

wszystko to, co potrafi najlepiej plus kilka

dodatków ekstra. Początek suity przypomina

misterium, jakąś rockową mszę z uduchowionymi

partiami chóralnymi, melorecytacją Nicka,

subtelnym, nieznacznie rozmytym brzmieniem

keyboardów i żeńską wokalizą przypominającą

mi rozwiązania z albumu... Vangelisa

"Heaven And Hell". W dalszym ciągu rejestrujemy

dwa oblicza gitary, jedno, elektryczne,

umiarkowanie mocne, drugie akustyczne,

balladowe, oba oblicza w wymiennych

rolach. Umiejętnie zaakcentowane w strukturze

utworu wpływy etniczne, w momentach

przyspieszeń wycieczki w kierunku melodyjnego

rocka. Solidny drumming oraz basowa autonomia

pozwalają na elastyczność w kształtowaniu

rytmu i ciągłe regulowanie tempa.

Multum partii solowych z dominacją gitarowych,

które biorą na siebie także odpowiedzialność

za prowadzenie linii melodycznej, a

Barrett dysponuje w tej dziedzinie niesamowitym

talentem. Tych wątków melodycznych,

różnych od siebie, niepowtarzalnych notujemy

we wnętrzu suity dziesiątki, niektóre mają

wręcz zjawiskową urodę, no bo jak nazwać

czary w "Sou'by Sou'west"? Dźwiękowego obrazu

"The Wishing Well" dopełniają niuanse

brzmieniowe w postaci dziwnych pogłosów,

szeptów, gregoriańskich zaśpiewów. Architektura

tego projektu składa się z wielu komponentów,

sprawnie powiązanych, pasujących do

siebie, zespolonych w monolit pod każdym

względem, czy to pasaży instrumentalnych,

czy klimatu, brzmienia, dynamiki. Mają zapewne

rację ci, którzy powiedzą, że takich suitowych

fraz z historii rocka wyszukamy setki,

ale będę się upierał przy swoim zdaniu, że słuchając

tej muzyki nasze skojarzenia wędrują w

rejony stylu Pendragon i nie sposób się w tej

kwestii pomylić. Argumenty za powyższą opcją

można mnożyć, a niektóre z nich po tylu latach

obcowania ze sztuką muzyczną kwartetu

po prostu się czuje "opuszkami zmysłów". Czasami,

ze względu na swoje wykształcenie lingwistyczne

(germanista), zajmuję się tłumaczeniem

tekstów najróżniejszych i wielokrotnie

uruchamiam coś, co w języku niemieckim nazywa

się "Fingerspitzengefühl", czyli wyczucie

kontekstu opuszkami palców, to znaczy, że

wiem, że w tym zdaniu pomimo pięciu synonimów

pasuje akurat ten a nie inny wariant.

Zdaję sobie sprawę z faktu, że jest to kryterium

ulotne, ale ono się sprawdza w wielu sytuacjach.

I tak jest także w tym przypadku, nieraz

wyczucie a nie obiektywne kryteria decydują,

że identyfikujemy jakiś fragment muzyczny. A

kawałków Pendragon nie sposób pomylić z

czymś innym. Sorry, zboczyłem trochę z tematu

głównego, a do końca programu płyty "Believe"

pozostały tylko jej dwa akapity, "Learning

Curve" i "The Edge Of The World". Pierwszy

z nich to przyjemna piosenka w rejonów

pop rocka z miejscem na solowe zadania i niezłą

melodią i sporą dozą przejść z fraz elektrycznych

w akustyczne i odwrotnie, wśród

których wyróżnić można tę po czwartej minucie,

utrzymaną w konwencji latynoskiej. Zestaw

zamyka patetyczna, atmosferyczna ballada

z powiewem akustyki w prologu oraz elegijną

partią gitary w dalszym jej biegu (po trzeciej

minucie). Jej charakter nazwałbym teatralnym,

podniosłym jak hymn, a wrażenie wzmacnia

się, gdy w tle pojawia się żeńska wokaliza.

Im bliżej końca, tym bardziej delikatnie, a w

finale pozostają tylko głos Nicka i minimalistyczna

akustyka gitary. Longplay "Believe"

należy szanować i docenić. Stanie się to tylko

możliwe, gdy spełnimy kilka warunków. Pierwszy,

wsłuchamy się w to co słowami i dźwiękami

mają do powiedzenia artyści i nie uczynimy

tego powierzchownie, lecz pozwolimy tej

bogatej muzyce "ułożyć" się w naszych zmysłach,

odczytać ją i zrozumieć. Bo "Believe" to

nie jest album do szybkiej i zdawkowej konsumpcji.

Drugi, skoncentrujmy się wyłącznie

na muzyce, najlepiej ze słuchawkami na

uszach, odseparowani od bodźców zewnętrznych.

Tylko wtedy poznamy jej wielowymiarowość

i przede wszystkim intymność. Trzeci,

nie doszukujmy się na siłę rewolucji, bo nowe

dzieło Pendragon oparte zostało mocno na

fundamentach klasyki rockowej, pielęgnując jej

wszechstronność (muzyka etniczna - muzyka

świata - pop - progresja - folk), elegancję kompozycji,

proporcjonalność części składowych,

uwypuklenie melodii. To elementarne wymagania

wobec słuchacza, oczywiście tylko wtedy,

gdy jest on naprawdę zainteresowany zawartością

stricte muzyczną. Dla innych, mających

w głębokim poważaniu powyższe sugestie

krótka informacja, dajcie sobie święty spokój

ze słuchaniem "Believe", szkoda waszego czasu

i "wysiłku". Nie macie szans otrzymać paszportu

do krainy Pendragon. (4,5)

Pendragon - Pure

2008 Toff

"Mały" jubileusz 30-lecia założenia zespołu

czwórka wielbicieli opowieści arturiańskich

uczciła wydaniem nowego albumu zatytułowanego

"Pure", dodajmy płyty niecierpliwie oczekiwanej

od momentu pojawienia się pierwszych

medialnych informacji o narodzinach

jej projektu. Pendragon to nie jakaś tam anonimowa

kapela, lecz stabilny personalnie skład

doświadczonych rockowych "wyjadaczy", którzy

przez trzy dekady wytyczają swoje ścieżki

rocka progresywnego, według własnej receptury

artystycznej, wdrażanej sukcesywnie, której

efektem są kolejne publikacje zapisane na powierzchni

kompaktowego dysku, obwoływane

regularnie muzycznymi wydarzeniami. Choć

termin "gwiazda" nie posiada najszczęśliwszych

konotacji w kontekście kariery w szeroko

rozumianej kulturze, to uczciwie należy

przypomnieć, że w wielu krajach europejskich

Pendragon posiada status niekwestionowanej

gwiazdy, świecącej na firmamencie ambitnego,

melodyjnego rocka. Nick Barrett i koledzy nie

tworzą kwartetu odciętego od świata nowych

muzycznych trendów i nie żyją w zamkniętej,

izolowanej komorze, przeciwnie, stanowią grono

inteligentnych artystów poszukujących

ustawicznie nowych inspiracji, nowoczesnych

funkcji harmonicznych. Podobnie wygląda

powyższa kwestia w odniesieniu do publikacji

"Pure", na której zarejestrowano pięć nagrań

świadczących o potencjale grupy, potwierdzających

argument, że grupa okrzepła, potrafi do

maksimum wykorzystać w kompozycjach bagaż

nabytych przez lata doświadczeń, swobodnie

porusza się po wielu polach sztuki muzycznej,

przekraczając wielokrotnie granicę gatunku,

"ochrzczonego" kiedyś mianem rocka

progresywnego. Dzięki tym "wycieczkom" na

terytoria innych odłamów stylistycznych rockowe

kreacje formacji wyróżniają się urozmaiconą

strukturą. Zawartość "Pure" to oczywiście

nadal progrock w najlepszym wydaniu, ale trudno

przemilczeć flirt Nicka Barretta z mocniejszymi

odmianami rocka, penetrowanie

zakresów działania właściwych dla hard rocka,

a nawet miejscami wprowadzanie cech właściwych

scenie heavy metalu (gitarowa partia od

2:50 w pierwszej części "Comatose"). Nie potrzeba

specjalnego wyostrzenia uwagi, aby w

zamykającym płytę utworze, śliczności i perełce

"It's Only Me" "wyłowić" wpływy bluesa i to

100

PENDRAGON


nie tylko z powodu umieszczenia w składzie

instrumentarium harmonijki ustnej, "obsługiwanej"

przez the guest, Roda Crispa. Pendragon

czasami czerpie inspiracje z harmonii

bluesowej, pamiętając o genezie rocka i korzeniach

stylu tkwiących głęboko w twórczości

bluesowej. Pozostając dalej przy epilogu, kompozycji

"It's Only Me" należy "uprzedzić" potencjalnych

słuchaczy, że te osiem minut i piętnaście

sekund to jeden z najpiękniejszych fragmentów

nie tylko wydawnictwa "Pure", lecz

także całego dorobku kwartetu. Występujący u

mnie symptom po wysłuchaniu tej "piosenki"

po raz pierwszy to wręcz chorobliwa chęć do

powrotu w strefy jej działania. Na każdym kroku,

za każdym "zakrętem" "czai" się piękno, a

ta… nazwijmy ją balladą, świeci diamentowym

blaskiem, nabierając przy kolejnych przesłuchaniach

innych barw i odcieni. Utwór toczy

swoje dźwiękowe "wody" powolnie, leniwie,

tworząc od pierwszej nutki niesamowity,

atmosferyczny "całun", nastrój melancholijnej

panoramy, ślicznego krajobrazu, podziwianego

z jakiegoś "punktu widokowego". Kapitalny temat

melodyczny, bogactwo partii instrumentalnych

z filmowymi, ilustracyjnymi pasażami

Nolana, niezwykle dyskretnymi, rozlanymi

symfonicznie po całej powierzchni aż po horyzont.

Żeńska paraoperowa wokaliza, choć kilkusekundowa

i skromnie dozowana czaruje

swoim misteryjnym klimatem. Natchniony

wokal Nicka i długa rewelacyjna partia gitary

wsparta motoryczną pracą bębnów i pulsem

gitary basowej uzupełniają ten subtelny obraz.

A Barrett dotykając palcami progów i strun

głaszcze je emocjonalnie powodując, że one

nie grają lecz rzewnie łkają w natchnionej

"arii". A zakończenie autorstwa Nolana, przecież

to zaledwie kilka sekund, łagodne, delikatne

i proste uderzenia w klawiaturę fortepianu

po wybrzmieniu ostatniego tonu pozostawiają

słuchaczy z "gębą rozdziawioną" w niemym zaczarowaniu.

I tak oto analizę i reminiscencje

związane z longplayem "Pure" rozpocząłem

"od ogona", przybliżając czytelnikom treść

kompozycji ostatniej w zestawie. Powróćmy

więc do stosownej kolejności, przytaczając kilka

uwag porządkujących. Traktując nowy album

kilkoma uwagami ogólnymi, należy przede

wszystkim zwrócić uwagę, że jest on bardziej

różnorodny od klasycznych dokonań zespołu.

Całość mimo wspólnego konceptu tematycznego

- okres dorastania młodego kilkunastolatka,

problemy związane z dojrzewaniem -

nie tworzy jednolitego materiału, nawet pomyślana

jako suita, kompozycja "Comatose", licząca

sobie łącznie blisko 18 minut, posiada

na łączeniach dwusekundowe przerwy, tak jakby

twórcy chcieli w ten sposób zaznaczyć, że

poszczególne jej akty należy rozumieć jako

niezależne rozdziały. W historii Pendragon,

jego założyciel i gitarzysta, Nick Barrett nigdy

do tej pory nie wykazywał inklinacji do metalowego

grania. Tutaj przeciwnie, w licznych

fragmentach gitara prowadzi agresywne riffy,

brzmi ostro, drapieżnie, żywiołowo, kipiąc

energią. Przykłady można mnożyć, od otwarcia

w "Indigo" z motorycznym riffem od pierwszych

sekund, po kolejne frazy tego utworu,

w których wściekłość gitarowych sekwencji

złagodzona zostaje odrobinę klawiszowymi

wstawkami Nolana, przez "Eraserhead", w którym

gitara dosłownie siecze przestrzeń dźwięku

na kawałki, osiągając apogeum napastliwości

i szybkości w 2:47 akapitu "View From The

Seashore", do końca którego jest to w zasadzie

występ "jednego aktora" czyli "naczelnego wioślarza"

grupy, Nicka Barretta. Aż po wstęp do

"The Freak Show", w którym gitarowy riff bombarduje

swoją motoryką przez kilkadziesiąt sekund,

przechodząc płynnie do znakomitego

melodycznie gitarowego pasażu, choć i ten niby

spokojniejszy odcinek nie jest pozbawiony

tak do końca furii i instrumentalnej agresji. Po

raz pierwszy wykonawcy zdecydowali o wykorzystaniu

całej palety efektów dziwnych i różnistych,

które w rocku generalnie nie stanowią

jakiegoś ewenementu, ale dla Pendragon są

nowością. Wymienić można szczekanie psów,

orientalizmy, zaśpiewy plemienne. Także instrumentarium

uzupełniono o brzmienie niespotykanych

do tej pory w twórczości kwartetu

partii skrzypcowych, obecność harmonijki

ustnej zaznaczyłem już powyżej, podobnie jak

wzmianka o wokalizie w manierze śpiewaczek

operowych. Niezmienne pozostały inne składniki

stylu Pendragon, zmieniającą się jak

marcowa pogoda nastrojowość, perfekcyjne

przechodzenie od napaści dźwięków po wyciszenie

i nostalgię, dotykalny wręcz smutek w

"It's Only Me". Bez zmian pozostał kunszt tworzenia

linii melodycznych, ale w tej profesji

rockmani z Pendragon od dawna są mistrzami.

Chociaż dostrzegam na płycie "Pure" obok

wpadających w ucho patentów w zakresie melodii

również takie, które szybko znikają z pamięci

słuchacza. Zachowano także tendencję

do ustawicznego manipulowania tempem, stąd

w ramach jednego utworu pojawia się niekiedy

kilka przełomów, zaskakujących przejść przynoszących

zamianę profilu rytmicznego, tłumienie

bądź podbijanie krzywej dynamiki, różnicowanie

brzmienia. Ale ten typ zachowań fanów

grupy nie dziwi, ponieważ przez lata zdążyli

się już przyzwyczaić. Tym razem rzadko

zespół korzysta z rozwiązań akustycznych,

które naturalnie można spotkać w trakcie 53-

minutowego żywota omawianej płyty, ale nie

są one tak rozprzestrzenione jak na wcześniejszych

pozycjach fonograficznych Pendragon.

Trudno powiedzieć, że czuję się albumem

"Pure" rozczarowany, tym bardziej, że należę

do grona sympatyków grupy twierdzących, że

Barrettowi i kolegom nie przytrafił się do tej

pory płytowy zestaw nagrań, który byłby jednoznacznie

słaby. Pendragon kiepskich płyt

nie publikuje, choć w przypadku ostatniego

wydawnictwa pozostaje pewien niedosyt i niepewność

dotycząca kierunku, w którym zmierza

twórczość zespołu. Bo jeden aspekt jest pewnikiem,

mianowicie kwartet dokonał korekty

kursu stylistycznego. Czy to trwała tendencja

czy tylko flirt? Odpowiedź przyniesie czas i kolejne

przemyślenia muzyków opisane dźwiękami.

Te z krążka "Pure" wprowadziły konsternację

i wewnętrzne dywagacje wśród fanów,

czy czasem ulubiona grupa nie zboczyła ze

swojej autorsko wytyczonej trasy w stronę terytoriów

zdominowanych artystycznymi wypowiedziami

Porcupine Tree bądź Galahad.

Serce mówi, że jest inaczej, ale czy ta teza się

sprawdzi, rozjaśni dopiero przyszłość, która w

nieubłagany sposób potrafi zweryfikować wartość

każdej pozycji dyskograficznej wykonawców.

(4,5)

Pendragon - Concerto Maximo

2009 Metal Mind

Gdyby ktoś zetknął się z twórczością Pendragon

po raz pierwszy i chciałby poszerzyć swoją

wiedzę o dorobku zespołu, może śmiało spędzić

czas przy słuchaniu tego dwupłytowego

wydawnictwa, do którego w wersji full wypas

dołączono jeszcze elementy wizyjne w postaci

płyty DVD zawierającej rejestrację całego koncertu,

z którego pochodzą także nagrania na

dyskach CD, który odbył się 13 października

2008 roku w Teatrze Śląskim w Katowicach.

A jak komuś za mało to ucieszy go informacja,

że do płyty DVD "dorzucono" w formie bonusu

kilka punktów, nazwijmy je organizacyjnych,

o których można poczytać w wykazie

powyżej, oraz w komentarzu poniżej. Żeby całość

materiału na wizji i fonii objąć czasem, to

trzeba go mieć cholernie duuużo, bo tylko wysłuchanie

17 nagrań "live" zajmie nam ponad

150 minut!!! Drugie tyle zaangażujemy w obejrzenie

spektaklu i dodatków, czyli podsumowując,

jedno popołudnie mamy "z głowy". Ale

zapewniam, że warto. Oczywiście Pendragon

ma na koncie inne wydawnictwa koncertowe,

bo przypominam, że już druga płyta w ich regularnej

dyskografii "Live 9:15" była jak

wskazuje tytuł występem "na żywo" w czasach,

gdy zespół dopiero raczkował, a posiadając

własnego materiału tyle co "kot napłakał" musiał

się nieźle nagimnastykować, aby sklecić z

tego pełnowymiarowy występ. W przypadku

"Concerto Maximo" wykonawcy mieli inny

problem, z drugiego bieguna, co wyeliminować

ze swojego dziedzictwa artystycznego, aby powstał

w miarę reprezentatywny, spójny set,

stanowiący przekrój ich twórczości. Od zalewu

intensywnych dźwięków głowa boli! Jednak

Goździkowa z reklamy w tym przypadku nie

pomoże! Ale chłopakom udało się to wybornie

i podjęli wiele trafnych decyzji dotyczących

także kompozycji z zamierzchłej przeszłości.

W programie znaleźli się przedstawiciele odległych

czasów, bo lubiany przez fanów "Total

Recall" znalazł się pierwotnie na longplayu

"Kowtow" z 1988 roku, czyli z okresu, kiedy

niektórych słuchaczy nie było jeszcze w planach

macierzyńskich, a ich rodzice obrzucali

się klockami w piaskownicy. Podobnie można

napisać o "Sister Bluebird" z EP-ki "Fallen

Dreams And Angels". Gdyby ogłosić wśród

fanów koncert życzeń, to większość tych pozycji

znalazłaby się na jego liście i to też dobrze

świadczy o autorach programu. "Concerto

Maximo" to potężna dawka Pedragonowych

dźwięków wykonanych z ikrą, pasją i spontanicznością,

ponieważ cała czwórka jest w świetnej

formie, tryskając na koncercie wigorem i

optymizmem. Nie jest żadną tajemnicą, że dla

tych Panów kolejne wizyty w Polsce to przyjemność,

a zarejestrowanie w całości koncertu

w naszym kraju, opublikowanego jako oficjalny

przez rodzimego wydawcę, Metal Mind

Productions, ma też swoje znaczenie. Równie

ważna jest jakość edycji, znakomita pod

każdym względem, bo trudno przyczepić się

do brzmienia, jeszcze trudniej krytykować szatę

graficzną, chyba że ktoś marzy o tym, aby

wyjść na przygłupa, o doborze utworów już

wspomniałem. Słuchałem tej, znanej mi przecież

muzyki, oglądałem ją także i muszę

stwierdzić, że także "na żywo" kompozycje

Pendragon to wspaniałe przeżycie zadowalające

nawet najbardziej wybredną estetykę.

"Obsłuchane" przecież nagrania, które w zaciszu

domowym odtwarzałem z albumów studyjnych

wielokrotnie, w swoich wersjach koncertowych

nabierają dodatkowego blasku i

szlachetności. Przyczyna tkwi zapewne w fakcie,

że cała czwórka nie traktuje widowiska

"live" jako zadania odtwórczego, lecz stara się

ze wszelkich sił dodać coś ekstra od siebie, nauczyć

słuchaczy czegoś, pobudzić zaskakującym

impulsem ich intelekt, wrażliwość. Jest to

wprawdzie zadanie dla odbiorców "laborantów"

czyli takich, którzy uwielbiają "babrać" się

w tyglu dźwięków i wyszukiwać podobieństw

między poszczególnymi fragmentami, ale gdyby

wyżej wymienieni dokonali szczegółowej

"rozbiórki" bądź "rozkładu" kompozycji ze

ścieżek "Concerto Maximo", doszliby do

wniosku, że muzycy dokonali sporo modyfikacji,

które uczyniły ze znanych już filarów ich

artystycznych dokonań nieco inne "produkty

finalne". I to też należy zapisać po stronie plusów

tego wydawnictwa. Generalizując, można

napisać, że "żywe" kopie kompozycji nagrywanych

w zaciszu studia, posiadają znacznie

większy potencjał dynamiki, ale ta myśl nie

jest oczywiście zbyt odkrywcza, ponieważ ten

zabieg stosuje wiele kapel rockowych. Zapomniałem

na początku wspomnieć, że ta publikacja

dzieje się nie bez przyczyny i stanowi

uświetnienie 30-lecia istnienia kwartetu. To

swoisty upominek dla jednych i drugich, czyli

dla artystów, oraz dla słuchaczy. A gdy porównać

te przedłożone nagrania z innymi imprezami

na scenie z udziałem Pendragon, to aktualne

wydanie bije tamte na głowę, pod każdym

względem, technicznym, repertuarowym,

atmosfery, wydawniczym. Gdyby obok siebie

wysłuchać "Concerto Maximo" i przykładowo

oficjalny album "The Very Very Bootleg" to

przy tym drugim można nabawić się chronicznego

bólu zębów. No, ale nic w tym dziwnego,

inne czasy, inna rzeczywistość medialna,

inne wyzwania techniczne. "Concerto Maximo"

należy do przedstawień koncertowych

świetnie zbudowanych dramaturgicznie, zabija

wręcz monotonię, pozwalając cieszyć się

niezwykle urozmaiconym materiałem. Szczególne

uznanie należy się zespołowi za wykonanie

dzieł najbardziej złożonych, epickich, a

tych na obu płytach nie brakuje, wymieniając

kolejno tylko te dwucyfrowe, "A Man Of Nomadic

Traits" (11:32), "The Wishing Well"

(17:41), "The Voyager" (11:05), "Masters Of

Illusion" (12:45) czy nieśmiertelna "Queen Of

Hearts" (19:55). Z drugiej strony wykonawcy

musieli nieźle pokombinować, aby z czasowo

rozległego utworu, oryginalnie grubo ponad

dziesięć minut, "The Walls Of Babylon" przedstawić

wyłącznie 5-minutowy ekstrakt. Takich

modyfikacji jest tutaj więcej. Napisałem już

także kilka słów o wręcz klasycznym budowaniu

atmosfery i napięcia na spotkaniu z publicznością,

a potwierdzeniem tej tezy jest sam

start z "The Walls Of Babylon", który miał jedno

założenie i spełnił je wyśmienicie, "rozhuśtać"

tłum słuchaczy. Przy takim ogniu scenicznym

nikt nie jest w stanie zachować kamiennego

oblicza, dlatego wstęp koncertu to prawdziwe

wejście "smoka" zwanego Pendragon.

Kolejny etap prowadzi słuchaczy do tak znanej

i lubianej krainy wspaniałych odcieni nastroju,

w konstruowaniu których akurat ten team jest

mistrzem, a kiedy powietrze w koncertowym

roomie opanowują fruwające cząstki nostalgii i

marzeń, Nick intonuje kompletną zmianę za

sprawą dynamicznego "Nostradamus", który

prowokuje do wyrażania zachowań ogniście

energetycznych. Nastrój ewoluuje jak łagodnie

falujący ocean. Podobnie wygląda kontynuacja

scenariusza na drugim krążku, po spokojnym,

genialnie atmosferycznym "The Shadow" z albumu

"The Masquerade Overture", metalowo

drapieżna gitara rozwala ciszę charakterystycznym

riffem, przypominając przebojową

melodię "The Freak Show" z "Pure", a kolejny

kawałek "The Voyager" mistrzowsko stabilizuje

podniesione tętno zebranych. Znakomitym

resume koncertu jest doskonała i kapitalnie

wykonana suita "Queen Of Hearts", a gdyby

Pendragon nie był rodzaju męskiego można

podejrzewać, że to on panuje i jest Królem

serc zebranej rzeszy sympatyków. Euforyczna

reakcja publiki posłużyć może jako odpowiedź

na pytanie, czy to udany koncert zespołu. Tak!

Rozlega się chóralny krzyk. I mają rację ci, którzy

przytaczają opinię, że kwartet Pendragon

to koncertowe "zwierzę", czuje się na estradzie

świetnie, a entuzjazm publiczności wyzwala w

muzykach dodatkowe pokłady energii w prezentacji

swoich ogromnych umiejętności. A jak

szczęśliwi byli słuchacze, jak wyglądały radosne

oblicza instrumentalistów i ile emocji zaangażowali

oni w precyzyjne wykonanie partii

solowych obserwować można na pierwszym w

dziejach zespołu DVD. Premierowy dokument

filmowy w dyskografii Pendragon jest wydawnictwem

ze wszech miar udanym. Śledząc

kolejne odsłony katowickiego koncertu można

się tylko utwierdzić w przekonaniu, że cały

obszerny materiał, który dociera do naszych

uszu z krążków kompaktowych, to nie żaden

inżynieryjny trick, lecz rejestracja "na żywo"

występu czterech zawodowców. Ekipa techniczna

przy pomocy profesjonalnego sprzętu

pokazuje znakomicie wszystkie te elementy,

które decydują o jakości widowiska, funkcjonujące

według partnerskich norm, czyli artystów

z jednej strony i przeszczęśliwych słuchaczy.

Masa ludzka, sorry za może niezbyt zręczne

określenie "masa", "pożera" wręcz dźwięki

płynące ze sceny, reagując żywo i ze znajomością,

rozumnie, co jest niezwykle ważne, wysyłając

czytelne sygnały, że ten tłum przyszedł

do teatru, żeby słuchać muzyki, a nie żeby

wypić piwko i wymienić się uwagami na temat

stosunków panujących w korporacji. Muzycy

czują emocjonalne zaangażowanie odbiorców

dając z siebie to, co najlepiej robić potrafią.

Spoglądając na twarze wykonawców, ani przez

sekundę nie mamy wrażenia, że oni przyjechali

"odbębnić" zawodowy obowiązek. Ze szczegółami

widać jak ciężką pracę wykonuje Scott

Higham, jak ekspresyjne zachowanie prezentuje

Nick Barrett i ile kreatywności należy do

Petera Gee, który interesuje się nie tylko swoim

basowym "wiosłem", ale wspomaga także

Nolana na swoim mini keyboardzie, sięga po

gitarę wzmacniając partie Barretta, a jakby tego

było mało, obsługuje pedały basowe i niekiedy

współtworzy chórki. Człowiek orkiestra.

I jeszcze kilka wzmianek dla tych, dla których

znaczenie ma wiedza o danych technicznych

obrazu: dobra jakość, jednakże dostępna tylko

w formacie 4:3, oświetlenie sceny bez zastrzeżeń,

podobnie prowadzenie kamer, dźwięk

oczywiście stereo w dolby. digital 5.1., a mix

wypadł niezwykle naturalnie, do tego stopnia,

że oglądając z odtwarzacza DVD lub komputera

mamy wrażenia, jakbyśmy sami stali w centralnym

punkcie zebranej publiczności. Nie

wolno zapomnieć o załączonym materiale bonusowym,

w którym rolę pierwszoplanową odgrywa

wywiad z Nickiem Barrettem, w dalszej

kolejności dokumentacja zdjęciowa koncertu,

przegląd dyskografii Pendragon, downloads

do tapet i logo Pendragon. Jednym słowem

wyczerpujący zestaw upominków z doskonale

przygotowanego spotkania rockowego

bandu z fanami, zorganizowany w miejscu, w

którym z rockowego koncertu uczyniono święto

i spektakl. Czego więcej potrzeba? (5)

Pendragon - Passion

2011 Toff Records / Madfish

Na ostatniej stronie książeczki znalazła się ważna

i wiele wyjaśniająca adnotacja: "This is dedicated

to our friend Tommy Dziubinski".

Mniej zorientowanym chciałbym przypomnieć,

bo warto, że Tomek Dziubiński był założycielem

Metal Mind Productions, organizatorem

festiwalu Metalmania oraz animatorem

i propagatorem muzyki rockowej, ze

wskazaniem na tę z dopiskiem hard and heavy.

Zmarł na nowotwór w roku 2010 w wieku 49

lat. Piszę Tomek Dziubiński, chociaż nie znałem

go osobiście i w zasadzie powinienem napisać

przed jego nazwiskiem słowo Pan, ale

wiem, że wszyscy w środowisku, przyjaciele,

znajomi lub nieznajomi mówili po prostu Tomek,

a on tę formę tolerował. Pasja w pracy i

przyjaźń z wieloma muzykami powodowała, że

także w kręgu zespołów odwiedzających nasz

kraj, uznawany był za osobowość, stąd między

innymi dedykacja na albumie "Passion" grupy

Pendragon. Nieprzypadkowo dedykacja o

przedstawionej treści znalazła swoje miejsce w

rockowej publikacji zatytułowanej "Pasja".

Według słownika języka polskiego "pasja" to

"zamiłowanie, uwielbienie, silne zainteresowanie",

a tych cech trudno było Tomkowi Dziubińskiemu

odmówić. Taki też tytuł otrzymał

album Pendragon, wydany w roku 2011. Zanim

napiszę kilka słów na temat jego zawarto-

PENDRAGON

101


ści muzycznej, chciałbym zwrócić uwagę na

obudowę płyty, czyli jakość edycji. Nigdy do

tej pory wydawnictwa Pendragon nie osiągnęły

takiego poziomu, począwszy od obrazów

umieszczonych na okładce i wewnątrz bookletu,

aż po gustowny digipack, załączony krążek

DVD z dokumentacją procesu tworzenia muzyki,

aż po jakość użytych do produkcji materiałów,

z znakomitej klasy papierem. Dlatego

biorąc do ręki grubaśną książkę z logo Pendragon,

aż nie chce się jej wypuścić, a estetyka

śmieje się pełną gębą na takie rarytasy. Być

może dla niektórych osób taki element wydawnictwa

jak szczegóły edytorskie jest bez znaczenia,

bo przecież muzyka jest najważniejsza,

ale takie podejście do prezentacji tej muzyki

budzi głęboki szacun za stuprocentowy profesjonalizm.

W przypadku płyty "Passion"

śmiem twierdzić, że zarejestrowane dźwięki

bez tej graficznej otoczki stają się jakby uboższe

i mniej wyrafinowane. Żartobliwie pisząc

chciałbym jeszcze wskazać jeden minus wydania,

mianowicie całość jest tak gabarytowa

wyrośnięta, że nie mieści się na standardowej

półce przeznaczonej na kolekcję fonograficzną.

Może to celowy zabieg zespołu, ponieważ

"Passion" poprzez swoją nienormatywną wielkość

stoi u mnie na miejscu specjalnym, doskonale

widocznym, kusząc wręcz do zainteresowania

się również moich gości, mających niekiedy

mgliste pojęcie o rocku progresywnym i

twórczości omawianego bandu. Przechodząc

do meritum, czyli dźwięków i ich konfiguracji.

Jak dowiedziałem się z napływających wieści,

że Nick Barrett eksperymentuje, pod wpływem

fascynacji muzycznych syna nad dostosowaniem,

uwaga!, uwaga! elementów czegoś

nazywanego w świecie rapem czy hip hopem

do rockowych wypowiedzi Pendragon, resztki

włosów na mojej głowie stanęły na baczność a

wewnętrzny głos zaryczał "Pogięło go!". Co?

Niedowierzanie! Cholera, co z tego będzie? Same

pytania bez odpowiedzi. Czy Nick chce

pogrążyć zespół w jakimś pieprzonym repertuarze

hiphopowym. Przecież wolność artystyczna

ma też swoje granice. Koniec świata! Emocje

zagotowały się, a krew doprowadzona została

do temperatury wrzenia. Ale spokojnie,

tylko spokojnie, powtarzałem jak mantrę, może

to horrendalna pomyłka, kaczka dziennikarska.

Zażyłem natychmiast dawkę uspokajacza,

czytaj szklaneczkę whisky z lodem, powróciło

racjonalne myślenie. Poczekaj, co się

gorączkujesz, aż sam będziesz miał okazję zweryfikować

te szalone wiadomości "organoleptycznie".

Mijały tygodnie. Nadszedł dzień premiery.

Dwa dni później w drzwiach mojego domostwa

stanął kurier z szarą, kartonową paczką.

Podpisałem, kartonik odebrałem, nerwowymi

ruchami uwolniłem tkwiącą w nim płytę

z kilometrów taśmy klejącej i drżącymi emocjami

umieściłem srebrny krążek w odtwarzaczu.

Oczekiwanie na wojnę totalną! Pozycja

numer jeden i ani śladu rapowanych wstawek,

numer dwa… mijają kolejne minuty, nic. Ale

już po 4:15 coś zaczyna się dziać, od 4:40

zmienia się charakterystyka utworu no i jest,

fragment z rapowanką Barretta. Szoku nie

przeżywam, ponieważ wokalnie można to nazwać

sugestią, że mamy do czynienia z rapem

czy hip hopem (sorry, mam taki defekt, że nie

rozróżniam). Nie są to nachalnie wtłoczone

słowa, skandowane, w usypiającym rytmie. Całość

tego rapowanego odcinka, całe szczęście,

rozłazi się za sprawą pysznej partii solowej gitary,

która z rapem niewiele ma wspólnego.

Dobra, poszło. Rejestruję w mózgu dynamit

nagrania numer trzy. O.K. Potem ponad 13-

minutowy długodystansowiec "This Green…",

nie ma nawet namiastki tego, o co było to całe

mentalne kruszenie kopii. Żeby nie zanudzać

wyjawię, że do końca albumu poszukiwania

okazały się bezowocne. Hurra! Odetchnąłem z

ulgą. Pendragon nie przeszedł na hip-hopową

stronę mocy, a Nick ani Clive nie wystąpią na

koncercie w portkach z rozporkiem na wysokości

kolan. Wybaczcie te moje złośliwości, ale

wyjątkowo nie trawię tego muzycznego bełkotu,

który nazwano rap czy może hip hop albo

hula hop. A teraz po tych krytycznych słowach

budzi się we mnie obawa, choć prawdopodobieństwo

jest minimalne, że moje opinie

przeczytają jacyś chłopcy - hiphopowcy, a

mnie biedaka czeka jakiś dżihad. Już zamontowałem

dwa dodatkowe zamki w drzwiach,

zamknę gębę, a pozostałe myśli przeleję w

ciszy na papier. "Passion" to w pewnym sensie

kontynuacja zmian zapowiedzianych przez

"Pure", przynajmniej w jednym zakresie, zaostrzenia

brzmienia Pendragon. "Pasja" przynosi

sporo rozwiązań zahaczających o heavy

metal, może prog metal. Szczególnie dostrzegalna

jest ta korekta kursu stylistycznego w

grze gitarzysty Nicka Barretta. Udowodnił sobie

i innym, że potrafi wykorzystując elektrykę

strun gitarowych dać niezłego czadu. A ponieważ

pozostali członkowie grupy także nie są

od "macochy", w większości punktów programu

płyty słyszmy ostre i wściekłe wymiatanie.

Takie podejście do tej materii to "woda na

młyn" dla nowego pałkera Scotta Highama,

który szaleje kaskaderskimi przejściami, towarzysząc

gitarze. A Peter Gee lekko, łatwo i

przyjemnie jak kameleon zmienia swoje priorytety

wykonawcze na omawianym albumie,

dokładając co rusz do pieca basowych akordów.

W wyniku tych zabiegów cały album

wręcz pulsuje, drga, jak ziemia po erupcji wulkanu.

Drapieżność i agresja, także wokalna stają

się dominującymi cechami przykładowo tytułowego

nagrania, w którym akcję zaczyna

odhumanizowana perkusja, która celowo brzmi

tak, jakby Higham siedział zamknięty w

jakimś blaszanym baraku. Następnie po kilkunastu

sekundach wchodzi ostry, ciężki i mocarny

riff gitary, który tłamsi wcześniejszą,

chwilową łagodność wokalu, a po 1:40 kumulacja

jazgotu gitarowego w kooperacji z sekcją

rytmiczną i wrzeszczącym głosem zbliża kompozycję

do najmroczniejszych fraz black metalowych.

Oczywiście ten powiew trwa dosyć

krótko, ale jasno pokazuje, że kwartet Pendragon

jak chciałby, to potrafiłby przyłoić decybelami.

Inną kwestią jest odpowiedź na pytanie,

czy fani zespołu są gotowi na akceptację

takiego radykalnego przeobrażenia wizerunku.

Minutę przed końcem panowie chyba się zmęczyli,

bo zaserwowali słuchaczom gwałtowne

hamowanie, bez melodii, z rozmytymi konturami

pasaży instrumentalnych dobijamy do

końca. Przejście w ponad 11-minutowy "Empathy"

początkowo praktycznie nic nie zmienia w

dynamice przekazu, ponownie w przestrzeni

dźwięków jest bardzo głośno, niezwykle motorycznie,

z ciętym riffem. Jako żart przedstawię

taką sytuację. Zaprezentowałem pierwszą część

utworu "Empathy" koledze, który do tej pory

nie znał twórczości Pendragon, wiedział tylko

ode mnie, że kapela gra rock progresywny. Gdy

usłyszał ten wstęp, to jego spontaniczna reakcja

zawarła się w słowach: "Ty, ale ci potrafią

przypier….ć", koniec cytatu. Nic dodać, nic

ująć. Ale wspomniana kompozycja nie ma tak

prostej budowy, jak wydaje się to pozornie od

pierwszego taktu. Można w niej wyróżnić trzy

odmienne etapy, pierwszy to ciężar gitar z metalowego

"podwórka", potem od 4:40 do 9:35

to praktycznie monolog Nicka, który prowadzi

tę partię zarówno wokalnie, jak też gitarowo,

w spokojnym, relaksacyjnym tonie, z

wstawkami rapu, natomiast dla mnie spiritus

movens, siłą sprawczą tego utworu jest akapit

końcowy, w którym królem "polowania" zostaje

zdecydowanie Mister Clive Nolan. Szok

jest totalny. Wszystkie dotychczasowe koncepcje

usuwa w głęboki cień mistrzostwo i symfoniczna

dusza Nolana. Clive skomponował

chyba jeden ze swoich najbardziej spektakularnych

fragmentów, w którym podniosły hymn z

wygenerowaną klawiszową orkiestrą dosłownie

wgniata w fotel. Słuchałem tych niespełna

dwóch minut solowego występu klawiszowca

Pendragon setki razy, tak, jak maniak, setki

razy i za sto pierwszym ,drugim i następnym,

pomimo, że znam już te dźwięki prawie na pamięć,

zachwycam się tak, jakby to był prapremierowy

koncert artysty w sali filharmonicznej.

Nie wiem, może mam na ten temat wypaczony

pogląd, ale uważam, że Nolanowska

propozycja finału "Empathy" jest wprost genialna.

A cały utwór skonstruowany na zasadzie

przeciwieństw, w którym każda z trzech

części radykalnie różni się do siebie, spełnia

swoje zadanie wyśmienicie. Otrzeźwienie po

tym zauroczeniu przynosi "Feeding Frenzy",

przez pierwszą minutę snujący się leniwie po

pięcioliniach, by uderzyć jak dźwiękowym

obuchem motorycznym riffem. Jest ciężko,

mocno, energetycznie i dosyć jednorodnie rytmicznie.

Najdłuższą formą albumu jest ponad

13-minutowy "This Green And Pleasant Land",

który przeżywa wiele zwrotów, gwałtownych

przyspieszeń, skoków dynamiki, oferując także

zupełnie niezłe pomysły melodyczne. Oczywiście

instrumentaliści "wygospodarowali" sporo

miejsca na popisy solowe, czasu mieli dosyć, a

solo na gitarę po 2:33 przypadło mi szczególnie

do gustu. Pendragon to kwartet niespokojnych

dusz, dlatego w strukturze kompozycji

ciągle coś jest modyfikowane, wprowadza się

nowe patenty, bazując na głównym wątku melodycznym,

niesamowicie nośnym i chwytliwym.

Kompozycja sprawdziła się także doskonale

w programie europejskich koncertów w

październiku 2014, a reakcja publiczności

wskazuje, że to jeden z tych punktów setlisty,

który świetnie sprawdza się w warunkach występów

"na żywo". Wspomnę jeszcze tylko, że

nietypowe jest zakończenie omawianego rozdziału,

ponieważ Barrett wydaje z siebie odgłosy

kojarzące się z jodłowaniem górali alpejskich

z Austrii czy Szwajcarii. Celu nie znam,

traktuję to jak muzyczny żart. Najdłuższy tytuł

"It's Just A Master Of Not Getting Caught"

otrzymał trochę przewrotnie utwór najkrótszy.

Fajna melodyka, zachowana z poprzednich

punktów programu ciężka gitara, chociaż

utwór sytuuje się w kręgu prostego rocka, omijając

regiony progresji. "Skara Brae" w fazie początkowej

niczym specjalnym się nie wyróżnia,

no może przebojową melodią, ale po 2:30 zmianie

ulega klimat, do akcji wkraczają akustyczne

tony gitary, by po niecałych dwóch kolejnych

minutach powrócić na tory wojowniczej

rytmiki z wplecionymi efektami zabawy dźwiękami.

Finał albumu buduje atmosferyczny

"Your Black Heart", o typowej dla Pendragon

nastrojowości, z balladową akustyką, pewną

dawką klawiszowych zagrywek Nolana z partią

fortepianu, chórkami. Kompozycja snuje

się leniwie, generując relaksacyjne dźwiękowe

pejzaże. Melodyjna partia chóru w refrenie

upiększa przekaz, a subtelna partia solowa gitary

budzi romantyczne skojarzenia. Podsumowując

mogę stwierdzić, że "Passion" to chyba

najbardziej różnorodny album zespołu, z

największą ilością agresywnych partii gitarowych,

z najcięższym brzmieniem w dotychczasowej

historii bandu. Kwestią dyskusyjną jest

odejście od specyficznej nastrojowości, mniej

wyrazistych wątków melodycznych, zaostrzenie

brzmienia, penetrowanie dotąd zespołowi

nieznanych rejonów stylistyki metalowej i

przystosowanie jej właściwości do autorskich

potrzeb Pendragon. To wydawnictwo ustawia

moim zdaniem Pendragon na rozdrożu, z jednej

strony grupa wieloletnich sympatyków,

która wcale nie musi być zadowolona z wolty

artystycznej, z drugiej strony potencjalni nowi

słuchacze, którzy mogą dołączyć do kręgu fanów

skuszeni ostrzejszą, ale też chyba mniej

wyrafinowaną formą zreformowanego przekazu

muzycznego grupy. Co dalej Dumny Rycerzu?

Musimy uzbroić się w cierpliwość i poczekać

do następnego longplaya, który być może

wyjaśni, czy romans z hard i heavy metalem, to

chwilowe zauroczenie, czy być może trwała

tendencja. Mnie wydawnictwo "Passion" nie

porwało do zachwytów, uważam, że oferowany

zestaw nagrań usadowił się na średnim poziomie

jakości, choć doceniam chęć reformowania

i poszukiwanie nowych, być może ożywczych

prądów. Ale to tylko moja subiektywna ocena.

(4,5)

Pendragon - Out Of Order Comes Chaos

2013 Metal Mind

Pisząc o pierwszym zestawie audio - video w

karierze Pendragon, wydanym w roku 2009

pt. "Concerto Maximo" wspomniałem nie bez

dumy, że ten band bardzo lubi przyjeżdżać do

naszego kraju, czyni to w regularnych odstępach

czasu związanych z publikacją kolejnych

premierowych albumów, a sam boss nie kryje

w wywiadach, że w naszym kraju on i jego

koledzy czują się w czasie występów wyśmienicie,

a polska publiczność to aktywny członek

Pendragon Family. Minęły niespełna cztery

lata, a Pendragon w kwietniu 2013 ruszył w

Polskę, by promować nowy materiał zarejestrowany

na albumie "Passion". W czasie tournee

zajrzeli także do Teatru Śląskiego, gdzie

wspólnymi siłami z ekipą techniczną Metal

Mind zaplanowali organizację drugiego spektaklu

wizyjnego, w czasie którego postanowili

zagrać liczne swoje kompozycje z nowości fonograficznej

uzupełnione o nagrania z dalszej i

bliższej przeszłości. W ten oto sposób powstała

kolejna reprezentatywna kompilacja

przypominająca fanom wspaniałe dokonania

kwartetu z okresu "The World", "The Window

Of Life" czy "Not Of This World" współistniejące

na dwóch dyskach po sąsiedzku z

songami z krążków "Pure" i "Passion". Co

ciekawe ci, którzy przed czterema laty zdecydowali

o zakupie "Concerto Maximo" na pewno

nie poczują się "wystrychnięci na dudka",

ponieważ omawiane zestawienie nagrań koncertowych

Anno domini 2013 nie powiela żadnej

kompozycji wykonanej w tymże samym

miejscu "na żywo" w roku 2009. Ale wspólnych

czynników jest całe multum, od wybornej formy

muzyków, przez szaleństwo publiczności

po jakość techniczną wydawnictwa i płytę

DVD stanowiącą kolejny dowód profesjonalizmu

artystów, ekipy technicznej oraz uwielbienia

muzyki Pendragon przez polską publikę.

Po wielu utworach długo nie milknące oklaski,

okrzyki entuzjazmu, skandowanie to naoczne

dowody, że wszyscy zebrani, niezależnie od celu,

w jakim pojawili się w Teatrze Śląskim

zrealizowali zadanie na maksa. Koncert trwający

blisko 140 minut to wyzwanie dla artystów

i słuchaczy, choć interakcja między jednymi

i drugimi dowodzi, że przyjazne gesty to nie

medialne tricki i wymuszone przez poprawność

kreowanie wizerunku lecz autentyczna zażyłość

i przyjaźń. W takiej atmosferze po prostu

chce się na takim koncercie być, przeżywać

wszystkie te magiczne chwile, podziwiać i szanować

umiejętności rockmanów. Pendragon

doskonale czuje się zarówno w bardzo długich

poematach, wymagających przygotowania i

koncentracji od słuchaczy, skupienia i biegłości

instrumentalnej od artystów, jak też tych

krótszych kompozycjach, często pobudzających

odbiorców muzyki do spontanicznej reakcji,

wyzwolenia dodatkowej energii, żywiołowości

gestów w trakcie rytmicznego klaskania

bądź skandowania. Ponownie potwierdziła się

stara prawda, że widowisko tworzą wszyscy, ci

na estradzie i ci stojący po drugiej stronie "barykady",

choć chyba nie istnieje gorsze słowo

określające stosunki na linii Pendragon- polscy

fani jak "barykada". Już na wstępie tytułowe,

albumowe "Passion" rozochociło publiczność,

dając jej mentalnego "kopa" do właściwego wejścia

w ten koncert. Później zabójczo melodyjne

"Back In The Spotlight" pozwoliło podziwiać

piękno ciągle młodego fragmentu albumu "The

World", choć 22 lata w muzyce rockowej to

przepaść. Ale wykonanie tego utworu z longplaya

oznaczającego tak naprawdę początek

kariery bandu i cząstki magii unoszące się w

dostojnym teatralnym audytorium oraz reakcja

słuchaczy świadczą o ponadczasowej wartości

dźwięków stworzonych przed dwoma dekadami.

Truizmem jest akcentowanie jakości wykonania,

poziomu umiejętności muzyków, ich

zaangażowania w prezentację form suitowych,

jak na przykład trwający 16 minut "Not Of

This World" czy rozbudowana również w swojej

studyjnej wersji kompozycja "Comatose",

która z odcinkami improwizowanymi przekroczyła

"na żywo" 17 minut. Na drugim dysku

każdy muzyczny odbiorca dźwięków otrzymuje

równie wzorcowe wykonania oraz reprezentatywny

wybór nagrań z dyskografii grupy. Pisząc

w zdaniu poprzedzającym "wzorcowe" nie

miałem na myśli bezbłędne technicznie, ponieważ

jestem w tej materii dyletantem i nie

śmiałbym oceniać, czy gdzieś rozjechały się

akordy, czy ktoś zakłócił harmonie, a Nick pogubił

się z tonacją wokalu. Fachowiec czytając

moje oceny werbalne złapałby się zapewne za

głowę z rozpaczy. Ale dla mnie ważniejszymi

aspektami są, zdaję sobie sprawę, że może to

trochę naiwne, niewymierne kryteria, takie jak

uczucia w partii solowej, które widać po gestach

i mimice muzyka, gitarowy riff wywołujący

"gęsią skórkę", wzruszenie po klawiszowym

pasażu czy uśmiech radości po lawinie

uderzeń wygenerowanych przez bębniarza. To

według mojej opinii tworzy nastrój, klimat,

wytwarza nieuchwytną chemię między mistrzami

instrumentów i słuchaczami. Bez tej

interakcji każdy koncert jest do d…, a bywało

tak, oj bywało, nawet z udziałem tuzów rocka,

którzy sami tworzyli wrażenie obecności za

grubą, wręcz pancerną szybą. Ale to temat na

inne opowiadanie. Koncertówka "Out Of Order

Comes Chaos" przedstawia na scenie zespół

sympatycznych, ciepłych, przyjaznych i

swobodnie zachowujących się muzyków, dla

których występ to nie kara, lecz przyjemność.

To widać (DVD) i słychać na każdym kroku, w

każdym momencie. Człowiek to taka cwana

bestia, że łatwo się przyzwyczaja do dobrego i

tak wygląda sytuacja tego wydawnictwa. Już jego

poprzednik łączący w pełnej wersji edycji

dwa dyski CD oraz płytę DVD przyniósł mnogość

dźwięków, a także świetne zdjęcia i starannie

opracowane załączniki. Publikacja "Out

Of Order Comes Chaos" zawiera booklet z

wieloma zdjęciami oraz wyczerpującymi informacjami

kto, co i kiedy. Na fotkach zespołowych

nawet przeważnie stonowany i powściągliwy

Clive Nolan zaszczyca odbiorców półuśmiechem.

Chociaż tę ostatnią uwagę proszę

potraktować w kategoriach żartu. Swoistą normą

są takie komponenty widowiska live jak

102

PENDRAGON


partie solowe poszczególnych muzyków, tutaj

w solidnej dawce, a nikt nie pozostaje obojętny

na partie solowe Barretta, które raz porażają

energią i dynamiką, a innym razem intymnością

i delikatnością. Nolan obok syntezatorowych

pasaży stale przypomina o swoich korzeniach

klasycznych wyniesionych ze szkół

muzycznych oraz inklinacjach do symfoniczności,

a frazy fortepianowe stanowią ozdobę

wielu części koncertu. Także sekcja rytmiczna

sprawuje ustawiczną kontrolę nad stanem struktury

rytmicznej poszczególnych utworów, pozwalając

sobie czasami "dorzucić" akcenty indywidualizmu.

Pendragon w pracy zespołowej

czuje się wyśmienicie, nie sposób dostrzec lub

dosłuchać się momentów zawahania, braku

interakcji czy nieporozumień, całość przebiega

sprawnie, płynnie, z dobrze rozumianą pewnością

siebie. Ten luzacki nastrój udziela się publiczności,

która łatwo przechwytuje gesty i

słowa autorów, współtworząc rockowy teatr,

nomen omen w Teatrze Śląskim w Katowicach.

Także w przypadku płyty DVD trudno

sformułować, gdyby ktoś bardzo chciał, jakiś

sensowny zarzut. Bardzo dobre oświetlenie

sceny, dynamiczna praca kamer, aktywne zachowanie

muzyków na scenie, oczywiście w

pewnym dopuszczalnym zakresie, bo trudno

oczekiwać, że Nolan będzie biegał ze swoim

keyboardem z jednego kąta w drugi udając żywiołowego

młodzieniaszka. Najbardziej wycofanym

i "stacjonarnym" czyli biernym typem

jest Peter Gee, ale ten rodzaj zachowania wynika

po trochu z jego zadań instrumentalisty

oraz osobowości. Inicjatorem wszelkich kontaktów

z publicznością jest Nick Barrett, ale

taka jego rola i koniec. Teraz zapewne przyjdzie

poczekać wieki całe na tego typu wydawnictwa

autorstwa Pendragon, ponieważ na

przestrzeni czterech lat wyprodukowano dwie

płyty obejmujące pokaźną część twórczości

formacji i wypada uzbroić się w cierpliwość, aż

zgromadzony materiał dźwiękowy pozwoli na

nieco inne skonfigurowanie repertuaru, tak żeby

całkowicie wyeliminować powtarzalność.

Chociaż nigdy nie mów nigdy, a w roku 2015

wypadnie w życiu Pendragon kolejna rocznica,

30 lat od wydania debiutanckiego longplaya.

(5)

Pendragon - Men Who Climb Mountains

2014 Toff

15 października poszedłem na koncert Pendragon

do bydgoskiego klubu Kuźnia i pierwszy

raz zdarzyło mi się, że z wyjątkiem prezentowanego

w sieci utworu "Beautiful Soul"

nie miałem bladego pojęcia, czego mogę oczekiwać

po nowym albumie zespołu. Dopiero na

miejscu powstała okazja zakupu wydawnictwa,

a i tak należę do wąskiego grona szczęśliwców,

którzy double CD nabyli za jedyne 65,-PLN

niejako prosto od "producenta" i nie muszą

uprawiać swoistej gimnastyki w poszukiwaniu

konsumencko przyjaznej ceny produktu. Bo

wszyscy dystrybutorzy doszli chyba do wniosku,

że Polska to bogaty kraj a Polakom nadmiar

kasy wysypuje się z kieszeni i postanowili

"ukarać" fanów zespołu, dyktując lichwiarskie

ceny. Sami sprawdźcie dysproporcje cenowe,

kilkadziesiąt złotych różnicy między tym, co

zaoferował bezpośrednio management zespołu,

a cyferkami, którymi można się wystraszyć

w sieci. Nie powinno zatem dziwić, że w corocznych

zestawieniach różnych magazynów

muzycznych najlepszych zespołów, wokalistów,

płyt istnieje często rubryka "Największe

rozczarowanie" i wielu słuchaczy wpisuje w

tym miejscu systematycznie od lat "Ceny płyt

w Polsce". Ale zostawmy ten temat, szkoda

nerwów, lepiej zająć się rzeczą przyjemniejszą,

czyli wrażeniami po wysłuchaniu nowego krążka

Pendragon. Gdybym miał najkrócej, jak

tylko potrafię, ocenić współczesne dokonania

muzyczne kwartetu, nota bene z nowym perkusistą

Craigiem Blundellem, to napisałbym

"Miły powrót do klasyki". Bo panowie serwują

słuchaczom, po ostatnich bardziej metalowych

zrywach stylistycznych, powrót do korzeni,

czyli repertuaru wyważonego, spokojniejszego,

bardziej nastrojowego, niekiedy baśniowego,

niż przez minione lata, ze ślicznymi melodiami,

oraz znacznym udziałem akustyki, od klasycznego

fortepianu Nolana po gitarowe sekwencje

akustyczne Nicka. Barrett, główny

twórca nowego programu na płytę, odszedł

nieco od mocarnych riffów, porzucił heavy metalowe

eskapady, rozwiódł się z hard rockowymi

"hołubcami" rytmicznymi. Atmosfera nowych

dźwięków jest zdecydowanie stonowana,

bardziej pastelowa, mniej agresywna, a charakter

skomponowanego materiału jest bardziej

jednorodny, bez mariażu z innymi odłamami

stylistycznymi rocka. Pendragon pozostał sobą,

biorąc pod uwagę fakt, że jego artystyczna

osobowość ukształtowana została wraz z edycją

albumu "The World". Jednym słowem, powróciła

magia! Pachnący nowością krążek, posiadam

go od dwóch tygodni, zawiera jeszcze

jedną istotną cechę, mianowicie im częściej

słucha się tych dziewięciu utworów, tym bardziej

się one podobają, odkrywając mnóstwo

zakamuflowanych na początku niuansów.

Kwartet daje także przekonywującą odpowiedź

krytykom progresji na pytanie, co też jeszcze

można ulepszyć w stylu grupy, jak go

zmodyfikować, czym nasycić. Unowocześnić

częściowo zapomniane i zakurzone atrybuty

autorskich wypowiedzi, zadbać o porządek w

tworzonych sekwencjach dźwięku, nie wkraczać

na obce terytoria, pozostać sobą. I Pendragon

tak uczynił, pozostał sobą nie siląc się

na udziwnienia, stąd każdy słuchacz znający

ich twórczość, identyfikuje bez kłopotu charakter

wykreowanych dźwięków, rozpoznaje

specyficzne partie solowe Nicka Barretta,

który bardziej epatuje sztuką gry na gitarze niż

decybelami, zachwyca się znanymi sobie eleganckimi

pasażami instrumentów klawiszowych,

docenia precyzję basu Petera Gee i

akceptuje standardy wykonawcze nowego,

czyli Craiga Blundella. Aż tyle i tylko tyle.

Wciągający to materiał muzyczny, piękne

zbiorowisko dźwięków bogatych ale nie udziwnionych,

magnetyczna nastrojowość. Stary

Rycerz w najlepszej formie! Zanim spróbuję

dokonać analizy zebranych na krążku "Men

Who Climb Mountains" tematów przyznam

się do pewnego "przestępstwa". Nigdy tego nie

robię, a tym razem jakiś czort skusił mnie, żeby

poczytać w sieci o nowym albumie Pendragon.

I doszedłem do niezbyt dla mnie budującego

wniosku, że chyba jestem jakimś totalnym

głupkiem z kompletnie wykoślawionym

gustem, bo z większością przeczytanych

recenzji całkowicie się nie zgadzam. Nie będzie

żadnych wskazówek źródłowych ani cytatów,

bo nie chcę robić z siebie "Doktora Wszystkowiedzącego",

ale bój się Pana Boga Szanowny

Recenzencie, twierdzący, że ten album do końca

nie przekonuje, a w jakimś tam utworze to

są takie fragmenty, które świadczą o mizerii

Barretta i kolegów. Już tylko jeden krok do

rozkazu wydanego czterem sympatycznym

muzykom "Na kolanach z pielgrzymką do Częstochowy!"

Podstawowa rzecz ludziska, Nick

wielokrotnie wygłaszał tezę, którą akceptuję,

że według jego sposobu pojmowania muzyki

rockowej, to o jej przekazie, jakości, klimacie

decydują emocje, dopiero potem na przykład

biegłość techniczna instrumentalistów. A na

tej płycie emocje płyną całymi garściami, zarażają

słuchacza jak nie przymierzając epidemia,

porywają w swój wir działania, wywołując

wzruszenie, refleksję, działając na wyobraźnię,

stymulując zmysły odbiorcy. Nie wolno! tej

muzyki rozbierać w jakimś pieprzonym, przydomowym

laboratorium na czynniki pierwsze,

ona jest scalonym organizmem, monolitem,

jednorodną konstrukcją i wyrywanie kolejnym

opowieściom o ludziach gór, ale także tym,

którzy zdobywają kolejne cele w naszym, ludzkim,

prozaicznym życiu, zębów na chybił

trafił jest gwałtem na tej pięknie udrapowanej

materii i powinno być karane pracą w kamieniołomach.

Uff! Sorry, dałem upust swojej

furii, ale ostatnio ciężko toleruję nieuzasadnioną

krytykę wpadającą w krytykanctwo. Obiecuję

poprawę i zamilczę. Gdyby spróbować

podejść do tej płyty przez pryzmat dotychczasowej

twórczości Pendragon, to analizując jej

przebieg od powstania do współczesności łatwo

można dostrzec w okresie 2008 - 2014

próbę sprawdzenia się w nieco innej stylistyce,

bliższej założeniom hard rocka, nawet heavy

metalu, abstrahując od faktu, jak te projekty

zostały przyjęte przez publiczność. Natomiast,

jak już śladowo wspomniałem powyżej "Men

Who Climb The Mountains" to powrót do

tej łagodniejszej odmiany rocka progresywnego,

bardziej atmosferycznej i melodyjnej. Nieco

krótsze utwory niż to "drzewiej" bywało, w

bardziej skondensowanej formie , ale podobnie

atmosferyczne jak klasyki w dyskografii kwartetu.

Już pierwszy krok na drodze do poznania

zawartości longplaya sugeruje, że grupa nie

zapomniała o swojej tradycji. "Belle Ame" to

spokojna ballada, raczej oszczędnie zinstrumentalizowana,

z setem dźwięków w wersji unplugged,

przypomina z racji chociażby partii

wokalnej bardziej wiersz niż zręczną piosenkę,

z odrobinę sennym klimatem, z którego wybudza

nas track z numerem dwa, znany powszechnie,

bo jako jedyny z krążka wcześniej

upubliczniony w necie "Beautiful Soul". Ten z

kolei na wejściu sprawia wrażenie dynamicznego

rockowego killera, ale to tylko gitarowy

start z charakterystycznym riffem. W pozostałej

części wyróżnia się chwytliwy motyw melodyczny,

spokojne, zrównoważone tempo i

przewaga dźwięków gitarowych. Strukturę

kompozycji wypełniają również pasaże klawiszy,

utrzymane bardziej w konwencji ambientu

aniżeli trendów właściwych progrockowi.

Ale nikomu nie powinno to przeszkadzać.

Twórcy wykorzystali także śladowo żeńską wokalizę

oraz oklaski, może z koncertu?, jako

efekt specjalny. Trzecim punktem jest prawie

11-minutowy "Come Home Jack". Jak usłyszałem

tę kompozycję od razu pojawiły się skojarzenia

z niektórymi rozwiązaniami harmonicznymi

szkockiej kapeli Mogwai, jednak potem

Pendragon nie poszedł drogą intensyfikowania

gitarowego hałasu prowadzącą do punktu

kulminacyjnego dynamiki, lecz pozostał w

sferze muzyki rodem z iluzorycznego filmu nasączonego

nastrojowymi wizjami. Owszem

zdarzają się epizodycznie przyspieszenia, przynoszące

tutaj wyrazistą, miłą melodię, ale de

facto giną one w urozmaiconym spektrum tonów

głównie gitarowych, których podsumowaniem

jest zdecydowanie prześliczna partia solowa

Barretta zaczynająca się dokładnie w

8:37. Choćby dla niej warto poświęcić czas temu

utworowi, choć według mnie całość zasługuje

na uwagę. Przejście w "In Bardo" nie zostało

zaznaczone nawet sekundową przerwą, a

ponieważ nastrojowość tego w przeważającej

części instrumentalnego akapitu stanowi kontynuację

poprzednika trudno się zorientować,

że nagle znaleźliśmy się w strefie wpływów

kolejnego rozdziału "O ludziach wspinających

się na góry". Ten odcinek zaznacza się kolejnym

solowym występem gitarzysty (2:35).

Kompletnym zaskoczeniem staje się samo zakończenie,

czyli ostatnia minuta, w której dochodzi

do prawie jazzowej improwizacji na fortepian

i perkusję, a w zasadzie słowo "prawie"

jest tutaj zbędne. Posłuchajcie tego fragmentu

uważnie, ponieważ stanowi on historyczny

precedens w twórczości Pendragon, a brzmi

tak, jakby doszło do instrumentalnego sporu

Nolana i Blundella. Ostatnie sekundy z kolei

przypominają mi odgłosy zarejestrowane na

wczesnych dziełach Vangelisa, na przykład na

winylu "Albedo 0:39". Dwie następne części

działają jako przeciwstawne fragmenty, a taki

wniosek można sformułować już na podstawie

ich tytułów. Pierwszy "Faces Of Light" to moim

zdaniem najpiękniejszy akt albumu, z dostojnym,

klasycznym wstępem fortepianu pod

dyrekcją Clive'a Nolana (przez pierwsze 30

sekund to jedyny aktor na scenie), po czym

obok warstwy lirycznej notujemy genialną

symfonię na struny elektryczne, nastrojowo

porywającą partię, pełną nieudawanego romantyzmu

i melancholii. Istota stylu Barretta,

który jest mistrzem w takich łkających rzewnym

głosem gitarowych monologach. Subtelne

syntezatorowe tło uzupełnia ten nieziemski

klimat. W części środkowej udany duet wokalny

Nicka i jego partnerki. Później trochę ostrzejsze

brzmienie gitary to sygnał dla sekcji

rytmicznej do przyspieszenia, ale bez ekstrawagancji.

