HMP 58
New Issue (No. 58) of Heavy Metal Pages online magazine. 57 interviews and more than 180 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Satan's Host, Sanctuary, Turbo, Anvil, Satan, Riot V, Warrant, Kat & Roman Kostrzewski, Hellion, Astral Doors, CETI, Threshold, Pain Of Salvation, Isole, Exlibris, Lonewolf, Starblind, Wild, Crosswind, Cromlech and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 58) of Heavy Metal Pages online magazine. 57 interviews and more than 180 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Satan's Host, Sanctuary, Turbo, Anvil, Satan, Riot V, Warrant, Kat & Roman Kostrzewski, Hellion, Astral Doors, CETI, Threshold, Pain Of Salvation, Isole, Exlibris, Lonewolf, Starblind, Wild, Crosswind, Cromlech and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Spis tresci
Mam nadzieję, że nie będziecie bardzo źli za to, że
zabrakło wstępu. Niestety musieliśmy udostępnić miejsce
sprawom dla nas dość istotnym. Jednego możecie być pewni,
ten numer też przygotowaliśmy z pełnym oddaniem.
Przejdźmy jednak do sedna, czyli do konkursów, które tym
razem będą dotyczyły trzech zespołów: AC/DC, Exlibris i
Steel Velvet. Jak zawsze przygotowaliśmy wam atrakcyjne
nagrody. Są nimi najnowsze wydawnictwa wymienionych
powyżej formacji. Kolejno: "Rock Or Bust", "Aftereal" i
"Chwila". Pytania jak zwykle proste, mające wciągnąć was
w zabawę. A, że warto brać w niej udział, wystarczy zapytać
się tych szczęśliwców, którzy już wygrali w naszym quizie.
Pierwsze pytania dotyczyć będą AC/DC. Australijczycy
są coraz starsi, przybywa im kłopotów, ale jak już coś nagrają,
to tego w ogóle nie słychać. Ci, którzy są zainteresowani
posiadaniem w swojej kolekcji, albumem "Rock Or
Bust", niech odpowiedzą na poniższe pytania:
1. Którego z głównych muzyków i z jakich przyczyn
zabrakło w czasie nagrywania "Rock Or Bust"?
2. Kim jest nowy gitarzysta w szeregach AC/DC?
3. Kto ostatnio z AC/DC popadł w konflikt z prawem?
Coraz śmielej poczynają sobie ziomale z Exlibris. Tak jak
zapowiadają, swoim najnowszym dziełem "Aftereal", faktycznie
mogą namieszać. Pozostaje nam trzymać za nich
kciuki, tak jak za tych, którzy polują na ich krążek. Co jest
Konkurs
w zasięgu ręki, wystarczy odpowiedzieć na proste trzy pytania:
1. Kto zagrał gościnnie w utworze "The Day Of Burning"?
2. Jacy zaproszeni gitarzyści ubarwili swoim talentem
album "Aftereal"?
3. Kto wspomógł wokalnie band w kawałku "Closer"?
Polskie grupy grające hard rocka czy hard'n'heavy ciągle
mają pod górkę. Z tym większą przyjemnością pomagamy
promować pojawiające się - tak nieliczne - wydawnictwa z
tego nurtu. A, że warto zainteresować się taką muzyką, wystarczy
posłuchać nowej płyty Steel Velvet, "Chwila".
1. Który utwór z albumu "Chwila" to aktualnie największy
przebój Steel Velvet?
2. Wymień muzyków, którzy na nowym krążku wsparli
zespół grą na instrumentach klawiszowych.
3. Jaki tytuł nosi poprzednia płyta Steel Velvet?
Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej)
lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie
podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego.
Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod
uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!
Heavy Metal Pages
ul. Balkonowa 3/11
03-329 Warszawa
3 Intro
4 Satan’s Host
8 Sanctuary
10 Turbo
13 Anvil
14 Satan
15 Riot V
16 Warrant
18 Kat & Roman Kostrzewski
20 Amulet
21 Night Demon
22 Lonewolf
23 October 31
24 Rocka Rollas
26 Skinner
28 Starblind
30 Alpha Tiger
31 Gloryful
32 Striker
33 Firewolfe
34 Cromlech
36 Mad Parish
37 Midnight Malice
38 SoulHealer
39 Metal Machine
40 Wild
43 Kayser
44 Alltheniko
45 Elvenstorm
46 Born Of Fire
48 Crosswind
50 Spellcaster
50 Panzerhund
52 Ryal
52 Renegade
54 Hellion
57 Ichabod Krane
58 Isole
60 Event Urizen
61 Dire Peril
62 Metal Mirror
64 Deep Machine
66 Overdrive
67 Frost Commander
68 Exlibris
70 Astral Doors
72 Mob Rules
74 CETI
78 Bloodbound
79 Harmony
80 Soulspell
82 Haken
84 Threshold
86 Pain Of Salvation
89 While Heaven Wept
92 Pendragon
104 Jolly Roger Records
106 Nasty Crue
108 Decibels` Storm
134 Old, Classic, Forgotten...
139 Visual Decay
3
HMP: Witam was. Od naszej ostatniej rozmowy
dotyczącej "Virgin Sails" nie minęło dużo czasu, ale
sporo zdążyło się wydarzyć w waszym obozie, prawda?
Patrick "Evil" Elkins: Tak, lubimy być zajęci, żadnego
odpoczynku dla Szatańskich Szaleńców! (w
oryg. Satanically Wicked - przyp. red.)
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Właściwie nie
wiele się działo. Mieliśmy kilka koncertów w Stanach,
graliśmy na festiwalu Doom in June w Las Vegas i
zajebiście się bawiliśmy. Skupialiśmy się głównie na
Posiąść wiedzę,
którą ma tylko sam diabeł
Naprawdę niezłe tempo narzucili goście z Satan's Host. Dopiero co rozmawialiśmy
z nimi na temat znakomitego "Virgin Sails", a tu już w niecały rok później dostaliśmy kolejny
i do tego podwójny album. Po kilku pierwszych przesłuchaniach mogę was zapewnić, że
zajebiście wysoki poziom poprzednika został utrzymany. "Pre-dating god" ma się ukazać pod
koniec stycznia i szykuje się naprawdę spore wydarzenie, które mam nadzieję tym razem nie
przejdzie bez echa jak to się zdarzało przy ich wcześniejszych krążkach. W każdym razie
sami muzycy są gotowi do wojny i przekonani o swojej wartości. Wszystkich szczegółów
dowiecie się z poniższego wywiadu. Założyciel zespołu, gitarzysta Patrick "Evil" Elkins i bębniarz
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez udzielili bardzo szczegółowych, choć momentami
nieco zakręconych odpowiedzi. Zdarzyło im się nawet parokrotnie dość mocno dać ponieść
emocjom i odpłynąć od głównego sensu pytania. Wydaje mi się jednak, że dzięki temu lektura
może być ciekawsza.
nasza kontrolą. Został przesunięty z daty, którą pierwotnie
planowaliśmy i nie byliśmy w stanie przedstawić
finalnego miksu, ale nasz producent znał nas
na tyle dobrze, że pomógł nam osiągnąć jeszcze lepszy
rezultat.
Recenzje tej płyty (w tym i moja) były w znakomitej
większości bardzo dobre lub niemal entuzjastyczne?
Zetknęliście się z jakimiś negatywnymi opiniami?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Ze wszystkich
recenzji, które otrzymaliśmy tylko jedna była bardzo
Czy ten pozytywny odbiór przekuł się chociaż na
ilość sprzedanych płyt? Czy Satan's Host stał się
trochę bardziej rozpoznawalną nazwą?
Patrick "Evil" Elkins: Nie, niefortunnie złożyło się
na to więcej ściągnięć niż miało to miejsce dotychczas,
ale nie mamy z tym problemu, ponieważ żeby
zrozumieć zespół i to co czuje musisz wczuć się w
esencję tego co tworzymy, wczytać się w słowa - tak
żebyś był jednym z nas, bo to czym jest ta muzyka to
opowieść o ucieczce z rzeczywistości i próba zbudowania
woli i siły, by móc powędrować dalej po tej brudnej
kupie znoju na której żyjemy. Zrobić kroczek
wyżej i posiąść wiedzę, którą ma chyba tylko sam
diabeł, że znalazłeś coś, czego dotąd przed tobą nikt
nie znalazł i nie będzie posiadał przez całe swoje życie.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie wiem,
bycie w undergroundzie jest dla nas fascynujące, mamy
fanów w każdym zakątku Ziemi. Kiedy ludzie do
nas piszą i łechtają nas takimi nazwami jak Iron Maiden
czy Black Sabbath, nie potrafią zrozumieć, czemu
nie jesteśmy już na szczycie razem z nimi. Mam
nadzieję, że jednak pewnego dnia zdobędziemy taką
popularność na jaką zasługujemy, zagramy na dużych
scenach. Mamy co zaoferować, jesteśmy skromni,
przepracowujemy swoje tyłki i staramy się w każdym
albumie zawrzeć to jak najlepiej. Zamierzamy wydać
jeszcze więcej płyt, ale spójrzmy prawdzie w oczy,
wszyscy się starzejemy i nie wiemy co przyszłość zaplanowała
dla każdego z nas. Spędzamy jednak razem
znakomity czas kreując muzykę i wciąż budując potęgę
Satan's Host. Wciąż będziemy jednak ignorowani,
wciąż będziemy zastanawiać się i rwać włosy z głów,
jak przyciągnąć do nas więcej słuchaczy i tak dalej, i
tak dalej.
pisaniu nowego albumu, później go nagrywaliśmy i
oto jesteśmy tutaj.
Jak z perspektywy czasu oceniacie "Virgin Sails"?
Chcielibyście coś zmienić czy też jesteście z niej w
pełni zadowoleni?
Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że wykonaliśmy świetną
robotę, po nagrywaniu zawsze patrzymy wstecz i znajdujemy
mnóstwo rzeczy nadających się do poprawki,
ale to są rzeczy poza naszą kontrolą. Czasami musisz
pozwolić, by muzyka mówiła sama za siebie i w głębi
naszych serc wiemy, że te utwory, które wypuściliśmy
w świat są najlepsze jakie tylko można było sobie wyobrazić,
że złapaliśmy ten płomień, który inspirował
nas gdy je pisaliśmy. Wielokrotnie w czasie procesu
nagrywania czuliśmy się jak zdechłe konie, gubiliśmy
gdzieś tę całą magię.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Wydaje mi się,
że wyszło tak jak powinno; zawsze są rzeczy, które
chciałoby się zrobić inaczej, ale byliśmy w tej dziwnej
sytuacji, że z tym albumem pewne rzeczy były poza
Foto: Satan’s Host
zła. Było zresztą widać, że nawet nie odsłuchali tego
albumu, więc to się nawet nie liczy. Nie możesz zadowolić
wszystkich. Każdy przedstawia swoją opinię, ale
kiedy większość z nich jest pozytywna, wiesz, że jest
super. Jesteśmy fanami metalu i wiemy co się nam
podoba. Jeśli nie chcemy zrobić babola i nie jesteśmy
zachwyceni tym co zrobiliśmy, wiemy, że z tego nigdy
nic nie wyjdzie. A od kiedy jesteśmy zespołem, nigdy
nie doświadczyłem czegoś takiego, jak bycie własnym
największym krytykiem.
Patrick "Evil" Elkins: Niezupełnie, wszystko co ja
czytałem było ekscytujące i sprawiło, że serce się radowało.
Dawało mi to entuzjazm, by napisać jeszcze
więcej, stworzyć jeszcze więcej płyt i kawałków. Nie
spocznę dopóki ludzie się nie zatopią lub nie stracą
mowy, a nawet wtedy wciąż będę chciał stworzyć
jeszcze lepszy album i kawałki niż wcześniej. Staram
się zapisać w nich to, co sam bym chciał usłyszeć,
kupić jako fan metalu. Wygląda na to, że prawdziwie
epickie albumy są już rzadkością.
Ostatnio też narzekaliście na zbyt małą ilość koncertów.
Z tego co zauważyłem to chyba nie wiele się
zmieniło w tej kwestii?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Gramy co możemy,
nie mamy zbyt wielu ofert, lekceważy się nas,
w sumie to nie wiem. Widzę zaangażowanie fanów,
ale promotorzy chyba się na nas nie poznają. Harry
nie gra już z Jag Panzer i Titan Force, to co zrobił z
Jag Panzer w zeszłym roku było jednorazowe i ogłosił
niedawno, że odszedł od nich, a z Titan Force jest
tak samo. Nie chcę tego komentować, bo to naprawdę
nie moja sprawa. Z mojego punktu widzenia Harry
jest na 666% członkiem Satan's Host i to, jak u nas
śpiewa naprawdę ryje banię. Jeśli naszej planecie brakowało
prawdziwego wokalnego talentu, to nikt nie
jest w stanie dorównać mu w metalowym światku, a
to co robi Pat Evil (Patrick "Evil" Elkins - przp. red) i
ja w chwili obecnej jest absolutnie srogie! Nie mogę
się doczekać, aż wszyscy usłyszą nowy materiał. Nie
będziecie zawiedzeni. Rzecz w tym, że z takim bagażem
jakim jest nasza nazwa, z całą czterdziestoletnią
historią i faktem, że metal ma być zły, żaden numer
który usłyszysz na albumie i nic co zagramy nie będzie
przelewką, pozwalamy naszym wewnętrznym
demonom żyć i świetnie się bawić.
Patrick "Evil" Elkins: Gdyby to zależało od nas, gralibyśmy
w każdym miejscu na świecie i nigdy nie bralibyśmy
przerw, ale z nieznanych powodów ludziom
włosy stają dęba, niektórzy nawet siwieją, a twarze
mają tak blade jakby zobaczyli ducha. Śmieję się, gdy
widzę te wszystkie festiwalowe line-upy wiedząc, że
gdybyśmy mieli tam zagrać to byłaby wojna. Słyszałem
raz wypowiedź Toma Araya ze Slayer, w której
powiedział, że za każdym razem gdy wychodzi na scenę,
którą dzieli z innymi zespołami to jest to jedna
wielka rywalizacja - ograć wszystkich, stać się tym jedynym
zapamiętanym. Wziąłem sobie ją do serca, ponieważ
tak właśnie się czuję z tym wszystkim co robię
dla zespołu. Dzieje się też tak dlatego, że jestem tutaj
wystarczająco długo, by zaobserwować jak ludzie psują
metal i próbują wmówić, że to wymarły gatunek.
Całe te ery disco, zimnej fali, glam rocka, grunge'u i
nu metalu - cała ta głupia kategoryzacja, szufladkowanie
za jakie się biorą. Prawda jest jedna: wszystko jest
rock'n'rollem, nie jest religią, to ścieżka życia. Społeczeństwo
metalowe jest jak cienka tkanina, a przynajmniej
taką była, ale gdybyśmy zobaczyli jak ktoś osądza
jakiegoś metala za to co robi, rzucilibyśmy się i
obilibyśmy temu skurwysynowi mordę, za to że zadziera
z nim czy z nią, że zadziera z nami. To się liczy
w metalu, jeśli go kochasz to należysz do rodziny,
znacznie potężniejszej od więzów krwi czy genealogii,
to jedna wielka siła zdolna rządzić wszystkimi.
4
SATAN’S HOST
W tym roku ukazała się też zremasterowana wersja
waszego debiutu "Metal From Hell". Jako bonus dodaliście
sześć utworów z nie wydanego oficjalnie
"Midnight Wind", który miał być waszym drugim
albumem. Uważam, że to rewelacyjny pomysł, ale
czemu dopiero teraz zdecydowaliście się wydać te
numery?
Patrick "Evil" Elkins: Zawsze chcieliśmy je wydać
ponownie. Mieliśmy nawet co do nich większe plany,
ale z uwagi na to ile mamy z tego kasy, bardziej opłacało
się nam nagrać nowy materiał niż wydawać coś
co było w przeszłości. Jednak kiedy nadarzyła się okazja
stwierdziliśmy, że to niezła gratka, by wydać je w
specjalny sposób i Bart Gabriel dodał tam sporo ognia.
Oddał im sprawiedliwość i to, czego bym oczekiwał
dla każdego kto oddał serce metalowi.
W 2004 roku ukazała się już jedna zremasterowana
wersja debiutu wydana przez Old Metal Records.
Czemu zdecydowaliście się na ponowne wydanie
tej płyty? Po prostu skończył się poprzedni nakład
czy też były jakieś inne powody?
Patrick "Evil" Elkins: Cóż, cały kontrakt z Old Metal
Records to bzdura. King Fowley nigdy nie dotrwał
do końca tego kontraktu i był na mnie wkurzony,
bo potrzebowałem czasu, by zebrać wszystko razem
na sensowne wydawnictwo. Ja zaś czułem się jakby się
tą płytą podtarł. Od tamtego czasu o nim nie słyszałem,
naprawdę odwalił kawał złej i niedobrej roboty.
Absolutne zero. Pudełko połamanych płytek, bardzo
znieważające…
A czemu zdecydowaliście się na ponowny mastering?
Poprzedni nie do końca wam odpowiadał?
Patrick "Evil" Elkins: Ponieważ sądziłem, że oddam
trochę sprawiedliwości brzmieniu, którego ludzie będą
słuchać. Oryginalne nagrania były wystarczająco
złe, musiałem przedstawić je Skol Records i odnoszę
wrażenie, że wykonali świetną robotę robiąc mastering
tego materiału.
Dlaczego ta reedycja nie została wydana przez waszą
nominalną wytwórnię Moribund tylko przez
Skol Records?
Patrick "Evil" Elkins: Wciąż mamy plany na duże
przedsięwzięcie pod szyldem Moribund, czekamy
tylko na właściwy moment, by uderzyć jak kobra, by
jad wsiąknął odpowiednio głęboko. Nagrodzimy każdego
naszego fana, bo bez nich byśmy nie istnieli.
W lipcu weszliście do studia Flatline Audio w celu
nagrania nowego krążka. Muszę przyznać, że niezłe
tempo. W jakim czasie napisaliście ten materiał?
Czy w momencie wejścia do studia całość była już
gotowa czy jeszcze podczas sesji powstawały jakieś
motywy?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Cały czas piszemy,
kochamy tworzyć. Mamy już dwa albo cztery
numery, które na pewno znajdą na nowym materiale,
tak działamy. Mogę nawet powiedzieć, że połowa była
już gotowa by wyjść w 2014r., a reszta dojrzewała
do momentu wkroczenia do studia i rozpoczęcia nagrywania.
Sami robimy całą pre-produkcję, mamy
własne studio, pracujemy tam i rozbudowujemy je.
Chcemy być częścią każdego etapu produkcji, od
kreacji muzyki, poprzez nagrywanie i jej pre-produkcję.
Mamy kilka killerów, ogrywamy je, sprawdzamy
jak będą ze sobą współgrać, to nasz zespół i lubimy
mieć nad nim pełną kontrolę. Kiedy nadejdzie właściwy
moment, by wejść do studia z naszym producentem,
będziemy gotowi pójść dalej i zacząć właściwe
nagrywanie.
Patrick "Evil" Elkins: Są takie momenty w studio,
nawet podczas nagrywania, kiedy pojawiają sie nowe
pomysły i impulsy energetyczne, zupełnie jakbyśmy
zyskiwali nowe moce, którym pozwolamy wziąć górę
i poprowadzić tam, gdzie powinniśmy się znaleźć.
Co powstało pierwsze muzyka czy teksty? A może
obie rzeczy tworzyliście jednocześnie?
Patrick "Evil" Elkins: Cały czas piszemy, niekończący
się proces. Za każdym razem, gdy chwytam za
gitarę lub jestem z chłopakami w jednym pokoju
piszemy coś nowego. Czasami są to same teksty, czasami
riffy, czasami się doskonalimy i bawimy, czyli to
co kochamy robić, więc teksty do numerów są naszą
wspólną kreacją.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Zazwyczaj jako
pierwsza powstaje muzyka, Pat ma jej w głowie
całe mnóstwo. Jestem pewien, że w przeszłości zdarzało
się nam napisać tekst, albo kilka tekstów, a dopiero
potem tworzyć do niego muzykę, ale tak naprawdę
to nie wiem. Wszyscy piszemy teksty na albumy,
niektóre numery to w pełni robotą Pata, niektóre
Harry'ego, czasem ja coś popełnię, niektóre piszemy
we trzech, czasem tylko ja i Harry. To organiczna
sprawa, nie walczymy o to. Lubimy myśleć razem,
chcemy by były spontaniczne i wypływały z serca.
Wszyscy myślimy nad melodią, więc wszyscy jesteśmy
dobrzy w pisaniu tekstów razem z melodiami i
łączeniu ich w komplementarną całość. Lubię tworzyć
melodie pozostające w kontrze - to dla nas bardzo naturalne.
Foto: Satan’s Host
Ile czasu spędziliście w studio? Wszystko poszło
dobrze czy też były jakieś zgrzyty?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie, w studio
jesteśmy jak maszyny. Nagrywamy szybko, nie pieprzymy
sie, nie chcemy tracić czasu, zabijać wibracji.
Wszyscy wiemy czego po sobie oczekiwać, włączając
w to producenta i tak samo w drugą stronę, zawsze
jesteśmy przygotowani. Mamy przy tym mnóstwo
zabawy. Gdy nagrywamy, cały proces, wszystko co
robimy w Satan's Host jest nasza radością, czerpiemy
z tego siły, cieszymy się każdą chwilą.
Patrick "Evil" Elkins: Prawdopodobnie całość nagrywania
zajmuje nam zwykle jakieś dwa tygodnie. Potem
są miksy i proces masterowania, które zabierają
kolejny tydzień lub coś koło tego. Naprawdę nie ma
powodu by prze-produkowywać kawałki. Najlepszą
rzeczą jest zostawić je świeżymi, zaskoczyć samego
siebie gdy będziesz ich słuchał jako finalny produkt,
bo idzie to tak szybko, że zapominasz o partiach które
dodałeś i cały ten pośpiech chęci usłyszenia materiału
sprawia, że wysadza twoją głowę.
Wasze nowe dzieło to album dwupłytowy zatytułowany
"Pre-dating god 1&2". Zdecydowaliście się na
taki krok ze względu na ilość muzyki, którą mieliście
czy też od początku był to zaplanowany ruch?
Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że każdy album jaki robię
jest jedną wielką opowieścią i konceptem. Konceptem
jest to, że jesteśmy Satan's Host i oświecimy
tych wszystkich, którzy rozumieją i którzy będą się
bawić przy tych nagraniach, którzy kochają metal.
My jesteśmy muzykami, my bawimy się tym co tworzymy.
Przeglądamy się w lustrze wędrującym przez
przestrzeń i czas, jest odbiciem naszych dusz i energii
kosmicznej, jesteśmy szczęściarzami mogącymi spersonifikować
te refleksje. Osobiście jestem tylko człowiekiem
i każdy z nas nim jest, ale różnica polega na
tym, że mogę zostawić cząstkę siebie każdemu dziecku
już na zawsze.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tak, "Pre-dating
god Part 1 & 2" i w tytule jest małe "b" w słowie
"bóg", ponieważ nie mówimy o konkretnym bogu, dlatego
piszemy go przez małe "b", wszak jesteśmy Satan's
Host do diaska! Nie zdawaliśmy sobie sprawy
jak długi wyjdzie nam ten album zanim zaczęliśmy go
miksować, a wytwórnia zasugerował by podzielić go
na dwie części, na co my przystaliśmy. Jak dotychczas
nikt nie narzeka na ten fakt. Ludzie zawsze narzekają,
że nasze płyty albo kawałki są za długie, zawsze
tak było, a my nie dbamy o to, bo tworzymy taką
muzykę jaką chcemy. Nie siadamy do stołu i debatujemy,
że dziś nagramy kawałek o takiej i takiej długości.
Jesteśmy pieprzoną metalową kapelą, robimy to
tak jak czujemy. Nie widać jakoś ludzi, którzy wieszają
koty na Iron Maiden, bo ich kawałki są za długie!
Ale owszem, kiedy usiedliśmy do miksu i zobaczyliśmy,
że mamy prawie 75 minut muzyki, przesłuchaliśmy
całość, dla mnie przeleciało, ale doskonale
rozumiem, że dla niektórych to może być za dużo.
Moja filozofia jest taka, żeby dać fanom tak dużo jak
możesz, nie znoszę dostawać płyty na której jest tylko
20 czy 30 minut dobrej muzyki, czuję się oszukany.
Fani zasługują na to, by dać im jak najwięcej. Zawsze
sądziłem, że jeśli kochasz jakiś zespół i uważasz, że
jest super, bierzesz to co artysta sobie postawił za cel,
obdarzasz to szacunkiem i lubisz to. Tak jak kiedyś
powiedział Mick Jagger: "Nie zawsze dostaniesz to,
czego najbardziej oczekujesz!"
Czemu zdecydowaliście się wydać te krążki dzień
po dniu, a nie np. jako dwupłytowe wydawnictwo
razem?
Patrick "Evil" Elkins: Miałem wrażenie, że zawsze
mamy tyle muzyki, że czasami musimy zrobić to dla
wszystkich samotnych owieczek miotających się w
niewiedzy po tej planecie, żeby zaskarbić sobie ich
uwagę. Jesteśmy bezwzględni i silni, możesz nas dawkować,
dać fanom szansę poczuć naszą muzykę i
oddychać nią i poznać czym naprawdę jest. Dać im
możliwość rozkoszowania się i posłuchania każdego
utworu w najbardziej zachwycającym formacie. Będą
mogli wsłuchać się w każdy riff dokładnie, biorąc
sobie niektóre z nich do serc.
Za produkcję ponownie odpowiada Dave Otero i
ponownie wykonał kapitalną robotę. Można już
powoli mówić o własnym brzmieniu Satan's Host?
Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Wyobrażacie
sobie pracę z kimś innym w przyszłości?
Patrick "Evil" Elkins: Oczywiście, że możemy wyobrazić
sobie nagrywanie z innymi na całym świecie,
niefortunnie się składa, że obecnie w biznesie muzycznym
budżet na produkcję spada, dominuje kultura
ściągania, więc zespoły nie mogą pozwolić sobie na
luksus zadzwonienia do każdego producenta, którego
pożądają najbardziej, albo pozwolić sobie na daleką
podróż, bo taki ma kaprys i nagrać album właśnie
SATAN’S HOST 5
tam. Finanse na to nie pozwalają, chyba że jesteś jednym
z tych szczęśliwych zwycięzców loterii z lat 80-
tych i wkroczyłeś do rocka'n'rolla we właściwym czasie
i miejscu, zdobyłeś już swoją fortunę. Tak się też
składa, że większość z nich straciła swój dawny ogień,
nigdy się już nie ruszy z miejsca, w którym się znajduje,
nie wypali nowej ścieżki dla przyszłości metalu.
Pomimo tego, że te dwie płyty to w sumie ok 80
minut muzyki to słucha się ich wyśmienicie bez
cienia znużenia. Czy jednak nie przeszło wam przez
myśl, że to może jednak trochę z długo?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Cóż, jest jak
jest. Jest świetnie, tak się ułożyło, to nie było intencjonalne,
chcieliśmy dać fanom dobry materiał. Jeśli
ktoś narzeka, że jest tego za dużo, to powinien poszukać
sobie nowego hobby, ludzie będą narzekać,
powiem więcej: oczekujemy tego!
Patrick "Evil" Elkins: To prawda, to, co zamierzamy
zrobić kiedy już wypuścimy kolejne cztery albumy w
przyszłości, tak porzućmy trylogie i po prostu zróbmy
to. Dziwię się, że żaden zespół nie próbował czegoś
takiego, bo to świetna zabawa pisać i grać na żywo.
Nie sądzę jednak że miałbym wytrzymałość na zrobienie
dwunastogodzinnego koncertu, to byłby kolejny
krok na drodze do piekła!
Przesłuchałem wasz nowy materiał na razie tylko
jakieś cztery razy, ale już teraz mogę stwierdzić, że
co najmniej utrzymaliście poziom "Virgin Sails". A
jakie jest wasze zdanie? To jest dokładnie to czego
chcieliście?
Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że to zupełna transformacja
w stosunku do wszystkich naszych albumów,
wszystkie ze sobą współgrają. Zawsze staramy się być
krok dalej od poprzedniego sukcesu, czasami zostajemy
na tym samym poziomie, ale najpiękniejsze w tym
wszystkim są te "zabójcze" momenty i kawałki dla każdego.
Moim celem jest być zawsze zadowolonym,
nie tylko jestem "Złym Patrickiem", ale także jestem
Patrickiem "Zadowolonym Muzykiem", zabójcą filozofem,
Azazelem w ludzkiej skórze, kochajcie mnie i
nienawidźcie. Jednego czego możecie być całkiem pewni
, to że ten koleś jest jedynym w swoim rodzaju.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Naszym celem
jest zawsze robić to do ostatka sił i czuję, że udało się
nam to uzyskać na tym albumie, z całych naszych sił.
Pójdziemy po nasz kolejny cel z tym samym nastawieniem,
nawet jeśli będzie to ostatni, zamierzamy
dojrzewać.
Jak na razie nie zauważyłem żadnych zmian. Dalej
raczycie słuchacza mnóstwem świetnych riffów,
genialnymi wokalami Harry'ego i ciężką sekcją.
Może tylko jest trochę więcej epickości. Czym
według was "Pre-dating god" odróżnia się od
waszych wcześniejszych albumów?
Patrick "Evil" Elkins: Zawsze chciałem trochę więcej
epickości dla tych albumów. Nazwa "Pre-dating god"
jest odważnym stwierdzeniem, zwłaszcza tutaj w środku
biblijnego kotła Stanów Zjednoczonych Ameryki,
z kościołami na każdym rogu. Daje mi to więcej
gniewu, ognia i inspiracji do tworzenia jeszcze większej
ilości epickich, gigantycznych numerów.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tak, dużo jej
tym razem, ale już niedługo będzie kontynuacja naszej
muzycznej wędrówki. To jest piękno posiadania
brzmienia. Jesteśmy sezonowi, ale to daje poczucie
dopracowania finalnego produktu. Nie ważne ile ich
wyjdzie, dziesięć czy dwadzieścia kolejnych, zagwarantujemy
że będziesz wiedział, że to Satan's Host.
Krążek jest na tyle wyrównany, że jak na razie nie
jestem w stanie wskazać jakiegoś faworyta, a to z
tej prostej przyczyny, że wszystkie kopią dupą tak
samo. Może wy macie jakieś swoje ulubione kawałki
z nowych albumów?
Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że sposób w jaki są ułożone
te numery, układa je w podróż w mistyczne
miejsce, od głosu kreatora do ludzkich dzieci, ich rebelii
aż do końca, dokładnie tam gdzie zaczęliśmy
wiele lat temu. Nawet druga część utworu tytułowego
mogła by zostać nagrana w 1979. Historia się powtarza.
To czy się jest dobrym czy złym po prawdzie
sprowadza się do destrukcji, to sprawia że jesteśmy
gatunkiem ludzkim. Egzystencja jest krótka, a prawda
jest taka, że powinniśmy się z nią mierzyć silnymi sercami
i trzymać nasze miecze w górze, modlić się do
wyższych bytów, by osiągnąć wielkość. Tylko z tego
Foto: Satan’s Host
powodu tworzymy tak epickie numery.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: To świetny album
z dużą ilością mocnych kawałków, trudno je rozdzielać
na lepsze i gorsze.
Jakie jest znaczenie tytułu? Kim jest "Pre-dating
god"?
Patrick "Evil" Elkins: Pytanie nie brzmi o jakiego boga
chodzi. Pytanie brzmi o jakiego boga będzie chodzić
tobie. Widzisz tych wszystkich tak zwanych liderów,
kłamiących i niszczących wiele aspektów tego
skąd pochodzimy, że zdajesz sobie sprawę z tego, że
oni nie chcą żebyś poznał prawdę o życiu pozaziemskim.
manipulują każdym aspektem naszego życia,
tworząc to czym staliśmy się jako rasa ludzka. Może
to fakt, a może fikcja, ale prawda zawsze wyjdzie na
jaw nawet dzięki geniuszom naukowcom, że jest tam
jakaś odwieczna niemożliwość, koncepcja boga lub
bogów, o których wiemy lub o których się nas uczy.
Wierzę, że żyjemy wszyscy jako jedna całość, odbieramy
echa ze wszechświata zbyt dalekiego dla każdego
z nas. To czym będzie bóg dla tego wszechświata istniało
na długo przed wymyśleniem idei jakiegokolwiek
boga.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: "Pre-dating
god" jest właściwie powrotem do tematów, które poruszaliśmy
na "By the Hands of the Devil", powrotem
do antycznej historii i jak elity zniewoliły masy w
tamtym okresie historycznym. Próbujemy zmusić słuchaczy
do wyjścia poza schemat, zamknięte pudełko i
samemu kontynuować poszukiwania prawdy w tym
życiu i rzeczywistości.
O czym traktuje warstwa liryczna? Jest to koncept?
Możecie przybliżyć kilka szczegółów na ten temat?
Patrick "Evil" Elkins: Oczywiście, przede wszystkim
jest to koncept, lirycznie i duchowo ze sobą powiązany,
zrobiony w imię metalu. Zbyt prosto by było
zwyczajnie napisać kawałek. Mamy rozpisany plan
"wojny" w każdym aspekcie tego co robimy. Tak jak
mówiłem wcześniej, tak wiele wiedzy zostało porzucone
w ciągu wieków, że dla mnie osobiście jest to
bardzo fascynujące odkrywać inne ścieżki. To co
otrzymasz od Satan's Host to największa epopeja i
zbiór muzyki, jaką możemy stworzyć, dla każdego
znajdzie się tu coś innego, każdy odbierze ją indywidualnie,
znajdzie coś innego w słowach czy muzyce,
to będzie podróż do wnętrza samego siebie.
Okładki ponownie stworzył Joe Petagno, a mnie zastanawia
jaka jest ich symbolika? Mają jakieś przesłanie
czy po prostu są fajnymi obrazkami pasującymi
do metalowej płyty?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie możemy
zdradzić całego sekretu. Zadaj sobie raczej pytanie co
według ciebie się na niej znajduje. To nie są tylko
fajne obrazki, musisz przestać myśleć szablonowo,
przestać zadawać sobie pytania o moralność i pochodzenie.
To pozaziemskie, czy tak naprawdę pochodzimy
od małp? Czy to była prawdziwa moc sprawcza,
która sprawiła że staliśmy się tacy jacy jesteśmy?
Patrick "Evil" Elkins: Okładka, jeśli przyjrzysz się
dokładnie jest artefaktem, który może odnieść się do
wielu religii Ziemi: egipskiej, greckiej, prawosławnej
Rosji, Południowej Ameryki, Meksyku… wszędzie
tam, gdzie znajdziesz przekaz o nieznanym pochodzeniu.
Piękno tej grafiki tkwi moim zdaniem w tym,
że jest nieznane i jego wykładnia jest ukryta jak w
hieroglifach z grobowców faraonów.
Na płycie znalazł się też cover Grim Reaper "See
You in Hell" i pomimo mojego uwielbienia dla oryginału
muszę przyznać, że wasza wersja po prostu
urywa dupę. Pierwotnie nagraliście ten numer na
składaka "Harder Than Steel - The Official Keep It
True Tribute Album". Czemu wybór padł akurat na
tego klasyka? Rozważaliście jakieś inne propozycje?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Jesteśmy
"absolwentami" festiwalu Keep It True, a oni co roku
robią składanki z każdym zespołem, który u nich
zagrał. Wybierają covery innych zespołów zagrane na
nich. Zapytali nas czy w tym roku mogliby umieścić i
nas, zgodziliśmy się, i tak wylądowała tam interpretacja
numeru Grim Reaper. Lubimy ją tak bardzo, że
zrobiliśmy ją jeszcze raz w ramach sesji do "Pre-dating
god" i dodaliśmy jako bonus. Zawsze byliśmy
wielkimi fanami Grim Reaper od czasu oryginalnego
"See You in Hell". Nie robimy coverów za często, mamy
kilka, które zrobiliśmy w przeszłości i sądze, że
kiedyś zrobimy coś takiego w przyszłości, ale teraz
skupiamy się na naszej twórczości. Covery które zrobiliśmy
odzwierciedlają bardziej historię dziejąca się
obok, skąd wyszliśmy, nie planujemy robić coverów,
one po prostu się zdarzają.
Patrick "Evil" Elkins: Najśmieszniejsze w tym wszystkim
jest to, że ten kawałek który daliśmy był wyborem
z przypadku. Harry już znał słowa, my posłuchaliśmy
go raz i zaczęliśmy grać w naszym stylu, zupełnie
jakby to był nasz numer i oto jest. Dopiero potem
pokochaliśmy jego wykonywanie. Stał się częścią
naszego arsenału, więc musieliśmy go umieścić na naszym
albumie.
Zdecydowaliście się wrzucić go na nowy album, na
którym wieńczy część pierwszą. Uznaliście, że wpasuje
się w tematykę krążka czy po prostu umieściliście
go jako bonus?
Patrick "Evil" Elkins: Tak, wierzę że pasuje do całości.
Lubię też naszą wykładnię tego numeru i mam
nadzieję, że fani będą się nim cieszyć tak samo jak
6
SATAN’S HOST
my.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Został po prostu
umieszczony jako bonus do pierwszej płyty, nie
ma związku z konceptem.
A czemu zdecydowaliście się na umieszczenie
drugiej wersji numeru tytułowego? Ta z drugiej cześci
jest lżejsza i bardziej klasyczna. Czyżby to był
ukłon w stronę tych bardziej tradycyjnych fanów?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tym właśnie
jest, ukłonem w stronę bardziej tradycyjnie podchodzących
fanów.
Patrick "Evil" Elkins: Zamierzaliśmy zabrać słuchaczy
tam gdzie zaczęliśmy wiele lat temu, przynieśc
troche klasycznego brzmienia, czystych gitar, mocniejszego
feelingu. Jak zasugerowałem wcześniej,
zwrócić się w stronę tego, co było 1979 roku.
Nowy materiał dobitnie pokazuje, że Satan's Host
ma swój unikalny styl. Zdajecie sobie sprawę jak
wyjątkowym zespołem jesteście?
Patrick "Evil" Elkins: Cóż, dziękuję za komplement.
Zawsze wkładamy w naszą muzykę serca i duszę i
doceniamy każdy komplement. Smutna prawda jest
taka, że ja nie jestem w pełni usatysfakcjonowany.
Serce mi podpowiada, że powinienem być jeszcze lepszym
muzykiem. Jako człowiek staram się, by było
widać jak ciężko pracujemy, przelewamy całych siebie
w to co robimy. Nie będzie odpoczynku od Satan's
Host, bo odczuwamy frajdę z tego co piszemy i gramy.
Satysfakcję odczuwam wtedy, gdy wracam do
tego, słucham i nie mogę przestać, tak jakbym był
nadal osiemnastolatkiem słuchającym "Number of
the Beast", "Back In Black", Accept czy Judas
Priest - wszystkich tych niesamowitych płyt, które
wyszły między 1980 - 1987 rokiem. Najlepsze lata i
najlepsze płyty w historii klasycznego metalu. Jeśli
możemy uczucia na tę skalę przelać w naszą muzykę
to jesteśmy naprawdę uzdolnieni żyjąc w tej rzeczywistości,
w której żyjemy i cieszymy się każdym momentem
tego życia.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Kiedy zespół
znajduje swoje brzmienie, to jest to zespół bardzo
specjalny, a metalowa społeczność może poszczycić
się wieloma takimi specjalnymi zespołami mającymi
po 40 czy 50 lat istnienia. W tym wypadku obecnie
mamy nagromadzenie kalk tych specjalnych zespołów.
Mamy szczęście, że mamy własne brzmienie od
kilku dekad.
Jakie macie plany w związku z "Pre-Dating god"?
Na co liczycie w związku z tymi krążkami?
Patrick "Evil" Elkins: Zawsze mamy duże plany.
Gdyby to zależało od nas, to byśmy podróżowali ile
by się dało, ale z pewnych powodów wielu ludzi się
nas boi. Nie chcą nas na swoich festiwalach i koncertach,
więc to co zamierzamy zrobić to wybrać się w
tak długą podróż po Stanach jak się tylko da i być
może po Ameryce Południowej. To samo dotyczy
Europy i innych miejsc, gdzie będziemy wyczekiwani
i fani zażądają, byśmy zagrali.
Macie już jakąś wizję promocji tego materiału czy
też zostawiacie tę kwestię w całości Moribund?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Promujemy
tak mocno jak możemy, Moribund będzie promował,
Gabriel Management będzie promował w Europie,
każdy kto nas wspiera będzie promował.
Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że postaramy się
wytwórnię naprowadzić na najlepsze daty, ogłoszeniami
i innymi środkami, by nazwa i albumy
dotarły do ludzi, by wiedzieli że to metalowe
killery, które rozsadzą im głowy, zanim się wykrwawią
i skręcą karki, a gdy już ich łepetyny
polecą na scenę to dopiero będzie show. Zasiać
strach w ich sercach tak, jak wieki temu zrobił to
Vlad Palownik.