Śliczna melodia to następny komponent,

który przyczynia się do kształtu tej muzycznej

perełki. Kurde, a jak ten wycinek brzmi

w słuchawkach! Ludzie, palce lizać! Rolę

adwersarza w tym specyficznym pojedynku

przejął utwór "Faces Of Darkness" pełen mroku

i tajemniczości, nastrojowo zdecydowanie

nieprzyjazny istotom ludzkim. Każdy wyczuje

czające się w ciemnościach niebezpieczeństwo,

tak sugestywny dźwiękowy obraz stworzył

Pendragon. Przegnano sielskie krajobrazy z

poprzednika, choć etap środkowy to instrumentalnie

stonowana, proporcjonalnie zbudowana

konstrukcja. Tego samego powiedzieć

nie można o stronie wokalnej, ponieważ Nick

aktorsko zmienia klimaty wygłaszanych kwestii,

od neutralnego monologu po partie ekspresyjne

podszyte mrokiem. Do dosyć surowego

brzmienia doszedł ciężar gitary i solidna

praca bębnów z basem. Bardzo zróżnicowany

to przykład pomysłów rocka progresywnego. A

na scenie witamy kolejnych gości, którymi są

zombie. "For When The Zombies Come" przypomina

na początku ilustrację do horroru, syntezatorowe,

jednostajne tło i pojedyncze akordy

gitary, ten stan trwa prawie półtorej minuty.

Dopiero później dźwięki układają się w

uporządkowaną sekwencję, a gitara delikatnie

eksperymentuje z pogłosami. Leniwy wokal,

świadomie "wyprany" z emocji, taki beznamiętny,

nabiera kolorów dopiero w okolicy 4:15.

Dosyć jednorodna struktura rytmiczna i oniryczny

klimat przełamuje dopiero kolejna partia

solowa gitary po szóstej minucie. Przez końcowe

30 sekund wybrzmiewająca powoli gitara

dzieli przestrzeń kompozycji z intrygującym

fragmentem mówionym. Wytrwały poszukiwacz

znajdzie w tej siedmio i pół minutowej

kompozycji również ślady inspiracji psychodelią.

"Wielkoludem" czasowym albumu

jest ponad 11-minutowy hołd złożony wybitnym

odkrywcom Ziemi i świata gór. Na dole

strony w książeczce z tekstem songu wymieniono

nazwiska wielu postaci gór i odkrywców

"Nieznanego", między innymi Georga Mallory,

jednego z najwybitniejszych himalaistów

brytyjskich ery międzywojennej, który zginął

w roku 1924, pokonany przez Mount Everest;

irlandzkiego podróżnika Sir Ernesta Shackletona,

badacza Antarktydy czy Andreasa Hinterstoissera,

niemieckiego alpinisty, odkrywcy

i przede wszystkim zdobywcy północnej ściany

Eigeru w Alpach (trawers nosi jego nazwisko),

który przegrał walkę z tą górą, ginąc w czasie

wspinaczki w latach 30-tych 20-tego wieku.

Mógłbym zamieścić takie mini biografie wszystkich

uhonorowanych przez rockmanów z

Pendragon, ponieważ od prawie 40 lat pasjonują

mnie góry i wspinaczka, potrafię także

docenić wysiłek towarzyszący tej formie aktywności.

Ale ponieważ w dobie internetu każdy

może znaleźć informacje o tych ludziach, przypomnę

tylko, że 14 nazwisk wypisano u dołu

strony w booklecie z tekstem "Explorers Of The

Infinite". W kwestii muzycznej poznałem ten

zbiór dźwięków w czasie koncertu i od razu

zwrócił on moją uwagę swoją przemyślaną

konstrukcją, której warstwy wewnętrzne odkrywają

przed słuchaczami twórcy, od wyciszonej

pierwszej połowy kompozycji delikatnymi

pasażami klawiszy, brzmieniem gitar zarówno

tej akustycznej jak tej "prądowej", po

część drugą, po szóstej minucie, gdy całość nabiera

wzniosłości, wspinając się na poziom

hymnu ku czci, bo tak można sobie wyobrazić

sposób oddania szacunku osobistościom , które

poszukując i zgłębiając tajemnice Ziemi oddały

to, co miały najcenniejszego, swoje życie.

Nick Barrett i koledzy uniknęli nadmiaru

egzaltacji, przesadnego demonstrowania zaangażowania

emocjonalnego, ograniczając przykładowo

zastosowanie znanych z rocka środków

wyrazu w postaci rozdmuchanych orkiestracji,

wzniosłych partii chóralnych, potęgi

brzmienia. Muzycy Pendragon postawili raczej

na intymność środków wyrażających szacunek,

stąd prostota wykonania, wyważona

dynamika przekazu, brak symfonicznego zadęcia

spowodowany odsunięciem daleko na drugi

plan sekwencji klawiszowych. Summa summarum

należy stwierdzić, że to kolejny, kształtny

i gustownie podany "klocek" w kunsztownej

układance zespołu. Klamrą spinającą opowieść

o ludziach eksplorujących tajemnice naszej

planety jest "Netherworld", dokąd udały się te

osoby na wieczny spoczynek. Kompozycja inspirowana

pięknym poematem Rudyarda

Kiplinga "If". Przeczytajcie ten mądry wiersz,

włączcie nagranie "Netherworld", a docenicie

piękno dźwięków, przy pomocy których główny

architekt Nick Barrett potrafił "namalować"

swoje odczucia. Oto słowa:

Jeżeli

Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili

Ubodzy duchem, ciebie oskarżając;

Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili,

Na ich niepewność jednak pozwalając.

Jeżeli czekać zdołasz, nie czując zmęczenia,

Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje,

Lub nienawiścią otoczony, nie dasz jej wstąpienia,

Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz.

Jeżeli masz marzenia, nie czyniąc ich panem,

Jeżeli myśląc, celem nie czynisz myślenia,

Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane

Jednako przyjmujesz oba te złudzenia.

Jeżeli zniesiesz, aby z twoich ust

Dla głupców pułapkę łotrzy tworzyli,

Lub gmach swego życia, co runął w nów,

Bez słowa skargi wznieść będziesz miał siły.

Jeżeli zbierzesz, coś w życiu swym zdobył,

I na jedną kartę wszystko to postawisz,

I przegrasz, i zaczniesz wieść żywot nowy,

A żal po tej stracie nie będzie cię trawić.

Jeżeli zmusisz, choć ich już nie stanie,

Serce, hart ducha, aby ci służyły,

A gdy się wypalisz, Wola twa zostanie

I Wola ta powie ci: "Wstań! Zbierz siły!"

Jeżeli pokory zniszczyć nie zdoła tłumu obecność,

Pychy nie czujesz, z królem rozmawiając,

Jeżeli nie zrani cię wrogów ni przyjaciół niecność,

I ludzi cenisz, żadnego nie wyróżniając.

Jeżeli zdołasz każdą chwilę istnienia

Wypełnić życiem, jakby była wiekiem,

Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia

I - mój synu - będziesz prawdziwym człowiekiem!

Czy potrzebne są jeszcze jakieś obce słowa?

Zamilknę, by nie zakłócić mądrości tego przesłania.

Na zakończenie podzielę się tylko jedną

refleksją, że głęboki szacunek dla Nicka Barretta

i jego kolegów za wybór formy podsumowania

opowieści o "Men Who Climb

PENDRAGON 103


Mountains". Potrafią czynić piękno, oj

potrafią. (5)

PS. Bonusowy dysk tak odstaje od albumu

podstawowego swoim nastrojem, że zwyczajnie

nie wypada pisać o nim w tekście powyżej.

Akustyczny koncert Nicka zawiera kompilację

znanych utworów z całego dorobku Pendragon

wykonanych "bez prądu" przez niego w

listopadzie 2013. Można go potraktować jak

ciekawostkę, bo muzycznie przypomina familiarne

spotkanie przyjaciół w niewielkim gronie,

gdy jeden z uczestników spotkania chcąc

je umilić sięga po gitarę i wykonuje to, co mu

w duszy gra. Z przeciętności tego materiału

zdają sobie także sprawę sami artyści Pendragon,

ponieważ w regularnej książeczce albumu

nie ma ani śladu wskazującego na dysk bonusowy,

do tego stopnia, że tytuły zamieszczonych

tam utworów podano wyłącznie na naklejce

płyty, nie ma ich ani w książeczce, ani

na rewersie wydawnictwa. Dlatego wrażenie,

że ten dodatkowy krążek to jakiś anonim, dopiero

wewnątrz dostrzegamy, że do jego produkcji

przyznał się Nick Barrett. Według mojej

opinii po jednorazowym wysłuchaniu acoustic

koncert, można sobie ze słuchaniem tego

zestawu dać spokój i opuścić na jego temat

zasłonę milczenia.

PS 2. I jeszcze jedna uwaga natury ogólnej.

Zobaczymy co nam przyniesie przyszłość

kwartetu Pendragon, ale jeden aspekt można

uznać za niepokojący, mianowicie coraz większą

dominację Barretta jako wokalisty, co w

pełni zrozumiałe, oraz jako instrumentalisty, z

czym już większy problem. Nick coraz częściej

w czasie prac studyjnych zasiada także za klawiaturą,

co skwapliwie odnotowuje przy poszczególnych

utworach, odbierając część obowiązków

Nolanowi. Może to tylko krakanie z

mojej strony, ale mam obawy, żeby nie doszło

do sytuacji, w której Pendragon przekształci

się formalnie w coś, co będziemy nazywali

Nick Barrett's Project. Oby tak się nie stało.

Ileż można gadać? Koniec marudzenia!

Włodzimierz Kucharek

HMP: Za taką wytwórnią jak Jolly Roger Records stoją

ludzie, którzy są wielkimi fanami heavy metalu. Opowiedz

jak zostałeś wkręcony przez heavy metal?

Antonio Keller: Po pierwsze chciałbym podziękować HMP

za możliwość opowiedzenia światu o Jolly Roger Records,

bardzo dziękuję. Zacząłem słuchać heavy metalu w 1990 roku…

zupełnie jakby to było wczoraj, ale tak nie jest. (śmiech)

Byłem trzynastolatkiem słuchającym popu i tego co leciało w

radiu czy telewizji… ale muzyka nie była dla mnie niczym

ważnym… aż do 1990 kiedy w liceum poznałem dzieciaka,

które naprawdę siedziały w metalowym świecie. Miał mnóstwo

kaset i nagrań, które przynosił ze sobą do szkoły każdego

dnia… zaimponował mi, oczarował tym nowym dla mnie wizerunkiem,

poprosiłem go by pożyczył mi którąś ze swoich

kaset, bo byłem ich ciekaw, by pojąć o co chodzi… kaseta

zawierała "Live in UK" Helloween na stronie A i "Reign in

Blood" Slayera na stronie B. Strona B była dla mnie wówczas

za ostra i zbyt agresywna, ale strona A to było coś niesamowitego,

miłość od pierwszego odsłuchu! "Future World" to

był kawałek, który zmienił wszystko! Potem odkryłem wszystkie

wcześniejsze nagrania i zespoły sprzed 1990 i oczywiście

zacząłem śledzić wszystko, co wówczas wychodziło.

Taki fan jak ty to także kolekcjoner. Przyznaj się jak wielką

masz kolekcję? Z których albumów z twojego zbioru jesteś

najbardziej dumny?

Miałem ogromną kolekcję aż do roku 2000. Naprawdę, mnóstwo

kaset, płyt, CD, magazynów i innych pamiątek. Wtedy,

kiedy zacząłem w 2000 moją "przygodę" z Jolly Roger Records

podjąłem ciężką decyzję by ją sprzedać, zamiast ją trzymać.

To trudne, gdy musisz zrobić selekcję, co opchnać, a co

zostawić bo wciąż jest super. Jednakże potrzebowałem od czegoś

zacząć, wybrałem z niej część do sprzedania. Zachowałem

tylko trzy kolekcje, zespołów które kochałem najbardziej:

Crimson Glory, Running Wild i Savatage. Jako kolekcję

rozumiem wszystko, co miałem związanego z tymi zespołami.

Wszystkie nagrania, kasety, CD, single, promo, wycinki prasowe

z całego świata. Oczywiście zachowałem też sporo płyt

nie będących częścią kolekcji, a do których często wracałem…

mam tu na myśli Chastain, Helloween, Warlord, Omen,

Quensryche… same łakocie ze starej szkoły heavy metalu.

Najbardziej cennymi z pośród nich i z których jestem dumny,

były i są "Sirens" Savatage na rzadkim niebieskim winylu z

podpisami (także tym od Crissa) na okładce i oryginalne

wydanie pierwszego demo Running Wild "Heav Metal Like

An Hammerbow".

Fan heavy metalu to aktywny uczestnik wszelkich imprez,

koncerty, festiwale, trasy itd. Jak wiele ich było i które z

takich wydarzeń zostało ci najmocniej w twojej pamięci?

Kiedy byłem młodszy, mam na myśli okres około 1990 roku,

próbowałem być na tylu koncertach na ilu tylko mogłem.

Pamięcią sięgam do znakomitego festiwalu "Monsters of

Rock" w edycji z 1991 roku z Metalliką, AC/DC i Queensryche!

Odbywał się w tym moim mieście (Modena) i bardzo

dokładnie pamiętam ten dzień, całe gromady ludzi napierających

z różnych części Włoch, to był pierwszy i największy

w tamtym czasie koncert na jakim byłem. Od czasu 1990 zobaczyłem

setki koncertów aż do teraz, także dlatego, że nie

jest to moje jedyne zajęcie, bo zajmuje się też pracą, na pewno

jednak było lepiej jak byłem młodszy! (śmiech). Wspominam

też bardzo dobrze pierwszy raz na Bang Your Head Festival

w Niemczech w 2002 roku, który uważam za jeden z najlepszych

jaki kiedykolwiek widziałem… nie był za duży ani za

mały. Na przykład, nie przepadam za Wacken, jest zdecydowanie

za wielki… bardzo ciężko go przetrwać! Preferuję raczej

...myślisz o Jolly Roger Records, myślisz o

włoskim heavy metalu...

Scenę muzyczną tworzą nie tylko muzycy i fani ale także

wydawcy, promotorzy, dziennikarze itd. Mimo, że ich

działania są najmniej widoczne, to nie znaczy, że nie

mają nic ciekawego do powiedzenia. Czasami jest wręcz

odwrotnie, bowiem przeważnie posiadają ciekawe osobowości,

które pchają ich do niestandardowej działalności.

Prowadzenie wytwórni płytowej, nawet jednoosobowej,

to karkołomne zadanie. Bardzo podziwiam tych

co decydują się na ten krok. Jednym z nich jest Antonio

Keller, który założył Jolly Roger Records. O jego pracy,

ideach i innych perypetiach możecie poczytać poniżej.

kameralne koncerty w klubach… sądzę, że to jest miejsce

takich spotkań - magiczna atmosfera heavy metalu jest właśnie

w klubach.

Skąd pojawił się pomysł na założenie Jolly Roger Records?

Zawsze kochałem heavy metalową muzykę, wpierw jako fan,

potem dorastałem jako muzyk (bębniłem przez jakieś 10 lat),

kolejnym krokiem było pogodzenie pasji z pracą. Zacząłem w

2000 roku jako mały sprzedawca, winyle i rzadkie egzemplarze.

Po sześciu latach z wypracowaną pozycją jako sprzedawca

i rozbudowując katalog winyli i CD spróbowałem swoich sił

jako wydawca. Nazwa została zaczerpnięta oczywiście z Running

Wild!

Dlaczego wydajesz tylko włoskie zespoły? Co jest tak

szczególnego w scenie włoskiej?

Podjąłem decyzję, że będę wydawał tylko włoskie grupy jako

pewien symbol rozpoznawalności, na zasadzie "myślisz o Jolly

Roger Records, myślisz o włoskim heavy metalu" czy coś w

tym guście. Jest wiele wytwórni, wydających różne gatunki,

więc ja wybrałem jedną ścieżkę, wierząc, że ludzie się z nią

zidentyfikują. Nie sądzę, że włoska scena jest lepsza od tej

skądś indziej, ale przez lata, także tu we Włoszech, chorowałem

ale nie cierpiałem gdy mówiono "włoska scena jest najgorsza

ze wszystkich"!!! Kto może powiedzieć, że to prawda?

Chyba tylko ktoś, kto nigdy nie słuchał "naszej" muzyki. Włochy

to niesamowite państwo, mamy swoje problemy od lat, ale

także mnóstwo źródeł inspiracji, od historii i tradycji zaczynając!

Uważam, że włoska heavy metalowa scena jest "specjalna"

i wyróżniająca się, bo była w stanie wykreować i stworzyć

unikalne i oryginalne brzmienie przez lata, pozostając prawdziwą

i undegroundową jednocześnie. Tutaj, zwłaszcza w latach

80-tych ciężko było być heavy metalową grupą, ponieważ

nie posiadaliśmy profesjonalnych studiów, profesjonalnych

wytwórni i tak dalej… uwierz mi, żeby grać tutaj heavy metal

musisz być albo pasjonatem albo marzycielem. Unia tych

dwóch rzeczy w moim odczuciu wystarcza by uznać włoską

scenę muzyczną za szczególną. Moim celem i nadzieją jest

koncentrowanie się tylko na włoskich zespołach, rozpowszechnianie

ich po całym świecie. Chcę pamiętać o wszystkich zespołach,

które mieliśmy w przeszłości, które mamy teraz i

które będziemy mieli w przyszłości. Nie możemy być

uprzedzeni co do włoskich zespołów, należy dać im szansę…

mamy wiele do zaoferowania: osobowość, pasję i oczywiście

mnóstwo znakomitej muzyki!

Wydajesz także tylko klasyczne odmiany heavy metalu,

heavy metal, epic metal, doom metal, thrash metal itd. Co

się za tym kryje?

Jednym słowem? Pasja. To jedyny rozsądny powód. Nigdy nie

wyprodukowałbym czegoś co mi się nie podoba, tylko dlatego

bo jest trendy. Wyrosłem na old schoolowej heavy metalowej

muzyce i oczywiście to zdeterminowało, to co robię w pracy.

Dla mnie heavy metal to tylko to, co zawiera się w tych podgatunkach.

Nie mówię, że któryś z nich jest gorszy czy lepszy

od innego, każdy z nich jest po prostu inny. Kiedy myślę o

heavy metalu myślę o Running Wild - "Black Hand Inn", tak

więc gdy produkuję heavy metalowy album liczę na to, że ludzie

go polubią, bo wiedzą i kochają ten gatunek i ten album

Running Wild… jedne rzeczy są epickie, inne doom'owe itd.,

tak określam te gatunki, bo wywodzą się ze starej szkoły. Chce

też powiedzieć, że jako old school rozumiem nie tylko konkretny

gatunek, ale także całą masę spraw, zaangażowanie, to

jak dana muzyka jest grana, dynamizm i jej siłę… nie znoszę

tych nowych wydawnictw z takim samym płaskim brzmieniem,

z zerową ilością dynamizmu i wysoką kompresją… ale

oczywiście rozumiem, że takie myślenie niestety stawia mnie

w mniejszości…

Swoje wydawnictwa wydajesz na winylu i na CD, ale

odnoszę wrażenie, że to winyl darzysz szczególną atencją.

Mam rację?

Tak, wszystko zawiera się w pasji, o której mówiłem już wcześniej.

Winyle kosztują sporo kasy, znacznie więcej niż zwykłe

CD, ale także dają znacznie więcej! Brzmienie jest doskonalsze,

bardziej dynamiczne i "cieplejsze", grafiki są bardziej

104

PENDRAGON


szczegółowe… winyla się nie da po prostu opisać, to

stan umysłu i sposób życia. Wierzę, że pasja, którą z

poświęceniem kontynuuje w Jolly Roger Records i

wszystkie wydawnictwa mogą być postrzegane jako

moje metalowe dzieci… jedną z dróg realizacji tej pasji

jest właśnie wydawanie winyli.

Moim ulubionym zespołem z katalogu Jolly Roger to

Rosae Crucis, który z wydanych przez ciebie zespołów

jest twoim ulubionym?

"Il Re del Mondo" Rosae Crucis był pierwszym

albumem jaki zrealizowałem w Jolly Roger Records,

w roku 2008 roku i oczywiście jest też jednym z moim

ulubionych, nie tylko ze względu na muzyczną zawartość

ale także dla tego, że był początkiem tego wszystkiego…

Mam też szczególny związek z grafiką - mam

taki tatuaż na prawym ramieniu. Szczerze mówiąc,

muszę powiedzieć, że lubię wszystkie płyty, które dotychczas

wydałem, są dla mnie jak synowie, a jak wiadomo

pośród synów nie ma tego jedynego, ulubionego!

(śmiech)

Ostatnio wydałeś pierwsze albumy Strana Officina.

Robią wrażenie...

Tak, jestem z tego bardzo dumny. Strana Officina jest

uważana za jedną z najlepszych włoskich grup tutaj we

Włoszech, razem z wielkim Death SS. Mam nadzieję,

że tymi re-edycjami pomogłem zespołowi stać się bardziej

rozpoznawalnym poza granicami Włoch i dałem

tez większą widoczność swojej wytwórni. Pierwszy

album "Strana Officina" należy do moich najbardziej

ulubionych płyt i kocham w nim włoski język w tekstach.

Dla mnie to jeden ze snów, mieć ich w swoim

katalogu. Wszystkie albumy, nigdy nie dostępne w

wersjach CD, zostały całkowicie zremasterowane razem

z niezrealizowanymi bonusowymi utworami, było

to też bardzo kosztowne, ale pasja nie zna ograniczeń

finansowych!

Twój katalog to niezła gratka dla kolekcjonerów,

zapytam się jednak o coś innego, myślę, że masz kilka

nie zrealizowanych marzeń, jakie płyty chciałbyś

przypomnieć fanom, a jeszcze nie zdobyłeś do nich

praw?

Cóż, myśląc o włoskiej scenie muzycznej, moim marzeniem

jest wydanie czegokolwiek z logiem Death SS,

ale byłbym dumny także z Domine.

Jak w ogóle dobierasz zespoły i płyty, które później

wydajesz?

Zazwyczaj staram się odkrywać interesujące zespoły i

płyty samodzielnie, ale czasami się zdarza, że znajomi

czy zespoły same się ze mną kontaktują. Rzeczy, których

szukam to przede wszystkim osobowość i zaangażowanie

oraz oczywiście dobre muzyczne umiejętności.

Nie dbam oto, jak powiedziałem wcześniej, czy

coś jest stare, jeśli wydaję płyty na nowo. Dbam o

jakość albo coś jest dobre, albo nie, a dobre znajduje

się ponad czasem i wierzę, że ludzie prędzej czy później

odkryją to sami. Nawet jeśli old shoolowy heavy

metal jest głównym gatunkiem, z którym mam do

czynienia, nie mam ograniczeń, dbam o muzykę i jeśli

coś mnie naprawdę zaskoczy, to kto wie, może jest to

warte wyprodukowania. Na przykład, następnymi wydawnictwami

Jolly Roger Records będą nowe albumy

Graal i Witchwood, które są bardziej zakorzenione w

prog rocku z lat 70-tych skrzyżowanym z mocniejszymi

brzmieniami, ale możesz mi wierzyć, że z prawdziwą

duszą i zaangażowaniem.

Przy prowadzeniu wytworni, bardzo ważnymi kwestiami

są promocja i dystrybucja, jak z tym dajesz sobie

radę?

Cóż, tak, są naprawdę ważne, ale obecnie jest bardzo

trudno o dobre sklepy, które byłyby zainteresowane

małymi wytwórniami oraz inwestowaniem w promocje

ich wydawnictw, dlatego Jolly Roger Records wciąż

jest niszową wytwórnią. Robię wszystko co w mojej

mocy, by zwrócono uwagę na firmę jak i zespoły, które

mnie reprezentują, dbając o jedno i drugie. Oczywiście

do tej pory główna promocja była skupiona na Włochach,

ale od 2015 roku zamierzam zarobić więcej

pieniędzy w Europie. W każdym razie dystrybucja partnerska

będzie realizowana dzięki Goodfellas we Włoszech

i Code7 (sub-dystrybutant Plastic Head) które

zajmie się rynkiem brytyjskim i innym eksportem.

Nawiązałem też kontakty z innymi wytwórniami na

całym świecie, jak na przykład z japońskim Rock

Stakk, niemieckim TWS, Shadow Kingdom w Stanach

i tak dalej.

We Włoszech jest sporo wytwórni, które podobnie

jak Jolly Roger Records promują klasyczny heavy metal.

Czy znasz ludzi, którzy tworzą te firmy, współpracujesz

z nimi czy raczej konkurujecie, a może

staracie nie wchodzić sobie w drogę?

Zaczynając przygodę w 2000 roku miałem świadomość,

że we Włoszech jest wiele wytwórni i oczywiście

tyleż ludzi, którzy stoją za nimi. Zawsze starałem się z

nimi współpracować, ponieważ najlepszym sposobem

by promować włoską scenę muzyczną jest być w dobrej

komitywie z innymi i pchać całość w jednym kierunku,

nie jest łatwo współpracować z innymi ludźmi, niektórzy

z nich podążają innymi ścieżkami, inaczej myślą,

mają inne priorytety zaangażowania. Tak więc są wytwórnię,

z którymi mogę działać razem i takie z którymi

nie mam możliwości, ale sądzę, że to jest normalne

jak w przypadku wielu innych spraw.

Bardzo ważne w działalności takich firm jak twoją są

kontakty osobiste. Starasz utrzymywać kontakty z

ludźmi, którzy działają na scenie klasycznego heavy

metalu na całym świecie?

Tak, oczywiście że próbuję! Mam cały notes zapisany

adresami i kontaktami, ale to nie jest wcale takie łatwe

jak można by się spodziewać… Wiem, że trudno wypłynąć

na szeroką wodę, ponieważ jest mnóstwo zespołów

i wytwórni… mam nadzieję, że ciężką pracą

zdobędę dobre rezultaty oraz to że Jolly Roger Records

zostanie zauważona i moje poświęcenie się opłaci.

Wydaje się, że również ważnym jest bywanie na

różnych festiwalach typu Keep It True. Można

spotkać ciebie na takich imprezach? Zabierasz wtedy

Foto: Jolly Roger

ze sobą kram, aby uświadomić fanom, że taka firma

jak Jolly Roger w ogóle istnieje?

Tak też myślę. (śmiech) Szczerze, w zeszłym roku

byłem gotów do bookowania i wystawienia całego asortymentu

na Keep It True, ale nie mieli już wolnej

przestrzeni, możliwe że w 2015 roku bardziej mi się

poszczęści. W każdym razie chcę podziękować Enrico

Leccese'owi z Cruz del Sur Music, bardzo dobra

wytwórnia heavy metalowa z Włoch, za dwa lata poświęcone

sprzedaży moich wydawnictw. To także dodatkowa

wypowiedź odnośnie powyższych pytań.

Musisz znać dobrze włoską scenę, na jakie młode

kapele zwróciłeś ostatnio swoją uwagę?

Muszę powiedzieć, że tutaj we Włoszech w ciągu

ostatnich dziesięciu lat jakość muzyki wzrosła diametralnie

i naprawdę ciężko nie zauważyć czegoś interesującego,

nowym nabytkiem (nawet jeśli nie są już tacy

młodzi) z całą pewnością są Ancilloti (z członkami

Strana Officina i Bud Tribe) ze wspaniałym albumem

"Legacy Of Rock", na żywo naprawdę kopią tyłki.

Kolejną znakomita grupą jest Asgard, także Caronte,

które ostatnio podpisało kontrakt z Van Records na

nowy album. W 2015 roku wyjdzie z mojego ramienia

debiut Negacy (wcześniej znani jako Red Warlock)

który jest naprawdę czymś znakomitym, w moim odczuciu

jeden z najlepszych heavy metalowych albumów

jaki kiedykolwiek powstał, świetny miks pomiędzy

Nevermore, Megadeth a Sanctuary, z profesjonalnym

zaangażowaniem, jeden z najbardziej światowych

albumów, jaki słyszałem, który nadchodzi z

Włoch. Niedługo usłyszycie go i wspomnicie moje słowa

(śmiech).

Obserwujesz w ogóle współczesną scenę klasycznego

heavy metalu? Masz swoje jakieś ulubione

zespoły? Co sądzisz o nurcie NWOTHM?

Niestety nieszczególnie, ponieważ pracuję nawet po

10-12 godzin i słucham jedynie rzeczy koniecznych,

demówek, nowych miksów albumów przeznaczonych

do produkcji i tym podobnych. Ale, dzięki mojej pracy,

często podróżuje sprzedając heavy metalowe produkty

na wydarzeniach, festiwalach… Mam też możliwość

oglądania wielu nowych zespołów na żywo. Jest kilka

naprawdę dobrych, jak na przykład In Solitude,

Atlantean Kodex, Abysmal Grief (z Włoch), ale

moje serce i tak będzie najmocniej biło dla starszych

zespołów.

Jakie masz najbliższe plany, jakie płyty przygotowujesz

do wydania?

Promować jeszcze mocniej, dobrą i niezależną muzykę.

W styczniu wyjdzie drugi krążek Darking (z Agostino

Carpo, byłym członkiem Domine) zatytułowany

"Steal the Fire", którego brzmienie nie mogłoby być

bardziej metalowe! Zbalansowane między Running

Wild, Iron Maiden i Chastain. Póżniej w marcu wyjdą

nowe albumy od Graal i Witchwood, a najprawdopodobniej

w kwietniu debiut Negacy, który jest

najlepszym albumem wyprodukowanym przez Jolly

Roger Recodrds i nie mogę się doczekać, by się nim z

wami podzelić! Tymczasem, fani Nevermore i

Sanctuary uważajcie!!! Kolejnym ważnym celem dla

Jolly Roger Records jest poświęcenie większej uwagi

wysyłce mailorderowej, więc jeśli mogę wykorzystać to

miejsce, chcę zaprosić każdego z was do zerknięcia do

naszego katalogu na www.jollyrogerstore.com, gdzie

znajduje się ponad sześć tysięcy tytułów na sprzedaż!

Kupując oryginalne płyty w najlepszy z możliwych

sposobów wspierasz podziemną rzeczywistość, którą

okupuje Jolly Roger Records. Po raz piaty z rzędu

będę też organizował heavy metalowy festiwal we

Włoszech dedykowany włoskim zespołom zwany

"Acciaio Italiano" czyli "Włoska Stal", łapiecie?

Odbywa się on w Modenie 31 stycznia z takimi zespołami

jak Darking, In.sidia, Gunfire, Fil di Ferro,

Epitaph, Rod Sacred… może wpadniecie?

Michał Mazur

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

JOLLY ROGER RECORDS 105


HMP: Doskonale zdajecie sobie sprawę, że Polska to

nie najlepsze miejsce dla glam metalu czy hard rocka,

więc po co w ogóle powołaliście do życia Nasty

Crue?

JJ: "Nie najlepsze miejsce" to nie powód by takiej muzyki

nie grać. Powołaliśmy Nasty Crue do życia jako

tribute band dla hair metalowej fali muzyki, która wydarzyła

się w latach 80-tych w USA. Wtedy to był najlepszy

czas i miejsce w jakim ten gatunek mógł się

rozwinąć. Sex, drugs, rock'n'roll, kicz, kasa - zazwyczaj

w ten sposób opinia publiczna podsumowuje ten gatunek.

Z początku Nasty Crue było dla nas przede wszystkim

zabawą w "rockstarów".

Na przełomie lat 80-tych/90-tych zeszłego wieku z

zachodu przyszła moda na słuchanie coraz bardziej

ekstremalnej muzy. Wraz z tą modą polscy maniacy

przejęli sposób bycia i ubierania się itd. Wśród idei

przyjęto nienawiść do glam metalu, co mnie zawsze

mocno zastanawiało, bo w Polsce nigdy nie było wysypu

kapel grających glam/hair metal czy choćby hard

rocka. Telewizja i radio równie niechętnie puszczało

pojedyncze utwory glam metalowców, heavy metalowców

czy ogólnie ekstremy. Generalnie wszystkie

odmiany ciężkiego grania były ignorowane przez polskie

media. A przez społeczeństwo wręcz tępione z

Gdy usłyszałem "Balls Out" Steel Panther

byłem zdumiony, że w nowym wieku taki

twór ma jeszcze rację bytu. Muza i podejście

zespołu do tematu, zmiotło mnie. Była

w tym jednak pewna szpila, że na rodzimej

scenie nic takiego na pewno się nie wydarzy.

A wydarzyło się. Glam metalowe Nasty

Crue próbuje zaistnieć tu w moim kraju!

Nie ma łatwo, choć muzycy mówią, ze świetnie

się bawią (może to takie zaklinanie rzeczywistości).

Jestem za i życzę im aby im się

udało. Trzeba mieć jednak świadomość, że

zdecydowana większość fanów do takiej muzy

nastawiona jest bardzo negatywnie, a ta

postawa trwa od wielu dekad, choć dla mnie

nie ma jasnych ku temu przesłanek. O Nasty Crue

mówi wokalista JJ...

Steel Panther był naszym głównym

motorem napędzającym

równą pasją jak maniacy "tępili" glam i hair metal.

Zastanawialiście się czemu taka postawa znalazła

podatny grunt wśród polskich maniaków?

Pamiętam, że w młodości liczyły się skrajności. W czasach,

o których wspominasz byłem dzieckiem, ale pod

koniec lat 90-tych jako nastolatek zauważyłem, że kto

słuchał bardziej ekstremalnej odmiany metalu tym

większego szacunku oczekiwał. Bo "on to rozumie a

inni nie". Sam miałem podobny okres związany z jak

najbardziej połamaną i popieprzoną odmianą progresywnego

metalu - kiedy już trudno stwierdzić czy ktoś

jest geniuszem, a może po prostu "ściemnia" grając losowe

dźwięki. To samo dotyczyło prężnie rozwijającej

się, mówiąc delikatnie, muzyki elektronicznej - to były

lata świetności dla techno-imprez. Trzymałem się od

nich z daleka, ale z tego co wiem to tam też liczyły się

ekstrema, a wszelkie przejawy melodyjności były postrzegane

jako "komercha". Nie spotkałem się z pojęciem

"nienawiści" do glam metalu. Rozumiem, że z

glamu można się naśmiewać - z powodu image'u albo

melodyjnych refrenów; zresztą współcześni przedstawiciele

gatunku sami to robią (np. my - śmiech), ale tak

mocnego słowa jak "nienawiść" bym nie użył. Znam

starszych od siebie kolegów, którzy na początku lat 90-

tych grali melodyjny metal ubrani w zabawnie, dziś,

wyglądające wdzianka. Chyba to jednak nie był taki

Foto: Nasty Crue

wstyd skoro to robili. I to nie dla kasy.

Powołujecie się na młody amerykański zespół Steel

Panther, jest to kapela która również muzycznie oddaje

hołd kapelom hair i glam metalowym z lat

osiemdziesiątych ale do swojego repertuaru wprowadziła

elementy kabaretu. I właśnie ten kabaret

przełamał postawę polskich maniaków. Wydaje się,

że "jaja" wyczyniane w teledyskach i na scenie przez

ten zespół przyciągnęła do siebie spora część tych

nieugiętych metalowców. O dziwo muzyka już im

tak bardzo nie przesadza. Macie pomysł jak wyjaśnić

ten fenomen?

Odpowiedź jest prosta: "rozrywka". Steel Panther zaserwował

fanom metalu dawkę genialnej muzy do złudzenia

przypominajacą metalowe hity, ale z nowoczesnym

brzmieniem. Do tego komiczne teksty i image

wyolbrzymiające cechy stereotypowego "rockstara".

Odbiorca nie ma mętliku w głowie. Świetna muzyka +

zabawne podejście do tematu + umyślne wyolbrzmienie

= rozrywka. Koniec kropka. Grają od ponad 15 lat,

wcześniej znani byli pod innymy nazwami i głównie w

Los Angeles. Zawodowcy. W 2009 roku, kiedy powstało

Nasty Crue, to Steel Panther był naszym głównym

motorem napędzającym. Brzmieli genialne, wyglądali

zabawnie, a do tego ten luz, ta ironia. Takie

muzyczno-erotyczne poczucie humor nam bardzo

odpowiadało. Mieliśmy jeden cel: bawić się jak oni,

zachowywać się jak wariaci. I też tak jak oni, móc w

dowolnej chwili zakładać i zdejmować strój glamowego

muzyka. Trzymamy się tej zasady do dziś, ale jasna

granica się zatarła. Nasty Crue nabrało trochę ogłady.

Wciąż pajacujemy, wygłupiamy się i robimy cyrk na

scenie. Nie jest to jednak teatrzyk czy kabaret, to prawdziwe

zwierzęce zachowanie, które wychodzi z nas

gdy światła sceniczne skierowane są na zespół. Glamowy

image, wliczając peruki, pozwala słuchaczom łatwiej

zaakceptować Nasty Crue, Steel Panther i nam

podobnych. Od razu w głowie otwiera się szufladka,

mówiąca "ach! będzie show!". Image to jak gra wstępna,

część osób zachęci, część odtrąci, potem niech

przemówi muzyka. Warto wspomnieć przy tej okazji o

Tenacious D, Wig Wam wcześniejszych Bad News i

Spinal Tap oraz The Rutles.

Jednak dla większość polskich maniaków nic się nie

zmieniło, takie kapele jak Nasty Crue ciągle będą

określane pogardliwie "pudel metal". Jak będziecie

żyć z takim brzemieniem?

Takie określenia nam nie przeszkadza. Z resztą, Nasty

Crue samo o sobie niekiedy mówi "Pudel Metal". Traktujemy

to pieszczotliwie. To nie to samo co pogardliwe

"brudas" w określeniu do innej odmiany rocka/metalu.

Odbiór glam metalu i hard rocka w Polsce jest nie

wielki, generalnie skazujecie się na bardzo niszową

scenę. Nie macie pomysłu aby promować się za granicami

Polski? Tam jest lepszy odbiór takiej muzy, a

postawa tępienia tego nurtu to raczej margines,

zupełnie inaczej niż w Polsce...

Nie jest aż tak źle. To nie grind-core-vegetarian-gaypure-sex-anal-mit-krasnales

metal. Od momentu wydania

płytki "Rock 'N' Roll Nation" poznajemy bliżej

lokalny rynek glamu. Recenzje albumu, opinie dziennikarzy

i słuchaczy, trasa "Rock'N'Roll Nation Tour

2014" oraz rozmowy z fanami glamu bardzo nam w

tym pomogły. W Polsce opinia o Nasty Crue wciąż bazuje

na kontrowersyjnym występie w jednym z telewizyjnych

"talent show". Zaczynamy kierować się trochę

na zachód. Koncertowaliśmy w Niemczech - spotkalismy

się z bardzo ciepłym przyjęciem. Publiczność od

razu podłapała o co nam chodzi. Spodziewaliśmy się

tego, bo wcześniej nawiazaliśmy kontkat z niemieckiem

fan-klubem Steel Panther, zespół ten cieszy się

tam dużą populatnością. Mamy zaplanowany kolejny

wyjazd do pobliskiej Saksoni wiosną 2015. Poważnie

rozpatrujemy wyjazd na trasę do Anglii, gdyż tam

branżowe czasopisma z zaciekawieniem przysłuchiwały

się "Rock 'N' Roll Nation". Boimy się jednak, że

to nie wystarczy aby zapełnić klub każdego dnia, tak

aby zwrócił się koszt trasy. Póki co wszystko wskazuje

na to, że będziemy częściej odwiedzać Niemcy.

Jak już wielokrotnie wspominałem Nasty Crue to

hołd nurtowi hair i glam metalowemu. Powiedzcie

wprost jakie kapele z tego stylu was najbardziej inspirują?

Dotychczas natchnienie czerpaliśmy z klasyków: Motley

Crue, Whitesnake, Ratt, Van Halen, Def Leppard,

Skid Row, Danger Danger, Kiss, Mr.Big,

Giant, Journey, Trixter, Firehouse... jest tego mnóst-

106

NASTY CRUE


wo - cała plejada "rockstarów" z lat 80-tych. Obecnie

przyglądamy się bardziej współczesnym zespołom:

Crashdiet, H.E.A.T, Santa Cruz, De La Cruz,

Reckless Love, Steel Panther, Hardcore Superstar

oraz nowym wydawnictwom dinozaurów, gdyż wielu

wykonawców z glamową historią wróciło kilak lat temu

z ciekawymi płytami, np. Airrace, Hardline, Europe...

Z polskich wykonawców wymienię Human, Lessdress,

Fatum. Jestem wokalistą i klawiszowcem, dlatego

chętniej tworzę bogate kompozycje opierające się

na melodii i harmonii niż na rytmie i gitarowych riffach.

Taki właśnie jest otwierajacy debiutancki album

utwór "The Last Piece of My Heart". Szukam inspiracji

w AOR i melodyjnym metalu, np. Work of

Art, Survivor, The Magnificent, Pretty Maids,

Pride Of Lions. Potem liczę na to, że reszta zespołu

doda pomysłowi "kopa" dzięki zadziornym gitarom i

ciekawym akcentom.

Jak juz wspominaliśmy na swoim koncie macie płytę

"Rock'n'Roll Nation", nasz kolega redakcyjny pod

względem muzycznym ocenił was pozytywnie. Jednak

czytałem inne opinie, że wasza muza jest zbyt

ociężała i pozbawiona radości grania przez co nie zaraża

energią słuchacza. W sumie zarzut poważny...

Zgadza się. Pojawiły się powtarzające opinie o "płaskości"

brzmienia płyty, niewielkej dynamice oraz

'szkolnym' odegraniu partii. Przynajmniej tak to zrozumiałem.

Podczas nagrywania płyty brakowało nam

producenta, czuliśmy to na każdym kroku. Jaki werbel

wybrać? Którą partię podkreślić? Czy skrócić solówkę?

Jak zakończyć utwór? Gdzie dograć harmonię? Czy

pauza przed wejściem "na raz" jest potrzebna? Czy

brzmienie gitary nie wchodzi w konflikt z basem?

Pogłos krótki czy długi? Czy kawałek "jedzie"? Na tego

typu pytania pomaga odpowiedzieć producent. W

trakcie nagrań polegaliśmy na własnym doświadczeniu,

a miksu i masteringu podjął się nasz kolega Kamil

Biedrzycki, który miał dostęp do dobrego studia. Nie

chcieliśmy sami dopieszczać utworów, bo wiedzieliśmy,

że brakuje nam dystansu. Utwory z "Rock'N'Roll

Nation" tłukliśmy miesiącami na koncertach i tak też

one powstawały - z myślą o koncertowych wrażeniach

i publice skaczącą pod sceną. Stąd płyty tej najlepiej

słucha się z gałką wolumenu rozkręconą "na full" na

imprezie, klubie czy w aucie. Hair metal do bliski

krewny stylu arena rock - najlepiej brzmi na dużych i

głóśnych imprezach.

Za to nasz kolega w swojej opinii insynuował, że

wokalista nie przyłożył się do swoich partii. Ogólnie

polscy śpiewacy nie mają łatwo, rzadko kiedy potrafią

dorównać standardom wyznaczonym przez angielskich

czy amerykańskich wokalistów...

Na płycie "Rock'N'Roll Nation" starałem się zwrócić

uwagę słuchacza na wysokie partie wokalne - tak istotne

dla tradycyjnego w glamie głosu "high-pitch tenor"

(np. Motley Crue, Cinderella). W okół nich tworzyłem

melodię. Uwarzam się jednak za barytona, dlatego poszukuję

nowych inspiracji, bardziej komfortowych dla

mojego głosu. Przyglądam się bliżej m.in. W.E.T,

Danzig, Motorjesus, Pink Cream 69, Devil's Train i

szukam ciekawych połączeń czegoś w stylu hair metalu

z niższym głosem. Nie wiem co z tego wyjdzie

(śmiech). Często kończy się to podobnie do śpiewu

Kinga Dimonda - część partii jest niskich, a część

śpiewanych wysokim falsetem. Tylko co ze "środkiem"?

Dlatego poszukiwania odpowiedniego miejsca dla mojego

głosu wciąż trwają.

O czym śpiewacie i jak podchodzicie do samego

przekazu waszych tekstów?

Miało być wulgarnie i zabawnie, zupełnie jak Steel

Panther. Okazało się jednak, że to nie takie proste. I

nie chodzi o barierę językową, tylko o nasze osobowości.

Przy "Jingle Balls" pokazaliśmy kwintesencję pierwszych,

młodzieńczych lat Nasty Crue - prosto z mostu:

impreza, dziwki, koks (śmiech). Innym przykładem

zabawnej piosenki naszego autorstwa jest "Love at

Backdoor" i taki też jest klip. Z przymrożeniem oka należy

również traktować "Rockstar" oraz "Ukrainian

Prostitute". Jednak bliżej sercem jest nam do prawdziwych,

szczerych, metalowych petard sprzed lat, a tematy

tam poruszane dotyczyły imprez, dragów, walki,

seksu, dziewczyn i miłości a nie "Gloryhole" czy "Fat

Girl" jak to robi Steel Panther. Po pięciu latach istnienia

Nasty Crue trochę wydorośleliśmy, dlatego

spodziewajcie się więcej finezji w tekstach na kolejnej

płycie.

Takie Steel Phanter doprowadziła do mistrzostwa

swoje teledyski, przez fanów (ale nie tylko) są bardzo

chętnie oglądane. Jak wy podchodzicie do swoich

klipów?

Rozrywkowo i niskobudżetowo. Bazujemy na skąpo

ubranych dziewczynach i seksapilu. Próba zrealizowania

klipu ze scenariuszem spaliła na panewce. Zjadłyby

nas koszty oraz czas jaki musielibyśmy poświęcić na

wzięcie udziało w klipie i koordynowaniu projektu.

Niestety odbyłoby się to kosztem muzyki. W pierwszej

kolejności stawiamy na muzykę, w drugiej na koncertowe

show, a dopiero w trzeciej na wideoklipy.

W jakim kierunku chcecie pójść ze swoją muzyką, co

się zmieni a co pozostanie takie samo? Generalnie co

się dzieje u was na próbach (i nie tylko)?

Pragniemy otworzyć nowy rozdział dla Nasty Crue. I

to na kilku płaszczyznach. Po "różowych" latach glamu

w stylu 80-tych, zamierzamy uwspółcześnić podejście

do tego gatunku w Polsce. Chcemy odświeżyć image i

podpatrzeć nowoczesne rozwiązania producenckie stosowane

w skandynawskim glamie. Planujemy nawet

zamknąć się w salce prób na kilka dni i tworzyć pod

wpływem emocji. Taki eksperyment sobie wymyśleliśmy...

Właśnie, w sieci przebijają się plotki, że przymierzacie

się do nagrania kolejnej płyty. Proszę zdradźcie

trochę szczegółów...

Zaraz po trasie "Rock'N'Roll Nation Tour 2014" siadamy

w swoim studiu projektowym aby tworzyć nowy

materiał na drugą płytę. Część utworów już powstała,

nawet graliśmy raz czy dwa premierowo niektóre z

nich podczas trasy, aby zobaczyć jak zareaguje publika.

Po premierze utworu "Friday Night Fever" było pół

sekundy ciszy... i wielkie owacje. Wow! Pamiętam, że

stojąc na scenie byłem zaskoczony tak pozytywnym

odbiorem tego kawałka. Jest inny niż dotychczasowe.

Takiego właśnie odzewu i zaskoczenia słuchaczy spodziewam

się po premierze nowej płyty pod koniec

2015 roku.

Jesteście w trakcie trasy. Interesuje mnie, jak prezentujecie

się na scenie, jak wygląda wasze show? No i

jak z publiką dużo przychodzi jej na wasze koncerty?

Występy na żywo to nasz żywioł. Wyglądamy "glamowo",

bo w ten sposób łatwiej jest nam wczuć się w

klimat wielkich aren koncertowych i stadionowej

atmosfery grając w niewielkim klubie muzycznym. Kostium

artysty metalowego, musi być interesujący, przesadzony.

To samo dotyczy make-up'u i gestów. Nasty

Crue jest właśnie tak przesadnie glamowe. Celem jest,

aby publiczność w klubie poczuła się jak na prywatnym

intymnym show. Czyli "wielka scena", ale we

własnym, ulubionym klubie muzycznym słuchacza.

Do tego pogłos, chórki i improwizacje. No i niezbędna

jest pogawędka między utworami, o tym nie zapominamy.

A po wszystkim whiskey przy barze i afterparty

wraz z publicznością. A z nią bywało rożnie. Były koncerty

dla prawie pustej sali (Jelenia Góra) oraz takie

gdzie dziewczyny same wskakiwały na scenę poruszać

się do rytmu w kawałki "Rockstar" (Opole, Wałbrzych).

W końcu też pełna sala, gdzie staniki lądowały

na scenie (Wrocław).

Wystąpiliście w telewizyjnej produkcji Must Be The

Music, po co wam to było?

Ten występ miał na celu wyjście z podziemia i... w zasadzie,

udało się. Nie zależało nam jednak na opini

zwykłej rodziny Kowalskich, która włącza TV na wieczorną

rozrywkę. Zależało nam na opini ludzi lubiących

rocka, którzy chętnie odwiedzają kluby i festiwale - to

dla nich gramy. Wiesz, gdy wtedy podjęliśmy decyzję

pokazania się w TV, nie sądziliśmy, że ktoś może tak

negatywnie odebrać bandę rockowych przebierańców.

Nasty Crue istniało już wtedy od ponad roku, miało

na koncie kilka udanych koncertów i naszą wizytówką

była pewność siebie."Przecież jesteśmy grupą kolorowych

rockstarów, którzy dobrze się bawią - jak tu nas

nie polubić?" - myśleliśmy. Za kulisami, gdy trwały

przygotowania, wszyscy zrozumieli od razu kim jesteśmy,

co gramy i po co tu jesteśmy. Byliśmy tak przerysowani,

że bardziej już chyba się nie dało. O to

właśnie chodziło: żeby nikt nie miał wątpliwości, o jaki

styl reprezentujemy.

Nie oglądam takich programów ale ponoć zadarliście

z Korą Jackowską. O co poszło?

O moje słowa. Opowiem to tak: wychodzimy na scenę.

Ja, jako frontman rzucam improwizowaną wiązankę

powitalną: o tym, że jesteśmy z L.A. znamy Jona Bon

Joviego, przyjechaliśmy pokazać jak się grało metal w

USA w latach 80-tych i inne zabawne dyrdymały.

Spontanicznie, pewny siebie: w końcu takie jest Nasty

Crue, taki jest JJ. I nagle padają ze strony Kory zaskakujące

słowa. W ogóle nie byłem na to przygotowany.

Moje myśli krążyły w okół: "Ale że co?! Ja kogoś uraziłem?

Przecież glam rocka/metalu na dużą skalę w

Polsce nie było i każdy o tym wie. O co tej babce chodzi?!

Jak ona mnie nazwała?!". Po takim wstępie, jeszcze

przed prezentacją muzyczną, czułem się jakbym

dostał obuchem w głowę. Ten incydent wpłynął na

wykonanie "You Give Love A Bad Name" zaraz potem.

Wstydu nie było, ale też i nie ma się czym chwalić.

Dopiero później dano mi do zrozumienia, że Kora

wzięła sobie moje zdanie - "(...) takiej muzyki w Polsce

nie było" - do serca. Uważała, że mówiłem o jej zespole,

który w latach 80-tych zdobywał popularność na

polskiej scenie. Publika wzięła stronę Kory. Wiedziałem,

że nie przejdziemy dalej, zwłaszcza, że występ był

przeciętny. To był moment, w którym uświadomiłem

sobie olbrzymią moc mediów. Większość komentarzy

anonimowych internautów wskazywała na to, że ludzie

nie zrozumieli jednak o co chodzi ekipie Nasty

Crue. Szkoda, naprawdę szkoda.

Mimo że hard'n'heavy nie należy w Polsce do najpopularniejszych

odłamów rocka, to jednak parę kapel tu

istnieje. Śledzicie ten rynek? W kim upatrujecie swoich

godnych rywali?

No pięknie. Już nawet dziennikarze muzyczni mówią o

zespołach metalowych per "rywale" zamiast "koledzy".

Co my się mamy bić!? Nie przejmuj się, wiem, że mówiąc

to nie miałeś na myśli "przeciwników"; rozumiem,

że to taka przewrotna forma literacka... Moim zdaniem,

ten rynek muzyczny się rozwija. Głównie dzięki

nowoczesnym, elektronicznym kanałom dystrybucji i

promocji. Martwię się jednak, że tak mocno zakorzenione

jest ubóstwianie klasyków hard'n'heavy. Nowości

i eksperymenty w heavy metalu spotykają się z silną

krytyką. Zawsze staramy się gościnnie zaprosić interesujące

zespoły na koncert, dzięki temu zapoznałem się

z dużym gronem polskiego świata hard'n'heavy. Wiosną

2015 zagramy koncert razem ze Scream Maker

oraz Kruk. Podziwiam oba zespoły, jestem ich fanem.

Zawsze śledziłem poczynania CETI oraz Turbo. Staram

się być na czasie z ich nowymi wydawnictwami.

Lessdress i Vincent też się "reaktywowali", ale jestem

trochę rozczarowany. Na Dolnym Śląsku mieliśmy

okazję spotkać się z XIII w Samo Południe, Wolf &

the Motherfuckers, Jaywalk, młodziudkim Bonhart.

Przez ostatnie lata obserwowałem jak zespoły powstają

i rozpadają się. Kilka z nich miało rewelacyjne pomysły

muzyczne. Znamy się dobrze ze stricte wrocławskimi

zespołami rock/metalowymi, które świetnie sobie radzą:

Sixpounder, Crimson Valley, Wolfrider, Pussy

Busters, Katedra, Snake Charmer... Nawiązaliśmy

kontakt z zespołami z innych miast, aby w przyszłości

wspólnie koncertować: Axe Crazy, Steel Velvet, Clodie...

Żałuję, że Silver Samurai już nie istnieje. Całe

szczęścię ich płytkę można znaleźć na Spotify.

Co jeszcze chcielibyście powiedzieć swoim fanom?

Słuchajcie nowych kapel, nie zacinajcie się na kilku

ulubionych płytach sprzed lat. Grozi wam wtedy syndrom

"starego pryka", który powtarza w kółko

"(...)kiedyś to była muzyka!". Idźcie z muzycznym

duchem czasów jednocześnie pamiętając o jego korzeniach.

Słuchajcie tego co naprawdę wam się podoba,

a nie czegoś tylko dlatego, że ktoś to poleca. Uprawiajcie

muzyczny "surfing", konstruujcie swoje ulubione

mix-tape'y (playlisty). Doceńcie rożnorodność

heavy/glam/prog/power kapel, jest ich na dzisiejsze

czasy mnóstwo - i to na wyciagnięcie ręki. Takie surfowanie

z jednej kapeli na drugą przy użyciu dziś wszechobecnej

podpowiedzi "podobnych wykonawców"

pozwala wynaleźć prawdziwe perełki. Stay Heavy &

Fun!

NASTY CRUE

Michal Mazur

107


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

su wydawana jest przez Pure Steel,

większą wytwórnię zajmującą się "podziemnym"

heavy metalem. Być może

popularność grupy choć odrobinę wzrośnie

i nazwa Alltheniko zacznie pojawiać

się poza granicami Italii. (4)

Strati

AC/DC - Rock Or Bust

2014 Sony Music

Australijska legenda nie rozpieszcza

swych fanów, wydając kolejne studyjne

albumy co kilka lat. Na szczęście od premiery

"Black Ice" minęło "tylko" sześć

lat i na rynku pojawił się jego następca

"Rock Or Bust". Jednak zanim płyta się

ukazała w zespole doszło do poważnych

zawirowań. Tuż przed rozpoczęciem nagrań

gitarzysta i założyciel AC/DC

Malcolm Young miał udar mózgu, co

wykluczyło go nie tylko z nagrań, ale

uniemożliwia też dalszą karierę muzyczną.

Wcześniej doszło już do takiej,

chociaż nie tak dramatycznej sytuacji, w

której na trasie 1988 roku Malcolma

zastępował bratanek jego i Angusa, Stevie

Young, który obecnie jest już stałym

członkiem grupy. Jednak na promocyjnych

zdjęciach figuruje tylko z

Brianem Johnsonem, Angusem Youngiem

i Cliffem Williamsem - biorący

udział w nagraniu "Rock Or Bust" perkusista

Phil Rudd popadł w konflikt z

prawem, chociaż najpoważniejsze zarzuty

o zlecenie zabójstwa zostały wycofane.

Póki co nie wiadomo więc, w jakim

składzie grupa ruszy na trasę promującą

album, jest już jedna wiadome, że z powodzeniem

nawiązuje on do najlepszych

dokonań AC/DC. "Rock Or

Bust" to bardzo krótka, nawet jak na

standardy zespołu, bo trwająca niewiele

ponad pół godziny, ale treściwa płyta.

Nawiązująca do starszych dokonań formacji,

czerpiących z bluesa, hard rocka

czy nawet glam rocka, jak w "Baptism

By Fire", "Emission Control" czy "Rock

The Blues Away". Surowych, zadziornych,

ale też bardzo przebojowych, by

wymienić: miarowy opener "Rock Or

Bust", singlowy "Play Ball" czy równie

archetypowe "Sweet Candy" i "Get Some

Rock & Roll Thunder". Z kolei "Miss

Adventure" to przebojowe chórki kojarzące

się z latami 50-tymi, zaś sąsiadujący

z nim "Dogs Of War" to mocarny,

mroczny numer. I pomyśleć, że zdzierający

w tych numerach gardło Brian Johnson

ma już 67 lat, a pozostali muzycy

są od niego raptem o kilka lat młodsi

- rock'n'roll najwidoczniej konserwuje i

pozwala utrzymać młodość. (5)

Air Raid - Point Of Impact

2014 High Roller

Wojciech Chamryk

Ależ ci młodzi Szwedzi wymiatają! I

tak, jak te ćwierć wieku z okładem triumfy

na całym świecie święcił szwedzki

death metal, to teraz coraz większą popularność

zdobywa tradycyjny heavy metal

z tego kraju. Owszem, w latach 80-

tych też nie brakowało tam wyśmienitych

grup z tego nurtu, by wymienić tylko

Heavy Load, Glory Bells, Gotham

City czy Torch, ale obecne sukcesy ich,

zwykle bardzo młodych, sukcesorów z

RAM, Helvetets Port czy Steelwing

na czele każą już mówić o tym zjawisku

w kategorii swoistego fenomenu. Air

Raid bez kompleksów zgłasza drugim

albumem swój akces do tego zacnego

grona. Co ciekawe istniejąca od pięciu

lat grupa nie ogranicza się tylko do

kopiowania patentów z płyt starych klasyków

- utwory Air Raid to doskonałe

przykłady świeżego, porywającego grania

na najwyższym poziomie, bez względu

na to czy chłopaki dociskają gaz

do dechy w "Bound To Destroy", "Wild

Fire" czy "Vengeance", nieco zwalniają w

"The Fire Within" czy kombinują w instrumentalnym

"Flying Fortress". Jeśli

będą rozwijać się w takim tempie, to za

dwa-trzy lata mogą już zagrozić największym,

tym bardziej, że większości

gwiazd widmo zasłużonej emerytury zaczyna

zaglądać w oczy. (5,5)

Wojciech Chamryk

Alltheniko - Fast and Glorious

2014 Pure Steel

Nie tylko nazwa tej grupy w zasadzie

nic nie znaczy. Niestety sama formacja

nie znaczy także wiele na europejskim

"rynku". Prawdę powiedziawszy trudno

wśród miłośników heavy metalu spotkać

takich, którym po usłyszeniu nazwy

Alltheniko zapali się w głowie lampka.

A może powinna? Ta wierna stałemu

składowi od początku swojego istnienia

włoska formacja to kawał solidnego,

surowego jak śledź heavy metalu.

Grupa jest tercetem i jak na klasyczną

ekspresję tej formy przystało, zespół

charakteryzuje ascetyczne brzmienie,

podstawowe instrumentarium i skromne

aranżacje. Doskonale równoważy je

gęsta, mocna i agresywna muzyka balansująca

na granicy speed czy nawet

thrash metalu. Alltheniko w swoim graniu

czerpie garściami z kanadyjskiego

Exciter i początków niemieckiego Rage,

echa obu grup słychać na "Fast and

Glorious" bardzo wyraźnie, a do dawnego

Rage przybliża grupę także wokalista

Davide Celoria o wrzaskliwej,

rozdartej manierze. Pamiętam Alltheniko

z pierwszej płyty. Wtedy zespół nie

robił na mnie tak dobrego wrażenia,

prawdopodobnie przyczyniało się do tej

opinii słabsze, nieco "demówkowe"

brzmienie. Na "Fast and Glorious" zespół

pokazuje dojrzalsze oblicze, słychać

w sposobie komponowania i podejściu

do produkcji, że amatorską fazę

zostawił za sobą. Grupa od jakiegoś cza-

Alpha Tiger - iDentity

2015 SPV

Ta niemiecka formacja stanowi dla mnie

pewną zagadkę. Z jednej strony zespół

obraca się w bardzo luźnym melodyjnym

graniu, z drugiej swoje teksty pisze

zupełnie na serio, uciekając od panienek,

smoków i glorii heavy metalu (niepotrzebne

skreślić). Co więcej, w tej

pozornie prostej i swobodnej muzyce

potrafi ukryć różne smaczki, od kastanietów

po nagłe zwroty "akcji" w melodyce.

Pod płaszczem zabawy w drugi

Edguy, Helloween czy nawet Leatherwolf

kryje się bogactwo motywów,

ogromne "osłuchanie" muzyków z mnogością

odmian heavy metalu. Pod płaszczem

luzackich hardrockowych refrenów

czai się wyczuwalna radość nie tylko

grania ale przede wszystkim tworzenia

muzyki. Wszystkie te zalety mogłyby

sprawić, że trzeci krążek Alpha Tiger

byłby godny polecenia każdemu miłośnikowi

heavy metalu. Niestety guzik

z pętelką albo - jak kto woli - figa z makiem.

Mimo superlatyw, jakie można o

Alpha Tiger napisać, nie jest to zespół

dla każdego. Przede wszystkim wielu

może razić czyste, nawet sterylne brzmienie,

po drugie śpiewający wysoko,

momentami wręcz jazgotliwie (takie

wokale odbierane są często jako tzw.

"irytujące") Stephan Dietrich, a po

trzecie sama stylistyka (pozytywna, żywiołowa,

"power metalowa" - nie mylić

jednak z "happy metalem" uprawianym

przez Freedom Call i Axxis). Niemniej

jednak "iDentity" jest niewątpliwym

pociskiem energii, kłębowiskiem pomysłów,

kopalnią chwytliwych melodii i

przede wszystkim dobrze zagranym kawałkiem

współczesnego metalu. (4)

Alsatia - Fields of Elysium

2014 Self-Released

Strati

Amerykański band o nazwie Alsatia i

ich debiutancki album "Fields of Elysium"

to jedno z najciekawszych metalowych

odkryć roku 2014. Kapela obrała

za cel granie power metalu, w którym

zostały skrzyżowane cechy Stratovarius,

Sonata Arctica i Children of

Bodom. Pomysł może i ciekawy, tylko

że nie aż taki prosty. Kapeli udało się w

osiemdziesięciu procentach zrealizować

swój cel. Na płycie czuć klimat i brzmienie

wyjęte z Children of Bodom, a ze

Stratovarius klawisze i power metalowy

pazur. O skojarzenia z tamtymi

wielki zespołami też łatwiej, ponieważ

"za sitkiem" stoi utalentowany Scott

Livingstone, który ma w sobie "to coś" i

przede wszystkim - odpowiedni warsztat

techniczny. "Kill To Atone" ma coś z

Children of Bodom i Stratovarius,

zespół łączy w tym numerze progresywny

metal z symfonicznym power metalem.

Na uwagę zasługują ciekawe

pojedynki na solówki panów Ashlocka i

Longa. Może jest to nieco naiwny i

oklepany zabieg, ale dobrze się prezentuje.

Nie brakuje prawdziwych hitów, co

potwierdza energiczny "Eternia", który

porywa swoim prostym motywem i

żywiołowością. Zespół potrafi odnaleźć

się też w dłuższych kompozycjach co

potwierdza epicki "The Devil And The

Charlatan". Klawisze też potrafią przekonać

i sprawić, że utwór nabiera dzięki

nim mocy i tajemniczego klimatu. Tak

właśnie jest w przypadku "Vae Victus".

Całość zamyka najmocniejszy punkt

krążka, czyli "I, Diefer", który jest najostrzejszym

kawałkiem na płycie. Szkoda,

że zespół nie utrzymał całego materiału

w takim stylu. Mimo pewnych

niedociągnięć jest to debiut, który warto

obczaić. Fani melodyjnego grania nie

powinni narzekać, zwłaszcza że materiał

jest na swój sposób urozmaicony, a

muzycy starają się by wykonanie nie

było naganne. Zobaczymy jak potoczą

się losy tej formacji, oby w przyszłości

pokazali więcej. (3,9)

Łukasz Frasek

Ancient Dome - Cosmic Gateway To

Infinity

Punishment 18

Włosi od 15 lat łoją thrash i chociaż nie

osiągną już raczej poziomu najwybitniejszych

przedstawicieli gatunku, a o

jakiejś oszałamiającej karierze czy sławie

też nie ma mowy, wciąż robią swoje.