Może wreszcie jakaś większa trasa promocyjna?
Patrick "Evil" Elkins: Jasne! Do diabła! Chcemy
grać, jest tyle muzyki którą Satan's Host ma do
zaoferowania, że nie będzie osoby, która nie zostanie
"nabita na pal" z radości. Oto właśnie chodzi.
Nie jesteśmy tylko studyjnym zespołem, jesteśmy
żywym zespołem. Uważam nawet, że znacznie lepiej
brzmimy właśnie na żywo.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Zamierzamy
do tematu przysiąść, informacje będą spływać na bieżąco,
gdy tylko będziemy mogli ogłosić coś konkretnego.
Fajnie by też było zobaczyć was w Europie, a najlepiej
gdzieś w pobliżu Polski. Jest na to jakaś szansa?
Patrick "Evil" Elkins: To byłaby niezła zabawa, jest
jedna świetna sprawa z europejską publiką, która nas
wciąż zachwyca: ich totalna miłość i oddanie muzyce,
nigdy z czymś takim się nie spotkałem. Nie mogę
ukrywać podniecenia na spotkanie z wszystkimi fanami
z Europy i innych krajów, nawet jeśli nie mówią w
naszym języku to łączy nas więź. Jeśli wszyscy kochamy
to samo to nic jej nie jest w stanie zniszczyć.
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Mam taką nadzieję!
Mamy mnóstwo wiernych legionistów w Polsce
i nasz europejski management (Gabriel Managament/Bart
Gabriel jest z Polski) przepracowuje swój
tyłek każdego dnia dla dobra metalu! Prawdopodobnie
jest najciężej pracującym metalowym gościem jakiego
możesz spotkać. Kochamy naszą relację z Bartem
i mamy nadzieję, że razem z nim urośniemy w
siłę.
Jak byście zareklamowali swój nowy album polskim
maniakom?
Patrick "Evil" Elkins: Możemy z całego serca zagwarantować,
że damy najlepszy metalowy występ jaki
kiedykolwiek słyszeli, będą płakać ze wzruszenia,
zrozumieją dlaczego jesteśmy tak wspaniali.
Jako, że za chwilę mamy koniec roku 2014 to chciałbym
się zapytać was, jakie płyty w tym roku zrobiły
na was największe wrażenie?
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie wiem.
Uważam, że ten rok był wyjątkowo słaby, ale było
parę mocnych rzeczy jak trasa King Diamond czy
Kiss.
Patrick "Evil" Elkins: Największe wrażenie na mnie
zrobił koncert Metalliki na Antarktydzie. Pamiętam
czasy, gdy dzieliłem się kasetami z Larsem, gdy braliśmy
kwasa i paliliśmy hasz. Wtedy także z Cliffem
podczas koncertu w Denver i Colorado Spring, gdzie
było mnóstwo ludzi, siedzieliśmy do samego rana i
świt nas przyłapał na słuchaniu King Diamonda,
Witchfinder General i wielu wspaniałych zespołów.
Być fanem metalu w jego godzinie chwały. Nie lada
osiągnieciem jest zagrać na każdym kontynencie.
Wtedy nikt nawet o tym nie myślał, byliśmy szczęśliwi,
że mogliśmy zagrać razem, posłuchać naszych
ulubionych kapel, coś jednakże mi mówi, że najlepsze
dopiero przed nami.
To już wszystkie pytania z mojej strony, wielkie
dzięki za wywiad.
Patrick "Evil" Elkins: Bardzo dziękujemy tobie i każdemu
naszemu fanowi z osobna, za wsparcie na
całym świecie, dziękujemy. Dlatego właśnie robimy
tak wiele albumów w tak krótkim czasie, dla nas to
najlepszy prezent jaki możemy zaoferować, możliwość
posłuchania naszych dzieci - chwała polskim
legionom!!!
Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Dziękuję! Bardzo
doceniam wasze wsparcie!!!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
SATAN’S HOST 7
Wtedy zwróciliśmy się o pomoc do Brada, który na
szczęście był zainteresowany wspólną grą z nami.
Nie chciałem byśmy
na nowej płycie brzmieli tak samo jak w 1987
No, istny ambaras! Sanctuary jest jednym z cichych
bohaterów heavy metalu oraz jednym z
tych zespołów dzięki któremu power metalowa
scena w USA była w latach osiemdziesiątych taka
barwna i tak przepojona energią oraz mocą.
Choć zespół rozpadł się w 1992 roku, zradzając
na swych gruzach bękarta jakim było Nevermore,
to kilka lat temu został ponownie przywrócony
do życia, i to w dawnym składzie. Przygoda
części członków zespołu z Nevermore, a
zwłaszcza apodyktycznego Warrela Dane'a, odcisnęła
jednak swe piętno na nowym obliczu
Sanctuary. Widać to niestety po nowym albumie.
"The Year The Sun Died" jest zresztą jednym
z najlepszych przykładów na to, jak można
zmarnować dobry pomysł, jeżeli się go do końca
nie przemyśli. Zamierzaliśmy przeprowadzić
wywiad telefoniczny z Warrelem Danem, jednak
okazało się to nadzwyczaj problematyczne.
Nie wiem co było przyczyną problemów
utrudniających kontakt z nim, jednak Warrel
nie trzymał się ustalonych wcześniej godzin wywiadu.
Skończyło się w końcu na tym, że wywiad
doszedł do skutku na drodze mailowej, a i
tak, jak można się przekonać, Warrel udzielił
się tylko w części pytań, zostawiając resztę Lenny'emu
Rutledge'owi. Żeby jeszcze tego było
mało nie odpowiedziano nam na kilka istotnych
pytań, a na resztę otrzymywaliśmy zwykle zdawkowe
odpowiedzi. Niestety, specyfika wywiadu
mailowego nie pozwala na zbytnie drążenie
niedopowiedzianych kwestii, więc trudno było
temu skutecznie przeciwdziałać. W takiej sytuacji
można tylko się modlić o dobrą wolę pytanego
i jego chęć wypowiedzi. Jednocześnie to
zabawne i przykre jak Dane i Rutledge usilnie
twierdzą, że nowy materiał Sanctuary rzekomo
w ogóle nie przypomina Nevermore. Zapewne
chcieliby żeby tak było. Ciekawe, że zdarzają się
momenty w tym wywiadzie, gdzie porzucają
obronę tej tezy i sami przyznają, że Sanctuary
brzmi teraz jak Nevermore. No bo, niestety, tak
właśnie jest. Nie chodzi o to, by po latach Sanctuary
grało to samo i kręciło się niebezpiecznie
blisko taśmy przetwórczej w bakutilu. Czym
innym jednak jest granie w podobnym stylu, z
zachowaniem tej samej energii i wkładu. Można
mnożyć przykłady kapel, które trzy dekady po
swoich wzniosłych nagrań z lat osiemdziesiątych
nadal tworzą mocne kompozycje - Satan,
Battleaxe, Tankard, Stormwitch, Blitzkrieg,
Riot, Rigor Mortis, a nawet Overkill. Te kapele
pokazały, że można brzmieć świeżo trzymając
się z grubsza dawnej stylistyki i klimatu. O nowszych
kapelach, które też obracają się w takiej
twórczości, nawet nie wspominam. Nowy album
Sanctuary niestety nie dość, że stoi w zupełnym
innym miejscu niż genialny "Refuge Denied" i
pomysłowy "Into the Mirror Black", to jeszcze
nawet nie brzmi jak wydawnictwo tej samej
kapeli. Nie mamy też tutaj do czynienia ze szlachetnym
rozwojem artystycznym, tak szumnie
przywodzonym do dyskusji przez wizjonerskich
artystów w takich sytuacjach, lecz z obracaniem
się już w zupełnie odmiennych klimatach. Mimo,
że rozmowa dotyczyła głównie Sanctuary,
to przy okazji chcieliśmy dowiedzieć się także
kilku rzeczy dotyczących bieżącej sytuacji Nevermore
oraz aktualnych relacji na linii Loomis
- Dane. Cóż, nie udało się uzyskać jakiś istotniejszych
wiadomości w tej dziedzinie. Wywiad
na szczęście ma też swoje jaśniejsze (i bardziej
obszerniejsze) momenty - głównie dotyczące
tego jak Sanctuary namówiło Mustaine'a do
współpracy przy "Refuge Denied" oraz to jak w
1991 roku były tworzone pierwsze zręby na kolejny,
nieukończony nigdy, album zespołu.
HMP: Sanctuary powróciło po latach z nowych albumem
studyjnym, zatytułowanym "The Year The Sun
Died", który będzie miał swoją oficjalną premierę na
początku października 2014. Jakie odczucia budzi w
tobie to nowe wydawnictwo? Czy uważasz, że udało
ci się osiągnąć wszystko to, co pragnąłeś na tym
krążku?
Warrel Dane: Zdecydowanie. Skonstruowaliśmy super
ciężkie nowoczesne nagranie, które pozostaje wierne
naszym korzeniom. Jest to dość ironiczne, gdyż minęło
już sporo czasu.
Czy możesz nam wyjaśnić, co oznacza tytuł? Jaka
koncepcja się za nim kryje?
Warrel Dane: Płyta jest albumem koncepcyjnym,
opowiadającym o proroku zagłady, który przewiduje w
przyszłości śmierć naszego słońca. Dopiski przy tekstach
powinny wyjaśnić resztę.
Sanctuary odrodziło się w 2010 roku. Co spowodowało
ten impuls do zreaktywowania twojego starego
zespołu? Czy pomysł na powołanie do życia
Sanctuary zrodził się jeszcze przed tym jak Loomis i
Van Williams opuścili Nevermore?
Warrel Dane: Stało się to jeszcze wcześniej. Jeff grał
w Nevermore i Sanctuary zanim zdecydował się opuścić
obie kapele.
Loomis i Van Williams stwierdzili niedawno, że nie
wykluczają tego, by spróbować poskładać Nevermore
z powrotem…
Warrel Dane: Nie spodziewam się wiele po takich deklaracjach.
Obaj mają teraz swoje własne sprawy.
Jak to się stało, że zdecydowałeś się skupić głównie
na Sanctuary? Co sprawiło, że postanowiłeś przełożyć
ten zespół nad Nevermore?
Warrel Dane: Zacząłem pisać prawdziwe hity, które
były jakieś dwadzieścia razy bardziej świeże i żywsze
niż ostatnie dokonania Nevermore.
W składzie zreaktywowanego Sanctuary zabrakło
Seana Blosla. Dlaczego nie ma go w zespole? Nie był
zainteresowany ponownym graniem w Sanctuary?
Lenny Rutledge: Sean po postu nie był chętny. Skupia
teraz swoją uwagę na innych projektach.
Czy Brad Hull grał w Sanctuary wcześniej, jeszcze
przed rozpadem, czy jest on nowym członkiem zespołu?
Lenny Rutledge: Brad był naszym przyjacielem na
scenie metalowej w tamtych czasach. Zastępował na gitarze
Seana Blosla, gdy ten opuścił nasz zespół, czyli
na naszej ostatniej trasie w 1991 roku. Teraz, gdy
wznowiliśmy działalność to Loomis grał razem z nami
przez jakieś sześć miesięcy, jednak gdy opuścił
Nevermore w 2011 roku, porzucił także Sanctuary.
Jak długo chodziła wam po głowie myśl o przywróceniu
działalności Sanctuary?
Lenny Rutledge: Rozmawialiśmy o tym kilka razy na
przestrzeni lat, ale nigdy nic z tego konkretnego nie
wychodziło. W 2010 roku otrzymaliśmy propozycję,
by nasz utwór "Battle Angels" pojawił się w grze Brutal
Legend i wtedy jakoś odżyły nasze wzajemne stosunki
i przyjaźnie.
Czy nie obawialiście się tego, że tworzenie nowego
albumu Sanctuary może być prawdziwym wyzwaniem?
Nie baliście się tego, że mógłby on brzmieć jak
kolejne nagranie Nevermore?
Lenny Rutledge: Nie mieliśmy żadnych wstępnych
założeń co do tego jak ten album miałby brzmieć. Zdawaliśmy
sobie jednak sprawę, że nie unikniemy licznych
porównań. Osobiście uważam zestawienie jakości
naszego dźwięku do brzmienia Nevermore za
komplement, jednak nie wydaję mi się byśmy rzeczywiście
brzmieli na nowym albumie jak oni. Według
mnie w ogóle nie słychać u nas jakiegokolwiek Nevermore.
Prawdziwi fani wiedzą o czym mówię. Muzyka
nie zbliża się do Nevermore ani trochę. Jedynym
wspólnym punktem jest Warrel Dane. Osobiście
uwielbiam to jak zaśpiewał na naszym nowym wydawnictwie.
Nie chciałem byśmy na nowej płycie brzmieli
tak samo jak w 1987. Moim zdaniem to by była porażka.
Sztuka powinna się rozwijać - nie ma powodu
do tego, by ją stwarzać od nowa.
Wokale na dwóch pierwszych płytach Sanctuary wyglądają
i brzmią zupełnie odmiennie od tych z Nevermore.
Nie obawiałeś się, że powrót do maniery,
jaką utrzymywałeś w Sanctuary, może być na tym
poziomie niezwykle trudny? Czy przygotowywałeś
swój głos w jakiś konkretny sposób przed sesją nagraniową
nowego albumu?
Warrel Dane: Cóż, ćwiczyłem wysokie wokale całkiem
dostatecznie, co dobitnie słychać, niezależnie od
tego co inni powiedzą. Tutaj trzeba mieć inne nastawienie
niż w przypadku Nevermore. I nie dlatego, że
gitary mają tu tylko sześć strun, na pierwszych czterech
płytach Nevermore też miały sześć. Tutaj po prostu
jest inny klimat.
Jak wyglądał proces tworzenia materiału na nowe
wydawnictwo? Kto stał na straży tworzenia aranżacji
kompozycyjnych oraz riffów?
Lenny Rutledge: Razem z Warrelem jestem głównym
kompozytorem nowych utworów. W sumie schemat
tworzenia poszczególnych utworów był zawsze inny.
Zwykle jest to tak, że prezentuję Warrelowi muzykę,
którą wymyśliłem, by ten natchniony odpowiednim
klimatem i nastrojem napisał do tego tekst. Niektóre
utwory zostały napisane przy pierwszym podejściu, a
w innych udzielili się także pozostali członkowie zespołu.
Trzymam na boku także kilku gości, których
nazywam Drużyną B, na których to testuję niektóre
swoje pomysły. Są taką swoistą pre-pre-produkcją.
Czasem zdarzało nam się napisać też jakiś utwór w
całości na próbie, tak całym zespołem.
Czy mieliście już przygotowane niektóre teksty je-
Foto: Patrick Heaberili
8
SANCTUARY
szcze przed powstaniem warstwy muzycznej czy też
wszystkie zostały napisane już potem? Czy któryś
spośród nich był przewidziany wcześniej na kolejne
nagranie Nevermore?
Warrel Dane: Jest kilka tekstów, które pisałem zanim
usłyszałem jeszcze nową muzykę, jednak zwykle tworzę
liryki już po usłyszeniu warstwy muzycznej, tak by
zostać przez nią zainspirowany. Nie, żaden z tych tekstów
nie zostałby użyty w Nevermore.
Miałem już okazję usłyszeć nowy album. Nie wypada
nie pogratulować wam waszej ciężkiej pracy, gdyż
naturalnie na pewno włożyliście wiele wysiłku w powstanie
tego materiału. Słuchając nowej płyty ciągle
miałem jednak wrażenie, że produkcja dźwięku jest
podobna do tej, którą znamy z Nevermore. Nie uważasz,
że wasza nowa płyta przypomina nieco styl tej
właśnie kapeli?
Warrel Dane: Oczywiście, że przypomina. Byłem wokalistą
Nevermore, więc zawsze będą w tej kwestii jakieś
porównania. Samo brzmienie w ogóle nie przypomina
Nevermore, może poza nowoczesnym zacięciem,
które jest normalne w dzisiejszych nagraniach.
To już nie są lata osiemdziesiąte i zespoły muszą się
dostosować do nowych standardów. To jest bardzo odświeżające,
że tak unowocześniliśmy brzmienie.
Wkraczamy w niezwykle ekscytującą erę.
Istnieją jednak pewne zespoły, sięgające swym istnieniem
jeszcze do lat osiemdziesiątych, które nadal
grają w takim samym stylu, a mimo to wciąż są w
stanie zachować dawną oryginalność i świeżość -
Manilla Road, Battleaxe, Hell, Tankard, Satan, Saxon,
i tak dalej. Czy nie uważacie, że progres jaki
dokonaliście na nowym albumie nie oddala was za
bardzo od waszych klasycznych korzeni, które zostały
ustanowione na "Refuge Denied"?
Lenny Rutledge: Dla nas ponowne zreformowanie
Sanctuary było nie tylko reaktywacją ale też ponownym
odkryciem. Chcieliśmy zachować dawne wzorce
jednak w tym samym czasie chcieliśmy nagrać album,
który będzie aktualny i znaczący. Taki, który definitywnie
będzie się oddzielał od tamtej epoki.
Grafika, która znalazła się na okładce albumu została
przygotowana przez Travisa Smitha, autora
większości okładek Nevermore. Dlaczego zdecydowaliście
się wybrać właśnie jego? Nie da się ukryć, że
stworzona przez niego praca przypomina żywo jego
styl obecny na grafikach, które przygotował dla Nevermore.
Warrel Dane: Pracowałem z Travisem już tak wiele
razy, że wybór właśnie jego był oczywisty.
Na płycie możemy znaleźć jedenaście kompozycji.
Którą z nich darzycie największa estymą? Która z
nich była najtrudniejsza do nagrania?
Lenny Rutledge: "Existence Fading" oraz "Exitium" są
moimi ulubionymi. Największym wyzwaniem był za to
chyba "Frozen".
Warrel Dane: Utwór tytułowy jest moim bieżącym faworytem.
Zgadzam się także z Lennym, "Frozen" był
bardzo wymagający, także da mnie. Jednak to wyzwanie
zaowocowało pięknym refrenem.
Ostatni album Sanctuary został wydany w 1989 roku.
Co według ciebie stanowi największą różnicę w
kwestii pisania muzyki między dzisiejszymi czasami
a latami osiemdziesiątymi?
Lenny Rutledge: Myślę, że technologia sprawiła, że
tworzenie muzyki stało się łatwiejsze. Głównie dlatego,
że wszyscy mają teraz dostęp do studia nagraniowego
i rejestrowania wielu ścieżek na własnych komputerach.
W ten sposób łatwiejsza jest także wzajemna
wymiana pomysłów.
Chris "Zeuss" Harris jest producentem najnowszego
albumu. Dlaczego wybór padł właśnie na niego? Jak
wyglądała wspólna praca z nim?
Lenny Rutledge: Zeuss był naszym fanem i skontaktował
się z nami poprzez Century Media. Stał się niezwykle
ważnym czynnikiem w powodzeniu produkcji
nowego wydawnictwa.
Opuściłeś Sanctuary w 1992 roku razem z Jimem
Sheppardem oraz Jeffem Loomisem, z którymi założyłeś
nowy zespół. Jakie były powody porzucenia
przez was Sanctuary? Czy to była kwestia intensywnych
tras, problemów z wytwórnią czy może zmian,
które wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych zaczęły
wtedy pojawiać się na scenie muzycznej? A
może powodem było coś jeszcze innego?
Warrel Dane: Nie, po prostu już nie układało się
dobrze między nami. Byliśmy dzieciakami. Teraz jesteśmy
starsi, mądrzejsi i dzięki temu Sanctuary istnieje
w 2014 roku.
Czy Sanctuary jeszcze kontynuowało swe istnienie
po waszym odejściu czy też zespół przestał wtedy istnieć?
Warrel Dane: Nasze odejście naznaczało koniec Sanctuary.
Debiutancki album Sanctuary, czyli "Refuge Denied",
jest niepodważalnym metalowym klasykiem.
Pieczę nad produkcją tego albumu sprawował Dave
Mustaine z Megadeth. Jak to się stało, że wylądowaliście
razem z nim w studio? Czy miał jakiś znaczny
wpływ na wasz zespół, nie tylko w kwestii muzyki?
Nie kazał wam utrzymywać określonego
imidżu scenicznego czy czegoś takiego?
Lenny Rutledge: Dave stanowił dla nas wielką inspirację
na początku. Byliśmy młodym zespołem, a on był
dla nas jak mentor. Podejrzewam więc, że w pewnym
momencie dał nam kilka rad na różne tematy.
Słyszałem o pewnej historii, mówiącej o tym, że po
raz pierwszy usłyszał o Sanctuary, gdy puszczaliście
mu swoje demo z radia samochodowego po koncercie
Megadeth w 1986 roku. Czy tak było w istocie?
Lenny Rutledge: Pamiętam, że wybrałem się wtedy,
jako jedyny z zespołu, na lokalny koncert Kinga Diamonda
i Megadeth. Byłem wtedy zdeterminowany,
by pokazać Dave'owi naszą demówkę. Nie mogłem się
niestety dostać na backstage, ale słyszałem jak ich
Foto: Patrick Heaberili
techniczny mówi "Hej, Dave zatrzymał się w hotelu
nieopodal". Razem ze mną był mój przyjaciel, który
wziął ze sobą dwie ostre laski. Poszliśmy razem do tego
hotelu. Obeszliśmy wszystkie piętra, póki nie znaleźliśmy
najgłośniejszego pokoju. Wepchnęliśmy najpierw
do środka te dwie dziewczyny jako zmyłkę, co
się powiodło, gdyż zostały powitane z otwartymi ramionami.
Dave siedział przy stoliku w rogu pokoju.
Wiedziałem wtedy, że cieszy się dość ponurą reputacją.
Nasze oczy się spotkały, po czym powiedział do
mnie "Ty! Cho no tu!". Byłem przekonany, że mnie
zaraz stąd wyrzuci. Pił Courvoisiera. Spytał się mnie
czy też chcę trochę. Nigdy wcześniej nie piłem Courvoisiera.
Doskonale pamiętam to jak Dave się wtedy
bawił takim małym plastikowym rekinem. Gość był
naprawdę super. Zaczęliśmy rozmawiać o muzyce. W
końcu wyjąłem naszą taśmę i powiedziałem "Stary,
musisz to usłyszeć, muszę ci to puścić". Trochę trzeba
go było poprzekonywać, jednak udało się go w końcu
nakłonić do zejścia na dół do samochodu mojego kumpla.
Puściliśmy kasetę i naprawdę mu się ona spodobała.
Dał mi swój numer telefonu. Myślałem wtedy, że
może nie podał właściwego, bym się w końcu odczepił.
Zadzwoniłem do niego, by to sprawdzić i natknąłem
się na automatyczną sekretarkę z jego głosem. Sam do
mnie zadzwonił kilka tygodni później, mówiąc wtedy
raz jeszcze jak bardzo podobała mu się nasza demówka
i że chciałby zostać naszym producentem w studio.
Okładkę do "Refuge Denied" stworzył Ed Repka.
Jest to zresztą jedna z jego lepszych prac. Czy
pamiętasz może to czy miał on w kwestii jej tworzenia
wolną rękę czy opierał się na waszych konkretnych
instrukcjach?
Lenny Rutledge: Razem z Seanem Bloslem mieliśmy
jasno określony pomysł na to, jak okładka "Refuge
Denied" ma wyglądać. Byliśmy nawet w pracowni Eda
Repki, by towarzyszyć mu przez kilka dni w pracy nad
szczegółami.
Wiele, wiele lat temu, jak możemy przeczytać w wywiadzie
dla zinu Curious Goods, pod koniec trasy
Into The Mirror Black, Dane zapowiedział trzeci
album Sanctuary, który miał się wtedy nazywać
"Psychedelic Prose". Powiedział także, że jest już do
niego przygotowanego nieco materiału, napisanego
przez ciebie i przez Seana. No więc, co się stało z
tymi riffami i pomysłami? Czy coś z tego zostało
użyte na pierwszym demo Nevermore czy też może
coś przetrwało do czasów "The Year The Sun Died"?
Lenny Rutledge: Ten trzeci album miał się nazywać
"Psychedelic Prayers". Nic z tamtego materiału nie
zostało potem użyte. Wszystkie utwory napisane na
nową płytę powstały na przestrzeni ostatnich dziesięciu
lat.
Wróćmy do teraźniejszości. Czy macie już zaplanowaną
trasę na której będziecie promować wasze najnowsze
dzieło?
Lenny Rutledge: Mamy ustawioną trasę w USA po
Zachodnim Wybrzeżu w listopadzie 2014r. Pracujemy
także nad koncertami w Europie. Nic nie jest jeszcze
potwierdzone. (w chwili, gdy ten wywiad był opracowywany,
wiedzieliśmy już, że Sanctuary będzie w
Europie w marcu (w tym na dwóch koncertach w
Polsce) oraz w maju na RockHard Festival - przyp. red)
Które utwory z najnowszej płyty zamierzacie grać na
żywo? Jak będzie wyglądała proporcja między
klasykami a nowymi utworami?
Lenny Rutledge: Myślę, że będziemy grać pierwsze
cztery oraz "Frozen". To, które to będą konkretnie
utwory, zapewne będzie się różnić między kolejnymi
koncertami, ale spodziewajcie się usłyszeć przynajmniej
cztery nowe utwory.
Jakie są wasze następne plany dotyczące przyszłości
Sanctuary? Co zamierzacie robić z zespołem przez
najbliższe parę lat? Czy te plany obejmują także cokolwiek
związanego z Nevermore?
Lenny Rutledge: Póki co, zamierzamy skupić się na
koncertowaniu, gdyż chemia między nami jest naprawdę
wielka. Przyjdzie też czas na nagranie kolejnego
albumu, gdyż nawet teraz jesteśmy w trakcie tworzenia
nowych kompozycji.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Podziękowania za pomoc w tłumaczeniu dla Katarzyny Świrskiej
SANCTUARY 9
Ukochana fabryka hitów
W nadchodzącym roku szykuje się nie lada gratka dla fanów poznańskiej
grupy Turbo. Minie bowiem 35 lat od założenia przez
Henryka Tomczaka, tego najbardziej zasłużonego na polskiej
scenie heavy-metalowej zespołu. Piękna to okazja do świętowania,
ale z tego co wiem muzycy Turbo wcale nie zamierzają spędzić najbliższych
miesięcy na odcinaniu kuponów od przeszłości… Piękna to okazja, by
także powspominać bogatą i obfitą w ciekawe wydarzenia historię zespołu. Na takie wspomnienia
udało nam się namówić lidera i gitarzystę zespołu Wojciecha Hoffmanna. A ja zapraszając
do lektury mogę tylko zaintonować hasło - Panowie, byle do 50-tki !!!
HMP: Witam serdecznie, nie tak dawno, przy okazji
koncertu we wrocławskim klubie Od Zmierzchu Do
Świtu, gratulowałem Wam wydania świetnej płyty
"Piąty Żywioł". Teraz, nie pozostaje mi nic innego,
jak pogratulować, kolejnej znakomitej pozycji w dyskografii
zespołu, a mianowicie koncertowego albumu
"In The Court Of The Lizard". Jak Wy to robicie?
Wojciech Hoffmann: My nic nie robimy, albo inaczej
my po prostu pracujemy w naszej ukochanej fabryce, w
której coś produkujemy. Inni produkują samochody, telewizory,
a my piosenki i płyty. Czasami częściej, czasami
nie. I najpiękniejsze jest to, że robimy to wtedy,
kiedy poczujemy głód tworzenia. Dlatego czasami jesteśmy
najedzeni i nie chcemy zbyt szybko jeść, bo moglibyśmy
źle się poczuć.
Do czasów teraźniejszych, jeszcze powrócimy. Teraz
natomiast, chciałbym namówić Cię Wojtku, na
odrobinę wspomnień z jakże bogatej historii zespołu.
Czy masz świadomość, że przez zespół Turbo przewinęło
się, grubo ponad 20 muzyków? Jak do tej pory…
To chyba zahacza nawet o 25 muzyków. Może to
nawet fajnie, bo paru z nich pozostało na scenie. Inni
gdzieś przepadli, no co zrobić, jak nie wszyscy jadą w
tym samym wagonie? W kapeli musi być absolutna
spójność, jeśli chodzi o drogę zawodową. Mogą, a w zasadzie
powinny być różnice artystyczne, bo to bardzo
rozwija muzycznie, ale cel musi być jeden i koniec! Ci,
co nie rozumieją odchodzą sami, albo proszenie są delikatnie
o opuszczenie zespołu, (śmiech).
Jakich byłych muzyków Turbo, wspominasz z największym
sentymentem?
Myślę, że wszystkich po trochu. Każdy miał swoją krótszą,
albo dłuższą historię. Myślę, że pierwszy skład z
założycielem Turbo, Heniem Tomczakiem na basie i
Wojtkiem Aniołą na perkusji oraz Wojtkiem Sowulą
na wokalu i ten następny, do którego dołączył Grzesiek
Kupczyk na wokalu, Andrzej Łysów na gitarze i
Foto: Metal Mind
postanowiłem, że przy nagraniu którejś z kolejnych
płyt, jako bonus dodamy krążek, z na nowo nagranymi
wszystkimi instrumentalnymi utworami. Może to fajny
pomysł? Jest jeszcze parę utworów, które nigdy nie zostały
nagrane, ale graliśmy je na koncertach. Jest jeszcze
taki utwór instrumentalny, który nazywa się "Turbina".
Niestety nie zachowało się jego żadne nagranie, a
chciałbym je odtworzyć. Może ktoś ma gdzieś przypadkiem
ten utwór, gdzieś na starych taśmach? Prosimy o
kontakt, jeśli ktoś jest w posiadaniu tego nagrania. Nagramy
go natychmiast.
Czy to prawda, że po sukcesie utworu "Dorosłe
dzieci", wytwórnia nalegała, żeby kolejny album
brzmiał łagodniej, przystępniej?
To było idiotyczne, bo rzeczywiście "Trójka" puszczała
tylko "Dorosłe dzieci" i żadna rozgłośnia też nie chciała
innych utworów, a my byliśmy przecież kapelą mocno
metalową i nie w głowie było nam pitolenie. Polton też
chciał inny materiał i dlatego druga płyta nie ukazała
się w Poltonie. Wydał nam ten album w ograniczonym
nakładzie Klub Płytowy Razem. "Smak ciszy" to bardzo
fajny album, ale troszkę inny stylistycznie, bardziej
hard-rockowy.
Właśnie w 1985 roku, ukazuje się album "Smak ciszy",
przynoszący kolejne wielkie hity zespołu, jak utwór
tytułowy, "Wszystko będzie Ok", "Jaki był ten dzień",
czy "Już nie z tobą". Jednak spotkałem się z twoją
Wojtku wypowiedzią, o "okresie błędów i wypaczeń"
w historii zespołu. Czy dotyczyła tego okresu, albumu?
Nie, to nie dotyczy tego albumu. Mi chodzi o ten okres
gdzie graliśmy "Przebój miesiąca", "Kręci się nasz film",
"Zwykły tramp" itp... To też bardzo fajne utwory, ale
nie w stylistyce Turbo. To mógłby zagrać np. Odział
Zamknięty, ale nie my. Ale jak nikt nie chciał nas puszczać
z mocnymi utworami to zrobiliśmy ten kiepski
krok i zaczęliśmy popować. Na szczęście poszliśmy po
rozum do głowy i wróciliśmy "Kawalerią" do mocnego
metalu.
Widziałem w tym roku, aż trzy wasze koncerty, każdy
pozostawił świetne wrażenie. Na scenie emanujecie
niesamowitą energią. Wydaje się, że obecny miks doświadczenia
z młodością, jeśli chodzi o skład zespołu,
jest dla Was idealny…
To są sytuacje nieprzewidziane. Nigdy nie wiadomo,
kto odejdzie, a kto się pojawi. Odejście Dominika (Dominik
Jokiel - gitarzysta Turbo w latach 2001-2014 -
przyp.red.) było dla nas dość zaskakujące. Na szczęście
szybko znaleźliśmy Tercjusza i jest znakomicie. Tak
więc bilans młodości pozostał ten sam, bo wiekowo Dominik
i Tercjusz to ta sama półka. A z młodymi pracuje
się znakomicie. Są zaangażowani i pełni wiary w to,
co robimy i być może dodają nam siły, a raczej na pewno,
w uprawianiu tego trudnego zawodu... Ten stan
jest dla nas rzeczywiście idealny...
A jak w zespole, zaaklimatyzował się nowy nabytek,
gitarzysta Krzysztof "Tercjusz"Kurczewski?
Krzysiek wpasował się idealnie. Wydaje nam się jakby
grał tutaj od zawsze, a przecież Dominik był z nami aż
13 lat. Był najdłużej grającym w zespole gitarzystą...
oprócz mnie oczywiście. Krzysiek jest bardzo kreatywny
i roznoszą go różne pomysły. Nie jest metalowcem
z krwi i kości, ale jest znakomitym rasowym gitarzystą
i aż mi się już chce zacząć prace nad nowym materiałem.
To będzie bardzo ekscytujące pracować z nim.
Bogusz Rutkiewicz na basie, a i jeszcze Tomek Goehs
na perkusji. To oprócz aktualnego składu, najważniejsze
składy w historii Turbo.
Zespół powstał w 1980 roku, a w roku 1983, ukazał się
debiutancki album Turbo, zatytułowany "Dorosłe
Dzieci". Album robi świetne wrażenie do dziś, pomysłową
mieszanką hard-rocka i heavy metalu. Jak dziś
z perspektywy czasu, wspominasz tamten pierwszy
okres i wspomnianą płytę?
To był chyba najpiękniejszy okres w naszym życiu, albo
jeden z najpiękniejszych. Wiesz, wszystko co jest pierwsze,
jest najpiękniejsze. Byliśmy wtedy bardzo młodzi
i dostaliśmy szansę od losu zrobić coś, co się okazało po
latach czymś wspaniałym. Nagraliśmy pierwszą naszą
płytę, a na niej jest przecież jeden z najważniejszych
utworów w historii polskiego rocka. "Dorosłe dzieci",
które do dzisiaj po 33 latach ciągle są w czołówce Topu
Wszech-Czasów. To niesamowite zrobić coś, co już na
wieki pozostanie po tobie.
Na albumie "Dorosłe Dzieci", znajduje się jeden z
moich ulubionych utworów instrumentalnych Turbo,
zatytułowany "W sobie". Pamiętasz jak narodziła się
tradycja nagrywania utworu instrumentalnego, na
każdy album?
Ja tego nie pamiętam. Myślę, że tak jak Iron Maiden
chcieliśmy mieć jakiś utwór instrumentalny, albo nam
zabrakło tekstu?... Nie pamiętam, ale od tej płyty pomysł
został już na stałe. I nawet tak sobie kiedyś
W 1985 roku, wystąpiliście na festiwalu Rock Arena,
obok m.in. jednego z moich ukochanych zespołów,
grającego do dziś, duńskiego Pretty Maids. Jakie
wspomnienia macie z tego występu, imprezy?
To był szalony okres dla nas. Byliśmy w jakiś sposób
gwiazdami i ówczesnymi celebrytami. Rock Arena, to
świetna impreza. Graliśmy wielokrotnie, a dzisiaj na
Rock Arenę nasza poznańska agencja Go-Ahead nas
nigdy nie zaprosiła, chociaż graliśmy wielokrotnie na tej
imprezie, ale cóż takie czasy... A wtedy zagrać taką
sztukę z zachodnim bandem to było coś niesamowitego.
Czuliśmy się jak Bogowie. Na jednej scenie ze
światem... cudowne i bezcenne wtedy przeżycie....
Po wydaniu zaledwie dwóch albumów studyjnych,
zawojowaliście kraj, mnóstwem rockowych hitów, jak
np. "Dorosłe dzieci", "Pozorne życie". Wydaje się, że
w tamtych czasach społeczeństwo, było zdecydowanie
bardziej otwarte na rockową muzę. Co jest nie
tak Waszym zdaniem, w naszych czasach, że muzyka
rockowa, metalowa, nie może spokojnie wybrzmieć w
mediach, tylko tkwi nadal, gdzieś głęboko w podziemiu?
Debilizm decydentów i korporacje, które sterują rynkiem
muzycznym. Nastawienie jest takie, żeby natychmiast
zarobić jak największe pieniądze. I silą się cwaniacy
na wymyślanie różnych nowych show w TV, które
zwiększają oglądalność i ludzie, ta szara masa siedzi
ogłupiała przed ekranami i ciśnie te esemesy nie wiedząc,
że i tak wszystko jest ustalone. Muzyka rockowa
jest mocna, głośna i taka pani Kazia, co kupuje proszek
i podpaski, bo dowiedziała się z reklamy, że te, a nie te
zwykłe, nie będzie oglądać i słuchać programów gdzie
jej jakiś popapraniec wyje jak kojot i wrzeszczy jakieś
bzdety, że jest nieszczęśliwy i chce zmieniać świat. Pani
Kazia włącza sobie kanał Polo TV i jest w niebo wzięta,
bo tam lecą "Majteczki w kropeczki" i gra gitara, jakby
Ferdynant Kiepski powiedział. I wszystko byłoby OK,
gdyby były zachowane proporcje. Ale nie, świat oszalał.
Tylko kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Wytwórnie płytowe
kupują czas antenowy i lansowane są tylko opłacone
rzeczy, a normalny rockowy wykonawca, który najczęściej
sam sobie wydaje płyty, nie ma kasy, żeby wykupić
ten czas i nie jest lansowany. A jak cię nie ma w TV i w
radio na jakiejś Liście Przebojów, to sobie siedź w domu
i daj spokój z graniem...
Kolejnym mocnym uderzeniem Turbo, okazała się
płyta "Kawaleria Szatana". Brzmiąca totalnie inaczej
od poprzedniej. Jak się potem okazało, to nie był koniec
zmian stylistycznych w historii zespołu. Co spowodowało
tą zmianę brzmienia, na dużo agresy-
10
TURBO
wniejszą, jeśli mówimy o "Kawalerii…"?
Tłumaczyłem już wielokrotnie w różnych wywiadach,
że to była bardzo naturalna konieczność nawet. Nie
chciałem nigdy nagrywać identycznych płyt, bo wydawało
mi się to bezcelowe, żeby wydawać kolejną płytę
identyczną jak np. AC/DC. W tamtych latach rozwijały
się nowe nurty w heavy metalu i nam się to bardzo podobało.
Byliśmy młodzi, krew w żyłach buzowała i
chcieliśmy załapać się do wagonu z tabliczką "Świat". I
chyba nam się to udało, ale pociąg się tak rozpędził, że
nie opanowaliśmy tego i w porę nie zaciągnęliśmy
hamulca.
W Polsce, graliście wówczas na wszystkich najważniejszych
festiwalach, corocznie. Mam na myśli Metalmanię,
Jarocin. Pamiętasz może, jakieś zabawne
historie związane z tymi występami?
Pewnie jakieś były, ale nic mi aktualnie nie przychodzi
do głowy. Jeśli mogę taką historię zabawną przytoczyć,
chociaż dla nas chyba nie była zabawna. Pamiętam jak
graliśmy próbę przed Metalmanią, a na scenę wszedł
zespół Helloween i chłopaki zaczęli się śmiać z naszej
perkusji. No a jaką mieliśmy mieć? Mieszkaliśmy w socjalizmie...
ale jak Tomek Goehs zaczął napierdalać, to
koledzy już się nie śmiali, tylko przyszli nam pogratulować...
Reszty grzechów nie pamiętam...
O ile w Polsce, osiągnęliście sukces, właściwie od początku,
o tyle po wydaniu "Kawalerii Szatana" a potem
płyty "Ostatni Wojownik" (w wersji zachodniej
"Last Warrior"), zainteresował się wami Zachód.
Nieszczęściem zespołu stały się wówczas problemy z
wizami, pozwoleniami na wyjazdy zagraniczne.
Opowiedz proszę trochę o tamtych czasach…
Szkoda czasu, bo to były czasy piękne, bo graliśmy
dużo koncertów i byliśmy młodzi, nagraliśmy też naszą
pierwszą na zachodzie płytę. Ale zarazem czasy smutne,
niebezpieczne i okrutne. Nie zrobiliśmy kariery na
zachodzie tylko dlatego, że nie było paszportów w
domach, wszędzie były wizy i pozwolenia. A nikt nie
wyłoży forsy, która może się nie zwrócić, a ładując w
nas wytwórnia Noise Records zdawała sobie sprawę z
tego, że możemy nie pojechać na trasę, bo nie dostaniemy
wiz i paszportów i to wszystko na ten temat.
Na przełomie lat 80-tych i 90-tych, zmiany stylistyczne
stały się znakiem firmowym Turbo. Mam tu na
myśli płyty "Epidemic" czy "Dead End". Wiązało się
to też ze zmianami personalnymi. Porównując płytę
"Dorosłe Dzieci" choćby z "Dead End", można odnieść
wrażenie, że grają dwa zupełnie inne zespoły…
No, bo to był w zasadzie inny zespół, oczywiście stylistycznie.
Jak myślisz, czy gdyby szykowana wówczas trasa
koncertowa z zespołem Exodus, wypaliła i pociągnęła
za sobą następne, skład personalny i linia muzyczna
prezentowana wówczas przez Turbo, miałaby szansę
być kontynuowana?
Myślę, że tak by już pozostało. Gralibyśmy bardzo ostro
i kto wie czy nie bylibyśmy dzisiaj w tym miejscu,
co Behemoth, Vader i Decapitated? Ale jest jak jest i
nie ma sensu rozpaczać...
W latach 90-tych, zespół Turbo zniknął ze sceny
muzycznej w Polsce. Czym się zajmowaliście w tamtym
czasie?
Każdy z nas w jakiś sposób uczestniczył w życiu muzycznym.
Grzegorz z Andrzejem Łysowem grali w
CETI, Tomek Goehs grał już u Kazika. Bogusz grał
przeboje, a ja produkowałem spoty reklamowe i trzy
lata 1997-2000 grałem w Czerwonych Gitarach.
Powróciliście płytą "Awatar", wydaną w barwach
MMP, w roku 2001. Płyta zdawała się łączyć trochę
starego heavy-metalowego Turbo, z nowoczesnym,
metalowym soundem. Odniosłem wrażenie, że chcieliście
pokazać, że mimo paru lat niebytu, jako muzycy
i zespół nadal jesteście na czasie…
Dokładnie tak właśnie było. Zrobiliśmy zebranie i padło
pytanie... "co dalej maturzysto?"... Mieliśmy do wyboru,
grać przeboje typu "Smak ciszy", albo odcinać
kupony od "Kawalerii". Wybraliśmy wariant rozwojowy.
Chcieliśmy pokazać, ze pomimo nieobecności nie
przespaliśmy tego okresu pauzy, i że wiemy, co to nowe
brzmienia i stąd taki, a nie inny "Awatar".
Album "Awatar", spotkał się z ciepłym przyjęciem
krytyki, lecz część fanów uznała go jednak za zbyt
postępowy, porównywano was nawet do popularnego
wówczas Korna. Czy to te głosy, spowodowały, że na
kolejnej płycie "Tożsamość", zdecydowanie wróciliście
do tradycyjnego heavy-metalowego brzmienia?
Być może przyczyniły się troszkę. Ale pomimo tego, że
całkiem dobrze się czuliśmy w tamtej muzyce postanowiliśmy
wrócić do czegoś, z czego wyrastamy, czyli
do klasycznego heavy-metalu. Tutaj czujemy się najlepiej
i jest to dla nas wspaniała zabawa
Jak wyglądała atmosfera w kapeli, po wydaniu albumu
"Tożsamość". Z tego co wiem, ostatnie lata
współpracy z byłym wokalistą Turbo, Grzegorzem
Kupczykiem, nie były łatwe?
Grzesiek bardzo mocno angażował się w CETI i brakowało
mu czasu na pracę z nami. Może był zmęczony
wszystkim? O to trzeba już jego zapytać. A jak ktoś nie
ma czasu to współpraca jest utrudniona i tak rzeczywiście
było...
Ostatecznie Grzegorz Kupczyk, odszedł z zespołu w
2007 roku, by w pełni poświęcić się swojej kapeli
CETI. Czy los zespołu, był wówczas po raz kolejny
zagrożony?
Tak, ja chciałem kapelę rozwiązać, ale na szczęście
Bogusz mnie odwiódł od tego postanowienia i nakłonił
do tego, żebyśmy zaryzykowali z nowym wokalistą. I
tak też się stało. Dołączył do nas Tomek Struszczyk.
Udała się wam rzecz niezwykła. Naprawdę rzadko
się zdarza, że w zespole o tak długiej historii i z tak
charakterystycznym wokalistą, udaje się tego wokalistę
zastąpić. W dodatku, bez większych głosów
sprzeciwu, ze strony fanów. Oczywiście największa
w tym zasługa głównego zainteresowanego, Tomka
Struszczyka…
Rzeczywiście można powiedzieć, że wygraliśmy los na
loterii. Niewielu to się udało. Nam jednak tak. Mieliśmy
szczęście, że przyszła zmiana pokoleniowa i wielu
młodych odbiorców nie zna nas z twarzy i to była jedyna
rzecz, która mnie przekonała, żeby spróbować z nowym
wokalem. Tomek do tego ma głos troszkę podobny
do Grześka i to jest cały plus. Bo wyobraź sobie
teraz w Turbo taki wokal jak growling? To byłaby natychmiastowa
porażka, a tak Tomek potrafi pociągnąć
melodię, jak i wrzasnąć jak Halford.
Wiem, że nie jesteście zadowoleni ze wszystkich
swoich tekstów piosenek. Po przyjściu Tomka do
kapeli, w tej kwestii wiele się zmieniło. Jestem
wielkim fanem jego liryk, zresztą wokalu także…
Tomek przypomina mi troszkę teksty nieodżałowanego
Andrzeja Sobczaka. Grzesiek pisał inaczej, ale też
były inne czasy. Teraz Tomek stara się pisać to, co mu
leży na sercu. Tematów w dniu dzisiejszym jest tak wiele,
ze można jednego dnia napisać książkę, a co dopiero
zwykły tekst. Teksty powinny być czymś dla słuchacza,
bo bardzo często oni utożsamiają się z historiami w
nich zawartymi. Często to są obudzone sytuacje z ich
życia. Ja nie przywiązywałem nigdy wagi do tekstów i
może dlatego były takie a nie inne. Teraz zwracam uwagę
na ich zawartość i sens. Z tekstów Tomka jesteśmy
bardzo zadowoleni.
Pierwszy album z nowym wokalistą "Strażnik Światła",
pokazał Turbo od świetnej dynamicznej strony.
Kilka utworów jak tytułowy, czy "Szept sumienia",
zdają się pokazywać progresywne oblicze zespołu…
Staram się na każdej płycie przemycić chociaż troszkę
mojej ukochanej progresji. W "Strażniku" jest jej więcej,
ale w "Tożsamości" też ona jest. Na ostatniej płycie
również się pojawia, chociaż w szczątkowej formie. Myślę,
że to dobra droga. Nie zaszkodzi dodać do prostoty
metalu troszkę przypraw...
Tomek zdecydowanie wniósł mnóstwo energii do zespołu,
płyta została przyjęta świetnie. Jednak na kolejną,
wydany w 2013 roku, album "Piąty żywioł", musieliśmy
czekać aż cztery lata. Co spowodowało tak
długą przerwę?
Bez przesady. To nie była aż tak długa przerwa. Płyta
powinna powstać wtedy, kiedy zespół czuje taką potrzebę.
My mieliśmy rzeczywiście potrzebę nagrania
płyty po dwóch latach, ale odejście Krzyżyka spowolniło
cały proces. Jak Bobiś okrzepł w kapeli stwierdziliśmy,
że teraz jest ten moment i tak się stało...
Wspomniany "Piąty żywioł" rozłożył mnie na łopatki.
Zresztą nie tylko mnie. Nagraliście znakomity, melodyjny,
klasyczny album heavy-metalowy, ze świetnymi
tekstami. Zauważyłem, że płyta mimo metalowego
charakteru, podoba się też ludziom o zupełnie
innych gustach muzycznych. Jestem pewien, że jest to
wyjątkowa pozycja w dyskografii zespołu. Też tak
sądzicie?
O wyjątkowości płyty zapewne decydują sami odbiorcy,
chociaż myślę, że mamy duży wkład w jej wyjątkowość.
Od początku chcieliśmy nagrać płytę prostszą niż
"Strażnik", z krótszymi utworami, ale jednocześnie
mocną. I chyba to nam się udało. Ja z kolei uwielbiam
melodię, która według mnie jest najważniejsza w muzyce.
Ludzie powinni zapamiętać piosenkę, żeby ją potem
nucić pod nosem. Czegoś bardzo skomplikowanego
nie zanucą. A my też tworzymy przecież dla nich, żeby
dać im chwilkę radości...
Pięknym zakończeniem albumu, jest utwór "Może
tylko płynie czas". Wspaniała, rozbudowana i bardzo
emocjonalna kompozycja. Kto skomponował ten
utwór?
Tomek przysłał mi dwa lata temu sam początek i nie
wiedziałem do samego końca, co z tym zrobić. Nie
miałem żadnego pomysłu. A uważałem ten fragment za
wybitny, więc nie chciałem go zepsuć. I podczas końcowych
prób, w któryś dzień samo wyszło. Tak bywa
często, że utwory leżą latami i nic nie można zrobić i
nagle przychodzi chwila i to jest właśnie to. Komponuje
każdy z nas, a na koniec wszystko rozpisujemy na każdego,
bo każdy ma jakiś wkład w to, co gramy...
Wspomniałem o przerwie między poprzednimi albumami.
Mam nadzieje, że na następną płytę, fani nie
będą musieli czekać tak długo? Jeśli dobrze liczę, w
przyszłym roku wypada kapeli "mały" jubileusz?
Następna płyta? W zasadzie można, ale to chyba końcówka
roku będzie najlepsza. Ukoronowanie naszego
trzydziestopięciolecia. Chciałbym, żeby była to wybitna
płyta i czuję, że tak będzie. Mam mnóstwo nowych,
zaskakujących pomysłów w komputerze. Myślę, że w
okolicy późnej wiosny zaczniemy to sklejać i do studia...
Wracając jeszcze do najnowszego DVD koncertowego,
które pokazuje zespół, jak zawsze, w znakomitej
formie. Wiem, że lubicie płyty Iron Maiden z
Paulem Di'Anno na wokalu. Jednak z tego, co
słyszałem, nie zrobił na was zbyt dobrego wrażenia,
przynajmniej wizualnie…
Po prostu dramat. Ja rozumiem, człowiek lubi sobie
zjeść, nie przepada za ruchem no i pewnie alkohol, ale
to dotyczy każdego z nas, ale popatrz jak ja wyglądam,
a jak Di'Anno? Jest różnica?... No jest, ale ja dbam o
dietę, nie piję, nie palę itd... Jak można się tak zapuścić.
A też jestem bardzo leniwy i lubię jeść. A wokal to też
porażka. Dla mnie beczał jak koza na tym koncercie,
ale i tak szacunek za wkład w tą piękną historię
Ironów.
Podczas niedawnego koncertu, na wrocławskich konfrontacjach
rockowych, zaskoczyliście publiczność
wykonaniem utworu "The Raven" z płyty "Dead End".
Muszę przyznać, było to wyborne, lecz jako fan bardziej
klasycznego oblicza Turbo, mam nadzieję, że w
kwestii zmian stylistycznych, powiedzieliście już
ostatnie słowo…
Bardzo krótko... Tak! Zmian diametralnych nie będzie,
tylko klasyka i jeszcze raz klasyka!!! A "The Raven" jest
znakomicie przyjmowany przez publiczność. Osobiście
bardzo lubię grać ten kawałek.
W mijającym powoli roku, zagraliście sporo koncertów,
promujących nową płytę. Dotarliście nawet
na zagraniczne festiwale do Niemiec i Szwecji. Jak
było?
To zupełnie inny świat. Tam wszystko jest normalnie
poukładane. Ludzie przychodzą na koncert i wyobraź
sobie zespół, który gra o godz. 15.30, jakiś zespół Turbo
z jakiejś wschodniej Europy ma znakomite przyjęcie
i nikt nie opuszcza widowni, a ma widownie 3-4 tysiące
ludzi. Przyjęcie jak byśmy byli, co najmniej Saxon.
Wspaniałe przeżycie. Być może w przyszłym roku zawitamy
jeszcze na jakieś festiwale. Sprawy są w toku...
Panowie, jeszcze raz gratulując ostatnich wydawnictw,
chciałem także, jako fan, podziękować wam
za masę wzruszeń, jakie przekazujecie w muzyce.
Powiedzcie, zatem na koniec, o planach Turbo na najbliższe
miesiące…
Grać, grać i jeszcze raz grać. Nagrywać i nadal dawać
wzruszenia i przyjemność słuchania kapeli. Jesteśmy
bardzo szczęśliwi, że to już 35 lat, a ciągle nam i fanom
mało. Jesteśmy szczęściarzami. Dziękujemy wszystkim
za te 35lat i liczymy, że uda się jeszcze osiągnąć 50-tkę?
Dziękuję za wywiad i do zobaczenia na koncertach…
My również dziękujemy i pozdrawiamy.
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
TURBO 11
Turbo - Dorosłe Dzieci
1982 Polton
Który zespół, nie chciałby nagrać takiego
debiutu. Turbo, po kilku latach grania
koncertów, roszad personalnych, już z
Grzegorzem Kupczykiem na wokalu,
nagrało porywający album, którego słuchanie
po ponad trzydziestu latach od
wydania, jest nadal ekscytujące. Czuć w
tym wszystkim, niesamowitą, momentami
nieokiełznaną ekspresję. Fantastyczny
miks pomysłowego hard rocka z heavy
metalem, z naciskiem jeszcze, na ten
pierwszy, co miało się wkrótce zmienić.
Szalone tempa ("Ktoś zamienił", "Szalony
Ikar", "Toczy się po linie"), fantastyczny
instrumental, w którym czuć ducha
Gary Moore'a, ("W sobie"), a do tego
wielkie, ponadczasowe hity ("Dorosłe
Dzieci", "Pozorne życie"). Nawet gdyby
zespół poprzestał na tej jednej płycie,
miałby zapewnioną dozgonną pamięć fanów.
Moc! (5.5)
Turbo - Smak ciszy
1985 Klub Płytowy Razem
Udana kontynuacja niezwykłego debiutu.
Zwraca uwagę nieco wygładzone brzmienie,
jednak płyta niewiele ustępuję
poprzedniej. Dominuje przebojowe granie
spod znaku hard/heavy ("Cały czas
uczą nas", "Słowa pełne słów", "Czy mnie
nie ma", "Wybieraj sam"), jednak grupa
potrafi też nieźle przyłożyć za sprawą
rozpędzonego "Już nie z tobą", czy obdarzonego
zadziornym riffem i kapitalnymi
wokalizami utworem "Wariacki taniec".
Jakby tego było mało, otrzymujemy kolejny
ponadczasowy przebój, "Jaki był ten
dzień". Bardzo udane są także, instrumentalny
"Narodziny Demona" i obdarzony
potężnym riffem gitarowym
"Wszystko będzie Ok". Ten ostatni tytuł
brzmi proroczo, jeśli odnieść go do kolejnego
albumu, który zespół Turbo nagrał
wkrótce. (5)
Turbo - Kawaleria Szatana
1986 Pronit
Pierwszy krok zespołu w stronę bardziej
agresywnego, szorstkiego grania. Nadal
mamy do czynienia z klasycznym heavy
metalem, tym razem jednak podanym w
drapieżny, zadziorny sposób. Na próżno
tu szukać przyjaznych radiu utworów,
jak choćby "Wybieraj sam", z poprzedniego
albumu. Płyta kultowa, myślę, że
zasłużenie. Świadczy o tym poziom kompozycji.
Nie ma na tym albumie wypełniaczy,
od rozpędzonych do granic możliwości
utworów jak "Żołnierz Fortuny",
"Kawaleria Szatana 1", czy "Sztuczne oddychanie"
z kapitalną, melodyjną gitarą w
refrenie, przez klimatyczną "Kometę
Halleya", obdarzony kapitalnym, niejednoznacznym
tekstem "Wybacz wszystkim
wrogom", aż po moje ukochane na
tej płycie numery "Kawaleria Szatana 2"
i "Ostatni grzeszników płacz". Pięknie się
w to wszystko wpasował Grzegorz Kupczyk,
śpiewając z kapitalna chrypką, zadziornie.
Kolejny album Turbo, na światowym
poziomie. (5,7)
Turbo - Ostatni Wojownik
1987 Pronit
Płyta zdradzająca wyraźne fascynacje
zespołu sceną kalifornijskiego Bay Area.
Słowem zdecydowanie thrash metalowy
album a zarazem chyba ostatnia płyta
Turbo z pierwszego okresu działalności,
która została przyjęta bez większych
kontrowersji, jako kolejny etap rozwoju
kapeli. "Ostatni Wojownik" do dziś robi
wrażenie, jako niesamowity pokaz ekspresji,
ostrych i szybkich riffów gitarowych,
kanonad perkusyjnych i szorstkiego
drapieżnego wokalu Grzegorza Kupczyka.
Na ołtarzu wyżej wymienionych
składników, zdecydowanie została poświęcona
melodyka, jakże istotna na
poprzednich płytach zespołu. Wyróżnić
należy zdecydowanie utwór tytułowy a
także łączący delikatne motywy z thrashowym
ciężarem "Miecz Beruda". Odrobinę
bardziej klasycznego Turbo usłyszymy
w utworze "Bogini chaosu", co nie
zmienia faktu, że fani pierwszych dwóch
płyt zespołu, mogli być nieco zaskoczeni
zawartością krążka. (4.5)
Turbo - Alive
1987 Metal Mind
Zapis koncertów zespołu z lat 1986-
1987 z katowickiego Spodka. Repertuar
płyty wypełniają utwory z "Kawalerii
Szatana" i niewydanej jeszcze wówczas
płyty "Ostatni Wojownik". Tak więc
otrzymujemy pokaz mocnej, thrashowej,
energetycznej, metalowej jazdy z kapitalnym
wokalem Grzegorza Kupczyka.
Ciekawy zapis ówczesnej wysokiej formy
zespołu, dziś już nie robiący zbyt dużego
wrażenia, głównie ze względu na średniej
jakości brzmienie. Z pewnością znakomita
pamiątka dla osób będących wówczas
w Spodku. (4)
Turbo - Epidemie
1989 Polskie Nagrania
Fani Turbo właściwie mogli spodziewać
się wszystkiego. Muzycy na poprzednich
płytach udowodnili, że nie boją się eksperymentów
i bacznie obserwują, co
dzieje się w światowym metalu. Nie
wszystkim fanom taka postawa przypadła
do gustu, jednak na albumie "Epidemie"
(wydanym także w wersji zachodniej,
jako "Epidemic"), zespół mimo
nowoczesnego charakteru i brzmienia
utworów, sięgnął także do swej chlubnej
przeszłości. Na albumie utrzymanym w
stylu heavy-thrash, słychać zdecydowanie
więcej melodyjnego grania, także wokale
są zdecydowanie bliższe "Kawalerii
Szatana", niż płycie "Ostatni Wojownik".
Przykładami takiego grania są,
naszpikowana solówkami gitarowymi
"Pętla czasu" z klasycznym refrenem, czy
"Szalony świat" z fajnymi kombinacjami
rytmicznymi i solem basowym. Progresywne,
rozbudowane fragmenty instrumentalne
znajdziemy niemal w każdym
utworze, co zdecydowanie podnosi poziom
płyty. Warto wspomnieć, że to debiut
w barwach Turbo, Roberta "Litzy"
Friedricha, tym razem jeszcze jedynie,
jako gitarzysty. Ciekawy album. (4.7)
Turbo - Dead End
1990 Under One Flag
Obowiązki wokalisty po Grzegorzu
Kupczyku, który opuścił zespół, przejął
grający także na gitarze Robert Friedrich.
Chyba właśnie wokal Litzy sprawia,
że trudno tą płytę zestawić z innymi w
dorobku poznańskiej załogi. Klasyczny
metal zaczął być w tamtych czasach w
odwrocie i Turbo po raz kolejny udowodniło,
że trzyma rękę na pulsie, serwując
fanom nowoczesną odmianę motorycznego
thrash-metalu. Niestety w przypadku
"Dead End", właśnie z uwagi na
wokal (niemal growl) uważam, że lepszym
pomysłem byłoby nagranie tego
albumu pod innym szyldem. Z dzisiejszej
perspektywy, mimo niezaprzeczalnych
atutów artystycznych, nie potrafię tej
płyty ocenić inaczej, niż jako średnio
udany eksperyment zespołu. (3.5)
Turbo - One Way
1992 Carnage
Ostatnia próba ratowania i utrzymania
zespołu Turbo przy życiu poczyniona na
płycie "One Way" przez Wojciecha
Hoffmanna nie udała się. Płyta nagrana
z młodymi muzykami, oryginalnie wydana
jedynie na kasecie, zasadniczo nie różni
się od poprzedniczki. To nadal muzyczny
miks thrash metalu z death metalowym
wokalem i speed metalową energią.
Niestety nawet w porównaniu do poprzedniej
płyty, "One Way" jest zdecydowanie
słabszy kompozycyjnie i równie
daleki stylistycznie od najbardziej udanych
płyt zespołu. Turbo w swoich eksperymentach
zaszło tak daleko, jak tylko
było to możliwe. Pozostało wrócić do korzeni,
ale na to fani zespołu musieli poczekać
ładnych kilka lat. (3)
Turbo - Awatar
2001 Metal Mind
Nie pierwszy to przypadek, gdy zespół
po latach niebytu powraca z płytą brzmiącą
potężnie, współcześnie, jakby muzycy
chcieli potwierdzić, że cały czas
trzymają rękę na pulsie. Podobnie z płytą
"Awatar", która w momencie wydania
mogła rzeczywiście wzbudzić nieco kontrowersji,
mocnym, niskim soundem, ale
także samą strukturą niektórych kompozycji,
mocno nawiązującą do popularnego
wówczas new-metalu. Do takich
kompozycji należą zdecydowanie "Sen" z
agresywnym wokalem, "Granica" ze skandowanym
chórem refrenem, czy pokombinowana
"Katatonia". Jednak fani Turbo
pod przykrywką mocnego brzmienia
znajdą na płycie także sporo jakże klasycznych
dla zespołu dźwięków. W refrenach
takich utworów jak "Armia", "Upiór
w operze", "Awatar" pobrzmiewa klasyczny
heavy-metal, a w kawałkach, jak
choćby "LSD", czy "Fałsz" muzycy udanie
powracają do stylistyki thrash-metalowej.
No i świetna ballada "Lęk". Tak więc,
trochę muzycznego misz - maszu, ale jak
najbardziej udanego. (4,6)
Turbo - Tożsamość
2004 Metal Mind
Ciągnie wilka do lasu, można by rzec. Po
wielu eksperymentach stylistycznych,
brzmieniowych, Turbo powraca do sprawdzonej
stylistyki heavy-metalowej.
Mniejsza o powody i intencje. Trzeba
przyznać, że w tej stylistyce zespół wypada
chyba najbardziej naturalnie, autentycznie.
Płyta utrzymuje wyrównany, dobry
poziom, jest też kilka momentów wyróżniających
się na plus. "Samotnia" z
klasycznym riffem i cudownym hipnotycznym
refrenem. Świetny "Człowiek i
Bóg", gdzie fragmenty balladowe przeplatają
się z totalnie szaloną, metalową jazdą.
Motoryczna "Legenda Thora", która
mimo tekstu skrytykowanego wszędzie i
przez wszystkich, broni się jednak muzycznie.
Ciekawie wypada także żonglowanie
klimatami w długim, rozbudowanym
utworze "Pismo". Do tego fantastyczne
zakończenie w postaci numeru "Otwarte
drzwi do miasta". To już klasa sama w
sobie! W stosunku do poprzedniej płyty,
muzyczny krok do tyłu. Mimo to, całkiem
udany! (4,6)
Turbo - Strażnik światła
2009 Metal Mind
Po definitywnym rozstaniu z Grzegorzem
Kupczykiem, zespół Turbo po raz
kolejny w swej karierze stanął na krawędzi.
To, co nie udało się Iron Maiden,
czy Judas Priest, znakomicie powiodło
się poznańskiej kapeli, za sprawą Tomasza
Struszczyka, udzielającego się wcześniej
w kapeli Pathology. Idealnie wpasował
się on w starszy repertuar grupy a
na nowej, pierwszej w barwach Turbo,
zachwyca nie tylko możliwościami wokalnymi,
ale także świetnymi tekstami.
12
TURBO
"Strażnik Światła", to concept album
tyczący losów człowieka od urodzenia aż
po kres. Wypadło to ciekawie, także muzycznie.
Największe wrażenie na płycie
robią kompozycje rozbudowane, o progresywnym
zacięciu. "Szept sumienia", ze
świetnym basem, "Strażnik Światła", z
mocnym riffem i pięknym lirycznym fragmentem,
czy kolejna basowa petarda
"Noc już woła". Nad płytą mocno unosi
się duch Iron Maiden, jak choćby w
kompozycji "Na progu życia", gdzie riff
mocno nawiązuje do "The Wicker Man"
Anglików. Do tego kapitalna, sentymentalna
ballada "Na skrzydłach nut". Bardzo
dobry album! (4.9)
Turbo - Piąty żywioł
2013 Metal Mind
Historia Turbo zatoczyła koło. Zespół
po wielu trudnych latach, eksperymentach
stylistycznych, powrócił do grania
klasycznego heavy-metalu, zbliżonego do
grania z początkowych lat kariery. Co
ważne, płyty nagrane z Tomkiem Struszczykiem
na wokalu, w niczym nie
ustępują tym najlepszym z lat 80-tych.
"Piąty żywioł", to album niezwykle przebojowy,
pełen świetnych melodii, chwytliwych
refrenów, pięknych subtelnych
momentów, ale także i prawdziwego metalowego
czadu. Do tego teksty, które w
kilku przypadkach naprawdę poruszają.
Było o metalowym czadzie? Proszę bardzo
- "Myśl i walcz", "This War Machine",
jako przykłady. Świetne melodie? "Piąty
żywioł", ma ich więcej, niż niejeden cały
album metalowy. Zabójczo chwytliwe refreny?
Wystarczy wspomnieć "Serce na
stos" oraz "Garść piasku". Co do pięknych
subtelnych momentów znajdziemy je w
takich numerach jak "Niezłomny", "Piąty
żywioł", czy utworze, który zostawiłem
na deser. "Może tylko płynie czas", to istny
majstersztyk. Utwór, który z pewnością
przejdzie do kanonu. Jeden z najlepszych,
najbardziej poruszających utworów
zespołu. I ten cudowny tekst… (5.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
HMP: Są jakiekolwiek wywiady z Anvil po 2009 roku,
w którym nie ma choć jednego pytania o film? (śmiech)
Steve "Lips" Kudlow: Nigdy! Jest jak jest i zapewne nigdy się
to już nie zmieni!
Powiedzieliście kiedyś, że po premierze filmu nie macie ani
chwili wytchnienia. Jak wygląda przeciętny dzień muzyka
Anvil?
Wstajesz, idziesz do vana którymi jeździsz na gig, pomagasz
go zapakować, jesz, siedzisz z kumplami, a potem grasz,
idziesz pod prysznic i idziesz spać…
Płyty wydajecie regularnie, w zasadzie wciąż jesteście w
trasie, macie czas na pozamuzyczne życie?
Nie, kiedy nie jesteśmy w trasie, robimy próby i każdego dnia
piszemy nowe utwory. Anvil jest tym, co robimy i czego się
trzymamy z całych sił.
Wiem, że pojawiliście się w jednym z odcinków "Sons of
Anarchy". Nie oglądam tego serialu, więc niestety nie widziałam
tej sceny. Domyślam się, że tę malutką rolę dostaliście
po sukcesie filmu?
Podczas realizacji naszego filmu spotkaliśmy w Los Angeles
Kurta i Katey z tego serialu. Mieszkali naprzeciwko Saschy
Gervasi, reżysera filmu Anvil. Byli pośród nielicznych osób,
które wiedziały o tym filmie, uczestniczyły w zdjęciach próbnych
do wielu jego fragmentów, jak również w procesach jego
produkcji i filmowania. Kurt również poprosił nas do nagrania
"Slip Kid" The Who z wokalem Franky'ego Pereza (do
posłuchania ma YouTube)
Wiele osób uważa, że Anvil tworzy bardzo podobne do siebie
płyty. Ciekawe mnie, czy słysząc takie opinie, uważacie
je za komplement (wierni swojemu wypracowanemu stylowi)
czy afront (zjadacie swój ogon)?
Myślę, że na naszych nagraniach jest stylistyczne zróżnicowanie.
Na takim "Metal on Metal" słychać wiele odniesień do
tego, czym ten gatunek był i czym w rezultacie stał. Płyta zawiera
sporo speed metalu, w takich kawałkach jak "Jackhammer"
i "666" czy "Scenery" i "Stop Me", które leciało w kanadyjskim
radio. Kawałek "Metal on Metal" był otwieraczem tego
albumu. Jest historią. Jest tam na zawsze… i oto chodzi w tej
muzyce. Zdecydowanie mamy własną tożsamość.
Dokładnie, myślę, że nie do końca można się zgodzić z tym
"zjadaniem ogona". Szczególnie na początku Waszej kariery,
chętnie sięgaliście po "nowinki" i przecieraliście szlaki dopiero
rozwijającemu się heavy metalowi. Na przykład brzmienie
perkusji, jakie mieliście na "Forged in Fire" w świecie
metalu stało się popularne dopiero w połowie lat osiemdziesiątych.
To właśnie napędzało nas jako zespół. Chcieliśmy być unikalni,
tworzyć muzykę, której nikt inny nie potrafił i nie chciał
tworzyć.
To, że "przecieraliście ścieżki heavy metalu" potwierdzają
niektóre "gwiazdy metalu". Jak się czujecie słysząc o ważnej
roli Anvil w spojrzeniu na metal u wielu znanych dziś muzyków?
Muzyczny biznes olał Anvil i wielu innych muzyków, którzy
szybko zrozumieli, że ich talent ma małe szanse na jakikolwiek
sukces. Wszystko było jedynie kwestią szczęścia… byciem
we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Byliśmy
doceniani jako muzycy na wielu płaszczyznach… byliśmy wytrwali
i zdolni do adaptowania się bez względu na okoliczności.
Niewątpliwie tworzycie klasyczny heavy metal, niewymagający
ubarwień, jednak da się zauważyć, że zdarzały Wam
się drobne eksperymenty. Cięższe utwory na "Pound for Pound"
toynik fascynacji świecącym ówcześnie tryumfy thrashem?
"Pound for Pound" dla mnie był bardziej agresywny, bo
"Strength of Steel" był za lekki…
Wydaje się, że wielką zmianą było odrzucenie jednej gitary
ze składu Anvil. Jak długo musiałeś się przyzwyczajać do
pisania pojedynczych partii gitarowych? (śmiech)
(Śmiech) Napisałem wszystko, oprócz jednego numeru na
"Hard and Heavy" napisanego przez Dave'a Allisona. Innymi
słowy, pisanie i dodawanie gitar zawsze było moim dziełem
i tak zostanie.
Spokojnie moglibyście grać nadal podwójne partie gitar w
studiu, jednak gracie je tak, żeby bez kłopotu odegrać je na
koncercie.
Anvil sprawia wrażenie zespołu, którego losy toczą się
w równoległym wszechświecie, w którym czas zatrzymał
się w 1983 roku. Steve Kudlow sam przyznaje, że
heavy metal wciąż jest oczkiem w jego głowie i wypełnia
całe jego życie. Poniższy wywiad przeprowadziliśmy
jeszcze przed koncertami w naszym kraju.
Nie ma pytania, czego Steve oczekuje po koncertach w Polsce. Już teraz jednak
wiemy, że nasza publika przerosła jego oczekiwania - sam ze sceny
przyznał, że na całej trasie AD 2014 nie mieli tak gorącego przyjęcia.
Anvil to moja jedyna nadzieja w piekle
Kiedy piszesz i nagrywasz we właściwy sposób, odtwarzanie
tego na żywo nie stanowi żadnego problemu.
Na okładce ostatniej płyty widnieje kowadło-arka Noego, a
zamiast wody jest morze ognia. Jak to rozumieć?
Sądzę, że już to zrozumiałaś! Dla mnie Anvil jest moją jedyną
nadzieją w piekle ("Hope in Hell", tytuł ostatniej płyty -
przyp. red.)… znajduje się ponad tą planetą pełną negatywnej
energii. Równie dobrze może unosić się na morzu lawy…
Chętnie poruszacie temat świata zdominowanego przez
komputery, jak na ostatniej płycie "Mankind Machine". Teksty
odzwierciedlają wasz lęk o przyszłość świata?
Tracimy tyle ile zyskujemy... za obopólną zgodą. Wszystko
staje się elektroniczne, tracimy fizyczny kontakt...
Skąd pomysł na napisanie numeru o Call of Duty?
Spotkaliśmy właściciela Activision (wydawcę gry Call of
Duty - przyp. red.) i to zainspirowało mnie do napisania kawałka.
Obserwowałem mojego syna jak w nią gra, żeby wiedzieć
o czym jest.
Ostatnio znów zmienił się muzyk na stanowisku basisty.
Osoby, które do was dołączają to z reguły nieznani muzycy.
Mam rozumieć, że to ludzie z Waszego środowiska, przyjaciele,
a nie efekty zimno kalkulowanego castingu?
Z mojego punktu widzenia tak do tego doszło: nasz basista po
piętnastu latach postanowił odejść i potrzebowaliśmy kogoś
na jego miejsce. Na szczęście znaliśmy gościa z Nowego Jorku,
który mógł go zastąpić i być może zostać na dłużej. Pod koniec
dnia pracowaliśmy w salce prób z Chrisem (Robertsonem,
obecnym już basistą - przyp. red.), jak również z innym
gościem mieszkającym 500 mil od nas. Niemożliwe było pracować
w ten sposób, więc zrezygnowaliśmy. Chcieliśmy basisty,
który będzie mieszkał w tym samym mieście i który będzie
naprawdę dobry… znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, a
nawet coś więcej!
Często jest tak, że zespoły związane latami z wytwórniami,
jak wy ze SteamHammer czują, że kontrakt zabija im wenę
twórczą, a płyty brzmią jak nagrane pod presją czasu. Od
was wciąż bije radość grania.
Wytwórnie są po to by wydawać twój materiał. Nie powinno
ich obchodzić jak i kiedy nagrywasz.
Jak to się stało, że "This is Thirteen" wydaliście własnym
sumptem?
Podjęliśmy tę decyzję samodzielnie. To był mądry wybór.
Katarzyna "Strati" Mikosz & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Foto: Anvil
ANVIL
13
HMP: Po ponad trzydziestu latach od wydania debiutu
zdecydowaliście się wydać album koncertowy.
Skąd taki pomysł?
Steve Ramsey: Nie zamierzaliśmy wydawać albumu
koncertowego. Nagraliśmy kilka gigów ponieważ był to
nasz pierwszy raz w Ameryce Północnej i chcieliśmy go
udokumentować. Pomyśleliśmy, że jeśli nagrania wyjdą
dobrze, będziemy mogli użyć ich jako bonusów, czy
czegos w tym rodzaju. Kiedy ich słuchaliśmy, stwierdziliśmy,
że jest w nich coś specjalnego, coś co będzie
interesujące też dla innych i dlatego wydaliśmy je.
Czyli po raz pierwszy jako Satan koncertowaliście w
Ameryce Północnej?
Tak, nigdy nie dostaliśmy takiej szansy w latach osiemdziesiatych
Jako Satan w zasadzie istnieliście dość krótko, chyba
Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy
zmarnowali sukces płyty"Life Sentence"
Jeden z klasycznych kawałków Satan - "Heads Will
Roll" Steve Ramsey napisał mając zaledwie 15 lat.
Wydaje się, że dziś to prawie nie do pomyślenia, a
przecież trzy dekady temu, kiedy heavy metal był świeżym, dopiero rodzącym
się gatunkiem, takie sytuacje były na porządku dziennym. Pod nazwą
Satan brytyjska ekipa nagrała dwa albumy w latach osiemdziesiątych i dopiero dziś
nadrabia koncertowe zaleglosci czego owocem jest wydana w 2014 roku koncertowka "Trail
of Fire: Live in North America". Grupa rok wcześniej wydała także trzeci longplay i jak zapewnia
Ramsey - nie zamierza zmarnować wiatru, jakiego dostała teraz w żagle.
pierwszym numerem, który napisałem kiedy miałem
zaledwie 15 lat, wciąż je gramy a fani je lubią!
Słyszałam od kilku metalowych muzyków opinię, że
współcześnie, w dobie youtube albumy koncertowe
nie mają takiej wartości jak dawniej.
Każdy mówi za siebie. Jest wiele filmów z koncertami
ze Stanów na youtubie i żaden z nich nie jest dobry.
"Trail of Fire" brzmi bardzo surowo. Mam wrażenie,
że zapis został jedynie odrobinę wyczyszczony i poza
tym, nie poprawialiście nagrania. Słuchając płyty,
ma się wrażenie uczestniczenia w koncercie. Rzeczywiście
nagranie jest niemal w 100% niepoprawione?
Jest dokładnie takie jaki jest - surowe, mocne, bez
poprawek. Naprawdę jesteśmy zadowoleni z tego doświadczenia
i chcieliśmy się nim podzielić z fanami, nie
tylko z tymi, którzy przychodzili na koncerty. Jeśli
Kto projektuje wasze ostanie okładki? Okładka do
"Trail of Fire" jest naprawdę bardzo dobra - jednocześnie
klimatyczna-metalowa i jednocześnie artystyczna.
Eliran Kantor. Jest fantastycznym artystą i wykonał
okładki dla wielu metalowych zespołów. Rozumiał to,
o co nam chodziło. Daliśmy mu tytuł, a on wyszedł z
całym pomysłem tego, co się na niej znalazło.
Zgodnie z tradycją planujecie wydać tę płytę także w
wersji winylowej?
Tak, będzie dostępna na winylu. Wtedy będzie też prawdziwa
okładka, zamiast tej miniaturki.
Graliście 6 koncertów w 6 stanach w ciągu 6 dni. To
celowy efekt czy zorientowaliście się po fakcie, że wyszła
wam taka liczba? (śmiech)
Dziwnie wyszło już po fakcie. Któż mógłby pomyśleć,
że tak to wyjdzie, skoro nie było to planowane!
W przeciągu ostatnich lat zaliczyliście kilka najważniejszych
metalowych festiwali w Europie. Wyobrażaliście
sobie to w 1983 roku? Wydaje się, że od kiedy
powróciliście dzieje się wokół Was więcej niż przy
wydaniu debiutu.
O tak, reakcja na "Life Sentence" ze strony prasy i fanów
była niesamowita. Powodem dla którego się rozpadliśmy,
było to, że nikt nas nie zauważył, kiedy wydawaliśmy
"Court in the Act". Teraz staliśmy się światowi!
Macie jakies festiwalowe marzenia?
Mamy kilka festiwali na których byśmy chcieli zagrać:
Wacken był jednym z nich i udało się to zrealizowac w
2005 roku w ramach pierwszego koncertu po reaktywacji,
ale bez Sedana naszego perkusisty.
nie mieliście okazji sporo koncertować?
Zawsze czerpaliśmy radość z grania naszych kawałków,
ale nigdy nie było szansy zeby zagrać je na żywo,
aż do teraz.
Musieliście się specjalnie przygotowywać do koncertów
na przyklad intensywnie słuchając "Court in the
Act"?
Troszkę ćwiczyliśmy, ale wiedzieliśmy od początku, że
wciąż między nami iskrzy. (śmiech)
Płyta uchodzi dziś za klasyczną... jakie macie wrażenia
słuchając jej po latach, przygotowując się do koncertowania?
Już wtedy wiedzieliśmy, że zrobiliśmy coś specjalnego
i nigdy nie pojęliśmy dlaczego była tak niedoceniona,
aż do teraz.
Część utworów, które gracie na "Trail of Fire", takie
jak "Heads Will Roll" czy "Kiss of Death" napisaliście
jako bardzo młodzi ludzie. Jak czujecie się dziś
grając swoje "szczeniackie" kawałki? (śmiech)
Wciąż je kochamy. Naturalnie, nie dorównują standardem
do płyty "Court in the Act", ale to były pierwsze
rzeczy, które nagraliśmy razem. "Heads Will Roll" był
Foto: Listenable
masz takie wrażenia jak powiedziałaś, to znaczy, że
robota jest zrobiona perfekcyjnie!
Koncert brzmi jak zapis jednego występu. Podejrzewam
jednak, że może być to kilka koncertów zmontowanych
razem.
Są to utwory z sześciu różnych koncertów. Niektóre
brzmią odrobinę lepiej od innych, ale to bylo spontaniczne.
Na jednym koncercie, skończyła nam się karta
pamięci i straciliśmy połowę materiału!
Wasza ostatnia płyta, "Life Sentence" brzmi jakbyście
siedli na przyklad w 1985 roku i jak gdyby nigdy
nic nagrali kolejny album po "Court in the Act". Podobnie
wrażenie mam słuchając "Trail of Fire" - ot,
koncert z lat osiemdziesiątych promujący obie płyty.
Skąd u was takie radykalne odrzucenie bagażu wpływów
z całych lat dziewięćdziesiątych i XXI wieku?
Istny wehikuł czasu! (śmiech)
Taka była idea od początku naszego powrotu. Mieliśmy
niedokończone biznesy z tym składem i chceliśmy
je dokończyć. Wygląda na to, że odnieśliśmy sukces.