I trzeba przyznać, że ich trzeci album

"Cosmic Gateway To Infinity" jest

całkiem udany. Udało im się bowiem

wypracować ciekawie brzmiące połączenie

bezkompromisowej energii z bardziej

technicznym, ale w żadnym razie

nie przekombinowanym graniem. Sporo

tu siarczystych, zapadających w pamięć

riffów ("Hyperspace"), wręcz przebojowych

refrenów ("Empire Of Lies"), ale

też bardziej zakręconych dźwięków pod

Voivod (utwór tytułowy) czy patentów

zaczerpniętych od Megadeth ("Dead

Zone"). Nie brakuje też akustycznych i

balladowych partii w tym ostatnim

utworze oraz "A Sea Of Stars", są bły-

108

RECENZJE


skotliwe solówki, najciekawsze chyba w

instrumentalnym "Nebuloid", niekiedy

też partie gitar dopełniają instrumenty

klawiszowe, jak w openerze "N.I.F.

(New In Ancient Dome)", co wszystko

stanowi o sile tego albumu. (4,5)

Wojciech Chamryk

Angelus Apatrida - Hidden Evolution

2014 Century Media

Thrash tego hiszpańskiego kwartetu staje

się coraz bardziej bezkompromisowy i

zarazem zaawansowany technicznie.

Owszem, wpływy Testament, Megadeth

czy przede wszystkim Pantery są

tu wciąż słyszalne, ale też dziesięć utworów

składających się na "Hidden Evolution"

to też dowód na ciągły rozwój

Angelus Apatrida. Grupa preferuje

rzecz jasna szybkie tempa, ale poza

ostrym thrashowym łojeniem, niekiedy

ocierającym się, za sprawą siarczystych

blastów, nawet o black metal ("Tug Of

War"), mamy tu też sporo ciekawych

patentów. Roi się od nich zwłaszcza w

najdłuższym na płycie, zamykającym ją

9-minutowym utworze tytułowym, ale i

w krótszych, bardzo dynamicznych

numerach jak "Immortal" czy "End

Man". Z kolei "Speed Of Light" wzbogaca

gościnną solówką Chris Amott (ex-

Arch Enemy), zaś na limitowanej edycji

płyty mamy cover "Highway Star" Deep

Purple. Warto sprawdzić. (4,5)

Astralion - Astralion

2014 Limb Music

Wojciech Chamryk

Mam wrażenie, że nadszedł dzień, w

którym takie tuzy jak Sonata Arctica,

Stratovarius, czy Freedom Call mogą

śmiało iść na emeryturę. Sukces Victorious

i teraz debiutującego Astralion,

tylko potwierdzają, że młode, głodne

sukcesu kapele mogą mieć więcej do powiedzenia

niż te bardziej znane formacje,

które zabawiają nas od lat. Wydaje

mi się, że fiński Astralion wyróżnia się

na tle innych iskrą, pomysłowością i

chęcią zwojowania świata. Ten zespół

ma potencjał by być kolejną gwiazdą

melodyjnego power metalu, mocno zakorzenionego

w latach dziewięćdziesiątych.

Do sukcesu przyczynili się wokalista

Ian Highhill i basista Krister Lundell,

którzy dali się poznać w znakomitym

Olympos Mons. Tamtej kapeli nie

ma już od paru ładnych lat, dobrze

więc, że ci dwaj muzycy znaleźli nowy

dom. Astralion gra równie przebojowy,

energiczny power metal co właśnie

przed laty Olympos Mons. Na styl tej

formacji składa się szybkie tempo, duża

dawka melodyjności, którą podkreśla

klawiszowiec Thomas Henry. Słuchaczom

może podobać się układ między

Thomasem, a gitarzystą Henkiem - a

mianowicie ciekawe pojedynki, rozpędzone,

energiczne solówki i mocne riffy,

które oddają to, co najlepsze w tym

gatunku. Zresztą sam otwieracz mówi

wszystko o stylu tej kapeli. "Mysterious

& Victorious" to najlepszy hołd dla Sonata

Arctica, Stratovarious i Freedom

Call jaki słyszałem wciągu ostatnich lat.

To idealny utwór, który mimo swojego

oklepanego motywu robi niesamowite

wrażenie, uderza fakt, że wciąż można

jeszcze grać w taki sposób power metal.

"The Oracle" jest bardziej marszowy i

"rycerski", z nutką Hammerfall. Kolejny

hit odnotowany. Niestety zespół

przedobrzył ze słodkością i "dyskotekowymi"

klawiszami w "At The Edge of The

World". Nie zabrakło też miejsca na

bardziej stonowane motywy, a klimatyczny

"We All Made Metal" robi na

płycie bardziej za metalowy hymn. Ian

Highhill najbardziej sprawdza się w

power metalowych petardach pokroju

"Black Sails", radosnego "Computerized

Love", czy helloweenowego "Five Fallen

Angels". Jak to bywa na tego typu płytach,

nie zabrakło i kolosa trwającego

przeszło dziesięć minut ani ballady.

Jakby nie patrzeć jest to poukładany

album, urozmaicony i naszpikowany

przebojami. Można od samego początku

poczuć klimat lat dziewięćdziesiątych,

a także to, co najlepsze w twórczości

Sonata Arctica czy Freedom

Call. Ten zespół namiesza na rynku

muzycznym, tylko trzeba uważnie śledzić

ich twórczość. (5)

Łukasz Frasek

Audio Porn - Midnight Confessions

2014 JK

Jedną z dziwniejszych i komicznych nazw

zespołu jaką spotkałem w ciągu ostatnich

lat bez wątpienia jest Audio Porn.

Kontrowersyjna nazwa na niewiele

się zdała, bowiem już debiutancki album

"Jezebel's Kiss" przeszedł bez większego

echa. Teraz ta kanadyjska formacja

po dwóch latach powraca z nowym

wydawnictwem. "Midnight Confessions"

to płyta zawierająca to, co poprzednia

czyli dawkę humorystycznego,

melodyjnego hard rocka, nawiązującego

do Aerosmith, Def Leppard, czy Alice

Coopera. Zespół nie kryje się z tym, że

wychował się na muzyce z lat osiemdziesiątych.

Nic nowego, że dostajemy

wtórną, odtwórczą muzykę, ale nikt

chyba nie oczekuje od tej młodej kapeli

czegoś innego niż takiego rasowego hard

rocka. Nie wszystkie kawałki są udane,

większość to wypełniacze. Najlepiej wypada

stonowany "Sin" przesiąknięty

twórczością Def Leppard. Gitarzysta

Jeff nie daje za wiele od siebie i słychać

raczej silenie się na konkretne motywy,

aniżeli swobodne i pomysłowe granie.

"Lord of The Thights" to jeden z niewielu

momentów, w których Jeff wygrywa

dość ciekawy motyw. Patrząc na okładkę

można niemal od razu stwierdzić,

że nie będzie to wielkie dzieło i raczej

mamy do czynienia z płytą niskich lotów.

Materiał i umiejętności zespołu

niestety tylko to potwierdzają. (1,5)

Łukasz Frasek

Avatarium - All I Want

2014 Nuclear Blast

Avatarium to grupa byłych i obecnych

muzyków Candlemass z basistą

Leifem Edlingiem na czele, znanych

też z, m.in. z Tiamat czy Evergrey.

Było więc rzeczą wiadomą, że taki skład

nie będzie firmować chybionych

dźwięków, co potwierdziły: wydany w

roku ubiegłym debiutancki album oraz

dwie EP-ki, w tym najnowsza "All I

Want". Mamy na niej ponad pół

godziny muzyki. Strona A to dwa nowe

utwory studyjne, tytułowy i "Deep

Well". Wielu pewnie okrzyknie je kolejną

próbą żerowania na trwającej obecnie

popularności tzw. retro rocka, ale

kto jak kto, ale Leif Edling gra taką

muzykę od wczesnych lat 80-tych. Tak

więc "All I Want" czerpie zarówno z

dokonań Black Sabbath jak i

Candlemass, a za sprawą organowych

pasaży może się też kojarzyć z rockiem

progresywnym wczesnych lat 70-tych.

Dochodzi do tego śpiew Jennie-Ann

Smith, prywatnie żony gitarzysty grupy

Marcusa Jidella, bliski Jex Thoth.

"Deep Well" jest bardziej klimatyczny,

momentami transowy, z melodyjnymi

solówkami - zresztą drugiej z nich

wtóruje wokaliza Smith. Trzy utwory

ze strony drugiej to nagrania zarejestrowane

kilka miesięcy temu na festiwalu

Roadburn w Holandii. W tych

pochodzących z debiutanckiego albumu,

dłuższych niż w wersjach

studyjnych kompozycjach, zespół wypada

surowiej, lokując się wręcz w klimacie

przełomu lat 60-tych i 70-tych.

Rządzą tu gitary, mamy sporo

organowych i syntezatorowych

brzmień, a wokalistkę wspierają w

chórkach instrumentaliści - jak na jeden

z pierwszych koncertów Avatarium

brzmi to zawodowo pod każdym względem.

(5)

Wojciech Chamryk

Axenstar - Where Dreams Are Forgotten

2014 Inner Wound

Jednym z najważniejszych zespołów

power metalowych na szwedzkim rynku

muzycznym jest bez wątpienia

Axenstar. Można o nich napisać wiele,

ale mimo pewnych trudności dalej

tworzą i mają się całkiem dobrze, co

potwierdza wydanie kolejnego albumu,

"Where Dreams Are Forgotten". Tym

razem zespół potrzebował tylko trzech

lat (a nie pięciu, jak ostatnio), żeby

wydać nowy krążek. Kolejnym pozytywnym

zaskoczeniem jest fakt, że zespół

odzyskał dawny blask sprzed kilku lat.

Nowy materiał cechuje energia, przebojowość

i powiew świeżości. Zespół

nawiązuje do swoich najlepszych dzieł -

"The Inquisition" i "The Final Requiem".

Już otwieracz "Fear" śmiało można

uznać za jeden z najlepszych utworów

Axenstar jaki kiedykolwiek powstał.

To szybki, zagrany z pasją i polotem

kawałek, który oddaje piękno power

metalu. Jakby cały album byłby taki

to Axenstar mógłby okrzyknąć nowe

dzieło najlepszym albumem w historii

zespołu. Tymczasem zespół postanowił

nieco zaskoczyć. Taką niespodzianką

jest choćby bardziej stonowany, bardziej

heavy metalowy "Curse The Tyrant",

który został wypakowany ostrym

riffem i energicznymi solówkami. Ogólnie

trzeba przyznać, że duet Joakim /

Jens stara się i naprawdę można dostrzec

postęp względem poprzednich

płyt. Nie tylko na tej płaszczyźnie. Co

ciekawe, nawet kiedy utwór wydaję się

smętny, jak w przypadku "The Return",

panowie potrafią go z jego biegiem rozkręcić.

Innym zaskoczeniem są takie

cięższe motywy, które eksponuje "Demise"

czy "Greed". Ta płyta brzmi jak dawny

, który potrafił wykreować atrakcyjne

melodie, który nie miał problemów

z nagraniem hitów. "Inside The

Maze" czy "My Scrifice" to prawdziwe

przeboje, które jeszcze bardziej podnoszą

poziom tej płyty. Klawisze w "Annihilation"

klimatem dorównują twórczości

Kinga Diamonda, a sam utwór to

czysty power metal. Zespół nie kryje

swoich korzeni i pochodzenia z północnej

Europy - w ich graniu można usłyszeć

i Silent Force i Stratovarius, ale

to przecież żadna skaza. Całość zamyka

najdłuższy z całej płyty kawałek czyli

"Sweet Farewell". "Where Dreams Are

Forgotten" to świetny, przemyślany

materiał, który wypchany jest hitami.

Co więcej, cechuje go świetne, soczyste

brzmienie i klimatyczna okładka. Powstała

płyta godna marki Axenstar.

Grupa powróciła do glorii i chwały. Oby

więcej takich płyt w ich wykonaniu.

Brawo panowie. (5)

Łukasz Frasek

Black Fate - Between Visions and Lies

2014 Ulterium

Minęło pięć lat od wydania "Deliverance

of Soul" i grecki Black Fate powraca

z nowym wydawnictwem. Słuchając tej

płyty, mam wrażenie, że "Between

Visions and Lies" nie wnosi niczego

nowego do twórczości tej kapeli - jest to

po prostu typowy album tej formacji,

który przypadnie do gustu fanom, którzy

cenią sobie progresywny aspekt w

muzyce heavy/power metalowej. Niby

kapela jest doświadczona, gra od 1990

roku, ale na nowym albumie brakuje

ikry. Zespół gra jakby na siłę i nie czuć

w nim radości ani przekonania, że gra

dla zaspokojenia własnych ambicji, czy

też dla swoich fanów. Nowy materiał

jest po prostu średni i nie przykuwa

uwagi na dłużej. Największym atutem

zespołu jest oczywiście wokalista Vasilis,

który technicznie wymiata i sprawia,

że takie kawałki jak "State of Conformity"

brzmią drapieżnie, mimo stonowanej

konwencji. Chciałoby się też

usłyszeć więcej szybszych kompozycji w

stylu "Lines in the Sand". Niestety na

"Between Visions and Lies" na próżno

szukać takich właśnie utworów, który

RECENZJE

109


przyprawią nasze serce o szybsze bicie.

Jest kop, energia, czyli to, czego brakuje

pozostałym utworom. Nie potrzebne są

tutaj kombinacje, zabawa tempem i

wtrącenia nowoczesności, przez takie

zagrywki, takie utwory typu "The Game

of Illusions" stają się po prostu nijakie i

chaotyczne. Żeby nie było, że cały czas

marudzę, pochwalę udany, pełny energii

"In Your Eyes". Ten kawałek pokazuje,

że Black Fate stać na zryw i potrafi

nagrać power metalowy hit. Odnoszę

wrażenie, że zespół chciał zawrzeć wiele

stylów na jednym krążku, co nie do

końca zdało egzamin. Całość płyty zamyka

klimatyczny "Fear", w którym zespół

zabiera słucha w rejony symfonicznego

metalu. Płyta jest nie spójna i

niestety pozbawiona jest atrakcyjnych

melodii, okrojona z emocji i energii. Został

sam progresywny szkielet i mocne,

dopieszczone brzmienie. Za mało atutów,

by przekonać mnie, że jest to dobry

album. (3)

Blindeath - Into The Slaughter

2014 Earthquake Terror

Łukasz Frasek

Raz bardziej, raz mniej popularny, ale

thrash wciąż rajcuje młodych ludzi na

całym świecie. W Milanie kilka lat temu

czterech młodzieńców też postanowiło

spróbować się z tym gatunkiem. Nazwali

się Blindeath, a po wydaniu demo i

EP-ki przyszła pora - przynajmniej według

nich - na debiutancki album. "Into

The Slaughter" jako całość razi jednak

przeciętnością, co w czasach wręcz nadprodukcji

wszelkiej maści zespołów już

brzmi jak wyrok. Owszem, chłopaki co

nieco już potrafią, grają z ogromnym entuzjazmem,

słychać też, że uwielbiają

Overkill, Whiplash, D.R.I. czy Kreator,

ale to jeszcze wszystko za mało. Za

dużo tu bowiem przypadkowych połączeń

- owszem, czasami nawet interesujących

- patentów czy riffów, co szczególnie

razi w dłuższych utworach, jak

ponad sześciominutowy "Feast Of

Blood". Krótsze numery, takie dwu-trzy

minutowe petardy, wychodzą młodziakom

znacznie lepiej, vide "Toxic War!"

czy "Welcome To The Thrash Party",

niezły jest też "Rebels Die Hard" z gościnnie

ryczącym Gianlucą Perotti z

Extrema, ale jak słyszę te syntetyczne,

pozbawione mocy bębny w "Arcadia"

czy "Murdered By The Beast", to więcej

jak (3) nie będzie…

Wojciech Chamryk

Blind Guardian - Twilight of the Gods

2014 Nuclear Blast

Lubicie Blind Guardian? Jeśli tak, to

niniejsza, recenzowana przeze mnie

skromna rzecz bardzo was uciesz. Gwarantuję.

Pod koniec stycznia ujrzymy

nowego dłogograja spod szyldu Blind

Guardian. Toteż aby umilić nam czas

niemiecki zespół opublikował EP'kę,

aczkolwiek bliżej temu do singla z bajerami

niż pełnoprawnej EP. Wydawnictwo

oferuje bowiem tylko trzy kawałki,

których objętość to niecałe 15 minut.

Czy to mało? Oczywiście, ale w pozytywnym

sensie! Z trzech utworów jeden

jest premierowy, a dwa pozostałe to

koncertowe wykonania wielkich przebojów

niemieckich weteranów. Niespełna

5 minutowy "Twilight of the Gods" to

bardzo typowy, piorunująco skoczny i

melodyczny kawałek, który ma nas

wprowadzić w pełen patosu klimat. Są

szybkie riffy, jest doskonały, melodyczny

refren i skoczny klimat po prostu

powodują uśmiech na twarzy każdego

fana. Warto dodać, że to jeden z najkrótszych

utworów z nadchodzącego albumu,

więc wyobraźnie sobie takiego 8-

minutowego kolosa. Palce lizać, zapowiada

się wyśmienicie. Dwa pozostałe

kawałki to "Time Stands Still (At the

Iron Hill)" z legendarnego już albumu

"Nightfall in Middle Earth", Tolkiena

czuć wszędzie wokoło. Utwór nie stracił

w tymże wykonaniu nic a nic, to wciąż

rozpędzona power metalowa machina.

Ostatnim kawałkiem jest, oczywiście,

"Bard's Song (In the Forest)". Nie ma

fana Blind Guardian, który nie zna

tego utworu. To legendarna już ballada,

którą śpiewają wszyscy i wszędzie.

Nadaje się wszędzie. Podsumowując,

otrzymujemy doskonałe, wspaniale

opakowane (ta przepiękna okładka!) i

uczciwie power metalowe wydawnictwo

w najlepszym stylu. Doskonała zapowiedź

większego wydawnictwa. Całość

robi dokładnie to, do czego została

przeznaczona - smaka na więcej. A to

już niedługo. Każdy fan Blind Guardian

nie może przejść obok tego wydawnictwa

obojętnie. Jeśli sądzicie, ze

znajdę tu minusy, czy jakiekolwiek gorsze

strony to się mylicie. Jeśli się jaracie

niemieckimi weteranami to będzie się

wam podobać, bo mi się podoba. (4,8)

Blind Petition - Law & Order

2014 Breaking

Stanisław Gerle

40 lat nieprzerwanej działalności to imponujący

staż, nawet jeśli Blind Petition

nie zdołali się w tym czasie jakoś

szczególnie zapisać w pamięci fanów poza

rodzimą Austrią. Te jubileuszowe

urodziny grupa Hannesa Bartscha

uczciła wydaniem albumu "Law &

Order", pierwszym po siedmioletniej

przerwie w wydawniczej aktywności.

Wątpię jednak, by ich fani o dłuższym

stażu byli zachwyceni obecnym kierunkiem

Blind Petition. Kiedyś panowie

wymiatali bowiem melodyjne, siarczyste

hard 'n' heavy, teraz zaś na siłę próbują

udowadniać, że nie są dinozaurami.

Stąd pewnie wokale w stylu Eddiego

Veddera w "Like Hell" czy odniesienia

do grunge w "The Score", albo jakieś

elektroniczne wstawki w "People". Na

pewno ciekawsze jest przerobienie stareńkiego

"Highway Devils" na blues

rockową modłę z harmonijką ustną, wykorzystaną

też zresztą w "How Long",

czy sięgniecie po inny zespołowy klasyk

"Blind Petition" w przearanżowanej wersji,

ale po co przerabiać bez sensu na nowo

coś dobrego? Ciekawostką są też wykorzystane

w kilku utworach kobiece

wokale, może się podobać ładna tytułowa

ballada, ale i tak jak dla mnie z tej

- zapowiadanej jako powrót do korzeni -

płyty najciekawiej wypadają te najbardziej

oldschoolowe numery w rodzaju

klasycznie hard rockowych "Feelin'

High" czy "God Of Rock 'N' Roll". Tak

więc całościowo jest raczej średnio, ale

liczę na to, że nie jest to łabędzi śpiew

Blind Petition. (3,5)

Wojciech Chamryk

Blood & Iron - Voices Of Eternity

2014 Pure Steel

Symfoniczny power metal z Indii? Może

brzmi to jak orientalna ciekawostka,

ale Blood & Iron dają radę, zresztą

gdyby tak nie było, to "Voices Of Eternity"

nie ukazałoby się z logo niemieckiej

Pure Steel Records. Spodziewałem

się tu jakichś wycieczek w rejony muzyki

indyjskiej, tymczasem nic z tych rzeczy,

bo zespół bardzo sprawnie wymiata

siarczysty, melodyjny power metal

inspirowany zarówno współczesną sceną

europejską jak i amerykańskimi

klasykami z lat 80-tych, dodając do tego

wpływy bardziej symfonicznego grania -

od Savatage do Nightwish. Efekty to

blisko 50 minut chwytliwej, urozmaiconej

i niezwykle energetycznej muzyki.

Co ciekawe, opartej przede wszystkim

na gitarowych partiach, bo instrumenty

klawiszowe kreują brzmienia

nawet nie drugiego, ale nawet trzeciego

planu. Mnóstwo tu siarczystych riffów,

przejść, efektownych solówek, czasem

nawet dwóch - trzech w utworze, co najciekawiej

wypada w utworze tytułowym,

"Ghost Of A Memory" i "Eternal

Rites". Sekcja też nie wypadła sroce

spod ogona, chociaż na dobrą sprawę

grupa nie ma stałego basisty, tak więc

pewnie partie basowe zarejestrował

któryś z gitarzystów, ale największym

zaskoczeniem okazał się dla mnie

wokalista. Już od pierwszych minut słuchania

tych mp3 miałem bowiem nieodparte

wrażenie, że skądś znam ten głos i

okazało się, że gościnnie na tej płycie

śpiewa Giles Lavery, znany z Dragonsclaw

czy Warlord, czyli wyśmienity

wokalista, obdarzony mocarnym głosem

o wyjątkowej barwie. Nie wiem, czy

Nowozelandczyk dołączy na stałe do

Blood & Iron, ale nawet gdyby tak się

nie stało, to nagrali razem bardzo ciekawą

płytę. (5)

Wojciech Chamryk

Born Of Fire - Dead Winter Sun

2014 Pure Steel

Amerykańska kapela Born Of Fire,

otarła sie na początku tego stulecia o

sławę. Dobrze przyjęty album "Transformation"

z roku 2000, koncerty z zespołami

Flotsam&Jetsam czy Armored

Saint, wróżyły dobrze. Niestety los

sprawił, że kapela przepadła na blisko

dziesięć lat. Powracają z nowym, drugim

w karierze studyjnym albumem zatytułowanym

"Dead Winter Sun". Czy

mają ponownie szanse stanąć u progu

kariery? Obawiam się, że będzie trudno.

Muzyka Born Of Fire, często wrzucana

do szufladki z napisem power-metal, to

także elementy klasycznego heavy,

wzbogacone o nieco progresywnego klimatu.

W utworach sporo się dzieje, od

balladowych wstawek w dość ponurym

klimacie, przez melodyjne sola gitarowe,

po ostro cięte riffy i liczne zmiany tempa.

Okazjonalnie pojawiają się też brzmienia

klawiszowe. Świetnie się w tym

wszystkim odnajduje debiutujący w

barwach zespołu wokalista Gordon

Tittsworth. Śpiewa wysoko przywodząc

na myśl nowego wokalistę

Queensryche, Todda La Torre. Potrafi

także interesująco obniżyć wokal czy

zaśpiewać z dziwną, ciekawą manierą.

Do mocniejszych punktów płyty zaliczyłbym

rozbudowany "Cast The Last

Stone", ponury "Dead Winter Sun" z

motoryczną zwrotką, klawiszami w

środkowej części i mocnym tekstem, zaczynający

się atmosferyczną partią basu

"Hollow Soul" a także kończący płytę

żwawy "When Hope Dies". Niezłe wrażenie

robi także rozpoczynający się

niemal thrashowym motywem "In a

Cold World". Nad płytą unosi się ciężki

i mroczny klimat, także za sprawą poważnych

tekstów. Zatem album w sumie

dość udany, to, czego mi brakuje w

muzyce Born Of Fire, to odrobina polotu,

przebojowości. Jednak śmiało mogę

polecić płytę fanom heavy-progresywnego

grania spod znaku Queensryche

lub Fates Warning. (4.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Burning Black - Remission of Sin

2014 Limb Music

Włoski Burning Black jest na scenie od

2003 roku i na swoim koncie do tej pory

miał dwa albumy. Na trzecim, "Remission

of Sin" zespół kontynuuje swoją

przygodę z muzyką właściwie tam gdzie

ją ostatnio skończył. Zespół nadal dostarcza

nam energicznego, mocnego

heavy metalu z domieszką hard rocka.

W ich muzyce jak zwykle można wyłapać

melodie i gitarowe motywy wyjęte z

twórczości Judas Priest, Journery czy

Iron Maiden. Mimo pewnych nawiązań

i inspiracji, Burning Back wciąż gra

swoje i jest tym zespołem znanym nam

z poprzednich wydawnictw. Jedyną

zmianę jaką można odczuć to ostrzejsze,

bardziej soczyste brzmienie i większy

nacisk na agresywne riffy. Nic dziwnego,

że zespół na otwieracz wybrał

"Mercenary of War" - wyrazisty sygnał,

że zespół gra mocny, pełen energii i wigoru

heavy metal. Za partie gitarowe

odpowiada duet Chris/Eric i nie można

narzekać na ich wyczyny. Nie są one

niezwykłe i ponadczasowe, ale są przyzwoicie

zagrane i posiadają nutę melodyjności.

Ten trik zawsze się sprawdza i

nadaje utworom choć trochę przebojowości.

Hity przychodzą zespołowi dość

ciężko, ale na pewno za taki możemy

110

RECENZJE


uznać melodyjny "Flag of Rock". Kto lubi

szybkie tempo, odrobinę power metalu

w heavy metalowej formule ten powinien

odpalić czym prędzej "Crucified

Heart". Fani Judas Priest powinni wyłapać

zapożyczenie z "Rapid Fire". O

sile tej płyty z pewnością decydują takie

mocne kawałki jak "Love Me", rytmiczny

"Soulless Stone" czy pomysłowy "True

Metal Jacket". Można grupe zarzucić

brak urozmaicenia i niski stopień przebojowości

jak na tego typu płytę, ale z

pewnością nie jest to album z niszową

muzyką. Trzeba się po prostu w czuć w

rytm "Remission of Sin", a wtedy dotrze

do was muzyka Burning Black. (3,6)

Łukasz Frasek

Capilla Ardiente - Bravery, Truth and

Endless Darkness

2014 High Roller

Czekałem na ten krążek z niecierpliwością

przekonany, że będzie to dzieło

wysokich lotów no i się nie zawiodłem.

Mogę nawet rzec, że debiut tych chilijskich

doom metalowców przebił moje

wyobrażenia o nim. Słyszałem już parę

lat temu ich EPkę "Solve Et Coagula" i

był to zacny materiał, który już wtedy

dawał nadzieję na przyszłość. Poza tym

podczas wspólnego piwkowania w Warszawie

po koncercie Esoteric/ Isole/

Procession, basista tego ostatniego

Claudio Botarro z ogromnym przekonaniem

zachwalał mi mający się dopiero

ukazać debiut swojego drugiego zespołu.

Tym zespołem był oczywiście Capilla

Ardiente, którego nazwę można

przetłumaczyć na polski jako płonąca

kaplica. Tak więc wszystkie znaki na

niebie i ziemi zwiastowały duże wydarzenie

na doomowej scenie. Muzykę

graną przez Capilla Ardiente można

określić najprościej jako epic doom,

czyli słychać echa Candlemass, Solitude

Aeturnus czy troszkę mniej znanego

Forsaken. Gitarzysta Julio Borquez

nagrał wszystkie partie tego instrumentu

i muszę przyznać, że odwalił

zajebistą robotę. Riffy są niesamowicie

majestatyczne, podniosłe i kiedy trzeba

to ciężkie, ale nie pozbawione też energii

i dynamiki kojarzącej się ze starym

power metalem. Jego sola to też najwyższa

klasa. Idealnie oddają nastrój tej

muzyki, są epickie i bardzo klimatyczne.

Najlepszym przykładem jest pierwszy

właściwy numer wchodzący zaraz

po intro, czyli "Nothing Here for Me".

Możemy usłyszeć w nim również znakomite

solo na basie, doskonałą grę garowego

oraz równie zajebiste wokale

Jest on wizytówką całej płyty i jeśli ktokolwiek

go polubi to z pewnością wciągnie

się też w resztę. Skoro wspomniałem

o wokalach to muszę nadmienić, że

Felipe Plaza (również Procession) wywiązał

się za swojej roli bez zarzutów.

Doskonale spełnia rolę narratora historii

opowiadanej w tekstach, a jego

trochę dramatyczny i emocjonalny sposób

śpiewania sprawia, że wydaje nam

się ona bardziej autentyczna. Trochę

przypomina mi Roberta Lowe i Leo

Stivale (Forsaken). Cały materiał jest

świetnie skomponowany, przemyślany i

dopasowany do konceptu. Przybliżając

w dużym skrócie historię zawartą w tekstach

to opowiada ona losy bohatera

żeglującego łodzią po mrocznym morzu,

uzbrojonego tylko w miecz i pochodnię.

Walczy on z różnymi przeszkodami i

przede wszystkim z własnymi słabościami.

Muzyka perfekcyjnie oddaje uczucia

jakie nim targają, a potężne i przestrzenne

brzmienie pozwala nam poczuć

bezmiar morza. Na "Bravery,

Truth and Endless Darkness" znajdują

się dwa krótkie instrumentalne

intra rozpoczynające każdą stronę winyla

oraz cztery monumentalne kompozycje

trwające po 10-11 minut. Płyty najlepiej

słuchać jako całości i dać się porwać

tej historii, ale każdy z utworów

słuchany wyrywkowo robi równie duże

wrażenie. Capilla Ardiente udało się

nagrać album wyjątkowy, przepełniony

emocjami, mroczną atmosferą i co najważniejsze

klasycznie metalowy. W tym

roku jest to bezapelacyjnie numero uno

jeśli idzie o epicki doom metal. Aż strach

pomyśleć co stworzą w przyszłości.

Acha, okładka płyty zawierająca wszystkie

elementy związane z konceptem

lirycznym, to zajebisty motyw na koszulkę.

Jeśli takowe się pojawią to choćby

góry miały srać będą ją miał. (5,5)

Chainfist - Scarred

2014 Mighty Music

Maciej Osipiak

Na początek rzec trzeba o uroczej okładce.

Potem o tym, że w miksie maczał

palce niejaki Jacob Hansen. Wiadomo

więc, że płyta brzmi znakomicie, nowocześnie

wręcz. W dobie, gdy większość

młodych zespołów, robi wszystko by

zabrzmieć na maksa oldschoolowo, miło

dla odmiany posłuchać muzyki brzmiącej

współcześnie. Duńczycy oferują

słuchaczom na swoim drugim albumie,

miks starej szkoły thrash metalu (te

riffy!), z modern thrash metalem, który

łączy mocne riffy gitarowe z melodyką

wręcz heavy-metalową. Skomplikowane?

Posłuchajcie zaczynającego album

"Scares of Time", który po kilku niepokojących

dźwiękach, przeradza się w

klasyczny thrash metalowy wałek, jednak

z melodyjnym refrenem, podszytym

chórkiem. Duńczycy prezentują bowiem,

jakby łagodniejszą odmianę

thrash metalu, przystępniejszą, przebojową

wręcz. Przypomina to mocno amerykańskie

kapele jak Avenged Sevenfold,

czy Trivium, ze szczególnym

naciskiem na ten ostatni. Od Trivium,

muzyka Duńczyków różni się brakiem

growli i jednak słabszym poziomem

kompozycji. Mocniejsze punkty albumu,

oprócz otwierającego "Scares of Time",

to "Another Day in Hell", zaczynający

się balladowo a oferujący cały

wachlarz możliwości Chainfist, nie

wyłączając świetnego refrenu. Podobny

potencjał przebojowości, połączony z

ostrymi gitarami niesie ze sobą "Seven

Minutes of Pain". Tu dostajemy też

świetną solówkę. Niezły jest też, rozpoczynający

się od fajnego motywu gitarowego

"Statement". Płyta kończy się znakomitym

"Mass Frustration" oraz akustyczną

wersją "Black Rebel Noise", która

podoba mi się bardziej, niż mocniejszy

odpowiednik. Warto dodać, że z

muzyką, świetnie koresponduje niewesoła

warstwa tekstowa, traktująca o całym

gównie naszych czasów. Dobry album.(4.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

ChainReAction - A Game Between

Good And Evil

2014 Pure Underground

Tym razem przyszło mi wystukać kilka

zdań na temat zespołu dla mnie całkowicie

anonimowego. Po zasięgnięciu informacji

z przepastnych otchłani internetu

dowiedziałem się, że ten niemiecki

zespół pogrywa już od 1996 roku z

czego do 2005 występował pod nazwą

Variety Law. Po zmianie szyldu już

jako ChainReAction nagrali kilka EPek

po czym w 2014 roku nakładem Pure

Underground pojawił się, z pewnością

długo wyczekiwany przez samych muzyków

album. Czy ktoś jeszcze z niecierpliwością

i obgryzając paluchy do

krwi czekał na ten krążek? Podejrzewam,

że poza najbliższym otoczeniem

zespołu nie bardzo. ChainReAction

rzeźbi tradycyjny heavy metal z dużą

dawką melodii. Gitarzysta Scott Bolter

grał na wczesnych materiałach Stormwarrior

w tym na ich debiucie, jednak

niestety nie słychać tych wpływów w

jego obecnej grupie. "A Game Between

Good and Evil" to album, który na

pewno nie przyniesie wstydu twórcom,

ale też tłumów raczej porywać nie będzie.

Ot, poprawny heavy metal i tyle.

Słucha się go całkiem przyjemnie i bez

uczucia zażenowania. Pojawia się trochę

fajnych melodii, a niektóre refreny nawet

mogą się wgryźć na trochę dłużej w

ucho. Muzycy też umieją grać co przy

takim stażu chyba nikogo nie powinno

dziwić. Jednak coś mi nie do końca w

tym pasuje. Chyba jednak brakuje mi

trochę bardziej "metalowego" klimatu,

energii i drapieżności. Muzyka jest dla

mnie jakaś taka ugrzeczniona i zwyczajnie

mnie nie porywa. Wokalistka Conny

Bethke ma dobry, mocny głos i umie

śpiewać, ale znowu brakuje w tym dynamiki.

Do tego jak usłyszałem tekst do

"Anthem for Humanity" to aż rozbolały

mnie zęby. Grafomania to mało powiedziane.

Urósł groźny konkurent dla

"Imagine" Lennona, ta sama tematyka.

Wracając do muzyki to pomimo sporej

liczby zarzutów z mojej strony to jest to

jak najbardziej słuchalny i całkiem

niezły krążek. Jego pechem jest to, że w

dzisiejszych czasach wychodzą ogromne

ilości muzyki i żeby się przez to przebić

trzeba być więcej niż dobrym. Mimo

wszystko części z was ChainReAction

podejdzie z pewnością bardziej, więc jeśli

lubicie tradycyjny heavy metal z babeczką

za mikrofonem, w którym słychać

echa Accept, Saxon czy Scorpions

to możecie to spokojnie łyknąć.

(3,5)

Maciej Osipiak

Cemetery Lust - Orgies of Abomination

2014 Hells Headbangers

Cemetery Lust teoretycznie gra black/

thrash czy też "rape thrash" jak sami

twierdzą, jednak w sumie to, co dostajemy

to w gruncie rzeczy anemiczny, lekko

przybrudzony thrash. W dodatku na

dość nierównym poziomie, bo na tym

albumie dostajemy i trochę cienizny, i

trochę przeciętności, i trochę godnych

uwagi momentów. W "Mass Grave Orgy"

pierwszym utworze po intrze witają

nas cztery akordy na takt proste tremola

oraz krzywe blasty. O ile te dwa ostatnie

mają jakiś tam swój urok, to pierwszego

motywu nie jestem w stanie

pojąć. Po co zaczynać pierwszy utwór

najbardziej prostackim i nudnym motywem

na jaki można wpaść w sali prób?

Dalej na szczęście jest nawet znośnie.

"Bloody Whore Bath" niesie ze sobą

nieświęte echa Possessed. Ten utwór

ma świetną wymowę i czarci koloryt.

Nikczemne zaśpiewy świetnie komponują

się z chaotycznymi i szalonymi riffami.

"Malice in the Morgue" należy do

lepszych wałków na płycie. Ta diaboliczna

kompozycja została nagrana z

niezwykła mocą, werwą i gracją. Nawet

perkusista gra tutaj lepiej, a jeżeli niekiedy

gra krzywo to dalej utwór nie traci

swego impetu, nabierając przy tym naturalnej

głębi. "Ride the Beast" to niby

nic specjalnego, ale w sumie każda kapela

tego typu powinna mieć takie konwencjonalne,

proste uderzenie. Na "Orgies

of Abomination" występują także

utwory, które można określić mianem

średnich. "S.T.D. (Sexually Transmitted

Death)" i "Cyborg Sex Machine" to przeciętne

thrashowe wałki, których pełno

jest wszędzie. Analogicznie można powiedzieć

o "Malefic Masturbation", które

jednak ma bardzo interesujące przejście

przed solówkami, chroniące je nieco

od szarzyzny przeciętności. "Cum on the

Cross", swoją drogą zajebisty tytuł, po

wałkowanych w kółko riffach na początku,

raczy nas pod koniec prawdziwie

brutalnym ciosem, który wynagradza

średni początek. Prawdę powiedziawszy

apoteozą wałkowania w kółko jednego

motywu jest "Tenement". Riff przed

zwrotką, w zwrotce i po zwrotce jest

tym samym i jednym riffem. Przejście

dodane po tych motywach też w sumie

jest tym samym motywem tylko zagranym

ósemkami, a nie tremolującymi

szesnastkami. Teksty to zupełnie inna

sprawa. W gruncie rzeczy kapele, które

uważają się za black/thrashowe jadą w

gruncie rzeczy na dwóch motywach -

albo na demonicznych, bluźnierczych

wizjach albo na plugawym seksie i piciu.

Jest to naturalnie krzywdzące i brutalne

uogólnienie, lecz patrząc już na same tytuły

utworów można stwierdzić do

której grupy zalicza się Cemetery Lust.

I tak zbliżamy się do podsumowania

całości. Przy "Orgies of Abomination"

można odczuć, że mamy tutaj zaprezentowaną

muzykę, którą gra grupa bliskich

znajomych, chcących stworzyć coś

w gatunku, który ich jara. Nie idzie odmówić

temu nagraniu szczerości i zapału.

Nie ma tu co prawda za bardzo liczyć

na ciekawe momenty w temacie

solówek. Leady są zagrane chyba dlatego

"bo jakieś przecież muszą być". Są

średnie i wymuszone. Gdyby były lepiej

dopracowane, to kompozycje wiele by

na tym zyskały. Co do riffów, największym

mankamentem jaki posiada Cemetery

Lust w swych kompozycjach to

koszmarna kwadratura, wałkowanie jednego

motywu kilka razy i powtarzalność

riffów. Po całym albumie nie ma się

zielonego pojęcia który kawałek był

który. W większości z nich brakuje

punktów charakterystycznych. Brakuje

urozmaiceń, a wiele kapel black/thrashowych

pokazało, że nawet w tym niby

pozornie prostym i niewyszukanym

RECENZJE 111


gatunku, można stworzyć naprawdę interesujące

i zapadające w pamięć kompozycje.

(3,2)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

CETI - Brutus Syndrome

2014 Metal Mind

Już singiel "AD 2014" zapowiadał, że

przygotowywany na jubileusz 25-lecia

poznańskiego zespołu jego siódmy album

studyjny będzie dziełem wyjątkowym,

ale zawartość "Brutus Syndrome"

przeszła chyba najśmielsze oczekiwania

fanów CETI. To nie tylko jeden z najmocniejszych

i najlepszych albumów w

obszernej dyskografii zespołu, ale też

jego najdojrzalsza płyta. Stricte heavy

metalowa, oparta na potężnych gitarowych

riffach, mocarnej sekcji z wyeksponowanym

basem nowego muzyka w

składzie, Tomasza Targosza. Mniej tu

tym razem klawiszy Marihuany, które

dopełniają zwykle większość kompozycji,

na plan pierwszy wysuwając się, poza

balladami, w mrocznym "Run To

Nowhere" oraz klasycznie "hammondowym"

"The Evil And The Troy". Reszta

to gitarowa, dynamiczna jazda na najwyższym

poziomie. Tak jak w rozpędzonym

openerze "Fight To Kill", singlowym

"Wizards Of The Modern World",

"Masters Of Dull" czy "Son Of Brutus",

w których zespół brzmi jednocześnie

klasycznie i niezwykle porywająco.

Podkreśla to jeszcze świetne, organiczne,

nawiązujące również do czasów

świetności takiego grania brzmienie, ale

nie dziwi to w kontekście informacji, że

płytę nagrano raptem w cztery dni, jak

podkreśla z dumą Grzegorz Kupczyk

niemal na setkę. Nie brakuje też momentów

niemal magicznych, jak w "The

Evil And The Troy", w którym Barti

Sadura i Tomasz Targosz wymieniają

się solówkami, z kolei perkusista Marcin

"Mucek" Krystek ma pole do popisu

w "The Song Will Remain". Z kolei

Grzegorz Kupczyk błyszczy w każdym

z tych 10 utworów, porażając zarówno

wysokimi, jak też niższymi, wręcz demonicznymi

partiami. I tak, jak zwykle

reklamy wydawców są zwykle nieco na

wyrost, tak tym razem w słowach "Grzegorz

Kupczyk z zespołem w życiowej

formie!" nie ma nawet cienia przesady.

(6)

Wojciech Chamryk

Circle II Circle - Live at Wacken - official

bootleg

2014 earMusic

Koncert wydany na tym oficjalnym

bootlegu został zarejestrowany jeszcze

w 2012 roku na Wacken Open Air.

Miałam szczęście być na tym występie,

więc słuchanie tej płyty sprawia mi podwójną

przyjemność. Przede wszystkim

XXIII edycja tego festiwalu upłynęła

pod znakiem błota. W błocie tonęły nie

tylko pola namiotowe, ale, co gorsza,

miejsca przed scenami. Poruszanie się

między nimi za dnia było trudne, a wieczorem

zakrawały o wyczyn ekstremalny.

Nie chcę myśleć jaka byłaby frekwencja

na Circle II Circle gdyby grupa

grała drugiego lub trzeciego dnia. Pierwszego

pogoda nam jeszcze komunikacji

nie popsuła, a ilość osób zgromadzonych

pod namiotem niewielkiej scenki

na końcu terenu festiwalowego, gdzie

grało Circle II Circle, i tak była mała.

Początkowo decyzja o umieszczeniu

Amerykanów w tej dziupli z dala od głównych

scen wydawała mi się zaskakująca.

Okazało się jednak, że była ona

strzałem w dziesiątkę. Grupa ludzi pod

sceną była niewielka, ale jednocześnie w

żadnym razie nie przypadkowa. Paradoksalnie

przebywając wśród tłumów

przeogromnego festiwalu można było

poczuć się jak na klubowym koncercie,

na który bilet kupili tylko fani występującej

grupy. Rzeczywiście za ścianami

namiotu Headbangers Stage wytworzyła

się magiczna atmosfera wynikająca

z radości, ekscytacji i zaangażowania

fanów w koncert.. Bootleg "Live at

Wacken", dzięki temu, że jest wydawnictwem

w zasadzie nieobrobionym, z

dającymi się słyszeć wszelkimi naturalnymi,

koncertowymi niedociągnięciami,

daje efekt powrotu pod scenę Headbangers

Stage. Słychać więc nie tylko fantastyczny

głos Zaka Stevensa świetnie

odśpiewującego swoje numery znane z

płyty "The Wake of Magellan", ale też

na przykład niezbyt udane, bo zaśpiewane

za wysoko chórki w "Anymore" czy

utworze "The Wake of Magellan".

Wszystko pozostawiono dokładnie tak,

jak poszło na żywo. Grupa grała jedynie

45 minut, więc płyta siła rzeczy nie zawiera

materiału z całej płyty Savatage

"The Wake of Magellan" (która w oryginale

trwa... równo godzinę), a "jedynie"

osiem numerów. Pod nóż poszły

kawałki instrumentalne i te w oryginalne

zaśpiewane przez Jona Olivę.

Koncert w 2012 roku, na którym Circle

II Circle odgrywało utwory z rzeczonej

płyty grupy Savatage miał być gratką

dla jej fanów, którzy nie mogą posłuchać

utworów swojej ulubionej grupy z

racji tego, że ta zwyczajnie nie istnieje.

Gratka przerodziła się w regularną trasę,

a dziś już wiemy, że numery z "The

Wake of Magellan" na Wacken Open

Air powrócą, ale w oryginalnym wykonaniu.

Savatage ma w tym roku zagrać

jedyny koncert od czasu swojego rozpadu

w 2002 roku. Tymczasem oficjalny

bootleg Circle II Circle może być raczej

ciekawostką dla kolekcjonerów i miłą

pamiątką dla tych, którzy na koncercie

byli, niż wydawnictwem do regularnego

słuchania.

Convent Guilt - Guns For Hire

2014 Cruz Del Sur

Strati

Usłyszałem tych Australijczyków za

sprawą promocyjnej składanki "Abysmal

Sounds Sampler featuring advance

tracks from upcoming Convent

Guilt demo", firmowanej przez ich ówczesnego

wydawcę. Zespół grał wówczas

mroczny, ale dość melodyjny tradycyjny

metal, inspirowany dokonaniami

Mercyful Fate, Running Wild, Cloven

Hoof czy Demon i takie też dźwięki

kultywuje na swym debiutanckim albumie.

Momentami muzycy idą tu jeszcze

dalej, nawiązując do czasów heavy

rocka i początków NWOBHM z końca

lat 70-tych ("Angels In Black Leather",

judasowy "Don't Close Your Eyes"). Bywa

też, że łączą melodie spod znaku

Mercyful Fate z szorstką surowością

Venom ("Perverse Altar"), wplatają w

mocarno-balladowy heavy elementy

muzyki ludowej ("They Took Her

Away"), ale brzmią też wręcz przebojowo,

jak w numerze tytułowym. Archetypową

warstwę muzyczną podkreśla

surowa, oszczędna produkcja, bo "Guns

For Hire" brzmi niczym materiał zarejestrowany

w małym studio tak w 1983

roku na analogowej taśmie. Ową surowość

podkreśla jeszcze bardziej rozpędzony

finałowy "Stockade", mający też w

sobie coś z bezkompromisowości punk

rocka. (4,5)

Wojciech Chamryk

Corners Of Sanctuary - Axe To Grind

2014 La Mazukuata

Corners Of Sanctuary to prawdziwi

pracoholicy, którzy pewnie w czasach

śrubowania norm i socjalistycznego

współzawodnictwa pracy byliby serdecznie

znienawidzeni przez swych kolegów.

Nie wiem ja oceniają ich koledzy

czy konkurenci z branży, ale fakt jest

faktem trzy EP-ki i trzy albumy w

niespełna trzy lata to doskonały wynik,

tym bardziej, że trzymają one poziom i

nie ma tu mowy o seryjnym produkowaniu

gniotów nadających się na podstawki

pod doniczki czy kubki. "Axe To

Grind" też nie przynosi swym twórcom

wstydu, ba, jest to ta płyta trio z Filadelfii,

która przypadła mi najbardziej do

gustu. Zespół w porywającym stylu nawiązuje

bowiem na "Axe To Grind" do

czasów świetności amerykańskiego tradycyjnego

i epic metalu z wczesnych lat

80-tych. Kompozycje stały się więc

krótsze, bardziej zwarte, a surowa produkcja

uwypukla jeszcze bardziej moc

riffów, zadziorność w głosie Seana Nelligana

oraz dynamiczną sekcję. Dochodzą

do tego umiejętnie wplecione tu i

ówdzie partie klawiszowe i organowe

brzmienia (utwór tytułowy), bas fajnie

dubluje linię gitary rytmicznej ("One

Lifetime"), a generalnie fani Omen czy

Manilla Road daliby się pewnie pokrajać

za numery takie jak: "On The Hunt",

"Shadow Soldiers", "Victoria" czy

wspomniany już "Axe To Grind". (5,5)

Cripper - Hyena

2014 Metal Blade

Wojciech Chamryk

Niemcy z Cripper są wciąż zafascynowani

nowoczesnym thrash metalem,

na co dostarczają sporo dowodów swym

nowym, już czwartym w dyskografii

albumem. Jest więc ostro, szybko i bezlitośnie.

Zespół uderza z niezwykłą mocą

już tytułowym openerem, a ewentualnych

niedobitków dobija kolejnym ultra

szybkim, niespełna trzyminutowym ciosem

zatytułowanym "Tourniquet". I chociaż

następny na trackliście "Bloodshot

Monkey Eye" nie jest tak rozpędzony, to

swoje robią mocarne riffy z arsenału Dimebaga

i Pantery, a obłędny ryk wokalistki

Britty Gortz dopełnia reszty. Ten

schemat powtarza się już do końca

płyty, wzbogacany czasem balladowym

wstępem ("7"") czy większą ilością takowych

partii w mrocznym "Pure", ale

przeważają szybkie, bezlitosne strzały

jak "Animed Flesh" czy "Patterns In The

Sky", w których Cripper czuje się zdecydowanie

najlepiej. Nie jest to na

pewno płyta jakoś wyjątkowo oryginalna,

ale, zważywszy na niemiecką solidność

i sporo atutów wyżej wymienionych,

można się z nią zapoznać. (4)

Cruizzen - Free Ride

2014 Pure Rock

Wojciech Chamryk

AC/DC ma się dobrze, firmując właśnie

kolejny studyjny longplay "Rock Or

Bust", ale gdyby przyszło im na myśl

zakończyć karierę, to peleton potencjalnych

następców naciska dość mocno, a

niemiecki Cruizzen finiszuje w czołówce.

Owszem, to nie jest tak, że inspiruje

ich tylko zespół braci Young, bo słychać

tu też wpływy Kiss ("Rock 'N' Roll

Generation") czy Krokus ("It's Over"),

są wpływy bluesa (utwór tytułowy) oraz

blues rocka ("Sparkplugsblowing"), ale

to dokonania AC/DC miały na Cruizzen

największy wpływ. Co ciekawe mamy

tu odniesienia zarówno do ery Bona

Scotta jak i Briana Johnstona, a wokalista

Alex Mayer brzmi równie przekonywująco

w obu tych wcieleniach,

tylko raz, dokładniej w "Crazzy Dayzz"

wypadając niczym parodia obecnego

śpiewaka AC/DC, ale to pewnie bardziej

kwestia niefortunnie dobranej tonacji

niż braku umiejętności. Najefektowniej

wypada to w openerze "Soundmaker",

surowym "Straight Down Dirt" oraz -

niespodzianka - w ocierającym się o

pop, przebojowym "Lipstick On My

Pillow". (4,5)

Wojciech Chamryk

Dennis DeYoung - …And The Music

Of Styx. Live In Los Angeles

2014 Frontiers

18 marca 2014 frontman formacji Styx

i autor, główny kompozytor repertuaru i

najbardziej znanych songów powrócił

wskrzeszając w pamięci fanów legendarny

kwintet amerykańskiego rocka

progresywnego. Po raz drugi w czasie

swojej solowej kariery DeYoung odbył

nostalgiczną podróż w zamierzchłe

czasy, prezentując obszerne rozdziały z

dyskograficznego dorobku Styx. Obok

dwóch dysków w wersji audio koncert

zarejestrowano także na potrzeby edycji

płyty DVD w jakości HD. Sympatycy

112

RECENZJE


zespołu wiedzą, że od ostatniego takiego

wydarzenia minęło ponad 11 lat,

kiedy w roku 2003 DeYoung wystąpił

na scenie Chicago Theatre wraz z orkiestrą

symfoniczną (repertuar Styx

posiada moim zdaniem taką osobowość,

że dosyć łatwo ją zmienić i przystosować

do wykonania z symfonikami)

przedstawiając spektakl rockowy obejmujący

historyczne kompozycje Styx,

udokumentowany przed dekadą jak i

obecnie dwoma płytami CD i jedną

DVD. Dennis DeYoung jak mało kto

spośród "pierwotnych" członków zespołu

ma legitymację do posługiwania

się nazwą i logo Styx, ponieważ pod koniec

lat 60-tych był jednym ze współzałożycieli

i przez cały okres działalności

grupy wywierał znaczący wpływ na

profil jej twórczości, charyzmę artystyczną,

zdobytą i niekwestionowaną,

szczególnie na kontynencie amerykańskim

popularność, a jego głos poprzez

swoją barwę i manierę wykonawczą stał

się od początku istnienia rozpoznawalną

marką, kojarzoną w świecie rocka

jednoznacznie z biografią i dyskografią

Styx. Dlatego aktualny "powrót do

przeszłości" to nostalgiczna podróż do

najbardziej odległych (połowa lat 70-

tych) zakątków dziedzictwa tej zasłużonej

dla progrocka i rocka symfonicznego

kapeli. Siwy, starszy Pan z mikrofonem

w ręku, ale głos dalej rozpoznawalny, jego

tembr, metodyka manewrowania na

skali, sposób zachowania na scenie, specyficzne,

łagodne "z duchem romantyzmu"

interpretowanie tekstów, charakterystyczne

"rozmówki" z publicznością

i ich klimat, jakby wszyscy uczestniczyli

w towarzyskim spotkaniu dawno niewidzianych

przyjaciół, a wszystkie te elementy

show jakby "żywcem" wyciągnięte

z klatek starego filmu z tytułową rolą

Styx, filmu przedstawionego w odnowionym

formacie i w innej rzeczywistości.

Jeszcze jedna uwaga w formie

przytyku, dotycząca gadulstwa muzyka,

który między utworami "gaworzy" niekiedy

minutę z zebranymi, ignorując zupełnie

oczekiwanie na czystą muzykę.

Może to przeszkadzać w odbiorze. Snucie

długich monologów rozbija skutecznie

dramaturgię występu, prowadząc

do zwykłej prozaicznej nudy, choć uczciwie

trzeba przyznać, że oceniając po

temperaturze reakcji, publiczność jest

zachwycona, traktując te dysputy jak

świetną, familiarną zabawę. Przypuszczam,

że czytelnikami HMP są w

przeważającej części fani rocka o dwa

pokolenia młodsi ode mnie, dlatego za

zasadne uważam odkurzenie kilku mocno

wytartych kart z encyklopedii historii

rocka i przypomnienie, kto "ukrywa"

się pod hasłem "Styx", tym bardziej,

że w Europie band ten nie zdobył oszałamiającej

popularności, raczej był postrzegany

jak drugoligowy, będąc docenianym,

ale bez takiego gwiazdorskiego

blichtru i szału jak w Ameryce. Nigdy

nie należałem do zagorzałych fanów

progresji ze etykietką "Made in USA".

Sam tak do końca nie wiem, skąd wynika

ta moja rezerwa, ale zapewniam, że

to czysto subiektywny wybór. Uznając

granicę między rzeczową krytyką a

nieznośnym krytykanctwem (skłonność

do nierzeczowego krytykowania i wydawania

bezcelowych negatywnych sądów)

przyznaję, że doceniam wkład gatunku

zwanego amerykańskim rockiem

progresywnym w rozwój światowej kultury

muzycznej, ale zawsze odczuwałem

taki wewnętrzny dyskomfort, który jak

chochlik podpowiadał, że są takie elementy

stylu kapel amerykańskich, których

ja nie potrafię, przy całej dobrej

woli, zaakceptować. Jednym z tych składników

jest granie równo - prosto - rytmicznie,

ale bez finezji i chęci łamania

pewnych kanonów, przyzwyczajeń, zastanych

trendów czy skamieniałych standardów.

Może się mylę, ale od lat pokutuje

w pewnych kręgach słuchaczy opinia,

niektórzy powiedzą, że to tylko

zmurszały stereotyp, że Amerykańce

nigdy nie zrozumieją muzyki zespołów,

które "bawią" się w projektowanie wielowątkowych

kompozycji, rozciągniętych

w czasie, w których spotykają się

niekiedy skrajne rozwiązania w kwestii

rytmiki, brzmienia, wykorzystywania

komponentu symfoniczności, łączenia

kilku wątków melodycznych. Z tego

samego powodu jako przeciętny słuchacz

nie rozumiem sławy i autorytetu

artystycznego takich postaci kultury

USA jak "The Boss" czyli Bruce Springsteen,

albo Eagles czy ZZ Top. O.K.

ich sprawa, mają do tego pełne prawo i

basta! Składam to na karb przekonania

Amerykanów o własnej wielkości jako

kraju, a co za tym idzie "towarów" tam

produkowanych. Ale pozostawmy tę

moją pseudo socjologiczną teorię, bo nie

czuję się kompetentny, aby dalej snuć

takie niemuzyczne rozważania. Oczywiście

znam z podręczników historii

rocka nazwy amerykańskich kapel, nawet

więcej, próbowałem wiele lat temu

zmierzyć się z ich twórczością (Canned

Heat, Grateful Dead, Crossby, Stills,

Nash & Young czy Starcastle), bo nie

chciałem mieć poczucia, że coś wartościowego

umknęło mojej uwadze, ale

akcja zakończyła się fiaskiem. Naturalnie

daleko mi do postawy "walenia

wszystkiego globalnie w czambuł", dlatego

z biegiem czasu bez przymusu medialnego

zdążyłem nawet polubić cząstkowo

bądź w komplecie twórczość

niektórych z nich. Pierwszy band, który

przychodzi mi do głowy to Kansas, w

moim mniemaniu rewelacyjna muzyka,

którą po prostu uwielbiam (ach te partie

skrzypcowe, to miód na serce). Każdy

album Kansas "łykam w całości bez

popitki" i zawsze chcę więcej i więcej.

Do tej samej kategorii "Favorites" zaliczam

także Dream Theater, a z przeszłości

Iron Butterfly. Ale takich kapel

mam w swoim spisie niewiele. Znacznie

więcej potrafię wskazać formacji rockowych,

których nagrania traktowałem

wybiórczo, tzn. do gustu przypadły mi

niektóre kompozycje. Tak było z The

Doors (genialny "The End" i jego obecność

na ścieżce dźwiękowej filmu Coppoli

"Czas Apokalipsy" (1979)), Boston,

Blue Öyster Cult, Chicago,

Manfred Mann, Journey, Foreigner,

Lynyrd Skynyrd, Supertramp czy właśnie

bohater tego artykułu Styx. Świadomie

nie zaznaczyłem nazw rockowych

składów z czasów bliskich współczesności,

bo przecież tematem tekstu

nie są moje osobiste preferencje muzyczne.

Wyżej podane argumenty nie pozwalają

mi występować na forum na stanowisku

eksperta w dziedzinie "american

rock", chociaż akurat w zakresie pojedynczych

utworów z obszernej biografii

płytowej Styx czuję się mocny,

ponieważ przez lata całe dzięki przyjaciołom

i sobie nasłuchałem się tych

dźwięków do woli. Na zakończenie tych

refleksji postaram się podać kilka faktów

z okresu aktywności Styx. Nazwę

zaczerpnięto z mitologii greckiej, a Styks

to główna spośród pięciu rzek Hadesu,

przez którą musiała przeprawić się

każda dusza zmarłej osoby w drodze do

krainy zmarłych. Przez Styks przewoził

Charon. Nie znalazłem wiarygodnego

wyjaśnienia, dlaczego pod koniec lat 60-

tych Dennis DeYoung (wokal, instr.

klawiszowe) oraz bracia Chuck (bas) i

John Panozzo (perkusja) zakładając

kapelę zdecydowali się na taką nazwę.

Do swojego trio panowie dokooptowali

gitarzystów Jamesa Younga i Johna

Curulewskiego i ruszyli na podbój

rockowej Ameryki. Udało im się dosyć

szybko podpisać kontrakt z Nickel

Records i w roku 1972 ukazała się ich

pierwsza publikacja, oczywiście stosownie

do tamtych czasów był to winyl pt.

"Styx". Przez następne dwa lata wydali

aż trzy studyjne płyty długogrające (ale

tempo!) i wypracowali własny styl, mieszankę

gitarowego rocka, z elementami

art rocka, z silnie zaakcentowanymi partiami

organów Hammonda i wstawkami

wielogłosowymi (chórki to zawsze była

silna strona Styx). Niewątpliwie lokalnie

odnieśli sukces, a ponieważ mieli też

talent do tworzenia przebojowych piosenek,

niektóre z nich zauważone zostały

przez rozgłośnie radiowe. Pierwszym

ogólnoamerykańskim hitem stała się

ballada "Lady" z albumu "Styx II"

(1973), która w 1975 awansowała na

listę Top - 10 i pociągnęła popularność

całego albumu, który osiągnął status

"złotej płyty" (w tamtym okresie

oznaczało to minimalny próg sprzedaży

- 500 tysięcy egzemplarzy!!!). I tym oto

sposobem Styx, wtedy anonimowy

kwintet wypłynął na "szerokie wody" i

stał się dobrem narodowym, ściągającym

tłumy na swoje koncerty. W roku

1978 Styx opublikował, według mojej

opinii, swój najlepszy album w karierze

"Pieces of Eight", jak sam tytuł wskazuje,

ósmy w kolejności, koncept- album,

najbardziej złożony, "progresywny".

Swoistym paradoksem jest fakt, że ten

longplay stał się bardziej ceniony najpierw

w Europie, będąc przepustką Styx

do wkroczenia na salony progresji na

Starym Kontynencie. A później z tą karierą

różnie bywało. Falowała. W erze

punk rocka muzycy Styx "uciekli" w

kompletną "prościznę", próbując przetrwać

jako producenci przebojów, niektórych

na granicy "kiczu", ale widząc, że

to droga donikąd, Dennis DeYoung i

koledzy podjęli trudną decyzję o

rozwiązaniu zespołu w roku 1984. Choć

trochę uszczypliwie trzeba zaznaczyć,

że na koncie bankowym artystów wszystko

było O.K., a przebój "Mr. Roboto" z

tytułem adekwatnym do muzycznej

treści, sprzedał się jako singiel w ilości

ponad 1 miliona sztuk (!). Przez pięć lat

panowała głucha cisza, a w roku 1989

nastąpiła reaktywacja na trzy kolejne

lata, następnie los Styx zawisł na trzy

"roczki" w próżni, by zostać wybudzonym

ze stanu artystycznej hibernacji w

roku 1995. Działają do dziś, ale w składzie

brakuje trzech członków, współautorów

projektu. Po pierwszym rozwodzie

w roku 1984 Dennis DeYoung

rozpoczął karierę solową, w ramach

której zarejestrował pięć pełnowymiarowych

wydawnictw, jednak przez cały

ten okres zawsze towarzyszył mu duch

Styx z lat minionych, a sam artysta

organizując swoje show całymi garściami

czerpał ze spadku Styx, mając zresztą

do tego pełne prawo. Analizując

zawartość edycji koncertowej muzyki z

logo Styx i solowych kompozycji autora

łatwo dojść do spostrzeżenia, że dużą

część tych nagrań jawnie kojarzy się z

dziejami jego macierzystej formacji.

Najwięcej swoich reprezentantów, po

trzech, mają dwa albumy Styx, "The

Grand Illusion" (1977) i "Pieces Of

Eight" (1978). Jednak nie wywołuje to

irytacji, ponieważ od ostatniej wizyty na

terytorium Styx minęło 10 lat, a ludziska

przychodzą na koncert oczekując

utworów zespołu, które przedstawiono

po odświeżeniu, z aranżacjami po delikatnym

liftingu. Układając program

imprezy muzyk miał do dyspozycji obszerną

dyskografię grupy, a także swoją

i jedynym jego zmartwieniem pozostała

odpowiedź na pytanie, co odrzucić z tej

masy dźwięków, które przeboje nadają

się do przypomnienia, które zostawić w

poczekalni, jakie kompozycje z potencjałem

progresywności odzwierciedlają

charakterystykę stylu Styx, a które z

nich pod wpływem nieubłaganego czasu

stały się lekko przestarzałe. Jedno należy

w tej kwestii przyznać, że wokalista

dokonał trafnego wyboru, a on sam jako

wokalista zachował tę magiczną, identyfikowalną

natychmiast barwę głosu, a w

roli instrumentalisty pozostał wierny

tradycji, kreując liczne partie solowe z

wykorzystaniem organów Hammonda

oraz syntezatorów z nieśmiertelnym

moogiem na czele. Program koncertu

ułożony został chronologicznie i znalazły

się w nim utwory z 10 letniego okresu

działalności Styx, począwszy od

"Lady" z albumu "Styx II" aż po "Mr.