Mówi się o wielkim powrocie Satan, a przecież przez
niemal cały czas byliście aktywni pod innymi nazwami.
Zmiany nazwy wynikały ze zmiany dróg i stylów
muzycznych?
Z początku myśleliśmy, że to właśnie nazwa trzyma
nas razem, ale kiedy okazało sie, że nikt nie lubił naszego
stylu, całkiem go zmieniliśmy. Wygląda na to, że
Satan nie jest już tak kontrowersyjną nazwą jak kiedyś,
zwłaszcza gdy istnieje wiecej ekstremalnych stylów
i zespołów niż w latach osiemdziesiatych.
Czytałam, że macie już gotowy kolejny album. Mam
rozumieć, że teraz Satan będzie już regularnym zespołem
wydającym regularnie płyty i grającym regularne
trasy?
Zachłysnęliśmy się nowym światłem reflektorow na
tyle, że napisaliśmy nowy album. Zaczynamy go nagrywać
w grudniu 2014 i wydamy go latem przyszłego
roku, lub wcześniej. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy
tego nie zrobili po sukcesie "Life Sentence".
Jeśli chodzi o NWoBHM, ostatnio powróciło kilka
ciekawych zespołów, wy, chwilę wcześniej Hell.
Skąd twoim zdaniem bierze się ta tęsknota za powrotem
do początków gatunku?
Sądzimy, że wiele gatunków i stylów metalu stało się
zbyt ekstremalnych, stroją się za nisko i są zbyt agresywne,
nie tworza prawdziwej melodii. Wielu fanów na
pewno wolałoby czerpać przyjemność ze słuchania i
rozumienia śpiewanych przez wokalistę słów, ze śpiewania
razem z nim (śmiech). Wiele dziewczyn przychodzi
na nasze koncerty już od lat osiemdziesiatych,
i nie dlatego, że są boginiami seksu!
Tak się składa, że i wy i Hell macie bardzo proste i
dobitne nazwy (śmiech). Mieliście to szczęście, że w
czasach, kiedy powstawały wasze zespoły jeszcze
było dużo nazw do wyboru i złapaliście te najprostsze
i pasujące do konwencji gatunku. Myśleliście
kiedykolwiek o tym? (śmiech)
Tak, to było rodzaj błogosławieństwa i klątwy zarazem.
Nazwa wiązała nas bardziej z black i death metalem,
z którymi nie mieliśmy nic wspólnego.
Mieliście kiedykolwiek przez nią kłopoty?
Tak, jednym z powodów, dla których ją zmieniliśmy
był koncert w Niemczech w 86 roku, kiedy grupa protestujących
chrzescijan próbowała powstrzymać fanów
przed zobaczeniem nas, blokując drzwi i wmawiając
im, że jesteśmy złem.
Dziękujemy za poświęcony nam czas!
Żaden problem, cała przyjemność po mojej stronie.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
14
SATAN
Piwo od Dio
"Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym",
śpiewał onegdaj znany polski artysta. No i co?
Ano nic. Pomimo, że już chyba pokonany, tkwi na niej
nadal. Zupełnie inaczej ma się sytuacja z amerykańskim,
legendarnym zespołem Riot, przemianowanym obecnie
na Riot V. Muzycy, mimo trudnych przejść, nigdy o zejściu ze sceny nie śpiewali, powiem
więcej, biorąc pod uwagę ich najnowszy, fantastyczny album "Unleash The Fire", byłaby to niepowetowana
strata dla muzyki metalowej. Zatem świetnie się składa, że właśnie rozpoczynają kolejny, nowy
rozdział w historii grupy, o czym opowie Wam długoletni gitarzysta zespołu Mike Flyntz.
HMP: Witaj Mike, na początku chciałbym pogratulować
znakomitego albumu, lecz zanim przejdziemy
do niego, chciałbym, jeśli pozwolisz powrócić do roku
2012. W styczniu przegrał walkę z chorobą, założyciel
zespołu, gitarzysta Mark Reale. Czy mógłbyś opisać
atmosferę w kapeli i powiedzieć, co spowodowało, że
postanowiliście kontynuować karierę, jako Riot V?
Mike Flyntz: Dziękuję. Kontynuujemy działalność zespołu
na prośbę ojca Marka, Anthony'ego Reale. Poprosił
mnie, by uszanować dziedzictwo jego syna przez
dalsze granie i nagrywanie płyt. Powiedział, że nie
chce, by muzyka Mike'a została zapomniana. Nie potrafiłem
odmówić tej prośbie, więc jesteśmy. Zmiana
nazwy to też wynik prośby Mr.Reale'a. Jest to rodzaj
potwierdzenia, że Marka już z nami nie ma. Na początku
chcieliśmy użyć nazwy Riot Chapter V, ale
zdecydowaliśmy, że byłoby to trochę niezgrabne. Skróciliśmy
nazwę do Riot V.
Chciałbym cię prosić o kilka słów dotyczących Marka
Reale. Jak dziś go wspominasz?
Mark i ja byliśmy przyjaciółmi. Nie tylko kumplami z
zespołu. Spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Zawsze
słuchaliśmy tego samego Ipoda, z podwójnych słuchawek.
Mówię każdemu o jego śmiechu. Miał swoje napady
i uwielbiał naciskać mnie, by doprowadzać go do
sytuacji, gdy będzie leżał na podłodze i zwijał się ze
śmiechu. Doprowadzaliśmy go z kumplami z zespołu
do takich sytuacji często. Kochał nakręcać filmy i robić
zdjęcia. Zrobił zdjęcia na album "Inishmore".
Na waszej najnowszej płycie zatytułowanej "Unleash
The Fire", w roli wokalisty występuje Todd
Michael Hall, znany z power metalowej grupy
Reverence. Jak doszło do współpracy?
Don (Don Van Stavern, basista zespołu - przyp. red.),
znalazł go przez producenta Barta Gabriela. Todd
wysłał do nas taśmę demo, na której wykonywał "Still
Your Man" i "Riot". Brzmiał świetnie, więc postanowiliśmy
zrobić krok do przodu. Todd rozłożył nas na łopatki.
Mieliśmy szczęście. Todd był fanem Riot. Ma
niesamowitą skalę. Jest wybrykiem natury, ale także
fantastycznym gościem.
Album nagrywaliście w dość specyficznych okolicznościach.
Jak przebiegały prace nad nim?
Don napisał osiem utworów, ja napisałem cztery. Nagraliśmy
je w formie demo w naszych domowych studiach
i rozesłaliśmy do pozostałych muzyków. Sporo
zmian dokonaliśmy uzgadniając sprawy telefonicznie
bądź mailowo. Potem sprawy ruszyły naprzód i nagraliśmy
płytę, może nie z wielkim rozmachem, ale tak jak
mogliśmy sobie pozwolić z naszym budżetem.
"Unleash The Fire", brzmi bardzo świeżo, wyraźnie
wyczuwa się energię i pasję w muzyce. Czy łatwo to
osiągnąć w zespole, z takim stażem? Czy oczekiwania
fanów i wytwórni, nie przeszkadzały Wam w
pracy?
Oczywiście było mnóstwo emocji dotyczących tego albumu.
Nie tylko wtedy, gdy pisaliśmy utwory dedykowane
Markowi. Chcieliśmy także udowodnić i pokazać
fanom, ale także samym sobie, że potrafimy nagrać
płytę, która będzie w stanie stanąć na półce, obok innych
w katalogu Riot. Fani zapewnili nam energię i inspirację,
by to zrobić.
Album jest bardzo zróżnicowany, co jest jego wielką
zaletą. Obok szybkich melodyjnych kawałków w rodzaju
otwierającego album "Ride Hard Live Free",
mamy także numery w klasycznym hard-rockowym
stylu, jak "Return To The Outlaw", czy "Take Me
Back". Kto jest za nie odpowiedzialny?
Tak jak powiedziałem wcześniej, Don i ja napisaliśmy
poszczególne utwory indywidualnie. Zależało nam bardzo,
by uhonorować osobę Marka, ale także i cały
dorobek zespołu Riot, umieszczając na płycie utwory
obejmujące wszystkie brzmienia, style, w jakich zespół
się poruszał przez lata kariery.
W utworze "Fight Fight Fight" agresywny riff gitarowy
i skandowany refren, odwołują się do stylistyki
thrash-metalowej. Mam rację?
To następny świetny utwór, napisany przez Dona.
Dużo wcześniejszych utworów w tym klimacie, to jego
sprawka.
Mike, napisałeś piękny utwór dedykowany pamięci
Marka Reale, zatytułowany "Until Me Meet
Again". Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem
tak emocjonalnego, przejmującego utworu…
Dziękuję bardzo. Utwór jest oczywiście napisany dla
Marka i nagranie go było bardzo trudnym emocjonalnie
doświadczeniem. Wszyscy, łącznie z producentami
płakaliśmy podczas nagrywania go w studiu. Nadal jest
mi bardzo ciężko słuchać tego utworu. Myślę, że granie
go na żywo, też nie będzie łatwym doświadczeniem.
Czy to prawda, że polski artysta był zaangażowany
w stworzenie nowego logo zespołu?
Przepraszam, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na
to pytanie w tej chwili. Sprawdzę to…
Mike, chciałbym powrócić do przeszłości zespołu.
Czy mógłbyś opowiedzieć nam, jak dołączyłeś do zespołu
w 1989 roku?
Foto: SPV
John Dunne, kuzyn Marka i ja, chodziliśmy razem do
college'u. Poszliśmy razem na koncert Riot w 1984 roku
i wtedy zostałem ich fanem. Spotkałem ich wtedy i
dostałem nawet autografy. W 1989 roku, John zadzwonił
do mnie i powiedział, że Riot jadą na koncerty
do Japonii i potrzebują gitarzysty na trasę. Spotkałem
się z Markiem u mnie w domu i przeszedłem pomyślnie
przesłuchanie. Po kilku tygodniach graliśmy w Japonii.
W 1990 roku zagrałem z Riot trasę w Stanach i
ponownie w Japonii. Tony Moore (kilkukrotny wokalista
zespołu w przeszłości - przyp. red.) i Don, wkrótce
opuścili zespół z powodu problemów z managementem.
Potem nagraliśmy "Nightbreaker". Mark był
na tyle świetnym gościem, że włączył mnie także do pisania
materiału na płytę. Pozwalał każdemu dookoła
niego, być aktywnym, błyszczeć.
Graliście koncerty z wieloma sławnymi kapelami.
Którą trasę pamiętasz najlepiej? Mógłbyś podzielić
się z naszymi czytelnikami, jakąś zabawną historią
związaną z koncertami Riot?
Z Anvil było mnóstwo zabawy. Świetni kolesie. Z Virgin
Steele, było także wspaniale. Spotkałem Franka
Gilchriest'a (obecny perkusista Riot - przyp.red.) na
tej trasie. Byliśmy w Europie, gadaliśmy na dzień przed
koncertem - okazało się, że mieszkaliśmy obok siebie,
co wyszło w czasie rozmowy (śmiech). Koncerty z
Whiplash i Agent Steel były także świetne. Na jednym
z festiwali, spotkałem Ronniego Jamesa Dio,
kupił mi piwo. Byłem zdmuchnięty! Spotkanie Michaela
Schenkera czy Lemmy'ego, było także wspaniałe.
Przez Riot w ciągu całej kariery przewinęło się ponad
dwudziestu muzyków. Oczywiście nie z wszystkimi
miałeś możliwość grać, jednak chciałbym cię zapytać,
z którym z byłych członków Riot masz związane najlepsze
wspomnienia?
Byłem blisko związany z Petem Perezem (basista Riot
w latach1990-2007 - przyp. red.) To fantastyczny gość
i bardzo utalentowany muzyk. Mieszkaliśmy razem w
czasach wspólnego grania w Riot. Obok Marka to z
nim spędzałem najwięcej czasu. Jest wspaniałą osobą i
bardzo za nim tęsknie. Wszyscy, z którymi grałem w
Riot to moi bracia!
W różnych okresach Riot miał różnych wokalistów.
Który z nich, twoim zdaniem, pasował do stylu grupy
najlepiej?
Todd Michael Hall jest najbardziej wszechstronny.
Każdy z wokalistów Riot miał bardzo unikalne brzmienie,
moim zdaniem. Lubię każdego z nich, właśnie
ze względu na tą różnicę.
A co sprawiło, że zostałeś muzykiem?
Mój ojciec zawsze grał w domu. Kochał amerykańskiego
rock'n'rolla z lat 50-tych. Rozwijałem swój słuch
przy tej muzyce, jako dzieciak. Kiedy usłyszałem The
Beatles i Beach Boys, byłem zszokowany. Potem zrobiłem
krok w stronę muzyki cięższej, także klasycznej.
A potem poszedłem na Uniwersytet, na kierunek gitary
klasycznej.
Chciałbym zapytać cię o twoich gitarowych idoli.
Wymień przynajmniej trzech…
Eddie Van Halen, Steve Morse i Al Di Meola mieli
największy wpływ na mnie, jako gitarzystę. Muszę
także wspomnieć takich gitarzystów jak Michael
Schenker, Brian May, Yngwie, Stevie Ray Vaughn,
Richie Blackmore i Gary Moore.
Zaczynacie nowy rozdział w karierze zespołu. Jakie
są wasze najbliższe cele, plany?
Kontunuowanie grania na żywo, nagrywania płyt, by
uhonorować Marka Reale i dorobek zespołu. Zarabianie
przy tym pieniędzy, też byłoby świetne, lecz w dzisiejszych
czasach jest to raczej niemożliwe w muzycznym
biznesie.
Będziecie promować koncertowo nowy album? Jest
szansa zobaczyć Riot V w Europie?
Tak, mam nadzieję, że bardzo niedługo.
Na koniec chciałbym jeszcze raz pogratulować świetnego
albumu i poprosić o kilka słów do polskich fanów
zespołu…
Wielkie dzięki dla wszystkich fanów Riot w Polsce.
Bez was i waszego wsparcia nie moglibyśmy kontynuować
dalszego grania. Mamy nadzieję spotkać się z
wami na koncertach wkrótce.
Mike, dziękuję serdecznie za rozmowę…
Dzięki..
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
RIOT V 15
HMP: Byłem niezmiernie podekscytowany, gdy dotarła
do mnie wieść o wydaniu nowego albumu studyjnego
przez Warrant. Jest to także wspaniała okazja,
by porozmawiać o historii i poprzednich dokonaniach
grupy, a także rzecz jasna - o najnowszym wydawnictwie.
Wspaniałą rzeczą jest fakt, że po prawie
trzydziestu latach Warrant dostarcza nam nową
płytę. Jak się czujesz już po premierze rzeczonego nagrania?
Joerg Juraschek: To cudowne uczucie, choć momentami
także trochę dziwne. Nigdy nie sądziłem, że nagram
kolejną płytę z Warrant. Wydaję mi się jednak,
że teraz nastała na to odpowiednia pora, po tych wszystkich
latach. Zagraliśmy kilka koncertów w zeszłym
roku (2013 - przyp. red.) i za każdym razem fani nas
pytali o to czy będziemy nagrywać nowe utwory. Czułem,
że powinno temu towarzyszyć jakieś specjalne
uczucie, przy zabieraniu się za takie przedsięwzięcie.
Walk The Metal Bridge
Z dziennikarskiego punktu widzenia, tacy ludzie jak Joerg Juraschek z Warrant, to
prawdziwy skarb. Niezmiernie chętni do udzielenia wyczerpujących i ciekawych odpowiedzi,
sypiący informacjami i faktami z życia i historii kapeli, a także gdy masz jakieś wąty do ich
najnowszej twórczości, to zamiast łapać ból dupy, wyjaśnią na luzie jaką mieli wizję i co
chcieli osiągnąć takimi właśnie metodami jakich użyli. To są prawdziwi artyści i muzycy, a
nie jakieś miękkie, odrealnione, płaczliwe memeje, które się na ciebie obrażą i sfochają jak
tylko dasz nieznacznie odczuć, że coś w ich twórczości ci nie leży. Tacy artyści wychodzą z
założenia, że jak jesteś fanem zespołu, to powinieneś bezkrytycznie przyjmować każdą papkę
jaką stworzą - bo przecież ciężko nad tym pracowali i w ogóle, i spóźnili się do studia raptem
dwa razy, bo kac po imprezie, a poza tym sam zrób lepiej. Joerg na szczęście taki nie jest, a
fakt faktem, o ile jestem niezmiernie zadowolony z faktu, że Warrant znowu funkcjonuje i
nagrywa, to jednak ich najnowsze dzieło, zatytułowane "Metal Bridge", zupełnie mi nie leży.
Z wielu powodów. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowiło to świetny pretekst do przeprowadzenia
wywiadu, w którym można też było poruszyć dawne dzieje zespołu, zwłaszcza, że
według Joerga nowy album bezpośrednio łączy się z klasycznym dorobkiem starego Warrant.
Ach, no i jeszcze warto zaznaczyć, że chodzi naturalnie o ten pierwszy Warrant z Niemiec, a
nie o wyfioczonych, amerykańskich, słodkopierdzących, wymalowanych pachołków od
"Cherry Pie". Prawdziwy metal dla prawdziwych fanów.
utworów zbyt rozbieżnych stylowo. Co my sobie myśleliśmy…
Karl Ulrich Walterbach powiedział wtedy
"To nie jest zespół do którego wstąpiłem dwa lata temu".
Podążaliśmy w złym kierunku. Nie zdawaliśmy
sobie wtedy sprawy, że jesteśmy częścią nowego ruchu
w metalowym świecie, na równi z Helloween czy Grave
Digger… głupio…
Czy czteroutworowe demo z 1999 roku zawiera nagrane
na nowo utwory, które docelowo były skomponowane
na właśnie ten album? Czy nagraliście na
nowo jakikolwiek materiał z tamtej nieukończonej
płyty.
Nie, niestety, przykro mi. Wydaję mi się, że te utwory
zostały ułożone gdzieś tak w 1988 czy coś koło tego.
Myślę, że może "Flame of the Show" i "When the Sirens
Call" obrazują nieco styl w jakim się obracał Warrant
w 1986 roku. W tamtym roku (1986) zaprezentowaliśmy
Noise Records sześć nowych kawałków. Nikt jednak
ich nigdy nie usłyszał. Sam nawet nie pamiętam
jak te potworki brzmią.
Co się działo z zespołem między 1986 a 1999 rokiem?
Kapela się wtedy rozpadła czy też graliście jakieś
koncerty?
Tak jak już wspomniałem, przestałem wtedy grać na
basie. Nie grałem już w klasycznym stylu Warrant.
Założyłem nowy zespół, który nazywał się Glance.
Razem ze mną grali tam pozostali członkowie Warrant.
Nie powiem, szkoda, szkoda. To jednak nie byłem
ja. Może chodziło o to, że nie miałem doświadczenia
z innymi stylami muzycznymi, by to zauważyć
i znaleźć odpowiednie miejsce dla siebie. Można rzec,
że Warrant się wtedy totalnie zatrzymał. Nie graliśmy
żadnych koncertów.
Czy tworzyłeś wtedy jakieś utwory?
Tak, jednak nie były to utwory Warrant.
To demo było waszym powrotem, jeżeli można je tak
nazwać. Jaki cel czy też plan towarzyszył temu wydawnictwu?
Co starałeś się przez nie osiągnąć?
Nie powiedziałbym, by można to było nazwać pełnoprawnym
powrotem. Lata między 1986 a 1999 rokiem
były zupełnie zmarnowane dla Warrant. Przepraszam
za te ostre słowa, jednak taki był skutek naszych decyzji
i naszego zachowania. Nie wiem co chcieliśmy
osiągnąć tym wydawnictwem. Nie mieliśmy także żadnego
planu, co było naszym kolejnym błędem.
Ciężko o to po tych wszystkich latach - można przecież
przez przypadek zniszczyć wszystko to czym Warrant
był dla naszych fanów. Jednak atmosfera, która była
obecna przy komponowaniu nowych utworów wyglądała
zupełnie jak we wczesnych latach osiemdziesiątych.
Podjąłem więc ryzyko. Tak jak już ci powiedziałem
- niesamowite jest to jak Warrant wypalił w 2014
roku. Po tych wszystkich latach i zdarzeniach losu.
Założyliście zespół w 1983 roku. Niektórym zespołom
z Niemiec, które także zaczynały w tym roku,
jak Rage czy Helloween, udało się osiągnąć i utrzymać
ciągłą żywotność. Co spowodowało, że Warrant
odszedł w niepamięć po wydaniu swego debiutanckiego
albumu długogrającego?
Mówiąc krótko - byliśmy za młodzi. Nie mieliśmy doświadczenia
w branży. Chcieliśmy się jedynie zabawić.
Nie byliśmy takimi profesjonalistami jak, dajmy na to,
ci goście z Helloween. Graliśmy razem z nimi koncert
w Hamburgu w 1985 roku. Zapadło mi w pamięć właśnie
to jak bardzo byli zorganizowani i nieziemsko profesjonalni.
My za to byliśmy jak małe dzieci. Mieliśmy
więc sporo zabawy z zespołem, jednak to nie wystarcza
na to, by kontynuować działalność kapeli. Nie mieliśmy
także doradcy czy przyjaciela, który wskazałby
nam odpowiednią ścieżkę. Ponadto, zdarzało się też
nam mieć niefart. Nasz perkusista Lothar nie był w
stanie zagrać partii z naszych obu nagrań. Zagrał je
muzyk sesyjny. Niezbyt udany start, no nie? Potem ja
- chciałem zostać wokalistą, bez jednoczesnego grania
na basie. Jednak brzmienie mojego basu było nieodzo-
Foto: Pure Steel
wną częścią brzmienia Warrant. Sam, więc przyczyniłem
się do negatywnych zmian w zespole. Ostatnią,
lecz nie mniej ważną rzeczą był fakt, że byliśmy przekonani
o tym, że musimy zmienić styl muzyczny. To
był już koniec. Nowi muzycy wnoszą do kapel nowe
wpływy, to jest normalna rzecz, lecz mym błędem była
utrata kontroli nad tym procesem.
Jeżeli się nie mylę, to zamierzaliście nagrać swój drugi
pełny album w 1986 roku. Co się stało, że nie został
ukończony.
Zgadza się, dobrze się przygotowałeś! Chcieliśmy nagrać
album w 1986, jednak preprodukcja składała się z
Dlaczego tak uważasz?
Jeżeli chcesz odnieść sukces, musisz robić to co robisz
z sercem. Musisz być autentyczny. Teraz już wiem jak
brzmi to autentyczne brzmienie Warrant. Zacząłem je
budować od nowa, ze mną na basie i za mikrofonem -
razem. Wtedy, w 1999 roku odrodził się Warrant. Zagraliśmy
nasz pierwszy reunionowy koncert w Prum w
Niemczech, razem z oryginalnym perkusistą Thomasem
Franke. To on grał na naszych dwóch poprzednich
nagraniach, więc brzmiało to wszystko jakby
znów był rok 1985. To było fantastyczne i była w tym
obecna magia. Czuliśmy, że podążamy właściwą ścieżką.
O to chodziło, by grać stare utwory bez kompromisu.
Singiel "Special Edition for W.O.A. 2011" zawierał
dwie nowe kompozycje - "All the Kings Horses" oraz
"Come and Get It". Czy wtedy dopiero zajęliście się
pisaniem nowego materiału? Co się wydarzyło, że
album został ukończony dopiero trzy lata później?
Tak, wtedy był odpowiedni czas by zacząć tworzenie
nowych utworów. Pierwszym utworem, który wtedy
ukończyłem było "You Keep Me in Hell", jednak chciałem
by te dwie, tak różne od siebie, kompozycje zaprezentowały
Warrant na Wacken. Wtedy też, niestety,
Oliver opuścił zespół, szukałem więc nowego gitarzysty.
Dirk, mój przyjaciel, z którym dzieliłem inne projekty,
wspomógł mnie wtedy z Warrant. Stał się trwałą
częścią zespołu. Zacząłem pisać utwory podczas przerwy
urlopowej w 2010 i 2011 roku. Siedziałem i grałem
na gitarze jednocześnie śpiewając. To było zupełnie
jak w 1984. Była magia i atmosfera jak wtedy, gdy
byłem młody (śmiech). No i, co najważniejsze, czułem,
że to jest prawdziwy i klasyczny materiał Warrant, z
mocą i szybkością zmieszanymi z melodyjnym stylem
i wpływami z ostatnich dwudziestu pięciu lat. Czas jest
jednak diabłem - ciągła praca, ciągłe szukanie ludzi do
zespołu. Nasz perkusista Arno musiał zrezygnować z
gry właśnie z powodu swojej pracy. Nietrudno się nam
ten czas z tworzeniem nowego albumu przeciągnął do
trzech lat. Bardzo ważną rzeczą było także znalezienie
odpowiedniego artysty do stworzenia okładki. Miałem
określony pomysł na nią, a żeby ją odpowiednio oddać
16
WARRANT
potrzebowałem do tego odpowiedniego człowieka, co
było dość ciężkie.
Wydaliście także kompilację "Ready To Command",
która zawierała "The Enforcer" oraz "First Strike"
plus dwa nagrania live. Została ona wydana przez
Pure Steel Records. Czy tak właśnie zaczęła się wasza
współpraca z tą firmą?
Tak, to był pierwszy raz, gdy z nimi współpracowaliśmy.
Są w porządku, uważam, że Pure Steel jest dobrą
wytwórnią, która wykonuje dobrą robotę. Są uczciwi i
walczą za swoje małe zespoły. Gdyby nie Volker Raabe
z Pure Steel, to nie miałbym możliwości, by uzyskać
sposobność na kontynuowanie działalności Warrant.
Dałem im szansę i pozwoliłem wypuścić nasz
klasyczny materiał.
Jesteś jedynym oryginalnym członkiem Warrant w
zespole. Co się stało z resztą twych towarzyszy
broni? Dlaczego nie stanowią już części kapeli?
Wiele rzeczy się wydarzyło. Może zbyt wiele, by o nich
wspominać. Lothar nie gra na bębnach. Odniósł bardzo
poważną kontuzję, która uniemożliwia mu granie
na instrumencie. Był jednak ważną częścią atmosfery
w zespole. Thomas Franke był de facto prawdziwym
perkusistą Warrant w latach osiemdziesiątych. To on
nagrał całe bębny na naszych poprzednich nagraniach,
jednak nie był w stanie dołączyć do zespołu w tamtym
czasie. Cóż za niefortunność! Oliver odszedł z zespołu
w 2011 roku. Był moim muzycznym partnerem przez
wiele lat. Dołączył do Warrant jednak dopiero w 1985
roku, gdy już wszystkie utwory były ukończone. Brał
tylko udział w ich nagraniu. Drugim oryginalny członkiem
zespołu i gościem, który doprowadził do powstania
naszej kapeli był Thomas Klein. Był moim przyjacielem
od samego początku, gdy stworzyliśmy nasze
"dziecko". Razem śniliśmy metalowy sen. Chcieliśmy
grać jak nasi idole na początku lat osiemdziesiątych -
AC/DC, Deep Purple, Judas Priest, Queen, The
Sweet - wszystko zmieszane ze sobą, ale o wiele szybciej.
Dużym błędem był fakt, że Oliver i Thomas
pokłócili się w 1985 roku. Warrant powinien był funkcjonować
dalej z nimi obydwoma.
Teraz w zespole grają Dirk Preylowski oraz Thomas
Rosemann. Czy mógłbyś nam powiedzieć co nieco na
ich temat? W jaki sposób znaleźli się w kapeli?
Dirka znam z sali prób w Dusseldorfie, w której od
wczesnych lat osiemdziesiątych grają wszystkie znane
(Warlock, Warrant, Assassin) i nieznane kapele z okolicy.
Pomógł mi, gdy Oliver opuścił nasze szeregi w
2011 roku. Stał się ważną częścią kapeli w ostatnich
latach. Jest prawdziwym mistrzem brzmienia i dodał
do naszej muzyki nieco thrashowych elementów.
Wspomaga to naszą twórczość - buduje kontrast i udynamicznia
kompozycje. Thomas jest młodym i dzikim
bębniarzem. Arno opuścił zespół z powodu swojej
pracy. Spytałem się więc Christiana Sommera, perkusistę
z mojej drugiej kapeli, czy nie zna jakiegoś dobrego
pałkera. Christian jest nauczycielem gry na perkusji
i dał mi numer do Thomasa. Thomas to świetny
gość i muzyk pełen pasji. Jest bardzo dobry technicznie,
no i, co najlepsze, gra niezwykle brutalnie.
Co zainspirowało cię do stworzenia nowego albumu
Warrant?
Przede wszystkim fani, którzy błagali mnie ciągle i
ciągle o nowy materiał (śmiech). Postanowiłem, że
dam sobie szansę. Musiałem jednak osiągnąć odpowiednią
atmosferę, taką jak wtedy, gdy zaczynaliśmy w
1983r. Pisaniu utworów musiała towarzyszyć odpowiednia
magia. Musiały pasować do starego materiału
Warrant, a jednocześnie pokazywać pełen rozwój.
Gdy zacząłem je pisać poczułem, że to działa. I wiedziałem,
że będzie działać także w przyszłości, bez
problemu.
Dlaczego wybrałeś tytuł "Metal Bridge" na nazwę
najnowszego krążka?
Ten album jest jak most, który łączy stary i nowy Warrant.
Most ciągnący się z przeszłości do teraźniejszości.
Most, który łączy stare brzmienie z nowym, bez
zatracania swych korzeni. Jest to idealny tytuł i perfekcyjna
okładka po tych dwudziestu dziewięciu latach.
Okładka wygląda znakomicie, bez dwóch zdań. Możemy
na niej zobaczyć zakapturzonego kata, obecnego
na poprzednich nagraniach Warrant. Dlaczego
jednak na okładce są dwa mosty, choć tytuł wspomina
tylko jeden?
To są dwa mosty, które się przecinają - łączą się i stają
się jednym. Myślę, że brzmi to spoko. Nie bierz jednak
tego zbyt serio.
Kto jest autorem okładki? Jak doszło do współpracy z
nim (bądź też z nią)?
Gość nazywa się Gyula Havanscak i jest Węgrem. Jest
świetnym artystą. Stworzył wiele fajnych prac dla takich
znanych nazw jak Destruction, Grave Digger i
Annihilator. Uwielbiam jego dzieła. Jestem też
niezmiernie dumny, że miał czas i chęci do pracy nad
płytą Warrant. Chciałem by wyglądała naprawdę niezwykle.
Pomysł o połączeniu się dwóch mostów nie
jest jednak łatwy do oddania. To była praca dla Gyuli,
którą wykonał znakomicie. To prześwietna okładka i z
niecierpliwością wyczekuję jak będzie się prezentowała
na nowych koszulkach.
Brzmienie na "Metal Bridge" jest niezwykle nowoczesne.
Kto był za nie odpowiedzialny? Gdzie nagraliście
nowy album i dlaczego akurat wybraliście to
konkretne miejsce?
Czy to komplement? Mam nadzieję! Gitary i bas nagraliśmy
w domowym studio Dirka. Wokale zarejestrowaliśmy
w Gernhart Studio Martina Buchwaltera
w Troisdorfie. Martin jest perkusistą Perzonal
War i naprawdę świetnym inżynierem dźwięku. On
także wykonał miks. Bębny zostały nagrane w studio w
Royal Recording Studios w Kolonii przez Martina
Krause, przyjaciela Thomasa. Jest on także naszym
dźwiękowcem na żywo. Album zmasterowaliśmy w
Monoposto w Dusseldorfie Jest to duże, znane studio,
w którym pracowali tacy artyści jak Toten Hosen czy
Paradise Lost. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że Michael
Schwabe podjął się masteringu "Metal Bridge".
Jest dobrym przyjacielem, który wspiera lokalną scenę.
Wasze nowe utwory różnią się wyraźnie od materiału
z "The Enforcer" i "First Strike". Są w większości
bardziej spokojne i ugłaskane. Cóż, mam nadzieję, że
wyjaśnisz nam dlaczego to tak brzmi i skąd taka
wizja na wygląd kompozycji. Przecież to chyba nie z
powodu, że jesteś stary i zmęczony? (śmiech)
Jak dla mnie jest to prawdziwy Warrant 2014 połączony
mostem z rokiem 1984. Myślę, że brzmienie jest
bardziej ekstremalne i gitary są bardziej ostre. Perkusja
jest brutalna. Owszem, brzmienie jest nowoczesne, jednak
"Metal Bridge" od "The Enforcer" oddziela trzydzieści
lat muzyki. Nikt nie jest w stanie uzyskać teraz
takiego brzmienia jak w połowie lat osiemdziesiątych.
Dlatego trzeba jakoś przenieść tamten klimat w
dzisiejsze warunki. Brzmienie jednak powinno być nowocześniejsze
i mocniejsze. Jako muzyk, uważam to za
konieczność. Podoba mi się stosowanie nowych technik
studyjnych zmieszanych ze starym klimatem.
Chciałem osiągnąć brutalny, nowoczesny dźwięk, który
będzie tkwił w harmonii z typowym stylem Warrant
z początku lat osiemdziesiątych. Nie jest to łatwe,
jednak myślę, że się nam to udało. Poza tym wtedy też
nagrywaliśmy spokojniejsze utwory jak "Ready to
Command" i "Send Ya' To Hell". Można więc przyjąć,
że w sumie nic nie zmieniłem (śmiech). Po prostu teraz
nasz produkt jest bardziej profesjonalny, także z powodu
nowych ludzi, którzy ze mną współpracują.
Wpływy, które wprowadzili do zespołu Dirk i Thomas
nie są żadną pomyłką. Nie myślę także o sobie, że
jestem stary i zmęczony. Wręcz przeciwnie. Jestem
bardziej ekstremalny niż kiedykolwiek! (śmiech)
Uwielbiam kontrasty. Może właśnie to sprawia, że
nowe utwory jawią ci się jako spokojne i ugłaskane.
Jest w nich wiele zmian tempa z bardzo szybkiego do
wolnego. Jest to jednak także znamienne dla Warrant
z 1984 i 1985 roku.
Teksty w utworach są bardzo dobrze napisane. Wygląda
też, że dotyczą zupełnie innych rzeczy niż te,
które napisaliście trzydzieści lat temu. Czy to doświadczenie
tych lat sprawia, że piszesz teraz inne
liryki do utworów?
Materiał sprzed trzydziestu lat jest twórczością szesnastoletniego
chłopca. Wiesz, no musiał się dokonać
jakiś rozwój stylu. To przecież normalne. Jednak jestem
na tyle szalony, że śpiewam stare utwory z taką
samą pasją jak wtedy. Nie mam problemu z wykonywaniem
takiego utworu jak "Nuns Have No Fun". Jest
to część mojego życia, którą uwielbiam. Patrząc dogłębnie
można jednak dostrzec, że Warrant zawsze
miał teksty z głębszym przesłaniem. Trzon naszych
liryk się nie zmienił: bądź sobą, nie wzniecaj wojen,
walcz o swą wolność, bądź szalony. Proste, jednak trzeba
znaleźć sposób by spakować to w bardziej płynne
słowa. Wielką pomocą dla mnie była Laura Vlaming.
Żyje w Kanadzie i dała mi wiele świetnych inspiracji do
moich tekstów.
Dlaczego zdecydowałeś się nagrać na nowo "Ordeal
of Death" i "The Enforcer" na nowy album? I dlaczego
akurat te dwa konkretne utwory?
"Ordeal of Death" było życzeniem Dirka. Uwielbia ten
utwór. Mi ten numer zbrzydł przez ostatnie lata. Aranżacje
w nim nie były dość dobre. Wpadłem więc na
pomysł by nieco skrócić kompozycję. Wywaliłem trzecią
zwrotkę. Dirk stworzył nowe przejście i teraz ten
utwór podoba mi się tak samo jak w 1984r. To dobra
łupanina w średnim tempie z chwytliwym tekstem.
"Enforcer" za każdym razem coraz bardziej awansował
w stronę naszej przewodniej kompozycji. Stanowi teraz
kluczowy moment każdego naszego koncertu.
Chciałem pokazać, że da się bez problemu starej kompozycji
stworzyć nową twarz i przyoblec ją w nowe
brzmienie. Jedynym wymaganiem jest fakt, że musi
być to naprawdę kompozycja ponadczasowa! Może,
gdy będziemy nagrywać kolejne albumy, to znowu nagramy
na nowo kolejne dwa nasze starsze klasyki.
Niedawno graliście na Wacken i na Keep It True.
Jakie są wasze aktualne plany na przyszłość? Czy
otrzymaliście jakieś konkretne oferty festiwalowe lub
koncertowe na nowy rok?
Na razie nasz perkusista nie może grać. Czekamy aż
się wykuruje i wróci na próby. Ma problemy z rękami.
Na razie więc ćwiczę sam z Dirkiem. Staramy się także
zorganizować parę koncertów na 2015 rok. Chcemy
promować nowy album tak często jak się tylko da.
Dostaliśmy propozycje zagrania we Włoszech i w
Hiszpanii. Niestety, z powodu urazu perkusisty musieliśmy
odwołać naszą trasę po Austrii, Włoszech i
Szwajcarii. Jest to dość dziwne. Jestem jednocześnie
szczęśliwy, bo udało mi się nagrać nowy album z
Warrant po tych wszystkich latach, jednak jestem jednocześnie
smutny z powodu sytuacji Thomasa. Pragniemy
również zagrać jeszcze raz na Wacken i Keep
It True. Mam nadzieję, że nasz menedżer podoła
(śmiech).
Był sobie także taki inny zespół, który śmiał także
nazwać się Warrant. Mówię o tych gogusiowatych
rockmanach z USA. Jak się czułeś, gdy dowiedziałeś
się o istnieniu tego zespołu? Czy powzięliście jakieś
prawne akcje w stosunku do możliwości wykorzystywania
nazwy kapeli?
To było w 1986 roku, gdy dowiedziałem się o tym zespole
po raz pierwszy. Odnieśli sukces z powodu takich
gówien jak "Cherry Pie". Czułem się trochę przybity, że
nie udało nam się kontynuować działalności naszego
Warrant. Wtedy zespół już zupełnie nie istniał, więc
nie miałem z nimi problemu. Teraz też nie widzę
przeszkód w istnieniu tamtego zespołu. Muzyka jaką
grają jest zupełnie inna, poza tym uważam, że świat
muzyki jest na tyle duży, że mogą w nim istnieć dwa
Warranty. A niech sobie grają. Ostatnio wpadł mi do
głowy taki pomysł by zrobić trasę na której zagrają
dwa Warranty. To by było naprawdę zabawne i kto
wie - może nawet by to wypaliło. Wiesz, taki "Metal
Bridge". (śmiech)
Amerykański Warrant nadal funkcjonuje. Czy nie
stanowi to komplikacji, na przykład prawnej, dla
niemieckiego Warranta?
Nie, nie wydaje mi się. Tak jak mówiłem, różnica
muzyczna jest zbyt wielka. Poza tym chcę wykorzystać
swój czas na coś bardziej kreatywnego jak na przykład
tworzenie nowych, fajnych utworów. Mam nadzieję, że
oni będą na tyle w porządku, że zaakceptują fakt, że to
my byliśmy pierwsi.
Swoją drogą, nie spotkały was jakieś ciekawe nieporozumienia
z powodu tego, że istnieje jakiś inny
Warrant? Czy ktoś was kiedyś z nimi pomylił?
Och, tak. Zostaliśmy potwierdzeni na Sweden Rock
Festival. Okazało się jednak, że organizatorzy chcieli
do siebie ściągnąć amerykańskiego Warranta.
(śmiech) Anulowali nasz występ po tym jak się zorientowali,
że zabookowali niemieckiego Warranta. Cóż…
tego akurat nie zrozumiałem. Ale w końcu to ich
pomyłka (śmiech). Teraz mam przed sobą wyzwanie,
by zapragnęli jednak prawdziwego Warrant na swoim
festiwalu! (śmiech)
Bardzo ci dziękuję za twój czas oraz za odpowiedzi
do naszych pytań.
Dziękuję za wasze zainteresowanie i wsparcie. Walk
the Metal Bridge!!!!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
WARRANT 17
Do dziś pamiętam minę mojej własnej matki, gdy kilka ładnych lat temu,
ubierając przed świętami choinkę, śpiewałem przy tym tekst utworu "Szydercze
Zwierciadło". Jak się okazuje z rozmowy z liderem, wokalistą i autorem
tekstów zespołu Kat & Roman Kostrzewski, jego liryki robiły piorunujące
wrażenie nawet na kolegach z zespołu. Przyznać bowiem trzeba, że
bez względu na to jak potoczyły się losy kapeli, nazwa Kat nadal nie
jest obojętna fanom muzyki metalowej w Polsce. Roman Kostrzewski,
przy okazji wydania płyty "Buk - Akustycznie", udzielił naszemu
pismu wywiadu, w którym bardzo chętnie powraca również do
dawnych, bardzo ciekawych wydarzeń z historii kapeli…
HMP: Witam serdecznie, niedawno ukazała się najnowsza
płyta zespołu Kat & Roman Kostrzewski zatytułowana
,,Buk - Akustycznie". Zaciekawił mnie
tytuł. Nazwa drzewa ładnie komponuje się z graniem
akustycznym, ale w języku polskim bardzo podobnie
wymawia się też słowo Bóg. Czy chodziło ci
o tego rodzaju dwoistość?
Roman Kostrzewski: Dzień dobry. Buk i Bóg odmienne
w warstwie znaczeniowej, w rzeczowniku mają
fonetyczną zbieżność. I to wydało mi się zabawnym,
bo przecież Kat znany jest, między innymi z łajania
przywar środowisk chrześcijańskich. Na pomysł wpadłem
w górach ''Beskidu Małego''. Drzewa w tym rejonie,
szczególnie na grani, przybierają piękne kształty,
a w porze jesieni, piękne kolory. Dla lokalnej społeczności
stanowią podstawę egzystencji. Drzewo kaloryczne,
więc można się przy nim ogrzać no i jest cenne
w gospodarce leśnej. Zdałem sobie sprawę, że dla
człowieka buk jest bardziej pożyteczny, niż bóg, więc
niejako jemu poświęciliśmy płytę, może też z przekory,
bo przecież Słowianie kiedyś święcili drzewa.
W jaki sposób dobieraliście materiał na płytę. W dorobku
zespołu Kat, każdy utwór jest wyjątkowy. Domyślam
się, że nie było łatwo…
Było bardzo łatwo. Każdy z nas faworyzował kilka
utworów, więc zestawiliśmy je na wspólnej liście.
"Buk - Akustycznie", to płyta zagrana tradycyjnie,
bez radykalnych zmian aranżacyjnych, choć niepozbawiona
wielu detali, różniących nagrania od pierwowzorów.
Najbardziej zmieniły się rzecz jasna
utwory, mające oryginalnie mocny, thrash-metalowy
charakter. Chciałbym cię zapytać o odczucia ponownego
mierzenia się w studiu z własnym dorobkiem?
W zasadzie każdego roku wybieramy utwory do gry na
żywo, starając się odświeżać pamięć o wszystkich
utworach. Moje wykonanie było zbliżone do koncertowego.
Oczywiście tam, gdzie trzeba było dodać jakieś
głosy, to dodałem. Zasadnicza zmiana polegała na
tym, że śpiewając do innego brzmienia, starałem się
tak ustawiać barwę głosu, by dobrze "kleiła się" z barwą
podstawy. Ale to były drobne korekty.
Zadbaliście, żeby płyta nie była nudna, utrzymana w
jednostajnym klimacie. Bardzo podoba mi się zachowanie
pierwotnej energii, w takich utworach jak
Metal - muzyka przyjaciół
"Śpisz jak kamień", "Odi Profanum Vulgus", nie mówiąc
już o bardzo "piosenkowo" brzmiącym utworze
"Diabelski dom 1". Domyślam się, że mieliście trochę
frajdy, zmieniając konwencję utworów, przekładając
thrashowy ciężar, na akustyk?
Instrumentaliści mieli trochę pracy. Gitary akustyczne
wiadomo, nie "ciągną", jak elektryczne z modulacjami
przesteru. Przygotowania trwały dobre pół roku, właśnie
z uwagi na konieczne zmiany aranżacyjne i też te,
które wynikały z fantazji i zabaw muzyków. Osobna
sprawa to solówki. Tutaj można było czasami odlecieć
i chyba tak się stało. Płyta ujawnia różne fascynacje
muzyków i chęć zaprezentowania ich, w metalowej,
mimo wszystko, rytmice utworów.
Świetna jest nowa wersja utworu "Łoże wspólne lecz
przytulne", z albumu "Szydercze zwierciadło". Kapitalne,
delikatne zwrotki, są skontrastowane z mocniejszym
refrenem. Do tego w solówkach, słychać
sporo bluesowego feelingu…
Fakt. Na tej płycie jest trochę harmonii bluesowych,
głównie w partiach solowych i myślę, że ciekawie się
wplatają w strukturę. W zasadzie każdy numer zawiera
jakieś ozdobniki, różniące go od oryginału. Wierzymy,
że słuchaczom takie podejście się spodoba.
Chciałbym cię zapytać o nowy poetycki fragment
tekstu, pojawiający się w akustycznej wersji "Trzeba
Zasnąć". Jest tu nawiązanie do tytułu płyty. Mógłbyś
opowiedzieć, jak się zrodził ten fragment tekstu?
Wspomniałem o bukach w "Beskidzie Małym". Mam
je często w pamięci, albowiem dzięki Michałowi, który
zbudował tam uroczą, drewnianą chatę, mogę je odwiedzać.
Gdy pisałem tekst, wplotłem ideowe uniesienia
z klimatem własnych przeżyć, stukiem siekiery,
ogniskiem, lasem i widokiem mgły nad doliną, oraz
wspomnieniami przeżyć z ukochaną. Mam nadzieję, że
to, co wyszło ze łba i serca, spodobało się.
Pozostając jeszcze w klimacie akustycznym, słyszałeś
płytę "Acoustic - 8 Filmów"? Jestem ciekaw twojej
opinii na temat interpretacji utworów, których
jesteś przecież współautorem. Szczególnie interesuje
mnie twoja opinia na temat wokalu Maćka Lipiny…
Staram się nie być za bardzo krytycznym w stosunku
do nie swoich wykonań, wychodząc z założenia, że to
domena odbiorców. Maniera wokalna Maćka, zbliżyła
go do głosu Ryśka Riedla. Myślę, że "Łza dla cieniów
minionych", jest trochę za mocno sylabizowana, wszelako
myślę, że jego głos może się podobać.
Chciałbym, jeśli pozwolisz, sięgnąć do historii zespołu.
Dołączyłeś do zespołu grającego muzykę instrumentalną
w roku 1981. Pamiętasz jeszcze tą energię,
gdy zaczynaliście i wszystko było przed wami?
Wtedy oczywiście, niewiele w ogóle było wiadomo. Początek
wspólnej pracy wiązał się z efektami Stanu Wojennego,
co na pewno w jakiś sposób wpłynęło na rodzaj
pisanych tekstów. Młodzi muzycy w Kacie, nie
byli przesiąknięci ideowym spojrzeniem na życie. Raczej
chcieli zbliżyć się w swojej pasji, do grania jak na
Zachodzie. Hard-rock i heavy-metal, dostarczały dużej
dawki energii i wrażenia posiadania wewnętrznej siły.
Myśmy oczywiście tą siłę przemianowywali na utwory,
które z czasem były coraz bardziej bliskie publiczności.
Razem z metalami odczuwaliśmy rodzaj wkurwienia
na rzeczywistość, co przekładało się na bezkompromisowość
w tekstach i muzyce. Byliśmy też tkliwi, bo
grały w nas także różne tęsknoty, więc powstawały też
spokojniejsze, melancholijne kąski.
A co powodowało młodym Romanem Kostrzewskim,
że zdecydował się zostać muzykiem?
Chyba kilka powodów miało wpływ na ten wybór.
Dreszczyk odczuwany przy słuchaniu muzyki na pewno,
ale to by nie wystarczyło. Chyba też chęć określenia
się, jakim być pośród was, tak by coś opowiedzieć
o sobie i tym, co widzę, czuję. Nienawidziłem przymusu
a wówczas naiwnie sądziłem, że muzyka rockowa
jest go pozbawiona. Słuchacze, co prawda sami wybierają,
co im bardziej odpowiada, ale w dobie mediów masowych,
z tym wyborem różnie bywa. Myślę, że znaczenie
miały też pierwsze próby w szkolnym bandzie,
które pozwoliły mi oswoić się z tremą i poczuć rozkosz
egzaltacji, podczas śpiewania. No a poza tym byłem
przekonany, że ten zawód pozwoli mi przeżyć życie z
pasją w otoczeniu mnóstwa dziewcząt.
W zespole Kat, często dochodziło do konfliktów personalnych.
Stało się tak krótko po wydaniu płyty
"Oddech Wymarłych Światów", gdy zespół przestał
istnieć. Ale powróciliście w nowym składzie, na początku
lat 90-tych, z fenomenalną płytą "Bastard".
Potężny, techniczny album, naładowany pomysłami,
niezwykle intensywny, robi wrażenie do dziś. Wydaje
się, słuchając tej płyty, ze pomysłów mieliście aż
za dużo…
Zmiany osobowe w tym okresie i ponowne zejście na
pewno wpłynęły mobilizująco. W tym okresie byliśmy
pozbawieni wsparcia Metal Mind, który urósł do rangi
wyroczni tego, co może się wydarzyć w tym kraju w
związku z muzyką metalową. Wcześniejszy konflikt z
Tomkiem Dziubińskim, spowodował, że z dnia na
dzień kapela przestała być notowana w rankingach
Metal Hammera, które co dobre, promowało młodszych
muzyków. Być może, to wpłynęło na ambitniej-
Foto: Karolina Rogosz
18 KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
sze podejście do utworów. Gdy przyszło nam je zaprezentować
w Jarocinie, publiczność na pniu wykupiła
wszystkie przywiezione przez nas kasety, a było tego
3,5 tysiąca. Nowy management zadbał o klip miedzy
innymi z "Łzą dla cieniów minionych", co ponownie
rozbudziło zainteresowanie kapelą. W tym okresie dało
się odczuć dobry klimat pracy zespołowej, także na
sztukach. Ta sielanka owocująca w wiele zdarzeń,
trwała kilka lat.
Z kolei dwa lata później, totalnie zaskoczyliście metalowych
ortodoksów, za sprawą płyty "Ballady". Podobno
chcieliście przekonać więcej dziewczyn do muzyki
zespołu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wygląda
na to, że się udało…
Przyznać trzeba, że na dzisiejszych występach metali,
jest dużo pań i nie tylko na naszych. Wydaje się, że to
dobry objaw, świadczący o potencjale muzyki. Czy to
z powodu ballad, z których metale słynęli? Trudno powiedzieć.
Znam jedną cudowną i piękną osobę, która
jak krzyknie "Slayer napierdalać", to krzyże spadają.
Cieszę się, że na dzisiejsze sztuki przychodzą pary metalowe
i zapewne część z nich poznało się przy "łojeniu",
no a później, gdy się już przytulili pod kołdrą,
taka balladka, może miło dopieścić. Płyta była nagrywana
w górach, w studio "Deo Recording", ale zapewniam,
że podczas naszej sesji Bóg spokojnie odpoczywał
i nie brał w niej udziału, co mam nadzieję przełożyło
się, na wzrost populacji metali.
Jednak na następnym albumie studyjnym, odeszliście
dość daleko od płyty "Bastard". "Róże Miłości najchętniej
przyjmują się na grobach…", to album zdecydowanie
bardziej uduchowiony, subtelny, choć nie
brak też na nim mocniejszych fragmentów. Czy nagrywanie
płyty "Ballady" wpłynęło na charakter albumu
"Róże Miłości…"?
Chyba nie. Nad płytą pracowaliśmy cały rok, czyli
dość szybko, ale nie bez zgrzytów. Z kapelą powoli
wziął rozbrat Piotr (Luczyk - gitarzysta Kat, przyp.
red.), który po częstej wypitce awanturował się z resztą,
co skutkowało tym, że w zasadzie prawie cały materiał,
został wypracowany bez jego udziału. Na miesiąc
przed nagraniami, przełamał się i wykonawcze
przygotowania do sesji robiliśmy wspólnie. Nagrania
odbyły się sprawnie i w 23 dni materiał mieliśmy w
ręce.
Słyszałem, że koledzy z zespołu, mieli nietęgie miny,
gdy zaprezentowałeś im liryki na tą płytę. Czy to
prawda?
Było gorzej. W zasadzie sesja miała swój dramatyczny
moment, gdy przyszło nagrywać wokal. Nikt nie wiedział,
co to będzie? Realizator wymiękł przy tych tekstach,
może nie od razu, ale gdy przyszedł następnego
dnia, usiadł i z dłońmi złożonymi na głowie przesiedział
godzinę. Wiedziałem, że jest wierzący, ale na modlitwę
to nie wyglądało, więc spytałem, o co chodzi?
Zaczął mi opowiadać, że talerze i szklanki dzwonią mu
w domowym kredensie i że to znak, aby nie brał udziału
w tej sesji. Przekonywałem go dobre trzy godziny,
żeby się tym nie przejmował. Jak się stłuką, kupimy
nowe, że nagrania mają zajebistą energię i warto się
trochę nagiąć i nawet kryształy poświęcić dla sztuki.
Wiedziałem, że polubił naszą muzykę i jedynie, co mu
bulgocze w głowie, to teksty. Trochę poopowiadałem o
nich, też zagaiłem o ich wielowymiarowości. W końcu
go przekonałem. Z kolei, gdy chłopy posłuchali głosu,
w dodatku przy dźwiękach grzebienia i dziecięcej trąbki,
czułem, że zastygli. Nic nie mówili. Dopiero, gdy
przyszło nam jechać z powrotem, w strugach deszczu,
skonstatowali, że spierdzieliłem im płytę. No coż, media
oprócz nielicznych prezentacji, stroniły od niej, jak
od przelanej latryny. Za to metalom numery pasowały.
W każdym razie Silverton, który wydał płytę, nie narzekał.
Z czasem chłopy w kapeli, tez nie.
Kolejny album Kat "Szydercze Zwieciadło", nagrany
w studio Alkatraz, gitarzysty zespołu Jacka Regulskiego,
wydawał się powrotem zespołu, do mniej
skomplikowanych form. Jak dziś go oceniasz?
Płyta była w ogóle wypracowana w trudnych okolicznościach,
gdyż chcieliśmy wesprzeć studio Jacka, dając
mu środki przeznaczone na sesję. Było to trochę
wariackie, bo Jacek nie miał dużego doświadczenia realizatorskiego,
ale wychodziliśmy z założenia, że na
dłuższą metę, będzie to procentowało. Wiedzieliśmy,
że trochę stracimy na brzmieniu, bo studio, w którym
nagrywaliśmy "Roże…", było wypaśne i doświadczenie
ludzi tam pracujących, duże. Do tego doszły coraz gorsze
relacje Piotra z kapelą. Mimo to płyta się broni.
Jeśli nie cała, to z pewnością duża jej część. Gdy na
sztukach gramy numery z "Szyderczego Zwierciadła",
nie odczujesz różnicy brzmieniowej i energii przekazu
w stosunku do utworów z poprzednich plyt.
W 1999 roku, w tragicznych okolicznościach, zginął
wspomniany gitarzysta zespołu, Jacek Regulski.
Oprócz bycia świetnym muzykiem i kompozytorem,
mam wrażenie, że był dla ciebie dobrym kompanem
muzycznym…
Na "Bastardzie' jeszcze nie byliśmy blisko siebie. Ja w
ogóle rzadko uczęszczałem na próby, głównie pracując
indywidualnie w chacie. Owszem wspólne imprezy i
sztuki, zbliżały nas. Jacek w zasadzie do końca najbliżej
był z "Fazim" (Krzysztof Oset, były basista Kat -
przyp. red). Mieszkali obok siebie i łączyła ich wcześniejsza
historia. Gdy zaczęły się pojawiać problemy na
styku kapela - Piotr, stałem się łącznikiem i po trosze
rozjemcą. Praca nad "Szyderczym Zwierciadłem",
zbliżała mnie do Jacka coraz bardziej, a gdy przyszło
nam zagrać trasę bez Piotra, wiedzieliśmy, że czas dojrzał
do zmian. Zaczęliśmy ustalać plan prac nad nowym
materiałem płytowym. No i pewnego wieczoru
wszystko to zatrzymał telefon informujący o wypadku.
Powróciliście ponownie w roku 2002, na trasie "On
Tour Again', z gitarzystą Valdim Moderem. Czy byliście
zaskoczeni popularnością tej trasy? Byłem wówczas
na koncercie we wrocławskim klubie Madness
i musze powiedzieć, że ciężko było się dostać do środka…
Alkatraz w zasadzie był poświęcony na ołtarzu Kat.
Koncerty miały kapeli dać szansę na wspólną pracę
nad płytą. Niewątpliwy sukces tych koncertów, z finałem
DVD zarejestrowanego podczas występu z Iron
Maiden, dobrze rokował na przyszłość.
Niestety, niedługo później, podczas przygotowywania
nowego albumu, zespół rozpadł się na dwa odłamy.
Nie żałujesz dziś, tamtej sytuacji?
Już przed wspomnianymi występami, zaczęło zgrzytać,
gdyż Piotr uzależnił swoje występy, od sztywnej, wysokiej
gaży. Mogło być tak, że spełnionej tylko dzięki
solidarności reszty muzyków, którzy potraktowali to,
jako koszt. Zdaliśmy się na hojność publiczności, która
nie zawiodła i po sztukach okazało się, że Piotr trochę
się nie doszacował. Później okazało się, że nie będziemy
pracować nad nowym materiałem. Trwało to do
wspomnianego występu z Iron Maiden. Ówczesny
menedżer zespołu, wyraźnie mu ulegał i w konsekwencji
wraz z basistą oznajmili, że rozstają się z Irkiem
(Ireneusz Loth - były perkusista Kat, obecnie Kat &
Roman Kostrzewski - przyp. red). Pół roku później z
ust menedżera usłyszałem, że Piotr pracuje obecnie
nad materiałem dźwiękowym z innym wokalistą. Poprosiłem
o pożegnalne koncerty. Miałem przed sobą
wydanie solowej płyty, więc sądziłem, że może najlepszym
wyjściem będzie dla mnie pozostać przy niej.
Tych koncertów koledzy z kapeli mi odmówili, więc
sam chciałem się pożegnać z publicznością w towarzystwie
Irka, Valdiego Modera, Michała Laksy i Piotrka
Radeckiego. Po trzecim występie, niewątpliwie
za namową publiczności, podjęliśmy zobowiązanie stałego
koncertowania i nagrywania płyt pod szyldem
Kat & Roman Kostrzewski.
Przechodząc do czasów współczesnych. Celebrując
na scenie 33 lata działalności zespołu Kat, wystąpiliście
w towarzystwie wielu zacnych gości, jak m.in.
Marek Piekarczyk, Anja Orthodox czy Titus. Rozumiem,
że to przyjaciele zespołu i nie było większych
problemów z zaproszeniem ich?
Wśród naszych gości byli też, Sebastian Riedel, Wojtek
Hoffmann, Fazee, Jarek Gronowski oraz Paweł
Pasek, który zagrał na "Biało - Czarnej". Cieszę się, że
znalazł swoje miejsce w Decapitated. Obecność ich
oczywiście cieszyła. W ogóle, metal w dużym stopniu
można traktować, jako muzykę kolegów a nawet przyjaciół.
Tak wśród muzyków, jak i publiczności wytworzył
sięklimat sprzyjający bliskości. Nie zawsze jest
bezkonfliktowo, ale kto wie czy nie jest to jedna z tych
sił napędowych tej muzyki, która powoduje, że takie
grupy jak TSA, Turbo, Acid Drinkers, Kat są wciąż
aktualne a Vader, Behemoth, Decapitated czy Virgin
Snatch mają jeszcze sporo lat grania. To dobry klimat
dla rozwoju także młodych kapel metalowych.
Roman, a jak dziś patrzysz na wasz ostatni studyjny
album, płytę "Biało - Czarna"? Minęło już ponad
trzy lata od jej wydania…
Dla mnie każdy album jest muzyczną i literacką próbą
uchwycenia świata myśli. Oczywiście "Biało - Czarna",
jest pracą zbiorową, więc pomimo tytułu, nie brakuje
jej barw. Sądzę, że wielu naszych fanów, podchodziło
do tej płyty, jak do jeża, ale z czasem polubiło tą płytę
a przynajmniej dostrzegło charakterystyczne i dające
się rozróżnić z całej masy współczesnej muzyki, dźwięki.
Treści zawarte na tym albumie są wciąż aktualne i
patrząc na nasz kraj, jeszcze będą.
Teraz pytanie z innej beczki. Natrafiłem kiedyś na
wy-wiad, w którym w ciepłych słowach wypowiadałeś
się o Maryli Rodowicz. Powiedz, czy rzeczywiście
cenisz Marylę, jako artystkę, czy chodziło ci raczej
o jej osobowość?
Sztuka, jaką pragnę widzieć, ma ścisły związek z wrażliwością
twórcy. Patrząc na Marylę, jestem przekonany,
że w swoim życiu doświadczyła wiele euforycznych,
ale też i dramatycznych chwil. Ja to słyszę w
jej interpretacjach. Nie wszystkim podoba się jej nosowa
barwa głosu, przaśne stroje, ale nie można jej odmówić
rasowego parcia na scenę. Chociaż jest wokalistką
popową, to w jakiś sposób jest mi bliska, potencjalnie
zdolna do zaśpiewania piosenek w różnych konwencjach,
głosem, który nada treści muzycznej głębi i
spójnego z tłem brzmienia. Jakoś niedawno w necie
przy czytaniu wiadomości, mignęła mi opinia pani
Edyty Górniak, niekorzystnie wypowiadającej się o
głosie Kory. Pani Edyta przećwiczyła ileś tam grypsów,
czyli technik wokalnych, ale nie wydaje mi się,
żeby była zdolna do oddania charakteru swojej psyche,
tak jak uczyniła to Kora. No cóż, w świecie artyzmu,
są bardzo różne spojrzenia. Muzyka rockowa nie jest
domeną tych, którzy szlifują struny głosowe, aby rozbić
kryształowe szklanki. Jest tyle ważnych spraw, by
zapiać.
Sympatia większości fanów Kat, wyrażająca się
między innymi hasłem " Nie ma Kata, bez Romana",
pozostała przy twojej kapeli. Przeglądając fora internetowe,
można zwrócić uwagę, jak wiele osób wychowało
się na waszej muzyce, do dziś ją miło wspominając
a nie będąc już "czynnymi metalami". Powiedz
Roman, jakie masz odczucia z tym związane?
Nauczyłem się, nie przydawać jakiejś szczególnej miary
dla własnej pracy, ale owszem czuję się poniekąd
spełniony, gdy to, co robię komuś się przydaje lub po
prostu się podoba. Chętnie dzielę się tą sympatią z
zespołem, bo tez wiele mojej twórczości, to składowa
pracy zbiorowej. Nieraz też wspominam o moich inspiracjach,
albowiem nigdy nie za wiele mówić, o tym, że
żyjemy we wspólnocie. Mam świadomość bliskości
mentalnej z publicznością, jakże by inaczej, skoro trafiłem
ze swoją wrażliwością w pokłady podobnej wrażliwości
u słuchaczy. Nie przesadzając, mogę powiedzieć,
że metale, chociaż różni od siebie, zachowują
miły mi, kanon wspólnoty. Raczej wolny od przymusu,
wzajemnie inspirujący i pobudzający do życia, w którym
odrobina szaleństwa w otoczeniu bzyczących
dźwięków, daje wspólnie i jednostkowo odczuwaną
moc.
Na koniec, chciałbym zapytać o priorytety muzyczne
Romana Kostrzewskiego i zespołu Kat. Czy piszecie
już nowe utwory? Czy pierwszeństwo będzie miała
twoja solowa płyta? Jaka przyszłość czeka fanów
zespołu Kat & Roman Kostrzewski?
W najbliższym czasie kapela popracuje przy dźwiękach.
Zdajemy sobie sprawę, że nowa płyta, to priorytet.
Równolegle będę pracował nad swoim solowym
projektem. Póki co, na wydanie czeka, jeszcze raz nagrana
płyta "666". Prawdopodobny termin jej wydania
to 2015r. Mam nadzieję, że przy okazji najbliższych
występów, zaproponujemy coś z nowości.
W imieniu swoim i czytelników HMP, dziękuję serdecznie
za rozmowę…
I ja dziękuję za zainteresowanie. W imieniu kapeli
pozdrawiam czytelników HMP.
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
19
HMP: Witaj Jamie, kapela Amulet powstała w 2010
roku, chciałbym cię zapytać o początki, czyli innymi
słowy - jak się zakłada zespół metalowy w Londynie?
Jamie Elton: Wiesz, jesteśmy w zasadzie grupą przyjaciół,
która zdecydowała się grać muzykę, opartą na
naszej wspólnej miłości do klasycznego heavy metalu.
Jak wygląda scena metalowa w Londynie, szczególnie,
jeśli chodzi o młode zespoły. Czy macie silna
konkurencję i czy jest jakaś więź i współpraca, między
młodymi kapelami na waszym podwórku?
W Londynie, jest wielka metalowa scena muzyczna,
ale jeśli chodzi o heavy metal istnieje niewielki grupa
zespołów, która naprawdę wie, o co chodzi w tej muzie.
Pozytywne jest to, że coraz więcej osób przychodzi
Heavy Metal i … pierogi
Zastanawialiście się kiedyś, czy w dzisiejszych
czasach, możliwe jest zrobienie szybkiej kariery, jaka
była udziałem wielu metalowych kapel na początku
lat 80-tych? Odpowiedź dają chłopaki z
brytyjskiej grupy Amulet. Zespół istnieje zaledwie
cztery lata, właśnie nagrał swój pierwszy album i co
najważniejsze, może go zaprezentować całemu światu,
za sprawą kontraktu z Century Media. Jeśli do tego
dodać koncerty u boku takich kapel jak Grim Reaper
czy Trouble, widać wyraźnie, że Amulet ma wszelkie szanse by podążyć
drogą Iron Maiden i za kilka lat zapełniać duże sale koncertowe.
Oto rozmowa z wokalistą zespołu. Panie i Panowie - Jamie Elton...
Opowiedzcie, odrobinę o okolicznościach podpisania
kontraktu z Century Media. Czy spodziewaliście
się, że może to się stać tak szybko? Wasza kapela istnieje
przecież dopiero cztery lata.
Wiesz, byliśmy szczęściarzami, dlatego, że przyjaciel
zespołu mógł przedstawić wytwórni nasze demo a płyta
spodobała się. Od tego momentu, wszystko potoczyło
się bardzo naturalnie, byliśmy w kontakcie z wytwórnią,
aż w końcu zaoferowali nam kontrakt, którego
nie mogliśmy odrzucić.
Po przesłuchaniu waszej debiutanckiej płyty, nasuwa
mi się kilka zespołów, którymi mogliście się inspirować,
ale jestem ciekaw waszej odpowiedzi na pytanie,
jakie zespoły sprawiły, że postanowiliście założyć
zespół?
Quo, Motorhead, Saxon… Uriah Heep, oczywiście
mnóstwo innych zespołów.
Istnieje teoria, że wszystkie dobre riffy gitarowe wymyślili
Black Sabbath, od tego czasu wszyscy tworzą
tylko wariacje na ich temat. Co wy na to?
Foto: Dan Wilton
Na płycie zwraca uwagę syntetyczna miniatura instrumentalna
"The Flight". Czy kryje się za nią coś
specjalnego?
Jest to miłe zakończenie strony A longplaya i chwila
upiornego wytchnienia, przed stroną B. To jest nasz
hołd dla ścieżek dźwiękowych z horrorów z lat 70-tych
i 80-tych i zespołów takich jak Goblin.
Nie kryjecie specjalnie inspiracji Black Sabbath a
instrumentalny "Talisman" wydaje się być waszą
wersją "Iron Man"…
Dzięki! Ja osobiście uważam jednak ten numer, bardziej
za hołd dla Wishbone Ash… To był pierwszy
riff, nad którym pracowaliśmy z naszym gitarzystą
Nippy Blackfordem, od tego czasu, wszystko poszło
dobrze…
Co sądzicie o "13" Black Sabbath i czy uważacie, że
powinni nagrać kolejny album?
Jeśli będą chcieli nagrać więcej muzyki - pozwólmy
im!!! Myślę, że to świetny album dla zespołu w ich
wieku, nadal ciężki i kopiący tyłek. Mam nadzieję, że
my nadal będziemy tak płodni w ich wieku (śmiech)
Opowiedzcie trochę o koncertach, które Amulet zagrał
do tej pory.
Kochamy granie na żywo, bez względu na to, czy robimy
to dla tysiąca osób, czy dla jednej osoby i jej psa.
Szalejemy bez względu na okoliczności!!!
Zakładając, że możecie wybrać kapelę, z którą jedziecie
w trasę koncertową. Kto dostąpiłby tego zaszczytu?
Witchfinder General, może… Venom, Judas
Priest… Będziemy suportować Trouble, w przyszłym
miesiącu, co jest dla nas spełnieniem snów!!!
na koncerty. Wczoraj graliśmy z Grim Reaper i sala
była zatłoczona. Około dwustu osób, szalejących i
śpiewających wszystkie teksty!
Czy między młodymi kapelami istnieje rywalizacja,
czy też może pomagacie sobie wzajemnie i współpracujecie?
Jest sporo młodych, świetnych zespołów na undergroundowej
scenie i jest to naprawdę niezwykłe, brać
udział w czymś, co pozostanie na zawsze i jest silne jak
nigdy dotąd. W hołdzie temu zjawisku został ostatnio
wydany LP z nagraniami najlepszych obecnie bandów
heavy-metalowych - zatytułowany "Well 'Eavy - Vol
1", który jest już dostępny.
Zwróciliście szerszą uwagę wśród publiczności, wydaniem
demo "Cut The Crap" w 2011 roku. Jak się od
tego czasu toczyły losy zespołu?
Spędziliśmy trzy lata, grając koncerty, komponując,
poprawiając oraz ćwicząc nowy materiał. Dołączył do
nas także, wspaniały nowy gitarzysta (Nippy Blackford
- przyp. red.). Ostatecznie skończyliśmy płytę, początkiem
lata i właśnie została wydana przez Century
Media.
Iommi jest z pewnością mistrzem riffu, ale powiedziałbym,
że zasiał ziarno, z którego do dziś wyrastają wielkie
metalowe riffy, tworzone przez inne zespoły.
Przechodząc do płyty " The First". Opowiedzcie trochę
o kulisach powstania albumu?
Ćwiczyliśmy ciężko przed wejściem do studia i nagraniem
materiału, nagranie przebiegło więc, dość łatwo.
Inspirowaliśmy się brzmieniem naszych ulubionych
albumów, chcieliśmy, aby był to ciężki, ale naturalny
sound. Wszystko miało brzmieć jak prawdziwy zespół
grający swoją muzykę, naprawdę głośno!!!
W ostatnich latach wiele młodych zespołów, nagrywa
albumy mocno osadzone brzmieniowo w latach
80-tych albo i wcześniej. Ten ukłon do dawnych mistrzów
słychać także na waszym albumie. Ciekawi
mnie, co sprawia, że zespół złożony z młodych ludzi
nie próbuje sił w nowoczesnych odmianach metalu?
Dla nas to bardzo proste, nie jest to kwestia wyboru.
Gramy muzykę, którą kochamy, naturalną dla nas, dobrze
się przy tym bawiąc i nie martwiąc się niczym
innym.
Mam wrażenie, że lubicie płyty Iron Maiden z Paulem
Di'anno na wokalu. Mam rację?
Tak, lubimy Maiden oczywiście, ale lubimy także
mnóstwo innych kapel. Iron Maiden nigdy nie byli
naszą główną inspiracją, ale oczywiście, nie ignorujemy
ich, jako jeden z największych zespołów metalowych.
Jesteście młodymi ludźmi, przypuszczam, że granie
jak dotąd, nie daje wam profitów. Jak zatem zarabiacie
na chleb? Opowiedzcie trochę o waszym życiu, na
co dzień.
Cóż, tak wszyscy pracujemy, na co dzień, to jest bardzo
trudne by poświęcić cały swój czas karierze muzycznej,
nawet dla zespołów bardziej znanych niż nasz.
Dave Sherwood On Drums jest nauczycielem,
Heathen i Nip pracują w filmie, Bill jest tatuatorem a
ja inżynierem dźwięku na trasach koncertowych.
Czy macie plany na najbliższe miesiące, związane z
kapelą? Koncerty?
Mamy kilka wspaniałych koncertów w Wielkiej Brytanii,
w Live Evil w Londynie, będzie zabójczy!!! Potem
chcemy podbić Europę i Świat, grać wszędzie, gdzie to
tylko możliwe!
Jakie oczekiwania macie w związku z kontraktem z
Century Media?
Jak dotąd, to wielka przyjemność pracować z każdym
w wytwórni. Mamy dobre przeczucia na przyszłość,
związane ze wsparciem wytwórni.
Co wiecie o Polsce. Pierwsze skojarzenia.
Ekstremalna muzyka, oddani metalowi fani! … i perogi
(pisownia oryginalna - przyp. red.)
Słowo na niedzielę dla polskich fanów metalu. Jak
zareklamowalibyście wasz album?
Jeśli lubicie heavy-metal w starym stylu, nie bzdury,
tylko dobrze napisane i grane z serca utwory - posłuchajcie
"The First". Ta płyta zdmuchnie wasze uszy!!!
Dzięki za rozmowę…
Dzięki , bądźcie wierni metalowi!!!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
20
AMULET
To jedyna rzecz, którą chcemy robić w życiu
Ta młoda formacja z Kalifornii to prawdziwa zagadka. Grupa dopiero wydaje debiutancki album, a wieść
o niej krąży wśród fanów heavy metalu już od dobrych kilku miesięcy. Rzeczywiście, tradycyjna estetyka
zespołu i fakt wystąpienia na Keep it True musiały wykonać kawał dobrej roboty. W tym przypadku
muzyka broni się sama, a i członkowie Night Demon deklarując, że zespół to ich jedyna praca i jedyne,
co chcą robić w życiu, pokazują, że zrobią wszystko, żeby Night Demon był zespołem najwyższej próby.
HMP: Jeszcze zanim dostałam waszą debiutancką
płytę, słyszałam o "zajebistym Night Demon" od
znajomych, którzy byli na ostatnim Keep it True
(śmiech). Musicie być niesamowici na żywo, skoro
osoby, które nie znały ani kawałka mają taką opinie i
z niecierpliwością czekają na waszą pierwszą płytę.
Często słyszycie takie opinie?
Jarvis Leatherby: (Śmiech) Tak, dzięki, że to mówisz.
Czuję się dobrze z reputacją zespołu sprawdzającego
się na żywo, zwłaszcza jak na zespół złożony z trzech
gości. Myślę, że jesteśmy taką grupą grającą heavy metal
klasy pracującej - nie ma u nas za dużo dzwonków,
gwizdków i śmiesznych przebrań. Gramy szybko i
ciężko, gramy muzykę, na którą większość hard rockowej
i heavy metalowej społeczności może polegać.
Grając na żywo dobrze się bawimy i tego też oczekujemy
od naszej widowni. Nie ma lepszego uczucia niż
wyjść zlanymi potem i mieć fanów, którzy przyjdą i
uściskają cię, bo ciężko pracując dałeś im radochę i
świadomość, że nie wydali kasy na próżno.
Pewnie! Wracając do tematu, jak to się stało, że w
ogóle zagraliście na Keept it True? To bardzo specyficzny
festiwal, jak wiadomo, nie przyjmuje każdego
heavymetalowego zespołu. Domyślam się, że od
strony muzycznej, ważną rolę odegrała wasza stylistyka
utrzymana w klimacie NWoBHM.
Otrzymaliśmy kiedyś maila od Olivera Weinsheimera,
organizatora Keep it True, w którym pytał nas czy
nie chcielibyśmy zagrać na festiwalu. Otrzymaliśmy ją
jakieś czternaście miesięcy przed imprezą, więc mieliśmy
dość czasu, żeby przygotować plan działania i zorganizować
europejską trasę, która obejmowałaby też
festiwal. Kolejną zaletą było to, że mieliśmy więcej czasu,
aby dojrzeć jako zespół i zaznajomić więcej ludzi z
naszą twórczością. Dołączenie do Keep it True zrobiło
dla nas wiele dobrego i umieściło nas na metalowej
mapie Europy i mamy nadzieję, że pewnego dnia wrócimy
na Keep it True jako headliner!
Widziałam wasze zdjęcia na Facebooku z tego fesitwalu,
z ludźmi, którzy zamiast bawić się na koncertach
śpią na ławkach i trawnikach (śmiech). To częsty
widok na europejskich festiwalach. Nie ma tego u
was, w USA? (śmiech)
(Śmiech) Byłem kompletnie zafascynowany wszystkim,
co się działo na tym festiwalu. Niektórzy z tych
ludzi przyjechali z bardzo daleka, z krajów nie będących
nawet w najbliższym sąsiedztwie Niemiec, by
doświadczyć i być członkiem prawdopodobnie najlepszego
metalowego weekendu tego roku, a tymczasem
chlali i zgonowali na podłodze opuszczając tyle znakomitych
koncertów! W Stanach, ochrona wywaliłaby
ich na zbity pysk z sali koncertowej. To totalna porażka,
że coś takiego w ogóle ma miejsce, ale jak ktoś
wsadza sobie hot doga w fiuta to nie mogę mu pomóc,
tylko zrobić zdjęcie! Potem jeszcze widziałem wielu
takich gagatków, że musiałem zrobić fotki im wszystkim…
Przyznam, że to była przednia zabawa i mam
nadzieję, że za kilka lat ci ludzie je znajdą i będą się z
tego śmiali tak samo jak my się z tego śmialiśmy.
Jestem też ciekawa w jaki sposób udało Wam się
nawiązać współpracę z dużą wytwórnią jaką jest
Steamhammer. Wydaje mi się, że Steamhammer robi
sporą robotę w promocji Night Demon.
Mamy bardzo dobre relacje. Chciałbym, żeby ludzie
zrozumieli, że Night Demon jako zespół jest silną
ekipą. To jedyna rzecz, którą chcemy robić w życiu. To
nie tylko nasza jedyna praca, ale to także nasza pasja,
nasze największe marzenie! Podpisanie kontraktu z
SPV Steamhammer świadczy o tym, że robimy to dobrze.
Oznacza to także to, że chcemy kontynuować
naszą robotę jeszcze mocniej niż dotychczas. Teraz to
oni nam pomogą w promocji, my tylko musimy upewnić
się, że trzymamy się w kupie i będziemy dalej jeździć
i pisać świetną muzykę.
Wasz debiut brzmi bardzo tradycyjnie i analogowo.
W jaki sposób zarejestrowaliście ten materiał?
Tak naprawdę został nagrany środkami cyfrowymi, ale
zrealizowany niemal w całości na starym sprzęcie.
Chcieliśmy zawrzeć w nagraniach żywe brzmienie zespołu.
Nagraliśmy podstawowe utwory na żywo - w
małym pokoiku bez słuchawek, izolacji i metronomu.
Jedyną rzeczą, którą dograliśmy, były wokale i niektóre
solówki gitarowe. Naprawdę chcieliśmy uzyskać organiczne
brzmienie pasujące do tej muzyki, uzyskać efekt
jammowania.
Jesteście tercetem. Zakładam, że mały skład pomaga
podtrzymać "prawdziwość" i realność zespołu?(Na
zasadzie: im mniej osób, tym łatwiej zebrać wszystkich
razem. Dziś wiele zespołów istnieje na odległość.
Oczywiście dziś da się dziś nagrywać na odległość,
ale wydaje mi się, że takie funkcjonowanie może
zabijać ducha zespołu.
Jesteśmy bardzo bliskimi braćmi. Spędzamy ze sobą
mnóstwo czasu, nie tylko na trasie, więc to chyba przeznaczenie.
Jeśli bylibyśmy dysfunkcjonalni w naszych
relacjach, z całą pewnością nie robilibyśmy tego, co robimy.
Wiele zespołów istnieje tylko dla pieniędzy, ale
tak nie jest w przypadku Night Demon. Zgadzamy się
też z tym, że jako trio jest istnieć łatwiej. Personalnie,
po prostu lepiej. Każdego dnia rozmawiamy o biznesie.
Sądzę, że jeśli chce się coś zrobić dobrze, to każdy
musi mieć za każdym razem takie samo zdanie.
W ostatnim czasie wiele heavymetalowych zespołów
sięga do tradycyjnego brzmienia. Jak Wam się wydaje,
dlaczego dzieje się tak w dobie niemal nieograniczonych
możliwości tworzenia dowolnych dźwięków i
nagrywania wszystkiego przy użyciu komputera?
Cóż, zawsze sądziłem, że jeśli zamierzasz brać przykład
od kogoś, to musisz brać go od jego twórców, a nie
od tego jak zostalo to współcześnie przetworzone. Ludzie
starają się upchnąć heavy metal w takie rejony, w
których nie ma dla niego miejsca. To było dobre wtedy,
więc po co do tego wracać?
Jestem pod wrażeniem bogactwa muzyki jaką prezentujecie
na "Curse of the Damned". Z jednej strony
trzymacie się tradycji, z drugiej w Waszej muzyce
brzmią echa i amerykańskiego heavy metalu lat '80 i
NWoBHM. Mieliście jakieś konkretne inspiracje
komponując materiał na tę płytę?