Roboto" ze średnio udanego longplaya

"Kilroy Was Here" (1983), a zapewne

zupełnie przez przypadek dysk pierwszy

wypełniły kompozycje krótsze, bardziej

przebojowe, natomiast na "Dwójce" zebrano

kilka przykładów inklinacji Styx

do tworzenia progresji. Mimo takiego

rozstawienia nagrań dla mnie apogeum

wydawnictwa to pierwsze dźwięki

hymnu "Suite Madame Blue", ponad 9-

minutowego przedstawiciela starego,

stylowego proga. Właśnie wtedy spowijająca

mgła magii staje się najgęstsza,

zasłuchana publiczność milczy jak trakcie

jakiegoś rockowego misterium, a

główny aktor opanowuje przestrzeń w

części pierwszej brzmieniem swoich partii

klawiszowych, by po szóstej minucie

dopuścić do wspólnego dzieła zdecydowanie

hard rockowe gitary, które tną

jak brzytwa, stanowiąc akompaniament

dla popisów wokalnych, tych solo i w

chórkach. Świetny akt spektaklu, dlatego

szaleńczy entuzjazm publiczności

wydaje się w pełni uzasadniony. Kolejne

czary obiecuje "Best Of Times", kapitalnie

nastrojowym, częściowo śpiewanym

przez całą publikę, a to widomy znak,

że na koncert nie przybyli przypadkowi

słuchacze. Fantastyczne gitary, wokalna

perfekcja wykonawcza, śliczny temat

melodyczny, unoszący się w powietrzu

nastrój romantyczności potwierdzają

klasę tej pieśni. To taki "nieamerykański"

kawałek, o dosyć miękkim brzmieniu

i z wyrafinowanymi partiami klawiszy,

fortepianu, gitary, podniosłą orkiestracją.

Wspaniała rockowa symfonia,

fragment do słuchania i refleksji,

bez szans na wspólne podskakiwanie

czy zbiorowe klaskanie. Ale dobry koncert

nienawidzi stagnacji, dlatego utwór

"Renegade" "wymiótł" resztki melancholii,

ostre, motoryczne, rock'n'rollowe

riffy gitary demolują ciszę aż miło, a

solówka swoją energią i spontanicznością

wyrywa drzwi z zawiasów. Kolejny

raz pojawiają się także specyficzne kiedyś

dla Styx wielogłosy, bo w tej kapeli

śpiewać musieli umieć wszyscy, łącznie

z technicznymi. Finałem całości w wersji

"na żywo" jest perełka "Come Sail

Away", ze słowami doskonale znanymi

publiczności, utwór składający się nieformalnie

z dwóch akapitów, w pierwszym

nostalgiczna piosenka z fortepianowym

akompaniamentem, która po

2:20 przeobraża w "dzikie rockowe

zwierzę", z gitarami rozdającymi instrumentalne

"karty" i wykrzyczanym refrenem.

Swoje "trzy grosze" dorzucają do

RECENZJE 113


struktury brzmienia około 3:40 syntezatory

pod wodzą Dennisa DeYoung.

Taka wymienność wiodących ról na linii

klawisze - gitary trwa jeszcze blisko trzy

minuty, a wszystko kończy owacja

zebranych tłumnie słuchaczy. Odnosząc

jeszcze jedną uwagę do zawartości pierwszego

dysku, chciałbym uzupełnić, że

nie we wszystkich utworach DeYoung

prowadzi linie wokalne. Postanowił on,

że w piosenkach oryginalnie śpiewanych

w składzie Styx przez Tommy Shawa

zastąpi go gitarzysta August Zadra,

którego walory głosowe świetnie się do

wykonania tego zadania nadają. I jeszcze

jedno zdarzenie potraktować można

jako ewenement. Odpowiedzialność

za drugoplanowe wokale przejęła za

namową męża Suzanne DeYoung, prywatnie

od 44 lat żona Dennisa, która

do tej pory nie miała odwagi, aby wystąpić

na scenie obok męża. Gdyby dokonać

porównania wykonań Styx z wersjami

Anno domini 2014 można dojść

do wniosku, że obecny skład, głównie

dzięki żywiołowości gitarzystów sprawia

bardziej rockowe wrażenie. Sam bohater

wieczoru jako klawiszowiec otrzymuje

znaczące wsparcie od drugiego

keyboardera Johna Blasucci i w tych

momentach siłą rzeczy na pierwszym

planie rządzą bardziej symfoniczno -

balladowe inklinacje Dennisa, spychając

żywioł elektrycznych strun na drugi

plan. Ale zwolennicy gitarowego poweru

też niejednokrotnie uzyskują rekompensatę,

której kulminacją jest otwieracz

drugiego krążka "Rockin The Paradise".

Podsumowując można stwierdzić,

że Dennis DeYoung pomimo swoich

67 lat (!!!) utrzymuje się w znakomitej

formie, zarówno fizycznej, emanując

energią przez cały grubo ponad półtoragodzinny

set, jak też wokalnej, ponieważ

głos pozostał dalej mocny, melodyjny,

nawet biorąc poprawkę na techniczne

korekty przy miksowaniu materiału.

Ten koncert stanowi także potwierdzenie,

że repertuar Styx nie

umarł 40 lat temu, lecz współcześnie

potrafi oddziaływać tak samo zniewalająco

i magicznie jak przed czterema dekadami.

Duża zasługa w tej strategii

samego projektodawcy, który na scenie

pozostał wierny brzmieniu analogowych

instrumentów, ignorując nowinki techniczne.

Zresztą jego nastawienie do

pogoni za nowościami ilustruje celnie

skrawek wywiadu załączonego do wizyjnej

rejestracji "live", gdy dziennikarz

prowokuje go do porównania funkcjonowania

klasycznego rocka z jego modernistycznym

image, artysta odpowiada

cytatem z songu "Mr. Roboto" "…too

much technology". I niech ta zdawkowa

wypowiedź posłuży jako pointa tej

recenzji. (4,5)

Włodzimierz Kucharek

Dire Peril - Queen Of The Galaxy

2014 Dead Inside

Na swej kolejnej EP-ce Amerykanie nadal

hodują starej szkole power i thrash

metalu. W trzech autorskich kompozycjach

starają się jednak zerwać z rozmaitymi

schematami, wplatając weń patenty

rodem zarówno ze speed metalu

("My Vengeance Is Everything (Chaos

Reigns)"), tradycyjnego metalu ("Space

Invaders"), a nawet ostrzejszego, dość

przebojowego hard rocka z miadenową

galopadą (utwór tytułowy). Nie są to

może jakoś wyjątkowo porywające

utwory, ale zdecydowanie trzymają poziom,

zaś znany z Imagiki wokalista

Norman Skinner jest mocnym punktem

zespołu. Mamy też kolejny cover w

dorobku Dire Peril. Po udanej wersji

evergreenu "Godzilla" Blue Öyster Cult

sprzed dwóch lat panowie nagrali tym

"Something About You" Boston, rzecz z

kultowego debiutu tej grupy. Jednak tak

jak oryginał z 1976 zachwycał klimatem

i urzekającą melodią, tak tutaj, mimo w

każdym calu poprawnego wykonania,

czegoś zabrakło. Ale i tak za trzy wcześniejsze

autorskie utwory - mocne: (4)

Wojciech Chamryk

Dreadful Minds - Love/Hate/Lies

2014 Phonector

Nie znam dwóch wcześniejszych płyt

tego niemieckiego zespołu, ale może to i

lepiej, bo na kompilacyjnym "Love/

Hate/Lies" mamy nie nadającą się do

słuchania, trudną do przyswojenia

magmę aż czternastu długich, nudnych

i wyjątkowo schematycznych utworów.

Już na widok zdjęcia zespołu, przedstawiającego

sześciu ponurych panów w

średnim wieku, nie spodziewałem się niczego

nadzwyczajnego, ale to co usłyszałem

przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Jak widać, mający niesłychaną

smykałkę do wszelkich odmian hard'n'

heavy, Niemcy też czasem zanotują

wpadkę… Niby wszystko jest tu tak jak

trzeba: solidne riffy, sporo solówek, klawiszowiec

też ma wiele do powiedzenia,

z lubością korzystając z organowych

barw, ale jakoś to wszystko nie współbrzmi,

szczególnie, że poszczególne

kompozycje też nie grzeszą oryginalnością.

Holger Weckbach też brzmi tak,

jakby śpiewanie sprawiało mu nie tylko

trudności, ale było też dla niego przykrym

obowiązkiem, co niestety obniża

ocenę niektórych wyróżniających się

utworów, jak "The Growing Fear" czy

"Left". Dlatego też z tych 14 numerów

ciekawsze są tylko trzy: ostrym z powerem

"Breaking Circles", "Edge Of

Sanity" - owszem, znowu z beznadziejnym,

beznamiętnym śpiewem, ale z

fajną warstwą instrumentalną i kąśliwą

gitarą oraz zróżnicowany, ciekawie się

rozwijający "Caught In Illusion". "Wake

Up" na finał? Racja, obudźcie się panowie,

póki czas… (2)

Edgedown - Statues Fall

2014 Massacre

Wojciech Chamryk

Debiutancki album młodej niemieckiej

kapeli Edgedown, może się podobać.

Co więcej, dobrze rokuje na przyszłość.

Kapela w sumie gra klasyczny heavymetal,

ale brzmienie jest jak najbardziej

współczesne. Muzycy postarali się o

sporo niezłych, ostro tnących riffów,

dbając przy tym o melodię. Duża w tym

zasługa wokalisty Andreasa Meixnera,

który dysponuje czystym, melodyjnym

wokalem trochę pod Dickinsona, czy

Dio. Utwory są wzbogacone wokalnie

czasem o skandowanie czy mocne chórki

("Rising"), a czasem o delikatny, subtelny

śpiew, jak w balladzie metalowej

"Wasting Time", która momentami rozkręca

się w dynamiczny numer. W warstwie

muzycznej Edgedown, najczęściej

proponuje szybkie galopady z melodyjnymi

refrenami. Przykładem utwór tytułowy,

czy "In My Dream". Na uwagę

zasługuje zaśpiewany agresywnie, zaczynający

się ciekawym motywem melodyjnym

gitar, "Live Together Or Die

Alone". Ciekawie wypadają też "No

One's Prey", z niezłym refrenem i melodyjną

solówką, oraz "Fate", z nastrojowym

zwolnieniem w środkowej części.

Płytę kończy natomiast, uduchowiona

ballada "Flames", wzbogacona o orkiestracje.

Myślę zatem, że całkiem udany

to debiut. Najważniejsze, że słychać u

Niemców, zdolność do komponowania

niezłych utworów, bo warsztat maja już

całkiem dobry. (4.7)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Epitaph - Crawling Out Of The

Crypt

2014 High Roller

Doom metal, pierwszy album, Włosi…

Ale to w żadnym razie nie debiutanci,

bo większość tworzących ten zespół z

Werony muzyków zaczynało w latach

80-tych w kultowych Black Hole i Sacrilege,

a wokalista Emiliano śpiewał w

proponującym równie mroczne dźwięki

All Souls' Day. Włosi nie zdołali się

jednak przebić na przełomie lat 80-tych

i 90-tych - skończyło się na trzech taśmach

demo i utworze "Beyond The Mirror"

na składance Underground Symphony.

Grupa po latach wróciła z

nowym gitarzystą, proponując zarejestrowany

na nowo wybór najlepszych

utworów z owych trzech kaset. I trzeba

przyznać, że zniosły one próbę czasu,

tym bardziej, że Epitaph wzbogacają tu

i ówdzie ten swój posępny doom metal.

A to mamy klimat bliski dokonaniom

Mercyful Fate ("Beyond The Mirror"),

są nawiązania do surowego metalu

wczesnych lat 70-tych i początków następnej

dekady ("Ancient Rite") czy

Black Sabbath ("Necronomicon", "Sacred

And Prophane"), a nawet szybszego,

tradycyjnego heavy metalu ("The

Loser One"). Riffowe struktury poszczególnych

utworów dopełniają też klawiszowe

brzmienia: częściej wykorzystywane

organy Hammonda i syntezatory

oraz kościelne organy w końcówce "Sacred

And Prophane" i fortepian we wstępie

"Confuse The Light". Nie ma więc co

się zastanawiać, bo tu, podobnie jak w

przypadku innych, limitowanych wydawnictw

High Roller Records, też obowiązuje

zasada: kto pierwszy, ten lepszy.

(5)

Wojciech Chamryk

Event Urizen - Revolution

2013 Self-Released

Materiał zawarty na debiutanckiej EPce

tej śląskiej grupy został zarejestrowany

w latach 2011 - 2013 i składa się

z dwóch części. Pierwsza to cztery nowsze

utwory. Zespół hołduje w nich

najbardziej klasycznej odmianie tradycyjnego

heavy metalu - zakorzenionej w

dokonaniach gigantów NWOBHM z

Iron Maiden na czele ("Walls Of Fire"),

ale nierzadko pojawiają się też odniesienia

do bardziej surowego ("The Darkest

Night") czy wręcz progresywnego

metalu ("I Am Revolution"), nie brakuje

też przebojowych refrenów i efektownych

melodii ze sporą dawką mocarnego

heavy ("Abyss Of Hell"). Instrumentaliści

z klasą znamionującą praktyków

o sporym stażu odnajdują się w

takich dźwiękach, zaś Łukasz Krauze

jawi się jako bardzo wszechstronny, obdarzony

głosem o ciekawej barwie wokalista.

Trzy starsze utwory są nieco

bardziej surowe, ale równie udane. Najbardziej

przypadł mi do gustu ostatni z

nich, rozpędzony "White Skull" - ostry,

dynamiczny, z niższym, agresywnym

śpiewem i porywającymi partiami solowymi

i unisonami gitar, ale równie szybkiemu

"Nightrider" oraz miarowemu

rockerowi "Battlefield" też niczego nie

brakuje, zaś "Revolution" jako całość to

mus dla fanów Maiden, Iced Earth czy

niemieckiej sceny heavy lat 80-tych. (5)

Wojciech Chamryk

Evil Conspiracy - Prime Evil

2014 Self-Released

Stachanowcami panowie z Evil Conspiracy

nie są zdecydowanie, bo istniejąc z

przerwami od dwunastu lat dorobili się

właśnie pierwszego albumu. Trzeba jednak

przyznać, że "Prime Evil" to kawał

solidnego, melodyjnego metalu i jeśli

już miałbym wybierać, to zdecydowanie

wolę sytuacje, gdy zespół nagrywa rzadziej,

ale tak ciekawe płyty. Szwedzi

czerpią przede wszystkim z tradycyjnego

i speed metalu lat 80-tych. Jest więc

zwykle szybko bądź bardzo szybko, czasem

tylko miarowo, a już tylko niekiedy

balladowo. Zwykle króciutko, jak w

"Fallen From The Sky", chociaż niekiedy

i dłużej, tak jak w, niestety dość monotonnym,

"The Plague". Ale już rozpędzony

"Scars With Pride" z dwiema solówkami,

miarowy numer tytułowy czy

eksponujący zgranie sekcji rytmicznej

kolejny szybki killer "Tools Of Evil" to

może nie arcydzieła, ale utwory naprawdę

udane. Wokalista Fredrik Eriksson

wypada w nich naprawdę niczym

rasowy śpiewak z lat 80-tych, a warto

też dodać, że daje radę również w tych

zbliżonych do thrashu numerach jak

"7:2" czy "The Beast Of Flesh And

Blood". Tak więc debiut udany, oby tyl-

114

RECENZJE


ko nie trzeba było czekać na jego następcę

jakieś kolejne dziesięć latek. (4,5)

Existance - Steel Alive

2014 Mausoleum

Wojciech Chamryk

Młodzi podopieczni legendarnej belgijskiej

wytwórni muzycznej Mausoleum

Records, francuski zespół Existance, po

kilku latach szlifowania materiału, prezentuje

pełnowymiarowy debiut. Płyta

zatytułowana wymownie "Steel Alive",

przenosi nas (a jakże!), w lata 80-te.

Jeśli lubujecie się w graniu z pod znaku

NWOBHM, w kapelach jak Saxon, Judas

Priest czy Iron Maiden, śmiało

możecie zakosztować tego "francuskiego

dania". Nie ręczę, że będzie smakować

każdemu, bo nie ma co ukrywać, że do

poziomu pierwszoligowego, jeszcze trochę

chłopakom brakuje. Z drugiej strony,

muzyka Existance, zagrana jest z

dużą lekkością, techniczną dbałością o

szczegóły a wokalista operuje czystym,

ciekawym wokalem, bez epatowania

nadmiernym patosem. Słucha się tej

płyty przyjemnie, lecz z drugiej strony,

mocniejszych wrażeń duchowych, nie

dostarcza. Do ciekawszych utworów

można zaliczyć "Dead or Alive" ze skandowaniem

w refrenie, rodzaj rockowej

ballady "Burning Angel", tytułowy "Steel

Alive", czy w końcu zamykający album,

"From Hell", gdzie riff gitarowy, nieco

przypomina "The Wicker Man", wiadomego

zespołu. Właściwie poważny zarzut

mam tylko jeden. Brakuje w tej muzie

jakiegoś pierwiastka przebojowości,

fajnych refrenów. Czegoś, co porwie fanów

do… metalowego piekła. Wszystko

jest mówiąc kolokwialnie, na jedno

kopyto. Zakończę jednak pozytywnie,

wszak to dopiero debiut a pewien potencjał

w kapeli z pewnością tkwi. Myślę

więc, że kolejne płyty mają szansę

debiut zdeklasować. (3.8)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Exlibris - Aftereal

2014 MetalMind

Warszawska ekipa nabrała ostatnio niewiarygodnego

wręcz tempa: minął raptem

rok od premiery "Humagination"

i już ukazał się następca tego, może

niekoniecznie jak głosi reklama wydawcy,

"kultowego", ale ze wszech miar udanego

albumu. "Aftereal" nie przynosi

może jakichś zaskakujących zmian, bo

Exlibris wciąż porusza się w rejonach

melodyjnego heavy/power metalu, ale

nowości też na tej płycie nie brakuje.

Grupa poszła bowiem o krok dalej, proponując

bardziej rozbudowane aranżacje,

sporo chwytliwych linii melodycznych

oraz mocarne, stricte heavy metalowe,

wręcz agresywne partie gitarowe.

Tak też niejednokrotnie brzmią wokale

Krzysztofa Sokołowskiego, który nie

tylko udowadnia, że jest jednym z najlepszych

wokalistów w kraju, ale też

mógłby śmiało stawać w szranki z samym

Timem "Ripperem" Owensem.

Owo metalowe uderzenie równoważą

orkiestrowo-symfoniczne aranże "Before

The Storm", "Suspended Animation" czy

"False Messiah", spora ilość mrocznej

elektroniki dopełnia z kolei czerpiący z

hard rocka "Omega Point" oraz "Darker

Than Black". Jeszcze bardziej mroczne,

wręcz ambientowe jest intro "The Continuum"

skomponowane i wykonane

przez Michała Staczkuna, ale to nie

jedyna z niespodzianek na "Aftereal".

Można sobie bowiem wyobrazić solo

elektrycznych skrzypiec w "The Day Of

Burning", ale już na swego rodzaju sensację

zakrawa to, że jego autorem jest…

Zbigniew Wodecki, niezbyt kojarzony

z muzyką rockową i metalową. Nowością

w Exlibris nie są za to kobiece

wokale - udział wokalistki Setheist,

Maksyminy "Maxi" Kuzianik, fajnie

dopełnia brzmienie chórków, wybrzmiewając

w pełni w miniaturze "Before The

Storm". Kolejnym wokalistą udzielającym

się gościnnie na "Aftereal" jest sam

Tom Englund. Podpora Evergrey śpiewa

w "Closer", a utwór ten to także

basowa solówka Piotra Torbicza oraz

dwuminiutowe (sic!) solo Piotra Rutkowskiego

(Corruption). Kolejnym

gitarowym wirtuozem jest Piotr "Dziki"

Chancewicz (Mech) w "King Of The

Pit", ale Daniel Lechamński i Piotr

Sikora też niejednokrotnie udowadniają,

że w kategorii popisów solowych też

potrafią zachwycić, chociażby w "In The

Darkest Hour". (5)

Wojciech Chamryk

Exodus - Blood In Blood Out

2014 Nuclear Blast

Scenariusz zapewne wyglądał w ten sposób.

Gary Holt, widząc jak dobrze

powodzi się Souzie w jego nowym projekcie

o nazwie Hatriot, którego obie

płyty zbierały bardzo pozytywne recenzje,

nie myślał zbyt długo przed ściągnięciem

go z powrotem do Exodus.

Bez skrupułów wywalił Dukesa, który z

Souzą nie ma się co nawet równać. Rob

miał okazję przez prawie dziesięć lat

śpiewać w swym ulubionym zespole, nagrał

z nim także parę albumów i grał

koncerty, więc według chłodnej kalkulacji

Holta nie ma prawa narzekać jako

techniczny, który dostał "awans" na

członka zespołu. W różnych wywiadach

można przeczytać, że Rob nie zagrzał

miejsca w kapeli, gdyż miał inną wizję

ścieżki, którą miał podążać Exodus. Jest

to oczywista bzdura, bo Dukes od samego

początku w zespole miał niewiele

do gadania i zdawał sobie z tego sprawę.

Był nawet autorem raptem pięciu tekstów

do utworów, co jak na trzy albumy

(nie liczę nagranego na nowo "Bonded

By Blood"), pokazuje to jaki wkład miał

Rob w twórczość Exodus. Nie wiem

czym został skuszony Zetro, by znowu

grać w zespole z Holtem, jednak biorąc

pod uwagę, że w wywiadzie, który z nim

przeprowadziliśmy z okazji premiery

drugiego krążka Hatriot, wspominał, że

nie chowa żadnej urazy względem swoich

kolegów z Exodus, wcale nie musiały

być to żadne złote góry. Mając w pamięci

fenomenalny "Tempo of the

Damned" z 2004 roku oraz to, że Steve

nadal ma głos jak żyleta, oczekiwania

względem nowego albumu były naprawdę

wysokie. Sam Nuclear Blast, wytwórnia

pod której skrzydłami znajduje

się Exodus, podsycał je zresztą skutecznie.

Nowy Exodus miał przez to być

prawdziwą bombą. Wyczekiwał niczym

tętniak, czekający na wybuch, niczym

kobieta z dwubiegunówką podczas

okresu. Ten album miał orać jak naćpany

i wyposzczony nosorożec na ecstasy.

Pieczę nad brzmieniem znowu trzymał

Andy Sneap, więc w temacie tego jak

będzie brzmiał nowy album, niespodzianek

raczej miało nie być. A jak wygląda

sprawa "Blood In Blood Out" w

praktyce? Niestety już nie tak różowo.

Fakt faktem, brzmienie jest naprawdę

potężne. Perkusja brzmi cudownie, co o

tyle cieszy, że stanowi ona w sumie jeden

z najlepszych elementów tego albumu.

Gitary są ostre i organiczne, a także

w tym wszystkim da się wychwycić

plumkanie basu. Głos Zetro brzmi wyśmienicie

i wyraźnie bryluje w miksie.

Kondycja samych utworów nie wygląda

już tak dobrze. Wszędzie będziemy

mieli do czynienia ze zwolnieniami.

Momentami ma się aż wrażenie, że są

one wciskane w każdy utwór wręcz na

siłę. Ale po kolei. Biały szum, który

towarzyszy nam na rozpoczęciu albumu

przez półtorej minuty pierwszego utworu

(swoją drogą co za poryty pomysł na

intro?!) skutecznie zniechęci nas do

pogłaśniania głośności. Reszta "Black

13" na szczęście rekompensuje nam trochę

ten fakt, że Exodus sam próbuje obrzydzić

nam słuchanie własnego albumu.

Wiele jest takich utworów i albumów,

które na początku brzmią jakby

były nagrane w kiepskiej jakości, by potem

wejście wszystkich gałek na konsolecie

sprawiło duże wrażenie na słuchaczu,

ale w tym przypadku to chłopaki i

Sneap sporo przesadzili. Na szczęście

później nie uświadczymy takich patentów.

"BTK" rozpoczyna się riffem kojarzącym

się jednoznacznie z "Tempo of

the Damned". Niesie ze sobą bardzo

wydatną sugestię "Shroud of Urine".

Utwór jednak potem zaczyna trochę

przynudzać. W przeciwieństwie do

utworów, które wchodziły w "Tempo of

the Damned", które były nieustanną

rzeźnią riffów i agresywna chłostą, ten

utwór siada i ochładza się wraz z biegiem

trwania. Refren już w ogóle traci

na impecie i zaczyna usypiać swym

groovem, ale to jak pod koniec wchodzą

patenty metalcore'owe to już chyba

drobna przesada. W każdym razie potencjał

głosu Zetro nieźle jest tutaj marnowany.

Ciekawostką jest fakt, że jak

się dobrze wsłuchacie wychwycicie głos

Chucka Billy'ego w tym utworze. Innym

utworem przywodzącym początkowo

na myśl "Tempo of the Damned" jest

"Salt the Wound", w którym solówkę

nagrał stary "wychowanek" Exodusa -

Kirk Hammett, a w niej, no przecież

nie inaczej, sporo jest granego pedału

wah-wah. "Honor Killings" rozpoczyna

swoją jazdę riffem w stylu "Impact Is

Imminent". Naturalnie po szybkich riffach,

zwrotkach i refrenach, tu też następuje

załamanie prędkości rytmu.

Sepulturowe zwolnienie tutaj jednak

bardzo dobrze współgra z resztą utworu.

Następujące po nim drabinki i siarczyste

melodyjne riffy oraz niezwykle

energiczne solówki sprawiają, że ten

utwór należy do jednych z lepszych na

płycie. Drugim takim dobrym utworem

jest numer tytułowy, który brzmi jak

XXI-wieczna interpretacja nieśmiertelnego

"Toxic Waltz". Thrashowy klimat

"Collateral Damage" i właściwie totalna

absencja zwolnień, tak bardzo charakterystycznych

dla reszty utworów z najnowszego

krążka Exodusa, sprawia, że

ten utwór wchodzi naprawdę nieźle.

Perkusyjne połamańce w tym utworze

dudnią niczym epileptyczne tango przy

stroboskopie. "My Last Nerve" jest okej,

lecz potem wpada w sidła hardcorowych

synkop i neothrashowych pułapek. "Body

Harvest" zaczyna się bardzo smaczną

kanonadą ostrych Exodusowych riffów.

Zwrotki i prechorus świetnie wypadają z

agresywnym i zadziornym głosem Zetro.

Utwór jednak kompletnie siada, i to

tak pretensjonalnie jak waleń na plaży,

w neothrashowym, a właściwie wręcz

hardcore'owym refrenie i prostackich

synkopach, następujących po nim. Nawet

świetne solówki obfitujące w wyśmienite

harmonie nie zacierają złego

wrażenia. "Food for the Worms" ma za to

tak zajebisty riff, który nam przypomina,

że jednak mimo wszystko mamy do

czynienia z albumem Exodus. Niestety

narzucone szybkie i agresywne tempo

znowu zostaje brutalnie zahamowane

przez hardcorowe patenty, które sprawiają

wrażenie wtrąconych tam totalnie z

dupy. "Numb" technicznie nie jest niczym

specjalnym, jednak jest to kipiący

thrashem wałek, praktycznie nie zbrukany

hardcore'owymi wpływami jak

większość innych utworów na tym albumie,

dlatego się go całkiem przyjemnie

słucha. Utwory czasem brzmią na niedokończone

i niedopracowane, tak jakby

z braku pomysłu Holt i spółka postanowili

wstawiać najprostsze i najbanalniejsze

pomysły i riffy tam, gdzie trzeba

było trochę dłużej pomyśleć. Prawie

wszystkie utwory są skonstruowane z

grubsza na jednym schemacie: riff na

intro - zwrotka - refren - zwrotka - refren

- hardcorowe zwolnienie - pojedynek

solówek - refren - koniec. Bardzo

często utwory zaczynają się naprawdę

godnie, tylko po to by potem popaść w

poprzerywane core'owe patenty. W

sumie to dość zabawne, że po wywaleniu

Dukesa, który jest dość mocno

zafascynowany sceną core, Exodus

nagrał najbardziej hardcore'owa płytę w

swej historii, co zwłaszcza słychać w

drugiej połowie wydawnictwa. "Blood

In Blood Out" nie da się jednoznacznie

zaorać. Na tym albumie znajduje się

bardzo dużo dobrych momentów. Jednak

wsadzoną im tez dość znaczną

ilość figur, które właściwie nie powinny

znaleźć się na albumie Exodus czy jakimkolwiek

dobrym albumie muzycznym.

Swoją drogą paradoksalnie ostatni

album Hatriot brzmi bardziej Exodusowo

niż najnowsza płyta Exodus.

Ci, którzy na dziesięciolecie "Tempo of

the Damned" spodziewali się godnego

sukcesora tego nowoczesnego dzieła

chyba nieco się zawiedli. (3)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Fates Prophecy - The Cradle Of Life

2014 Arthorium

Doświadczona brazylijska załoga Fates

Prophecy w zreorganizowanym składzie

przypomina o sobie czwartym krążkiem

nagranym po ośmiu latach od

poprzedniego "24th Century". Klasyczny

do bólu heavy-metal, jaki proponują

Brazylijczycy na swoim najnowszym

krążku z pewnością znajdzie

swoich zwolenników. Nie brakuje melodyjnych

refrenów, solówek gitarowych i

wszystkich elementów typowych dla

RECENZJE 115


rycerskiego metalu. I mimo, że nawet

dość przyjemnie się tego słucha, trudno

oprzeć się wrażeniu wtórności, braku

świeżości muzyki zaproponowanej

przez Fates Prophecy. Więcej dynamiki,

czadu słyszałem na niejednej płycie

nagranej przez 60-latków. Trudno zatem

wróżyć zespołowi podbicie tym albumem

Świata, ale jak było powiedziane

na początku, niejeden metalowy ortodoks

zapewne rzewnie pomacha banią

w rytm "The Cradle Of Life". Mnie ta

płyta nie urzekła. (3.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Firewolfe - We Rule The Night

2014 Limb Music

Amerykanie na swoim drugim albumie

serwują kawał świetnej melodyjnej muzyki

w klimacie hard-heavy. Muzyka dla

fanów amerykańskiego, melodyjnego

grania spod znaku Dokken, Riot czy

Ratt. Kawał świetnej roboty na płycie

wykonał wokalista David Fefolt, współpracujący

z takimi muzykami jak David

Ellefson, Roy Z, czy Matt Sorum. Słychać

w jego fajnym, rockowym głosie

spore doświadczenie. Większość numerów

utrzymanych jest w hard-rockowym

klimacie "Luck Of The Draw', "Ready To

Roll", "Long Road Home", czy nieźle bujający

"Who's Gonna Love You". Muzycy

jednak potrafią także złamać schemat

za sprawą mrocznego "The Devil's

Music", zaproponować totalnie przebojowe

granie "Late Last Night', czy

przyładować z konkretną metalową

mocą, jak w "Betrayal Kiss", zaczynającym

się od szaleństw gitarowych i robiącym

wrażenie świetnym refrenem.

Nie gorszy pod tym względem jest także

"Dream Child". Wyciem wilków zaczyna

się natomiast tytułowy "We Rule The

Night", kawał melodyjnej metalowej jazdy.

Do tego ciekawy "A Senator's Gun"

w balladowym klimacie. W swojej klasie

- prawie mistrzostwo świata! (5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

First Aid - Nursed

2014 Iron Shield

Berlińczycy potrzebowali aż siedmiu lat

by po zreformowaniu składu nagrać

swój trzeci album, ale wygląda na to, że

to podładowanie akumulatorów wyszło

First Aid na zdrowie. Zaprezentowali

bowiem na "Nursed" dziesięć szaleńczych,

thrashowych numerów, idealnie

wyważając proporcje pomiędzy brutalną

intensywnością a bardziej

melodyjnymi czy technicznymi partiami.

Dobrze wkomponował się w to

wszystko nowy wokalista Chris Carl,

wykorzystujący zarówno bardziej

ekstremalne, jak i czystsze, choć nie

pozbawione zadziorności, wokale.

Dlatego też brzmi to wszystko bardzo

wiarygodnie zarówno w rozpędzonych

maksymalnie, dwu - trzyminutowych

"Chained To Die", "Hit By Shit" czy

"Grimace Of Lie", rozkręcających się

stopniowo numerach jak "Fill The Void"

oraz tych bardziej urozmaiconych, jak

"Rise Of The Dead" z wpływami tradycyjnego

heavy metalu, porywającymi

solówkami i udziałem gości, wokalistów

Matthiasa Windelschmidta i Torstena

Schmollingera. Powrót z tarczą, bez

dwóch zdań. (4,5)

Freakings - Gladiator

2014 Self-Released

Wojciech Chamryk

Fraza "Thrash metal atack!", wykrzykiwana

po wielokroć przez wokalistę

Jonathana Brutschina w siódmym

utworze z drugiej płyty Szwajcarów to

dobre określenie jej zawartości.

Początek w postaci "Kingdom" oraz "The

Day Will Come" to co prawda jeszcze

bardziej speed metalowe, surowe granie,

ale już od trzeciego, tytułowego

utworu grupa wchodzi na najwyższe

obroty, proponując szaleńczy, bezkompromisowy

thrash. Czasem bardziej

melodyjny, choć nie pozbawiony pewnej

surowości ("Hate In Our Veins"),

niekiedy ciut wolniejszy, z mocarnymi

zwolnieniami ("The Life"), ale przede

wszystkim ostry, wściekły, z histerycznym

wrzaskiem wokalisty ("Atomic

Idiocy", "Why"). Są też nawiązania do

crossover (króciuteńki "Till Death",

"False God"), a produkcja, jak na niezależne

wydawnictwo też jest całkiem

znośna - Carrion panowie popularnością

pewnie nie przebiją, ale moc jest. (4)

Wojciech Chamryk

Frost Commander - Invincible

2014 Self-Released

Polskich zespołów grający tradycyjny,

europejski heavy metal, a zwłaszcza

tych, którym udaje się wydać płytę, mamy

niewiele. Raz, że muzyka inspirowana

Helloween czy Running Wild

niestety lubi płynąć na fali mody i po

fazie zachłyśnięcia się nią przychodzą

lata chude, kiedy słuchanie i tworzenie

jej to sromotny wstyd. Dwa, że wbrew

pozorom jest to gatunek niewdzięczny

do tworzenia, bo łatwo obnaża wszelkie

ewentualne niedociągnięcia muzyków -

wokalista musi umieć śpiewać, a głowa

grupy musi umieć pisać ciekawe linie

melodyczne, bo inaczej zespół przepadnie

w morzu innych płyt tego gatunku.

Trzy, że niewdzięczny do promowania,

bo "europejski power metal" to styl, w

przypadku którego łatwiej niż w przypadku

innych otrzeć się o kicz i tandetę.

Na szczęście istnieją śmiałkowie,

którym te kłody pod nogami niestraszne.

Wśród chojraków znalazła się

młoda stażem i - uśredniając - wiekiem,

kapela z Warszawy, Frost Commander.

Debiut, który wydała własnym

sumptem to sążnista porcja dynamicznego

heavy metalu opartego stylistycznie

na klasycznym Helloween, wczesnych

płytach Blind Guardian czy

Running Wild. I choć da się wychwycić

także naleciałości innych, tradycyjnych

zespołów heavy metalowych, są na

"Invincible" kawałki takie jak "Galactic

Lore", które są tak niemieckie, że aż

dziw, że powstały w XXI wieku i to za

wschodnią, a nie zachodnią granicą

Odry. Zresztą rzeczony numer mógłby

posłużyć za wykładnik stylu Frost

Commander - runningowy riff, linia

wokalna niemalże wydarta Hansiemu

Kürschowi, folkowa wstawka wydarta

jego kamratom z zespołu oraz helloweenowe

solo. I choć guardianową

atmosferę podkręcają także teksty zapożyczone

z literatury fantastycznej,

warto dodać, że na tym się skojarzenia z

ekipą "Ślepego Ciecia" się kończą. Partie

perkusyjne Frost Commander są

bardzo skromne (choć rzecz jasna gdy

Thomen Stauch był w wieku perkusisty

Frost Commander, Adama Polanowskiego,

też nie wygrywał specjalnych

zawijasów), a i wysoki, klarowny wokal

Szymona Dżumaka to inna bajka niż

zadziorne głosy wokalistów kapel, do

których Frost Commander porównuję.

Wracając jednak do tekstów - co ciekawe,

ich autor i szef grupy, Tomasz

Świstak napisał obszerne "liryki", co

wyróżnia je na tle innych grup tej estetyki,

zwłaszcza polskich. Słychać, że

jego koncepcja na zespół jest dojrzała i

słychać też, że płyta brzmiałaby dużo

lepiej, gdyby ekipa z Warszawa miała

więcej środków. Albo, gdyby nagrywała

w Szwecji. Niestety, szwedzkich możliwości

nie mamy, dlatego pomysłowy zamysł

zderzył się ze słabszą realizacją.

Podejrzewam, że zespół naprawdę nie

pogardziłby choćby bardziej przestrzennym

brzmieniem. Płyta wyszła latem

2014 roku, zespół zagrał kilka koncertów,

a teraz jego dalsze losy stanęły pod

znakiem zapytania, ponieważ w styczniu

znów grupę opuściło kilkoro muzyków.

Trzymajmy kciuki, żeby Tomasz

zebrał Frost Commander "do kupy",

bo tkwi w nim potencjał do wykorzystania.

Gross Reality - Overthrow

2014 Divebomb

Strati

Podobno materiał na to wydawnictwo

był pisany przez dwadzieścia pięć lat. I

jak wyglądają efekty? Ten album to nowoczesny

thrash ukuty na kanwie

późniejszego Testamentu i Powermad.

Coś podobnego dostarczyli nam niedawno

włoscy metalowcy z Ultra-Violence.

Gross Reality cechują niezwykle

melodyjne zaśpiewy, które zostawiły daleko

za sobą konwencję thrash meta-lu.

No nie da się tutaj momentami nie myśleć

ciągle o Chucku Billym z Testamentu,

Chrisie Astleyu z Xentrix czy

o aktualnym gardłowym Annihilatora.

Pozostawiając jednak z boku wszelkie

skojarzenia nie da się odmówić wokaliście

Gross Reality dużych umiejętności

wokalnych. Śpiewa czysto i potrafi

utrzymać długo swój mocny zaśpiew na

stałej wysokości. "Overthrow" zostało

przyodziane w nowoczesną produkcję.

Album jest głośny i wypolerowany do

granic możliwości z całym dobrodziejstwem

inwentarza oraz cechami negatywnymi

takiego stanu rzeczy. Irytuje

nieco syntetyczny bas oraz zlewające się

ze sobą gitary. Przy takiej produkcji

należy się liczyć z tym, że gitarowe riffy

będą przypominały jednolitą i mało

selektywną bryłę. Tak też jest na "Overthrow".

Nie mamy tutaj takiej tragedii

jak na płytach Nevermore, jednak typowo

metalowe mięso zostało zastąpione

cyfrowymi kompozytami. Szkoda, bo

słychać, że kompozycje są świetnie dopracowane

i są niezwykle interesujące.

Jednak sposób ich nagrania wydatnie

przeszkadza w odbiorze tej muzyki.

Wokale brzmią zbyt radiowo i alternatywnie.

Produkcja dźwięku jest tak wymuskana,

że aż traci swój pazur i, paradoksalnie,

swą moc. (3)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Guerra Total - Cthulhu Zombies &

Anti-Cosmic Black Goats

2014 Iron Shield

Kolumbijscy pracoholicy i zwolennicy

totalnej ekstremy nie zwalniają tempa.

Guerra Total nie zna jednak takich,

nadużywanych przez wiele innych zespołów,

terminów jak "progres" czy "wejście

na kolejny etap muzycznego rozwoju".

Grają za to od lat bezkompromisowy

black/speed/thrash, czerpiący

zarówno z niemieckiego thrashu lat 80-

tych jak i pierwszej fali skandynawskiego

black metalu przełomu lat 80-

tych i 90-tych. Dokładają do tego teksty

oparte na twórczości H.P. Lovecrafta

("Iä! Iä! Cthulhu Fhtagn!", "R'lyeh's Bizarre

Non-Euclidean Geometry"), uwielbiają

klimaty z horrorów klasy B bądź C

("Black Metal Zombies"), ale potrafią

też puścić oko do słuchacza ("Whisky

Possesed"). Nie unikają przy tym odniesień

do bardziej tradycyjnego heavy,

udowadniając też, że bardziej melodyjne

partie, jak np. w "Manifestum Anti

Mundi" fajnie urozmaicają nawałnicę

dźwięków z blastami na pierwszym

planie, niekiedy zaś inspirują się starym,

dobrym punk rockiem ("Nuklear Black

Goat"). Są też tradycjonalistami o tyle,

że zamiast sięgać po sample czy inną

elektronikę korzystają z thereminu,

dzięki czemu ich utwory niewątpliwie

zyskują na oryginalności. (5)

Halcyon Way - Conquer

2014 Massacre

Wojciech Chamryk

Amerykanie z Halcyon Way swoją muzykę

rozlokowali na pograniczu melodyjnego

power metalu, heavy metalu i

progresywnego metalu. Ich kompozycje

są dość gęste, urozmaicone i bogato zaaranżowane.

Jak już zaznaczyłem muzycznie

opierają się na klasycznych patentach

wyżej wymienionych kierunków

heavy metalu dbając o bezmiar wpadających

w ucho melodii. Dodatkowymi

walorami mają być niskie strojenie gitar,

sięganie po estetykę nowoczesnego metalu

oraz wzbogacanie wokali o drugi

głos, który operuje growlem (rzadko

blackowym skrzekiem, ale jednak). Je-

116

RECENZJE


dnocześnie to co miało być atutem to

przyczyniło się do zguby. Prawdopodobnie

to te nieliczne - ale zawsze - wycieczki

w nowoczesne rejony i wspomaganie

głównego wokalisty spowodowały,

że kompozycje zaczynają zlewać się w

jedno. Zamiast bogactwa muzycznego

zaczynamy spostrzegać, że każdy utwór

poddany jest temu samemu pomysłowi

na aranżacje. Inne pozytywy jak gęste i

urozmaicone struktury utworów zamiast

intrygować zaczynają nużyć i dezorientować

słuchacza. Negatywne emocje

zamyka wokalista Steve Braun, który

mimo ciekawego głosu, w refrenach

przeciąga tak frazy, że powoduje uczucie

ciągłego słuchania tego samego refrenu.

Niewątpliwie Amerykanie mają

potencjał, śmiało poruszają się w swoim

świecie muzycznym oraz mają niemałe

umiejętności (szczególnie para gitarzystów).

Ciągle jednak nie potrafią dopracować

się ciekawej receptury na zainteresowanie

większego grona słuchaczy.

Najprawdopodobniej to im odpowiada.

Nie wątpię aby zespół miał swoich stałych

odbiorców, jakby nie było, "Conquer"

to już trzecie pełne wydawnictwo.

A że to małe grono to inna sprawa. Powątpiewam

aby w przyszłości coś zmieniło

się pod względem muzycznym w

Halcyon Way. Moim zdaniem kapela

skazała się na tych nielicznych fanów,

których ma obecnie. Na koniec krótka

dygresja, ostatnio wielu fanów narzeka,

że ich bohaterowie nie zmieniają się, że

dopadł ich muzyczny zastój. Niech Halcyon

Way będzie poniekąd przestrogą,

że zmiany czy inna oryginalność nie zawsze

przynosi lepsze rezultaty. Ja z pewnością

wolałbym posłuchać ten zespół

w bardziej klasycznej odsłonie. (3)

\m/\m/

Harmony - Theatre Of Redemption

2014 Ulterium

Harmony to zespół parający się graniem

melodyjnego power metalu. Muzycznie

nie jest to jednak ta najprostsza

forma tego gatunku. W kompozycjach

dzieje się sporo, muzycy nie tylko skupiają

się na power metalu ale sięgają

również po patenty znane z progresywnego

metalu, neoklasycznego rocka,

hard rocka, AORu, muzyki klasycznej,

itd. Tempa utworów są przeważnie wolne

i średnie choć trafiają się też i szybkie

momenty ("Crown Me King"). Bardzo

duży nacisk położono na aranżacje,

są one bardzo bogate i ciekawe, w ten

sposób muzycy nie pozwalają na to, aby

posądzać kapelę o muzyczną banalność

czy pretensjonalność. Mocny nacisk

kładziono również na melodyjność,

wręcz obok aranżacji, jest to znak rozpoznawalny

Harmony. Oczywiście

muzycy starają się aby być dalekim od

trywialności. Choć w wypadku tytułowego

utworu ("Theatre Of Redemption")

i ballady "You Are" były momenty,

przy których zastanawiałem się, czy

nie powinęła się im noga. Powyższe

umiejętności nie powinny dziwić, bowiem

zespołowi szefują gitarzysta Markus

Sigfridsson i perkusista Tobias

Enbert, którzy współtworzą również

progresywny Darkwater, gdzie melodie

i aranżacje poddawane są jeszcze większym

emocjom. I tak, nie dość, że każda

kompozycja jest różnorodna, to każdy

utwór różni się od pozostałych podejściem

do budowy, tematami muzycznymi,

melodyjnością i aranżacjami. Niech

za przykład posłużą te najbardziej wpadające

w ucho kawałki. "Inhale" to

prosty, powolnie sączący się song z specyficzną

rytmiką, "Theatre Of Redemption"

ma coś w sobie z fińskiego HIM,

choć aranżacja kieruje go do rejony

ambitnego przeboju, natomiast "You

Are" jak dla mnie przesiąknięte jest

atmosferą ballad Scorpionsów. Dużo

pracy włożono w produkcję. Z pewnością

dołożyli się do tego Henrik Udd i

Fredrik Nordström (Studio Fredman),

którzy miksowali oraz Thomas "Plec"

Johansson, który masterował cały materiał.

Zespół z równą łatwością eksponuje

te mocne i energetyczne momenty

jak te delikatne i subtelne. Jednak gdy

większość współczesnych produkcji stara

się podkręcić gałki wzmacniaczy, to

Harmony o półtonu łagodzi swoją

muzykę. Na pewno w ten sposób wyróżnia

się ta kapela, ale wydaje mi się,

że to nie przysporzy Szwedom sympatyków.

Tym bardziej, że dodanie mocy

nie powinno zmienić przekazu tego

zespołu. Tobias (znakomite partie gitary)

i Markus gwarantują wysoką jakość

warsztatu muzycznego, ale na ten

album dobrali sobie znakomitych muzyków.

Basista Raphael Darfas i klawiszowiec

John Svensson udowadniają to

co dźwięk, choć Svensson nie uniknął

bezbarwnych brzmień, które źle kojarzą

się z melodyjnym power metalem. Całe

szczęście, że to tylko epizody na całości

"Theatre Of Redemption". Lecz największym

sukcesem jest współpraca z Daniel'em

Heiman'em, który na tym albumie

zaśpiewał wyśmienicie. Jego pomysły

i melodie świetnie wpasowały się

w muzykę Harmony. Podkreśla on nimi

główne cech kapeli, melodyjność i

bogactwo muzyczne. Podobnie czyni to

swoją barwą głosu. Daniel śpiewa wysoko

ale robi to bardzo pewnie, że nie

pozostaje nic innego tylko zachwycać

się jego kunsztem. Śpiew Daniela

wspierają chórki - równie kunsztowne -

autorstwa Ulrika Arturéna. "Theatre

Of Redemption" to dobry album, choć

może ciut za łagodny. Ma na prawdę

wiele walorów. Lecz ciągle mi siedzi w

głowie, że podrasowanie mocy przyniosłoby

Harmony lepsze rezultaty. Niemniej

można na to przymknąć oko, tym

bardziej, że albumy tego zespołu nie

ukazują się co roku (4)

\m/\m/

Heart - Heart And Friends-Home For

The Holidays

2014 Frontiers

W grudniu ubiegłego roku Heart powróciło

do swego rodzinnego Seattle na

specjalny koncert bożonarodzeniowy.

Całość zarejestrowano i wydano na

CD/DVD. Program koncertu podzielono

na dwie części. W pierwszej zespół

sióstr Wilson wykonał garść świątecznych

utworów, w tym autorstwa. Joni

Mitchell, Boba Dylana, Harry'ego

Nilssona i Sammy'ego Hagara. Były

wokalista Van Halen zaśpiewał też

gościnnie w "All We Need Is An Island"

i "Santa's Going South". Kolejni goście

którzy zaznaczyli swój udział na "Heart

And Friends…" to: Shawn Colvin,

nieco już zapomniany Richard Marx

oraz Pat Monahan z Train. Generalnie

brzmi to całkiem przyjemnie, chociaż

nie jest to materiał do częstszego słuchania.

Kilka ostatnich utworów to już

dość dynamiczne, rockowe granie: największy

przebój Heart "Barracuda",

"Even It Up", wydłużone do ponad 10

minut legendarne "Stairway To Heaven"

i finałowe wykonanie "Ring Them Bell".

Dziwne to jak dla mnie zestawienie:

piosenki świąteczne i mocniejsze granie,

tak jakby zespół próbował wzmocnić

potencjał komercyjny wydawnictwa

swoją i obcą klasyką, tym bardziej, że

jedna z wokalistek wyraźnie niedomaga

głosowo, co jest szczególnie słyszalne w

coverze Led Zeppelin. (3,5)

Wojciech Chamryk

Hessian - Bacheloros Of Black Arts

2014 Stormspell

Kwartet mieszany Hessian z Portland

(USA) debiutuje rzeczonym albumem,

będącym dowodem fascynacji muzyków

klasycznym hard rockiem z przełomu

lat 60-tych i 70-tych oraz surowym

heavy metalem z końca owej dekady.

Najbardziej słyszalni są rzecz jasna

Black Sabbath, zarówno w tych dłuższych,

monumentalnych utworach jak

"Alchemic Blessing" czy szybszych, raptem

trzyminutowych "Funeral Disco"

czy "Une Charogne EN", ale innych

wpływów też nie brakuje. Od motoryki

wczesnego Manilla Road ("Iron Baby")

do bardziej melodyjnego, ale też surowego

brzmienia znanego chociażby z

debiutu Kanadyjczyków z The Hunt

("Eyebite"), aż do mocarnego, bardziej

współczesnego i posępnego doom metalu

("Homonculator"). Jednak utworem

wizytówką tej płyty jest jak dla mnie

"Cloven Lady", w którym w najpełniejszej

formie udało się zebrać wszystkie

atuty Hessian, a duet wokalistów Salli

Wason i Angusa McFarlanda wypada

najbardziej przekonywująco. (4,5)

Wojciech Chamryk

Ichabod Krane - Day of Reckoning

2014 Pure Steel

Nazwa zespołu zapaliła mi w głowie

pewne światełko. Czyżby miało mieć tu

miejsce jakieś nawiązanie do Sleepy

Hollow? Po krótkim wywiadzie środowiskowym

okazało się, że moje skojarzenia

i przypuszczenia okazały się słuszne,

gdyż ten projekt tworzy dwóch byłych

członków tego kultowego zespołu,

w tym sam Tom Wassman, których

wspiera basista Halloween oraz wokalista

z Wulfhook. Zawartość debiutanckiego

krążka Ichabod Krane to poprawny

i przyjemny amerykański power

metal starej szkoły. Nie ma tu co prawda

miejsca na jakieś niebosiężne spusty

czy pianie z zachwytu pod firmament.

Nie zmienia to faktu, że całego "Day of

Reckoning" się przyjemnie słucha. Niewiele

zostaje jednak w głowie. Głównie

przez to, że wokalista ma bardzo podobną

manierę śpiewania w większości

utworów. Nie skreśla to jednak wartości

tego wydawnictwa, raczej sprawia, że

słucha się go dobrze "jednym ciągiem", a

nie na wyrywki. Nie ma tu słabych momentów,

wszystko jest równie solidne.

Jak na razie projekt Toma Wassmana

zapowiada się bardzo interesująco i

warto śledzić dalsze poczynania tego zespołu.

(4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

In Aevum Agere - Limbus Animae

2014 Pure Steel

Włoscy doom metalowcy podsuwają

swym czekającym na drugi album grupy

fanom kolejną EP-kę. "Limbus Animae"

to cztery utwory, będące dowodem

obecnej, całkiem niezłej formy

Bruno Masulliego i jego trzech kompanów.

Jest więc miarowo, mrocznie,

po-sępnie i złowieszczo, z mocarnym

riffowaniem, oszczędną sekcją i wysokim

głosem. Niekiedy dają o sobie znać

echa dokonań zespołów NWOBHM z

przełomu lat 70-tych i 80-tych ("Awaiting"),

znacznie częściej jednak słychać

echa fascynacji wczesnym Black Sabbath

czy ich najzdolniejszych uczniów

Candlemass ("Damnatio Memoriae").

Ciekawie wypadają też próby łączenia

doom metalu z bardziej akustycznymi

brzmieniami, co dodaje drapieżności

"Anti Inferno/Limbus Animae" ponownie

przypominając czasy wczesnych lat 70-

tych, kiedy to np. Jethro Tull potrafili

łączyć ostre gitarowe partie z takim bardziej

klimatycznym, inspirowanym muzyką

dawną graniem. Takich subtelnych

partii nie brakuje też w finałowym "Solitude",

tak więc fani gatunku powinni

być z "Limbus Animae" zadowoleni.

(4,5)

Ion Vein - Ion Vein

2014 Majesphere

Wojciech Chamryk

Fajnie, że Ion Vein nagrało nowy album.

Nie jest to może taka płyta na

jaką fani starego dobrego progressive

power metalu mieliby ochotę, ale w mia-

RECENZJE 117


rę daje radę. W jej skład weszły nagrane

na nowo kawałki z dwóch poprzednich

EP grupy, ale także zupełnie nowe kompozycje.

Trochę szkoda, że nie jest to

zupełnie nowy materiał, gdyż akurat

utwory z "IV v2.0" trochę zaniżają poziom

wydawnictwa. A już na pewno

umieszczenie "Fools Parade" jako otwieracza

nowego albumu to, delikatnie rzecz

ujmując, drobne nieporozumienie.

Na szczęście potem jest już lepiej. "Anger

Inside" wita nas fajnym, dudniącym

riffem. Utwór pędzi po bezdrożach, zatrzymując

się rzadko, jednak wykorzystując

rzeczone postoje do maksimum.

Dobrze upakowane urozmaicenia sprawiają,

że ta kompozycja wręcz błyszczy.

W "Alone" wita nas subtelna atmosfera

spokoju, w którą bardzo dobrze zostały

wpasowane lekko progresywne motywy.

Sama kompozycja zabiera nas co chwilę

w zupełnie inne rejony, sprawnie manipulując

nastrojowością i klimatem. Obecne

są niestety także utwory, które odbiegają

od reszty swoim poziomem. "Love

/Hate" jawi się jak neometalowa nuta

rodem z jakiegoś bandu małpującego

Trivium czy Dream Theater. Takie sytuacje

się zdarzają na najnowszym albumie

Ion Vein trochę zbyt za często, co

może trochę razić. Jednak przed całkowitym

zatraceniem się w kiepskiej papce

zespół ustrzegł się poprzez świetne

leady, które potrafią pozytywnie zabarwić

nawet najbardziej nieudany utwór z

tej płyty. Nowy Ion Vein nie brzmi tak

jak ostatnie cyfrowe wydawnictwa wydane

pod tym szyldem. "IV v1.0" oraz

"IV v2.0" prezentowały zupełnie inne

podejście do tematu. Na "Ion Vein" zespół

brzmi jak nieślubne dziecko

Queensryche, Vicious Rumors i mniej

irytujących momentów Nevermore.

Produkcja jest nowoczesna, jednak o

dziwo, dobrze się prezentuje na nowych

kompozycjach. Możliwe, że jest to

zasługa prawdziwego geniuszu, zarówno

kompozycyjnego jak i studyjnego, w

wykonaniu zespołu i inżyniera dźwięku.

Gryzie się z tym jednak nachalne lubowanie

się w bieda-motywach rodem z

nowoczesnych nowinek z pogranicza

muzyki alternatywnej i metalowej. Ten

album jest pełen rozbieżności, nie tylko

z powodu wszechobecnej progresji. Po

prostu mamy tutaj obok dość fajnych

kawałków jak "Face the Truth" i "Anger

Inside" umieszczone średniawki. Ta rozbieżność

w poziomie jest bardzo łatwo

zauważalna i trochę niszczy kruchą

strukturę albumu. (3,9)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Iron Command - Play It Loud

2014 Self-Released

Mimo niewątpliwego sentymentu, jakim

darzę kobiety, a już szczególnie kobiety

dzierżące gitarę, tudzież mikrofon

w ręku, nie jestem w stanie napisać zbyt

wielu pozytywnych refleksji, po przesłuchaniu

debiutanckiego albumu pochodzącej

z Medellin w Kolumbii, grupy

Iron Command. Kapela tnie oldschoolowy

speed-heavy metal. Jest w

tym graniu odpowiedni poziom dynamiki,

agresji. Utwory utrzymane na ogół w

szybkich tempach, nie oferują niestety

słuchaczowi żadnych specjalnych doznań.

Muzycy nie serwują zbyt ciekawych

riffów, solówek, o melodyce nie

wspominając. Wszystko przebiega na jednym,

mocno przeciętnym poziomie.

Niestety nawet wokalistka, swym nijakim,

mało urozmaiconym wokalem nie

podnosi poziomu płyty. Mimo surowego

brzmienia, które pasuje do muzy,

trudno przyzwyczaić się do beznadziejnego

soundu perkusji, mocno przypominającego

jedną z płyt słynnego zespołu

na M. Przed zespołem jeszcze sporo

pracy, szczególnie na gruncie kompozytorskim.

(3)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Iron Curtain - Jaguar Spirit

2013 Heavy Forces

Gdybym miał obstawiać kraj pochodzenia

zespołu Iron Curtain, po przesłuchaniu

najnowszego krążka zatytułowanego

"Jaguar Spirit", Hiszpania byłaby

jedną z ostatnich opcji. W ogóle nie mogę

połączyć tego kraju z muzyką graną

przez Iron Curtain. Jakoś to nie pasuje,

a jednak. Muzyka Hiszpanów sięga

gdzieś głęboko w lata 80-te, momentalnie

na myśl przywodząc Motorhead,

głównie za sprawą wokalisty Mike'a Leprosy,

który śpiewa niczym nieślubny

syn Lemmy'ego Kilmistera. Również

muzyka bardzo przypomina legendarnych

Brytyjczyków. Proste riffy gitarowe,

szybkie tempa, brudne brzmienie i

kilmat utworów osadzony gdzieś głęboko

w punk-rocku czy nawet rock'n'rollu.

Muzycy Iron Curtain jednak zdecydowanie

dbają przy tym wszystkim o

melodię i wyraźnie ciążą w stronę

heavy-metalu. Płyta mknie do przodu

jak pociąg Pendolino (wyłączając polskie

egzemplarze) i pod względem kompozycyjnym

trzyma wyrównany, dobry

poziom. Wyróżnić można, rozpoczynający

płytę "Run Hide Fight" z melodyjnym

refrenem i taką samą solówką.

Nie gorszy, pod tym względem jest

"Rangers Attack", który jest kulminacją

przebojowego grania, na tym albumie.

Świetne wrażenie robi też zamykający

album "Cheaper Whiskey Woman", z zabójczą

melodyjną zagrywką, chórkami i

solówką, która po prostu budzi uśmiech

na twarzy. Muszę przyznać, że całkiem

przyjemna to płyta. Nie z gatunku, o

których można rozpisywać się godzinami,

ale z tych, których przyjemnie się

słucha w przeróżnych okolicznościach

przyrody. Szczególnie polecam imprezę

przy piwku albo samochód. (4.8)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Isole - The Calm Hunter

2014 Cyclone Empire

Premiera najnowszej płyty Szwedów

uświadomiła mi, jak spragniony byłem

takich dźwięków! Candlemass naprzemiennie

zawiesza i odwiesza działalność,

ale do studia ma już nie wchodzić,

Solitude Aeturnus milczy od blisko

dziesięciu lat, While Heaven Wept wykroczył

daleko poza granice gatunku

wkrótce po wydaniu debiutu - a wszak

właśnie te zespoły nazwano kiedyś wielką

trójcą epic doom metalu! Szczęśliwie

Isole ciągle jest z nami i regularnie nagrywa

znakomite albumy. Dosyć bezpieczne,

utrzymane w podobnym stylu,

ale na tyle kreatywne i wyraźnie naznaczone

indywidualnym stylem Szwedów,

by nikt nie mógł im zarzucić (auto)plagiatu.

Nie inaczej jest z "The Calm Hunter".

Na płycie Isole jak zwykle nie brakuje

znakomitego czystego śpiewu, fajnych

riffów i doskonałych solówek (w

tej kwestii trzeba odnotować znaczący

postęp - większość partii solowych to istny

miód dla uszu), wszystko to pogrążone

jest w podniosłej i mrocznej zarazem

atmosferze, przyozdobione zaś potężnym

i krystalicznie czystym brzmieniem

(kolejna zmiana na plus w stosunku

do poprzedników). W rezultacie

otrzymujemy być może najlepszy z

dotychczasowych albumów Isole, pozbawiony

jakichkolwiek słabych punktów.

Specjalnie parę razy słuchałem go z

jawnie złą intencją jak sukinsyn, by do

czegoś się obowiązkowo doczepić, lecz

każdy utwór ma w sobie coś absolutnie

urzekającego i nie byłem w stanie wydusić

z siebie ani słowa krytyki! Kurczę,

nawet oprawa graficzna jest znakomita.

Teraz powieje herezją, ale prawdę

mówiąc dzięki takim płytom jak "The

Calm Hunter" nie tęsknię za Solitude

Aeturnus, a trudno ode mnie wycisnąć

większy komplement pod adresem zespołu

epic doom metalowego. Dla koneserów

gatunku to płyta-mus! (6)

John Steel - Freedom

2014 Self-Released

Adam Nowakowski

"Freedom" to debiutancki album tego,

istniejącego już od siedmiu lat, bułgarskiego

zespołu i słuchając go mam bardzo

mieszane uczucia. Słychać bowiem,

że panowie grać potrafią, czasem nawet

udaje im się złożyć kilka ciekawych

pomysłów w dość interesujący utwór,

ale w większości przypadków jest to

sztampowe, nudne i totalnie wtórne granie.

Co gorsza większość tych nieudanych

kompozycji mamy na początku

płyty i można je niestety prezentować

jako podkład muzyczny w celu udowodnienia,

że metal to muzyka z gruntu pozbawiona

jakichkolwiek wartości.

Opener "War" to monotonna parodia

Spinal Tap, utwór tytułowy brzmi jeszcze

słabiej, niczym nagranie demo zespołu

bez powodzenia próbującego grać

tradycyjny heavy, co muzykom z takim

stażem nie powinno się przytrafić. Ciut

lepiej jest w "Change" i "The Crow", ale

to też zestaw najbardziej wyświechtanych

metalowych klisz, które ratuje

tylko głos wokalisty. A jest nim sam

Blaze Bayley (Iron Maiden, Wolfsbane,

solo), który śpiewa gościnnie w

pierwszych siedmiu numerach z tej

płyty. "Freedom" na dobrą sprawę rozpoczyna

się od utworu numer pięć, balladowego

"The Voice Of Sorrow", po

którym następują dynamiczny, przebojowy

"Nightmare" i mroczny "Evil Sky" -

z porywającymi solówkami, ale też

brzmieniem perkusji przypominającym

automat. W dwóch ostatnich numerach:

power balladzie "Angel" i urozmaiconym

"Leviathan Rises" (cover Nephwrack)

śpiewa już były wokalista tej grupy,

Dilian Arnaudov, obdarzony wyższym,

mocarnym głosem, pasującym

według mnie znacznie lepiej do surowych,

archetypowych kompozycji John

Steel. Niestety jako całość "Freedom" to

zbiór przypadkowych utworów nie stanowiących

zwartej całości, co podkreśla

jeszcze udział dwóch wokalistów. Dlatego

jest to raczej tylko ciekawostka dla

fanów Blaze'a. (3)

Wojciech Chamryk

Kat & Roman Kostrzewski - Buk Akustycznie

2014 Mystic

Sytuacja wokół legendy polskiej muzyki

metalowej, zespołu Kat, jest delikatnie

mówiąc dziwna. Mamy bowiem, dwa

składy posługujące się tą zasłużoną nazwą

a tak naprawdę tego "prawdziwego"

Kata, chyba nie ma. Nie czas i miejsce

jednak, na gorzkie żale. Jeden ze wspomnianych

składów, ten zaakceptowany

przez fanów Kat & Roman Kostrzewski,

nagrał akustyczną płytę, zawierającą

mnóstwo wspaniałej muzyki z przeszłości

zespołu. Utwory na płycie "Buk

Akustycznie", zostały zagrane w prostej

formie, z zachowaniem ducha oryginalnych

nagrań. Nie spodziewajcie się zatem,

poszerzonego instrumentarium,

zaproszonych gości czy wywracania

aranżacji do góry nogami, jak na niektórych

projektach akustycznych, innych

wykonawców. Romanowi i załodze wyraźnie

nie o to chodziło. Zasadniczo

najwięcej niespodzianek, czeka słuchaczy

przy utworach, które w pierwotnych

wersjach wybrzmiewały ostro, thrashowo.

Utwory "Śpisz Jak Kamień", "Odi

Profanum Vulgus", czy "Łoże Wspólne

Lecz Przytulne", mimo akustycznej formy,

zachowują energetyczny charakter i

są naprawdę mocnymi punktami płyty.

Zdecydowanie pomaga w tym szorstki,

agresywny wokal Romana Kostrzewskiego,

różniący się nieco, od czasów

dawnych. Kolejnym mocnym punktem

płyty jest "Diabelski Dom 1", gdzie muzycy,

szczególnie gitarzyści, pokazują

się fajnie z innej, niż metalowa strony.

W ogóle, w wersjach akustycznych,

utwory Kata, zaczynają się jawić, nieco

inaczej. Sporo w nich bluesowego klimatu.

Na płycie mamy też sporo utworów,

które w oryginałach, miały charakter

balladowy i tu dużych różnic, nie zauważymy.

Wyjątkiem "Łza Dla Cieniów

Minionych" w wersji mniej poetyckiej, z

ciekawymi wokalizami Romana na

końcu, oraz "Trzeba Zasnąć", tu zmiana

nastąpiła na płaszczyźnie lirycznej.

Zachęcam do zagłębienia się w nowy

tekst i zastanowienia nad tym, co autor

chce nam przekazać. Podsumowując -

dla każdego fana zespołu mus, piękne

wspomnienia i trochę czegoś nowego,

przemyconego przez muzyków w akustyczne

wersje utworów. (4.8)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

118

RECENZJE


Kernunna - The Seim Anew

2013 Self-Released

Celtic folk metal z Brazylii? Ano, można

i tak, tym bardziej, że debiutujący

niniejszą płytą septet poczyna sobie

całkiem zgrabnie. Nie dość, że mają

wszechstronnego, w dodatku grającego

na różnych etnicznych instrumentach,

wokalistę Bruno Maia, chętnie korzystają

też z banjo, fletu, mandoliny czy

skrzypiec, to jeszcze nieźle komponują.

Czasem jest to bardziej mroczne, chociaż

folkowe granie, z partiami instrumentów

klawiszowych niczym z lat 70-

tych (opener "Kernunna"), niekiedy

przybierające formę power folk metalu

(inspirowany dokonaniami Jethro Tull,

rozpędzony "Curupira's Maze") czy

wręcz etnicznej muzyki brazylijskiej

(utwór tytułowy). W podobnym stylu

utrzymany jest również "Pog mo thoin",

z kolei szybki "The Keys To Given!" to

wręcz kandydat na folowy przebój. I

chociaż nie zawsze muzykom udaje się

uniknąć pułapki plagiatu (brzmiący niczym

"Silent Lucidity" Queensryche,

"Snark"), to już inspirowany zarówno

staroangielskim folkiem jak i dokonaniami

Yes czy Styx "Dreamer" czy folkowo-progresywny

"Ricorso", czerpiący zarówno

z ekstremalnego metalu jak i

zwiewności art rocka, mogą się podobać.

(4)

Wojciech Chamryk

King Diamond - Dreams Of Horror

2014 Metal Blade

W oczekiwaniu na kolejne studyjne

dzieło, będącego już w pełni sił po zdrowotnych

perypetiach Króla, Metal Blade

Records uraczyło jego fanów kolejną

kompilacją. "Dreams Of Horror" to 33

utwory na dwóch płytach CD, wybrane

przez samego Kinga Diamonda oraz

gitarzystę Andy'ego La Rocque z albumów

wydanych w latach 1986-2007.

Jednak jak to bywa przy tego typu wydawnictwach

efekty nie są powalające. Z

każdej płyty na ową składankę trafiły

bowiem 1-2 utwory, co dziwi o tyle, że

wczesne LP's Mistrza to właściwie płyty

bez słabych punktów i aż dziwne, że

zabrakło tu miejsca dla większej ilości

reprezentantów "Fatal Portrait", "Abigail",

"Them" czy "Conspiracy", tym

bardziej, że każdy z tych kompilacyjnych

dysków trwa raptem 54-56 minut.

Nie ma też niestety żadnych rarytasów

czy ciekawostek, choćby singlowych

utworów z lat 80-tych. Można też było

się pokusić o dorzucenie zawartości dawno

nie wznawianego MLP "The Dark

Sides", czy pomyśleć o opublikowaniu

czegokolwiek, chociażby w postaci nieznanych

fanom nagrań koncertowych.

Dla maniaków czy kolekcjonerów dokonań

Kinga Diamonda nie ma więc

na tej płycie niczego godnego uwagi,

chyba, że zechcą postawić na półce kolejną,

dość efektownie wydaną płytę.

Mogę jednak polecić "Dreams Of Horror"

tym wszystkim, którym wystarczy

jedno wydawnictwo szalonego Duńczyka

z dość reprezentatywnym wyborem

jego najciekawszych utworów, bądź

początkującym słuchaczom. (4)

Korzus - Legion

2014 AFM

Wojciech Chamryk

Thrashowa krucjata Brazylijczyków

trwa w najlepsze. Panowie zdają się nie

przejmować mijającymi latami, a w

końcu grają już razem, nie licząc oczywistych

w tak długim czasie zmian

składu na niektórych pozycjach, od 31

lat. Może dorobek zespołu nie jest jakiś

bardzo obszerny, ale dziewięć albumów,

w tym kompilacja i dwie koncertówki,

to też niezgorszy wynik, tym bardziej,

że grupa miewała też cztero-pięcio letnie

okresy milczenia. Podobnie było w

ostatnich latach, jednak "Legion" zdecydowanie

wynagradza fanom Korzus owo

dość długie oczekiwanie na kolejną

płytę brazylijskiej legendy. Wypełniające

krążek utwory są bowiem z jednej

strony dojrzałe, dopracowane i wręcz

urozmaicone, jak na poły balladowy

"Die Alone", "Self Hate" czy rozbudowany

do siedmiu i pół minuty, zamykający

album utwór tytułowy. Czasem robi się

też nieco nowocześniej, bo zespół stawia

na wyrazisty groove ("Lifeline") albo

brzmi nieco nowocześniej ("Time Has

Come"). Jednak bez obaw, muzycy nader

chętnie udowadniają też, że najlepiej

czują się w bezkompromisowym,

surowym, totalnie thrashowym łojeniu

na najwyższych obrotach, tak więc każdy

fan old schoolowego thrashu pewnie

nie będzie rozczarowany takimi

dawkami muzycznej agresji jak: "Lamb",

"Vampiro", "Purgatory" czy "Devil's

Head". (4,5)

Kreyson - Návrat Krále

2013 Petards

Wojciech Chamryk

W połowie lat 90-tych kariera Kreyson

uległa pewnemu załamaniu. Krížek

skoncentrował się na popowym Damiens

i karierze solowej, odnowił też

współpracę z Vitacit. Jednak wilka ciągnie

do lasu i koniec końców Kreyson

wrócił do gry. Początkowo tylko w wymiarze

koncertowym, później pojawiły

się dokumentujące to wydawnictwa

koncertowe, następnie składanki, aż w

końcu coś, do czego dojść musiało -

nowy album studyjny, wydany po kilkunastu

latach przerwy. "Návrat Krále"

wstydu grupie nie przynosi. Przerwa

chyba wyszła muzykom na dobre, bowiem

- powróciwszy w nieco zmienionym

składzie - zaproponowali jeszcze

mocniejsze, pełne mocy bezkompromisowe

utwory. Czasem niemal thrashowe

("Archandel Michael"), niekiedy

nawet z perkusyjnymi blastami ("Kde se

toulas"), chociaż muzycy potrafią też w

porywający sposób powrócić do kipiącego

energią metalowego czadu z lat 80-

tych ("Otervi oci") oraz połączyć szybkie,

drapieżne partie z balladowymi

zwolnieniami ("Tva zar"). Może niekoniecznie

wszystko na tej płycie musi się

podobać, bo takie chóralne na, na, na w

"Davej, dej" zalatuje wręcz dancingową

sztampą, ale już akustyczne gitarowe solo

w innej, znacznie ciekawszej balladzie

"Ztracim" to już najwyższa klasa - podobnie

jak właściwie cały album "Návrat

Krále". (5)

Wojciech Chamryk

Lions Of The South - Chronicles Of

Aggression

2014 Self-Released

Trio z Miami debiutuje rzeczonym wydawnictwem

i - zważywszy na dość długi,

bo już sześcioletni staż formacji -

spodziewałem się po nim czegoś lepszego.

A "Chronicles Of Aggression",

mimo tego, że nie jest złą płytą, nie porywa

też niczym szczególnym. Ot, poprawnie

zagrany, nieźle brzmiący metal

i nic ponadto. Czasem jest więc szybko,

klasycznie i melodyjnie ("Reflection"),

niekiedy muzycy nawiązują do świetnych

tradycji rodzimego speed/power

metalu z lat 80-tych ("Chronicles Of

Aggression"), ale generalnie preferują

bardziej thrashowe patenty. Czasem

sprawdzają się one całkiem nieźle (ostry

opener "Vicious Cycle", równie siarczysty

"In Your Hands"), ale zespół

niepotrzebnie porywa się na długie

kompozycje, w których grzęźnie w

schematach i zdecydowanie za bardzo

zapatruje się na to co lata temu stworzyła

np. Metallica. Całość dopełnia

monotonny, jednowymiarowy śpiew

Cristobala Pereza - ponad 40 minut

przy tak ograniczonych środkach wyrazu

to zdecydowanie spore wyzwanie

dla słuchacza. Czyli, jak na razie, bez

zachwytów, ale z pewnymi rokowaniami

na przyszłość, bo to przecież w

końcu debiut. (3,5)

Lonewolf - Cult of Steel

2014 Lonewolf

Wojciech Chamryk

Tak naprawdę, wszyscy wtajemniczeni

wiedzą, czego spodziewać się po płycie

francuskiego Lonewolf. Ci, którzy nie

wiedzą, niechaj spojrzą na okładkę

najnowszej płyty zatytułowanej "Cult

Of Steel". Wszystko powinno być jasne.

Spodziewać się możemy solidnej porcji

tzw. true-metalu, mocno osadzonego w

latach 80-tych, zorientowaną na fanów

takich zespołów, jak Running Wild czy

Grave Digger. Trzeba przyznać, że

Francuzi budzą respekt częstotliwością

wydawania płyt studyjnych i zasadne

wydaje się pytanie, czy w parze z ilością,

idzie też, jakość? Przyznaję szczerze, że

nie potrafię udzielić satysfakcjonującej

mnie odpowiedzi. O ile, Lonewolf gra

na najnowszej płycie swoje, jest w tym

wszystkim energia, poziom jest utrzymany,

o tyle, mam wrażenie, że jest to

poziom, co najwyżej średni i za dużo w

tym wszystkim powielania chwalebnych

wzorców (Running Wild, Grave Digger),

a za mało czynnika, który wyróżniałby

kapele, spośród innych. Brak mi

na najnowszej płycie Francuzów odrobiny

polotu, błysku kompozycyjnego.

Natomiast za dużo słyszę wtórności,

czasem nawet muzyka sprawia wrażenie

siermiężnej. Z pewnością młodzi fani

metalu, znajdą tu sporo okazji do

żywiołowego machania banią, lecz czy

coś w tej bani pozostanie na dłużej?

Wątpię. Pewnie, jako fan Running

Wild i ja znajdę na "Cult of Steel", coś

ciekawego, choćby utwory utrzymane w

wolniejszych tempach i nieco bardziej

rozbudowane, jak "Werewolf Rebellion",

czy "Mysterium Fidei", gdzie słyszymy

ciekawe sola gitarowe lub dźwięki akustyczne.

Wyróżnia się też "Funeral Pyre",

cos w rodzaju hymnu metalowego, z

fajną melodią. Chciałbym napisać

więcej pozytywów o płycie zespołu, który

gra już sporo lat, ale wybaczcie, nie

potrafię. Jeśli gra się już muzykę, tak

wyraźnie inspirowaną jakimś zespołem,

to trzeba to wrażenie zniwelować mocnymi

kompozycjami. Na tej płycie, takich

nie odnotowałem. (3.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

LostPray - That's Why

2014 Self-Released

"That's Why" to kolejny przykład płyty,

która tak na dobrą sprawę nie powinna

się ukazać. Mamy tu osiem utworów.

Większość z nich rozpoczyna się schematycznym,

balladowym wstępem, po

którym następuje wręcz erupcja kopiowania,

klonowania i powielania metalowych

klisz. Owszem, tych dwóch Ukraińców

i dwóch Turków dysponuje niezłym

warsztatem, są tu, jak mawiano

kiedyś w odniesieniu do filmów, tzw.

"momenty", ale to zdecydowanie za mało,

kiedy aż sześć utworów trwa ponad

pięć minut. O tym, że rozwlekanie ponad

miarę nudnych, pseudo progresywnych

kompozycji nie popłaca przekonują

krótsze, bardziej zwarte "Alienation"

i "Memoir"; reszta, z jednym wyjątkiem

to flaki z olejem. Co gorsza wokaliście

wydaje się, że jest Jamesem

Hetfieldem, a refreny kojarzące się z

pseudo przebojowością współczesnego

"rocka" typu Nickelback ("The Blessed

One") czy jakieś alternatywne granie

("Zero To Hero") są gwoździem do

trumny LostPray. Ów jeden jedyny

chlubny wyjątek to zamykający płytę,

trwający 6:31 "Speakers Of Evil". Nie

mogę się nadziwić, dlaczego zespół nie

poszedł w tym kierunku, bo to świetny,

urozmaicony, dopracowany w każdym

calu numer. Szybki, dynamiczny, skrzą-

RECENZJE 119


cy się solówkami - jest tu dramaturgia,

power, są emocje. Ale by się o tym przekonać

trzeba się przedrzeć przez siedem

wcześniejszych utworów, z których większość

jest po prostu asłuchalna. Dlatego

za całość: (2,5)

Mad Parish - Procession

2014 Self-Released

Wojciech Chamryk

Biorąc pod uwagę ilość młodych kanadyjskich

zespołów metalowych oraz jakość

granej przez nich muzyki, trzeba

przyznać, że tamtejsza scena robi wrażenie.

Kolejnym godnym uwagi zespołem

z tego kręgu jest Mad Parish. Miło

się robi na sercu, gdy debiutancki album

kapeli oprócz świeżości, werwy, dynamiki,

mnóstwa ciekawych pomysłów,

zachwyca także przebojowością i poziomem

kompozycji, którego nie powstydziliby

się bardziej doświadczeni koledzy

po fachu. Posłuchajcie tylko takich

numerów jak "Doppleganger", "Without

Chains", czy "Red Darren". Refreny

wprost do nucenia przy goleniu, tudzież

innych czynnościach domowych, naprawdę

świetne rockowe przeboje. Niepozbawione

jednak metalowego sznytu.

Chłopaki lubią też pokombinować, jak

choćby w kończącym płytę, rozbudowanym

"Dawn Of The Unforgiven" z

bujającym rytmem, chóralnymi zaśpiewami

i świetnym przyśpieszeniem w

środkowej części utworu. Do tego jeszcze

kapitalna, akustyczna wstawka.

Kolejnym mocnym punktem płyty jest

"To Build a Fire", z miażdżącym refrenem,

ciekawymi solówkami i nastrojowym,

klimatycznym zwolnieniem. Brawo!

Trzeba zwrócić uwagę, na świetnie

osadzony w muzyce wokal. Nie brakuje

także zaopatrzonych w ciekawe riffy gitarowe,

krótkich rockowych strzałów

jak otwierający płytę "Darkness Befalls

This Cursed Land", czy "Stitch In Crime".

Klasyczny hard/heavy. Pomysłowo

i przebojowo! Kanada rządzi! (5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Megasonic - Intense

2014 Mausoleum

Mimo tego, że mamy do czynienia z debiutancką

płytą, w przypadku belgijskiego

Megasonic, na pierwszy rzut

ucha wiadomo, że w składzie są doświadczeni

muzycy ze sporymi umiejętnościami.

Muzyka Belgów lawiruje gdzieś

między hard-rockiem a heavy-metalem,

co najważniejsze wszystko to, zagrane

jest pomysłowo i brzmi bardzo na czasie.

Czyli klasyczny gatunek, podany w

nowoczesnym stylu. Zaczyna się bardzo

interesująco, "Sonic Tension", to instrumentalne,

epickie intro, gęsto zdobione

orkiestracjami, ale także ciętym riffem

gitarowym. Po czym atakuje nas solidna

porcja klasycznego hard-rocka, w postaci

utworu "Bombs Away", zaśpiewanego

w fajny, luźny sposób. Zaskoczeniem

jest wstęp do kolejnego w zestawie

"Demon's Lust", gdzie słyszymy dość

ponury, męski chór, wyśpiewujący świetny

melodyjny motyw. W tym utworze,

jednym z lepszych na albumie, zespół

za sprawą mocnego riffu, zahacza o

heavy - metalowe rejony. Warto zwrócić

uwagę na kapitalny, melodyjny refren

ze świetnie pokombinowaną warstwą

wokalną. Dbałość o urozmaicenie partii

wokalnych, z pewnością jest jedną z

cech wyróżniających ten album. Podobne

emocje i środki wyrazu niesie ze sobą

"Future Shock", urozmaicony dodatkowo

świetną, ostrą partią środkową,

jakby w duchu thrash-speed metalu. Kolejnym

wyróżnikiem tego utworu, ale

także i całej płyty, są naprawdę ciekawe

solówki gitarowe. Metalowym impetem

atakuje także "Raging Heart", wzbogacony

znów o świetne chórki. Dla odmiany

stronę hard-rockową albumu prezentują

takie numery jak "Crash and Burn",

z mocnym refrenem i motywem klawiszowym,

przewijającym się gdzieś w tle,

"Witches Brew" z klasycznym riffem, czy

w końcu najmocniejszy na płycie "Eyes

of the Storm", po prostu cudeńko!!!

Żeby nie było tak słodko, łyżka dziegciu

- ballady. Są dwie. Jedna nawet niezła

"Man in the Moon" i druga całkiem

słaba "Love Lost Love". Mam wrażenie,

że nie jest to najlepsza formuła, dla tej

kapeli. Płytę kończą natomiast niespodzianki,

odrobina rock'n'rolla w postaci

utworu "Down to Mexico", oraz cover

zespołu ABBA, "Does Your Mother

Know". Obie, całkiem przyjemne. Zatem,

z czystym sumieniem, mogę polecić

recenzowaną płytę, wszystkim tym,

którzy nie mają ochoty zatracić się w

oldschoolowych dźwiękach, ale klasykę

lubią. (4.9)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Metal Machine - Free Nation

2014 Dream

Już po wysłuchaniu pierwszych dźwięków,

nowej formacji znanego m.in. z

Exorcism, urodzonego w Serbii wokalisty

Csaby Zvekana, skojarzenia wędrują

w jedyną możliwą stronę. Judas

Priest. Wokalista Metal Machine swoją

niesamowitą skalą, nie tylko dorównuje

metalowemu Bogu. W niektórych

utworach jak np. "Morning Star", jego

ekwilibrystyka wokalna pozostawia

Halforda daleko z tyłu. Co do muzyki,

mamy do czynienia z klasycznym metalem

podanym w agresywnym, nowoczesnym

wydaniu. Bardziej to przypomina

pamiętny Fight, który Halford założył

po odejściu z Judas. Szczególnie numery

jak "Nailed To The Cross", czy

"Detox", gdzie prócz mocnych riffów

gitarowych, podwójnej stopy, słyszymy

także skandowane chórki skontrastowane

z wysokim wokalem. Ciekawie wypadają

także ballada "Black Sun", która

nie tylko tytułem nawiązuje do twórczości

Primal Fear, oraz tytułowy "Free

Nation", z klasycznym metalowym riffem

i przebojowym melodyjnym refrenem.

A więc dobry, nowocześnie podany,

klasyczny heavy-metal z fantastycznym

wokalem. Z pewnością znajdą się malkontenci,

którzy sklasyfikują tą płytę,

jako kolejny "Tribute to Judas Priest".

Ja wolę na to spojrzeć z innej strony,

cieszmy się z tej płyty, Judasi już takiej

nie nagrają… (4.8)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Mezzopalo - Underskin Stories

2014 Self-Released

Włosi fajnie łączą na tej płycie tradycyjne

hard'n'heavy przełomu lat 70-tych

i 80-tych z bardziej rock'n'rollowym i

hard rockowym podejściem. Efekt to interesująca,

momentami wręcz porywająca

muzyka. Czasem uroczo staroświecka

i arachaiczna, jak w trzyminutowym

openerze "Enough Of You",

niekiedy nawet mająca coś z dynamicznego

rocka tamtych lat ("Honolulu").

Są też mocne, typowo riffowe numery z

wyeksponowanym basem, dudniącą

perkusją i drapieżnym śpiewem ("No

Reaction", "Shady And Shiny"), ale

Mezzopalo jednak najlepiej czyje się

chyba w takim bardziej amerykańskim

graniu. Czerpiącym z bluesa czy southern

rocka ("Ain't Up For TV"), ale częściej

z dokonań Guns N' Roses oraz stylu

Axla Rose'a, co słychać nie tylko w

tym utworze, ale też w szaleńczym "Skeletons",

"Sea Of Fools" czy "Another Sip

Of Hell" - Cristian Marcolla udowadnia

tu niejednokrotnie, że ma kawał głosu

o szerokiej skali. Ciekawostką jest zaś

balladowy "Conversation" z psychodeliczną

wstawką i przebojowym, lżej brzmiącym

refrenem, który odbieram jako

próbę urozmaicenia i tak ciekawej płyty.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Mindwars - The Enemy Within

2014 Punishment 18

Mindwars jest świeżym włosko-amerykańskim

trzyosobowym projektem, w

któ-rym udziela się Mike Alvord z

Holy Terror. Już sam ten fakt, że osoba

odpowiedzialna za nieokrzesane riffy z

"Terror and Submission" i, no właśnie,

"Mind Wars", atakuje znowu, jest godny

bliższemu przyjrzeniu się. Sam album,

zatytułowany "The Enemy Within",

jest umiejętnie przygotowanym thrash

metalowym sztychem. Wybrzmiewa na

nim dobrze nagrany i przede wszystkim

dobrze zagrany thrash metal rodem z

końcówki lat osiemdziesiątych. Nie ma

tutaj prostoty, lecz znajdziemy bardzo

dużo interesujących i ciekawych elementów,

które były obecne w muzyce w

okresie poprzedzającym schyłek złotej

ery thrashu. Całokształt jest dziełem jak

najbardziej przyzwoitym i niezmąconym

nowoczesnymi naleciałościami.

Zdarzą się, co prawda, co jakiś czas fragmenty,

które mogą nie podejść, jednak

spokojnie można to zakwalifikować

jako zdrową chęć eksperymentowania i

poszerzenia swej wizji artystycznej, a

nie usilne i nieumiejętne łączenie prawilnych

thrashowych patentów z cudacznymi

wstawkami. Prawdę powiedziawszy,

spokojnie można było też wyrzucić

z tego albumu trzy czy cztery utwory,

które odstają mniej lub bardziej znaczniej

swym poziomem od reszty, gdyż

niewiele im zabrakło do tego, by zakwalifikować

je jako zapełniacze. Gdyby

nie to, "The Enemy Within" otrzymałby

jeszcze wyższą ocenę. Mankamentem

są także wokale. Barwa głosu Alvorda,

który wziął na siebie obowiązki

wokalisty, nie jest zbyt dobrze pasująca

do muzyki Mindwars. Jest to właściwie

jedyna rysa na tym albumie. Sam sposób

nagrywania wokalu trochę przypomina

ostatnie dokonania Sepultury -

wokal jest trochę zniekształcony i słychać,

że ktoś bawił się efektem typu distortion

przy jego obróbce. Mike Alvord

nie był obecny na scenie metalowej praktycznie

od czasu rozpadu Holy Terror

w 1989 roku. Mimo to wrócił w dość

spektakularnym stylu, przynosząc ze sobą

prawdziwy i klimatyczny thrash metal.

Można? Można! Ciekawe, że niektórzy

muzycy "dojrzewają" albo "rozwijają"

swoje brzmienie i podejście do

komponowania, co zwykle oznacza to,

że zaczynają nagrywać ciężkostrawne

mamałygi lub neothrashowe kicz-hity.

Tutaj tego uniknięto. "The Enemy Within"

brzmi potężnie, a jednocześnie ulicznie

i brudno. Gęste instrumenty i

umiejętne aranżacje kompozycyjne

sprawiają, że debiutancki krążek Mindwars,

wydany przez Punishment 18,

jest uczciwym, wyróżniającym się i zacnym

albumem muzycznym. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Młot Na Czarownice - Popioły wiar

2015 Self-Released

Młot Na Czarownice to młody, bo istniejący

raptem od dwóch lat, ale już

całkiem nieźle grający zespół z Pionek.

Potwierdza to wersja demo debiutanckiego

albumu grupy, zarejestrowanego

między majem 2013 a lipcem bieżącego

roku. Młot Na Czarownice zdecydowanie

hołduje starej szkole tradycyjnego

heavy metalu, zakorzenionej w dokonaniach

Judas Priest, Iron Maiden, Dio

czy Manowar ale też z licznymi odniesieniami

do naszych rodzimych legend,

jak Kat czy Turbo, w obu przypadkach

jeszcze sprzed etapu fascynacji thrashem.

Jest więc odpowiednio szybko,

surowo i ciężko, z odpowiednią dozą

mroku, ale akurat to, przy nazwie grupy

inspirowanej podręcznikiem dla inkwizytorów

"Malleus Maleficarum", dziwić

nie powinno (opener "Napój głupców",

"Popioły wiar"). Równie wiarygodnie

grupa prezentuje się w dłuższych, bardziej

urozmaiconych kompozycjach, jak

niesiony partią basu, łączący dynamiczne

przyspieszenia z balladowymi

wstawkami "Horyzonty niespełnienia"

czy równie efektowny "Przedwiosenny

świt". Dodajcie do tego multum gitarowych

solówek, moc riffów, dynamiczne

bębny i kompetentnego wokalistę, z równie

dobrą górą jak i niższymi, bardziej

drapieżnymi rejestrami i macie pełny

przegląd sytuacji. Tak więc szanownych

120

RECENZJE


P.T. szefów firm fonograficznych czy innych

łowców talentów informuję niniejszym,

że zespół jest do wzięcia, zaś fanów

takich dźwięków zachęcam do wybrania

się na jego koncert bądź przynajmniej

kontrolnego odsłuchu w sieci. (5)

Wojciech Chamryk

Mortalicum - Tears from the Grave

2014 Metal On Metal

Pomimo faktu, że jestem wielkim fanem

doom metalu szczególnie jego tradycyjnej

lub epickiej odmiany to jednak do

trzeciej płyty Szwedów z Mortalicum

podchodziłem z ostrożnością. Pamiętam,

że ich debiut "Progress of Doom"

był niezłym materiałem, ale jednak nie

wzbudził we mnie żadnych uczuć wyższych.

Dwójki "The Endtime Prophecy"

nie słyszałem wcale, więc nie do

końca byłem pewien czego mogę się po

"Tears from the Grave" spodziewać. I

tak naprawdę zmian stylistycznych w

porównaniu z debiutem to zbyt wielu tu

nie uświadczymy. Dalej jest to bardzo

mocno inspirowany wczesnymi latami

70-tymi heavy/doom, w którym czuć

ducha Sabbathów. Jednak na "Tears..."

większy nacisk położony został na ciężar

i wolne tempa, a zmniejszono ilość

hard rockowych motywów. Chwilami

brzmi to jak pozbawiony wojowniczości

i heavy metalowego patosu Grand Magus.

Tak naprawdę tylko dwa utwory są

szybsze (jednocześnie najkrótsze), czyli

pierwszy "The Endless Sacrifice" oraz

"Spirits of the Dead". Jednak prawdziwą

esencją tego krążka są te wolniejsze

doomowe hymny. "I am Sin" to po prostu

zajebisty numer z pięknymi melodiami,

"I Dream of Dying" ma fajny drajw i

taki leciutko bluesowy feeling. "The

Passage" wręcz urywa dupę, szczególnie

w szybszych partiach, a doskonały refren

przywodzi na myśl solowego

Dickinsona. Natomiast ostatni "The

Winding Stair" jest po prostu przepiękny

i posiada taki trochę bajkowy klimat.

Doskonałe zwieńczenie płyty. Posłuchajcie

tych riffów, jakżeż one bujają.

Do tego długie, czasem kojarzące się ze

starym psychodelicznym rockiem, bardzo

emocjonalne sola. Sekcja rytmiczna

gra klasycznie rockowo z bardzo wyraźnym

i melodyjnie grającym basem.

Nad wszystkim góruje głos wokalisty.

Henrik Högl grający również na gitarze

nie posiada jakiegoś super mocnego gardła

ani genialnej techniki, jednak śpiewa

z dużym uczuciem i brzmi bardzo

autentycznie. Po prostu idealnie pasuje

do tych dźwięków. "Tears from the

Grave" brzmi niezwykle ciepło i naturalnie

dzięki czemu naprawdę sprawia

wrażenie jakby był nagrany cztery dekady

temu. Wspaniale się to łączy z

melancholijną, lekko oniryczną atmosferą

tej muzyki. Moja kobieta stwierdziła,

że ta muzyka przypomina jej

cmentarz latem i muszę stwierdzić, że

pomimo ewidentnej "jesienności" tych

dźwięków jest to bardzo dobre określenie.

Pomimo ciężaru i w większości wolnych

temp oraz tego, że płyta trwa ponad

godzinę to słucha się jej bardzo

lekko. Nawet przesłuchanie jej kilka

razy pod rząd nie męczy. Mortalicum

na swoim trzecim krążku pokazali się z

jak najlepszej strony i przygotowali godzinną

porcję wyśmienitej i przede

wszystkim szczerej muzyki. (5)

Maciej Osipiak

Mortician - Shout For Heavy Metal

2014 Pure Underground

Są powroty i powroty. Austriacki Mortician

nie zrobił jakiejś oszałamiającej

kariery w latach 80-tych, tak więc

można obstawiać bez większego ryzyka,

że muzycy wrócili do gry kilka lat temu

z pobudek innych niż merkantylne. Potwierdzają

to debiutancki album sprzed

trzech lat i najnowszy "Shout For Heavy

Metal". Mocarny, hymniczny numer

tytułowy na początek, po nim rozpędzony

"Eagle Spy" z fajnym riffowaniem i

klangiem basu, a jako trzeci bardziej

rozbudowany "Promised Land" to jakby

wstęp do tej płyty. Po nich Austriacy

uderzają rozpędzonym, inspirowanym

Dio - ten riff, motoryka! - "Rock Power",

dorzucają mroczny, ale przebojowy "The

Devil You Know" i utrzymany w podobnym

stylu "Black Eyes". Trzy ostatnie

utwory to mocny, oparty na wyrazistej

sekcji "Inner Self", ballada "Hate" -

początkowo dość delikatna, ale rozwijająca

się stopniowo w monstrum w stylu

Black Sabbath i finałowy, nawiązujący

do Accept "Wrong Way". Mocna rzecz,

nie tylko dla fanów lat 80-tych. (5)

Wojciech Chamryk

Mr. Big - …The Stories We Could

Tell

2014 Frontiers

Eric Martin, Billy Sheehan, Paul Gilbert

i Pat Torpey zaczęli swą wspólną

działalność od naprawdę wysokiego C,

jednak zważywszy na ich przeszłość,

kontrakt z fonograficznym gigantem

Atlantic oraz generalnie przychylny dla

melodyjnego hard rocka schyłek lat 80-

tych, inaczej być nie mogło. Już debiutancki

"Mr. Big" z 1989r. zebrał bardzo

dobre recenzje, a dwa kolejne longplaye,

"Lean Into It" oraz "Bump Ahead" radziły

sobie jeszcze lepiej, przede wszystkim

dzięki przebojowej balladzie "To

Be With You" oraz przeróbce hitu Cata

Stevensa "Wild World". Później bywało

już gorzej, zmienił się skład, aż grupa

rozpadła się w 2002 roku. Panowie wrócili

jednak do gry pięć lat temu i znowu

nagrywają. "…The Stories We Could

Tell" jest ich ósmym albumem i chociaż

hitu na miarę w/w na nim nie uświadczymy,

to rzecz jest godna uwagi. Panowie

wciąż bowiem nie zapomnieli jak się

komponuje chwytliwe, melodyjne, przebojowe,

ale i ostre, zdecydowanie hard

rockowe numery. Dla zwolenników ckliwych,

sentymentalnych ballad są tu aż

trzy kąski: "The Man Who Has Everything",

"East/West" oraz "Just Let Your

Heart Decide". Coś mocniejszego też się

znajdzie: zadziorny opener "Gotta Love

The Ride", równie ostry kolejny "I Forget

To Breathe", miarowy "The Monster In

Me" z basowymi pochodami czy zakorzeniony

w amerykańskim hard rocku

lat 70-tych (kłania się Aerosmith) "Cinderella

Smile". Fajnie brzmi też skoczny,

bardziej rock'n'rollowy "The Light Of

Day". I mimo tego, że nie brakuje na tej

płycie również kilku wypełniaczy, jak

dość nijakie "It's Always About That

Girl" czy "What If We Were New?", to

jednak trzyma poziom i jest dowodem

na to, że Mr. Big jeszcze daleko do miana

wypalonych i odcinających kupony

od chwalebnej przeszłości weteranów.

(4)

Wojciech Chamryk

Night Demon - Curse of the Damned

2015 SPV

Chętnie napisałabym, że "Curse of the

Damned" to jeden z najlepszych krążków

z tradycyjnym heavy metalem

2014 roku, gdyby nie to, że premierę

wydania płyty wyznaczono na styczeń

2015. A co pokaże rok 2015 - dopiero

zobaczymy. Jestem jednak pewna, że

debiut Night Demon będzie w czołówce

tego rodzaju wydawnictw. Ten istniejący

od ledwie pięciu lat zespół, prezentuje

doskonały i przemyślany heavy metal

rodem z lat osiemdziesiątych. Kalifornijczycy

wyciągnęli wszystko co najlepsze

z klasycznego heavy metalu. Tym

sposobem na "Curse of the Damned"

pojawiają się zarówno "galopady" w stylu

NWoBHM jak i klimatyczne, obracające

się w średnim tempie kawałki

rodem z amerykańskich płyt sprzed 30

lat. Płytę reprezentują jednocześnie ostre

riffowe tarki jak i zwolnienia wypełniane

cichym klangiem basu. Niektóre

kawałki sięgają wprost do rock'n'rolla,

inne są bardziej masywne i przy dobrym

wietrze mogłyby wpisać się w tradycję

dawnego epic metalu. Wszystkie klocki

tej oldskulowej układanki doskonale

spaja czysty głos Jarvisa Leatherby'

ego. Choć jego wokal z pewnością nie

należy do najlepszych na świecie, wspaniale

nawiązuje do klasyków w stylu

Ricka Cunninghama z Warlord czy

Tima Lachmana z Gargoyle. Mimo

prostoty linii jakie wyśpiewuje, potrafi

wykreować kapitalny nastrój. Z tymi

pozytywami koresponduje świetna produkcja

i brzmienie płyty - sprawia ona

wrażenie analogowej, a zarazem zrobionej

nowocześnie, świadomie pozbawionej

sztucznego brudu czy schowania

niektórych partii. Mimo samych superlatyw,

jakie wymieniam pisząc o tym

krążku, trudno powiedzieć o tym albumie,

że jest wybitny. Warto zaznaczyć,

że jest on niezwykle prosty, a zawarte

na nim utwory są wręcz banalne. Cała

sztuka polega jednak na tym, żeby nagrać

płytę prostą i bezpretensjonalną,

która przy tym będzie po prostu dobra,

a jej słuchanie będzie sprawiało wielką

przyjemność. Night Demon właśnie

udowodnił, że potrafi wykonać tę sztukę.

(5)

Strati

Nightingale - Retribution

2014 InsideOut Music

Założyciel kilku zespołów rockowych.

Szef artystyczny. Producent. Zdolna

bestia muzycznie. Multiinstrumentalista

- gitara, bas, perkusja, instrumenty

klawiszowe. Wokalista. Sprzedawca w

sklepie z instrumentami muzycznymi.

W marcu 2015 skończy 42 lata. Pochodzi

ze Szwecji. Nienawidzi bezczynności.

Pytanie za zero punktów: O kim

mowa? Dan Swanö, niespokojny duch

szwedzkiego rocka. Facet z tyloma talentami,

że gdyby musiał, zagrałby też

na festynie ludowym polkę bądź krakowiaka.

Ma gdzieś sztuczne podziały

między gatunkami muzycznymi. Priorytet,

tworzenie dobrej muzyki, starannie

przygotowanej. Wróg niechlujstwa i

bylejakości. W necie można znaleźć o

nim multum informacji, choć na pewno

nie na pierwszych stronach, ponieważ

artysta jak ognia unika celebryckiego

życia, skromnie doskonali swój warsztat

muzyczny i spełnia swoje marzenia realizując

różnorodne projekty w swoim

studio. Nightingale to też efekt potrzeby

chwili. Jak powszechnie wiadomo

Dan Swanö to raczej ekspert kojarzony

z odmianami ciężkiego rocka, przede

wszystkim death metalem i jego znaną

od 25 lat kapelą Edge Of Sanity. Pomimo

groźnie wyglądającej nazwy

"death metal" młodszy z braci Swanö

(Dag jest prawie 10 lat starszy od Dana)

biorąc na siebie odpowiedzialność za

charakter repertuaru macierzystej kapeli

nigdy nie zrezygnował z jednego z ważniejszych

punktów repertuaru, z założenia,

że nawet najbardziej brutalnie i

agresywnie brzmiąca muzyka rockowa

powinna wyróżniać się zawsze jedną

cechą, mianowicie powinna posiadać

rozpoznawalną linię melodyczną. Ten

wyznacznik Dan Swanö uznał jako jeden

ze swoich indywidualnych priorytetów,

także angażując się w działalność

innych składów rockowych, gdzie był

często zapraszany, by wymienić tylko

kilka z brzegu: Pan.Thy.Monium.,

Brjen Dedd, Unicorn, Router Nine,

jako perkusista w Katatoni i Bloodbath,

jako wokalista w Therion na

przełomowym dla popularności zespołu,

znakomitym albumie "Theli". Po

wydaniu kilku albumów, demo i EP-ek z

Edge Of Sanity Dan poczuł się znużony

powtarzalną konwencją, opuściła

go trochę wena twórcza, więc wybrał

wariant pracy dla przyjemności we

własnym studio. W tym właśnie okresie

"podszlifował" swoje umiejętności gry na

innych instrumentach niż gitara, wpadł

na pomysł zbudowania solowego projektu,

któremu nadał nazwę Nightingale.

Nie będę przynudzał pisząc o rotacji

personalnej w składzie, zaznaczę

tylko, że Dan postanowił zmienić dosyć

znacznie profil twórczości, odejść od

ciężkiego metalu i skomponować rockowe

piosenki, niezbyt skomplikowane, z

rockowym sznytem i zwracającą uwagę

melodyjnością. Takie zadania postawił

przed rockowym projektem Nightingale,

który w planach miał być rodzajem

odskoczni od aktywności podstawowej,

grupą-efemerydą, którą jeszcze

przed narodzinami, a po wydaniu

pełnowymiarowego albumu, miał zamiar

pogrzebać na rockowym szrocie. Ale

RECENZJE 121


jak życie wielokrotnie pokazało, takie

artystyczne "prowizorki" mocno trzymają

się na nogach i trwają w najlepsze

przez lata całe. Tak zdarzyło się z

Nightingale, który w przyszłym, 2015

roku obchodził będzie 20 urodziny, a w

dyskografii posiada osiem pozycji fonograficznych,

rzecz, której nie da się zignorować.

Gdy Szef HMP zaproponował

mi napisanie recenzji i ocenę premierowej

płyty tego szwedzkiego bandu, podszedłem

do zadania "domowego" jak do

"jeża". W łepetynie przebiegły szybko

myśli nieuczesane, do cholery, dlaczego

mam się zająć czymś, czego do tej pory

nigdy nie słyszałem, nie znam, a jedynym

elementem tej układanki, o którym

miałem jakieś pojęcie, był "główny

inżynier" Dan Swanö. Ale życie potrafi

płatać figle, tak było także w tym przypadku

i obecnie nie potrafię się od tej

płyty odczepić. Słucham jej po raz n-ty

i to wcale nie z poczucia obowiązku, że

niby jak o czymś piszę, to powinienem

to znać - standard prawda? - ale z czystej

przyjemności. Pogodę za oknem mamy

taką jak każdy widzi, więc dla poprawienia

nastroju, dania sobie kopa do

większej aktywności, nie irytowania się

głupkami za kierownicą w czasie jazdy

do pracy czy w innym celu, odpalam

dysk "Retribution", którym przynajmniej

na mnie działa zbawiennie, momentalnie

wraca na moją facjatę uśmiech,

staję się uprzejmy dla innych,

wzruszeniem ramion reaguję na ewidentne

chamstwo w ulicznych korkach,

jednym słowem staję się przyjacielem z

otwartymi ramionami wobec wszystkich

ludzi, łącznie ze szczekającymi kundelkami

z politycznego schroniska w rodzaju

Jarosława K. Ale zostawmy tak

zwaną klasę polityczną, bo łamy HMP

zarezerwowane są dla innych treści,

znacznie przyjemniejszych. Wracając

do Dana Swanö. Facet stworzył i przy

pomocy trzech innych gości nagrał

dziesięć dosyć krótkich, te najbardziej

"rozwlekłe" przekraczają ledwo granicę

5 minut, piosenek, z których każda pretenduje

praktycznie na rockową listę

przebojów. Każda posiada własną zaraźliwą

energię i taki potencjał przebojowości,

że każdego słuchacza wysadza

dosłownie z siedziska. Każdy instrumentalista

dodaje do pieca kilowaty

własnej energii, w przeważającej części

elektryczne instrumentarium wywołuje

iskry dynamiki, ustępując z rzadka trochę

przestrzeni dźwiękom akustycznym.

Całość, czyli dziesięć kompozycji,

raptem 44 minuty muzyki, brzmi

niesamowicie świeżo, żywiołowo i

entuzjastycznie i ta spontaniczna radość,

słyszalna od pierwszej nutki spływa

na słuchaczy kształtując ich nastrój i

nastawienie do świata. Gdybym miał się

pokusić o określenie stylu muzycznego

tych prezentacji, to określiłbym jako

melodyjny rock, mocno wsparty na tradycji

lat 70-tych i początku lat 80- tych

AOR, uwspółcześniony oczywiście, ze

znakomitym brzmieniem. Nie znalazłem

nawet pod lupą śladów progresywności,

zarówno tej metalowej jak też

tradycyjnie rockowej, brak ekstremów,

są natomiast, powtarzam to jak mantrę,

rewelacyjne melodie. W każdym utworze,

na każdym kroku przesłuchując ten

album stykamy się z niesamowicie

nośnymi tematami melodycznymi. Cały

zestaw okraszony został wspaniałą,

dosyć typową balladą "Divided I Fall",

pięknym, lekkim jak "pyłek na wietrze"

niespełna 4 minutowym drobiazgiem,

który znalazł się w połowie trasy przesłuchiwania

fonograficznego krążka.

Jest to też jedyny song, w którym dominuje

brzmienie akustyczne, znakomicie

opracowane, soczyste i wyraziste. "Divided

I Fall" to skromnie zinstrumentalizowana

piosenka, w której akcenty

rozłożono proporcjonalnie na spokojny

głos - akompaniament gitary akustycznej

i towarzystwo oszczędnego fortepianu.

Dowód na to, że aby stworzyć

piękną balladę, wystarczy postawić na

prostotę systemu zwrotka-refren, dołożyć

precyzję wykonawczą i naturalne,

ciepłe brzmienie. Niby tak trywialna

prawda, ale dla niektórych twórców bariera

nie do przeskoczenia. Dan Swanö

nie ma z tym najmniejszego problemu.

Tak skaczę po programie albumu, ale

chcę wyszukać te miejsca, na które każdy

odbiorca zareaguje od razu przy

pierwszym kontakcie z tą muzyką. A

więc wydawnictwo zamyka świetny kawałek

"Echoes Of A Dream", o którym

jako jedynym z zestawienia można chyba

napisać, że wykazuje znacznie ograniczone,

ale jednak, inklinacje do progresywnego

metalu. Sukcesywnie rozwijany

główny motyw melodyczny, nabiera

mocy czarując swoją urodą, toczy się

przez niespełna sześć minut w stonowanym

rytmie przez zmysły słuchacza,

ale w swojej drugiej części, od czwartej

minuty, oferuje bonus w postaci ognistej,

ostrej w miarę upływu czasu coraz

cięższej partii solowej gitary, oraz podniosłych

partii chóralnych schowanych

nieco w tle. Gdy docieramy do tego

punktu, zauważamy także zmianę klimatu

kompozycji, która startuje w rytmie

rockowej ballady, ale potem krzywa

dynamiki systematycznie się podnosi,

osiągając hymniczny finał. Bardzo ciekawie

skomponowana pieśń, chyba

jedyny komponent nie kandydujący do

miana przeboju. W każdym z utworów

wyróżnia się także warstwa wokalna, a

Dan Swanö wywołuje szacunek prezentując

świetny, mocny rockowy głos.

Dan Swanö - recepta szamana: pomysły

na chwytliwą melodię wymieszaj

dokładnie z siłą i motoryką gitar, dodaj

bitów perkusji i mrocznej potęgi basu, a

dla rozjaśnienia wizerunku "przemaluj"

wnętrze w niektórych miejscach oszczędnymi

plamkami dźwiękowymi instrumentów

klawiszowych. Efekt: "Retribution".

Ktoś po przeczytaniu powyższych

słów powie, że mam świra na jednym

punkcie, mianowicie identyfikowania

bądź ustawicznego poszukiwania nośnych

wątków melodycznych. Ale jak receptory

nie mają rejestrować tak "rzucającego

się w uszy" składnika muzycznego,

jeżeli melodie wylewają się tutaj

jak lawa wulkaniczna z krateru, "zarażając"

jak epidemia zmysły słuchaczy i delektując

gusta odbiorców. Każdy z 10

rozdziałów dysponuje autonomicznym,

rewelacyjnie skonfigurowanym profilem

melodycznym, cechuje go precyzja w

wytyczaniu ścieżek rytmicznych, dopracowana

produkcja, prostymi konstrukcjami

opartymi na gitarowym fundamencie

ze śladowym dodatkiem klawiszy,

raczej krótkimi, niewiele z nich przekracza

pięć minut i jednorodnymi stylistycznie.

Ale, dosłownie wybuchający z

nich potencjał melodyjności, znakomity

wokal, wyśmienicie zaprojektowane

partie instrumentalne powodują, że

tych 40 kilku minut chce się słuchać dla

poprawienia nastroju, dla relaksu, dla

radości, jako pozytywny impuls pobudzający

intelekt. Melodie są tak chwytliwe,

że natychmiast trafiają do mózgownicy,

neurony przetwarzają je i już za

moment niżej podpisany osobnik nuci

sobie fragment na dobry początek dnia.

Muszę tylko uważać, żeby nucenie nie

było zbyt głośne, bo w przeszłości z tym

przesadziłem, wprawdzie pod stymulującym

wpływem wyrobów polskiego

przemysłu spirytusowego i w rezultacie

takiego zachowania w promieniu kilku

kilometrów pod wpływem moich arii

wymiotło wszystkie psy i koty. Trochę

czasu potrzeba było, żeby przywrócić

środowisko naturalne do stanu względnej

równowagi. W programie longplaya

są sami kandydaci do rockowego przeboju

dnia/ tygodnia/ roku, niepotrzebne

skreślić. Gdybyśmy żyli w innych czasach

(tak ostatni raz było 30 lat temu),

w których stacje radiowe powszechnie

prezentowały muzykę, a nie plastikowe

śmieci, to w kolejce do przebojowego

ducha słuchaczy stałyby "Chasing The

Storm Away", "Forevermore", "The Maze",

duszę ukoiłby wzmiankowany wyżej

song "Divided I Fall", a nawet wybredne

gusta zaspokoiłaby kompozycja "Echoes

Of A Dream". Nie będzie naciąganiem,

gdy dodam, że sąsiedzi wymienionych

pozycji z zestawu dziesięciu utworów

też rozpychają się łokciami z uzasadnioną

ambicją zaistnienia w czołówce peletonu.

Jako podsumowanie dodam kilka

komentarzy innych muzyków rockowych

o Nightingale i wydawnictwie

"Retribution": "Dla mnie Dan Swanö

od najwcześniejszych lat jest jednym z

moich mentorów. To jeden z najbardziej

muzykalnych ludzi, jakich znam i,

od których dzięki naszej współpracy

najwięcej się nauczyłem. Śledzę karierę

Nightingale z zainteresowaniem i podziwiam

ich stały rozwój, a Swanö pokazuje,

że jako wokalista i kompozytor jest

coraz silniejszy. Nightingale to moja

ulubiona muzyka na podróż, obok klasyki

The Who". (Mikael Akerfledt,

Opeth)... "Dan Swanö & co. prezentują

się tutaj tak melodyjnie i emocjonalnie

jak nigdy wcześniej. "Retribution", nowy

klasyk! (Mikael Stanne, Dark Tranquillity)

... "Nightingale! Zrobili to! Napisali

i zarejestrowali znakomite, chwytliwe

piosenki! Świetna produkcja, ale tego po

nim oczekiwałem. Lubię ten głos! Dan z

upływem lat jest coraz lepszy! (Arjen

Lucassen, Ayreon)... "Mistrz melodii i

twórca elementarnych podstaw łączenia

metalu i AOR oraz tworzenia dźwiękowych

klejnotów powraca!" (Markus V.,

Insomnium)... I na tych cytatach można

chyba skończyć zachęcać was do posłuchania

nowej płyty Nightingale zatytułowanej

"Retribution" (choć jej roboczy

tytuł brzmiał "Bravado"). Warto poświęcić

44 minutki, a świat wokół stanie

się bardziej kolorowy i ładniejszy. (5)

Nonamen - Obsession

2014 Iron Realm

Włodzimierz Kucharek

Na swym debiutanckim albumie krakowski

kwintet prezentuje połączenie progresywnego

metalu, gotyckiego rocka

oraz skrzypcowej wirtuozerii. Młodym

muzykom udała się trudna sztuka wykreowania

mrocznej atmosfery w oprawie

urozmaiconych, wielowymiarowych

aranżacji. W klimat płyty wprowadza

mroczne intro "Rising", po którym

grupa uderza żywiołowym "Black Rose" i

neoklasycznym "From The Enslaved",

pierwszym dowodem ogromnego kunsztu

klasycznie wykształconej skrzypaczki

Agnieszki Reiner. Później jest równie

ciekawie, bo "Control" to rozwijający się

stopniowo, początkowo spokojny numer,

zaś dwuminutowy instrumental

"Agallah" urzeka balladowo-akustycznymi

brzmieniami. "Sleepingfall" też zaczyna

się dość delikatnie, by w kulminacji

do zadziornego śpiewu Edyty

Szkołut dołożyć dynamiczne gitarowe

partie Macieja Dunin-Borkowskiego.

Jednak na "Obsession" niepodzielnie

panują i rządzą skrzypce, tak jak w pięknej

balladzie, ale momentami bardzo

dynamicznej, "Shall I Go?", urozmaiconym

od strony rytmicznej utworem tytułowym

czy "Necrocreative", chyba najdoskonalszym

przykładem płynnych

przejść od mocarnego, stricte metalowego

grania do klimatycznych, spokojniejszych

partii. Nominalnie ostatni na

krążku "Emily" to z kolei niemal folkowy

wstęp, bardziej progresywno-metalowa

forma oraz kolejne popisy skrzypaczki,

od wirtuozowskiej interpretacji do

subtelnego pizzicato w balladowej części.

Od materiału podstawowego odstaje

nieco ukryty utwór "Inanis", ale i tak

"Obsession" to rzecz godna polecenia -

At The Lake wyrósł poważny konkurent.

(5)

Wojciech Chamryk

Nowrong - Prognostic of a Great

Disaster

2014 Shinigami

Och tak, kolejny robiony na pałę thrash

z tekstami o tym jakie to życie w dzisiejszym

społeczeństwie jest niedobre,

fujka i w ogóle - czas na anarchorebelbuntycyzm

w białych adikach z supermarketu.

Alpy ironii. No, ale przejdźmy

bezpośrednio już do omawianego dzieła.

Bez zbędnego owijania w bawełn

można od razu rzec, że brzmienie płyty

jest niezbyt dobre. Chłopaki postawiły

na nowoczesne brzmienie, charakterystyczne

dla nowszych odmian muzyki

metalowej i alternatywnej. Gitary pełgają

w dole rejestru, zagłuszając przy tym

całkowicie bas. Inżynier dźwięku starał

się przywrócić czytelność brzmienia poprzez

dodanie wyższych częstotliwości

w zgrywanym werblu i stopie perkusji.

Gada to wszystko bardzo mało składnie.

Brzmienie jakie uzyskało Nowrong

jest ciężkie, syntetyczne i mało

składne. Co do samych kompozycji, trudno

tutaj wskazać coś, co może zainteresować

słuchacza, o podekscytowaniu

go nie wspominając. Muzyka, która

wylewa się z głośników jest nudna, przewidywalna

i rachityczna. Ciągle można

odnieść przeświadczenie, że słuchamy

miksów demo jeszcze niedokończonych

kompozycji. Co można powiedzieć dobrego

o tej płycie? Nie za wiele. Nie jest

to kompletna szmira, jednak nudzi i

męczy niemiłosiernie. Metal bez litości

chyba jednak nie tak powinien wyglądać.

2,5

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Nuclear Warfare - Just Fucking

Thrash

2014 MDD

Czego można się spodziewać po takim

tytule płyty? No przecież, że nie jazzowych

improwizacji po skalach bluesowych.

Niestety, nie miałem wcześniej

styczności z Nuclear Warfare, a tu się

okazuje, że to ich czwarty krążek studyjny.

Ta niemiecka kapela zadebiutowała

w 2004 roku albumem "War Is

Unleashed". Do ciekawostek należy

dodać fakt, że za garami w tej thrash

122

RECENZJE


metalowej machinie siedzi nieduża kobitka,

która też rysuje okładki dla płyt

Nuclear Warfare. Forma Nuclear

Warfare na "Just Fucking Thrash"

brzmi jak nowofalowy thrash (niespodzianka!)

z nieco niemieckim zacięciem,

które jednak sprawia, że nie jest to taka

nie za fajna kotłowanina jak w przypadku

innych nowofalowych thrashy. Wyraźne

są wpływy Darkness, Kreatora

oraz niekiedy Tankard. Typowe thrashowe

kwadraty są urozmaicone ciekawymi

wstawkami i odpowiednimi dla tego

stylu przejściami. Nie ma tutaj w

sumie żadnego takiego bardzo jasnego

punktu, który wybija się ponad inne.

Riffy, solówki, perkusja i wokal są w

porządku. Szału nie robią, jednak nie

ma na żadnej z tych płaszczyzn zbyt

wielu potknięć czy krzaczków. Pełno tu

old-schoolu. W radosnym, nieco Tankardowych

"Thrash Metal Polizei" i

"Ich Mag Bier", które zresztą są jedynymi

tu utworami po niemiecku, przebija

się prawdziwy imprezowy thrash metalowy

klimat ostrej inby. Nie ma tu infantylizacji,

z którą można się często

spotkać w przypadku młodych, nieobytych

zespołów, tworzonych przez nowofalowych

thrash-śmieszków. Oprócz tego

są także prawdziwe thrash metalowe

uwertury, jak choćby "Place of Slaughter",

"The Sniper Strikes Again" czy

utwór tytułowy. Nuclear Warfare stawia

momentami na sprawdzone proste

rozwiązania, czego efektem jest między

innymi bezpośredni thrash metalowy

cios w postaci "Break Away". Nie ma w

nim zbyt wielu połamańców, lecz za to

są w nim obecne proste tremola i zagrywki

bardzo charakterystyczne dla teutońskiego

thrashu z lat osiemdziesiątych.

Utworem, który najbardziej przypadł

mi do gustu jest "Circle of Thirst"

brzmiący jak nagłe zespawanie ze sobą

Dead Kennedys, Tankarda i maniery

wokalnej Petrozzy z Kreatora. Jest to

luzacka kompozycja, bez spiny i nadęcia,

w którą wpleciono bardzo fajne leady

gitarowe. Sam album broni się całkiem

dobrze. Nie jest to jakieś dzieło

wiekopomne, lecz bardzo dobrze opracowana

rzemieślnicza praca. Ciekawe,

że w sumie prawie nie uświadczymy tu

podwójnej stopy. Perkusistka jednak

potrafi naparzać bardzo szybko typowo

kreatorowe-slayerowe duka-duka na

twinie, więc nie ma mowy na jakiekolwiek

narzekania w tym temacie. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

October 31 - Bury The Hatchet

2014 Hells Headbamgers

King Fowley wystawił cierpliwość fanów

na próbę bez precedensu, ale po

dziewięciu latach milczenia October 31

powrócił silniejszy niż kiedykolwiek.

"Bury The Hatchet" można więc śmiało

określić jeśli nie najlepszą, to jedną z

najbardziej udanych płyt w dyskografii

zespołu. Wygląda na to, że po kilku

materiałach Deceased King zatęsknił

do takiego oldschoolowego, porywającego

tradycyjnego metalu i dał temu

upust na najnowszym krążku. Zapowiadał

go, będący sygnałem powrotu zespołu

w najwyższej formie, singel "Gone

To The Devil", a zawartość albumu tylko

to dobitnie potwierdza. Od pierwszych

sekund atakują bowiem motoryczne,

rozpędzone "Tear Ya Down" i

"Down At Lover's Lane", przedzielone

cudownie surowym tytułowym rockerem.

Idealnie pasuje do nich przeróbka

"Under My Gun" Icon, zespołu obecnie

niedocenianego, wręcz lekceważonego,

ale mającego wpływ na rozwój amerykańskiej

sceny heavy na początku lat

80-tych. Nie brakuje też efektownych

kompozycji łączących gitarowe uderzenie

z mrocznymi partiami syntezatorów,

jak w "The House Where Evil

Dwells" czy "Arsenic On The Rocks", ale

idealnie równoważą je czady stylu

wczesnego Motörhead ("Gone To The

Devil", "Angel Dusted") oraz kolejne numery

tego typu, brzmiące tak, jakby

zostały skomponowane i nagrane dobre

trzydzieści lat wcześniej - ostro, surowo

i niezwykle dynamicznie. W zalewie

syntetycznej, pseudo metalowej tandety

"Bury The Hatchet" jawi się więc

niczym ożywcza oaza na pustyni. (5)

Outrage - We the Dead

2014 Metal On Metal

Wojciech Chamryk

Jak to możliwe, że niemiecki Outrage

nie funkcjonuje w większości metalowych

umysłów i powolutku, dopiero od

niedawna zaczyna budować swoją markę?

Zespół powstał w 1983 roku i przez

pięć lat działalności nagrał kilka taśm

demo po czym popadł w niebyt. W

2004 roku doszło do reaktywacji i od

tego czasu pojawiło się już siedem

dużych płyt. Ostatnia z nich "We the

Dead" wydana nakładem Metal on

Metal Records nie przynosi żadnych

zmian w muzyce tego piekielnego kwartetu.

W dalszym ciągu tłuką ekstremalnie

oldschoolowy i poczerniały speed/

thrash metal, w którym przebijają echa

przede wszystkim ich ziomali z Sodom.

Outrage gra w stylu przypominającym

takie diabelskie pomioty jak "Obsessed

by Cruelty" czy "Persecution Mania".

Nie ma tu żadnego kombinowania na

siłę tylko bezpośrednia i wulgarna jazda

na przodu. Posłuchajcie choćby miażdżącego

piszczele "Death from Behind",

a zrozumiecie wszystko. Tutaj nawet

wokalista ma podobną manierę do Angelrippera

z tym jego charakterystycznym

szwabskim akcentowaniem. Słychać

też niekiedy ten klasyczny rockandrollowy

drajw kojarzący się z Venom,

a w wolniejszych fragmentach Celtic

Frost. No i właśnie od takiego "Be That

as it May" wieje celtyckim mrozem na

kilometr. Na całe szczęście pomimo

dobrego, utrzymanego w 21 wiecznych

standardach brzmienia, materiał nie

stracił nic ze swojej atmosfery. Podczas

obcowania z tym krążkiem czuć ten specyficzny,

zatęchły, piwniczny klimat i

smród siarki. "We the Dead" to prawdziwy

diament dla maniaków pamiętających

czasy starego podziemia, bo czy są

jacyś metalowcy nie wielbiący wymienionych

tytanów czarnego metalu lat

80-tych? Ciężko mi to sobie wyobrazić.

Bardzo prawdziwa, szczera i zagrana z

fanatycznym oddaniem płyta. Właśnie

takie zespoły jak Outrage zasługuję na

wsparcie, a nie przeróżne plastikowe pokemony

chcące zostać gwiazdami rocka.

(5)

Maciej Osipiak

Pain Of Salvation - Falling Home

2014 InsideOut Music

Daniela Goldenlöw i jego kolegów

zrzeszonych pod wspólnym szyldem

Pain Of Salvation słucham już ładnych

parę latek, a dokładnie od dnia, kiedy

wpadł mi do ręki ich studyjny album

"The Perfect Element, Part I" w roku

2000. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć,

że lepiej trafić nie mogłem,

ponieważ wyżej wymieniony z tytułu album

uznawany jest w kręgach fanów,

ale także mediów za jeden z najlepszych,

a może nawet za najbardziej prominetny

w dyskografii Szwedów. Od samego

początku zachwyciłem się całą

paletą nastrojów zawartą w ich przekazie

muzycznym, oraz wspaniałym tętniącym

bogactwem brzmieniem, zbudowanym

niekiedy na zasadzie ekstremalnych

kontrastów. Gildenlöw jak

rzadko który rockowy twórca potrafi zestawić

obok siebie sekwencje dźwięków,

które na "pierwszy słuch" zupełnie do

siebie nie pasują, nawet więcej, wykluczają

się wzajemnie budując dysonans. I

tym oto sposobem na terytorium jednej

kompozycji pojawiają się ostre, surowe i

skrajnie agresywne riffy gitary przechodzące

w "terapię" akustyczną, tony minimalistyczne,

wręcz ascetyczne graniczą

z rozbuchaną i monumentalną frazą, w

której oprócz różnych odcieni rockowego

instrumentarium wypływają para

symfoniczne aranżacje, a wokal potrafi

gwałtownie przeobrazić się z sennego,

cedzącego słowa w krzyczącego, niekiedy

growlującego osobnika. Taka konfiguracja

brzmienia to bez wątpienia zasługa

głównego "machera" grupy w zakresie

kompozycji, produkcji, miksów, czyli

Daniela Gildenlöw. Rzadko zdarza się,

że jeden z członków całej grupy odciska

tak wyraźne piętno na globalnym wizerunku

artystycznym formacji, jak ma

to miejsce w przypadku Pain Of Salvation.

Styl samego zespołu trudno jednoznacznie

sklasyfikować, ponieważ ich

utwory swobodnie przekraczają umowne

granice wielu stylów, ignorując je,

stąd uzyskany taką drogą konglomerat

dźwięków wyróżnia się brakiem podobieństwa

do jakiegokolwiek zjawiska

szeroko pojmowanej sceny rockowej.

Daniel Gildelöw nie cierpi szufladkowania,

a komponując kompletnie nie

przejmuje się stylistycznym pochodzeniem

tworzonego materiału muzycznego.

Fachowcy w branży wskazują w

twórczości szwedzkiego bandu wpływy

heavy metalu, metalu progresywnego,

rocka progresywnego, muzyki punk,

folk, free jazzu, rocka symfonicznego,

atmosferycznej ballady. Aż dziw bierze,

że tak połączona materia nie "rozjedża"

się stylistycznie, tworząc najczęściej

autonomiczny, spójny organizm. Muzyka

spod znaku Pain Of Salvation to

dosyć skomplikowana, strukturalnie

złożona materia, wymagająca wysiłku

intelektualnego odbiorcy, ambitna i

wielowątkowa. Muzycy z upodobaniem

łamią konwenanse, standardy, kreując

własne wizje przełożone na zbiory

dźwięków w atmosferycznej otoczce.

Słuchacze znający dokonania Pain Of

Salvation wiedzą doskonale, że kwintet

jest prawdziwym mistrzem w reżyserowaniu

wytrawnych concept - albumów,

w których każda cząstka odgrywa istotną

rolę, wpływając na kształt projektu.

Właśnie wspomniana na wstępie płyta

"The Perfect Element, Part I" należy

do tej kategorii, kolejne to "Be" czy

"Scarsick" zwana przez fanów czasami

"The Perfect Element, Part II". Koncepty

to rozłożyste formy, zestawione z

wielu komponentów, połączonych

wspólnym tematem, wymagające w celu

ich zrozumienia całościowej analizy. Zapewne

nie czas i miejsce, aby poruszać

zasygnalizowaną problematykę, być

może kiedyś przy okazji kolejnego concept

- albumu autorstwa Pain Of Salvation

będzie możliwość bardziej dogłębnego

odniesienia do głównych założeń,

ponieważ przedmiot tej recenzji wydawnictwo

"Falling Home" zostało

okrzyknięte płytą akustyczną, co już na

początku wprowadza zamęt. Ponieważ

nie jest do końca prawdą, że jedenaście

składników albumu zostało przedstawionych

w wersjach unplugged. Daniel

Gildenlöw wcale nie epizodycznie korzysta

z możliwości gitary elektrycznej,

może nie w pełnym zakresie, ale dźwięki

elektryczne na pewno nie zostały wypchnięte

na niezauważalny margines, w

niektórych fragmentach to one decydują

o obliczu kompozycji, o czym będzie

sposobność napisać więcej przy omawianiu

kolejnych piosenek z listy tracków.