Żadnej konkretnej inspiracji nie ma. To rezultat naszych
doświadczeń zebranych przez lata. Nikt nie trzyma
się ściśle tradycyjnego NWoBHM czy hardrockowego
brzmienia, power metalowe z kolei przychodzi
później.
Skąd czerpiecie inspiracje do tekstów? Prywatnie
inspirujecie się okultystką czy po prostu pragnęliście
"wpasować się w konwencje" i stworzyć teksty w
stylu na pprzykład Angel Witch?
Teksty są zainspirowane stustronicową powieścią graficzną
"Blood Sacrifiice", która pojawi się na sklepowych
półkach gdzieś w 2015 roku. Artysta i autor
komiksu poprosił nas o zgodę na wykorzystanie Night
Demon w historii. Powieść wydała nam się w porządku,
więc zdecydowaliśmy się zrobić do niej coś w
rodzaju soundtracku. Aczkolwiek, tak generalnie byliśmy
zafascynowani horrorami, okultyzmem, w podobny
sposób jak większość metalowych zespołów.
Bardzo podobają mi się Twoje wokale. Takie czyste
wokale kojarzą mi się ze złotą erą amerykańskiego
heavy metalu i zespołami w stylu Warlord czy Gargoyle.
Nie znalazłam informacji o tym, że śpiewałeś
kiedyś w innym zespole. Rzeczywiście dopiero przy
okazji powstania Night Demon odkryłeś swój talent?
Dzięki! Próbuję śpiewać od lat, ale nigdy nie potrafiłem
znaleźć swojej barwy, aż do czasu Night Demon.
Grałem w metalowej kapeli w liceum i pamiętam
relacje z lokalnej gazety, w której napisan, że w zespole
był dobry gitarzysta i koszmarny wokalista, a kapela lepiej
zrobi, jeśli znajdzie właściwego człowieka. Uderzyło
to we mnie, ale to była prawda! To był napęd, by
stać się dobrym wokalistą. Wziąłęm kilka lekcji i
ćwiczyłem tak długo, aż uznałem że nadam się do pełnienia
roli frontmana. Przez ciężką pracę i poświęcenie,
wierzę że to jest możliwe. Jestem na to żywym dowodem!
Mam wrażenie, że celowo staraliście się w miksie
wyeksponować wokale, żeby uzyskać "oldschoolowy
efekt".
Właściwie, musieliśmy nieco obniżyć głośność wokali,
bo w oryginalnym miksie były znacznie głośniej! Sądzę,
że cały album ma oldschoolowy feeling. Nie tylko
w wokalach, ale także w tonacji gitar, basu i brzmieniu
perkusji.
Mam wrażenie, że w kilku momentach cytujecie
klasyczne utwory metalowe. Na przykład w drugiej
części "Mastermind" słyszę riff w stylu Savatage.
Brzmi niemal jak z "Sirens"...
Nie było to celowe, przynajmniej niezupełnie. Szczerze
mówiąc, nie kojarzę tego utworu. Jest wiele numerów
na tej płycie, które słuchacze mogą identyfikować
z klasyką metalu, ale nigdy nie było to naszą intencją.
Słuchamy i dorastamy przy oldschoolowych brzmieniach,
ale sądzę że to raczej wynika podświadomie, jest
zakorzenione w DNA.
Także kilka tytułów z waszej płyty może kojarzyć się
z tytułami klasyki heavy metalu - "Screams in the
Night" z Hellion czy "Killer" z Iron Maiden.
Z tym jest tak samo jak z cytatami. Mamy też kawałek
zatytułowany "Run For Your Life". Riot ma chyba nawet
dwa takie przypadki w swoim katalogu! Nie próbujemy
wynajdować koła na nowo, ani kreować czegoś
wywołującego trzęsienie ziemi, staramy się robić coś po
swojemu, odcinamy się od tych wszystkich zespołów,
w których możesz doszukiwać się różnych rzeczy i
stwierdzać gdzie oraz z czego zerżnęli. Tego nie znajdziesz
na nagraniach Night Demon. Wszystko co
znajdziesz to podświadoma inspiracja. Piszemy naszą
własną muzykę i wymyślamy tytuły według naszego
własnego uznania.
Pochodzicie ze słonecznej Kalifornii. Jak się gra
muzykę o ciemnościach i demonach w tak pozytywnej
i radosnej części świata? (śmiech)
(Śmiech) Cóż, zło czai się w każdym zakątku Ziemi.
Zwłaszcza w tak mocno zamieszkałym mieście jak Los
Angeles. Kochamy tutejszą pogodę i środowisko, ale
dorastaliśmy w erze hip hopu, musieliśmy zidentyfikować
nasz styl, tak jak heavy metal musiał znaleźć swoją
drogę do nas.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Foto: SPV
NIGHT DEMON 21
HMP: Witaj Jens, na początek chcę zapytać o nastroje
w kapeli, świeżo po wydaniu najnowszej
płyty Lonewolf, zatytułowanej "Cult Of Steel"…
Jens Borner: Witaj! Nastroje są świetne, jesteśmy
bardzo zadowoleni z efektów nagrań. Większość
opinii, jaka do nas dociera jest pozytywna, fani wydają
się być zadowoleni z szybszego albumu, powrotu
do korzeni zespołu, grania prostego, pełnego
wojowniczych chorów. Możemy być tylko bardzo
usatysfakcjonowani, nie mówiąc już o tym, że granie
na żywo takiego materiału, jest wielką przyjemnością!
Przez ostatnie sześć lat, nagraliście pięć studyjnych
albumów. Jak to możliwe?!
Prawdziwy Metal
Może i nie do końca zachwyca mnie najnowszy album francuskich krzewicieli true-metalu,
jednak przyznać muszę, że zupełnie inaczej jest, jeśli chodzi o ich postawę. Nie ma tu udawania,
że jest się kimś innym, jest tylko wola i chęć szczera, by propagować swój ulubiony gatunek
muzyki wśród spragnionej metalowej braci. Lonewolf inspiruje się wyraźnie Running Wild. Moment,
gdy uczeń przerósł mistrza jeszcze nie nastąpił, lecz jeśli Francuzom wystarczy determinacji
w przyszłości to, kto wie… Zapraszam do przeczytania rozmowy z wokalistą i gitarzystą zespołu
Jensem Bornerem.
W tym roku podpisaliście kontrakt z niemiecką
wytwórnią Massacre Records. Jak do tego doszło?
Po nagraniu ostatnich trzech albumów nasz kontrakt
z Napalm wygasł. Musieliśmy szukać nowego
wydawcy. Znaleźliśmy Massacre Records i wygląda
na to, że to dobry wybór sądząc po początku
współpracy. Do tego jesteśmy w tej samej wytwórni,
co Stormwarrior, Exciter, Wizard Of Macbeth.
To wspaniałe.
Jakie są wasze oczekiwania związane z kontraktem?
Mamy nadzieję na dobrą promocję i dystrybucję albumu.
Wszystko jest na dobrej drodze i nie możemy
narzekać, biorąc pod uwagę pierwsze kilka miesięcy
współpracy.
zadawaliśmy sobie mnie pytań, mieliśmy mniej
wątpliwości, liczyły się tylko proste riffy gitarowe,
jeśli nam się podobały, zachowywaliśmy je. To dało
powiew świeżości i myślę, że słychać to podczas
słuchania płyty.
W waszej muzyce słychać silny wpływ metalu z
lat 80-tych. Myślisz, że w dzisiejszych czasach
są tak zdolne zespoły, jak wtedy?
Tak! Zdecydowanie pozostajemy pod wpływem
muzyki z lat 80-tych i będziemy tego bronić, aż do
końca. Na szczęście są też inne kapele, które myślą
i grają podobnie. Spójrz na niemiecką scenę
Stormwarrior, Stormhunter, Paragon czy Wizard,
to nazwy tylko kilku z nich. Także na francuskiej
scenie są kapele grające podobnie, jak
Elvenstorm czy Hurlement. W każdym kraju
true-metal istnieje, choćby w podziemiu, bo fani
takiej muzyki są najbardziej lojalnymi fanami z
wszystkich. To więcej niż pasja, to rodzaj religii!
Wasza muzyka jest często porównywana z Running
Wild i Grave Digger. Nie jest to stresujące?
Bynajmniej, dlatego, że to prawda. Te zespoły to
nasze najsilniejsze inspiracje, jednak myślę, że już
od kilku płyt dodajemy także własną tożsamość do
muzyki, którą nagrywamy. Przynajmniej każdy fan
kupujący płytę Lonewolf wie, czego się spodziewać.
Przechodząc do nowej płyty. Utwory, takie jak
"Werewolf Rebellion" czy "Mysterium Fidei", są
nieco bardziej złożone…
Tak, cała płyta zawiera raczej proste, chwytliwe
utwory, jednak te, o których wspomniałeś, są rzeczywiście
odrobinę bardziej złożone. To daje nieco
zróżnicowania, przy utworach jak "Open Fire", które
są proste w formie.
Pasja! I wielka przyjemność z grania metalu, to płynie
w naszych żyłach, oddychamy metalem. Mamy
wielkie szczęście, że możemy to robić, więc jesteśmy
ciągle zainspirowani. Spójrz na kapele w latach
80-tych. Każdy band nagrywał nową płytę, co rok.
To było wspaniałe naszym zdaniem a skoro jesteśmy
zainspirowani latami 80-tymi - robimy tak samo
(śmiech). Tak naprawdę, wiem po sobie, że czekanie
cztery lata na płytę ulubionej kapeli, to trochę
długo. To oczywiście moje osobiste zdanie, ale
skoro potrafisz to zrobić, masz wytwórnię, pomysły,
inspirację, pasję - to wielką przyjemnością jest
robienie tego. Wiesz, my mamy ten ogień w środku
i nadal chcemy to robić!
Foto: Massacre
Macie już jakieś plany koncertowe związane z
promocją nowej płyty?
Graliśmy w zeszłym tygodniu we Francji, na release-party,
związanym z wydaniem płyty. Kilka koncertów
we Francji i Niemczech jest już potwierdzonych.
Europejska trasa powinna być także
wkrótce ogłoszona. Wszystkie informacje znajdziecie
na naszej stronie internetowej i na profilu Facebook
zespołu.
Czy mógłbyś opowiedzieć nam, jak przebiegła
praca nad nową płytą?
Wszystko przebiegło w luźnej atmosferze. Bardzo
szybko zorientowaliśmy się, że będzie to szybki
album. Sam proces komponowania, także przebiegł
bardzo szybko. Muszę przyznać, że przy nagrywaniu
poprzednich albumów, zdarzało nam się odłożyć
jeden lub drugi riff, twierdząc, że jest to zbyt
bliskie Running Wild np. W przypadku "Cult Of
Steel" powiedzieliśmy, kurwa, zachowamy każdy
riff, który nam się podoba, nawet więcej, wykorzystaliśmy
niektóre riffy odrzucone przy nagrywaniu
dwóch poprzednich płyt. Uznaliśmy, że byłoby to
złe gdybyśmy je wyrzucili do kosza. Główny riff
"Cult Of Steel", jest jednym z nich. Czekał na wykorzystanie
kilka lat, podobnie "Mysterium Fidei".
Wierz mi, jestem bardzo szczęśliwy, że w końcu je
wykorzystaliśmy. Przy okazji nagrywania tej płyty
"Funeral Pyre" brzmi, jak heavy-metalowy hymn.
Mam wrażenie, że to idealny utwór na koncerty…
Tak, też tak myślę! Uczciwie mówiąc, nie graliśmy
tego kawałka na release-party, ale wystarczająco
dużo osób, powiedziało nam potem o tym, że byli
rozczarowani nie słysząc tego utworu. Sądzę więc,
że trafi do setlisty koncertowej.
Nowa płyta jest zdominowana przez szybkie
utwory. Nie lubicie ballad?
Mamy trochę akustycznych fragmentów na płycie,
ale nie są to ballady, to jasne. Nie jestem pewien,
czy fani Lonewolf, chcieliby znaleźć balladę na
naszej płycie a opinia naszych fanów jest dla nas
bardzo ważna. Poza tym, chyba nie czułbym się
dobrze śpiewając balladę (śmiech). Myślę także, że
bardzo trudno jest stworzyć dobrą, metalową balladę,
nie jakieś łzawe gówno, wiesz, o czym mówię…
Jest kilka ballad, które bardzo lubię, nagranych
przez Doro lub Udo np. Jednak mimo to, nie
myślę, żeby ballady pasowały do stylu Lonewolf.
Jaka jest twoja opinia o francuskiej scenie metalowej?
Scena rozwija się coraz lepiej. Jest naprawdę dobrze,
jeśli porównasz to do lat 90-tych, gdy była
prawie martwa. Underground staję się coraz mocniejszy,
także true-metal. Ludzie przychodzą na
koncerty, by wspierać francuskie zespoły, co nie
zawsze było tak oczywiste. Oczywiście nie można
porównać naszej sceny z niemiecką czy grecką, ale
i u nas są prawdziwi maniacy metalu.
Historia waszej kapeli jest podzielona na lata
1992-1996 i od 2000 do teraz. Jakie wspomnienia
masz z tego pierwszego okresu w działalności zespołu?
Podniecenie związane z pierwszymi nagraniami.
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak gówniane było nasze
pierwsze demo, ale i tak byliśmy cholernie
dumni (śmiech). Miło wspominam wydanie "Holy
Evil" i reakcję fanów w Grecji. Pamiętam także złe
rzeczy, jak kontrakt z francuską wytwórnią Ripp-
Off, który doprowadził nas do rozpadu. Zawsze też
pamiętam pierwsze, chaotyczne koncerty (śmiech).
Było to bardzo amatorskie, ale także pouczające z
drugiej strony. Wszystko to jest częścią dzisiej-
22
LONEWOLF
szego Lonewolf.
Podczas nagrywania płyty "The Dark Crusade",
mieliście okazję pracować z Andym La Rocque.
Mógłbys opowiedzieć nam o tym doświadczeniu…
Andy jest fantastycznym, otwartym na pomysły
gościem. Wiesz Alex, nasz gitarzysta mógłby powiedzieć
ci więcej o współpracy, bo to on na etapie
miksów, kontaktował się z Andym. Bardzo podoba
mi się potężne brzmienie "The Dark Crusade".
Andy wykonał kawał dobrej roboty, bez wątpliwości.
Nie mówiąc już o tym, że był to wielki honor
pracować z legendą.
Graliście z takimi kapelami jak Powerwolf czy
Grave Digger. Z której trasy masz najlepsze
wspomnienia, jak dotąd?
Trasa z Powerwolf była fantastyczna i pozwoliła
nam grać dla dużej publiczności, każdego wieczoru.
Staliśmy się także przyjaciółmi. Charles z Powerwolf
pracuje z nami od dwóch płyt i mam nadzieję,
że ta współpraca będzie trwała w przyszłości.
Wspominam także z dużą przyjemnością trasę z
dwoma niemieckimi zespołami Dragonsfire i Iron
Fate. Oczywiście ta trasa była o wiele bardziej
undergroundowa, niż ta z Powerwolf. Zaczęliśmy
koncerty z dwoma zespołami a skończyliśmy z
prawdziwymi przyjaciółmi, z którymi spotykamy
się regularnie na festiwalach.
Z tego co wiem, macie silną więź z greckimi fanami
Lonewolf…
Tak, naprawdę, wsparcie od fanów z Grecji było
zawsze niesamowite. Dlatego w 2004 roku nagraliśmy
"Hellenic Warriors", jako hołd dla naszych greckich
fanów. Będziemy im wdzięczni zawsze, za
wsparcie, jakiego nam udzielili, gdy inni jeszcze nas
nawet nie dostrzegli. To było bardzo ważne dla zespołu
i jego kariery.
Chciałbym zapytać o polskie akcenty w historii
zespołu…
Po pierwsze, podczas koncertów w Polsce, spotkaliśmy
fanów, którzy stali się prawdziwymi przyjaciółmi
i wierz mi, nie możemy się doczekać, kiedy
przyjedziemy do was na koncerty i spotkamy naszych
braci i siostry. Po drugie, naszą karierę od
strony managerskiej przez lata prowadził Bart Gabriel,
zarządzający dziś firmą Gabriel Managment.
Przez wszystkie lata pomagał nam osiągnąć
wyższy poziom w tym, co robimy. Nigdy nie zapomnimy
tego, co dla nas zrobił.
Powiedz nam o najlepszym koncercie, jaki widziałeś
w życiu z pozycji fana?
The Summer Metal Meeting w Tubingen i Berlinie
w 1995 roku. Running Wild, Gamma Ray,
Grave Digger, Rage i Iced Earth. To było fantastyczne!
Jaka heavy-metalowa płyta zrobiła na tobie
wrażenie w ostatnim czasie?
Ostatni Stormwarrior, mogę dodać "Force Of Destruction"
Paragon, mimo tego, że jest trochę
starszy, to absolutnie zabójczy album. Kocham także
ostatni Elvenstorm i Accept. Oczywiście zapomniałem
o wielu…
Na koniec, czy mógłbyś zareklamować waszą
najnowszą płytę, polskim czytelnikom HMP?
Witajcie polscy wojownicy! Wiemy, że mamy Wasze
wsparcie i chciałbym za nie podziękować. Mam
nadzieję wkrótce się z Wami spotkać na koncertach.
Na naszej najnowszej płycie usłyszycie tylko
true-metal, zagrany prosto z serca. Mam nadzieję,
że uczcimy wydanie "Cult Of Steel" razem wkrótce!
Cheers!
Dobro, zło i coś pomiędzy
Blisko dziesięć lat to w obecnych, nie tylko muzycznych, realiach niemal epoka.
Ale King Fowley pracuje z October 31 swoim własnym, niespiesznym tempem. Dlatego też
płyty nagrywa dopiero wtedy, gdy jest w stu procentach przekonany co do artystycznej
kondycji takiego przedsięwzięcia, stawiając na jakość, nie na ilość. Potwierdza to czwarty
studyjny album grupy "Bury The Hatchet", rzecz z gatunku, którą każdy fan tradycyjnego
metalu powinien posiadać, najlepiej nie na twardym dysku swego komputera. Przed wami
wokalista i lider October 31:
HMP: Wystawiliście cierpliwość waszych fanów na
ogromną próbę, bo przyszło im czekać na wasz nowy
album aż dziewięć lat. Co spowodowało tak dużą
przerwę pomiędzy "No Survivors" a "Bury The
Hatchet"?
King Flowley: Rodzina, życie, dzieciaki, małżeństwa,
podróże, inne zespoły, w które jesteśmy zaangażowani.
Mnóstwo rzeczy. Nie spieszymy się z nagrywaniem, by
nazwać to płytą. Chcemy by nowe utwory były zawsze
naszymi najlepszymi. Chcemy poświęcić im trochę
czasu i zrobić je jak należy. Muzykę trzeba wyczuć i
musi to umieć każdy, kto ma czelność nazywać siebie
muzykiem.
Wpływ na taki stan rzeczy miała też zapewne wzmożona
aktywność w tym samym okresie twojego drugiego
zespołu Deceased?
Tak! Wiele rzeczy przydarzyło się nam w życiu, starzejemy
się, a do głowy przychodzi coraz więcej rzeczy,
które człowiek chciałby zagrać.
Jednak po wydaniu "Surreal Overdose" znalazłeś
wreszcie nieco czasu by popracować nad nowymi
utworami dla October 31, co zaowocowało najpierw
winylowym singlem "Gone To The Devil", a niedawno
albumem "Bury The Hatchet"?
Deceased ma swoją prędkość, a October 31 swoją.
Trzeba wyczuć moment i zacząć pisać. Jestem zadowolony
z tego co przynieśliśmy na nowy October 31. Nie
spieszyliśmy się i zrobiliśmy to we właściwy sposób.
Trzeba utwory napisać, ograć i się ich nauczyć. Zobaczyć
co ze sobą nie gada i naprawić to. Ja aranżuję kawałki
i to naprawdę żmudny proces, ciągle coś poprawiam.
Kiedy zakładałeś October 31 miał to być typowy side
projekt, ale z czasem przekształcił się on w regularnie
działający zespół, w którym mogłeś dać upust swym
klasycznie heavy metalowym fascynacjom?
To miał być projekt dla zabawy. Właściwie nadal tak
jest. Bardzo lubimy spędzać ze sobą czas, nie ma żadnego
ciśnienia i bólów dupy, niczego co sprawiałoby,
że zabawa była gorsza niż powinna być. Przywiązujemy
dużą wagę do naszych utworów, ale staramy się
także dać sobie przestrzeń, żeby nie wchodzić sobie na
głowę.
To dlatego już na pierwszym demo zespołu pojawił
się cover Warlord, a później nagrywaliście kolejne, by
wymienić: Witchkiller, Lizzy Borden, Saxon, Judas
Priest, Riot, Uriah Heep czy wiele innych? Chciałeś
przypomnieć te często zapomniane lub niedoceniane
zespoły młodym fanom, a przy tym nagrać też swoje
wersje ulubionych klasyków gigantów pokroju Priest
czy Iron Maiden?
Tak! Jesteśmy fanami rocka i metalu, odczuwamy dużą
frajdę mogąc dać upust naszej miłości do tych zespołów,
do których trzepaliśmy włosami i uśmiechaliśmy
się przez całe nasze życie. Covery są dla mnie zabawne.
Kocham je grać i czerpać z nich za każdym razem to,
co najlepsze.
Wpisuje się w to doskonale wasza wersja "Under
My Gun" Icon, którą zarejestrowaliście na nową płytę.
Jak sądzisz, dlaczego obecnie fani metalu wypowiadają
się z takim lekceważeniem o melodyjnym
metalu czy hard rocku z lat 80, skoro niejednokrotnie
są to doskonałe zespoły czy płyty, tak jak chociażby
niedoceniany debiut Icon?
Bo to był wspaniały czas w muzyce. Metal z lat 80-
tych. miał wiele klasy, mocy i wspaniałych melodii. Pokazał
jak dobra powinna być muzyka heavy metalowa,
jeśli traktuje się ją z pasją i ogromnym zaangażowaniem.
Docierają do was głosy np. po koncertach czy w formie
wpisów na Facebooku, że dzięki waszej wersji
ktoś poznał taki zespół, później posłuchał oryginału i
stał się jego fanem?
Na pewno niektórzy podziękują mi za nawrócenie ich
na Icon czy Witchkiller. Lubię pomagać innym w poszukiwaniu
muzyki, którą postrzegam jako dobra i
wiem, że fani powinni również ją poznać. W tym sensie,
że popularyzujesz dobrą muzykę, podążasz ich
ścieżkami. Nawet jeśli to Metallica, która pozwala
pamiętać o Budgie czy Diamond Head. (śmiech) To
jest do odkrycia dla każdego. Jeśli trochę pomogę w dotarciu
do nich, to mnie to ucieszy.
Nie rozmawialibyśmy jednak, gdyby nie całość
"Bury The Hatchet", czyli album w waszym stylu,
ale jednocześnie chyba najbardziej dojrzały w dorobku
zespołu, łączący wszystko co najlepsze w speed i
heavy metalu z niepowtarzalną mroczną atmosferą?
Jesteśmy dumni z nowego albumu. Z tego co napisaliśmy
i zagraliśmy, z tego co zespół dał na nim od siebie
jako całość. To wspaniałe uczucie mieć świadomość, że
wszyscy pałamy tą samą miłością i zapałem do muzyki
heavy metalowej. Ten album jest jak dotychczas naszą
najlepszą i najbardziej profesjonalną produkcją ze
wszystkich dotyczasowych.
Szczególnie efektownie brzmi to w "The House
Where Evil Dwells", będącym takim podręcznikowym
przykładem surowego heavy metalu z wczesnych
lat 80, dopełnionego mrocznymi partiami syn-
Dziękuję za wywiad
Dzięki!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Foto: October 31
OCTOBER 31 23
tezatorów - nie są one czasem zainspirowane dokonaniami
chociażby Doomstone, w którym też się przecież
udzielałeś?
Lubię dobarwić numery starą stylistyką klawiszy by
stworzyć złowrogie brzmienie, mroczną atmosferę.
Myślę, że dodają one niezłego kopa heavy metalowej
muzyce, jeśli tylko używać ich właściwie.
Ale nie zawsze decydujesz się urozmaicać aranżacje
klawiszami, bo rozpędzony opener "Tear Ya Down",
utwór tytułowy, brzmiący niczym klasyczny numer
tak z 1982r. czy "Gone To The Devil" doskonale się
bez nich obywają?
Akurat one nie potrzebują klawiszy. Są bardziej heavy
metalowymi ciosami, opierającymi się na ciężkich gitarowych
dźwiękach. mających nieść moc. Każdy utwór
musi inaczej smakować.
Czyli rzecz w umiejętnym podejściu do każdej kompozycji,
bo czasem mniej znaczy lepiej i nie warto
przesadzać z dodatkowymi ścieżkami, instrumentami,
etc.?
Tak! Wiemy, że niektóre numery są bardziej emocjonalne
od innych. To z kolei wymaga zwolnień, wariacji
tempa. To jedna z naszych najmocniejszych stron. Ładujesz
sporo emocji w dany utwór, ale musisz pamiętać
żeby nie przedobrzyć, aby nie być zmuszonym do
wyrzucenia go z tego powodu.
Nie odmówiliście sobie jednak - i przy okazji słuchaczom
- wzbogacenia tych utworów świetnymi solówkami,
czasem nawet dwiema w jednym numerze, jak
w "Angel Dusted". Wszystkie zagrał Brian
Williams?
Tak to Brian! Chcieliśmy uchwycić wrażenie tego
wszystkiego co przychodzi w życiu. Dobra, zła i tego
co znajduje się pomiędzy. Ludzie mogą tego słuchać i
w dane fragmenty wstawiać swoje życie. Wzloty i upadki…
to taka emocjonalna podróż na zasadzie "z prochu
powstałeś i w proch się obrócisz".
Brzmią tak, jakby w całości powstały na żywo i nikt
już w nie potem nie ingerował, nie wklejał fragmentów
z innych podejść, co często ma miejsce u innych
zespołów. Dobrym przykładem jest tu "The House
Where Evil Dwells" - to była partia improwizowana
w studio, czy skomponowana wcześniej i zagrana z
takim powerem w czasie nagrania?
Wszystko zostało nagrane z marszu, oprócz solówek.
Lubimy takie solówki, które żyją i są dopełnieniem
właściwych miejsc w danym utworze. Gitarzysta musi
je czuć, grać w swój własny sposób, podczas grania
przekazywać to, co sam czuje.
Zresztą chyba nigdy nie byłeś zwolennikiem przeprodukowanych,
nienaturalnie brzmiących płyt, stawiając
na organiczny, żywy sound, który można później
bez problemów odtworzyć w czasie koncertów?
Wszystko to, co znajduje się na nagraniach potrafimy
odtworzyć na żywo, poza klawiszami.
Coraz częstsze powroty do nagrywania na tzw. setkę
oraz studiów analogowych i nagrywania na taśmę,
świadczą chyba o tym, że okres fascynacji nowoczesną
technologią powoli mija i znowu trzeba umieć
grać, by nagrywać i wydawać płyty?
Tak. Co dla mnie jest największą frajdą w takiej formie
nagrywania? Mogę się zagłębić w muzyce, zarówno
podczas pisania i jej grania. Żadnych cięć, ani efektów
"kopiuj/wklej". To nie jest dla mnie wcale zabawne!
Zacznijcie palić wzmacniacze i robić dym z perkusji, by
powstał prawdziwy pieprzony heavy metal!!!
"Bury The Hatchet" nie jest waszym jedynym wydawnictwem
w ostatnich miesiącach, bo zdecydowaliście
się też wydać kolekcjonerski box "Bag Of Treats".
Foto: October 31
To pierwsze tak efektowne wydawnictwo w waszej
karierze i chyba zarazem coś, z czego jesteś bardzo
dumny?
Mieliśmy pomysł żeby zrobić torebki z "cukierkiem lub
psikusem" na rocznicę naszego zespołu w 1998 roku.
Powiedziałem to Hells Headbangers i zdecydowali się
zrobić to z naszymi CD, a teraz ponownie z winylami.
Wyszły super i wyglądają bardzo ładnie!!
Rozumiem, że też jesteś kolekcjonerem i z przyjemnością
postawiłeś "Bag Of Treats" na półce z
płytami? (śmiech)
(Śmiech) Bardzo lubię zabawne rzeczy. I tak, ta torebka
jest częścią mojej kolekcji.
To jest zresztą dość ciekawa sprawa: już pod koniec
lat 80-tych ubiegłego wieku prorokowano, że CD wyprze
winyl i tak do połowy następnej dekady rzeczywiście
było. Ale od ładnych kilku lat płyty CD przegrywają
z plikami, zaś nakłady winylowych płyt regularnie
wzrastają - sądzisz, że nawet mimo piractwa
w sieci tego typu wydawnictwa wciąż będą się sprzedawać,
bo prawdziwy fan czy koneser muzyki zawsze
wybierze fizyczny nośnik?
Lubię posiadać fizyczną kopię muzyki, którą kocham.
Nie jestem fanem rippów. Lubię słuchać nowych rzeczy
w Internecie i jeśli uznam, że mi się podoba to kupuję
oryginalną płytę. Niektórzy chcą tylko muzyki,
ale przecież mogą ją mieć. Rippy im wystarczają. Ale i
tak chodzi o muzykę a nie biznes. Nie mam nic przeciwko
ludziom, którzy ściągają muzykę za darmo, bo
sam tak często robię. Nie poszedłem w muzykę by na
tym zarabiać.
Podobnie jest zresztą z koncertami. Macie od niedawna
pełny skład, z perkusistą Seanem Wilhide i gitarzystą
Matt'em Ibachem i chyba zaczynacie grać
coraz częściej, promując "Bury The Hatchet"?
Tak! Ci kolesie są zupełnie nowymi członkami. Obaj
wykonują znakomita robotę i są naszymi stu procentowymi
metalowymi braćmi, wkładają swój czas,
wysiłek i pieniądze w podróże, nagrywanie i wszystko
co dotyczy zespołu. Jestem z nich zadowolony i owszem,
gramy tak często jak tylko możemy!
I jak publiczność przyjmuje nowe utwory, bo pewnie
podstawą setlisty są kompozycje z ostatniej płyty?
Pracujemy nad nimi bardzo powoli. Chcemy je zagrać
na scenie właściwie, a nie na "pół gwizdka". Zagraliśmy
jakieś pięć utworów czy coś koło tego, łącząc je z utworami
z naszej przeszłości i kilkoma coverami, które zawsze
wykonujemy dla zabawy.
Macie już plany co do koncertów poza Stanami Zjednoczonymi,
czy też szanse na to, że pojawicie się w
najbliższych miesiącach w Europie nie są zbyt duże?
Z miłą chęcią przyjadę do Europy i zagram dla wszystkich
tamtejszych headbangerów. Dotychczas w ciągu
naszej kariery zagraliśmy tylko na dwóch dużych festach
w Europie. Mam na myśli Wacken w 2000 oraz
Keep It True w 2013 roku. Naszym marzeniem jest
wybrać się na trasę po całej Europie i mam nadzieję że
w końcu uda się przyjechać i wycisnąć z was trochę łez!
Ślemy pozdrowienia i życzymy wszystkiego najlepszego!!!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
HMP: Witaj Ced, z tego, co wiem, jesteś zaangażowany
w sporo muzycznych projektów. Mógłbyś
opowiedzieć nam trochę o nich?
Ced Forsberg: Witaj, tak rzeczywiście, mam chyba
nawet trochę za dużo muzycznych projektów, powoli
jednak z nich rezygnuję i staram się skupić na kilku
najważniejszych i sprawiać, by stały się lepsze. Cóż,
oczywiście Rocka Rollas, to moja największa pasja,
zespół, któremu poświęcam najwięcej czasu i wysiłku.
Kolejnym, pod względem ważności projektem jest Lector.
Tu tworzę z kumplem, bardzo mroczną i dziwną
metalową muzykę. Trudno to opisać. Płyta Lector, podobnie
jak albumy Rocka Rollas i Breitenhold, została
wydana przez Stormspell. Muzyka Lector, z
pewnością nie jest dla każdego… To coś specjalnego.
Kocham ten projekt. Następne moje przedsięwzięcie,
nie jest szerzej znane, jest to hard-core punkowy band
nazwany Anger Burning. Gram tam na perkusji i zazwyczaj
gramy Discharge/Anti-Cimex d-beat stuff.
To prawdziwy zespół, nie solo projekt (śmiech). To samo
dotyczy Rocka Rollas, gdzie zdecydowałem się
znaleźć muzyków, by móc występować na żywo. Jest
też Breitenhold, gdzie robię to, co chcę, gram na
wszystkich instrumentach, śpiewam i jest to ten rodzaj
power metalu, jaki lubię. Robię to także w Rocka
Rollas, ale w przypadku Breitenhold, nie muszę przynajmniej
nikogo uczyć grać (śmiech). Muzyka Rocka
Rollas, na następnym albumie stanie się nieco bardziej
złożona, skomplikowana. Na początku, miał być to
prosty speed metal, ale chciałbym to rozwijać. Mam
jeszcze Blazon Stone, który może nie jest prawdziwą
pasją, ale daje mnóstwo zabawy. Uwielbiam Running
Wild, płyty z najlepszego okresu, takie jak "Black
Hand Inn", "Death Or Glory", "Port Royal" (który
fan metalu ich nie lubi?) (śmiech).Chciałem uwiecznić
atmosferę tych płyt, na albumie Blazon Stone.
Nagrałem go, głównie dla zabawy. Jest jeszcze Mortyr,
band grający old-school thrash metal. Liczba moich
projektów, jest w zasadzie niepoliczalna, więc pełna
odpowiedź na twoje pytanie, mogłaby zająć lata świetlne
(śmiech). Zainteresowani innymi projektami, z
pewnością dotrą do odpowiednich informacji (śmiech).
Jesteś bardzo młodą osobą a twoja muzyka, jest zdecydowanie
inspirowana latami osiemdziesiątymi.
Nie było cię wtedy jeszcze na świecie. Jak to wytłumaczysz?
Cóż urodziłem się w roku 1989, więc jeszcze w latach
80-tych (śmiech). Oczywiście, nie doświadczyłem tamtych
czasów, tak jak inni. Ale tez nigdy nie marzyłem,
żeby urodzić się wcześniej. Szaleję na punkcie tworzenia
muzyki i tak naprawdę potrzebuję tylko dobrego
sprzętu, by to realizować. W dzisiejszych czasach, ten
sprzęt jest stosunkowo tani. Ale muzyka z lat 80-tych
i 90-tych, naprawdę do mnie przemawia. Lata 70-te,
też są cool, ale zdecydowanie preferuję późniejsze dekady
muzyczne.
Nazwy niektórych twoich projektów muzycznych,
jasno wskazują na inspirację, tak jak w przypadku
Blazon Stone, o którym wspomniałeś…
Oczywiście, Running Wild, to wielka inspiracja. Myślę,
że jestem podobny do Rolfa (Rolf Kasparek-lider
Running Wild, przyp.red.), w kwestii sprawowania
kontroli nad własną twórczością, po tym jak w latach
90-tych uczynił z Running Wild, właściwie solowy
projekt. Sądzę jednak, że mógłby skorzystać z posiadania
prawdziwego zespołu a szczególnie perkusisty.
Ostatnim mocnym albumem Running Wild był "The
Rivalry", był to też ostatni album nagrany z prawdziwym
bębniarzem i był to… Jorg fucking Michael, mój
ulubiony perkusista. Więc, brzmiało to wybitnie. Chodzi
o to, że nie przeszkadza mi, że Rolf używa zaprogramowanych
bębnów na swoich albumach, jednak
myślę, że trochę magii uleciało, gdy zdecydował się
nagrywać solo.
A co sądzisz o ostatniej płycie Running Wild "Resilient"?
Myślę, że płyta jest ok, tzn. Running Wild nigdy nie
nagrał czegoś naprawdę złego. Nawet "Rogues En Vogue",
nie jest gówniany. Jest tylko zdecydowanie poniżej
klasycznych albumów. Podobnie "Shadowmaker" i
"Resilient". Gdyby połączyć kilka najlepszych kawałków
z tych albumów, mielibyśmy świetną rock/metalową
płytę. Tak naprawdę, to chciałbym, żeby Rolf znowu
pisał kawałki jak "Powder & Iron", czy "Phantom Of
Black Hand Hill", napędzane podwójnym basem. Zrobił
bardzo śmiały krok w utworze "Libertania", który
jest perfekcyjny, dlaczego został tylko bonusem? Nie
mam pojęcia. Jest to zdecydowanie lepszy utwór, niż
kilka z płyty "Rogues En Vogue".
24
OCTOBER 31
Z kolei, nazwa Rocka Rollas, wskazuje zdecydowanie
na inspiracje Judas Priest. Jednak w muzyce, nie
jest to już tak oczywiste…
Tak wiem, na początku miał to być tylko prosty speed
metal, w duchu takich kapel jak Judas Priest, Exciter
czy Riot. Bez ozdobników. Nie miałem większych ambicji,
niż się dobrze bawić. I nie wiem czemu,, nazwa
pasowała do muzyki. Jednak kierunek, w którym podążyliśmy
teraz, wiesz jakby stracił połączenie z nazwą.
Rocka Rollas, obecnie brzmi jak fantasy power- metal,
ale myślę, że pozostawię nazwę. Logo wygląda tak zajebiście…
(śmiech)
Bardzo podoba mi się wasz nowy album zatytułowany
"The Road To Destruction". Myślę, że jest to
najlepsza power metalowa płyta, od czasów pierwszej
części projektu Avantasia…
Wow!!! Dzięki!!! Poczekaj, aż usłyszysz kolejną… albo
następną po niej… Obie płyty są już skomponowane i
będą wkrótce nagrywane. Oba albumy zniewalają!!!
"The Road To Destruction, robi świetne wrażenie,
kapitalnymi, melodyjnymi refrenami. Wygląda na to,
że pisanie takich utworów, nie sprawia ci większych
problemów…
Nie wiem, myślę, że tak. Cześć osób, nie lubi tego rodzaju
refrenów, uważają, że brzmi to tandetnie. Mogę
ich nawet zrozumieć, ale osobiście jestem wielkim fanem
tego rodzaju "dużych" refrenów. Takich utworów
jak "Treasure Islands" (Running Wild), "Script For My
Requiem" (Blind Guardian), "Keeper Of The Holy Grail"
(Grave Digger), "Across The Universe" (Scanner),
"Chainsaw Charlie" (WASP), "Victoria" (Lonewolf),
mogę słuchać milion razy, nigdy mi się nie znudzą.
Więc, jest to naturalne dla mnie. Nie było tego rodzaju
muzyki, na pierwszych dwóch albumach, ale zdecydowanie
będzie na kolejnych.
Nowy, wspaniały świat
Przyglądając się karierze Ceda Forsberga, lidera
zespołu Rocka Rollas, można nabawić się kompleksów.
Muzyk jest zaangażowany w niezliczoną
ilość projektów muzycznych, gra na
wszystkich instrumentach, komponuje właściwie
bez przerwy, nagrywa jedną płytę za drugą,
a ma… uwaga 25 lat. Ale gdy na dziesiąte urodziny,
dostaję się od rodziców płytę "Brave New
World" Iron Maiden, gdy ojciec jest muzykiem,
grającym w zespołach punkowych i rockowych
i dorasta się w kraju, tak zasłużonym dla metalu jak Szwecja, to los młodego osobnika wydaje
się przesądzony. Zapraszam do przeczytania wywiadu z młodym, utalentowanym i niezwykle
wesołym liderem zespołu Rocka Rollas, Cederickiem Forsbergiem…
własnej twórczości. Natomiast lubię posłuchać takich
kapel jak Steelwing, Starblind, czy Enforcer.
Jestem ciekaw, jak wygląda podziemna scena metalowa
w Szwecji?
Jest całkiem niezła, tak myślę, ale ja jestem bardziej
zaznajomiony, ze sceną punkową. Myślę, że po kilku
latach grania z Rocka Rollas, będę mógł powiedzieć
Ci więcej o scenie metalowej.
Znasz jakieś polskie, metalowe zespoły?
Znam kilka, bardzo lubię Crystal Viper, starszy Open
Fire, cóż… to by było na tyle (śmiech). Również Raging
Death, jest młodym obiecującym, thrash metalowym
zespołem. Znam sporo innych, polskich zespołów,
ponieważ moja dziewczyna, jest fanką polskich
punkowych i rockowych zespołów. Znam Siekierę,
Dezerter, Kult, Brygadę Kryzys, czy Tilt.
Ced, opowiedz trochę o swoich początkach w muzyce…
Zaczynałem w punkowej kapeli Anal Mat, która była
tak naprawdę gówniana (śmiech). Miałem trzynaście
podczas nagrywania i kiedy brzmi to dobrze, musi zostać
zrobione dobrze. Nigdy nie ćwiczyłem skali, nut i
tego typu rzeczy. Nie mam na to czasu, muszę ciągle
komponować (śmiech).
Jakie są twoje marzenia, dotyczące muzyki i kariery
muzycznej?