Także klawiszowiec Daniel Karlsson

nie ogranicza się w swoich partiach do

klasycznego fortepianu, wykorzystując

potencjał wspaniale ciepłych i intensywnych

brzmień organów oraz Fendera

Rhodes zwanego również potocznie

piano Fender, instrumentu będącego rodzajem

elektrycznego fortepianu, który

największą popularność osiągnął w latach

70-tych XX. wieku. Ciekawostką

jest, że Rhodes ma drewnianą klawiaturę.

Instrument ten wykorzystywany był

i jest powszechnie zarówno w muzyce

rockowej, jak też jazzowej. Na Fenderze

lubił grać Ray Manzarek z The Doors,

a jak czynił to wspaniale wystarczy posłuchać

jego partii solowej w "Riders On

The Storm". Oprócz niego w dziejach

sztuki muzycznej grali tacy geniusze jak

Chick Corea, Herbie Hancock, Dave

Clempson z Colosseum, a także węgierski

wirtuoz Gabor Presser z Locomotiv

GT. Wracając do życiorysu Pain

Of Salvation należy przypomnieć, że

grupa powstała z inicjatywy Daniela

Gildenlöw, cudownego dziecka szwedzkiego

rocka, "dziecka" w dosłownym

sensie, ponieważ Daniel rozpoczął start

do kariery w wieku 11 lat, gdy założył

pierwszy rockowy band Reality w 1984

roku, a ten zaczął odnosić regularne sukcesy

w różnych konkursach i na festiwalach.

Siedem lat później grupa zyskała

nową nazwę, Pain Of Salvation i w

1994 po licznych zmianach personalnych

nagrała na kasecie magnetofonowej

swoje debiutanckie demo "Hereafter",

które nie spotkało się z zainteresowaniem

jakiejkolwiek wytwórni płytowej.

Upłynęły kolejne trzy lata, gdy

zespół nagrał swój pierwszy album na

dysku kompaktowym "Entropia", który

zignorowano w Europie totalnie. Nie

wiadomo dlaczego, ale nowe dźwięki

spotkały się z życzliwym przyjęciem w

RECENZJE 123


Japonii, skąd pozytywne opinie o zawartości

krążka "rozeszły" się po całym

kontynencie azjatyckim. Także druga

publikacja "One Hour By The

Concrete Lake" ukazała się w kraju

Kwitnącej Wiśni, dopiero później poprzez

InsideOut Music z ofertą Pain

Of Salvation zaznajomili się słuchacze

w Europie. Od tego czasu Szwedzi porzucili

swoją anonimowość, a prawdziwym

przełomem stało się stworzenie

"The Perfect Element, Part I", płyty

uznawanej przez wielu do współczesności

za największe osiągnięcie artystyczne

szwedzkiego kwintetu. Potem ekipa

Daniela Gildenlöw wydawała kolejne

longplaye, z których każdy stawał się

wydarzeniem, budząc emocje wśród

słuchaczy. I tak doszliśmy do czasów

współczesnych. Przed kilkoma dniami

InsideOut Music opublikował światu

następną nowość Szwedów zatytułowaną

"Falling Home". Album zapowiadany

jako akustyczny nie jest zupełnie

"bez prądu", o czym umieściłem wzmiankę

już na wstępie. Program obejmuje

jedenaście utworów, z których osiem to

zupełnie na nowo zaaranżowane kompozycje

z albumów studyjnych grupy,

od "Stress" z debiutu fonograficznego

"Entropia" po reprezentantów dyptyku

"Road Salt". W repertuarze uwzględniono

także dwa covery, "Holy Diver"

Ronnie Jamesa Dio oraz "Perfect Day"

Lou Reeda, obu nieżyjących legendarnych

twórców rockowych. Listę zamyka

piosenka tytułowa, pachnąca jeszcze

kompozytorską świeżością. Wyłączywszy

punkt ostatni wszystkie pozostałe

utwory uzyskały zupełnie nowy wymiar

artystyczny, praktycznie można powiedzieć,

że są to absolutne nowości, tak

wielkiej transormacji uległy ich struktury.

To powoduje, że nikt nie powinien

marudzić, że naciągnięto go "na kasę"

klonując znane kawałki repertuaru Pain

Of Salvation. W każdej sekundzie słychać,

że Daniel z kolegami włożył niesamowicie

dużo pracy w premierowe

skonfigurowanie tych songów. Są na tej

płycie takie miejsca, że nawet eksperci

od twórczości zespołu mogą mieć trudności,

przynajmniej na wstępie, z prawidłową

identyfikacją albumowych składników.

Oczywiście nowy nie znaczy lepszy,

dlatego w dalszej części recenzji postaram

się zwrócić uwagę na najważniejsze

efekty dokonanych przeróbek. Dla

większego porządku zamieszczę w nawiasie

informację z tytułem albumu, dotyczącą

pochodzenia danego utworu.

"Stress" ("Entropia") - sądzę, że ta pół -

akustyczna interpretacja wywołać może

zupełnie rozbieżne reakcje słuchaczy,

jednym spodoba się takie swobodne

ukształtowanie jej struktury, innych

zrazi istny tygiel gatunkowy, a może się

tak stać z kilku powodów. Oryginał sam

w sobie posiada nieźle zakręcony charakter,

łamańców rytmicznych tam bez

liku, wspieranych skutecznie przez rozwiązania

atonalne, dlatego powstaje

wrażenie, że w strukturze kompozycji

panuje niezły bałagan, a zalążków jakiegoś

tam skrawka melodycznego to

nawet jak ze świecą szukać, to rezultat

będzie marny. W aktualnej wersji przygotowanej

na potrzeby dysku "Falling

Home" połączono fragmenty ocierające

się o jazz, szczególnie wokale, które budzą

we mnie wspomnienia sztuki muzycznej

uprawianej przez genialny, ceniony

na świecie polski kwintet wokalny

(czerty głosy męskie plus Ona czyli Ewa

Wanat) Novi Singers. Kiedyś, tzn. we

wczesnych latach 70-tych młodzież

(hihi... ale staromodne określenie. Ja

także w tych prehistorycznych czasach

zaliczałem się jako licealista, a później

student do tej grupy) ówczesne młode

pokolenie zainteresowane kulturą muzyczną

eksplorowało także dziedziny

nierockowe, wśród nich najróżniejsze

odłamy jazzu, zachęceni lekturą magazynu

"Jazz Forum", ukazującego się po

dziś dzień. Nie wypadało nie znać tego

kwintetu wokalnego, tym bardziej, że

czasami nawet, wtedy jeszcze czarnobiała

telewizja, prezentowała ich, nie

wiem jak to nazwać, ale niech będzie,

teledyski, a o ich sukcesach w promowaniu

zdobyczy socjalistycznej Ojczyzny

mówiono nawet w Dzienniku Telewizyjnym!

Nie robię sobie żadnych jaj,

takie kiedyś były czas i już. Ale wracając

do Pain Of Salvation. Daniel Gildenlöw

śpiewając próbuje - do końca nie

wiem, czy moja identyfikacja jest prawidłowa

- tak jak wspomniani Novi Singers

wykorzystywać głos w roli instrumentu

muzycznego. W połowie lat

sześćdziesiątych była to jedna z tendencji

jazzu nowoczesnego, a technika

ta nosi nazwę śpiewu instrumentalnego.

Prekursorami w Polsce był właśnie w/w

kwintet wokalny (na starcie kariery, później

kwartet). Daniel wykonuje swoją

partię z własnym akompaniamentem

gitary akustycznej, do niej "doszlusowują"

po jakimś czasie perkusja oraz

piano Fendera. Ta jazzowa maniera wykonawcza

staje się jeszcze bardziej wyrazista

po pierwszej minucie, a cały spektakl

trwa jeszcze sześćdziesiąt sekund.

Chwilę potem następuje szleńcze przejście

do strefy wpływów elektrycznego

bluesa, a sygnał do zmiany daje gitara

elektryczna. Zwroty muzycznej akcji

notujemy co kilkadziesiąt sekund. Po

trzeciej minucie popisową partię prowadzi

na fortepianie elektrycznym Daniel

Karlsson, a fragment ten przywołuje

znowu najlepsze tradycje z historii jazzu

i takich instrumentalistów jak Herbie

Hancock czy Chick Corea. Bonusem w

dalszej części jest obecność Hammondziaków,

krótka ale słyszalna i złożone

kombinacje wokalne, z głosem Daniela

Gildenlöw na pierwszym planie i wielogłosami

w tle. Rozpisałem się na temat

pierwszej kompozycji tak obszernie

jakby trwała przynajmiej z 20 minut, a

to przecież tylko dokładnie 5:32, ale

trzeba przyznać, że zmienność jej

dźwiękowych sekwencji, rytmu, wymienność

akcentów brzmienia elektrycznego

w mniejszości, z intensywnością

tonów akustycznych w przewadze, jest

imponująca. Sam pomysł na taką parafrazę

zahacza o szaleństwo, ale jego realizacja

nie należy na pewno do zadań

łatwych, ponieważ wymaga niezwykłej

elastyczności w podejściu do konfiguracji

podziałów rytmicznych. "Linoleum"

(Road Salt One)" - kolejny przykład

udanego przeistoczenia nagrania oryginalnego,

w pierwszej części agresywnego,

dosyć surowego wokalnie i instrumentalnie,

"poprzecinanego" wściekłym

riffem i kaskadą perkusyjnych bitów w

zupełnie innych byt muzyczny. Dominują

w nim ascetyczna instrumentalizacja

i wynikające z niej bardzo oszczędne,

żeby nie powiedzieć minimalistyczne

brzmienie, na które obok wokalu

składają się także dźwięki generowane

przez miotełki perkusyjne "szeleszczące"

po talerzach, skąpa akustyka gitary, śladowe,

prawie niesłyszalne klawisze.

Dopiero w dalszym fragmencie (2:35)

utwór na moment podbija dynamikę za

sprawą gęstych organów, podniesionego

głosu i ożywionych bębnów, ale to kilkunastosekundowy

incydent. Chwilę

później wszystko wraca do ustalonej na

wstępie normy. W wyniku tych zabiegów

stała się rzeczy dziwna, mianowicie

na urodzie zyskała wyeksponowana melodia,

która w elektrycznym otoczeniu

wydaje się być schowana za nawałnicą

dźwięków. Zaryzykowałbym nawet

twierdzenie, że przedstawiona wersja z

ograniczonym dostępem do prądu

zerwała ze swoim oryginalnym wizerunkiem

ze ścieżek "Road Salt", stając się

samodzielnym bytem, wcale nie gorszym.

Mnie ta interpretacja intryguje i

stanowi dowód kreatywnej siły wykonawców.

"To The Shoreline" ("Road Salt

Two") - we wnętrzu tej urokliwej, melodyjnej

piosenki autorzy przeróbki nie

musieli za dużo majstrować, odjęto trochę

decybeli, wyciszono nieznacznie kaoalicję

instrumentów, ale te zabiegi modernizacyjne

nie wpłynęły na usposobienie

tej kompozycji. Dalej jest diabelnie

melodyjnie, zachowano prawie nie naruszone

brzmienie fraz wokalnych,

skrupulatnie odtworzono wielogłosowe

tło, stanowiące mocny punkt programu,

sekcja precyzyjnie punktuje rytmicznie,

a delikatnie wycofane klawisze snują się

tu i ówdzie w przestrzeni utworu. "Holy

Diver" (Ronnie James Dio album "Holy

Diver") - oj zdziwiłby się śp. Ronnie James

Dio wykonaniem coveru "Holy

Diver" z debiutanckiego albumu grupy

Dio. Oj zdziwiłby się bardzo, ze szczęką

"wyciągniętą" do samej ziemi. Tutaj prawie

żaden element oryginalnego wykonania

nie oparł się reformatorskiemu

działaniu Daniela Gildenlöw i jego

kolegów. Na pewno nie jest to hard

rockowy killer, zmieniło się totalnie oblicze

tej dostojnej pulsującej Hammondami

kompozycji. Owszem brzmienie

organów to obok konturów melodii jedyny

znak rozpoznawczy "przemycony"

z wykonania Dio, chociaż w wersji Pain

Of Salvation partie organowe są zdecydowanie

mnie intensywne, bardziej

skromne. Zniknęła aura tajemniczości

budowana w oryginale od samego

początku dźwiękowymi efektami specjalnymi,

z odgłosami burzy itd. itp. Od

pierwszej sekundy w wersji z albumu

"Falling Home" słyszymy raczej sekwencje

jazzowe, z elektryczną gitarą w

manierze - i znowu te skojarzenia - Patha

Metheny. Wokalnie chórki nawiązują

do wokalnych patentów amerykańskiej,

wokalnej grupy jazzowej The

Manhattan Transfer (dwie damy i

dwóch gentlemenów), dalekiej od rocka,

co szczególnie "wypływa" po upływie

pierwszej minuty. Dokładnie w punkcie

1:48 członkowie Pain Of Salvation serwują

nam kolejną niespodziankę, mianowicie

radykalne przejście z konwencji

jazzowej do reggae (!!!), tak jakby duch

Boba Marleya ponownie zawitał na naszą

planetę. Posłuchajcie tej gitarki,

tego kołyszącego rytmu, wyobraźnia

tworzy obraz plaży na Jamajce z tańczącym

z drinkami w ręku rozbawionym

towarzystwem. A po 2:30 powrót

do tematu początkowego ze świetnymi

partiami solowymi rewelacyjnej gitary

rywalizującej z Hammondami. Opis

brzmi niewiarygodnie, ale jest prawdziwy.

Według mojej opinii nowy "Holy

Diver" to wielki utwór, dowód niesamowitej

wszechstronności artystów, którzy

w konwencji oddalonej o lata świetlne

od rocka czują się jak przysłowiowe

"ryby w wodzie". Luzik, swoboda, skłonność

do jamowania. Świetna rzecz!

"1979" ("Road Salt Two") - kto zna pierwowzór

z dysku sprzed trzech lat, ten

wie, że jest to śliczna, delikatna ballada,

kwintensencja tego, co można opatrzyć

nazwą "acoustic song". Dlatego autorzy

nie musieli zbytnio mieszać w strukturze

piosenki, pozostawiając ją w stanie

prawie niezmienionym, co nie podważa

faktu zasadności jej wyboru do programu

"Falling Home". Pomimo tego, że

stanowi w pewnym sensie "powtórkę z

rozrywki" doskonale wpasowuje się w

klimat nowego wydawnictwa. "Chain

Sling" ("Remedy Lane") - publikacjia

"Remedy Lane" to był drugi punkt dyskografii,

od którego zaczęła się moja

znajomość z twórczością Szwedów i do

dzisiaj uznaję ten album za jeden z ich

najlepszych. Napiszę więcej, to prawdziwa

fantazja dla uszu fana muzyki rockowej,

rzecz, która nie zawiera praktycznie

żadnych słabych punktów. Wymieniona

z tytułu kompozycja to kapitalny,

emocjonalny i żywiołowy przykład

interpretacji hiszpańskiego flamenco,

z iście diabelsko zakręconą partią

perkusji, która wyraża istotę złożoności

utworu. Wprawdzie nie ma tutaj kastanietów,

brak tancerzy, ale od czego

człowiek posiada wyobraźnię. Kumulacja

dźwięków dosłownie rozsadza jak

dynamit ten spontanicznie wykonany

song. Zalety tej mimo swojej akustyczności

potężnej i podniosłej pieśni

zachowała nowa wersja, która nie

wykazuje rażących różnic w konforntacji

ze swoim wzorcem, a stanowi dowód,

że wielkie utwory muzyczne z pojedynku

z upływającym czasem zawsze

wychodzą zwycięsko. Szacun! "Perfect

Day" (Lou Reed "Transformer") - to kultowa

ballada genialnego barda i rockowego

rewolucjonisty śp. Lou Reeda z

1972 roku. Ale historia pokazuje, że ta

wspaniała piosenka ani na moment nie

"wylądowała" w zakurzonym archiwum,

lecz stanowiła jako, cover wyzwanie dla

innych artystów. W październiku 1997

jej nowa wersja wydana na singlu BBC

"zebrała" ponad dwa miliony funtów ze

sprzedaży w ramach akcji charytatywnej

Children In Need, a w wykonaniu

wzięli udział tacy artyści jak David Bowie,

Bono, Elton John, Tom Jones czy

Suzanne Vega. Rok wcześniej piosenkę

wykorzystano na ścieżce dźwiękowej

filmu "Trainspotting". Te fakty wskazują

dobitnie, że Daniel Gildenlöw postanowił

zmierzyć się z legendą. Jak to

mu wyszło? Nieco inaczej, ale równie

pięknie. Zachowano niepowtarzalny klimat

tej ballady, podobnie jak Lou

Reed, także w głosie Daniela dominuje

nostalgia i smutek. Przepiękna melodia

zostaje w umyśle na długo. W porównaniu

do oryginału zrezygnowano z aranżacji

smyczkowej, wprowadząjąc fortepian.

Ponad 40 lat, które minęły od premiery

nie wywarło piętna na tym songu,

pozostającym świadectwem wielkości

artysty, jakim niewątpliwie był Lou

Reed. Pain Of Salvation po przeprowadzeniu

delikatnego liftingu przywołał

to dzieło w pamięci wielu słuchaczy.

Trzy następne pozycje w programie

stanowią pakiet utworów pochodzących

z albumu "Scarsick": "Mrs. Modern

Mother Mary" - oryginalnie to prawdziwie

nieokiełznane dzikie zwierzę, szarpiące

przestrzeń gitarowymi pazurami,

eskalacją dynamiki, brzmieniową agresją.

Tutaj ingerencja autorów zmieniła

wszystko. Wyrwano pazury, usunięto

surowość i wokalny gniew wprowadzając

klimat balladowy, bazując wyłącznie

na akustyce instrumentarium, bardziej

eksponując linię melodyczną i nadając

subtelne brzmienie. Plamki dźwiękowe

elektrycznego fortepianu, oczywiście

gitara bez prądu i wyciszona perkusja

oraz odrobinę aktorski wokal stanowią

obecnie atrybuty tego songu. Mnie ta

wersja nie porwała, no ale każdy może

mieć własny pogląd, stanowiący przeciwwagę

do mojego. "Flame To The

Moth"- "zdjęto" z tego kawałka cały metalowy

ciężar brzmienia, jako substytut

wprowadzono akustykę gitary, penetrującej

rejony latynoskie i trzeba

przyznać, że jego nastrojowość, ekspresja

wokalna uzupełniona plamkami

dźwiękowymi klawiszy oraz motoryczną

perkusją stworzyła zupełnie nowe

warunki interpretacji. Nowa rzeczywistość

instrumentalna oznacza korektę

profilu brzmieniowego, także główny

motyw melodyczny stał się bardziej wy-

124

RECENZJE


razisty. Mnie propozycja Pain Of Salvation

przekonuje. "Spitfall" - porównajmy

nagranie zasadnicze z dysku

"Scarsick" z przeróbką, z założenia z

ograniczonym dopływem prądu; po

pierwsze wskazałbym na specyfikę elektrycznego

wykonania, która obejmuje

między innymi dziwaczny wokal Daniela

Gildelöw, utrzymany w manierze

hip hopowej, z deklamowaną warstwą

słowną, brzmiącą jak skandowanie haseł.

Po drugie, głos "odzyskuje swoją

śpiewność w melodyjnym refrenie, a

partie instrumentalne kojarzą się z

surowym brzmieniowo progmetalem.

Wreszcie po trzecie, w środku, po

czwartej minucie rockmani wprowadzili

instrumentalny przerywnik z domeną

klawiszy, nasączony po brzegi elektroniką,

trwa to łącznie około 30 sekund, po

czym następuje powrót do motywu

głównego. Co uległo transformacji na

kompakcie "Falling Home"? Może to

herezja, co za moment napiszę, ale dla

mnie nowa wersja "Spitfall" bije na

głowę oryginał. Muzyczni architekci dokonali

radykalnych cięć aranżacyjnych,

zmniejszyli intensywność partii instrumentalnych,

porządkując je w ten

sposób, że przydzielili wyraźnie role

główne i drugoplanowe. Na froncie brylują

wspaniałe organy Hammonda, z

narastającą dynamiką. Dzięki temu

"trickowi" wyreżyserowano niesamowicie

thrillerowaty spektakl, który swoją

atmosferą upodabnia się do pełnego

mroku i tajemniczości, starusieńkiego

kawałka Floydów "Astronomy Domine".

Świetne zagrywka. Strona wokalna

pozostała delikatnie hip hopowa, ale

jest, nazwałbym to, mniej dominująca,

władcza, po prostu więcej w niej fraz

jednostajnie mówionych aniżeli skandowanych,

ekpresyjnie akcentowanych.

Takie stonowanie wokalu wyszło kompozycji

na zdrowie. A w refrenie wyeksponowano

zabójczą melodykę z bonusem

w postaci chórku, co nadaje

utworowi piosenkowy wymiar. Wcześniej

odgrywające pierwszoplanową rolę

partie gitary elektrycznej pozbawiono

mocy i w tej interperatcji budują one

motoryczne tło do popisu Hammondziaków.

"Spitfall" pół-akustyczny nabrał

zupełnie innych "kolorów", innej

wartości stricte muzycznej, od brzmienia,

przez wyrazisty rytm, po tak ulotny

czynnik jak inna nastrojowość. Także

wskaźniki dynamiczne rosną sukcesywnie

wraz z mijającym czasem, osiągając

punkt graniczny około minuty

przed końcem. "Falling Home" - nowość

kompozycyjna to dosyć typowa ballada

o akustycznym brzmieniu gitary, z wokalnym

duetem żeńsko - męskim,

oszczędna instrumentalnie. Najmniej

ekstrawagancka, najbardziej tradycyjna,

balladowa. Gdyby zacząć odsłuchiwanie

całej płyty od pozycji ostatniej, to termin

"acoustic album" znalazłby pełne

uzasadnienie. Ale Daniel Gildenlöw ze

swoją ekipą "złamał " pewne przyzwyczajenia

dotyczące reżyserii typowych

albumów akustycznych. W licznych

fragmentach wprowadzono partie elektryczne,

czy to gitary, czy instrumentów

klawiszowych, nadając utworom nowy

szlif aranżacyjny. Dzięki temu autorzy

osiągnęli zapewne zamierzony efekt, nie

serwują "odgrzewanych kotletów" lecz

starannie przygotowali premierowe

"dania" dźwiękowe, których słucha się z

zainteresowaniem, zapominając zupełnie

o fakcie, że kiedyś już te kompozycje

zaistniały w świadomości słuchaczy,

ale w kompletnie innej rzeczywistości

artystycznej. Lubię takie wyzwania, gdy

twórcy unikają powielania zakurzonych

pomysłów starając się dostarczyć fanom

nowy produkt będący rezultatem indywidualnych

przemyśleń. Sądzę, że

kwintetowi Pain Of Salvation profesjonalnie

udało się zrealizować zamierzony

projekt. Ku uciesze licznej grupy odbiorców.

(4)

Palace - The 7th Steel

2014 Massacre

Włodzimierz Kucharek

Można by powiedzieć niemiecki klasyczny

heavy metal. Ale niemiecki klasyczny

metal to także a może przede

wszystkim takie kapele, jak Accept czy

choćby Gamma Ray, w których muzyce

zawsze było sporo finezji, świeżości.

Palace, doświadczona załoga niemiecka

to przedstawiciel tej bardziej topornej,

mniej finezyjnej części niemieckiej

sceny z naciskiem na takie grupy jak

U.D.O. czy Grave Digger. Muzycy serwują

grubo ciosane riffy, chropawy wokal

i nie bawią się w subtelności. Posłuchajcie

refrenów takich utworów jak

"Bloodshed Of Gods", czy "Iron Horde" a

będziecie wiedzieć ,o co mi chodzi. Nie

jest to z pewnością album do spuszczenia

w toalecie, jednak dla mnie brzmi

trochę jakbym słuchał odrzutów z

najlepszych czasów Running Wild.

(3.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Panzer - Send Them All To Hell

2014 Nuclear Blast

Niemiecka broń pancerna z lat II wojny

światowej należała do najlepszych wytworów

ówczesnej techniki wojskowej. I

chociaż hitlerowska III Rzesza ostatecznie

uległa aliantom, to czołgi takie jak

Pantera czy Tygrys są do dziś pamiętane

nie tylko przez historyków,

miłośników militariów czy członków

grup rekonstrukcyjnych. Nie są to na

pewno chwalebne dla Niemców czasy,

ale od teraz niemiecki Panzer może kojarzyć

się już tylko i wyłącznie pozytywnie

za sprawą pewnej supergrupy.

Tworzą ją bowiem: Schmier (Destruction,

Headhunter), Herman Frank

(Accept, Victory) i Stefan Schwarzmann

(Accept, Running Wild). Grupa

powstała z inicjatywy perkusisty i zadebiutowała

właśnie albumem "Send

Them All To Hell". Na szczęście muzycy

nie próbują tu kopiować dokonań

swych macierzystych formacji, wracają

za to do czasów świetności tradycyjnego

metalu, podanego jednak w mocarnej,

współczesnej oprawie brzmieniowej.

Sporo tu więc odniesień chociażby do

Judas Priest (początek "Roll The Dice"

to żywcem "The Hellion", rytmika singlowego

openera "Death Knell" kojarząca

się z "All Guns Blazing"), ale generalnie

słychać, że panowie nagrali płytę

z dźwiękami bliskimi od lat. Czasem

bardziej melodyjnymi, jak nośny "Hail

And Kill" czy zawadiacki "Panzer" z

wbijającym się w pamięć chwytliwym

refrenem, ale też mrocznymi, wręcz

speed metalowymi. Tu na plan pierwszy

wysuwają się "Freakshow", "Virtual

Collision" oraz "Bleed For Your Skins",

ale generalnie cała płyta trzyma poziom

i wypełniaczy tu nie uświadczymy. Do

tego Schwarzmann okłada bębny z

ogromną siłą i precyzją, Schmier szaleje

z basem i raczy słuchaczy swym ostrym

niczym żyletka głosem, a Frank

serwuje mocarne riffy i niepowtarzalne

solówki - czasem nawet trzy w jednym

utworze. Chciałoby się, żeby weterani

zawsze nagrywali takie płyty, a młodsi

szli w ich ślady. (5)

Wojciech Chamryk

Panzerhund - Voice Of The City

2015 Self-Released

Panzerhund to istniejąca od trzech lat

młoda wrocławska grupa, a "Voice Of

The City" jest jej drugim wydawnictwem.

Słychać tu, że zespół ma

potencjał, już spore umiejętności, a do

tego obdarzonego niezłym głosem wokalistę

Michała Steckiego, radzącego

sobie równie dobrze zarówno w niższych,

jak i wysokich rejestrach. Do tego

muzycy chętnie sięgają do klasycznych

rozwiązań znanych z czasów świetności

niemieckiego czy brytyjskiego metalu

("The Journey", utwór tytułowy), potrafią

przyłoić speed metalowym "Nuclear

Midgets" oraz wpleść w mroczny "Warzone"

pełne rozmachu klawiszowe partie.

Czasem jeszcze się to wszystko trochę

rozłazi aranżacyjnie, rażą też odstające

in minus od głównych partii wokalnych

amatorskie chórki, ale "Voice Of

The City" jest bez dwóch zdań dowodem

na rozwój tej nieźle rokującej na

przyszłość formacji. (4)

Queen - Forever

2014 Virgin/EMI/Universal

Wojciech Chamryk

Panowie May i Taylor kontynuują karierę

bez Freddiego ale i bez Johna. Jednak

od czasu do czasu pozwalają przypomnieć

wszystkim to co się działo - nie

ma co ukrywać - w tych najlepszych latach.

Tym razem mamy do czynienia z

kompilacją, czyli zbiorem przebojów.

Trochę to dziwny wybór bo spora część

kompozycji to te, po które zespół sięga

rzadziej albo w ogóle. Dopierając pieśni

na ten zestaw prawdopodobnie May i

Taylor kierowali się wytycznymi, którymi

były: melancholia, romantyzm i patos.

Przynajmniej mam takie wrażenie.

Niemniej najważniejsze w tym zestawie

są trzy kompozycje: "There Must Be

More To Life Than This", "Let Me In

Your Heart Again" oraz "Love Kills - The

Ballad". W pierwsza z nich to Mercury

śpiewa w duecie z Michaelem Jacksonem.

"There Must Be More To Life

Than This" pochodzi z solowej płyty

Freddiego "Mr. Bad Guy", gdzie miał

zdecydowanie popową oprawę. Panowie

May i Taylor swoim zwyczajem od nowa

nagrali podkład, na plan pierwszy

wysunęli gitarę, nadając kawałkowi

charakteru rockowej ballady. Jackson

zaśpiewał swoim subtelnym głosikiem

jedną zwrotkę oraz w duecie z Mercurym

w wieńczącym całość refrenie.

Szczerze, mało mnie obeszła ta wersja.

"Let Me In Your Heart Again" powstała

w 1983 roku w czasie sesji "The Works".

Jednak wtedy muzycy nie zdecydowali

się na jej wykorzystanie. Brian

May przekazał go niejakiej Anicie Dobson

(obecnie żonie Briana). Oczywiście

głos Frediego nadał tej kompozycji

innego wymiaru i pewnie May trochę

pomęczył się aby dograć tak piękne gitary.

Udana i ciekawa wersja. Natomiast

"Love Kills - The Ballad" to już dla mnie

majstersztyk. Kawałek napisał Mercury

wraz z Giorgio Moroderem. W oryginale

to takie sobie dyskotekowe plumkanie

lub bardziej mocniejszy beat (w

innym miksie). Tu nabrała prawdziwej

"queenowskiej" magi, Brian i Roger zrobili

znakomitą robotę. Ten wariant

"Love Kills" bardzo mi odpowiada i jest

nie tylko ozdobą składanki "Forever"

ale całego dorobku Queen. Jest jeszcze

tytułowe "Forever" czyli "Who Wants To

Live Forever" ale w wersji na fortepian.

Rzecz znana ale ciągle robi wrażenie.

Generalnie nie lubię kompilacji, nie za

bardzo przepadam również za większą

dawką melancholii, jednak tym razem

bardzo lubię wrzucać sobie do odtwarzacza

dyski z "Forever". A no właśnie

Universal tym razem dał radę, bowiem

dla polskich fanów w wersji "polskiej

ceny" wypuścił wersje rozszerzoną,

dwupłytową. Myślę, że tym łatwiej będzie

wam wyhaczyć tą pozycję i dołączyć

do swojego zbioru.

Rancor - Dark Future

2013 Xtreem Music

\m/\m/

Piętnastolecie działalności hiszpański

Rancor uświetnił wydaniem drugiego w

swoim dorobku długogrającego albumu

studyjnego. Już w pierwszym utworze

słychać tu znaczną różnicę w porównaniu

z poprzednim długograjem oraz

EPką, która ukazała się w międzyczasie.

Najnowszy album Hiszpanów, noszący

tytuł "Dark Future", przynosi solidną

dawkę rasowego thrash metalu w dużo

lepszej jakości dźwięku niż poprzednie

wydawnictwa grupy. Słychać to już od

otwierającego "The Last Drop Of Blood"

rozpoczynającym się od podniosłego

riffu. Muszę przyznać, że w pierwszych

zwrotkach wokalista Dani Lopez nie

przekonuje mnie do siebie swoim śpiewaniem

(podobnie jest w refrenach

"Addicted to hate"), o tyle później jest

już zdecydowanie lepiej. We wspomnianej

wcześniej kompozycji ma świetne

końcówki w refrenach, z kolei w "Sea

Of Lies" (do którego powstał teledysk)

śpiewa wręcz wzorowo, szczególnie w

refrenach. W porównaniu z albumem

"Release The Rancor" poczynił spory

postęp. Wysokie zaśpiewy (jak np. w

"Deaf People") oraz agresywne partie w

RECENZJE 125


szybszych utworach dobrze eksponują

jego możliwości wokalne. Na płycie nie

brakuje rasowych, thrashowych killerów,

jak np. tytułowy "Dark Future".

Dobrym momentem wytchnienia od

metalowego łojenia jest balladowy

wstęp do "Nothing Within", który z czasem

nabiera mocy. Bardzo pozytywnie

można ocenić pracę instrumentalistów,

zarówno jeśli chodzi o dokładność gry

jak i jakość kompozycji. Bardzo dobrze

uwypuklono tu partie sekcji rytmicznej,

która gra bardzo potężnie i równo.

Świetnymi riffami raczą słuchacza

gitarzyści. Zresztą nie tylko riffami.

Wybornie wychodzą im chociażby

zagrywki w przejściach, np. w "Sea Of

Lies" czy właśnie w "Dark Future". Partie

gitar rytmicznych, są zagrane tu

niezwykle precyzyjnie. Jedną z najmocniejszych

stron albumu są gitarowe

solówki: melodyjne, dopracowane technicznie

i bardzo przemyślane. Płyta całościowo

spójna i bardzo dobra. Pozostaje

mieć nadzieję, że Hiszpanie pójdą

do przodu również na kolejnym albumie.

Swoją drogą już ciekaw jestem w

jaki sposób tytuł kolejnej płyty oraz nazwa

zespołu (dla niewtajemniczonych:

rancor to potwór z Gwiezdnych Wojen)

będą korespondować z okładką. (4,8)

Rafał Mrowicki

Ravensire - We March Forward

2013 Eat Metal

Intrygująca to płyta. Po pierwsze muzyka,

jakoś niespecjalnie koresponduje z

krajem pochodzenia zespołu. Ravensire,

to młody portugalski zespół, prezentujący

światu, swój debiutancki album.

Płyta prezentuje klasyczny nurt heavymetalu,

ale w odcieniu odrobinę mroczniejszym.

Trochę odniesień do doom

metalu, słychać wpływ mistrza Iommiego,

w riffach rzeźbionych przez młodych

muzyków. Do tego wokalista Rick

Thor, wprowadza ciekawy klimat,

swym szorstkim, ponurym głosem. Album

zaczyna akustyczne intro "Black

Abyss", po czym zespół atakuje klasycznym,

metalowym "Night Of The

Beastslayer", utrzymanym w dość żwawym

tempie. Podobnie "Fate Is Inexorable",

wyposażony w ciekawy riff i całkiem

ciekawy refren. Wszystkie wymienione

składniki, plus melodyjną

solówkę znajdziemy także w "Iron Pits".

Dla odmiany wolniejsze tempa znajdziemy

w takich numerach jak, epicki

"Gates Of Ilion", "Homecoming", czy wreszcie

pachnący Black Sabbath, "Drawing

The Sword". Ciekawa natomiast

sprawa, wychodzi z udanym "Beyond

The Portcullis", gdyż zaintrygowany,

jakby znanym riffem, zacząłem zastanawiać

się nad tym i w końcu…olśnienie.

Posłuchajcie "Redeemer Of Souls", z

ostatniej płyty Judas Priest. Riff, jak

malowany. Portugalczycy, mogą być

więc zadowoleni, że wpadli na niego

wcześniej, niż jedna z największych kapel

światowego metalu. Myślę, że zespół

rokuje całkiem nieźle. Jeśli lubicie

wczesny Running Wild, Manowar -

warto posłuchać. (4.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Red Circuit - Haze Of Nemezis

2014 Limb Music

Dawno nie słyszałem Red Circuit, nie

to, że jakoś specjalnie tęskniłem. Po

prostu po wielu latach zespół wypuścił

swój kolejny album "Haze Of Nemezis"

i jest okazja aby przypomnieć sobie o tej

"supergrupie". Wraz z wydaniem debiutu

"Trance State", band zdobył uznanie

wśród zwolenników progresywnego

metalu. Wtedy w 2006 roku, ten zespół

nie bardzo mnie przekonał do siebie, w

ogóle lekko dziwiła mnie atencja co niektórych

do Niemców. Szczerze mówiąc

do tej pory w mojej pamięci nie wiele

pozostało po "Trance State", także

wraz z nowym krążkiem na nowo zapoznawałem

się z Red Circuit (nie sądzę

abym z "Homeland", albumem z 2009

roku, miał kiedykolwiek do czynienia).

Generalnie "Haze Of Nemezis"

również nie wywarł na mnie jakiegoś

wielkiego wrażenia. Muzycznie bardziej

kojarzy mi się z dobrze zagranym melodyjnym

power metalem niż progresywnym

metalem typu Vanden Plas,

Adagio czy Elegy (kiedyś personalnie

zespół powiązany był z wymienionymi

kapelami). Owszem elementy progresywne

też wyłuskamy ale bardziej są one

tu jako dodatek, ozdobnik czy dekoracja.

Więcej doznań podobnych do tych

progresywnych daje muzyce tego zespołu

gra nastrojami i klimatem, które ogólnie

są ponure. Powyższe wrażenia potęgują

struktura samych kompozycji

oraz dość nowoczesny strój gitary.

Utwory nie epatują ekwilibrystyką czy

nadmierną złożonością. Podstawowa w

nich to melodyjność. Choć ze względu

na klimat i ociężałe gitary niekiedy

wkrada się odczucie monotonii. Kompozycje

różnorodne, od balladowych po

te szybsze, niestety lawirują bardzo blisko

konwencjonalnych standardów z

melodyjnego power metalu. Muza jest

zagrana i nagrana na wysokim poziomie.

Jeżeli ktoś miałby się czepiać to

pewnie będą to detale. Choć co u niektórych

mogą one urosnąć do niebagatelnych

rozmiarów. Od początku zespołowi

swojego głosu udziela Chity Somapala.

Nie zawsze jego wokal w pełni

sprawdza się ale w wypadku "Haze Of

Nemezis" można mówić o pełnej przyzwoitości.

Możemy usłyszeć go w sporej

palecie swoich umiejętności. Operuje

również głosem raz mocnym z chrypką

po melodyjny, stonowany i klasyczny

wokal. I co by nie pisać dzięki Somapali

muzyka Red Circuit nabiera kolorów

i życia. Krążek ten nie zmienił

mojego podejścia do twórczości Niemców.

Jak nadarzy się okazja to "Haze Of

Nemezis" z pewnością przesłucham ale

nie będę do niej powracał z uporem maniaka.

(3,5)

\m/\m/

Renegade - Thunder Knows No

Mercy

2014 Pure Underground

Niby Włosi nie mają jakiegoś szczególnego

talentu do mocniejszego grania, a

tymczasem ciekawych zespołów, od tradycyjnie

metalowych do totalnej ekstremy,

mamy tam całkiem sporo. Jednym

z nich jest Renegade z Florencji,

już od dziesięciu lat kroczący nie tylko

śladami Iron Maiden czy Accept, ale

też Strana Officina oraz Danger Zone.

"Thunder Knows No Mercy" to piąty

album zespołu i zarazem kawał porywającego,

tradycyjnego heavy metalu.

Nic dziwnego, że jego wydawcą jest

Pure Underground Records, bowiem

Renegade nie tylko nawiązują do czasów

świetności heavy metalu z początków

lat 80-tych, ale też czynią to z

wyjątkową energią i świeżością. Dlatego

każdy z tych ośmiu utworów to swoista

perełka i mus dla fanów klasycznego

heavy; począwszy od szybkich killerów

"Nobody Lives Forever" czy "The World

Is Dying", na poły balladowego "The

Endless Day", aż do niemal dziewięciominutowego,

rozbudowanego "Trail

Of Tears". Efektownie prezentuje się też

miarowy, czerpiący z Dio rocker z dialogami

gitar i klawiszy "Awaiting The

Storm", a na tle doskonałych instrumentalistów

lśni niczym gwiazda pierwszej

wielkości wokalista Stefano Sensi -

śpiewak bardzo uniwersalny i wszechstronny.

(5)

Sacro Sanctus - Deus Volt

2014 Metal on Metal

Wojciech Chamryk

Parafrazując klasyka, lubimy piosenki,

które znamy. Popyt na muzykę retro

był zawsze, przy czym ta raczej nigdy

nie wychylała nosa poza podziemie i

najbardziej zatwardziałych miłośników

takiej czy innej stylistyki. W XXI w. byliśmy

jednak świadkami skutecznego

szturmu list popularności w wykonaniu

grup retro, czy to odwołujących się do

rocka lat 70-tych, czy też klasycznego

heavy metalu lat 80-tych. Mimo że na

swoim solowym albumie Albert Bell,

znany z Forsaken i Nomad Son, również

sięga głęboko w przeszłość, to jednak

nie sposób oskarżyć go o podążanie

za modą. Otóż Maltańczyk postanowił

złożyć hołd prekursorom metalowej

ekstremy z Celtic Frost na czele. W rezultacie

powstała mroczna płyta łącząca

w sobie elementy obskurnego heavy

metalu, doom metalu i black metalu. Co

ciekawe, Albert odpowiada tylko za

kompozycje i partie basu, ale także wokale

i gitarę (w tym solówki), co jest

imponujące, bo tym samym debiutuje w

dwóch nowych rolach. Na perkusji z kolei

gra nie automat, lecz muzyk sesyjny,

czym Sacro Sanctus pozytywnie wyróżnia

się na tle innych jednoosobowych

projektów. Brzmienie albumu jest

bardzo dobre, czytelne, bynajmniej nie

nowoczesne, ale też nie po chamsku

piwniczne, dzięki czemu nie odstraszy

ani młodzieży, ani zatwardziałych oldschoolowców.

"Deus Volt" to kawał porządnej,

inspirowanej wczesną sceną

ekstremalną muzyki, stworzonej przez

jednego jej miłośnika i adresowanej do

innych, ale też mogącej zainteresować

niekoniecznie lubujących się w takich

dźwiękach. Do której grupy byście się

nie zaliczali, warto dać "Deus Volt"

szansę. (5)

Adam Nowakowski

Sanctuary - The Year The Sun Died

2014 Century Media

Gdy ogłoszono powrót Sanctuary do

studia, zainteresowani fani podzielili się

z grubsza na dwie frakcje - tych którzy

oczekiwali, że owoc prac muzyków będzie

przypominał stylistycznie ich pierwsze

płyty oraz tych, którzy po prostu

czekali na kolejne dokonania Warrela

Dane'a, niezależnie od tego czy będą

one sygnowane szyldem Nevermore

czy Sanctuary. Oczekiwania były tym

większe, że za nowy album Sanctuary

wziął się praktycznie cały skład, bez

Seana Blosla, odpowiedzialny na dwa

pierwsze, klasyczne albumy tej kapeli.

Oczekiwaniom towarzyszyły też obawy.

W końcu Warrel Dane od dawna nie

jest w takiej formie wokalnej jak za czasów

"Refuge Denied". W zapomnienie

poszły jego wysokie zaśpiewy i stawiające

wszystkie włoski na ciele niesamowite

falsetto. Występy zreaktywowanego

Sanctuary z ostatnich lat to potwierdzały,

zwłaszcza, że smutno było

patrzeć jak się Warrel męczy przy takim

sztandarowym "Die For My Sins" na

żywo. Po dwudziestu czterech latach do

katalogu Sanctuary trafia trzeci album

studyjny i muszę od razu powiedzieć, że

dzięki "The Year The Sun Died" Sanctuary

trafia do grona tych zespołów, które

zepsuły swą nieskazitelną dyskografię

dzięki jednej szmirze, bo niestety nowy

album nie jest dobrym nagraniem i

należy to powiedzieć otwarcie. Jest mu

diabelnie daleko do bycia dobrym nagraniem.

Nie brzmi nawet jako nagranie

Sanctuary, tylko jako coś, co powinno

wyjść pod szyldem Nevermore. Wokale

brzmią jak Nevermore, gitary brzmią

jak Nevermore, bas brzmi jak Nevermore

(czyli go właściwie nie słychać) i

produkcja dźwięku brzmi jak Nevermore.

Pierwszy rzut oka na okładkę też

przywodzi na myśl Nevermore.

Stworzył ją Travis Smith, który - to ci

niespodzianka - jest także odpowiedzialny

za grafiki "Dreaming Neon

Black", "Dead Heart In A Dead

World", "Enemies of Reality" oraz

"The Obsidian Conspiracy". Travis

tworzył okładki dla naprawdę wielu różnych

zespołów (w tym Iced Earth,

Death, Cynic, Crescent Shield, Overkill

i wiele innych), lecz inne jego prace jakoś

nie nasuwały skojarzeń z Nevermore.

Ta dla Sanctuary, niestety już

tak. Wygląda jak typowa okłada Nevermore,

z tą różnicą, że widnieje na niej

inna logówka. Przynajmniej ostrzega

ona w jasny sposób przed tym, co możemy

znaleźć w środku. "The Year The

Sun Died" nie brzmi jak naturalna kontynuacja

"Into the Mirror Black".

Temu albumowi daleko jest i do genialnego

"Refuge Denied" i do progresywnego

drugiego albumu. Produkcja

dźwięku brzmi niezwykle cyfrowo i syntetycznie,

a same kompozycje przynudzają

i przebrzmiewają swoją miernością.

Nawet w kontekście samej muzyki

Nevermore ten album wypada jako słaba

kontynuacja dorobku muzycznego

126

RECENZJE


Warrela Dane'a i Jima Shepparda.

Nie ma sensu szukać punktów wspólnych

między "The Year The Sun Died"

i muzyką Sanctuary, gdyż ich praktycznie

nie ma. Sam album, postawiony

samotnie pod ścianą, też się nie broni.

Średnie, monotonne tempa, nudne wokale,

kompozycje brzmiące bliźniaczo z

powodu wypolerowanej cyfrowej produkcji

w stylu Nevermore - słowem

wieje taką papkową szarzyzną z tego

nagrania, która ma niewiele wspólnego z

mocą, potęgą i energią heavy metalu.

Album rozpoczyna "Arise and Purify",

który już na wstępie krzyczy Nevermore

swoimi riffami. Kompozycja przemija

bardzo wolno i męczy bułę niemiłosiernie,

a to przecież dopiero początek

albumu. Wokale w refrenie mają nałożone

na siebie wysokie zaśpiewy, jednak

są one na tyle schowane, że trudno rzec

czy to sam Warrel siebie wspiera, jak

dawniej, czy są podciągane komputerowo.

Sądząc po niechętnej jej ekspozycji

to niestety mamy do czynienia z tym

drugim. W dodatku są one najlepszą

częścią tej kompozycji, co samo w sobie

powinno wiele mówić o pozostałych

aspektach tego utworu. W "Let the Serpent

Follow Me" i w "Exitium (Anthem of

the Living)" nikt się nawet nie stara

ukryć, że mamy do czynienia z kompozycją

Nevermore. Zabawy z pedałem

wah przechodzą w monotonne, ponure

klimaty, które można opisać jednym

słowem, czyli… Nevermore. Te riffy

kojarzą się jednoznacznie, zwłaszcza z

zawodzeniem Dane'a w średnich rejestrach

i tą nieszczęsną syntetyczną produkcją.

Z pozoru nieco żywszy "Question

Existence Fading" szybko siada i się

ochładza. Warrel zamiast śpiewać, jak

miało to miejsce na wcześniejszych płytach

Sanctaury, stawia w gruncie rzeczy

na melorecytację w stylu - no kto by

przypuszczał - Nevermore oraz ostatniej

płyty Laaz Rockit. Ciemna atmosfera

"I Am Low", który miał chyba

przeplatać melancholijny spokojny klimat

z szybkimi zrywami, męczy niesamowicie.

Sanctuary umiejętnie czyniło

analogicznego zabiegi w przykładowo

"Future Tense", "Veil of Disguise" i

"Termination Force". Tutaj niestety

zawodzi, choć Warrel pokazuje, że ma

bardzo różnorodną barwę głosu w średnich

rejestrach. Przy "The World Is

Wired", który dalej jedzie na kilometr

wiadomym zespołem, trafił się także jeden

motyw, którego ze świecą szukać w

twórczości Nevemore. Niestety szybko

przemija i wraca z powrotem zbita

młócka sztucznych riffów. Progresywny

"The Dying Age" męczy swą monotonią i

klepaniem w niekończące się kółko tego

samego motywu gitarowego. Album

kończy utwór tytułowy, który jednoznacznie

utwierdza mnie w przekonaniu,

że nie powinien się nazywać "The Year

The Sun Died" tylko "The Year Sanctuary

Died". Jest to nudny, na siłę

udziwniany i monotonny utwór w średnim,

męczącym tempie. Plusy? Naprawdę

niewiele można rzec na dłuższą

metę w tym temacie. Solówki i leady w

"Arise And Purify", choć są proste i w

sumie dość jednostajne, to brzmią całkiem

nieźle. Szkoda, że utwór do którego

zostały dodane jest średnią szamotaniną.

Akustyczna solówka w "One Final

Day (Sworn to Believe)" jest bardzo

ciekawym smaczkiem wydobywającym

ten album z czeluści nudy i muzycznej

chałtury. Najlepszym utworem na płycie

jest "Frozen", który można opisać

jako średniodobry. Dupy nie urwie, ale

kompozycyjnie prezentuje się prawie

całkiem całkiem… Chyba jako jedynemu

pod względem aranżacji bliżej mu

do tego jakby brzmiało Sanctuary,

gdyby nie eksodus Dane'a i Shepparda

do ziemi Nevermore na początku lat

dziewięćdziesiątych. Przynajmniej na

początku utworu, gdyż nawet pierwsze

zwolnienie ma więcej wspólnego z klimatem

Sanctuary niż Nevermore. Potem,

przy refrenie niestety skojarzenia

są dokładnie takie same jak przy innych

utworach. Niezależnie od tego jak szybki

jest utwór, następuje jego wymuszone

zwolnienie przy refrenie. Ponadto, może

się wydawać, że we "Frozen" część riffów

jest nawet ukształtowana na modłę

Sanctuary. Niestety, trudno jest jednoznacznie

to ocenić z powodu mało

czytelnej, syntetycznej produkcji dźwięku,

o której była już mowa. Drugim

dobrym utworem jest półtoraminutowy

instrumentalny "Ad Vitam Aeternam"

stanowiący bardzo fajny i klimatyczny

akustyczny wstęp do ostatniego utworu

na płycie, który niestety nie utrzymuje

już poziomu swojego wstępu. Dodam

jeszcze, że jak przystało na Warrela

Dane'a teksty utworów są dobre. Warrel

zawsze potrafił pisać ciekawie zbudowane

liryki. Z ich melodyką to zwykle

bywało różnie, ale treść zawsze była

dobrej jakości. Choć na "The Year The

Sun Died" daleko im do stylu prezentowanego

na "Into the Mirror Black" i

"Refuge Denied". Nie jest to jednak element,

który wymiernie wpływa na poprawę

odbioru najnowszego dzieła tej

kapeli. Nowe Sanctuary wypada miernie.

Słuchałem tego albumu wielokrotnie.

Dawałem mu co i rusz szansę,

liczyłem że w końcu do mnie przemówi.

Jako zagorzały fan Sanctuary ślepo

wierzyłem, że coś w końcu zaskoczy, że

przyjdzie pora, gdy zrozumiem ten

album. Okazało się, że jednak nie jest to

płyta z gatunku tych, do których trzeba

dojrzeć. Jako człowiek, któremu daleko

jest do bycia fanem Nevermore, uważam,

że tytułowy kawałek z ich ostatniej

płyty "The Obsidian Conspiracy"

zjada cały nowy album Sanctuary bez

popity. Tak jak pisałem wcześniej, tak

to podkreślę raz jeszcze - "The Year

The Sun Died" jest słaby, niezależnie

czy w kontekście dorobku Sanctuary,

dorobku Nevermore czy też nawet

jeżeli nie będziemy w ogóle brali pod

uwagę jakąkolwiek przeszłość muzyczną

artystów, którzy są za niego

odpowiedzialni. Najnowsza płyta

Warrela Dane'a nie ma za wiele wspólnego

z muzyką metalową. Trudno nawet

z czystym sumieniem nazwać to

wydawnictwo dobrą muzyką. A to nie

wszystko. Nowe Sanctuary nie brzmi w

ogóle jak Sanctuary. "The Year The

Sun Died" brzmi jak cienkie Nevermore

bez Loomisa. Cóż, na zakończenie

dodam, że to dość ciekawe, że w

kontekście recenzji tej płyty częściej

pada nazwa innej kapeli niż tej, która

stworzyła opisywane dzieło. To też w

sumie o czymś jednoznacznie świadczy.

Zalecam potencjalnym słuchaczom jak

najszybciej zapomnieć o tej płycie i wrócić

do ponadczasowego i klasycznego

"Refuge Denied". Po co sobie psuć

krew? (2)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Savage Messiah - The Fateful Dark

2014 Earache

Pamiętam jakim nieporozumieniem i

porażką był poprzedni album młodych

Brytyjczyków "Plague of Conscience".

Nie przeszkadzało to jednak temu, by

zespół ten otrzymał dotację ze specjalnego

funduszu rządowego (Music Export

Growth Scheme) przeznaczonego

dla podmiotów, promujących brytyjską

muzykę za granicą. Może dzięki temu

zastrzyku gotówki (w postaci co najmniej

pięciu tysięcy funtów) najnowszy

album Savage Messiah nie jest już taką

muzyczną lurą i w końcu jest albumem

słuchalnym. Mamy tutaj do czynienia z

nowoczesnym melodyjnym power/

thrashem nie stroniącym od twardych

riffów. Wszystko to zostało opakowane

w nowoczesną, lecz nawet dobrze wyważoną,

produkcję i dobrze pasujący do

całości wokal, co szczególnie cieszy, bo

na poprzedniej płycie to właśnie forma

wokalisty była jednym z głównych mankamentów.

Co prawda wizja muzyczna

Savage Messiah na "The Fateful

Dark" do mnie nie przemawia - ot taki

kabotynizm metalowy, to jednak nie

można odmówić zespołowi dobrej formy,

instrumentalnych umiejętności i

rzetelnego podejścia do tematu aranżacji

utworów. Przy tym albumie fani

takiego grania na pewno będą się nieźle

bawić. Co prawda dla mnie pewnym

nieporozumieniem są radiowe balladki

przetykane pseudociężkimi wstawkami

- "Live As One Already Dead" i "Zero

Hour", jednak co kto lubi, możliwe że

takie kompozycje są wymagane w kanonie

melodyjnego thrashu w dzisiejszych

czasach. W każdym razie już

"Hammered Down", "Iconocaust", "Cross

of Babylon" czy "Hellblazer" to godne

kompozycje, za które należy się uznanie

i pochwała. Dodam jeszcze tak trochę

na marginesie, że to ciekawe, że u nas

nie ma takiego programu jak wspomniany

Music Export Growth Scheme,

który jest przeznaczony dla artystów i

firm związanych z muzyką, chcących

promować swoją działalność za granicą.

Jak widać ta inicjatywa jest przeznaczona

dla wszelakich form ekspresji, także

dla świata heavy metalu. Może warto

by się zastanowić ilu polskim wykonawcom

ze świata bluesa, muzyki awangardowej,

jazzu, heavy metalu, folku,

muzyki elektronicznej i alternatywnej, a

nawet hip hopu można by było pomóc,

promując przy okazji polską muzykę,

za, załóżmy, kwotę 270 milionów złotych,

zamiast stawiać wątpliwej potrzeby

i natury muzeum na warszawskim

Muranowie? Ale w sumie po co, skoro w

wyborach do cebul-samorządów i rządu,

nasi rodacy wybiorą gości, którzy wolą

organizować festiwale poezji żydowskiej

i maratony rowerowe korkujące miasta

w godzinach szczytu. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Skyharbor - Guiding Lights

2014 Basick

Kiedy człowiek myśli, że gatunek zwany

popularnie djentem wyczerpał swój

limit na oryginalne pomysły, to zupełnie

znienacka pojawia się taki Skyharbor,

który przełamuje granice gatunku.

Pierwszy album, zatytułowany "Blinding

White Noise: Illusion & Chaos",

powstał w głowie indyjskiego muzyka -

Keshava Dhara. Artysta prócz tego, że

nagrał większość partii instrumentalnych,

zajął się także produkcją krążka, a

do współpracy zaprosił wielu gości,

m.in. Daniela Tompkinsa (TesseracT)

oraz Marty'ego Friedmana (ex-Megadeth).

Utrzymany w drapieżnej stylistyce

debiut spotkał się z bardzo dobrym

przyjęciem, co umożliwiło Keshavovi

pójście o krok dalej. Do projektu

na stałe dołączył Tompkins, a w skład

powiększył się o kilku nowych muzyków:

Devesha Dayala (gitara), Anupa

Sastry'ego (perkusja) oraz Krishnę

Jhaveriego (gitara basowa). Dwa lata

po wydaniu debiutu, za pieniądze zebrane

na serwisie pledgemusic, panowie

wydają swój drugi pełnoprawny krążek.

Jestem zmuszony zasmucić fanów pierwszej

płyty Skyharbor. "Guiding

Lights" to zupełnie inny materiał,

ukierunkowany w stronę bardziej nastrojowego

grania. Nie oznacza to jednak,

że panowie zrezygnowali z technicznych

popisów. Już na otwierającym

"Allure" więcej jest ambientu, choć głównym

nośnikiem kawałka jest imponująca

rytmika. Ledwo podkreślone melodie,

idealnie współbrzmią z perkusyjnymi

ewolucjami , a wisienką na torcie jest

gitarowe solo w wykonaniu Marka Holcomba

z Periphery. Takich zabaw formą

jest na płycie znacznie więcej. Nieco

jazz-popowych odniesień usłyszymy na

"Indle Minds" i "Miracle", w których

szczególnie wyróżnia się Daniel Tompkins.

W jego wokalu czuć naturalność i

słychać, że w muzyce Skyharbor czuje

się jak ryba w wodzie. Z dobrodziejstw

elektroniki muzycy korzystają na "Halogen"

oraz "New Devil". W tym drugim na

uwagę zasługuje gitarowe solo, utrzymane

w stylistyce fusion. Największe

wrażenie zrobiły na mnie dwa utwory,

które są hołdem dla klasyków rocka progresywnego.

Klimatu "Patience" nie powstydziłby

się sam Steven Wilson (odsyłam

do teledysku wykonanego przez

Jess Cope), a tytułowy "Guiding Lights"

to ukłon w stronę Coldplay i Pink

Floyd. Do swoich korzeni panowie powracają

na "Evolution" oraz "Kaikomie"

(z gościnnym udziałem brytyjskiej

wokalistki - Valentiny Reptile). Więcej

tam polirytmicznych popisów, co na

pewno ucieszy miłośników debiutu.

Płytę kończy niemal dziesięciominutowa

kompozycja w postaci "The Constant"

- to już djent pełną gębą. W zeszłym

roku na piedestale nowoczesnego

prog metalu stanął TesseracT ze swoim

"Altered State", który udowodnił, że w

tym nurcie nie należy rezygnować z

melodii. Panowie ze Skyharbor poszli o

krok dalej i zaserwowali nam wydawnictwo,

które kładzie jeszcze większy nacisk

na przestrzeń, ale przy tym nie zrywa

ze swoim muzycznym rodowodem.

Ta mozaika wielu gatunków - od ambientu,

popu, jazzu, aż po rock progresywny

- to zdecydowanie najmocniejszy

punkt "Guiding Lights". Na uznanie

zasługuje również to, że muzycy pomimo

tej różnorodności nie burzą nastroju

płyty, a ze swoich inspiracji korzystają

bardzo swobodnie. To zasługa nie tylko

kompozytorskich umiejętności Keshava

Dhara, ale też pozostałych członków

grupy, którzy pomimo odległości jaka

ich dzieli, potrafili stworzyć wymagający

i spójny materiał. Instrumentalnym

popisom towarzyszy charyzmatyczny

wokal Daniela Tompkinsa - utrzymany

w stonowanej formie, szczególnie

względem jego dokonań w TesseracT.

Spotkałem się z opinią, że "gdyby

Michael Jackson tworzył djent, to brzmiałby

jak Skyharbor" i trudno się z

tym nie zgodzić, czego dowodem są

utwory pokroju "Evolution", czy "Miracle".

"Guiding Lights" to obecnie jedno

z najbardziej oryginalnych wydawnictw

w math metalowym światku. Zamiast

RECENZJE 127


kroczyć utartymi ścieżkami, panowie

ostro z nich zbaczają i na każdym przystanku

starają się dodać coś nowego do

swojej muzyki. Paradoksalnie przepisem

na coś oryginalnego w tym gatunku okazuje

się odejście od swoich korzeni.

Mniej popisów, więcej melodii - to zdecydowanie

dobry kierunek. Być może

Skyharbor wyznaczy nowy trend i

stanie się solidnym fundamentem dla

innych grup z tego nurtu. Mówi się, że

jeżeli brać już przykład, to od najlepszych,

a w tej materii "Guiding Lights"

jest absolutnym wzorem. (5,5)

Slasher - Katharsis

2014 Self-Released

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Mocna propozycja dla fanów thrash metalu.

Brazylijski Slasher ze swoją najnowszą

propozycją nie powinien zawieść

oczekiwań fanów nowoczesnych odmian

thrash metalu. Potężnie brzmiąca

perkusja, wściekłe riffy gitarowe i wokal

na pograniczu growlu sprawi, że nawet

fani brutalniejszych odmian metalu

powinni łaskawym okiem na tą propozycję.

Płyta Slasher to mocno brzmiąca

rzecz, utrzymana z reguły w szybkich

tempach. Dwójka gitarzystów oprócz

ostro ciętych riffów, potrafi także zaserwować

ciekawe sola gitarowe, jak w

"Final Day", czy okraszonym ciekawym

refrenem "Face The Facts". Wyróżniają

się także bezlitosny "Hostile" a także

nieco wolniejszy, motoryczny "Jamais

Me Entregar". Mocna rzecz pod każdym

względem! (4.8)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Sodom - Sacred Warpath

2014 SPV

EPka zapowiadająca najnowszy album

Sodom zawiera utrzymany w mrocznym

klimacie, premierowy utwór tytułowy,

który zachwyca intensywnymi

gitarami i potężnym wokalem Toma.

Rozbudowana kompozycja urozmaicona

została także ciekawym fragmentem

akustycznym i melodyjną solówką.

Mocna rzecz. Znakomicie podgrzewa to

atmosferę przed nadchodzącą płytą.

Dodatkowo trzy utwory w wersjach live,

z których najlepiej moim skromnym

zdaniem wypada melodyjny "City Of

God" z albumu "Sodom". Tak więc, czekamy

z niecierpliwością. (4.5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Soen - Tellurian

2014 Spinefarm

Kiedy dwa lata temu Soen wydał swój

debiutancki album zatytułowany "Cognitive",

w serwisach muzycznych aż

zawrzało. Zespół na każdym kroku był

zestawiany z twórczością Toola, a bardziej

sceptyczni fani nie stronili od

nazywania grupy plagiatorami. Całe

szczęście skończyło się wyłącznie na

marudzeniu, bowiem album spotkał się

z bardzo ciepłym przyjęciem i znalazł

wielu entuzjastów, zarówno wśród dziennikarzy,

jak i fanów post-metalowych

brzmień. Po ogłoszeniu premiery

"Tellurian", ekipa Martina Lopeza (ex-

Opeth) ponownie znalazła się w centrum

uwagi. Czy Soen dalej trzyma się

swoich inspiracji? Pierwszy rzut oka na

okładkę, bo trudno o niej nie wspomnieć.

Została wykonana przez meksykańskiego

malarza José Luisa Lópeza

Galvána i przedstawia nosorożca w koronie

(sic!), który ze smakiem pałaszuje

potrawy z ludzi. Okładka pomimo groteskowego

charakteru wywołuje przerażenie

i nie wszystkim przypadnie do

gustu (ja byłem zachwycony!), ale trzeba

przyznać jej jedno - bezbłędnie oddaje

tematykę płyty. Nosorożec to władza,

której nie potrafimy się przeciwstawić.

Jesteśmy dokładnie tacy jak na

obrazie - bezradni, skuleni i słabi. Służymy

wyłącznie za pokarm, by napełnić

żołądek bez dna, gdzie nie ma miejsca

na wrażliwość i zrozumienie. Tytuł

płyty odnosi się bezpośrednio do pojęcia

bóstw tellurycznych, które w wierzeniach

starożytnych cywilizacji, władały

sferą ziemską. Co za pomocą tekstów

chcą nam przekazać panowie z Soen?

W gruncie rzeczy ukazują walkę jednostki

o indywidualizm oraz ucieczkę od

alienacji w imię wyższych wartości.

"Komenco" (czyli "Początek") to nic innego

jak krótkie, etnicznie wprowadzenie,

w którym dominuje południowoamerykański

nastrój. "Tabula Rasa"

porywa chwytliwą formą, a w melodii

wyraźnie dominuje sekcja rytmiczna

(znakomity Stefan Stenberg). To oczywisty

wybór na singiel, bowiem dalej

jest nieco mniej sielankowo. Efektowny

wstęp w "Kuraman" (gitarowe partie

Platbarzdisa powalają!) szybko spuszcza

z tonu, by dać więcej przestrzeni partiom

wokalnym Joela Ekelöfa. W

utworze nie brakuje zmian tempa i rytmicznych

połamańców, a wszystko zostało

umiejętnie połączone w jedną całość.

Nieco spokoju znajdziemy w melancholijnym

"The Words", gdzie panowie

odważniej wykorzystują ambientowe

tło. "Pluton" to najbardziej energiczna

kompozycja na płycie, w której

dominują gitarowe popisy i wspaniała

interpretacja wokalna. Post-metalowy

wstęp do "Koniskas" chwyta za gardziel,

a nieco senny nastrój utrzymuje się aż

do punktu kulminacyjnego, gdzie złożona

rytmika świetnie uzupełnia się z partiami

bongosów. Pod koniec Soen przygotował

dla słuchaczy najbardziej rozbudowane

kompozycje na płycie. Zarówno

"Ennui" jak i "Void" zaskakują

dynamiczną prezencją, jednak to ten

drugi robi większe wrażenie. Chwytliwe

partie wokalne (ten scat!), więcej etnicznych

odniesień i mini-solo perkusyjne

w wykonaniu Martina Lopeza wszystkie

te pomysły zasługują na uznanie.

Piękny finał w postaci "The Other's Fall"

to zestawienie wszystkich elementów

płyty, okraszone gorzką liryczną puentą.

Można śmiało powiedzieć, że Soen

na dobre zerwał z toolowymi korzeniami

i na "Tellurian" pokazuje zupełnie

nowe oblicze. Materiał jest znacznie

bardziej progresywny - mniej w nim melodii,

a więcej technicznych popisów.

Nie oznacza to jednak, że panowie przesadzili

z kompozytorskim przepychem.

Postawiona na pierwszym planie sekcja

rytmiczna oraz interpretacje Joela

Ekelöfa zbudowały solidny fundament

dla muzyki Soen - jest subtelna w swojej

zawiłości. Ponownie ważną role odegrały

inspiracje muzyką starych kultur,

choć tym razem są one bardziej dopasowane

do lirycznego konceptu. W tekstach

można znaleźć sporo odniesień do

religii (m.in. do hinduizmu), filozofii

oraz ezoteryki, a same tytuły utworów

zaskakują pomysłowymi metaforami

("Pluton" - odosobniona planeta; "Koniskas"

- tuleja, element maszyny). "Tellurian"

to płyta wymagająca dłuższego

poznawania i nie należy traktować tego

jako wadę. Odkrycie każdego jej elementu,

nawiązania, czy inspiracji daje

sporo satysfakcji. Tym razem obeszło

się bez kontrowersji i marudzenia ze

strony sceptyków. "Tellurian" to przemyślanie

dzieło, które usuwa piętno

swojego poprzednika na korzyść muzycznego

indywidualizmu. Z porzuconym

balastem i bagażem pełnym doświadczeń

Soen może teraz spokojnie ruszyć

dalej. Jeśli nie będą zbaczać z trasy to

czeka ich świetlana przyszłość w zupełnie

nowym świecie. Szerokości, panowie!

(5,4)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Sorrows Path - Doom Philosophy

2014 Iron Shield

Ci greccy doomstersi pogrywają już z

przerwami od ponad 20 lat, ale "Doom

Philosophy" jest ich dopiero drugim

albumem. Zespół ciekawie łączy na nim

mocarny, mroczny doom metal z urokliwymi,

melancholijnymi melodiami.

Wpływy Black Sabbath, Candlemass,

Solitude Aeturnus (gitarzysta Edgar

Rivera gra tu zresztą gościnnie) czy innych

pokrewnych zespołów są tu oczywiste,

ale Grecy potrafią dołożyć do

nich sporo od siebie. Dlatego miarowy,

surowy "Tragedy" pięknie przyspiesza w

refrenach, równie dynamiczny jest "A

Dance With The Dead". Doomowe walce

też nie są jednowymiarowe: sabbatowy

"Epoasis" to też orientalne partie,

tajemniczy klimat i gitarowo-klawiszowe

dialogi, "Clouds Inside Me" i "The

King With A Crown Of Thorns" to w

przeważającej części balladowe, zwiewne

kompozycje, równie urozmaicona

jest wielowątkowa "Everything Can

Change". Są też momenty z nowcześniejszą

elektroniką w "Darkness", mamy

partię wiolonczeli w intro, a Angelosa

Ioannidisa wspiera wokalnie sam

Snowy Shaw. Dlatego też, chociaż płyt

zespołów doom metalowych nie brakuje,

to Sorrows Path wyróżniają się

wśród nich. (4,5)

SoulBender - II

2014 Rat Pak

Wojciech Chamryk

Po farsie z 2013 roku przestałem się

interesować Queensryche. Przypomnę,

że najpierw Geoff Tate, rozstawszy się

z kolegami w atmosferze skandalu, wydał

album firmowany logo zespołu, po

czym oni, po zwerbowaniu nowego

wokalisty, postąpili tak samo. Mieliśmy

więc, a może mamy nadal, dwa zespoły

Queensryche, co na pewno nie wychodzi

muzykom na zdrowie. Nie wiem też,

czy najnowsze solowe poczynania gitarzysty

grupy Michaela Wiltona spotkają

się ze zrozumieniem fanów. Owszem,

debiut SoulBender sprzed dziesięciu

lat był już od dawna niedostępny,

ale można było po prostu wznowić tę

płytę z bonusami, a nie wydawać "II", to

jest cztery nowe utwory ze zremasterowanym

materiałem z debiutu w charakterze

dodatku. Pachnie to bowiem zwykłym

naciąganiem i to tych najwierniejszych

fanów, oni to bowiem wciąż

kupują jeszcze płyty w fizycznej postaci.

Wątpię jednak, by wielu z nich czekało

na SoulBender, bo to takie sobie

połączenie metalu, klimatycznego/alternatywnego

rocka i grunge. Cztery nowe

utwory dostajemy na początek. Najciekawsze

z nich to "Turn Anger Up" z

fajną melodią i dwiema solówkami oraz

nieco orientalny w klimacie "Seraphim"

z basowymi pochodami. Starsze utwory

to taki stylistyczny misz masz. Owszem,

Wilton prezentuje się w nich z jak

najlepszej strony jako solista, ale kompozycje

nie do końca przekonują. Czasem

jest to bowiem niezbyt mocny,

sztampowy rock ("Fix Me"), sporo tu

balladowego, też nie najciekawszego

grania ("Prime Time", "Shoot Poem"),

albo oczywistych, z racji przeszłości

wokalisty Nicka Pollocka, nawiązań do

grunge ("Three Towers") czy alternatywnego

rocka ("Rabbit Hole"). A nie są to

akurat dźwięki, których oczekuję i

których chciałbym słuchać w wykonaniu

jednego z najlepszych metalowych

gitarzystów. Na szczęście mroczny

"Clockwork And Compass", mocarny

"The American Dream" czy nawiązujący

w warstwie wokalnej do The Beatles

"Samsara" sprawiają, że nie jest to całkowite

rozczarowanie. (3,5)

Wojciech Chamryk

SoulHealer - Bear The Cross

2014 Pure Legends

Chłopaki z Kajaani wyraźnie się rozkręcają,

czego efektem jest kolejny, przygotowany

i nagrany w iście ekspresowym

tempie album. Oczywiście kiedyś takie

tempo pracy nie było niczym wyjątkowym,

mało tego, wiele zespołów potrafiło

wydać i w ciągu roku dwie świetne

płyty, ale teraz mamy inne czasy. Tym

większe słowa uznania należą się tym

pięciu sympatycznym Finom, bo "Bear

The Cross" jest kolejną udaną płytą w

ich dyskografii. SoulHealer wciąż więc

gra melodyjnie, momentami wręcz

chwytliwie i przebojowo, ale nie unika

też wpływów klasycznych lat 80-tych

od NWOBHM do niemieckich zespołów

pokroju Accept. Daje to w rezulta-

128

RECENZJE


cie mieszankę iście piorunującą,

bazującą na porywających melodiach i

odpowiedniej dawce mocy i szybkości.

Rozpędzone "Unleash The Beast", "Fall

From Grace", "The Viper's Kiss" czy nawiązujący

do Black Sabbath "Revealed"

byłyby niewątpliwymi ozdobami większości

metalowych LP's z lat 80-tych.

Zespół dobrze czuje się również w średnich

tempach, zarówno w mocarnym

"Dead Man Walking" jak i bardziej

urozmaiconych, wzbogaconych np. balladowymi

partiami rockerach jak

numer tytułowy. Jori Karki też zasługuje

na słowa uznania, bo jego wysoki,

ale mocny głos doskonale się sprawdza

w tych przebojowych, siarczystych numerach.

(5)

Wojciech Chamryk

Space Vacation - Cosmic Vanguard

2014 Pure Steel

Kwartet z San Francisco z klasą nawiązuje

do czasów największej świetności

amerykańskiego power i tradycyjnego

heavy metalu. W sumie nic w tym dziwnego,

bo zespół tworzą doświadczeni

muzycy, nie tylko terminujący w wielu

mniej znanych zespołach, ale też grający

chociażby w Vicious Rumors. Dlatego

też na swym trzecim albumie, ale

pierwszym firmowanym przez Pure

Steel Records, proponują niespełna

trzy kwadranse melodyjnego oraz siarczystego

heavy metalu. Momentami

gdyby nie brzmienie, to naprawdę

można by się zastanawiać, czy nie są to

jakieś nagrania z lat 80-tych, bo taki

"More is More" z niezwykle chwytliwym

refrenem, równie przebojowy "Say My

Name", "Get Down" czy "Eye To Eye"

spokojnie rządziłyby wówczas na playlistach

rockowych stacji radiowych, a

przy odpowiedniej promocji mogłyby

też hulać w MTV obok clipów Dokken

czy Whitesnake. Nie znaczy to jednak,

że na "Cosmic Vanguard" przeważa

melodyjne hard 'n' heavy, bo nie brakuje

też na tej płycie mocniejszych, stricte

metalowych numerów. Takich jak miarowy

"Rolling Thunder" z szybszym

refrenem, zadziorny numer tytułowy z

dynamicznym riffowaniem i klangiem

basu czy ocierający się o speed metal

"Battle Jacket" z gitarowymi i basowymi

solówkami na pewno ożywią tętno

każdego maniaka metalu z lat 80-tych.

(5)

Stallion - Rise And Ride

2014 HighRoller

Wojciech Chamryk

Różnie można oceniać Niemców, ale

jedno nie ulega wątpliwości: mają

ogromną smykałkę do tradycyjnego

heavy metalu, darzą też takie dźwięki

bezgraniczną miłością, dzięki czemu

bez cienia przesady gatunek przetrwał

wyjątkowo dla niego trudny początek

lat 90-tych. Stallion (a mówiąc trochę

żartobliwie Stallion bis, bo wciąż istnieje

kapela pamiętająca czasy świetności

niemieckiego metalu złotej dekady lat

80-tych) zgłasza więc debiutanckim longiem

"Rise And Ride" akces do heavy

metalowej ekstraklasy. Co ciekawe

wśród muzyków grupy są wyjadacze jak

Oliver Grbavac, ale kojarzeni dotąd z

ekstremalnymi zespołami jak Debauchery,

Fleshcrawl czy Nocturnal, a

proponuje ona niezwykle stylowe dźwięki.

Zakorzenione rzecz jasna w niemieckim

power, heavy i speed metalu,

ale też NWOBHM oraz hard rocku. Już

tytułowy opener nie pozostawia cienia

wątpliwości, że lata 80-te mogą być

doskonałym punktem wyjścia do tak

dynamicznej, porywającej kompozycji.

Opatrzony teledyskiem "Wild Stallions"

to ostry speed metal, niczym Accept na

sterydach, równie dynamiczne są "Stigmatized"

i "Watch Out". Są też nieco

lżejsze, bardziej melodyjne utwory:

"Streets Of Sin" z porywającymi solówkami,

"Canadian Steele", "Bills To Pay",

power metalowa galopada w stylu

wczesnego Helloween, "The Right One"

czy "Wooden Horse". Moment wyciszenia

zapewnia zaś balladowy "The Devil

Never Sleeps", ale też wzmocniony iście

sabbathowym riffem i ostrym przyspieszeniem.

Tak więc: dziesięć utworów,

dziesięć pewniaków, bez wypełniaczy -

mus dla fanów klasycznego heavy! (5,5)

Starblind - Darkest Horrors

2014 StormSpell

Wojciech Chamryk

Ja, niżej podpisany będąc w pełni władz

umysłowych oświadczam iż "Daekest

Horrors" to jeden z najlepszych heavy

metalowych debiutów ostatnich lat. Jestem

w tym większym szoku, bo Starblind

uderzyli od razu pełnym krążkiem

pomijając przeróżne dema i epki.

Tak więc praktycznie znikąd pojawił się

ten genialny album i dokonał spustoszenia

w mojej jaźni. Od dwóch miesięcy

słucham tego krążka i nie mogę

przestać. Ten materiał jest niesamowicie

uzależniający, ale jest to bardzo miły

nałóg. Starblind gra błyskotliwy mariaż

Iron Maiden z okresu od "Piece of

Mind" do "Fear of the Dark" z Mercyful

Fate/King Diamond. Zdecydowanie

więcej jest w tych dźwiękach Brytyjczyków

o czym możemy się przekonać

już w pierwszym utworze "Ascendancy".

Te niesamowite duety i harmonie gitarowe

kojarzą się tylko z jednym zespołem.

W "At the Mountains of Madness"

jeden motyw przywodzi mi na myśl

"The Loneliness of the Long Distance

Runner" natomiast fenomenalny "I

Stand Alone" to numer na miarę "The

Evil that Men Do". Natomiast Kinga

można wyczuć przede wszystkim w nastroju

i niekiedy wokalach. Prawie każdy

utwór jest hitem, więc płytę można

zapętlić i słuchać w kółko. Dlaczego

prawie? Otóż "The Great Hunt" zajeżdża

trochę za bardzo amerykańskim

komercyjnym metalem i nie bardzo pasuje

do reszty. Pomimo tego i tak jest w

porządku, a najlepsze w nim są niektóre

fragmenty przypominające Virgin Steele.

Poza klasycznymi heavy metalowymi

killerami Starblind raczy nas też

znakomitą pół-balladą "Crystal Tears",

a na sam koniec epickim, majestatycznym

"Temple of Set". I w taki oto sposób

otrzymujemy najlepsze z możliwych

zwieńczenie tego fantastycznego albumu.

Masa cudownych klasycznych melodii,

zajebiste, a co najważniejsze zapamiętywalne

refreny, genialne harmonie

gitarowe i sola. Czego chcieć więcej?

Każdy fan żelaznej Dziewicy powinien

zrobić wszystko co w jego mocy, żeby

znaleźć ten materiał, bo boję się, że

Harris i spółka mogą już nigdy nie nagrać

czegoś w tym stylu. Na szczęście

mają doskonałych następców. (5,8)

Steel Velvet - Chwila

2014 Self-Released

Maciej Osipiak

Kwartet ze Strzyżowa z każdym wydawnictwem

wkracza na coraz wyższy poziom

muzyczny. Już na demo chłopaki

brzmieli całkiem obiecująco, CD "Luz"

ugruntował to dobre wrażenie, zaś właśnie

wydany drugi album "Chwila" jest

ostatecznym potwierdzeniem wciąż rosnącej

formy Pawła, Dominika, Mariusza

i Roberta. Steel Velvet preferują

dynamiczny i piekielnie chwytliwy hard'

n'heavy. Inspirowany zarówno tradycyjnym

metalem lat 80-tych ("Cierń",

"Nie ma miejsca"), ale też bardziej melodyjnymi

dokonaniami Van Halen,

Bon Jovi czy Dokken ("Chwila", "Piekielny

hol"). Bardzo przekonywująco

wypadają też rock'n'rollowe akcenty w

singlowym przeboju "Julie", "Piekielnym

holu" oraz "Aniele", które przypominają

mi specyficzny luz, przebojowość i surowość

Oddziału Zamkniętego z czasów

debiutanckiego LP. Obok porywających

gitarowych partii mamy też sporo

partii instrumentów klawiszowych i

Hammonda, co najciekawiej wypada w

inspirowanym Rainbow "Mroku", zaś

charakter płyty podkreślają teksty: kiedy

trzeba mroczne i współgrające z żywiołową

muzyką ("Piekielny hol"), ale

czasem też bardziej refleksyjne ("Julie",

"Cierń"). (5)

Wojciech Chamryk

Stryper - Live At The Whisky

2014 Frontiers

Na swej kolejnej koncertówce christian

metalowcy z Kalifornii są w formie.

Czterej panowie dobrze po pięćdziesiątce

mogą być doskonałym przykładem

dla młodszych zespołów, jak grać ostry,

melodyjny metal nie gorzej, a może

nawet i lepiej jak w latach 80-tych. Co

prawda Stryper nie może już marzyć o

takiej popularności i milionowych nakładach

płyt jak w tamtym czasie, ale

bilety na koncerty zespołu wciąż nieźle

się sprzedają, tak jak na ten zarejestrowany

w klubie Whisky. Grupa promowała

wówczas ubiegłoroczny album "No

More Hell To Pay", dlatego też nie

zabrakło pochodzących zeń utworów:

dynamicznego openera "Legacy", równie

ostrego "Marching Into Battle", numeru

tytułowego czy przebojowego "Jesus Is

Just Alright" - coveru The Doobie Brothers.

Nie da się jednak ukryć, że najżywsze

reakcje fanów wywoływała klasyka

z lat 1985-88, czyli utwory do dziś

lubiane i pamiętane. Takim magicznym

momentem są np. "Calling On You" i

"Free", zagrane jeden po drugim , tak jak

na LP "To Hell With The Devil" z

1986r. - mocne, przebojowe i niesamowicie

chwytliwe. Chyba największy

przebój grupy, "Always There For You",

publiczność śpiewa razem z - rewelacyjnie

dysponowanym - Michaelem

Sweet'em, dochodzi też do głosu w

pierwszym bisie, "To Hell With The

Devil", w którym po mrocznym intro

numer się nie rozkręca jak w wersji

studyjnej, ale wokalista śpiewa tylko z

publicznością, aż do wejścia pozostałych

instrumentów. Podobnie jest w

wieńczącym całość kolejnym klasyku

Stryper, "Soldiers Under Command", a

całość "Live At The Whisky" jest nie

tylko udana, ale też dostępna w wersji

CD/DVD. (5)

Wojciech Chamryk

The Prophecy 23 - Untrue Like A Boss

2014 Massacre

Lubicie klasyczne dokonania S.O.D.

czy Anthrax, taką wysokooktanową

mieszankę crossover, thrashu i poczucia

humoru? Tak więc spokojnie możecie

sobie odpuścić "Untrue Like A Boss"

The Prophecy 23. Niemcy próbują

bowiem nawiązać do czasów świetności

w/w, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy,

to nie ta klasa i lekkość dowcipu,

co u nowojorczyków. The Prophecy

23 proponują to wszystko w

"kwadratowej", typowo niemieckiej wersji.

Jest więc solidnie, ale bez polotu, ot,

taki typowy materiał do jednego posłuchania.

Czasem bardziej pod crossover,

niekiedy szaleńczo punkowy, ale zwykle

death/thrashowy, z wrzaskiem Hannesa

i growlingiem Phila, co na dłuższą

metę jest wręcz denerwujące. Owszem,

jajcarski "Bass Player", nawiązanie do

klasyków ośmiosekundowym "The Ballad

Of S.O.D." czy "Tape Trading Like

A Boss" są całkiem OK., bawi też meksykańska

piosnka "Arriba Abajo", ale jak

na zespół z takim stażem i już czwarty

album jest po prostu słabo. (2,5)

Wojciech Chamryk

Thrash Bombz - Mission of Blood

2014 Iron Shield

Namnożyło się tych nowofalowych

thrashy. Większość z nich to plewy do

zaorania lub niedojrzałe jeszcze owoce,

które potrzebują jeszcze czasu, by pokazać

swoją prawdziwą wartość. Na

szczęście jest też dużo dobrych i bardzo

dobrych kapel, które są dowodem na to,

że thrash nie jest wyłącznie domeną

muzyki z lat osiemdziesiątych. Sycylijskie

kapele z tego nurtu, choć nigdy nie

należały do wybitnych, prezentowały

RECENZJE 129


bardzo duży potencjał w tym zakresie.

Podobnie jest z Thrash Bombz. Ich

debiutancki krążek "Mission of Blood"

jest albumem nad którym nikt raczej się

nie będzie ekscytował, jednak mimo to

znajduje się na nim kawał dobrej metalowej

muzy. Sam początek, czyli instrumentalny

"Mosh Tank", jest zachęcającą

kompozycją, jawiącą się jako porządny

start albumu. Typowa dla Nowej Fali

produkcja dźwięku, z wyraźnymi i mięsistymi

gitarami i dudniąca perkusja,

fajne thrashowe riffy - proste lecz skuteczne,

a do tego wszystkiego miły dla

ucha recital gitary solowej. Następujący

po nim "City of Grave" to całkiem udany

thrash metalowy cios z gangowymi

chórkami, zdartymi wokalami i całkiem

interesującymi patentami. Słychać, że

jest to produkt Nowej Fali Thrashu, jednak

mimo to możemy tu doświadczyć

fajnie przygotowany metal z wykopem.

We wspomnianym "City of Grace" bardzo

fajnie została zaaranżowana konstrukcja

utworu, dzięki czemu przetykają

się w nim zróżnicowane, lecz przy

tym pasujące do siebie motywy. Thrash

Bombz potrafi przyspieszyć niemal do

granic wytrzymałości. Szybki, dwuminutowy

"A.H.B." to przykład takiego,

nieco crossoverowego, ścigacza. Zespół

jednak nie zatraca się w samej szybkości

i nie stawia jej jako wartości samej w

sobie. Oprócz bezkompromisowego

thrashu mamy także oniryczny instrumental

"The Curse", który został bardzo

klimatycznie zaaranżowany i rzetelnie

zmontowany. Muzyka, którą zaserwowało

nam młode Thrash Bombz to

nie jest bezrozumna sieka czy walenie

kilku oklepanych motywów. Zespół

stawia na wstawianie nieoczywistych

(dla Nowej Fali Thrashu, naturalnie)

patentów i ciekawych rozwiązań. Większość

kawałków nie uderza od razu,

tylko rozpędza się powoli i technicznie,

by potem dopiero skoczyć do gardła

prędkimi i szybkimi riffami. Podsumowując

- młody, energetyczny, skoczny

thrash, który nie nudzi i nie irytuje. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Tormenter - Prophetic Deceiver

2014 EBM

Ekipa z Kaliforniii wraca po czteroletnim

milczeniu z nowym składem i drugim

albumem. I trzeba przyznać, że

nieźle potrafią zakręcić tym swoim

ostrym, bezkompromisowym thrashem.

Inspirowanym przede wszystkim sceną

niemiecką, z Kreator czy Destruction

na czele, ale i odniesieniami do dokonań

Exodus, Megadeth oraz Possessed.

Stąd w tych dziewięciu utworach mamy

zarówno erupcje szaleńczych, ale kontrolowanych

thrashowych petard,

niekiedy nawet z odniesieniami do

death metalu (utwór tytułowy, "Cosmic

Collapse"), ale i odniesienia do bardziej

technicznego, zakręconego grania. Celuje

w tym zwłaszcza basista Kory Alvarez,

szalejący w wielu fragmentach chociażby

"Snakes In The Throne Room" czy

"Exile From Flesh", popisujący się tez w

instrumentalnym "C.P.R." czy grający

solo w "Critical Stasis", ale gitarzyści

Jahir Funes i Joey Cazarez też mają

sporo do powiedzenia i zagrania na

"Prophetic Deceiver" - płycie krótkiej,

bo trwającej raptem 36 minut, ale pod

każdym względem udanej. (4,5)

Wojciech Chamryk

Transatlantic - KaLIVEoscope

2014 InsideOut Music

Właśnie mija 15 lat od daty założenia

Transatlantic, prawdziwie międzynarodowej

grupy muzyków, którzy zdecydowali

się działać na rockowej niwie z

inspiracji dwóch amerykańskich rockmanów,

Neala Morse'a i Mike'a Portnoya.

Byle kogo panowie sobie do składu

nie dobrali, bo cenionego gitarzystę

Roine Stolta i basistę o uznanym dorobku

i klasie Pete'a Trewavasa. Tym

oto sposobem powstała formacja należąca

do tzw. supergrup, czyli zespołów

rockowych skupiających w składzie

uznane już firmy i osobowości muzyczne.

Oczywiście sam fakt wspólnego

muzykowania przez rockowe tuzy nie

gwarantował sukcesu, ale wielokrotnie

takie właśnie ekipy potrafiły stworzyć

bardzo wartościowe albumy, ponadczasowe,

które przetrwały w świadomości

słuchaczy całe dekady. Gdyby prześledzić

rockowe dzieje pod kątem istnienia

supergrup, można wypełnić strony obszernego

kompendium, ale takie właśnie

konfiguracje personalne zjednoczone w

jednym artystycznym celu powstawały

już pod koniec lat 60-tych. Niektóre z

nich przetrwały całe dekady, a inne

stoczyły się w niebyt po wydaniu jednego

longplaya. Jedną z najdłużej istniejących

supergrup było niewątpliwie

trio Emerson, Lake And Palmer, w

którym trójka wybitnych instrumentalistów

przyczyniła się do narodzin rocka

progresywnego i symfonicznego, opartego

silnie na tradycji muzyki klasycznej.

Były w kręgu takich formacji byty graące

kompletnie różną muzykę od tej,

którą uprawiali w macierzystych kapelach,

choćby Asia, skupiająca indywidualności,

które postanowiły wypróbować

swoją kreatywność w bardziej

komercyjnej formie muzycznej. Zresztą

Asia tworzy po dziś dzień, zachowując

swój styl nawet po małych rewolucjach

personalnych. Na przeciwnym biegunie

stały niewątpliwie Cream i United

Kingdom (UK), proponujące ambitną

muzykę, nowoczesną na tamte czasy,

wytyczającą nowe trendy. Geniusz wykonawczy

zespolony został z siłą wyobraźni

artystycznej, wręcz wizjonerstwem,

co przyniosło oszałamiający rezultat.

Także współcześnie istnieją obok

nas konfiguracje personalne, o których

oficjalnie mówi się w kategoriach supergrupy,

choć niekiedy nadużywa się tego

terminu deprecjonując jego wartość w

momencie, gdy mianem supergrupy otacza

się grono muzyków nie zawsze utalentowanych

i otwartych na ewolucję.

Nie jest to winą tych wykonawców, których

z litości nie wymienię, lecz raczej

mediów pompujących balon oczekiwań

i wmawiających odbiorcom, że oto

mamy do czynienia ze zjawiskiem na

scenie muzycznej. Samokrytyczni słuchacze

"odsieją ziarno od plew", ale

młodsza generacja przyjmuje często

takie deklaracje bezkrytycznie, powodując

w swojej mózgownicy niezły zamęt.

Na zakończenie akapitu poświęconego

ogólnym aspektom działalności supergrup

podam kilka składów pretendujących

do tego miana obecnie, a wśród

nich wyróżnić można między innymi

Black Country Communion, Chickenfoot,

California Breed czy Flying

Colors. Wracając do Transatlantic,

kwartet zaliczany także do opisanego

wyżej środowiska, wystarczy prześledzić

biografie artystów w nim działających,

aby dojść do wniosku, że to rzeczywiście

giganci progresji. Przypomnę, że szwedzki

gitarzysta Roine Stolt nie grał

jeszcze tylko z Krzysztofem Krawczykiem

i discopolowym Bayer Full, w

tylu rockowych projektach angażował

się, nie zaniedbując swojej macierzystej

formacji The Flower Kings (oprócz

tego The Tangent, Kaipa, Karmakanic,

Agents Of Mercy). Na koncie posiada

ponad 50 albumów, nie licząc tych, w

których był wyłącznie "The Guest".

Neal Morse to kolejna instytucja rocka,

oprócz kariery solowej, zanotował kilkanaście

płyt nagranych ze Spock's

Beard, oraz współpracę z Stevem

Hackettem, Ayreon czy Salem Hill.

Mike Portnoy to jak powszechnie wiadomo

były, długoletni perkusista

Dream Theater, ale zignorować nie

można także jego wkładu w dorobek

OSI, Fates Warning, Liquid Tension

Experiment albo Flying Colors. Ostatni

z panów, Pete Trewavas to na co

dzień od ponad 30 lat basista Marillion,

ale był także współzałożycielem

grupy Kino, udzielał się w Iris, Wishing

Tree (grupa Steve'a Rothery). Ta

czwórka spotyka się dosyć regularnie firmując

wspólnie albumy studyjne oraz

ruszając w trasy. Styl Transatlantic

określa się według różnych źródeł jako

progrock z silnymi wpływami rocka

symfonicznego, ale nie ograniczają się

oni wyłącznie do tego terytorium, prezentując

swoje nietuzinkowe umiejętności

w opracowaniach kompozycji obcych

wykonawców, zmieniając niekiedy

radykalnie ich aranżację i tworząc często

nową wartość. Byłem mile zaskoczony

zawartością bonusowego dysku załączonego

do wydawnictwa z roku 2014

"Kaleidoscope", gdzie znalazły się

odkurzone i na nowo zinterpretowane

hiciory znane z historii sztuki rockowej,

bez oglądania się na banalny fakt, czy

dany utwór należał kiedyś do przedsięwzięć

komercyjnych czy może do

ambitnych i do otoczenia kultury niezbyt

popularnej. I tak sąsiadami na liście

nagrań zostały tak teoretycznie

nieprzystające do siebie kawałki jak

wielki przebój Eltona Johna "Goodbye

Yellow Brick Road" w konfrontacji z

znakomitym "Indiscipline" King Crimson,

a wdzięczna, diabelsko przebojowa

piosenka "Cant't Get It Out of My

Head" autorstwa Electric Light Orchestra

nie "pokłóciła się" artystycznie ze

wspaniałym "And You And I" grupy Yes.

Po tym zestawieniu dostrzec można, że

autorzy - "odnowiciele" postawili na

tylko jedno kryterium doboru, mianowicie

"dobra muzyka", która nam się

podoba, ignorując kompletnie podziały

stylistyczne. Całość brzmi świeżo, wręcz

rewelacyjnie. Osoby znające twórczość

Transatlantic wiedzą doskonale, że ich

znakiem niejako rozpoznawczym są

niezwykle rozbudowane kompozycje, a

granice czasowe artyści traktują czysto

umownie. "Zdarzyło" im się w roku

2009 zarejestrować płytę "Whirlwind",

która składa się z… jednego utworu,

wprawdzie w kilkunastu częściach, ale

trwającego bez kilku sekund 78 minut.

Tak wiem, dla niektórych słuchaczy

poznanie takiego rozległego materiału

przekracza wszelaką cierpliwość, liczni

uważają, że to coś w rodzaju sztuki dla

sztuki, a grać taką muzykę można w

nieskończoność. W porządku, to niech

spróbują się z takim monstrum zmierzyć!

Skomponowanie studyjnej suity

przekraczającej granice 30 minut to dla

tych twórców pestka. A jest jeszcze jeden

ważny element, który charakteryzuje

twórczość kwartetu, a jest nim perfekcja

wykonawcza. W żadnym, nawet

najbardziej banalnym fragmencie nie

znajdziemy niedoróbek, niedokończonych

idei, wypełniaczy, fraz dołączonych

na "odwal się". W każdym takim

mamucie wszystkie komponenty muszą

funkcjonować jak w przysłowiowym

szwajcarskim zegarku. I funkcjonują!

Struktura tych rockowych symfonii jest

przejrzysta, spójna, tematy melodyczne

wyraziste, podziały rytmiczne klarowne

i precyzyjnie przygotowane, przejścia z

jednej sekwencji dźwięków w następną

płynne i uporządkowane. Globalnie publiczność

nie ma żadnego kłopotu, by

śledzić rozwój muzycznych wypadków i

go kontrolować. Musi zostać spełniony

tylko i aż jeden wymóg, od słuchacza

oczekuje się skupienia, koncentracji i

rozumności, w przeciwnym wypadku

wkrada się chaos, powodując niezły bajzel

w głowie danego osobnika. Ten obszerny

opis powyżej pełni rolę wstępu

mającego za zadanie przygotowanie do

odbioru wszystkich tych, którzy być

może zechcą spotkać się z propozycjami

Transatlantic po raz pierwszy. Powinni

mieć oni również świadomość, że każde

wydawnictwo tej supergrupy zaspokaja

nawet wybredne gusta pod względem

bogactwa edycji. Tak ma się także

sprawa z najnowszą publikacją zatytułowaną

"KaLIVEoscope". Obejmuje ona

kilka wariantów, a wersja przedstawiona

w specyfikacji powyżej jest najbardziej

"wypasiona" i jak widać obejmuje trzy

dyski audio, dwa DVD, ekstra dodatki,

a zaletą jest moim zdaniem fakt, że

każdy krążek pokazuje Transatlantic w

akcji, ale na jednym koncercie. "Krążymy"

zatem między holenderskim Tilburgiem,

wyłącznie w wersji audio a niemiecką

Kolonią, tylko oferta DVD bądź

bardziej pojemny format blu-ray. Według

mojej opinii jest to ważny czynnik,

ponieważ słuchacz/ widz otrzymuje

całościowy zapis, bez cięć, studyjnych

ingerencji, z naturalną reakcją publiczności

czyli pożądanymi cechami każdego

występu "live". Ja pozwolę sobie

podzielić się kilkoma uwagami w kwestii

trzech płytek audio. Fani Transatlantic

są do tego przyzwyczajeni, ale debiutanci

muszą wykazać się niebywałą siłą

woli, aby zdołać "skonsumować" tak potężną

dawkę dźwięków, a łączny wymiar

czasowy przekracza nieznacznie 180

minut. Tak, tak, to nie żart albo pomyłka,

ponad trzy godziny muzyki rockowej

w jednym ciągu z przerwami na

ewentualną zmianę dysków w odtwarzaczu!

Dodajmy muzyki urozmaiconej, z

całym multum partii solowych każdego

z wykonawców, znaczną dawką improwizacji,

w których czwórka instrumentalistów

czuje się jak "ryby w wodzie", a

swoboda kształtowania kompozycji w

zależności od sytuacji wywołuje głęboki

szacunek. Świetne brzmienie pozwala

wyłowić w tym oceanie dźwięków każdy

niuans, sycić się wirtuozerią każdego z

wykonawców, a jak ktoś nie będzie do

końca przekonany, to wystarczy posłuchać

entuzjastycznej reakcji kilku-

130

RECENZJE


tysięcznego forum słuchaczy. Na scenie

panuje raczej familijna atmosfera, szczególnie

Neal Morse toczy z publicznością

dysputy pomiędzy poszczególnymi

rozdziałami programu. Dwa pierwsze

dyski zawierają wyłącznie autorskie

kompozycje zespołu, a trzeci podzielony

został nieformalnie na dwie części, w

pierwszej usłyszeć można utwory z repertuaru

formacji, a w drugiej artyści nie

poskąpili także coverów, takiej "wisienki

na torcie" w postaci klasyki rocka sprzed

45 lat, nieśmiertelnego hitu "Noce w białej

poświacie" The Moody Blues, a

także dwóch super przebojów holenderskiego

zespołu Focus. Przedstawiciele

mojego pokolenia znają te wspaniałości

"na wylot", bo kiedyś jak radio było

prawdziwym radiem, wpływającym na

gusta odbiorców i kreującym poczucie

estetyki to "Sylvia" i "Hocus Pocus" były

niezapomnianymi składnikami wielu

programów radiowych i nikt nikomu nie

wmawiał, że cukierkowy szajs typu

Margaret to rewelacyjna piosenka. Rewelacyjna

to może ona jest, ale na odpuście

w Kiełpinach Górnych. No ale

spokój, po co się irytować, szkoda

zdrowia. Siłą przekazu Transatlantic

są także zmienności klimatu, momenty,

gdy kwartet przechodzi od skomplikowanych,

połamanych rytmicznie, złożonych

kompozycji, na przykład ekstraktu

suity "Whirlwind", tutaj streszczonej

do nieco ponad 30 minut do opowieści

"Beyond The Sun", jak na normy

czasowe grupy drobiazgu. Nagle salę

koncertową spowija mgła nostalgii, pewnej

dozy melancholii, czasowo giną

potężne, monumentalne frazy instrumentalne,

a królem zostaje poemat

wokalny przy skromnym akompaniamencie.

Piękna, poruszająca pieśń, w

której towarzyszem głosu jest fortepian

i smyczkowa aranżacja. Na widowni

cisza jak makiem zasiał, żadne ucho nie

chce uronić nawet drobiny, a Neal

Morse kontynuuje kameralny spektakl,

krótki, niespełna 5-minutowy. Cisza,

nikt nie odważy się krzyknąć, nawet

głośniej oddychać, ale post factum Mistrzowi

dziękują frenetyczne oklaski.

Niezwykle nastrojowe to chwile, piękne

i romantyczne. Występ jednego aktora,

a pozostali artyści pełnią rolę statystów,

tak samo chłonących te magiczne

dźwięki jak publiczność. Zaraz potem

zebrani zmierzyć się muszą z potężnym,

tytułowym hymnem z ostatniego dzieła

studyjnego "Kaleidoscope". Ponieważ

seria koncertów służyła promocji nagrań

z tej właśnie płyty, nic zatem dziwnego,

że na koncertówce znalazło się

miejsce dla wszystkich jej składników.

Oprócz tych pozycji repertuarowych

kwartet wykonał kilka utworów z różnych

etapów swojej historii, począwszy

od "My New World" i "All Of The

Above" z fonograficznego debiutu

"SMPT:e" z roku 2000 aż po już

wspomniane, jeszcze "ciepłe" nagrania

ze stycznia 2014. Następna kwestia,

która stanowi duży plus wydawnictw

koncertowych Transatlantic to fakt, że

muzycy nie odtwarzają misternie struktury

każdej kompozycji, próbują w

warunkach "live" je modyfikować, tak by

stały się pewną niespodzianką dla

słuchaczy. To jest częściowo odpowiedź

na pytanie, czy warto posiadać w

kolekcji podobne występy "na żywo"

tego bandu. Zdecydowanie tak, ponieważ

niezmiernie rzadko spotkacie powtórki,

skopiowane zagrywki znane ze

studia. Oczywiście kontury projektu

muszą zostać zachowane, ale wnętrze

podlega ciągłej ewolucji, zaskakując

miejscami nawet wytrawnych znawców

dokonań grupy. Improwizacja to życie

każdego z tych twórców, dlatego nigdy

nie wiadomo jaki "numer wywiną" w

danej chwili. Niektóre opowieści artystów

to pomnikowe dzieła, z wykonaniem

których nie mają oni żadnych

problemów na scenie, uwzględniając

także pierwiastki symfoniczności i

rozbuchane orkiestracje. Obserwując

obrazki z koncertu każdy dostrzeże też

radość ze wspólnego muzykowania,

emocje, uśmiechy zadowolenia w reakcji

na zachowanie publiczności, autentyczność

i naturalne zachowanie wykonawców.

Jednym słowem, chemia. Przyglądając

się zapisowi w formacie DVD

łatwo można zgadnąć, dlaczego pomimo

zajętych terminów, obowiązków w

macierzystych kapelach ta czwórka tak

chętnie spotyka się od piętnastu lat, by

wspólnymi siłami wypełniać dźwiękami

swoje pomysły i realizować artystyczne

projekty. Dla każdego potencjalnego

słuchacza, a także po części widza

dostrzegam pewne niebezpieczeństwo w

jednym punkcie, można czuć się przytłoczonym

tą lawiną tonów, lśniących

solówek, karkołomnych przejść i zwrotów,

kapitalnych wątków melodycznych.

Ale z tym "defektem" zbioru

"KaLIVEoscope" każdy musi sobie poradzić

sam. (4,5)

Włodzimierz Kucharek

True Metal Lives Presents… Doorway

To The Unknown

2014 Warriors Of Metal

True Metal Lives to amerykański portal

promujący tradycyjne formy metalu

zaś "… Doorway To The Unknown"

jest pierwszą z serii kompilacji przybliżających

dokonania mniej lub bardziej

znanych zespołów z całego świata.

Mamy tu siedemnaście grup z USA,

Australii, Szwecji, Hiszpanii, Brazylii,

Danii i Belgii, od tradycyjnego heavy,

poprzez współczesny power metal aż do

thrash metalu. Niestety mój egzemplarz

jest uszkodzony, dwóch ostatnich utworów

Sanity's Rage i Gorefield oraz tzw.

hidden track Lunarium nie mogłem

więc posłuchać. Co do pozostałej piętnastki

to jest różnie. Nie dziwi, że najlepiej

wypadają zespoły najbardziej doświadczone,

z mniejszym lub większym

dorobkiem. Prym wśród nich wiodą

Amerykanie z Aska (rozpędzony

"Everyone Dies" z ostatniej płyty) oraz

Arctic Flame (równie zadziorny "Two

Sides Of The Bullet", rażący jednak

wyjątkowo syntetycznie brzmiącą perkusją).

Szwedzki Eternal Fear też jest

niczego sobie, bo "Eternal Damnation"

łączy ostry, typowy dla lat 80-tych

heavy metal z posępnym riffowaniem

wczesnego Black Sabbath. Fajnie

wypadają też młodziaki z Dire Peril

(surowy, mroczny US power/epic "Twisted

Whispers"), ich nieco starsi rodacy z

Beyond Fallen (mocarny heavy z

przyspieszeniami "Caligula") oraz czerpiący

ile się da z lat 80-tych, ale bez poczucia

obciachu czy totalnego plagiatu,

duński Ripe (kąśliwy "Saint Of The

Scar"). Jednak jak dla mnie największymi

objawieniami tej składanki są brazylijski,

istniejący od 15 lat Hazy Hamlet

(klasycznie metalowy "Odin's

Ride" z wpływami epic metalu) oraz

amerykański MindMaze. Co prawda w

biografii tej grupy jako data powstania

widnieje rok 2012, jednak grupa istniała

wcześniej osiem lat pod nazwą Necromance.

MindMaze to tradycyjny power

metal zakorzeniony w latach 80-

tych, z wokalistką Sarah Teets - dla fanów

Hellion czy Bitch zakup obowiązkowy.

Nieco gorzej na "… Doorway

To The Unknown" wypadają kapele

thrashowe, ze wskazaniem na Flesh Engine

(ostry, otwierający całość "Reduce

To Nothing") czy Agresiva ("Chronophobia").

Nie najlepiej jest też ze

współczesnym power metalem (monotonny,

za długi "Betrayal Blind" Lord czy

nijaki, nadmiernie zmiękczony klawiszowymi

brzmieniami "Deathless" Valhalla).

Jednak jako przegląd kondycji

obecnej podziemnej sceny metalowej

"… Doorway To The Unknown"

sprawdza się doskonale i warto rozejrzeć

się za tą płytą, zwłaszcza, że jest

bezpłatna - nie licząc symbolicznych

kosztów przesyłki. (4,5)

Wojciech Chamryk

Twilight Zone - The Beginning

2014 EBM

Może i tytuł sugeruje początki działalności

tej włoskiej formacji, ale to grupa

ze sporym stażem, istniejąca pod inną

nazwą już od 1990r., a od 1998r.

nieprzerwanie działająca jako Twilight

Zone. Po dojściu dwa lata temu nowego

wokalisty Vala Shieldona, znanego,

m.in. z Anguish Force zespół sprężył

się, nagrywając wreszcie debiutancki album.

"The Beginning" to osiem utworów,

pochodzących zarówno z wcześniejszych

materiałów demo, jak i najnowszych.

Szybkich, melodyjnych, zagranych

z ogromną energią, wręcz drapieżnych.

Czasem kojarzących się z power

metalem lat 80-tych (dynamiczny

opener "Bow To Me"), gdzie indziej

brzmiących niczym Running Wild z

wczesnych LP's ("Plague") czy czerpiących

z NWOBHM ("River of Pain").

Zespół nawiązuje też do mrocznych,

piekielnie melodyjnych klasyków Mercyful

Fate ("Under An Iron Cross"),

udanie łączy też surowy, mocarny metal

z bardziej rozbudowanymi formami, jak

w "Chapter 1: The Gates of Hell". Mocny

debiut, oby na ich kolejny album

nie trzeba było czekać następnych 20

lat… (5)

Wojciech Chamryk

Venom - From the Very Depths

2015 Spinefarm

Zespołu Venom chyba nie trzeba nikomu

przedstawiać. "From the Very Depths"

jest czternastym albumem studyjnym

wydanym przez te brytyjskie legendy

black metalu. Od czasu poprzedniego

krążka "Fallen Angels" minęły

cztery lata, a muzycy wciąż idą do przodu

pod względem instrumentalnego zaawansowania.

Nowy album w niczym

nie przypomina wczesnej twórczości

Venom, z wyjątkiem tematyki, która

pozostaje utrzymana w klimatach satanizmu

i bluźnierstwa. Solówki, natomiast,

są bardziej skomplikowane niż

dotychczas, a wokal brzmi pewniej, lecz

spokojniej. Produkcja jest lepsza, instrumenty

wyraźniej słyszalne, utwory

bardziej melodyjne, zaś Cronos, pomimo

swojego gardłowego stylu śpiewania,

brzmi mniej potępieńczo niż dotychczas.

Wspomniana wcześniej melodyjność

odbiera płycie surowość. Przez

to utwory wydają się mniej ciężkie niż

można by się tego spodziewać. Płyta zaczyna

się od utworu "Eruptus", składającego

się z narastającego dźwięku, który

buduje napięcie dla tytułowego utworu.

Zostaje ono rozwiązane szybkimi riffami,

przetykanym dynamicznymi solówkami

przypominającymi shred lat 80-

tych. "The Death of Rock N Roll" charakteryzuje

się bardzo mocnym riffem

przewodnim, któremu niestety uroku

odbiera płynące solo, pełne tappingu i

sweepów, które nijak nie kojarzy się z

twórczością zespołu. Podobnie jest w

utworze "Smoke", gdzie użycie "kaczki"

w instrumentach oraz wolny refren odejmują

ciężkości tej pozornie mocarnej

kompozycji. W następnym utworze pt.

"Temptation" sprawa ma się nieco inaczej,

gdyż jest to jeden z najcięższych

utworów na płycie, a solo, pomimo swojego

zaawansowania, utrzymuje niepokojąco

diabelski klimat. Po tym następuje

kolej na utwór wybrany do promowania

albumu, czyli "Long Haired

Punks". Można powiedzieć, że ma on

najwięcej polotu ze wszystkich kompozycji

z płyty i w największym stopniu

przypomina dawny Venom, co na pewno

docenią starzy fani. "Stigmata Satanas"

jest moim zdaniem chyba najlepszym

utworem z płyty ze względu na

świetnie płynący rytm oraz stanowczy

wokal. Pozostałe kompozycje utrzymane

są w bardzo podobnym stylu.

Utwory są na zmianę bardzo szybkie

albo wolne i potężne. Wyjątkiem jest

"Ouverture", będący klimatycznym,

mrocznym wstępem do utworu "Mephistopheles".

Całość w pewnym momencie

staje się dość monotonna. Płyta nie

zatrzymuje uwagi słuchacza. Osobiście

często traciłem zainteresowanie płytą

słuchając jej od deski do deski. Albumowi

brak jest polotu w stylu NWOB

HM, takich jak we wczesnej twórczości

Venom. Bez cienia wątpliwości można

powiedzieć, że czasy wczesnego Venom

dawno już minęły, a zespół idzie w zupełnie

inną stronę. Dla fanów ich starej

twórczości, takich jak ja, może być to

rozczarowujące, gdyż brytyjskie legendy

zatraciły swoją unikatowość, a "From

the Very Depths" nie wyróżnia się spośród

innych płyt, natomiast być może

zespołowi uda się zyskać nowych słuchaczy,

którym nie spodobał się ich dawny,

surowy styl. (2.5)

Warrant - Metal Bridge

2014 Pure Steel

Oskar Gowin

Nie, nie mamy tutaj do czynienia z tym

słodkopierdzącym Warrant od "Cherry

Pie", lecz z legendarną niemiecką speed

metalową lobotomią. W sumie nie spodziewałem

się, że wyjdzie jakiekolwiek

nowe studyjne wydawnictwo firmowane

tym szyldem. Tymczasem kapela, która

stworzyła kultowe "The Enforcer" i

"First Strike" uderza ponownie. Trudno

oczekiwać by nowy materiał miał równać

się z poziomem "Ready To Command",

"The Rack", "Nuns Have No

Fun", "Ordeal of Death" czy "Satan".

Niemniej spodziewałem się czegoś, co

może spokojnie stanąć w szranki z nowszymi

albumami heavy metalowymi.

RECENZJE 131


O, jakże srogo się zawiodłem. Nowy

Warrant jest dziełem na miarę ostatnich

płyt Heretic, Laaz Rockit czy

Metal Church. W dodatku muzyka tego

niemieckiego tercetu wyraźnie przechodzi

konflikt ontologiczny. Trzydzieści

lat temu Warrant naparzał iście

ściskający za duszę heavy/speed, który

elektryzował i sycił swą mocą. Teraz

nurza się w jakimś trudnym do określeniu

nowoczesnym thrashu ukrytym za

toną nowomodnego groove'u. Gitary są

z reguły wolne, ospałe, pełne dysonansów

i nieprzejrzystego dołu. Wokale

brzmią co najmniej dziwniej. Nie można

odmówić Jorgowi, żeby się nie starał.

Jednak jego wokale są pełne radiowej

maniery. Dużo w nich melodyjnego

środka, a sporadyczne wycieczki w górę

skali nie są już tak ekscytujące jak

kiedyś. Dobrze, że w ogóle są, lecz ich

kondycja pozostawia wiele do życzenia.

Nie zabrakło też patentów charakterystycznych

dla takiej muzyki i dla

wspomnianych niedawno płyt. Już na

starcie wita nas kubeł zimnej wody.

Choć "Asylum" nie jest złym utworem,

to jednak sama styczność z brzmieniem

płyty i tą nowoczesną, nowomodną, mało

czytelną produkcją dźwięku, która

brzmi jak pełganie pancernego żula po

żwirze, stanowi swoisty szok estetyczny.

Perkusja w tym utworze jest szybka,

jednak gitary dudnią jakiś neothrashowy

groove, a wokale w chórkach miękko

bimblają, bo tego nie da się inaczej określić,

w przestrzeni jak w jakimś mało

wyględnym późnym Flotsam & Jetsam.

Basu praktycznie nie usłyszymy

spod tego zakalca gitar. Właściwie jedynym

momentem, w którym go słychać

jest początek do "Blood in the Sky", tuż

przed tymi infantylnymi chórkami i

metalcore'owymi wstawkami gitarowymi.

A infantylnych zaśpiewów rodem z

Korpiklaani na tej płycie jest tutaj co

nie miara. Jedynymi utworami, które

dają radę, gdy już obniżymy nasze standardy

odbioru, są "Asylum", "Come and

Get It" oraz "You Keep Me In Hell", czyli

sam ścisły początek albumu. Potem

Warrant już męczy bułę na pełnym gazie,

nudzi i katuje wpędzające słuchacza

w zakłopotanie figury i pomysły. Nie

ma co się rozwodzić nad poszczególnymi

kawałkami, gdyż nie ma to absolutnie

sensu. Wszystkie mają te same mankamenty

i te same irytujące elementy w

swych konstrukcjach. Na "Metal Bridge"

jest jednak całkiem sporo dobrych

momentów, które jednak giną pod

nawałą core'owych, groove'owych i neothrashowych

pomyj. Ten album byłby

całkiem dobrym, a przynajmniej przyzwoitym

dziełem, gdyby się go pocięło

niemalże na części pierwsze i posklejało

co lepsze fragmenty ze sobą, odsączając

go z syntetyczności brzmienia podczas

produkcji dźwięku. Żeby tego było mało,

na ten album trafiły nagrane na nowo

dwa utwory z debiutanckiej płyty

zespołu "The Enforcer" z 1985 roku -

"Ordeal of Death" oraz ówczesny numer

tytułowy. Nagrany na nowo "Ordeal of

Death" powinien zachwycać, bo jakże

inaczej - w końcu to kultowy wałek

sprzed trzydziestu lat, do którego bania

sama chodziła. Technicznie powinniśmy

mieć tutaj do czynienia ze starą,

fajną kompozycją, przyobleczoną w nowoczesne

rozwiązania brzmieniowe.

Efekt jednak jest odwrotny do zapewne

zamierzonego. Spokojny i melodyjny

wokal nie ma już tej ówczesnej drapieżności,

a gitary są rozmyte w niezbyt

czytelną breję. Nagrany na nowo "The

Enforcer" jest analogiczną pomyłką.

Kończąc już tę recenzję powiem, że

umęczyłem się nad tym albumem nieziemsko.

Wszystko się na nim ze sobą

zlewa, poszczególne utwory irytują

swoimi pseudometalowymi patentami i

wymową. Tak jak mówiłem, są tutaj dobre

momenty, jednak nie dość że trzeba

się ich na siłę doszukiwać z powodu

tego horendalnego brzmienia, to jeszcze

giną w tym całym lesie średnich zagrywek,

tak jakby zespół chciał ukryć fakt,

że czasem zdarza im się napisać heavy

metalowy riff. Muszę przyznać, że nie

spodziewałem się, że ta płyta będzie aż

tak asłuchalna. W 2014 roku pojawiło

się naprawdę sporo świetnych muzycznych

wydawnictw, jednak końcówka

roku coś za bardzo obrodziła w średniawki,

kiepskie płyty oraz marne albumy

zespołów, które wręcz splamiły swe nieskazitelne

dyskografie (i tak, patrzę w

tym momencie na to co odwala Sanctuary),

wydając nagle po latach mdłe

szmiry. Jak widać, już zresztą po raz

kolejny, sam fakt, że kapela nagrała kiedyś

kultowe i fantastyczne dzieła nie

jest powodem dla którego powinniśmy

apriorycznie podchodzić do jej najnowszych

albumów. (2)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Walpyrgus - Walpyrgus

2014 No Rmorse

Bardzo smakowity kąsek przygotowała

dla fanów wytwórnia No Remorse Records.

Jest to zaledwie trzy-utworowe

danie, ale tak smaczne, że od razu chce

się więcej i więcej… Odchodząc od kulinarnych

metafor - mamy do czynienia z

nowym zespołem, ale nie znaczy to, że

muzycy w nim występujący, to debiutanci.

Wśród kapel, w których grali lub

nadal grają muzycy Walpyrgus mamy

takie nazwy, jak Twisted Tower Dire,

While Heaven Wept, czy Widow.

Muzyka zawarta na nowej EP-ce wydaję

się jednak być skierowana do fanów nieco

lżejszego, melodyjnego grania z pogranicza

hard-rocka i heavy-metalu.

"Cold Cold Ground" rozpoczyna się niczym

któryś z hitów Scorpions z lat 80-

tych i robi świetne wrażenie także za

sprawą fantastycznych chórków i wokali.

"Sister" to z kolei rzecz oparta na ciekawej

linii basu, nieco transowa, ale także

bardzo przebojowa. Totalnym power

metalowym hitem jest natomiast utwór

"We Are The Wolves", gdzie słyszymy

kapitalny refren. Jestem pod wrażeniem!

Jeśli muzycy mają więcej takich

utworów w swojej kolekcji, to o pełny

album jestem zupełnie spokojny. (5)

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Warstorm - Goatspel

2014 Earthquake Terror Noise

Młoda włoska scena thrash metalowa

wypluwa kolejne zespoliki z prędkością

cekaemu. Niestety, nie zawsze jednak

trafiają się nam godne uwagi kapele,

pełne potencjału i klimatu prawdziwego

thrashu. Dość często spotykamy istnych

matich i sebów sraszu, którzy myślą, że

jak naszyją sobie na spodnie naszywkę

Slayera i będą machać banią do "Morbid

Visions" bardziej niż rok wcześniej

robili to do Slipknota, to będą prawdziwymi

cult commanderami i kataniarzami.

No i w ten sposób takie seby zakładają

zespół, jak dajmy na to omawiany

Warstorm, i grają thrash-polkę. Nie jest

jednak do końca tak, że seby z Warstorm

grają fatalnie czy też prostacko.

Potrafią w swe kompozycje wpleść bardzo

dojrzałe wstawki, których bym się po

nich nie spodziewał. W takim "Checkmate

for Mankind", który zaczyna się

tak jak reszta utworów na tej płycie - w

sposób nudny, przewidywalny i mało

wyszukany, Włosi pokazali swoje umiejętności

w bardzo klimatycznym i dobrze

skonstruowanym psychodelicznym

zwolnieniu. Nawet gitara solowa, która

na ogół nie ma pomysłu na ciekawe

leady, trochę się tam postarała miejscami.

Z solówkami na "Goatspel" jest bardzo

różnie. Czasem trafi się jakiś wręcz

ujmujący motyw, który zrekompensuje

nam nieco poziom tego albumu, a czasem

solo wygląda jak mało umiejętne i

niezbyt czyste chrobotanie po ciasnych

progach u nasady gryfu. Innym dobrym

momentem są agresywne kaskady riffów

w "Cursed". Może dlatego, że tutaj chłopaków

wspomogli starsi stażem koledzy

z Hyades. Taki jest właśnie główny problem

tego albumu - trafiają się tutaj

naprawdę dobre momenty, które siłą są

trzymane w sąsiedztwie muzyki, której

nie chcielibyśmy słuchać. "Goatspel" to

prawdziwy padół łez i brutalna utrata

złudzeń - spotka nas tutaj niewiele dobrego,

a jeszcze ktoś nam napluje w

twarz. Sam album na szczęście nie trwa

długo, raptem pół godziny, z czego jedną

trzecią tego czasu zajmuje utwór

tytułowy, który jest swoistym zwieńczeniem

tego… dzieła. Jest to ponad dziesięciominutowa

epopeja, która gdyby

nie wygląd tekstu, byłaby interesującym

przykładem budownictwa muzycznego.

Owszem słychać w niej, które elementy

były przeklejane, co jest owocem irytującej

tendencji widocznej od kilkunastu

lat w muzyce, sprowadzającej się do

tego, że jeżeli jakiś riff występuje kilka

razy w utworze, to wystarczy nagrać go

raz poprawnie, a potem skopiować go w

programie do nagrywania i wkleić w dalszej

części utworu. Mimo to utwór tytułowy

posiada pewien wewnętrzny

blask i odrobinę nieoszlifowanego kunsztu.

Dodam jeszcze na koniec, że prawdziwym

kwiatkiem są teksty. Nie

wszystkie są złe, ale te które są złe, naprawdę

są fatalne. Częstochowskie

rymy i prostackie teksty pokroju "A violent

blast, Warstorm come fast" czy także

średnio wyważone zwrotki, które

sprawiają, że niejednokrotnie wokalista

musi nieźle się gimnastykować, by dopasować

tekst do rytmu utworu. Cóż,

jak dla mnie ten album to dość ostry falstart.

Nie da się mu jednak odmówić paru

całkiem zgrabnych i interesujących

momentów. To jednak za mało, by pozytywnie

odebrać "Goatspel" jako całość.

(2,9)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Whitesnake - Live In 1984: Back To

The Bone

2014 Frontiers

Rok 1984 był dla Whitesnake początkiem

przełomowych wręcz zmian. W

lutym ukazał się w Anglii szósty album

grupy "Slide It In", ale szybko okazało

się, że niezadowolenie z hard rockowej i

bluesowej stylistyki oraz konflikty w zespole

doprowadziły do rozłamu. David

Coverdale zwerbował więc na miejsce

gitarzystów Galley'a i Moody'ego młodego,

nowocześnie grającego wymiatacza

Johna Sykesa, a basistę Hodgkinsona

zastąpił powracający do grupy

Neil Murray. Nowy skład szybko poprawił

materiał z płyty, nowi muzycy

dograli swoje partie, a całość zremisowano.

Taka też wersja ukazała się w USA,

co zaakcentowano nawet adekwatną

informacją na okładce: "Special U.S. remix

version". Próżno też na okładkowym

zdjęciu wypatrywać tam Jona Lorda,

bo w momencie premiery poprawionej

wersji "Slide…" w kwietniu '84

było już wiadomo, że znakomity klawiszowiec

odchodzi do wznawiającego

działalność Deep Purple. I chociaż na

amerykańskim wydaniu sporo partii

dograł Bill Cuomo, to Lord zagrał jeszcze

na części koncertów promują-cych

"Slide It In" i to jego słyszymy na "Live

In 1984: Back To The Bone". Nie ma

tu co prawda tyle do powiedzenia co w

Purplach czy nawet Whitesnake przełomu

lat 70-tych i 80-tych, ale to jego

Hammondy i syntezatory stanowią o

klasie "Soldier Of Fortune", "Walking In

The Shadow of The Blues", drugiej wersji

"Ready An' Willing" z festiwalu "Super

Rock '84" oraz, przede wszystkim finałowej

wiązanki: "Gambler/Guilty Of

Love/Love Ain't No Stranger/Ready An'

Willing", pochodzącej z jego ostatniego

koncertu z Whitesnake. Mamy tu też

solidną reprezentację nowego, promowanego

wówczas LP, bo płytę otwierają

dynamiczne wykonania "Gambler",

"Guilty Of Love" i "Love Ain't No Stranger".

Są też starsze utwory, a Coverdale

wypada doskonale we wszystkich, udowadniając,

że mało kto mógł mu wtedy

dorównać wokalnie. Sekcja Murray/

Powell perfekcyjna, zaś John Sykes

szybko zaaklimatyzował się w zespole,

co szczególnie efektownie akcentuje w

gitarowym intro i dramatycznym "Crying

In The Rain". I chociaż jakość nagrań

jest zdecydowanie bootlegowa, to

jednak warto mieć ten album w swej kolekcji,

bo to żywe, autentyczne nagranie

z czasów świetności Whitesnake. (5)

Wretch - Warriors

2014 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Wretch może być gratką dla różnej maści

grzebaczy w przeszłości, "kataniarzy"

i łowców wszelkich kultów. Ten zespół,

w zasadzie niepozorny, grający bardzo

skromny i oszczędny heavy metal, ma

na stażu ponad trzydzieści lat istnienia i

cały tabun muzyków (niektórych związanych

z "kultowymi" lub znanymi grupami).

Założyciel formacji Nick Giannakos

to jedyny członek grupy, który

przetrwał nieprzychylne wiatry i doprowadził

zespół do wydawniczego "reunionu"

w 2006 roku. Obecnie w jego zespole

grają młodsi stażem muzycy, a on

sam odpowiada za gitary i kompozycje

132

RECENZJE


Wretch. Mimo tego, muzyka, jaką prezentuje

"Warriors" sprawia wrażenie

napisanej ponad dwie dekady temu. To

klasyczny, bardzo tradycyjny heavy

metal, którego brzmienie bez mrugnięcia

okiem zdradza amerykańskie pochodzenie.

Podstawę muzyki tworzą proste

"piłujące" riffy, a kwintesencje zespołu

stanowią linie wokalne. Chociaż Ron

Emig nie jest wybitnym wokalistą, śpiewa

w charakterystyczny dla wielu amerykańskich

zespołów sposób - spokojnie

snując melodie, momentami deklamując,

świadomie nie wykorzystując w

pełni rytmu wybijanego przez sekcję

rytmiczną. Daje to pewien delikatny,

epicki szlif muzyce. Można w nim zatem

odnaleźć odległą (stylistyczną) nutkę

Marka Sheltona czy Andy'ego

Michauda. Być może także wokal

składa się na to, że "Warriors" mimo

dynamicznych riffów jest w gruncie rzeczy

płytą subtelną i kameralną. W mojej

opinii jest nazbyt monotonna i troszkę

bezbarwna. Sądzę jednak, że miłośnicy

heavy metalu zza oceanu znajdą na niej

coś dla siebie. (3,8)

Strati

czeka nas przy finale w postaci "Beyond

The Horizon". Powolny riff, utrzymany

w post-rockowej tonacji, szybko staje się

tłem dla popisów sekcji rytmicznej,

które utrzymują się przez większość numeru.

Ciężar gitar poczujemy dopiero w

refrenie i rozbudowanych partiach solowych

(popis Arnolda Peny). Iście mistrzowskie

pożegnanie. "Omnia" posiada

większość błędów każdego debiutu (niesprecyzowany

charakter, kilka słabszych

pomysłów, gatunkowy miszmasz),

jednak jedyną rzeczą, która go

wyróżnia jest imponująca strona realizacyjna.

Master został wykonany bardzo

starannie, a zespół pod kątem brzmienia

nie odstaje od starszych kolegów po

fachu pokroju A Perfect Circle czy

Tool. Panowie z Zeroclient to także dobrzy

rzemieślnicy, co doskonale słychać

na bardziej rozbudowanych kompozycjach.