Moim marzeniem jest, by pracować, jako producent.
Myślę, że mógłbym być dobry w tym. Byłem zaangażowany
w nagrywanie kilku gównianie brzmiących
płyt i sprawiłem, że brzmiały lepiej, nie chcę być zbyt
pobłażliwy w stosunku do siebie, ale naprawdę wierzę,
w swoje producenckie umiejętności. Nie biorę pod
uwagę pierwszych płyt Rocka Rollas, które brzmiały
słabo, ale na przykład "The Road To Destruction",
gdzie brzmienie jest brudne, ale przy tym, niepozbawione
energii i rozpoznawalności. Nie chciałbym nigdy
produkować płyt w stylu Andiego Sneapa, gdzie każdy
album brzmi tak samo. Spójrz na Running Wild,
nigdy nie nagrali dwóch albumów z rzędu, które brzmiały
podobnie. Aż do czasów "Shadowmaker" i "Resilient".
Macie jakieś plany, dotyczące Rocka Rollas, na najbliższe
miesiące?
Granie na żywo jest priorytetem, i powiem to po raz
pierwszy publicznie, właśnie zaczynam nagrywać nowy
album. Aktualnie zaczynam kombinować z ustawieniami,
na nowo zakupionym Engl e530 preamp, starając
się uzyskać kopiące tyłek dźwięki. Nie nagrywałem jak
dotąd na tym sprzęcie, ale z pewnością będę.
Ced, mógłbyś powiedzieć naszym czytelnikom, coś o
swoim codziennym życiu? Pracujesz, czy muzyka jest
jedyną rzeczą, jaką się zajmujesz w życiu?
Chciałbym mieć pracę, bo o ile nigdy nie potrzebowałem
kasy na sprzęt, o tyle potrzebuję jej na nagrywanie.
Mam całkiem niezły sprzęt do nagrywania, ale zawsze
jest coś, czego potrzebuję. Nowy mikrofon, nowa gitara,
służąca do specjalnych celów itp. Mogę sobie na to
pozwolić, tylko z pieniędzy ze sprzedaży płyt, dlatego
Nowy album Rocka Rollas, zachwyca także niezwykłą
pasją wykonawczą. Mam wrażenie, że jest to dla
Ciebie ważniejsze, niż techniczne umiejętności…
Też tak myślę, naprawdę. Będzie to jednak ostatni
"prosty", power metalowy album w karierze Rocka
Rollas. Od teraz, wiele zmieni się w kwestii kompozycji.
Cześć osób, może nie docenić nowego kierunku, ale
myślę, że większość fanów polubi ten nowy kierunek w
naszej muzyce. Cóż, więcej szczegółów - wkrótce!!
Gracie jakieś koncerty z Rocka Rollas?
Jak dotąd występowaliśmy na scenie raz (śmiech) To
był zabawny gig, bo graliśmy cholera, za szybko…Nie
mogłem opanować wokalu i gitary (śmiech) Następny
koncert będzie już bardziej kontrolowany, mam nadzieję,
że zabrzmi bardziej profesjonalnie. Jesteśmy w
stanie grać, naprawdę dobre koncerty.
Nagraliście cover zespołu Magnum. Dlaczego akurat
ten zespół?
Wiesz, ja uwielbiam ten utwór, pomyślałem zatem,
dlaczego nie dodać trochę podwójnego basu i nie zwiększyć
nieco tempa (śmiech). Szczerze mówiąc, ten
utwór jest po prostu dodatkiem do albumu. Byłem już
trochę zmęczony komponowaniem i postanowiłem
uzupełnić płytę coverem. Jest on na tyle dobry, że
wcale tego nie żałuję. Wielu osobom numer się podoba,
więc to też dodatkowy plus!
Scena metalowa w Szwecji, jest potężna. Bardzo podobają
mi się ostatnie płyty Evergrey, czy Wolf. Lubisz
te kapele?
Słabo znam te zespoły, naprawdę…(śmiech). Słyszałem
parę utworów Wolf, są ok. Spędzam mnóstwo
czasu przy własnej muzyce i rzadko słucham innych
zespołów, aczkolwiek, nie mam nic przeciwko nim.
Lubię słuchać nowych zespołów, ale skupiam się na
Foto: Rocka Rollas
lat i nie wymagałem zbyt dużo. Szalałem za muzyką
heavy-metalową, odkąd dostałem "Brave New World"
Iron Maiden, na moje dziesiąte urodziny. Moi rodzice
byli i są fanami muzyki punkowej, więc i to we mnie
wzrastało. Minęło czternaście lat a "Brave New World",
jest nadal moim ulubionym albumem. Możesz to
sobie wyobrazić?!! (śmiech). Przed Rocka Rollas, grałem
tylko w jednym lub dwóch krótkotrwałych projektach
metalowych, co wiodło donikąd.
Z tego co wiem, grasz na wielu instrumentach muzycznych.
Ile czasu zajęło Ci, by się tego nauczyć?
Trudno powiedzieć, grałem trochę na perkusji i gitarze,
od kiedy byłem dzieckiem, mój ojciec grał na wszystkich
instrumentach, grał także na perkusji w punkowym
zespole w latach 70-tych, na gitarze w kilku rockowych
bandach, także na flecie. Więc potrafi grać na
większej ilości instrumentów, niż ja. Staram się go
prześcignąć, grając szybciej (śmiech).Właściwie nigdy
nie ćwiczyłem gry na żadnym instrumencie na poważnie,
zawsze grałem dla zabawy. Na przykład, kiedy
nagrywam nowe solo gitarowe, trudne technicznie,
próbuje nawet sto razy, aż w końcu uda mi się to
zagrać i brzmi dobrze. Zawsze próbuje nowych rzeczy,
doceniam to, że mam fanów, którzy kupują płyty,
merch związany z zespołem. Nie są to pieniądze, które
pozwalają mi się utrzymać, ale dużo ułatwiają.
Na koniec, chciałbym poprosić Cię, o kilka słów dla
czytelników HMP…
Mam nadzieję, że dobrze bawiliście się czytając wywiad
i że dowiedzieliście się trochę o tym, czym się zajmuję,
jak to robię i dlaczego!
Dziękuję za wywiad…
Dzięki.
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
ROCKA ROLLAS 25
Zakochaliśmy się w brzmieniu trzech gitar
Ilu z was tęskniło za rozwiązanym w 2010 roku power/thrashowym
bandem Imagika? Na pewno trochę, a to z tej prostej
przyczyny, iż był to bardzo zacny zespół. Na szczęście natura nie znosi próżni, więc jego byli
muzycy w osobach gitarzysty Roberta Kollowitza oraz wokalisty Normana Skinnera mają już nowy
projekt, którego nazwa, jak już pewnie zdążyliście się domyślić, wzięła się od nazwiska tego ostatniego.
Ich debiut wydany w 2014 roku to prawdziwa gratka dla fanów zarówno thrashu spod
znaku Bay Area jak i amerykańskiego power metalu. "Sleepwalkers" to mocarny strzał między oczy
i jeden z ciekawszych kąsków tego roku. O szczegółach opowie sam Skinner.
HMP: Witam. Gratuluję doskonałego "Sleepwalkers".
Jak dzisiaj po tych kilku miesiącach odbieracie
ten album? Jest coś co chcielibyście poprawić?
Norman L. Skinner: Dziękuję! Jesteśmy bardzo dumni
z tego wydawnictwa. Wyszedł nam dokładnie tak
jak tego oczekiwaliśmy, a odbiór fanów i krytyków był
imponująco pozytywny!
Zespół powstał po rozpadzie Imagika. Podejrzewam,
że pomysłodawcami byliście Ty i Grant?
Masz całkowitą rację - Skinner powstał z poprzedniego
zespołu Imagika; powstał dzięki basiście Jimowi
Pegramowi, mnie i gitarzyście Robertowi Kolowitzowi,
ale to Jim był inicjatorem.
Czy należy traktować Skinner jako kontynuację Imagika?
Wielu fanów zastanawia się czy ten zespół jest kontynuacją
Imagiki, ale jako zespół jest czymś zupełnie innym,
o odmiennej tożsamości, w brzmieniu są podobieństwa,
ale nawet one też się różnią.
Nazwa została wzięta od twojego nazwiska, ale
trzeba przyznać, że brzmi bardzo metalowo. Mi przypomina
również o postaci z serialu the X files, którego
jestem fanem (śmiech). Rozważaliście jakieś inne
nazwy?
Kiedy zespół powstał, Robert zasugerował żeby nazwać
go Skinner. Też uważał, że brzmi bardzo metalowo.
Ja byłem temu na początku przeciwny, ale Jim
i Robert porozmawiali ze mną. Nigdy wcześniej nie
nazwałem żadnego zespołu swoim nazwiskiem.
W 2012 roku zadebiutowaliście EP "The Enemy
Within". Cztery z pięciu utworów z niej weszły później
na album. Wyjątkiem jest "Miss Agony". Czemu?
EPka "The Enemy Within" szczerze mówiąc miała
być małym demo, zajawką tego nad czym pracowaliśmy.
Nasi fani i przedstawiciele mediów chcieli jakichś
próbek. Zdecydowaliśmy się na pięcio-utworowe demo,
które mogło też pojawić się na pełnym albumie.
EPka zebrała dobre recenzje, ale zawsze chcieliśmy
zarejestrować te utwory ponownie.
Grant Kollowitz jest synem Roba i w momencie dołączenia
do zespołu w 2011 roku miał zaledwie 13 lat.
Jak w ogóle wpadliście na taki pomysł? W jakim wieku
Rob zaczął grać na gitarze?
Pierwszy raz usłyszałem grę Granta podczas próby
Imagika. Znał kilka numerów i jammował sobie. Gdy
szukaliśmy drugiego gitarzysty Robert zaproponował
żebyśmy wzięli Granta. Ja nie byłem tego do końca pewien,
bo chłopak miał tylko 13 lat, ale zdecydowałem
się dać mu szansę i była to właściwa decyzja. Według
Roberta, Grant zaczął grać na gitarze w wieku 9 lat.
Skąd jest reszta muzyków? Możesz ich przedstawić?
Grali wcześniej w jakichś grupach?
Skinner jest pierwszym zespołem Granta. Basista Jim
Pegram i gitarzysta Robert Kolowitz byli razem ze
mną w Imagika. Perkusista Noe Luna grał w zespole
o nazwie 3 Lunas. Grupa ta grała wielokrotnie przed
Imagika i Skinner więc znaliśmy jego możliwości, kiedy
stanęliśmy w obliczu zmiany perkusisty. Gitarzysta
Alfred San Miguel był sugerowany przez basistę
kiedy szukaliśmy drugiego gitarzysty. Grali ze sobą dawno
temu. Podobał nam się jego styl i zdecydowaliśmy
się przerobić nasze kawałki na trzy gitary i brzmi to
doskonale!
No właśnie, gracie na trzy gitary. Od początku mieliście
takie założenie czy też wyszło to spontanicznie?
Na samym początku planowaliśmy grać jedynie na
dwóch gitarzystów. Alfred dołączył by nagrać solo do
"Breath The Lie" na EPkę "The Enemy Within". Mieliśmy
go też podczas koncertów wiele razy, by mógł ją
zagrać i zakochaliśmy się w brzmieniu trzech gitar.
W tym roku ukazał się wasz debiut "Sleepwalkers" i
nieźle mną pozamiatał. Muzyka na nim zawarta to
wymieszane w doskonałych proporcjach thrash i power.
Jak wy określacie swoją muzykę?
Robert i Grant są głównymi kompozytorami zespołu
i silnie inspirują się brzmieniem thrash SF Bay Area.
Noe jest także wielkim fanem thrashu, ale uwielbia też
power metal. Ja sam jestem fanem power metalu więc
taka mikstura wyszła podczas grania i wykonywania
tego typu muzyki, którą kochamy. Dodaliśmy różne
elementy do numerów, ale power/thrash to dobre określenie
na nasze brzmienie.
Zauważyłem, że wasze utwory można podzielić na
trzy grupy. Pierwszą reprezentują te bardziej agresywne
jak "Sleepwalker" czy "Hell In My Hands" i wypełniają
pierwszą część płyty. Mieliście takie założenie,
żeby w pierwszej kolejności sponiewierać słuchacza?
Chcieliśmy, żeby album po prostu płynął. Naszym zamysłem
było zacząć od mocnego i szybkiego uderzenia.
Większość słuchaczy opiera swoje wrażenia
właśnie na tym co usłyszy w pierwszych kilku numerach.
Druga grupa to utwory wolniejsze, monumentalne i
niemalże epickie takie jak "Duilt-Ridden" i "Breath
The Lie". Jak dla mnie oba są niesamowite i powalają
atmosferą.
Intencjonalnie wrzuciliśmy je w środek, przed kolejnym
uderzeniem, które towarzyszy już do samego
końca. Kocham w naszej muzyce to, że jest na tyle
złożona, że możemy coś takiego zrobić. Możemy
umieszczać dynamiczne dźwięki tam, gdzie
niekoniecznie brzmią tak samo.
A trzecia grupa to utwory z lekko progresywnym
zacięciem, w których staracie się troszkę bardziej
pokombinować. I w tej grupie jest jedyny numer z
płyty, który nie do końca mi odpowiada, a mianowicie
"The Breathing Room". Linia melodyczna i wokale
czasem za bardzo przypominają mi jakieś
nowoczesne zespoły. Jakie jest wasze zdanie na ten
temat?
Zdecydowanie lubimy dodawać różne gatunki i smaki
do naszej muzyki. Większość z nas słucha wielu
współczesnych zespołów, by zaaplikować tę różnorodność
w naszą muzykę, zupełnie jakby było to przeznaczone.
Mamy nadzieję na zmiany i ewolucję, ale
wciąż będziemy chcieli pozostać w źródle brzmienia.
Podoba mi się brzmienie, które jest nowoczesne,
potężne i selektywne, a jednocześnie nie niszczy
klasycznego ducha obecnego w waszej muzyce.
Jesteście z niego zadowoleni? Kto za nie odpowiada?
To była grupowa decyzja. Każdy członek ma prawo
wypowiedzieć sie o ostatecznym kształcie. Wszyscy
muszą być zadowoleni inaczej materiał nie zostanie
nagrany. Chcemy brzmieć nowocześnie i potężnie, ale
także w tradycyjnym ujęciu. Z tego nagrania jesteśmy
dumni i już przymierzamy się do nagrania kolejnego.
Zajebiście mi się podobają melodyjne i bardzo klimatyczne
solówki. Kto za nie odpowiada?
Wszyscy trzej gitarzyści są prowadzącymi i
odpowiadają za solówki. Podjęliśmy odważną decyzje,
że skoro mamy trzy gitary w zespole to trzeba to wykorzystać
jako potrójny atak. Kiedy widzisz nas na żywo,
nigdy nie wiesz którą partię zagra konkretny człowiek.
Jak wygląda u was proces twórczy? Kto odpowiada
za komponowanie? Jak rozdzielacie partie pomiędzy
trzy gitary?
Na potrzeby "Sleepwalkers" wszystkie numery skomponował
Robert Kolowitz. To on jest za nie
odpowiedzialny. Na następnym albumie będzie
podobnie, nadal będzie głównym kompozytorem, ale
będzie też kilka odstępstw od reguły. Grant napisał
dwa numery, a Alfred kończy pisać swój. Kiedy wszystkie
kawałki będą skomponowane wyślą je do mnie, a
ja napiszę słowa i ułożę linie wokalne.
W waszej muzyce słychać wyraźnie ten amerykański
pierwiastek. Jak myślicie skąd biorą się te różnice
między amerykańskim a choćby europejskim
graniem? Mam tu na myśli przede wszystkim power
i thrash.
Ja też słyszę u nas czyste amerykańskie power/
thrashowe brzmienie. Nasiąknąłem w młodości
amerykańskimi thrashowymi i power metalowymi
zespołami. Wszyscy też słuchamy dużo europejskich
zespołów, ale naszym pierwszym i najważniejszym ele-
Foto: Skinner
26
SKINNER
mentem z którego czerpiemy, to głównie doświadczenie
amerykańskie.
Nagraliście klip do kawałka tytułowego z płyty.
Gdzie go nagrywaliście? Skąd wzięliście tylu "Sleepwalkers"(śmiech)?
Sądzę, że wideoklip był nagrywany w San Rafael, CA.
Koncept był bardzo prosty, ale chcieliśmy żeby wizualnie
był pociągający. Ogłosiliśmy na naszym facebooku,
że szukamy wolontariuszy do wideoklipu i tacy się
znaleźli.
Na okładce znajduje się ten sam motyw "Sleepwalkers"
co w teledysku. To są ci sami ludzie?
Zdjęcia i obrazki do płyty zrobiliśmy wiele miesięcy po
wykonaniu wideoklipu. Tylko czterech ludzi znalazło
się zarówno na okładce jak i w klipie.
Wasze teksty mają raczej mało sympatyczny wydźwięk
i poruszacie w nich wiele ważnych spraw. Możecie
pokrótce opowiedzieć co chcecie w nich przekazać?
Kto jest ich autorem?
Ja piszę wszystkie teksty do Skinnera. Nie mam konkretnego
motywu czy stylu pisania, piszę to co czuję z
muzyki. Na przykład "Sleepwalkers" jest o wyrwaniu
się z codziennej rutyny społeczeństwa, o stawaniu się
indywidualistą. "Hell In My Hands" jest o alkoholizmie,
a "The Enemy Within" o uzależnieniu od seksu.
"Bound" to kolejny numer o seksie, z kolei "Orphans of
Libery" to hołd dla naszego wojska. Każdy numer jest
o czymś zupełnie innym, ale piszę tak, żeby każdy
mógł wyłapać sens z tekstu.
Norman, w 2013 roku wyszła całkiem udana płytka
zespołu, w którym udzielasz się razem z gitarzystą
Cage Dave'em Garcia. Czy możemy oczekiwać
kolejnej płyty Hellscream w przyszłości czy był to
tylko jednorazowy projekt?
Dziękuję! Świetnie się bawiłem robiąc ten album. Odpowiadając
na pytanie, miesiąc temu powiedziałbym,
że nie jestem pewien czy w ogóle byłby kolejny album
czy tez nie. Rozmawiałem ostatnio z Dave'em i stwierdziliśmy,
że zrobimy drugi krążek Hellscream poczynając
od 2015 roku, więc wszyscy fani Skinner i Cage
powinni go wypatrywać.
Jaki jest obecnie wasz status jeśli chodzi o wytwórnię?
Jesteście z jakąś związani?
Wielu ludzi nie zwróciło pewnie na to uwagi, ale wytwórnia
Dead Inside Records została stworzona przeze
mnie w 2014 roku. Skinner to czwarty zespół, który
podpisał kontrakt z wytwórnią a "Sleepwalkers" był
pierwszym wydawnictwem, które wyszło jej nakładem.
Możecie oczekiwać wiele świetnej muzyki od Skinner
realizowanej właśnie przez Dead Inside Records.
Jak wygląda sprawa waszych koncertów? Często
grywacie? Gdzie będzie można was zobaczyć w
przyszłości?
Gramy lokalnie i w pobliskich stanach ponieważ jak
dla wielu zespołów podróżowanie jest zbyt drogie i ciężko
się zebrać. Na pewno zagramy na kilku festiwalach
i ogłosimy pełną trasę już w wkrótce.
Jakie plany na najbliższą przyszłość? Piszecie już
Foto: Skinner
jakieś nowe numery?
Właśnie zrealizowaliśmy wideoklip do "Orphans of Liberty"
i udajemy się na wakacje. Wrócimy w drugiej
połowie stycznia i zabierzemy się za kończenie drugiego
albumu. Nagrywanie powinno zacząć się pod koniec
zimy. Nowy album nosi roboczy tytuł "The End of
Tribulation".
Wielkie dzięki za ten wywiad i życzę powodzenia.
Dziękuję bardzo za czas poświęcony na wspieranie nas
i naszej muzyki!!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Historie grozy i terroru
Tym razem zapraszam do przeczytania rozmowy z najbardziej zaskakującym i
moim nieskromnym zdaniem najlepszym heavy metalowym debiutem 2014 roku. "Darkest
Horrors" porywa od pierwszych sekund i nie puszcza do końca. Zanakomite granie oparte na
klasycznych patentach Iron Maiden, Mercyful Fate czy Judas Priest, wypełnione po brzegi
genialnymi melodiami i nośnymi refrenami. Gdyby taki krążek nagrał, któryś z klasycznych
bandów, cały metalowych światek dostałby spazmów ze szczęścia, jednak Starblind to tylko
młody band ze Szwecji, więc i odbiór jest "odrobinę" słabszy. Chłopaki w przyszłym roku
mają wydać drugi album i rzecz oczywista wiążę z nim ogromne nadzieje. Czytając wypowiedzi
muzyków jestem wyjątkowo spokojny w kwestii ich przyszłych materiałów.
Nie wydaliście żadnych demówek ani EPek tylko od
razu uderzyliście z pełnym krążkiem. W jaki sposób
w takim razie doszło do współpracy ze Stormspell?
Cóż, ten pomysł wyszedł samoczynnie gdy tylko poczuliśmy,
że mamy tyle dobrych kawałków, powiedzieliśmy
sobie wówczas "hej, czemu by nie nagrać wszystkich
jako profesjonalny studyjny materiał, od razu z
marszu?". Zrobiliśmy to i w międzyczasie mieliśmy dyskusję
z wytwórnią Stormspell, która okazała się
strzałem w dziesiątkę i naprawdę nie trzeba było się
zbyt długo zastanawiać, bo wszystko poszło tak jak
zostało zaplanowane. Stormspell jest bardzo profesjonalna
i ma znakomite warunki, nie potrafimy o
nich powiedzieć złego słowa, same superlatywy.
Stormspell działa co raz prężniej i większość materiałów,
które wychodzą z ich logiem prezentuje bardzo
dobry poziom. Jakie macie zdanie na ten temat?
Polecalibyście współpracę z tym labelem innym
zespołom?
Jesteśmy zadowoleni z pracy ze Stormspell Records,
która bardzo dba o utrwalanie prawdziwości heavy metalu
i utrzymywanie go przy życiu. W czasach gdy
sprzedaż spada na łeb na szyję, Stormspell Records
nie zniechęca się tym, ale realizuje płytę za płytą, nowych
talentów i wielu ukrytych perełek z lat 80-tych.
Od strony kompozytorskiej jest to mistrzostwo świata.
Jak wyglądało tworzenie tych numerów? Jaki macie
system pracy?
Niektórzy maja pomysły na kawałki, a my po prostu
jammujemy na próbach i składamy puzzle ze sobą.
Proces pisania kawałków jest bardzo skrzętny i każdy
ma prawo wnieść swoje pomysły. Kluczem jest to, że
każdy w zespole ma mniej więcej taki sam sposób myślenia
o tym, co jak powinno brzmieć, co sprawia, że
wszystko jest łatwiejsze.
Tym co mnie urzeka na waszej płycie to niesamowite
i łatwo zapamiętywane melodie. Czy łatwo przychodzi
wam ich wymyślanie?
Nasze brzmienie wypływa naturalnie z nas i czasami
mamy nadmiar melodii gitarowych czy riffów. Czasami
nie. Kiedy przysiadamy do pisania konkretnego kawałka
nie siłujemy się z nim. Wolimy zostawić go żeby
przeleżał i zabrać się za następny zamiast ciągle męczyć
się nad nim. Tydzień później odgrzebujemy ten
odstawiony i dajemy mu kolejną szansę. Może będzie
gotowy albo znów będzie potrzebował kolejnej tygodniowej
odstawki!
Płyta ma w sobie to, że uzależnia i ciężko jest się od
niej uwolnić. Jest to wielka zaleta w dzisiejszych czasach
i przy takiej ilości muzyki, która nas otacza. Jak
wam się udało pomimo dużej przystępności sprawić,
że ten materiał nie nudzi?
Trudne pytanie, próbujemy pisać taka muzykę jaką
sami byśmy chcieli słuchać; to jest melodyjny, surowy
i wykurwiście ciężki metal, prawdziwy w swoich założeniach
i emocjach. Pozwalamy naszym numerom płynąć
po swojemu, nie myślimy wcześniej o tym jak coś
powinno brzmieć. To bardzo naturalna ścieżka.
HMP: Witam. Jesteście zespołem o niedługim stażu,
bo powstaliście w 2013 roku. Standardowe pytanie:
Jak do tego doszło? Kto był inicjatorem założenia zespołu?
Starblind: W zasadzie idea założenia zespołu wyszła
od wokalisty Mata i to właśnie on chciał założyć zespół
grający ten gatunek, którego lubi najbardziej słuchać,
czyli heavy metal z lat 80-tych. Mike zamieścił
ogłoszenie w internecie dla muzyków chcących grać w
tych klimatach, a potem jammowali dla zabawy. Spośród
wielu odpowiedzi najbardziej interesujące były te
od Zakariasa, Björna i Johana, po umówieniu się
przez telefon zrobiliśmy wspólny jam i po jednej sesji
nie mieliśmy więcej wątpliwości, że to jest czego szukamy.
Daniel, który jest naszym basistą dołączył w innych
okolicznościach, grał wcześniej na gitarze z Mike'm
i Danielem w zespole Sadauk. Wszystko potoczyło
się dość szybko i gadało ze sobą w idealny sposób.
Jakie jest wasze doświadczenie muzyczne? Graliście
wcześniej w jakichś w miarę znanych bandach?
Wiem, że wokalista Mike był, co ciekawe, bębniarzem
w Steel Attack.
Tak jak powiedziałeś, Mike grał na perkusji w zespołach
Steel Attack, Into Desolation i Sadauk. Johan
grał w Danger i Dehtronement, Daniel zaś w Sadauk
oraz Nancy's Dead żeby wymienć tylko kilka z
nich.
Foto: Starblind
Praca ze Stormspell Records to fantastyczne doświadczenie
i polecamy ją każdej prawdziwej heavy metalowej
grupie, z nimi warto pracować.
Wszystkie utwory z "Darkest Horrors" powstały już
po powołaniu Starblind do życia, czy też może część
z nich czy chociaż niektóry riffy lub melodie powstały
wcześniej?
Dziewięćdziesiąt procent "Darkest Horrors" zostało
napisane przez Starblind już po powstaniu. Większość
pomysłów na ten album pochodzi od Johana,
ale każdy członek był zaangażowany, a "I Stand Alone"
zostało napisane głównie przez perkusistę, Zakariasa.
Krążek mówiąc bez ogródek rozpierdolił mnie doszczętnie.
Jak wam się udało nagrać taki fenomenalny
debiut?
Dzięki! Kluczem do naszego brzmienia zapewne jest
to, że każdy z naszych członków pcha każdy numer w
tym samym kierunku. Wiemy jaki bit perkusji będzie
pasował do tego rodzaju przejścia albo, który rodzaj
melodii gitary będzie potrzebny do takiego intro. Rzadko
kiedy sprzeczamy się o to, jak konkretny utwór
powinien mądrze ewoluować kompozycyjnie.
W waszej muzyce słychać najwięcej inspiracji Żelazną
Dziewicą, ale trochę trochę klimatu związanego
z twórczością Kinga Diamonda. Kto jeszcze miał
na was wpływ? Mam na myśli nie tylko muzykę, ale
również może filmy, książki?
Każdy w Starblind kocha i słucha Manowar, Iron
Maiden, Judas Priest, King Diamond oraz Mercyful
Fate. To oni są najwięksi i najbardziej znani, ale słuchamy
też mniej znanych rzeczy z lat 80-tych, które
nigdy nie zdołały się przebić. Takie grupy jak Grim
Reaper, Tokyo Blade, Aria czy Running Wild. Można
by wiele zespołów przywołać… Wiele z naszych
tekstów na debiucie opartych jest na historiach
Lovecrafta, a nasz następny album nie będzie o tym
samym. Większość z nich zamierzamy oprzeć na ulubionym
autorze Mike'a czyli Edgarze Alanie Poe, ale
nie tylko. Będzie też coś z antycznej mitologii czy
ogólnie będzie dotyczyło zła. Jedną ważną rzeczą w
tekstach jest to, że są uniwersalnymi opowieściami, a
nie manifestem wierzeń, co daje dużą artystyczną swobodę.
Słyszałem sporo opinii w stylu: "Iron Maiden już
niestety nigdy nie nagra takiego krążka" i w sumie
coś w tym jest. Czy nie sądzicie, że gdyby zespół z
naprawdę dużą nazwą nagrał taki materiał jak wy to
pół świata spuszczało by się nad nim ze szczęścia?
Niestety większość ludzi jest ignorantami i nie zwraca
uwagi na debiutantów lub mniej znane nazwy.
Gdyby Iron Maiden zrobiło nowe "Powerslave" albo
"The Number of the Beast" metalowy świat prawdopodobnie
eksplodowałby z nadmiaru zachwytu i łakoci.
Ale istnieje jedna, niepodważalna prawda: Iron
Maiden nigdy już nie zrobią takich płyt jak tamte. To
wielka szkoda, jednakże wciąż robią znakomitą muzykę
i wciąż należą do najlepszych.
To prawda. Powracając do waszego materiału i inspiracji
Maiden chciałbym się zapytać czy celowo fragment
"Mountain of Madness" przypomina motyw z
"The Loneliness of the Long Distance Runner"?
Piszemy taka muzykę jaką kochamy i jakiej słuchamy.
Nigdy nie piszemy kawałków opartych na innych kawałkach.
Jednakże, nie wstydzimy się pokazać naszych
inspiracji. Jeśli Starblind przypomina "jakiś zespół"
czy "jakiś riff" to nie można powiedzieć: "Nie możesz
użyć tego riffu, bo ktoś już go wziął przed tobą!". My
sobie mówimy: "Jasna cholera! To brzmi dokładnie tak
jak w "Somewhere In Time". To cudownie!!!".
Natomiast jeden z mich faworytów "I Stand Alone"
jest takim waszym "The Evil That Men Do" co oczywiście
w moich ustach jest ogromnym komplementem.
Dzięki, że to mówisz. To dla nas wiele znaczy. Nie możemy
być bardziej szczęśliwi jeśli nasze utwory trafiają
do tylu ludzi na całym świecie!
28
STARBLIND
Płytę kończy epicki killer
w postaci "Temple of Set",
który na chwilę obecną jest
moim ulubionym. Ten numer
tak mnie zauroczył, że
jestem ciekaw czy w przyszłości
będziecie pisać numery
w tym stylu?
"Temple of Set" na pewno
również należy do naszych
ulubionych. Zarówno do
słuchania, jak i w przypadku
grania go na żywo. Nasz
następny album będzie
miał kolejną epicką nutę w
stylu "Temple of Set". Będzie
napisany przez tę samą
osobę odpowiedzialną
za wspomnianą, czyli JJ.
Jedyny mankament to
moim zdaniem "The Great Hunt", który nie jest
słabym utworem, ale jak dla mnie trochę nie pasuje
do reszty płyty. Co wy sądzicie na jego temat?
"The Great Hunt" jest przewrotny. Sami czuliśmy, że
prawdopodobnie nie jest to najlepszy numer, żeby pokazywać
w nim nasze brzmienie. Ale wciąż uważamy,
że to dobry kawałek. Został napisany w bardzo wczesnym
etapie istnienia Starblind i byliśmy bardzo podekscytowani
podczas jego grania na próbach, tak bardzo,
że postanowiliśmy go nagrać. Słuchając go teraz,
możemy śmiało powiedzieć, że nie będzie więcej takich
numerów Starblind. To był jednorazowy odskok, sami
zastanawiamy się poważnie nad tym czy powinniśmy
go grać na żywo czy dać sobie spokój.
Kto jest autorem tekstów i jakie treści w przedstawia?
Sporo w nich na pewno inspiracji horrorami...
Nasz wokalista Mike pisze wszystkie teksty. Są one
tworzone na tej samej zasadzie na jakiej tworzy się
obrazy, mają one powstawać w głowach słuchaczy i
tworzyć opowieść z przesłaniem, niekoniecznie zrozumiałym
od razu. Większość z nich są horrorem, ale
łatwo też znaleźć nawiązania do antycznej mitologii.
Czy zamierzacie kontynuować tę tematykę w przyszłości
czy nie stawiacie sobie żadnych ograniczeń w
tym temacie?
Starblind nie jest zespołem horror konceptualnym. Po
prostu mamy mnóstwo tekstów opartych na horrorze!
(śmiech) Żartujemy, że gdybyśmy wybrali inne ścieżki,
inne teksty, to bylibyśmy innym zespołem. Jesteśmy
jednak świadomi tego, że jesteśmy szczęśliwi ze straszliwymi
historiami grozy i terroru pisanymi przez
Mike'a. Któż jednak jest w stanie przewidzieć co przyniesie
przyszłość?
"Darkest Horrors" zdobi ciekawa i dość nietypowa
okładka. Skąd taki pomysł i kto za nim stoi?
Okładka albumu została zrobiona przez utalentowanego
Yannicka Boucharda i została ona wykonana
specjalnie na ten album. Mieliśmy pewną koncepcję,
którą opowiedzieliśmy Yannickowi: samotny
statek i przyczajony morski potwór. Miał całkowitą
artystyczną swobodę by dodać mnóstwo szczegółów i
nadać jej atmosfery filmów grozy z lat 50-tych.
Byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu, a nawet przewyższył
nasze oczekiwania.
Dobra, teraz pytanie o koncerty. Często gracie na żywca?
Jaki gig był jak dotąd dla was największym
wydarzeniem?
W 2014 roku zagraliśmy niemal 30 koncertów w ciągu
trzech tygodni trasy po Europie supportując Tima
Rippera Owensa i Sandstone. Spędziliśmy ze sobą
cudowny czas podczas tej trasy. Cudownie było zobaczyć
jednego z największych wokalistów na świecie i
dowiedzieć się, że jest tak twardo stąpającym po ziemi
i niezwykle przemiłym kolesiem.
Graliście też klika koncertów w Polsce podczas
wspomnianej trasy z Ripperem Owensem. Jak wam
się podobało w moim kraju? Jak wspominacie fanów?
W którym miejscu była najlepsza publika?
Sprawą, którą będziemy najmocniej wspominać z naszego
czasu spędzonego w Polsce to bez cienia wątpliwości,
niesamowita publiczność i jej odzew. Większość
ludzi tam zebranych zapewne słyszało nas po raz pierwszy,
ale i tak krzyczeli razem z nami w refrenach,
klaskali w łapy, zachowywali się jak szaleńcy. To było
naprawdę super. Naprawdę wyglądało to tak, jakby
Foto: Starblind
cieszyli się, że nas widzą, że słyszą nas na żywo.
Spotkało was może u nas coś nietypowego? Jakaś zabawna
lub całkowicie popieprzona sytuacja (śmiech)?
Mieliśmy do do pokonania trasę na następny gig,
mierzyła jakieś 1400 km i mieliśmy na to około 15
godzin. Z Lublina w Polsce do Zurychu w Szwajcarii.
Musieliśmy zmienić kierowcę i zaraz po występie w
Lublinie, spakowlaiśmy się i pełen gaz. Szwajcaria na
celowniku, żadnych przerw! To był błąd. Zostaliśmy
zauważeni przez polską policję i zatrzymali nas na
jakieś 45 minut. 45 minut, których nie mieliśmy! W
końcu puścili nas i wróciliśmy na drogę i na gig zdążyliśmy
na czas. Dzieliły nas minuty od fiaska tej podróży!
Może jest jeszcze zbyt wcześnie by o to pytać, ale
czy piszecie już kawałki na "dwójkę"? Kiedy planujecie
wydać następcę "Darkest Horrors"?
Pierwszą rzeczą za jaką zabraliśmy się po powrocie do
domu z europejskiej trasy było zabranie się za pisanie
nowego materiału. Możemy ogłosić z dumą, że nasz
kolejny po "Darkest Horrors" album pojawi się w drugiej
połowie 2015 roku. Wszystkie numery są już napisane
i prawie gotowe do nagrania. Musimy jeszcze kilka
rzeczy doszlifować, tak by mieć pewność, że wszystko
jest tak cudowne, jakie być powinno!
To będzie ten sam styl czy zamierzacie wprowadzić
coś nowego? I co najważniejsze czy będzie równie
znakomita, bo o to czy lepsza to nawet boję się pytać
(śmiech)?
Tytuł następcy ujawnimy na początku 2015 roku, ale
na pewno będzie w klimacie debiutu. Nic nie zmieni
się w kwestii brzmienia. Teraz dopiero pokażemy czym
jest Starblind. Znamy nasze brzmienie i wiemy czego
oczekują nasi fani od nowego albumu Starblind. Zamierzamy
dostarczyć wam dokładnie to, co najlepsze i
nic tego nie zmieni.
Jak zamierzacie spędzić Sylwestra i czy macie jakieś
postanowienia i plany noworoczne dotyczące Starblind?
Jesteśmy gotowi by powitać Nowy Rok z naszymi
rodzinami i przyjaciółmi. Wypijemy mnóstwo piwa i
przesłuchamy mnóstwo dobrego heavy metalu i tego
też życzymy wam w Nowym Roku! 2015 będzie wielkim
rokiem dla Starblind, będzie o nas głośno. Obawiam
się jednak, że w chwili obecnej niewiele możemy
zdradzić. Żadnej części z naszego nowego albumu!
Wszystko znajdziecie na facebooku!
To już wszystkie pytania. Chcielibyście coś przekazać
czytelnikom HMP?
Wielkie dzięki za okazanie zainteresowania Starblind
i za wspaniały wywiad. Powrócimy do Polski!
Wielkie dzięki za wywiad.
Dzięki!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak
STARBLIND 29
Ten niemiecki zespół istnieje od zaledwie pięciu lat
i ma już na koncie trzy pełne płyty. Muzyka i wizerunek
Alpha Tiger może zmylić. Mimo prezencji
"hard'n'heavy", który sugerowałby luźne, czy może
stylizowane na luzackie, nastawienie do tekstów i
grania, Alpha Tiger to grupa, która ma poważne
podejście do siebie. Ostatnia płyta, "iDentity" traktuje
o tym może być wolność. Opowiadał o niej gitarzysta zespołu - Peter Langforth.
HMP: Macie ciekawą nazwę, która bardzo pasuje
do hard rocka. Dlaczego padło na taki wybór?
Peter Langforth: Czesc Strati, przede wszystkim dziękuję,
że możemy rozmawiać po niemiecku! Postrzegamy
się raczej jako klasyczny heavy metalowy zespół,
ale rzecz jasna nasze brzmienie posiada też garść innych
wpływów. Na ostatnim albumie, "iDentity" momentami
osiągamy również raczej rockowe brzmienie.
Numer "Long Way of Redemption" jest tego najlepszym
przykładem. Ale wracajac do pytania... Do roku 2010
nazywaliśmy się "Satin Black" jednak wolelismy posiadać
bardziej samodzielną i własną nazwę, która będzie
niosła więcej energii i ostatecznie padło na "Alpha Tiger".
Obecnie nie jest łatwo znaleźć nazwę dla zespołu,
która jeszcze nie istnieje.
"Long Way of Redemption" faktycznie sie wyróżnia.
Skąd zaczerpnąłeś pomysł na dodanie do tego numeru
kastanietów?
Pragnalem każdemu utworowi nadać coś własnego i
specjalnego, czegoś, czym mógłby się od innych odróżniać.
Fragment z kastanietami chodził mi już długo
po głowie ponieważ mam wielką słabość do muzyki flamenco
i uznałem, że ona świetnie pasuje do charakteru
"Long Way of Redemption". Po prostu spróbowaliśmy i
pasowało najlepiej. Eksperymentowalismy muzycznie
na tym albumie dość sporo i w przyszłości będziemy
także podążać tą drogą.
Wracając do trudności zalezienia nowej nazwy...
Wydaje mi się, że podobnie jest z okładkami. wasza
pierwsza okładka jest utrzymana w stylu Tygers of
Pan Tang.
To raczej przypadek. Tygers of Pan Tang to wprawdzie
wielki zespół, z którym zresztą dzielilismy scene,
ale nie był on nigdy moją głowną inspiracją. Tygrys
pojawił sie w nazwie i na okładce pierwszej płyty i to
jedyne co nas łączy.
Pochodzicie z Freiberga, to małe miasto i zdaje sie
mieszka w nim niezbyt wiele członków zespołów metalowych.
Ciekawi mnie, jakie istnieją w nim możliwości
grania czy w ogóLe funkcjonowania grupy.
Tu, we Freibergu sa jakieś możliwości, żeby zorganizowac
koncert, jest dosyć dużo lokalnych zspołów,
tworzonych przez uczniow, zresztą byliśmy jednym z
nich. Początkowo graliśmy covery Metalliki i Slayera.
Ale moglismy na szczęscie szybko wyrobić sobie nazwę
i grać także poza granicami Freibergu, co było bardzo
ważne dla naszego rozwoju. Właczając Drezno, Chemnitz
i Lipsk, istnieją także w pobliżu promienia 100
Najpierw trzeba wyzwolić się samemu
kilometrow duże miasta z własną sceną, które nam
oferowaly wiele możliwości koncertowania. Chwilowo
gramy już bardzo rzadko tu, w Saksonii. Ale koncerty,
które gramy tutaj sa zawsze szczególne, więc będziemy
je w przyszłości kontynuowac.