Szkoda tylko, że ich forma bywa

nierówna… Z jednej strony mamy ogromne

twórcze zaangażowanie, a z drugiej

próbę doścignięcia wcześniej wspomnianych

wykonawców. Na drugim krążku

porzuciłbym tę ambitną krucjatę na

korzyść indywidualnego charakteru.

Troszkę ponarzekałem, ale generalnie

"Omnia" to całkiem udane wydawnictwo,

które przy bliższym kontakcie daje

sporo satysfakcji. Zawodowe brzmienie

oraz kilka świetnych kompozycji dobrze

wróżą chłopakom z Zeroclient. Niezły

start, któremu do cieplejszego przyjęcia

zabrakło… pewności siebie. (3,6)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Zeroclient - Omnia

2014 Self-Released

Tak właściwie, to niewiele można

powiedzieć o Zeroclient. Wiadomo, że

pochodzą z Kalifornii, grają ogólno pojęty

metal z domieszką progresu i za

stworzenie zespołu odpowiada czwórka

ludzi: Brian Vees (wokal, gitara rytmiczna),

Arnold Pena (gitara prowadząca),

James Wolf (gitara basowa)

oraz Cameron Ellis (perkusja). Panowie

są debiutantami i o ile ich historia

może nie jest zbyt porywająca (przynajmniej

na tę chwilę), to co innego mogę

powiedzieć o ich premierowym krążku

zatytułowanym "Omnia". Rozpoczynający

"Before The Horizon" kładzie nacisk

na dynamikę, ale nie ucieka też od delikatniejszych

fragmentów. Stylowo

utwór przypomina nieco dokonania

Deftones oraz A Perfect Circle. Nieco

hardrockowego szaleństwa (ten riff!)

panowie pokazują na "Solace", który

powinien zostać wykorzystany jako singiel

promocyjny. Dalej mamy polirytmiczny

"Impulse" oraz skłaniający się w

stronę mainstreamowego metalu -

"Arctic". Ten drugi to jeden z moich ulubionych

utworów z albumu - przebojowy,

ale mający też artystyczne zacięcie

(wielogłosy w bridge'u - rewelacja!).

Niestety po świetnym początku muzyka

Zeroclient zaczyna podążać utartymi

schematami i przestaje już zaskakiwać.

"Forbidden" przegina z dudniącym basem

i nie pozwala skupić się na reszcie

detali w instrumentarium, natomiast

taki "Drag" za bardzo stara się naśladować

Tool, niestety z miernym skutkiem.

Takich zapychaczy jest na płycie

jeszcze kilka, ale na szczęście panowie

nie dają się ponieść rutynie. Świetnie

wypada "Shapes", który pomimo niespiesznego

tempa potrafi intensywnie

zapiec, szczególnie w końcowych fragmentach.

Melodia w intrze do "Coriolis"

podkreśla dynamikę utworu, wpływając

nie tylko na atmosferę, ale też rytmikę

utworu. Jednak największe zaskoczenie

Zero Down - No Limit To The Evil

2014 Minotauro

Amerykanie na swym piątym albumie

proponują dziesięć urozmaiconych

kompozycji, nadal rzecz jasna inspirowanych

złotą erą tradycyjnego heavy.

Co ważne: słychać, że nie jest to tylko

odgrywane z takich czy innych względów,

ale że te dźwięki wywarły na muzyków

ogromny wpływ i do dziś mają

oni do takiego grania ogromne serce.

Dlatego też nie ma tu mowy o beznamiętnej,

kiepskiej stylizacji, ale każdy

z tych utworów porywa ogromną energią

i szczerością wykonania. Owszem,

wpływy Accept, Judas Priest i wielu

innych zespołów z tamtych lat są tu

doskonale słyszalne, Mark Hawkonson

też nader często upodabnia się do

Udo Dirkschneidera z wyższym głosem,

ale nikt tu niczego nie ukrywa.

Muzycy grają to, co uwielbiają, dlatego

rozpędzony opener "Return Of The

Godz", zróżnicowany, dość przebojowy

utwór tytułowy, niesiony unisonami

gitar "Cold Winter Night" czy ostry,

zadziorny "Phantom Host" to naprawdę

wyższa szkoła jazdy i metalowego wtajemniczenia,

zaś pozostała szóstka właściwie

w niczym im nie ustępuje. Dlatego

każdy fan takiego grania może brać

"No Limit To The Evil" w ciemno. (5)

Wojciech Chamryk


Arcane - Worlds Collision: The

Anthology

2014 Divebomb

Ten dwupłytowy album przypomina w

całości dorobek zapomnianych prog

metalowców Arcane. Grupa z Teksasu

powstała w połowie lat 80-tych minionego

wieku, kiedy to melodyjny i nieszablonowy

heavy cieszył się sporym powodzeniem.

Zespołowi nie udało się

jednak pójść w ślady Queensryche, Fates

Warning czy Savatage. Arcane dopiero

w 1990r. podpisali kontrakt z

Wild Rags Records, czego efekty pojawiły

się na albumie "Destination Unknown".

Były to już jednak czasy wyjątkowo

nieprzychylne dla takiej muzyki

i skończyło się tylko na tej jednej płycie.

Muzycy wówczas nie zrezygnowali,

ale animuszu starczyło im tylko na

nagranie kolejnego demo i EP-ki "Ambiquity",

która zamknęła ich dyskografię

w 1994 roku. Niektórzy dali sobie spokój

z marzeniami o karierze, basista

Kurt Joye spędził kilka lat w Solitude

Aeturnus, aż po dwudziestu latach po

zakończeniu działalności przez Arcane

Divebomb Records wznowiła jej nagrania.

Kompilacja "Worlds Collision:

The Anthology" to nie tylko trudno dostępne

album i EP-ka, ale też zawartość

pierwszych kaset demo Amerykanów z

1988 i 1989 roku. Te pierwsze nagrania

nie oszałamiają może brzmieniem, ale

słychać już potencjał i umiejętności

muzyków, a sam materiał został wkrótce

dopracowany i trafił na debiutancki

i jedyny album Arcane. "Destination

Unknown" jawi się po latach jako zapomniana

perełka melodyjnego, technicznego

metalu. To osiem niezbyt długich,

ale robiących wrażenie dzięki złożonej

formie i ciekawych pomysłach

kompozycji, pełnych wirtuozerskich

partii, zmian tempa, basowych pochodów,

rytmicznych łamańców i solówek -

nie tylko gitarowych. Nie brakuje też

mocniejszego, wręcz thrashowego grania,

dodającego całości mocy, są patenty

techno thrashowe, a wokalista Oscar

Barbour dokłada do tego wysoki i

przenikliwy, ale mocny głos. Późniejsze

o cztery lata utwory z EP-ki "Ambiquity"

są jeszcze ciekawsze, szczególnie kiedy

przybierają bardziej progresywną formę,

dzięki śmielszemu wykorzystywaniu w

aranżacjach instrumentów klawiszowych.

Dlatego ta składanka Arcane to

mus dla wszelkiej maści muzycznych archeologów.

Candlemass - Candlemass

2014/2005 Metal Mind

Wojciech Chamryk

Pamiętam tak jak to było wczoraj, oczekiwanie

na nowy album Candlemass z

starym składem personalny. Ten niepokój,

czy się uda, czy ten krążek będzie

na miarę tych najlepszych momentów

w karierze bandu. No i ten entuzjazm

gdy już było wiadomo, że krążek

jest wyśmienity i większość z nas z lubością

oddawało się miażdżeniu dźwiękami

płynącymi z dysku "Candlemass". I

aż nie chce się wierzyć, że jeszcze trochę,

a od tamtej pory minie już dziesięć

lat. Mimo nie ubłaganie mijającego

czasu krążek nadal robi duże wrażenie.

Rozpędzony opener "Black Dwarf", wyśmienity

"Seven Silver Keys", hipnotyczny

"Witches", instrumentalny "The

Man Who Fell From The Sky", czy też z

odświeżoną formułą i długaśny "The

Day And The Night" ciągle mocno kopią

nam dupska. Z resztą pozostałe nie wymienione

utwory też są godne uwagi.

Bardzo równy album i bez apelacyjnie

jeden z lepszych w karierze Candlemas.

Produkcja powoduje, że muza przetacza

się po nas niczym walec. Brzmienie jest

szorstkie, brudne, mięsiste, przytłaczające

i zabójczo ciężkie. Potężne riffy,

błyskotliwe solówki, wgniatająca w glebę

sekcja rytmiczna i złowieszczy głos

Messiaha Marcolina to najprostsza

charakterystyka "Candlemass" z 2005

roku. Później niestety nadchodzi rozczarowanie,

bowiem panowie gubią

zdrowy rozsądek i pozwalają na działanie

ego, co kończy się ponownym rozstaniem

z Grubym Mnichem. Pozostaje

nam jedynie ten album, niepowtarzalny,

niesamowity, kapitalny, mroczny,

złowieszczy. Nie dziwię się, że

wtedy wielu stawiało ten album przy

dwóch pierwszych płytach Candlemass.

Ja dzisiaj zrobiłbym to samo.

Candlemass - Lucifer Rising

2014/2008 Metal Mind

\m/\m/

Po ponownym wywaleniu Messiaha

Marcolina, za mikrofonem staje Robert

Lowe, którego znamy z Solitude

Aeturnus. Robert to niesamowity

wokalista ale jest zupełnie innym człowiekiem

i śpiewakiem niż Grubson.

Jego wokal nie potrafi oddać atmosfery,

którą kreował Messiah. Oczywiście

zespół nadal gra doom metal i kontynuuje

takąż tematykę, ale ze względu na

większe możliwości nowego wokalisty,

tworzy muzykę bardziej plastyczną i

świeższą niż za Messiaha bywało. Taki

też zapamiętałem debiut z Robertem,

"King of the Grey Islands". Choć z

drugiej strony, w klimatach album ten

jest jednym z najbardziej ciężkich i ponurych

w karierze Candlemass. Tym

bardziej w kontekście tego krążka zaskakuje

nowy, tytułowy utwór omawianej

EPki, "Lucifer Rising" (krążek ukazał

się zaraz po " King of the Grey Islands").

Kawałek bardzo szybki, heavy metalowy,

w którym Lowe daje sobie znakomicie

radę. Jednak jak poszpera się w pamięci

takie momenty w wypadku tego

zespołu już bywały. Kolejna kompozycja

to niepublikowany "White God", operuje

on już bardziej standardowymi

środkami wyrazu, jest mrocznie i ciężko.

Jednak kompozycja sprawia wrażenie

odrzutu właśnie z "King of the

Grey Islands". Nie ma w niej błysku.

EPkę zamyka nowa wersja "Demons Gae".

Potwierdza ona ogólne wrażenie, że

band z Robertem Lowe daje radę ale

nikogo nie powala. Mimo mojego dystansu

do tego wcielenia "mrocznej trupy",

Pan Lowe przez większość fanów

został zaakceptowany. Przekonują o

tym bonusowe nagrania z koncertu, który

kapela dała w 2007 roku w Atenach.

Publika bardzo dobrze bawi się, żywo

reaguje, każdy z zagranych kawałków

doskonale zna, śpiewa razem z Robertem,

na tyle dobrze, że wokalista niekiedy

pozwala jej na bardzo dużo. Nagrania

sprawiają wrażenie, że nie majstrowano

przy nich w studio. A to za

sprawą - o dziwo - uwiecznionych wokalnych

wpadek Lowe'a. Tak niestety

bywa w trakcie show i akurat w tym

wypadku nie przeszkadza mi to

zupełnie. Bardziej pracuje to na korzyść

zespołu, który pokazuje, że to organizm

z krwi i kości i ulega różnym emocjom i

bywa w różnej kondycji. Trzy nowe

utwory studyjne, dziewięć kawałków z

koncertu, ponad siedemdziesiąt minut

markowej muzyki, to jak na EPkę dość

sporo. Należy pamiętać, że mimo mojego

oschłego podejścia do Candlemass z

Robertem Lowe, to zespół jest z tej

najwyższej półki, a swoją muzykę prezentuje

zawsze na bardzo wysokim poziomie.

\m/\m/

Battleaxe - Power From The Universe

2014/1984 SPV

Drugi, przez wiele lat ostatni, album

studyjny Battleaxe ukazał się 30 lat

temu, stąd rocznicowa reedycja dokonana

przez obecnego wydawcę grupy

Steamhammer. Niestety w zmienionej

okładce, ale z czterema utworami dodatkowymi.

Zespół był wtedy po umiarkowanym,

ale jednak sukcesie, debiutanckiego

LP "Burn This Town" wydanym

przez Music For Nations (na

kontynencie przez Roadrunner) oraz

zmianach składu, kiedy do wokalisty

Dave'a Kinga i basisty Briana Smitha,

również obecnych filarów reaktywowanej

cztery lata temu grupy, dołączyli

gitarzysta Steve Hardy i perkusista Ian

MacCormack. Panowie zarejestrowali

w Highland Recording Studios materiał

znacznie ciekawszy muzycznie od

debiutu. Surowy, ostry i dynamiczny,

zakorzeniony jeszcze w klimacie przełomu

lat 70-tych i 80-tych, ale zarazem

też nowocześniejszy, bardziej dynamiczny,

już bliższy połowie lat 80-tych.

Dobrym przykładem takiego nowocześniejszego

spojrzenia jest bardzo udany

utwór tytułowy, z partiami w wykonaniu

chóru Inverness Cathedral Choir,

z kolei judasowy "Make It America" czy

"Shout It Out" to przykłady bardziej

przebojowego grania. Płyta jednak nie

odniosła spodziewanego sukcesu, co

sprawiło, że nagrywany w 1987r. trzeci

album Batteaxe nigdy się nie ukazał, a

zespół zamilkł aż do 2010 roku, by niedawno

wydać powrotny krążek "Heavy

Metal Sanctuary". Reedycja "Power

From The Universe" różni się od posiadanego

przeze mnie LP Roadrunner

nie tylko okładką. Cztery bonusy to po

części materiał znany z EP-ki "Nightmare

Zone", efekty sesji do planowanej

trzeciej płyty i dotąd niepublikowany

"Love Sick Man" - utwory całkiem udane

i efektownie dopełniające ten najlepszy

w skromnym dorobku grupy album.

Deep Purple - Purpendicular

2014/1996 Hear No Evil

Wojciech Chamryk

Sytuacja Deep Purple w roku 1994 nie

nastrajała optymistycznie: koncertówka/video

"Come Hell Or High

Water" dobitnie dokumentowały postępującą

dezintegrację składu zespołu z

jego najsłynniejszym gitarzystą, zaś

ściągnięty w celu dopełnienia zobowiązań

koncertowych Joe Satriani nie

chciał związać się z Deep Purple na

stałe. Wyjściem z impasu okazało się

zaangażowanie Amerykanina Steve'a

Morse'a, wówczas 40-latka znanego z

własnego Dixie Dregs czy Kansas. W

pełnym składzie Purple weszli do studia

by nagrać następcę "The Battle

Rages On..." i powstały wówczas 15

album studyjny grupy jest nie tylko jednym

z jej najlepszych współczesnych

dokonań, ale też początkiem najbardziej

stabilnego personalnie okresu w

historii Deep Purple. Świetna atmosfera

przełożyła się na urozmaiconą i

zróżnicowaną płytę, która nie podbiła

co prawda list przebojów, ale do dziś

jest doceniana przez fanów grupy oraz

krytyków, porównujących ją do równie

wielobarwnej "Fireball" z 1971r. Już

początek "Vavoom: Ted The Mechanic"

jasno pokazuje, że Morse nie zamierza

być tylko naśladowcą stylu Blackmore'a,

a jego zamiłowanie do zakręconego

i technicznego grania jeszcze niejednokrotnie

da o sobie znać na "Purpendicular".

Nie mogło też jednak zabraknąć

popisowych partii gitarzysty, z

chyba najpopularniejszym solem z tej

płyty w przebojowym "Sometimes I Feel

134

RECENZJE


Like Screaming", równie melodyjnym z

"Loosen My Strings" czy folkowo- akustycznym

"The Aviator". Jon Lord też

staje na wysokości zadania, czarując a to

organową ("Loosen My Strings") czy

syntezatorową solówką ("A Castle Full

Of Rascals"), a już prawdziwym majstersztykiem

są jego pojedynki w "Rosa's

Cantina" z grającym na harmonijce

Gillanem. Wokalista sięga też po ten

instrument w finałowym "The Purpendicular

Waltz", ale utwór ten nie zachwyca

niczym szczególnym, zwłaszcza,

że sąsiaduje z efektownym "Somebody

Stole My Guitar" oraz przebojowym

"Hey Cisco". Jednak "Purpendicular"

zniosła próbę czasu i jest to płyta warta

uwagi, tym bardziej, że jej tegoroczne

wznowienie ukazało się z dwoma

utworami dodatkowymi. Pierwszym jest

japoński bonus "Don't Hold Your

Breath" - rzecz typowo purplowa, z zadziornym

śpiewem Gillana oraz singlowa,

prawie trzy minuty krótsza, wersja

"Sometimes I Feel Like Screaming",

pozbawiona jednak uroku długiego oryginału.

Enforce - The Final Sign

1990/2014 Divebomb

Wojciech Chamryk

Goście z Divebomb znowu wykopali

kolejny zapomniany diament metalowej

muzyki. Tym razem padło na Enforce,

znany także jako En Force, z amerykańskiego

Baltimore. Kapela szerzej nieznana,

jednak w undergroundzie w Baltimore

ciesząca się kultową opinią. Zespół

swojego czasu był bardzo aktywny

koncertowo na Wschodnim Wybrzeżu,

otwierając nawet koncerty Dream

Theater w tym rejonie. Dotychczasowo

w oficjalnym dorobku kapeli znajdowała

się wyłącznie jedna demówka z

1990 roku. Teraz, wraz z wydaniem

"The Final Sign", nieco szersza rzesza

metalowych maniaków ma okazję

zapoznać się z kunsztem Enforce. Zespół

tłucze rzetelny amerykański power

metal przetykany finezyjnie subtelną

progresją. Usłyszymy tutaj muzykę siedzącą

w tych samych rejonach co "dwójka"

Crimson Glory, Queensryche,

Fifth Angel. Fates Warning i opisywany

nie tak dawno Manta Ray. Jakim

sposobem ten zespół na przełomie lat

80-tych i 90-tych nie podpisał dealu nagraniowego

to ja nie jestem w stanie pojąć.

Enforce charakteryzuje dojrzała

muzyka i artyzm w złożonych, lecz

zarazem nie przekombinowanych kompozycjach.

Muzycy tkają na swych

gitarach wytworny kobierzec melodii,

tworząc przy tym bardzo ciekawe patenty,

które niejednokrotnie są niezwykle

oryginalne. Momentami Enforce

brzmi jak Dream Theater bez zbędnego

brandzlowania się gryfem gitary,

rozwlekania utworów lub popadania w

ucukrzenie kompozycji. Zespół, choć

nie funkcjonuje od bardzo dawna, pozostawił

po sobie dziedzictwo, które jest

teraz szerzej dostępne. "The Final

Sign" można spokojnie polecić tym,

którzy lubią amerykański power metal

w wersji progresywnej i bardziej melodyjnej.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Girlschool - Running Wild

2014/ 1985 Hear No Evil

Mógłbym właściwie - tej pochodzącej z

czasów największej popularności zarówno

Girlschool jak i tradycyjnego heavy

metalu - płycie wystawić bez wnikania

w szczegóły dość wysoką notę, motywując

to jakimiś hasłami typu "legenda",

"ponadczasowa klasyka", etc. Problem

jest jednak, delikatnie mówiąc, bardziej

złożony, bo Girlschool A.D. 1985 nie

był już tym samym zespołem co trzycztery

lata wcześniej. I nie chodzi tu

tylko o skład, który rzeczywiście po raz

kolejny uległ zmianie, ale też o sytuację

na ówczesnym rynku muzycznym, z

coraz większą popularnością nijakiego

popu. Dlatego też na swym piątym albumie

dziewczęta były w dość trudnej

sytuacji, tym bardziej, że nowa wytwórnia

Mercury, licząc na komercyjny

sukces "Running Wild", przydzieliła im

producenta Nicka Taubera. Owszem,

opromienionego wówczas współpracą z

Marillion przy legendarnym "Fugazi",

ale też znanego z wielu lżejszych -

artystycznie i brzmieniowo - produkcji.

I tak niestety jest też ta płyta. Dość

przyjemna, szczególnie teraz, gdy porówna

się ją z koszmarkami okupującymi

radiowe playlisty, ale będąca niewątpliwym

kompromisem. Pazurki

Girlschool zostały tu niestety maksymalnie

stępione, przeważają więc dość

lekkie, z założenia przebojowe numery

jak tytułowy, "Something For Nothing"

czy "I Wan't You Back". Są niby ostrzejsze

utwory, jak opener "Let Me Go",

mocnawy "Nasty Nasty", surowy "Love

Is a Lie" z fajnymi organowymi tłami

czy motorowy rytmicznie "Can't You

See", ale do klasy kawałków znanych z

"Demolition", "Hit And Run" czy

"Screaming Blue Murder" jednak im

daleko. Nie porywa też przeciętne

wykonanie "Do You Love Me" Kiss - nic

dziwnego, że zespół wrócił do mniejszej

wytwórni, a firmujący "Running Wild"

skład z wokalistką Jackie Bodimead

też nie przetrwał długo.

Hollow Ground - Warlord

2014 High Roller

Wojciech Chamryk

Wykopalisk spod znaku NWOBHM

ciąg dalszy. Hollow Ground nie powalczył

wtedy zbyt długo, bo istniał w latach

1979-81, dorobiwszy się wówczas

kultowej EP-ki "Warlord", udziału na

równie cenionej kompilacji "Roksnax",

dzielonej z Samurai i Saracen oraz jednej

kasety demo. Kiedy w 1982r. wokalista

Glen Coates wybrał pewniejszą

posadę w Fist, nagrywając z nimi doskonały

LP "Back With A Vengeance",

losy Hollow Ground były przesądzone.

Grupa wciąż jednak cieszyła się

swego rodzaju sławą, co potęgowały

kompilacyjne wydawnictwa w rodzaju

"NWOBHM '79 Revisited", aż w końcu

przed kilku laty wznowiła działalność.

Okazało się wówczas, że poza

garścią nagrań studyjnych zachowało się

też sporo starych kaset z prób, kiedy to

muzycy stawiali radiomagnetofon w kącie,

by później przesłuchać te nagrania.

Było więc z czego wybierać i efekty

mamy na CD/podwójnym LP, zatytułowanym

rzecz jasna "Warlord". Pierwsza

płyta to te lepiej brzmiące utwory: dynamiczne,

z wyeksponowaną gitarą basową,

z siarczystymi riffami, efektownymi

solówkami i drapieżnymi wokalami.

Słychać, że to materiał z początków lat

80-tych, bo teraz już tak się nie gra, łącząc

to charakterystyczne frazowanie z

przebojowymi refrenami jak w "Rock To

Love" i "Easy Action" czy surowość z melodią

w "Warlord". Dopełniające zawartość

albumu utwory demo to niestety

tylko archiwalna ciekawostka, gdzie

niekiedy bardziej trzeba się domyślać

czego się słucha niż słyszeć to w rzeczywistości,

ale walor archiwalny tych surowych

wersji "Warlord", "Flying High"

czy "Fight With The Devil" jest bezdyskusyjny.

Wojciech Chamryk

Kreyson - Angel On The Run

2011/1990 Ulterium

Czechosłowacki metal nigdy nie cieszył

się w Polsce jakimś szczególnym powodzeniem

czy szacunkiem fanów. Dziwi

mnie to o tyle, że nasi południowi sąsiedzi,

mimo wyraźnej niechęci do ciężkiego

rocka, jaką pałali komunistyczni

decydenci w CSSR, mieli sporo niezłych

zespołów. Jednym z nich był Kreyson,

który jednak zdołał się wybić dopiero

po upadku systemu. Nie ma w tym nic

dziwnego, skoro zespół stworzyli byli

muzycy Citron, Vitacit, Arakain oraz

Moped, z charyzmatycznym wokalistą

Lád’ą Krížkiem. Grupa zaczęła od

wysokiego C, bowiem jej debiutancki

album "Andìl Na Útìku" ukazał się też

na Zachodzie w wersji anglojęzycznej,

jako "Angel On The Run". Było to możliwe

dzięki współpracy wokalisty formacji

z niemieckim producentem o

czeskich korzeniach Janem Nìmecem,

a przede wszystkim zaproszeniu Krížka

do nagrania chórków na LP "Death Or

Glory" Running Wild. Rock 'N' Rolf

nie tylko zrewanżował się czechom tym

samym, ale też miał udział w wyprodukowaniu

"Angel On The Run". Płyta

nie cieszyła się co prawda jakimś szczególnym

zainteresowaniem na Zachodzie,

bo wschodni rock/metal miał swoje

pięć minut szansy na karierę jakieś trzycztery

lata wcześniej, ale to materiał ze

wszech miar udany. Mimo tego, że to

album z 1990r. przeważają na nim surowe,

dynamiczne, szybkie utwory żywcem

wyjęte z pierwszej połowy lat 80-

tych, jak "Golden Ark" czy "Fade Out".

Nie brakuje też nawiązań do bardziej

przebojowej konwencji Pretty Maids

("Skalp"), Whitesnake ("Deep In The

Night") czy niemieckiego power metalu

tamtego okresu ("No Blue Skies"). Są co

prawda również niewypały, jak sztampowa

ballada "Dreamin'" czy zdecydowanie

nieudany od strony wokalnej "Far

Away", ale na szczęście nie ma ich wiele,

zaś niekorzystne wrażenie zacierają

utwory znacznie lepsze, jak chociażby

tytułowy, inspirowany bluesem.

Kreyson - Crusaders

2011/1992 Ulterium

Wojciech Chamryk

Po dwóch latach od premiery debiutu

Kreyson ponownie zdecydował się na

podwójne uderzenie, przygotowując

"Crusaders"/ "Križáci", jednak niepowodzenie

eksportowej wersji w innych

krajach Europy sprawiło, że grupa skoncentrowała

się później na czeskim rynku.

Zaskakuje to o tyle, że w Niemczech

w roku 1992, mimo ogromnego sukcesu

grunge czy rodzącej się popularności

metalu alternatywnego, tradycyjny heavy

wciąż miał silną pozycję. W dodatku

"Crusaders" to płyta naprawdę udana,

znacznie ciekawsza i bardziej dopracowana

od debiutu. Mniej na niej jednowymiarowych

utworów zakorzenionych

jeszcze w estetyce lat 80-tych, jak "Commandments",

"Forgiveness" czy "The Prisoner".

Pojawiają się za to liczne smaczki

wzbogacające potężnie brzmiące, riffowe

utwory grupy - w intro "Pilgrimage"

mamy więc majestatyczne organowe

dźwięki, "No Bad Thing" dopełniają

smyki, zaś balladę "Still" subtelne klawiszowe

brzmienia. Pięknie harmonizują

one z potężnym, miarowym, tytułowym

rockerem, dynamicznym "Stay A Moment"

oraz rozpędzonym, mrocznym

"Give Me Hope". Nic dziwnego, że dla

wielu fanów "Crusaders" to najlepszy

album Kreyson.

Mandrake - Breaking Out

2014/1979 High Roller

Wojciech Chamryk

Pytanie z rodzaju retorycznych: co za

firma mogła wydać komplikację archiwalnych

nagrań demo tego duńskiego

zespołu? Odpowiedź jest niewiarygodnie

prosta: celująca w takich rarytasach

High Roller Records. Niemiecka wytwórnia

przypomniała więc cały dorobek

kolejnej zapomnianej grupy z przełomu

lat 70-tych i 80-tych. Mandrake

nie mieli tyle szczęścia co chociażby

Mercyful Fate, ale ich dorobek bez

dwóch zdań wart był przypomnienia.

W utworach z roku 1979 kwintet z Kopenhagi

brzmiał jeszcze niezbyt mocno,

ale już nagrania z lat 1980-82 to już

siarczysty hard 'n' heavy. Czasem

inspirowany Judas Priest ("We Will Be

Strong") czy Black Sabbath z Ronnie

Jamesem Dio ("Alien Savage"), ale nie

pozbawiony też oryginalności. Tu wyróżniają

się: pulsujący energią "Dogside

Bulley", niesiony basowym pochodem

"Alien Savage" czy przebojowy "We

Wanna Rock" z poszukiwaniem rockowej

stacji radiowej we wstępie i z porywającymi

solówkami. Niestety zespołowi

nie było dane zakosztować sławy i

RECENZJE 135


popularności, bo rozpadł się wkrótce po

odejściu gitarzysty O. Hamiltona do

Witch Cross. Ale nagrania pozostały i

na pewno zainteresują kolekcjonerów i

zwolenników takich perełek z muzycznego

lamusa.

Wojciech Chamryk

Meat Loaf - Blind Before I Stop

2014/1986 Hear No Evil

Już na "Bad Attitude" z 1984r. Meat

Loaf udowodnił, że zdaje sobie doskonale

sprawę z obowiązujących w tamtej

dekadzie kanonów brzmieniowych i

obowiązujących trendów muzycznych.

O krok dalej poszedł na swym kolejnym

albumie, proponując na "Blind Before I

Stop" znacznie większą dawkę ocierających

się o pop music przebojowych

dźwięków. Nie mogło jednak być inaczej,

skoro producentem płyty był osławiony

twórca niemieckiego brzmienia

dyskotekowego Frank Farian, nagrania

powstały w jego studio w Rosbach, a

większość repertuaru dostarczyli twórcy

ówczesnych przebojów. I chociaż John

Parr tym razem nie znalazł się w ich

gronie, to zaśpiewał w najbardziej znanym

utworze z tego LP, przebojowym,

kojarzącym się z utworami Yes z tego

okresu, "Rock 'N' Roll Mercenaries".

Równie przebojowe i niezbyt mocne, w

porównaniu z wcześniejszymi propozycjami

wokalisty, są też "Getting Away

With Murder", "Rock 'N' Roll Hero" oraz

duet z Amy Goff "Man And A Woman",

brzmiący jak utwór z repertuaru… Phila

Collinsa. Kobiece głosy słychać też w

dynamicznym utworze tytułowym oraz

w balladzie, ale z fajnym przyspie-szeniem,

"One More Kiss (Night Of The

Soft Parade)". Zaciekawia też aranżacją

"Burning Down" - z syntezatorowym

pulsem, chóralnym refrenem stylizowanym

na chór gospel i saksofonową solówką,

a "Special Girl" to jakby reminiscencja

stylu The Police, zwłaszcza od

strony rytmicznej. Nieco mocniej robi

się jednak zdecydowanie zbyt rzadko, w

openerze "Execution Day" i "Masculine",

a ostatecznym dowodem na to, że gitary

były wówczas u Meat Loafa w zdecydowanej

niełasce jest raptem jedno, i to

bardzo krótkie, quasi solo w "Standing

On The Outside". Jednak jako całość

"Blind Before I Stop" jest spójną całością,

będącą po prostu swoistym dokumentem

czasów w których powstała.

Szkoda tylko - podobnie zresztą jak

przy wcześniejszym wznowieniu przez

HNE/Cherry Red Records "Bad Attitude"

- że firma "zapomniała" o utworach

opublikowanych w epoce na 12"

singlach, bo znacznie wydłużone wersje

utworów albumowych czy dodatkowe

kompozycje też były znakiem czasów

dekady lat 80-tych i byłyby one ciekawym

uzupełnieniem 11 kompozycji

zamieszczonych pierwotnie na LP.

Wojciech Chamryk

Queen - Live at the Rainbow '74

2014 Virgin/EMI/Universal

Jest tak, że niektórzy mogą pozwolić sobie

na rozbuchaną promocję. Niewątpliwie

należy do nich Queen i środowisko

z nim związane. Muzycy albo wytwórnia

wygrzebali archiwalne nagrania z

przed czterdziestu lat, przygotowali je i

wypuścili głodnym fanom zespołu

Queen. Żeby nie było zbyt łatwo, wypuścili

kilka różnych wydań. Pojedynczy

srebrny krążek z rejestracją występu

z listopada (w trakcie promocji albumu

"Sheer Heart Attack"), podwójnego CD

i zestawu dwóch winylów, gdzie oprócz

listopadowego występu znalazł się

wcześniejszy, marcowy koncert. Są też

wydania DVD i Blu-Ray z zarejestrowanym

obrazem i dźwiękiem z koncertu

listopadowego. Do tego są różne

kombinacje z zestawami winylów, np.

2LP + zestaw mp3 lub 4LP. Jest też wypasiony

Super DeLuxe Box gdzie znajdziemy

2CD, DVD, Blu-Ray i masę

dodatków. Także w zależności od potrzeb

każdy może sobie coś dla siebie

wybrać. Trzeba wspomnieć, że polski

Universal wypuścił DVD i CD z tzw.

polską ceną. Jak wydanie w ten sposób

DVD uważam za dobry wybór, tak pojedyncze

CD już sądzę za chybioną decyzję.

A to dlatego, że pozbawiono polskiego

fana do tańszego dostępu do

pełniejszej wersji jakim jest dla mnie

wydanie 2CD, gdzie na jednym dysku

jest koncert marcowy a na drugim dysku

jest koncert listopadowy. Rok 1974 to

czas gdy poznawałem muzyczne dźwięki

i kształtowałem swój gust. Nazwa

Queen była mi wtedy doskonale znana

lecz akceptacja ich muzycznego świata

nie przyszła mi łatwo. Pełna akceptacja

przypadała parę lat później ale pozostała

do dzisiaj mimo, że w kolejnych latach

Królowa zdecydowanie polubiła

blichtr sceny komercyjnej. Jednak to

twórczość z lat siedemdziesiątych jest

dla mnie tą najwartościowszą. Z tym

większą przyjemnością odsłuchałem

niesamowity koncert, który zespół dał

w listopadzie 1974 roku na deskach prestiżowego

Rainbow. Queen już wtedy

miał to wszystko czym później przyciągał

uwagę swoich fanów ale było to

podane w ciężkiej heavy rockowej oprawie

na progresywną modę. Jak dla mnie

zespół mocno napracował się na to jak

wygląda obecny świat progresywnego

metalu. Już wtedy epatował muzyczną

pewnością i precyzją oraz przekazywał

niesamowitą energię słuchaczom. Jednak

na pierwszym planie jest już

Freddie Mercury, bryluje i bezapelacyjnie

panuje nad publicznością. Jednak

mocno zdziwią się ci, którzy znają

Freddiego z lat osiemdziesiątych, bowiem

na koncercie w Rainbow jego głos

jest dynamiczny a czasami wręcz ostry.

W repertuarze pojawiają się kompozycje,

które na długo będą znakiem firmowym

zespołu. Chociażby "Stone

Called Crazy" czy "Killer Queen". Reszta

set listy to w głównej mierze kawałki z

dwóch pierwszych krążków w na prawdę

wyśmienitych wersjach. Uświadamia

to, że warto częściej sięgać również

po te płyty. Tak, "Live at the Rainbow

'74" dało mi bardzo wiele radości i

myślę, że tyle samo da satysfakcji każdemu

innemu wielbicielowi tego bandu.

Album ten to moment gdy Queen

za chwile wejdzie na szczyt kariery, tym

bardziej cenny i niesamowity w swojej

zawartości.

\m/\m/

Reign - Now & Forever

1997/2014 Divebomb

Ten masywny materiał został pierwotnie

wydany samodzielnie przez kapelę

w 1997 roku. Płyta zdecydowanie nie

brzmi jak metal z lat 90-tych. Czuć w

niej wyraźnie nawiązanie do wczesnego

Savatage i Omen. Produkcja gitar jest

mięsista i niezwykle ciężka. Trochę

męczy sposób artykulacji flażoletów - i

tych naturalnych i tych sztucznych. Perkusja

jest świetnie wyważona - dobrze

słychać głęboką, niską stopę, wyraźny

werbel oraz talerze. Słychać też czający

się po tym wszystkim, nadający głębi

bas. O ile muzyce Reign nie można nic

zarzucić, to w sumie nie ma tutaj za

wiele interesujących momentów. Jasne,

ten album brzmi świetnie jak na czas i

warunki, w których został zarejestrowany.

Mimo wszystko jednak przetacza

się przez słuchacza i nie zapada na długo

w pamięci. Przygoda z "Now & Forever"

to forsowna eskapada. Odbiór albumu

nie jest prosty i może zmęczyć

słuchacza, a chyba nie o to chodzi w takiej

muzyce.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Silence - The Last Warrior

2014 Thrashing Madness

Tym razem Lech Wojnicz-Sianożęcki

zaskoczył mnie. Miałem mniemanie, że

dość dobrze znam polski underground z

końca lat osiemdziesiątych. Okazuje się,

że w mojej wiedzy są luki. Do tej pory

nie zdawałem sobie sprawy, że szczecińskie

Silence zostawiło po sobie jakiekolwiek

nagrania. Kapela istniała bardzo

krótko, powiedzmy w latach 1988 -

1989. Założycielem był perkusista Jarosław

"Gustaw" Marcinkowski, który

po Jarocinie 1988 miał już wakat w

Merciless Death, ale długo się nim nie

nacieszył, bowiem wtedy za sprawą

MON kapela poszła w rozsypkę. Dzięki

pomocy Artura Dymela (gitarzysta

Egzekuthor), Gustaw zwerbował do

zespołu gitarzystę Brunera. Z nim to

rozpoczął budowanie materiału na

demo Silence. Wkrótce do muzyków

dołączyli, drugi gitarzysta Katon oraz

śpiewający basista Marek Żak, który po

rozsypce Merciless Death też nie miał

swojej kapeli. Po nagraniu dema w ARP

Studio z zespołu odchodzi najpierw

Katon, a później Marek Żak, który dołącza

do Egzekuthora. W ten oto sposób

żywot Silence dobiegł końca. Na

repertuar dema "The Last Warrior"

składały się cztery kompozycje utrzymane

w speed/thrashowej stylistyce.

Kompozycje bardzo szybkie, naszpikowane

ostrymi riffami oraz świdrującymi

solówkami, napędzane rozszalałą

perkusją, skomentowane przez wrzask

wokalisty. Niewątpliwie największą inspiracją

dla muzyków był niemiecki

thrash z Kreatorem na czele. W dalszej

kolejności można wymienić Ptotector,

Exumer czy Minotaur. Nie bez wpływu

były także polskie kapele, chociażby

już wymieniane Merciless Death czy

Egzekuthor. To też nie była to bezmyślna

łupanina, bowiem muzycy umiejętnie

przemycali i zwolnienia i melodie.

Warto podkreślić, że teksty były po polsku.

ARP Studio nie było czymś wielkim

ale w ówczesnym czasie zapewniało

zespołom jako taką produkcję. Oczywiście

w żaden sposób nie mogło to równać

się zachodnimi wydawnictwami.

Nie sądzę aby materiał wyjściowy był z

"taśmy matki" ale trzeba podkreślić, że

Krzysztof "Korsarz" Biliński postarał

się aby komfort odsłuchu "The Last

Warrior" był niezły. Co zupełnie nie

udało się przy piątym, dodatkowym, instrumentalnym

kawałku, który został

zarejestrowany na którejś z prób.

Ogólnie ten track to dźwiękowy chaos, z

którego trzeba domyślać się, o co w

ogóle chodzi. Przypomnę, że wtedy to

była podstawa tzw. "rehersalów" było

mnóstwo, wielu nie było stać aby zarejestrować

swoich pomysłów w studio i

był to jedyny sposób, aby móc trzymać

puls na tym co działo się w polskim undergroundzie.

Ogólnie jestem Lechowi i

jego Thrashing Madness bardzo wdzięczny.

Wygrzebał coś o czym nie miałem

pojęcia. Przygotował to jak zwykle

w rewelacyjny sposób, mastering, tłoczenie,

grafika itd. Tylko dawać za wzór

jak powinno takie wydawnictwa przygotowywać.

Starzy jak i młodzi maniacy

bezapelacyjnie powinni mieć ten dysk u

siebie na półce.

\m/\m/

Steel Prophet - Into The Void (Hallucinogenic

Conception) / Continuum

2014/1997 Pure Steel

Dzięki Pure Steel Records ukazało się

wznowienie klasycznego drugiego albumu

Steel Prophet, wzbogaconego pięcioma

utworami z EP-ki "Continuum",

w postaci 2CD i 2LP. Druga połowa lat

90-tych to nie były czasy zbyt przychylne

dla tradycyjnego heavy metalu, sukces

Hammerfall miał dopiero pociągnąć

za sobą kolejne zespoły z tego nurtu,

w tym Steel Prophet. Dobrze więc

się stało, że wyprzedane od lat płyty pojawiły

się ponownie na rynku, bo to doskonały

przykład amerykańskiego melodyjnego

heavy/power metalu, inspirowanego

rzecz jasna NWOBHM. Czasem

ostrzejszego, kojarzącego się z Judas

Priest ery "Painkiller" (opener "The

Revenant"), niekiedy bardziej klasycznego,

w stylu Iron Maiden ("Of The

Dream"), zresztą mamy tu kompetentną

wersję "Ides Of March"/ "Purgatory".

Amerykańskie korzenie zespołu dają

znać o sobie w rozpędzonym i dynamicznym

"Hate", a jeszcze bardziej słyszalne

są w inspirowanym dokonaniami

Helstar czy Agent Steel "Eviron Mental

Revolt" z EP-ki. We "What's Behind

The Veils?" grupa idzie jeszcze dalej, bo

to już niemal speed/thrash ale Steve

Kachinsky nie byłby sobą, gdyby nie

zrównoważył tych szybkich numerów

balladami i dłuższymi kompozycjami o

wyraźnie epickim zabarwieniu, w których

niepowtarzalny głos Ricka My-

136

RECENZJE


thiasina lśni jeszcze bardziej, nie tylko

w wysokich rejestrach. Dlatego "Into

The Void (Hallucinogenic Conception)"

w tej wzbogaconej wersji śmiało

może być ozdobą każdej poważnej

kolekcji płytowej.

Wojciech Chamryk

The Hidden - Fearful Symmetry

2000/2014 Divebomb

Mamy tutaj do czynienia z pewną nutką

tajemnicy. Materiał na ten album został

nagrany na przełomie 1999 i 2000 roku

przez szwedzki zespół z Uppsali. Biorąc

pod uwagę, że thrash i speed dopiero

miały powstać w następnych latach,

muzyka którą nagrał The Hidden jest

niesamowita. Mamy tutaj prosty thrash/

speed brzmiący jak uproszczone Agent

Steel zderzone z Nuclear Assault, Slayerem

i Abattoir. Porównanie z Agent

Steel nasuwa się samo tym bardziej, że

teksty jakie zespół napisał do swoich

utworów też obracają się wokół teorii

spiskowych i różnego sortu tematów

tabu. Mimo to, aż trudno uwierzyć, że

małym undergroundowym zespołem zainteresowały

się także agencje rządowe.

Ukończone nagranie The Hidden

zostało skonfiskowane, a taśmy matki

zostały najprawdopodobniej w tajemnicy

zniszczone. Członkowie zespołu

zostali aresztowani, poddaniu wnikliwemu

przesłuchaniu przed zwolnieniem.

Biorąc pod uwagę, że stało się to w

Szwecji, kraju który raczej nie przychodzi

jako pierwszy do głowy, gdy się

mówi o kosmitach, masonach, układach

i spiskach, i to w 2000 roku, to można

się nieźle za głowę złapać. Choć to dlaczego

taka sytuacja miała miejsce nadal

jest tajemnicą, to na szczęście okazało

się, że w ręce władzy nie wpadła kopia

oryginalnego nagrania, która została

odnaleziona niedawno w studio nagraniowym.

Dzięki temu , tym razem bez

przeszkód, materiał ten ujrzał światło

dzienne. Co w nim było takiego kontrowersyjnego,

że aż weszła na niego

rządowa cenzura, trudno orzec. "Fearful

Symmetry" zawiera dobrze zmontowany

thrash/speed, w którym bardzo

dużo widać wpływów innych zespołów.

W bardziej thrashowych momentach

utworu tytułowego słychać Exodus.

Zwrotka i bridge'e w "N.23th St.

Apt.213" brzmi niemal zupełnie jak

slayerowy "Angel of Death". Sam Slayer

przebija się w różnorakich riffach w pozostałych

utworach. W dodatku wokalista

bardzo często popada w manierę

śpiewania Bruce'a Dickinsona. Na

szczęście oprócz tego The Hidden

wysiliło się także na sporą ilość firmowych

patentów i motywów, które

odwracają uwagę od oczywistych inspiracji.

"Fearful Symmetry" zostało

nagrane mniej więcej w tym samym

okresie, w którym wyszło "Omega Conspiracy"

Agent Steel. Trzeba przyznać,

że The Hidden lepiej grało wtedy w

stylu Agent Steel niż sam Agent Steel.

Jak na 2000 rok, czyli na przedsionek

tego całego renesansu thrashu, to nagranie

brzmi niesamowicie. Jest na nim co

prawda wiele rzeczy, które można by

było lepiej zagrać, gdyż co jakiś czas

słyszy się na nim niemal oczywiste zapożyczenia

z klasycznych kapel. Mimo

to, jest to materiał godny polecenia.

"Fearful Symmetry" zostało poskładane

w interesujący sposób. Nie mamy tutaj

co liczyć na nudę, gdyż The Hidden

sięga po różne rodzaje klimatu i natężenia

thrashu w swych utworach. No

nie da się nie machać banią do takiego

przebojowego "Cut Your Wrist (Bleed

You Poser)", który mimo mocnej i agresywnej

wymowy oraz ostrych, prostych

riffów, został także przyobleczony w

niezwykle melodyjne leady.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Voivod - Katorz

2014/2006 Metal Mind

To był czas dużego niepokoju, odejście

Piggy'ego u niejednego maniaka wywołała

lęk i zgrozę. Okazało się jednak, że

Denis D'Amour był na tyle przewidujący,

że zostawił kolegom pomysłów

muzycznych na dwa kolejne albumy.

Towarzysze niedoli poniekąd wypełnili

testament tak nieoczekiwanie zmarłego

muzyka, a "Katorz" był pierwszym plonem

wykonania tej woli. Uczynili to na

tyle dobrze, że mimo początkowej nieufności

fanów oraz przyglądaniu się z

podejrzliwością muzie z każdej strony,

album został w pełni zaakceptowany.

Krążek nawet dziś słucha się z pełnym

zainteresowanie i trudno wskazać coś

nieudanego lub zupełnie zbędnego. Z

pewnością każdy z fanów będzie wstanie

wybrać coś dla siebie. Jak chociażby

tajemniczy z niepokojącym klimatem

"After All" czy przebojowy jak na Voivod,

"The Getaway". A to tylko dwie

wymienione z dziesięciu wybitnych

kompozycji. Dużą rolę z pewnością odegrał

tu Glen Robinson człowiek

odpowiedzialny za produkcję "Katorz".

To dzięki niemu możemy w pełni delektować

się przesłaniem oraz klimatem

krążka. To on odpowiada za potężne

brzmienie instrumentów oraz za ich wyważenie

i selektywność. To dzięki niemu

możemy cały czas odnajdować bogactwo

muzyki, bowiem jego praca ułatwia

nam wyłapywanie czegoś nowego

w muzyce za każdym jej kolejnym odsłuchaniem.

Okoliczności powstania

tego albumu oraz sama muzyka zawarta

na nim powodują, że każdy dźwięk

przesycony jest niesamowitym ładunkiem

emocji. Myślę, że właśnie ten element

będzie - tym czymś - co zawsze będzie

determinowało odbiór tego krążka.

Z biegiem czasu zaś nie pozwoli aby

pamięć o "Katorz" kiedykolwiek przeminęła.

Voivod - Infini

2014/2009 Metal Mind

\m/\m/

"Infini" to kontynuacja wypełnienia

muzycznego testamentu Denisa

D'Amour. Snake, Away i Jasonic po

raz koleiny przesłuchali przedśmiertnie

zarejestrowane pomysły Piggy'ego i na

tej podstawie nagrali muzykę, która

wypełniła kolejny studyjny album Voivod.

Poprzedni krążek, "Katorz", uznawany

był przez co niektórych za wręcz

genialny, więc trudno było się spodziewać

na czegoś lepszego, a nawet chociażby

czegoś na równym poziomie.

Jednak "Infini" robi na mnie jeszcze

większe wrażenie, wręcz można mówić

o jeszcze bardziej dojrzałej wersji poprzedniczki.

W tym wypadku również

powinno mówić się o wyjątkowej

spójności albumu. Podobnie ciężko zdecydować

się na wskazanie wybijających

się kompozycji. Już opener "God Phones"

stawia wysoko poprzeczkę. Wypełniony

jest on "voivodowskimi" wibracjami

oraz dynamicznymi wstawkami kojarzącymi

się z Motorhead. Później następują

równie udane kawałki, a niekiedy

lepsze, aż po ostatni, "Volcano".

Owszem pojawiają się pewne inspiracje

innymi, jak wspomnianym "God Phones",

ale większość kompozycji to

intrygujące interpretacje własnego stylu.

Na "Katorz" muzycy grali i czuli się bardzo

pewnie. Na "Infini" ta pewność jest

jeszcze większa. Każdy dźwięk tego

albumu poraża energią, pasją oraz serwuje

pełną gamę emocji. Komfort pracy

muzyka, a później odbiorcy, i tym razem

zapewnił producent Glen Robinson.

Mam wrażenie jakby i on był natchniony

przez Piggy'ego. Tak w ogóle,

Denis musi być ze swoich kolegów bardzo

dumny. W pełni wykorzystali oni

to co zostawił im Piggy, a nawet może

wykonali więcej niż on sam by się

spodziewał. Słowem, "Katorz" i "Infini"

to statuy godne życia i muzyki Denisa

D'Amour.

Warrior - Let Battle Commence

2014/1980 No Remorse Records

\m/\m/

W latach 80-tych, muzyka z nurtu

NWOBHM była tworzona przez takie

zespoły jak Tygers of Pan Tang, Tank,

Virtue czy Blitzkrieg. Jednym z nich

był Warrior, który na początku lat 80-

tych wydał album "Let Battle Commence",

który został wznowiony przez

No Remorse Records we wrześniu

2014r. Zespół nagrał album łączący

pazur heavy metalu z klimatem bluesa i

hard rocka. Gitary i bas brzmią przyjemnie

ale także zadziornie i klimatycznie.

Bbrzmienie gitar przypomina mi

z lekka Pagan's Altar i Budgie, perkusja

współgra z gitarami, wokalista uzupełnia

zaś całość. Riffy czasami nęcą

("Memories"), czasami skowyczą ("Let

Battle Commence"), zawsze jednak robią

to z gracją. Solówki są niczym kociak,

który mimo, że jest taki słodziuchny

to potrafi także podrapać. I to ostro

podrapać. Kompozycje z albumu "Let

Battle Commence" mają swój urok i

niepowtarzalność, mimo swojego bluesowego

posmaku trzymają ducha brytyjskiego

heavy metalu. Każda ma to

"coś" w sobie. Moimi ulubionymi utworami

z tego albumu są m.in. "Yesterday's

Hero" i "Ulster, Bloody Ulster" ze względu

na tekst i tematykę, oraz ciągnące za

serce riffy. Album może nie spodobać

się ludziom, którzy szukają czegoś wgniatającego

mocą i agresją riffów. Tutaj

raczej króluje lekkość godna nimfy. Album

z pewnością jest warty zapoznania

się z nim, szczególnie, że ciągle pozostaje

w cieniu.

Steel Prophecy

Witch Meadow - Cry of The Wolf

2014 Tribunal

W latach 90-tych na terenie USA,

Rhode Island powstała kapela o nazwie

Witch Meadow, która podczas swej

działalności wydała dwa albumy, w

1995r. "When Midnight Falls" i w

1997r. "Down Eternity's Hall". Na

początku drugiego tysiąclecia grupa

została rozwiązana. "Cry of The Wolf"

jest kompilacją dwóch albumów Witch

Meadow. Album ten zawiera czternaście

utworów, trwających razem godzinę

z minutą. Pierwsze sześć utworów (w

tym "Cry of The Wolf") pochodzi z

"When Midnight Falls", które trwają

razem 29 minut. Następne osiem utworów

pochodzi z "Down Eternity's

Hall", które trwają razem 32 minuty.

Tematyka poruszana przez zespół traktuje

m.in. o konflikcie na tle religijnym

("Room Without a View") oraz na temat

konfliktu Wietnamskiego i jego skutków

("Soldier of Fortune"), o ekscytacji

pilota myśliwca w czasie misji, o społeczeństwie,

a także o emocjach i uczuciach

wobec płci pięknej i przygodach z

nimi związanymi ("Chasing The Pain",

"Waiting For You" i "Hells Hollow" oraz

"Kiss of Beltaine"), a także zadaje pytania

o naturze egzystencjalnej ("Do You

Want To Live Forever"). Dość często

jest przywoływana postać wilka ("Cry of

The Wolf" i "It Can't Be Me"). Utwory

podzielić możemy na te szybsze, bardziej

przebojowe, i na te mniej wpadające

w ucho, bardziej refleksyjne i

emocjonalne, czasami także smęcące.

Kompozycje na albumie brzmią jak

heavy metal przemieszany z hard rockiem

i groove metalem. Może też lekko

zalecieć Saint Vitusem ("Waiting For

You"). Gitary brzmią odpowiednio donośnie,

bas jest słyszalny, uzupełnia grę

gitar. Perkusja nadaje odpowiedniej mocy,

chociaż w "Wings of Steel" może

lekko zirytować brzmienie stopy. Natomiast

wokal jest dość dobry, jednak

brakuje mu szarpnięcia i często zdarza

mu się zawodzić. Najbardziej spodobał

mi się dość agresywny "Soldier of Fortune".

Polecam album osobom, które

szukają nowoczesnego ale także w miarę

ciężkiego metalu, byle tylko nie przekroczyć

granicy lekkiego ekstremum.

Steel Prophecy

RECENZJE 137


Anthrax - Chile On Hell

2014 Nuclear Blast

Mam wrażenie, że Anthrax w jakiś

tylko sobie znany sposób potrafi, co jakiś

czas wypuścić ciekawe koncertowe

wydawnictwo. Tym razem mamy do

czynienia z sztuką, która została zarejestrowana

10-tego maja 2013 roku w

Teatro Caupolican w Santiago, Chile.

Co symbolicznie dokumentuje również

sam tytuł "Chile On Hell". Obraz ten,

czy też zapis audio, uchwyca zespół w

znakomitej kondycji. Ci faceci mają parę

krzyżyków na karku a zachowują się

jakby dopiero co zaczynali karierę.

Myślę, że duży wpływ na taką kondycję

mieli chilijscy fani, którzy są prawdziwymi

maikami i faktycznie urządzili

zespołowi tytułowe piekło. Pewnie

kibole bez problemu tam by się odnaleźli,

bowiem Chilijczycy też potrafią

bawić się flarami czy innymi racami.

Wróćmy jednak do samego występu.

Repertuar to głównie hity i nagrania,

które Anthrax zrealizował z Joey'em

Belladonną w trakcie wspólnej kariery.

Wykonane są one wręcz w porywający

sposób. Takie "Among The Living", "I

Am The Law", "I'm Alive", "Indians",

"Medusa" czy "Madhouse" nieźle kopią

dupska. Na swoją prywatną potrzebę

ponownie odnalazłem kawałek "In The

End". Znakomity utwór, z bardzo mrocznym

klimatem, który nie ustępuje

wczesnym szlagierom Anthrax. Spora

część kompozycji odegrana jest w trochę

wydłużonych wersjach. Co przy

potężnym ale klarownym brzmieniu

nadaje wszystkim kawałkom trochę innego

wymiaru, bardziej epickiego z cechami

szlachetności. Słuchając wersji

audio miałem problem z rozpoznaniem

głosu Joey'a Belladonny. Gdyby nie

możliwość obejrzenia ruchomych obrazków,

miałbym z tym pewne problemy.

Moja pamięć przechowuje inny głos niż

ten, który usłyszałem na "Chile On

Hell". Nie zmienia to jednak ogólnego

odbioru całego koncertu. DVD różni się

trochę od wersji audio. Przede wszystkim

film przerywany jest kilkoma

krótkimi paradokumentami oraz jest

dłuższy o parę fragmentów typu "March

Of The S.O.D.". Choć jestem zdecydowanym

zwolennikiem wersji audio,

bardzo chętnie słucham tego koncertu z

nośników CD - to z równą przyjemnością

oglądam jego rejestracje wideo.

Rzadko to się zdarza i bardzo pozytywnie

świadczy o realizacji i produkcji

tego filmu. Myślę, że "Chile On Hell"

powinno spodobać sie nie tylko fanom

Anthrax.

\m/\m/

Paul Di'Anno - The Beast Arises

2014 Metal Mind

Paul miał w życiu farta, bowiem w młodości

związał się z jedną najlepszych

kapel heavy metalowych, Iron Maiden.

Nagrał z nimi dwa pierwsze albumy i w

ten oto sposób wprowadził się do panteonu

ciężkiego grania. Nikt tego mu

nie odbierze. A że Di'Anno nie należy

najlepszych śpiewaków, nie dziwne, że

na trzecim albumie Maidenów śpiewał

już znacznie lepszy wokalista, Bruce

Dickinson. Nie znaczy to, że krążki

"Iron Maiden" i "Killers" są gorsze od

"The Number Of The Beast". Na

dwóch pierwszych dyskach są utwory,

na które fani ciągle czekają. Zaś Iron

Maiden kontynuując swoją karierę

dorobił się tyle materiału, że nie sposób

aby koncentrował się tylko i wyłącznie

na kompozycjach z pierwszych płyt.

Niewątpliwie wykorzystuje to Paul

Di'Anno, który chętnie przypomina

muzykę z tamtego czasu. Jedni powiedzą,

że odcina kupony od kariery, a ja,

jak o tym pisałem, uważam że ma do tego

prawo. Przecież był przy powstawaniu

tej muzyki i jest jej nieoderwalną

częścią. A przede wszystkim jak już,

robi to na niezłym poziomie. Często też

rejestruje wydarzenia gdzie w głównej

roli jest muzyka z krążków "Iron Maiden"

i "Killers". Sporo jest tego i jest w

czym wybierać. Jak do tej pory Paul podobne

wydawnictwa wypuszczał pod

szyldem Paul Di'Anno czy Killers. Nie

zrobił tego z Battlezone i Di'Anno. No

właśnie, jeszcze jedna mała dygresja.

Paul Di'Anno poza Iron Maiden próbował

zrobić solową karierę, niestety

zabrakło mu konsekwencji i cierpliwości.

Być może zabrakło mu też dystansu

do siebie i zbyt mocno pragną podążyć

śladem swoich byłych kolegów. Pewnie

dla tego w jego karierze tak wiele zwrotów

akcji, jak i chaosu. Myślę, że jakby

ktoś chciał uporządkować dyskografie

musiałby mocno się natrudzić (choć na

DVD ktoś jednak to okiełznął).

Wróćmy jednak do "The Beast Arises".

Wydawnictwo to jest dokumentem występu

Paula 9 kwietnia w krakowskim

klubie Lizard King. Di'Anno towarzyszyli

polscy muzycy, takie wsparcie połączonych

sił Scream Maker i Night

Mistress. Zapewniło to realizacje na

dobrym, wręcz klasowym poziomie.

Sam Paul Di'Anno był w dość dobrej

formie - jak na ta chwilę - choć na pewno

jego walory z początku lat osiemdziesiątych

już dawno przepadły. Dokładając,

że Di'Anno nigdy do wielkich

śpiewaków nie należał, to może sprowokować

co niektórych do krytyki Paula.

Jednak myślę, że większość wedle

zasady: "mądry uda, że nie zauważył" w

odpowiednich chwilach przymną oko i

tak jak publika odda się dobrej zabawie

przy niezwykłej muzyce. Zdecydowana

większość setu to płomienne wykonania

klasyków takich jak: "Sanctuary", "Purgatory",

"Prowler", "Genghis Kahn", "Remember

Tomorrow", "Phantom of The

Opera", "Running Free" czy "Iron Maiden".

W sumie powinienem wypisać

wszystkie utwory. Myślę, że większości

słuchaczom czas przy nich płynie w

mgnieniu oka. Uzupełnieniem koncertu

są ciekawie wykonane "Marshall Lockjaw"

i "The Beast Arises" z repertuaru

Killers oraz "Children Of Madness" tym

razem z setlisty Battlezone. Całość zaś

kończy żywiołowo wykonany cover Ramones

"Blitzkrieg Bob". W sumie zaskakujące

zakończenie, mimo że człowiek

ma w świadomości, że Paul z punk

rockiem jest za pan brat. Brzmienie i

obraz przyzwoite, współgrają ze sobą

jak i z muzyką, wpływając na dobry

odbiór całości. Oko cieszy także grafika

zdobiąca DVD. Oczywiście występ

Paula to część programu dysku, są

bowiem jeszcze wywiad, galeria zdjęć,

dyskografia itd. "The Beast Arises" ma

swoje odpowiedniki w wersji CD czy

LP. Generalnie fani powinni być usatysfakcjonowani

tym wydawnictwem.

Mam nadzieję, że w końcu Paul wyjdzie

na prostą i nie tylko skupi się na okazjach

aby zagrać utwory z repertuaru

Iron Maiden. Wydaje mi się, że trzeba

trzymać kciuki aby zaczął wydawać autorską

muzykę, którą utrzyma na niezłym

poziomie i tak jak inny były

śpiewak Maiden, Blaze Bayley, co jakiś

czas będzie nas cieszył swoimi kolejnymi

albumami. Nie będzie to łatwe

bowiem Paul ma raczej trudny (słaby?)

charakter. No ale pozostaje jeszcze wiara,

że zupełnie nie przepadnie i od czas

do czasu chociażby zorganizuje podobny

koncert jak ten i zarejestruje go na

jakimś nośniku ku naszej radości.

\m/\m/

Turbo - In The Court Of The Lizard

2014 Metal Mind

Poznańskie Turbo, jest wyraźnie na fali

wznoszącej. Po wydaniu fantastycznego

albumu "Piąty Żywioł", zespół zagrał

sporo koncertów, promujących tą płytę.

Świetnie się stało, że zdecydowali się na

nagranie koncertowego DVD, niejako

podczas tej trasy, gdyż gołym okiem

widać energię i moc, jaka emanuje z muzyków

na scenie. Wiem, co piszę, gdyż

widziałem w tym roku kilka występów

Turbo i zawsze było fantastycznie. Tak,

jak podczas zarejestrowanego w krakowskim

klubie Lizard King, omawianego

koncertu. Warto wspomnieć, że był to

jeden z ostatnich występów gitarzysty

Dominika Jokiela z zespołem. Po

krótkim intro, muzycy rozpoczęli od

pochwalenia się dorobkiem nagranym

już z Tomkiem Struszczykiem na

wokalu. A więc jeden z mocniejszych

numerów z "Piątego Żywiołu", "Myśl i

walcz", następnie "Przebij mur", z fantastyczną

wokalizą na końcu i "Na

progu życia" z albumu "Strażnik Światła".

Potem w myśl zasady "dla każdego,

coś miłego", Turbo zaproponowało

przegląd hitów z całej kariery. Z pierwszego

okresu fani mogli usłyszeć, takie

numery jak "Ktoś zamienił", "Słowa pełne

słów", "Już nie z tobą" czy kapitalne

wykonanie "Dorosłych dzieci". Świetne

wrażenie robi fragment z płyty "Awatar",

w postaci utworów "Armia" i

"Upiór w operze". Podobnie z jednym z

mocniejszych punktów z płyty "Tożsamosć",

a mianowicie pięknie zaśpiewany

przez Tomka, "Człowiek i Bóg". Tego

wieczoru, moc była zdecydowanie z

zespołem. Nawet trochę niemrawa publiczność,

w miarę trwania koncertu złapała

wiatr w żagle. Tradycyjnie także,

znalazło się miejsce na utwór instrumentalny

w postaci "Bram galaktyk" z

albumu "Kawaleria Szatana". Z tej

hołubionej przez fanów płyty, muzycy

wykonali jeszcze "Kometę Halleya", oraz

w postaci bisów "Sztuczne oddychanie" i

"Kawalerię Szatana cz.2". Zespół wraz z

publicznością, rozkręcał się z minuty na

minutę a kulminacją było kapitalne

wykonanie "This War Machine" z ostatniej

płyty, oraz wieńczący set zasadniczy

"Mówili kiedyś", gdzie Tomek

Struszczyk zamienił się rolami z perkusistą

Mariuszem Bobkowskim. Zabawne

to było, ale i profesjonalne! Na bisy

nie mogło zabraknąć kolejnego w dorobku

zespołu hymnu pokoleniowego,

"Jaki był ten dzień", a niespodzianką

można określić wspólny wykon z Paulem

Di Anno. Pierwszy wokalista

Iron Maiden, w przeciwieństwie do

Turbo, zrobił na mnie raczej żałosne

wrażenie. Natomiast podsumowując

płytę Turbo, myślę, że to kawał świetnej

muzy, podanej w kapitalny, energetyczny

sposób. Brawo dla muzyków, za

energię, entuzjazm, witalność, profesjonalizm.

Mam szczerą nadzieję, że

fala, o której pisałem na początku, poniesie

zespół wysoko w najbliższych latach.

Tak trzymać Panowie!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

138

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!