Zauważyłam, że na Facebooku w dziale "zainteresowania"
podaliście "koncerty na całym świecie".
Rzeczywiście gracie tyle koncertow, czy póki co są
one w sferze planów?
Mielismy już to szczęście, że udało nam sie zagrać w
wieu krajach, w tym we Włoszech, Grecji, Walii, Polsce,
Czechach czy Francji. Ale poza europejskie granice
niestety nie udało nam się dotąd wyjść, to w dalszym
ciągu jest nasz wielki cel i jestem pewniem, że pewnego
dnia także i jego zrealizujemy. Koncerty za granicą to
zawsze coś specjalnego, można podczas nich zaobserwować
różnorodne mentalności ludzi. Często także
warunki związane z koncertowaniem są zupełnie inne,
po części także pełne przygód.
Foto: SPV
Czytałam także, że zagraliście kilka koncertów na
dużych festiwalach w Europie. Czyja to zasługa,
managementu, wytwórni czy jestście samodzielni w
kwestiach organizacyjncyh? (śmiech)
Jest różnie. Z jednej strony sami dbamy o rzeczy organizacyjne.
Wiele festiwali i klubów zwraca się do nas
wprost, a my przekazujemy to zapytanie dalej, do naszej
agencji bookingowej. Z drugiej jednak strony, bardzo
pomocne są możliwości wspólnej pracy z dużymi
agencjami czy wytwórniami jak Steamhammer. Zbudowaliśmy
sobie w ostatnich latach dobrą i niezawodną
drużynę, w której możemy podzielić obowiązki.
U nas w Polsce większość grup ma problemy z koncertowaniem.
Mamy tylko kilka małych festiwali. U
was festiwali jest do wyboru do koloru, ale też macie
potężna scenę. Rzeczywiście możecie wybierać festiwale
"ile dusza pragnie"?
Niemcy faktyczne mają wielką festiwalową scenę, to
wielki plus tego kraju. Mamy tutaj festiwale poświęcone
każdemu gatunkowi i każdego rzędu wielkości.
Ale trzeba też zauważyć, że nie nie można być zawsze
wszędzie obecnym i grać na każdym festiwalu, bo
można szybko zagrać ludziom na nerwach. Tego roku
zrobilismy się mniej dostępni, ale mamy zamiar nadrobić
to w 2015 roku! Ale ile dusza zapragnie wybierać
naszych koncertów niestety nie możemy. Musimy próbować
stawiać konkretne zapytania przez naszą agencję
bookingową i mieć nadzieję, że organizator festiwalu
będzie zainteresowany.
Wracając jeszcze do bogactwa sceny. Waszymi inspiracjami
są raczej niemieckie zespoły, ktorych jest u
was w bród czy raczej te na przykład zza oceanu?
Nasze inspiracje płyną z wielu stron, trudno jest wymienić
kilka określonych nazw. Rodzime zespoły, takie
jak Helloween, Gamma Ray, Accept czy Blind
Guardian są oczywiscie wspaniałe ale dla naszego metalowego
wychowania tak samo ważne były takie zespoły
jak Fates Warning, Queensryche, Riot, Judas
Priest i spółka. Wole nawet ambitny, lekko progresywny
heavy metal z dobrymi wokalistami.
Okładka "iDentity" jest bardzo wyrazista... widać na
niej mężczyznę rozrywającego więzy. Domyślam się,
że ma ona związek także z tytułem...
Tytul "iDentity" został świadomie tak wybrany, że
można go interpretować na wiele sposobów. Na pierwszy
rzut oka chodzi rzecz jasna o naszą muzyczną
tożsamość, staramy się wciąż rozwijać ale też odrozniać
się od naszych wzorców. Także merytorycznie
chodzi o tożsamość. Każdy numer traktuje ten temat
ze swojej własnej strony. Zawsze chodzi o to, żeby być
innym i jeśli zajdzie taka potrzeba, płynąć mimo burz,
nie brać niczego, co dytkują inni, tylko wyrabiać swoje
własne zdanie. Facet z okładki, który rozrywa więzy,
wzglednie przepaskę na oczy, oczywiście wygląda inaczej
niż pozostali ludzie stojący w tle okładki, staje się
kimś autonomicznym. Najpierw trzeba wyzwolić się
samemu.W trakcie, gdy powstawała ta płyta, miałem
na ten temat wiele przemyśleń. Wszyscy doszliśmy do
punktu, w którym zaczęliśmy pytać samych siebie,
czego tak właściwie oczekujemy od naszego życia. Jak
mogę być za siebie jeszcze bardziej odpowiedzialny?
Dokąd powinna prowadzić ta podróż? Czy lepiej jest
zarabiać pieniądze i zrezygnować z muzyki czy nadal
trzymać się twardo swoich marzeń i w związku z tym
podjąć się pewnych kompromisów? Zdecydowalem się
oczywiście na muzykę, także jeśli to bardzo wyboista
droga. Wszystkie te przemyślenia probuję przerobić na
utwory. To jest zresztą nie tylko muzyczny ale też dotyczacy
charakteru proces dojrzewania i jeszcze nie doszlismy
do jego końca!
A dlaczego w tekście "Lady Liberty" wybraliście żeńskie
określenie na wolność?
Lady Liberty to przewisko amerykanskiej Stauty
Wolności. W utworze chodzi o to, że pojęcie "wolności"
jest bardzo elastyczne i dające się wielostronnie
wytłumaczyć. Dla jednych "wolnoś" oznacza bogactwo,
które możemy gromadzić, unikanie podatkow i bezczelne
wykorzystywanie innych ludzi. Dla innych "wolność"
onacza bycie wolnym od ucisku, posiadanie jedzenia
i picia pod dostatkiem czy zwyczajną możliwość
życia razem ze swoją rodziną. Tak więc spojrzenia
na ten temat mogą być różne. Temat ten ciagnie się
przez całą płytę, dlatego daliśmy ten numer na początek
albumu. Pod koniec dnia powinniśmy zadawać sobie
pytanie, co oznacza dla nas samych być wolnymi.
Opłaca się nad tym trochę pomyśleć, mimo tego, że nie
jest łatwo na to pytanie odpowiedzieć.
W numerze "Revolution in Progress" Stephan Dietrich
śpiewa nieco jak Geoff Tate. To celowe nawiązanie?
Stephan ma podobną barwę głosu do Geoffa Tate'a,
dlatego słyszymy to porównanie nie pierwszy raz. Ale
lubię Queensryche i sposób w jaki Geoff kiedyś śpiewał.
Być może jest to podświadomie zakodowane w
moim pisaniu utworów. Ale także we frazowaniu i wyrażaniu
Geoff był dla Stephana dobrym "nauczycielem".
W przypadku "Revolution in Progress" jego
wokal jest nieco niższy niż w przypadku innych utowrów.
Prawdopodobnie w tym zakresie głosu to podobienstwo
wokali staje sie bardziej widoczne gdyż na
wyższych rejestrach Stephan śpiewa w bardziej własnym
i charakterystycznym stylu.
Wiem, że to osobiste pytanie, ale... czy Stephan jest
w jakis sposób spokrewniony ze słynna Marlene
Dietrich?
Najprawdopodobniej nie (śmiech). Ale dla celow promocyjcnych
byłoby chyba całkiem nieźle, gdyby to
była prawda. Być może Stepahn powinien przeprowadzić
jakieś badania geneaologiczne.
Dziekuję za wywiad. Wszyskiego dobrego dla Alpa
Tiger!
My także dziekujemy! Pozdrawiam polskich fanow
metalu, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy.
Katarzyna "Strati" Mikosz
30
ALPHA TIGER
HMP: Witam. Bardzo szybko po ubiegłorocznym debiucie
wypuściliście kolejny krążek. Chcieliście kuć
żelazo póki gorące czy jest to dla was naturalne tempo
pisania utworów?
Jens Basten: Nigdy nie przestaliśmy pisać nowych
utworów. Po prostu byliśmy mocno zmotywowani dobrym
kontraktem z Massacre Records, więc byliśmy
w doskonałym nastroju, by wszystko przyspieszyć.
Oczywiście, nie jesteśmy tak durni jak się wydaje, że
możesz wydać świetny debiut, a potem musisz czekać
pięć lat na następcę, bo inaczej stracisz grunt pod nogami.
Jest to koncept opowiadający historę bogini Sedny.
Mógłbyś trochę bliżej przedstawić tę historię?
Wybraliśmy tę historię na nasze pierwsze demo
"Sedna's Revenge" i kontynuowaliśmy ją przez kilka
kolejnych tytułów i okładkę na "The Warrior's Code".
Na drugi album, Johnny przygotował pomysł i koncept
do "Ocean Blade', który był po prostu niesamowity
i mocny. Powiedzieliśmy wtedy: "Robimy to, zaczynamy!".
Wyszło w moim odczuciu bardzo dobrze, nie
ważne, który numer wybierzesz, będziesz wiedział o
czym jest cała historia.
Doszło u was w ostatnim czasie do dwóch zmian
składu. Na początek spytam o pozycję basisty. Czemu
przed nagraniem płyty odszedł Oliver Karasch?
Oliver zdecydował się nie kontynuować swojej kariery
jako muzyk metalowy, z wyłącznie sobie znanych
powodów. Chciał też zatroszczyć się o swoją rodzinę,
ma dwójkę małych dzieci. Ale zaaranżował i wykonał
wszystkie partie na "Ocean Blade" osobiście. Nagrał
bas na tę płytę, ale dla nas było jasne, ze potem odejdzie
z zespołu, gdy tylko ukończy nagrania.
Nie kopiujemy riffów i melodii
Po bardzo udanym ubiegłorocznym debiucie, Gloryful
poszli za ciosem i uderzyli z kolejnym krążkiem. "Ocean
Blade" jest co najmniej tak samo dobra jak poprzedniczka, czyli zawiera
rasowy heavy/power metal. Energiczne, melodyjne utwory utrzymane
w morskim klimacie znakomicie uzupełniają się z historią bogini Sedny, która jest
zawarta w tekstach. Z pewnością jest to jeden z ciekawszych młodych zespołów na europejskiej
scenie. Zapraszam na krótką rozmowę z gitarzystą Gloryful Jensem Bastenem
Miksami i masteringiem zajęli się odpowiednio Dan
Swano i Charles Greywolf. Czemu taki wybór i czy
trudno było ich nakłonić? Jak wam się podoba efekt?
Dan zrobi miks i mastering do naszego debiutu i do
ostatniej płyty Night In Gales "Five Scars" i zawsze
wykonywał niesamowitą robotę. Żyje obecnie w Niemczech
i ma do nas tylko 60 km, więc nie mieliśmy problemu,
by być z nim w kontakcie. To bardzo fajny koleś
w pracy i wie wiele o różnych gatunkach metalowych.
Nie rozmawialiśmy z nim za wiele o miksie.
Dziewięćdziesiąt procent tego co zrobił, było takie jaki
chcieliśmy, żeby było. Zawsze są jakieś drobnostki do
poprawki. Chcieliśmy zachować to brzmienie dla "Ocean
Blade", ale Charles poprosił go, by to on go zmiksował,
zgodziliśmy się też na mastering. I dobrze się
stało. Wilczy mastering dodał mu większej drapieżności
i surowości, która rzuca się do gardła - to się da
wyczuć. Sądzę, że będziemy dalej stosować tę metodę.
"Ocean Blade" brzmi doskonale - nie za nowocześnie i
niezbyt mocno oldschoolowo.
Na nowej płycie słychać mniej wpływów Manowar
czu Iron Maiden natomiast da się wyczuć ducha takich
grup jak Running Wild czy nawet Stormwarrior.
Czy to tylko moje skojarzenia ze względu na taki
sam "morski" klimat czy też zgadzacie się z takim porównaniem?
Masz rację. Gdy zabraliśmy się za motywy marynistyczne,
zabawne było wrzucenie trybutowego riffingu niczym
z Running Wild do "Sirens Song". Ale to chyba
tylko jeden utwór, gdzie usłyszysz taką inspirację.
Natomiast "Black Legacy" ma sporo z folku i kojarzy
mi się nastrojem z Blind Guardian. Można się będzie
w przyszłości spodziewać utworów w tym stylu? Ten
wyszedł wam bardzo dobrze.
Wiemy, że to takie nasze własne "Bard's Song"
(śmiech). Jest podobnie jak z "Sirens Song". Nie chcieliśmy
go odrzucić, tylko dlatego bo brzmi tak podobnie.
Gdy coś jest chwytliwe jest dobre na album. Może
zrobimy kolejny akustyczny numer na następne wydawnictwo,
ale przypuszczam, że znów się zdziwisz.
(śmiech)
Najagresywniejszym i najbardziej kopiącym dupę
numerem jest "All Men to the Arms". Moim zdaniem
jest to jeden z waszych najlepszych kawałków.
Skąd tyle energii w tym kawałku (śmiech)?
Tak, jest niesamowicie szybki i oczywiście ma perkusyjną
kanonadę na samym początku. To jest speed
metal, cóż więcej można powiedzieć? Lubię mocne
uderzenie w środku i średnie tempo na końcu, koniecznie
z dużym solo Adriana.
Zagraliście nawet gig na statku. Możecie nam
powiedizeć co nieco na temat tego wydarzenia?
Podróż statkiem odbywała się już po raz drugi. Nazywa
się "Metal on Moni". Zaczyna się w niemieckim
Hamm. To jest niedzielny rejs trwający pięć godzin, w
puli znajduje się tylko dwieście pięćdziesiąt biletów.
Jest zabawa!
Graliście też na różnych festiwalach. Jak wrażenia?
Gdzie daliście najlepszy koncert?
Tak, mieliśmy szczęście do grania na dużych wydarzeniach
takich jak Out & Loud, Metalfest Loreley,
Dong Open Air i na dużych koncertach z na przykład
Queensryche, Axxis czy Powerwolf. Moim ulubionym
był ten z Axxis i pierwszy z Powerwolf, ponieważ
oba były wyprzedane, a publiczność była bardzo
Jak trafiliście na jego następcę Daniela Perla?
Wiedzieliśmy, że Daniel gra z naszym perkusistą w
innym zespole, Neorize. Dzieliliśmy tę samą salkę
prób i mieliśmy świadomość, że jest bardzo dobrym
muzykiem... więc dostał robotę, gdy go oto poprosiliśmy.
Jesteśmy zadowoleni, że mamy go teraz w zespole,
bo zajebiście wygląda… (śmiech)
Niedawno odszedł też gitarzysta Vito Papotto co
było chyba dość mocno zaskakujące?
Vito postanowił zostać profesjonalnym muzykiem, co
oznacza że musiał odłożyć kasę z grania na gitarze.
Dlatego bierze udział w chwili obecnej w wielu projektach,
o które zwyczajnie musi zadbać. Potrzebowaliśmy
silnej ekipy, a on był zmęczony użeraniem się z
sesyjnymi grajkami na koncertach, więc po rozmowach
z nim zdecydowaliśmy, że jego odejście będzie najlepszym
rozwiązaniem dla obydwu stron.
Jego zastępca Adrian Weiss nagrał gościnne sola do
dwóch numerów na "Ocean Blade", więc tutaj wybór
był chyba oczywisty? Jaka jest jego muzyczna przeszłość?
Adrian Weiss jest jednym z najbardziej utalentowanych
solowych muzyków na naszym podwórku. Jest
znany na progresywnej scenie ze swoich solowych wydawnictw,
takich jak "Adrian Weiss Band" i ze swoich
zespołów Thoughtsphere i Forces At Work. Znam go
od piętnastu lat i dzieliliśmy razem scenę kilka razy z
moim innym zespołem Night In Gales. Jest idealnym
muzykiem i tylko on mógł zastąpić Vito.
Kris Verwimp jest autorem okładki i muszę od razu
pogratulować efektu. Obraz doskonale oddaje zawartość
płyty.
Dzięki wielkie. Tak, Kris Verwimp jest mistrzem
heavy metalowych obrazów. To ważne dla nas, by
wszystko miało silne powiązanie: zarówno w muzyce,
słowach jak i grafice.
Foto: Massacre
Wydaje mi się, że w waszej muzyce słyszalny jest co
raz bardziej indywidualny pierwiastek charakterystyczny
dla Gloryful. Jak myślicie, w których szczegółach
tkwi ten diabeł?
Nie kopiujemy riffów i melodii od innych artystów.
Używamy tylko te riffy i melodie, które dają nam
uśmiech na twarzy, gdy aranżujemy kawałki. Staramy
się by rzeczy były proste i rzucały się prosto w twarz.
Oczywiście, jest też bardzo oryginalny i emocjonalny
głos Johnny'ego.
Płytę otwiera mój faworyt "Hiring the Dead", który
ma znakomity refren i jestem przekonany, że idealnie
będzie się sprawdzał otwierając wasze gigi.
Tak, dlatego wybraliśmy go na otwieracz. Na obecnej
setliście, zaczynamy "Ocean Blade", bo jest znacznie
szybszy. "Hiring The Dead" jest jako drugi albo trzeci
kawałek, w zależności od setu.
Wspomniany już "Siren Song" brzmi jak hołd dla
Running Wild (szczególnie główny riff). Czy tak
trzeba odbierać ten skądinąd znakomity numer?
Johnny przyszedł z całym głównym riffem i gdy tylko
go usłyszałem, wiedziałem, że musimy go zachować
na albumie. Wchodzi w czerep i nie chce wyjść
(śmiech).
głośna i zadowolona.
Biorąc pod uwagę wasze dotychczasowe tempo, trzecia
płyta w 2015 (śmiech)?
Tak, taki jest plan. Mamy tony nowych kawałków i
Johnny zaczyna pisać konceptualne teksty już wkrótce.
Wydaję mi się jednak, że nie będzie gotowy wcześniej
niż na jesień 2015 roku. Chcemy też wypuścić
winylową wersję "Ocean Blade" za pośrednictwem
Metalizer Records. Nagrywamy też kilka numerów
Dio, które pojawią się na składance trybutowej.
To już wszystko. Jakieś ostatnie słowa dla naszych
czytelników?
Dzięki wielkie za wspieranie Gloryful! Mamy dwa nowe
wzory koszulek w naszym sklepiku, więc zajrzyjcie
na stronę internetową jeśli chcecie jedną z nich albo
jakikolwiek inny towar. Pozdro!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
GLORYFUL 31
HMP: Witaj Dan, na początku naszej rozmowy
chciałbym zapytać o wasze nastroje, po wydaniu najnowszego
albumu "City Of Gold"?
Dan Cleary: Czujemy się znakomicie! Jak dotąd album
jest znakomicie odbierany przez wszystkich, co jest
fantastyczne!
Co działo się w kapeli, pomiędzy wydaniem płyty
"Armed To The Teeth", a dniem dzisiejszym?
Cóż, graliśmy sporo koncertów, straciliśmy kilku
członków zespołu (śmiech). Nauczyliśmy się sporo, w
ciągu ostatnich kilku lat, co pozwoliło nam stworzyć
nowy album, takim, jaki jest.
Mógłbyś powiedzieć nam coś, na temat zmian personalnych
w zespole?
Z zespołu odeszli Dave, Ian i Chris. Każdy z nich
miał swoje powody, by podjąć taką decyzję, głównie
wiązało się to z chęcią realizacji innych celów w życiu.
Nie było żadnych problemów, nadal jesteśmy kumplami.
Tak to już jest w życiu.
Jesteście krótko po europejskiej trasie koncertowej z
Bullet. Mógłbyś podzielić się wrażeniami z trasy?
Trasa była wspaniała! To był nasz pierwszy raz w
prawdziwym tour busie, więc czuliśmy się jak królowie!
Chłopaki z Bullet i Stallion, byli fantastyczni, fani na
wszystkich koncertach także! To najlepsza trasa, jakiej
byliśmy częścią, jak dotąd.
Przechodząc do najnowszej płyty "City Of Gold".
Opowiedz proszę o samym procesie nagrywania
płyty?
Nagrywaliśmy w Szwecji z Fredrikiem Nordstromem,
co było zmianą w stosunku do poprzedniego,
nagrywanego z Michaelem Wagenerem. Nagrywaliśmy
ponad cztery tygodnie, jedliśmy mnóstwo szwedzkiego
żarcia, piliśmy mnóstwo szwedzkiego piwa i w
końcu nagraliśmy płytę!
Mam wrażenie, że na nowej płycie jest trochę więcej
thrash metalu, niż w przeszłości. Zastanawiam się,
czy był to świadomy wybór?
Tak, zauważyliśmy, że cięższe, szybsze numery dają
nam mnóstwo zabawy
podczas grania na
żywo i to pchnęło
nas w tym kierunku,
przy nagrywaniu
nowej płyty.
Wpłynęło na nas
mnóstwo miejsc, rodzajów
muzyki z
wielu miejsc,
także thrashu
jest nieco
więcej,
niż zwykle.
"City Of
G o l d " ,
r o z p o -
czyna się
z furią godną
was
z y c h
rodaków z
Annihilator.
Lubicie
ten zespół?
Oczywiście!
Annihilator jest
świetny! Mają nawet
utwór zatytułowany
"Striker",
chociaż
to nie był
powód, dla
Muzycy kanadyjskiej grupy Striker, nie
mają specjalnych powodów, by lubić wulkany.
Kilka lat temu z powodu erupcji
wulkanu na Islandii, do skutku nie doszła
ich pierwsza wizyta w Europie.
Tym razem, wraz z wydaniem nowej,
całkiem niezłej płyty "City Of Gold", ekipie
młodych Kanadyjczyków, udało się w końcu dotrzeć na
nasz kontynent. Co prawda, jeszcze nie do Polski, ale… Zresztą
zapraszam do lektury rozmowy z wokalistą zespołu Danem Cleary.
Pieprzyć Wulkany!
którego nazwaliśmy tak kapelę (śmiech).
W waszej muzyce słychać idealne połączenie agresywności
z melodyką, dowodem choćby fantastyczny
utwór tytułowy. Kto komponuje tak kapitalne numery?
Ja komponuję większość numerów, zawsze kochałem
komponowanie i nagrywanie utworów, więc zazwyczaj
mam przygotowaną sporą liczbę utworów, pomysłów,
gdy przychodzi czas. Potem pracujemy nad nimi zespołowo,
aż nie osiągniemy tego, co chcemy.
Bardzo interesujący na "City Of Gold" jest utwór
"Bad Decisions". Czy to rodzaj hołdu dla hard rocka
i glam metalu z lat 80-tych?
Kocham hair metal i zawsze ma to jakiś wpływ na
nasze płyty. Od zawsze słuchałem zespołów jak Ratt,
Guns'n'Roses, XYZ, Dokken, Loundess, więc czasem
piszę swoją własną odmianę hair metalu (śmiech).
Lubisz punk rocka? Mam wrażenie, że energia na waszej
płycie, jest wprost zaczerpnięta z muzyki Punk
rockowej, jak choćby w "Rise Up"…
Nie jestem wielkim fanem muzyki punk rockowej, ale
sporo moich ulubionych zespołów, było zafascynowanych
punkiem, więc może nie zdaje sobie z tego
sprawy (śmiech). Zawsze lubiłem zespoły, które wplatały
do swojej muzyki elementy hardcore'a, jak np.
Anthrax.
Dan, podoba mi się sposób, w jaki poruszasz się
wokalnie w obrębie stylistyk, heavy i thrash metalowej.
Czy kształciłeś się, jako wokalista?
Nie, raczej nie. Uczyłem się śpiewać samodzielnie. Nie
brałem nigdy lekcji śpiewu. W ciągu lat, musiałem
zmienić sposób, w jaki podchodziłem do śpiewania na
początku, by nie zniszczyć głosu, ale nie jest to jakaś
radykalna zmiana.
Bardzo podoba mi się gitarowa robota,
na waszej najnowszej płycie. Mógłbyś
powiedzieć coś na ten temat?
Chris i Tim zrobili niesamowita
robotę
na nowej
płycie. To pierwszy album Tima, który nagrywał z
nami i myślę, że bardzo chciał pokazać, na co go stać.
Kiedy posłuchałem efektu finalnego, odleciałem…
Czy mógłbyś zarekomendować naszym czytelnikom,
kanadyjskie zespoły metalowe, które są warte zainteresowania?
Klasyka: Annihilator, Razor, White Wolf, Exciter,
Killer Dwarfs. Kapele młodsze: Cauldron, Skull Fist,
3 Inches Of Blood, Unleash The Archers.
Czy jest jakaś współpraca pomiędzy kapelami, na
waszej scenie metalowej?
Głównie, jeśli chodzi o granie koncertów. Gramy z
wieloma niezłymi, lokalnymi bandami.
Znasz jakieś polskie zespoły metalowe?
Behemoth, Crystal Viper. Właściwie to tyle.
Chciałbym Cię zapytać o historię związana z utworem
"Fuck Volcanoes"?
Cóż, stało się to, gdy mieliśmy zagrać na Keep It True
Festival w Niemczech. Miała to być nasza pierwsza
wyprawa do Europy. W związku z erupcją islandzkiego
wulkanu, nasz lot został odwołany. Napisaliśmy o tym
utwór (śmiech).
Jakie plany macie na najbliższe miesiące? Koncerty?
Mamy kilka propozycji, ale póki co, nic jeszcze nie
zostało ustalone, oprócz kilku lokalnych koncertów w
Kanadzie.
Dan, powiedz coś na temat swoich ulubionych
wokalistów. Kto sprawił, że postanowiłeś zająć się
muzyką metalową?
Myślę, że moim ulubionym wokalistą jest Carl Albert
z Vicious Rumours. Był dla mnie jak Dio, z wyższą
skalą. Postanowiłem, że zacznę śpiewać, ponieważ nikt
inny nie chciał tego robić. Nie było nikogo, kto śpiewałby
w stylu, jakiego potrzebowaliśmy. Pomyślałem,
kurwa, ja to zrobię!
Jak widzisz przyszłość kapeli? Myślisz, że jesteście
w stanie grać tak długo, jak chociażby Iron Maiden?
Mam nadzieję, myślę, że zawsze będziemy chcieli grać
muzykę. Ktoś będzie musiał wypełnić lukę, gdy starsze
kapele przejdą na emeryturę. Może to będziemy my?
(śmiech).
Na koniec, chciałbym Cię prosić o zarekomendowanie
"City Of Gold", czytelnikom HMP…
Jeśli macie ochotę, by Wasz mózg eksplodował, przy
dźwiękach klasycznego, kanadyjskiego heavy metalu -
sprawdźcie nasz najnowszy album!
Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Polsce…
Tak! Dzięki za rozmowę, mam nadzieję, że zobaczymy
się w Polsce w 2015! Trzymajcie się!
Tomasz "Kazek"
Kazimierczak
Foto: Ed Elis
32
STRIKER
Amerykańska scena hard/heavy, jest wielce
zasłużona w historii muzyki. Dość wspomnieć
takie zespoły jak Dokken, Dio czy Savatage.
Bardzo udanie drogę tą muzyczną ścieżką kontynuuje
grupa Firewölfe. Jeśli lubicie klasyczny hard-rock wymieszany z
metalowymi riffami, pomysłowe solówki gitarowe a wszystko to okraszone
znakomitym, lekko zdartym wokalem, nie ma opcji byście nie polubili najnowszej propozycji
tej grupy zatytułowanej "We Rule The Night". O tym, że nie tylko noc należy do nich
przekonuje gitarzysta Nick Layton.
Z daleka od diabła
HMP: Witaj Nick, na początek chciałbym zapytać,
jak się nagrywa tak znakomite albumy jak "We Rule
The Night"?
Nick Layton: Witaj, dzięki, chcieliśmy nagrać album
nawiązujący brzmieniem i stylem do naszego debiutu.
Nie śpieszyliśmy się, chcieliśmy mieć pewność, że każdy
numer, który znajdzie się na płycie, będzie dostatecznie
dobry.
Założyliście zespół w roku 2010. Jak wyglądały początki
kapeli?
Zespół powstał w wyniku mojej rozmowy z dawnym
gitarzystą Firewolfe, Paulem Kleffem. Chcieliśmy założyć
zespół, który będzie grał muzykę, jaką zawsze
lubiliśmy. Zaczęliśmy pisać utwory i znaleźliśmy pozostałych
członków zespołu.
Powiedz nam coś o nazwie zespołu. Jest dość… dziwna…
Szukaliśmy czegoś pasującego do muzyki metalowej,
ponadczasowego, czegoś nawiązującego do muzyki,
którą zamierzaliśmy tworzyć. David (Fefolt, wokalista
zespołu - przyp. red.) zaproponował coś związanego ze
słowem Wolf, ja natomiast ze słowem Fire. Złożyliśmy
te dwa słowa razem i dodaliśmy "e" na końcu. Aby
było ciekawiej, dodaliśmy umlaut, tak jak w nazwach
innych kapel, które lubimy, jak Motörhead, czy
Queensryche.
Jakie zespoły inspirowały was, gdy zakładaliście
Firewölfe?
Inspiracja muzyczna przyszła bezpośrednio, od takich
kapel jak Savatage, Judas Priest i Dio. Jednak w naszej
muzyce jest także wpływ melodyjnego grania spod
znaku Scorpions, Dokken, czy Whitesnake. Lubimy
łączyć heavy-metalowe riffy z melodyjnym graniem i
chwytliwymi refrenami.
W roku 2011 nagraliście debiutancki album. Jak wspominasz
tamten okres?
To był nasz pierwszy album, jako zespołu, więc pamiętam
dużą ekscytację związaną z tworzeniem nowej
muzyki. Wszystko było dla nas nowe, wliczając relację
osobowe, nie znaliśmy się jeszcze wówczas tak dobrze.
Więc tworząc album jednocześnie poznawaliśmy się,
jako ludzie, muzycy. Było mnóstwo wzlotów i upadków,
ale nauczyliśmy się naprawdę dużo, tworząc tą
płytę.
Czy mógłbyś opowiedzieć nam, co działo się w zespole
po wydaniu pierwszej płyty?
Jasne. Wydaliśmy album niezależnie w Stanach i Europie
i podpisaliśmy kontrakt na dystrybucje w Japonii
z Rubicon Records. Zebraliśmy mnóstwo bardzo dobrych
recenzji, jednak kilka miesięcy po tym sprawy
zaczęły się komplikować. Nasz wokalista David opuścił
zespół, dołączył do nas były wokalista Metal Church,
Ronny Munroe i zaczęliśmy prace nad drugim albumem.
Jednak po sześciu miesiącach pisania i nagrywania
materiału, nie byliśmy zadowoleni z efektów,
nie brzmiało to satysfakcjonująco. Ronny i Paul zdecydowali
się odejść, by zacząć grać w innych projektach.
Ja byłem zdeterminowany by kontynuować działalność
Firewolfe, więc zapytałem Davida, czy nie
byłby zainteresowany powrotem do kapeli. Zgodził się
i w roku 2013 zaczęliśmy ponownie prace związane z
drugim albumem.
W zespole macie nowego basistę. Czy mógłbyś go
przedstawić?
Tak, rzeczywiście, jedynym nowym członkiem zespołu
jest basowy, Bobby Ferkovich. David Fefolt, perkusista
Jay Schellen i ja, jesteśmy w kapeli od samego
początku. Znaleźliśmy Bobbiego w internecie i skontaktowaliśmy
się z nim. Wydawało się, że będzie idealnie
pasował do kapeli. Grał wcześniej z Pamelą
Moore a także w kapeli Presto Ballet z Kurdtem
Vanderhoofem, znanym z Metal Church. Jego nowsze
projekty to Book Of Judas i Powertrain. To
znakomity basista i jesteśmy szczęśliwi, że mamy go w
zespole.
A jak zaczęła się w ogóle współpraca z wokalistą
Davidem Fefoltem?
Znalazłem go również w sieci. Dostałem jego adres
mailowy od przyjaciela. Skontaktowałem się z nim a
on poprosił o materiał demo, który skomponowaliśmy
z Paulem. Kiedy posłuchał muzyki, zakochał się w niej
i zdecydował dołączyć do nas, mimo tego, że nadal był
związany z Angels Of Babylon i rozważał pracę z
Fifth Angel. Szczęśliwie dla nas, Firewolfe stał się jego
głównym projektem.
Z tego, co wiem, David miał przyjemność pracować
z takimi muzykami jak David Ellefson, Roy Z, czy
Matt Sorum…
Tak, nagrywał z Ellefsonem pierwszą płytę Angels Of
Babylon, grał także w kapeli z Royem Z. Pracował
także z Dougiem Marksem z Metal Method w jego
kapeli Hawk i zdaje się, że Matt Sorum był częścią
tego projektu.
Przechodząc do nowej płyty, jaka jest reakcja na "We
Rule The Night", jak dotąd?
Jak dotąd mamy głównie rewelacyjne recenzje! Zdajemy
sobie sprawę, że nasza odmiana hard-rocka i metalu
jest skierowana do pewnej grupy fanów i nie zadowolimy
każdego, ale na szczęście zdecydowana większość
recenzji, opinii, jest bardzo pozytywna, co z kolei
dla nas jest bardzo ważne.
Wasza muzyka to bardzo interesujący miks heavymetalu
z klasycznym hard-rockiem, który słychać w
takich numerach, jak "Long Road Home", czy "Luck
Of The Draw"…
Tak, kochamy takie zespoły, jak Rainbow, Deep Purple
i Whitesnake, ale także Judas Priest i Iron Maiden,
więc w naszej muzyce słychać te wpływy, także
elementy bluesa.
Wykonałeś świetną robotę gitarową na "We Rule
The Night". Solówki robią piorunujące wrażenie…
Dziękuję bardzo! Pracowałem ciężko nad solami gitarowymi,
by oprócz melodyki miały także ciekawy i
zróżnicowany charakter. Część solówek była totalnie
improwizowana, część tylko do pewnego stopnia. Odkąd
zostałem jedynym gitarzystą w zespole, mam wielkie
pole do popisu w tej materii. Zawsze zdaję sobie
sprawę, że najważniejszy jest utwór, więc solówka gitarowa
to tylko element dodatkowy, który nie może być
nadrzędny. Moi ulubieni gitarzyści to George Lynch,
John Sykes, Michael Schenker,
Yngwie, ale mam nadzieję, że
słychać w tym wszystkim mój
własny styl.
Bardzo ważnym składnikiem na
"We Rule The Night", są melodyjne,
niezwykle chwytliwe refreny.
Mam na myśli choćby
"We Rule The Night" i "Late
Last Night"…
Zdecydowanie! Kochamy ten rodzaj
refrenów. Mimo, że byliśmy
bardzo zadowoleni z naszej debiutanckiej
płyty, czuliśmy, że
na nowej musimy jeszcze większy
akcent położyć na melodykę
i przebojowe refreny. Kapele,
takie jak Scorpions, Whitesnake
a nawet Dio zawsze miały takie
zabójcze numery na swoich
płytach. To był dla nas wzór do
naśladowania.
Jednymi z moich ulubionych
utworów na płycie, są "Dream
Child" i "Betrayal's Kiss". Opowiedz
proszę nieco o tych utworach…
Niewiele brakowało, by "Dream
Child" nie znalazło się na albumie.
Był to ostatni utwór, który
napisaliśmy na płytę. Przymierzaliśmy
się do niego wiele razy,
ale cią-gle coś nie pasowało. Aż
pewnego dnia przyszedłem na
Foto: AFM
próbę z innym rozwiązaniem refrenu i nową melodyką,
za którą David podążył ze swoim wokalem i wiedzieliśmy,
że brzmi to zabójczo i znajdzie się na płycie.
Utwór mówi o tym, by zawsze podążać za swoimi marzeniami,
bez względu na przeszkody. "Betrayal's
Kiss", to jeden z epickich fragmentów na płycie z nastrojowym,
orientalnym intro i heavy refrenem. David
opowiada biblijną historię o Chrystusie zdradzonym
przez Judasza.
Interesująco wypada także "The Devil's Music",
który brzmi dość mrocznie…
Pierwsza część utworu została skomponowana na akustycznej
gitarze, prowadząc do kolejnego riffu i kolejnego…
Utwór powstał bardzo szybko. Myślę, że to jeden
z wyjątkowych utworów na płycie. Jeśli chodzi o
tekst, to mówi on o tym, że wiele osób postrzega muzyków
grających metal o kontakty z ciemnymi mocami,
złem. Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego, gramy
pozytywną muzykę i nie promujemy diabła. Więc tytuł
jest ironiczny, a sama muzyka rzeczywiście dość
mroczna z niesamowitym klimatem.
Zamierzacie promować koncertowo album? Macie
już jakieś plany koncertowe?
Niczego nie chcemy bardziej, niż zagrania trasy koncertowej
w 2015 roku. Mamy nadzieję, że sukces płyty
pomoże w zorganizowaniu koncertów.
Jestem ciekawy, jak wygląda scena klasycznego
heavy metalu w Stanach?
Wiem, że w moim mieście jest trochę metalowych kapel,
ale wybacz nie mam pojęcia, jak wygląda to w innych
miejscach. Raczej nie jest zbyt silna, jeśli chodzi
o moja opinię, ale to nas nie powstrzyma.
Jesteście związani z Limb Music. Jakie nadzieje wiążecie
z tym kontraktem?
Tak, Limb Music to nasza nowa wytwórnia i jesteśmy
bardzo zadowoleni z pracy, jaką wykonali dla nas, jak
dotąd. Staramy się, by współpraca była dobra pod każdym
względem. Póki co, promocja i dystrybucja płyty
przebiega bardzo dobrze.
Jak mógłbyś opisać wasz nowy album osobom, które
jeszcze go nie słyszały?
"We Rule The Night" to uczta dla fanów melodyjnego
heavy-metalu, która sprawi, że będziecie sami śpiewać
te utwory, doda wam energii by podążać za swoimi marzeniami!
Dziękuję serdecznie za rozmowę i proszę o słówko
dla czytelników HMP…
Dziękujemy z całego heavy-metalowego serca za
wsparcie! Mamy nadzieję, że posłuchacie naszej nowej
płyty! Dajcie znać na stronie Facebook, co o niej myślicie!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
FIREWOLFE 33
34
Metal nigdy nie powinien być przyjemny i bezpieczny!
Cromlech jest największym objawieniem na scenie epickiego metalu od dłuższego
czasu. Ich debiut "Ave Mortis" wywołał nieliche spustoszenie w mojej głowie swoim surowym
i bezkompromisowym podejściem do tematu. Do tego nie skalana tak obecnie modną
polityczną poprawnością warstwa tekstowa idealnie dopełnia obrazu całości. Jeśli zamiast
słodkich melodyjek będących podkładem pod jęczenie osobnika niepewnej orientacji o braku
akceptacji w społeczeństwie wolicie metal, krew i wojnę, to Cromlech jest zdecydowanie
dla was. Zapraszam do przeczytania, mam nadzieję ciekawej rozmowy z gitarzystą Romanem
Lechamanem i wspomagającym go czasem drugim wiosłowym Davidem Baronem.
HMP: Witam. Większość waszego składu gra również
w Into Oblivion reprezentującym bardziej ekstremalną
stronę metalu. Skąd pomysł na powołanie
do życia epic metalowej hordy?
Roman Lechman: Słuchałem Black Sabbath, Judas
Priest, Iron Maiden i duże ilości greckiego black metalu.
Po jednym z koncertów Into Oblivion, Baron
zapytał mnie, czy nie chciałbym dołączyć do niego i
stworzyć kapelę grającą epicki doom metal. W tamtym
czasie, Baron miał kilka pomysłów, prawie w całości
kawałek "For a Red Dawn" był już napisany. Ja też
miałem wtedy pomysł, by zrobić jakiś black/heavy/progowy
projekt z dużymi wpływami greckiego black metalu.
Zanim jeszcze Loghnane został w zespole, rozważałem
jak przekształcić zespół Barona w coś black metalowego.
Jak widzisz, wyszło nieźle. Mogę powiedzieć,
patrząc w przeszłość, kiedy Baron poprosił mnie żebym
dołączył, nie brałem tego serio, a nawet myślałem
jak wyplątać się z Cromlecha, ale kiedy zagrałem pierwsze
riffy do "For a Red Dawn" wszelkie wątpliwości
uciekły z mojej głowy.
Czy David Baron i Kevin Loghnane grali wcześniej
w jakichś zespołach? Ciekawi mnie zwłaszcza to czy
dla Kevina Cromlech to debiut. Jego wokale są znakomite.
Roman Lechman: David nigdy wcześniej nie grał w
zespole, jak również Kevin. "Ave Mortis" to tak naprawdę
debiut Kevina. Kevin odpowiedzialny jest za
wszystkie wokale na żywo, za to na "Ave Mortis" jest
odpowiedzialny jedynie za połowę wokali, bowiem
dzieli ten przywilej ze mną wykonującym partie harshowane
i czyste w "For A Red Dawn", "To See The
Driven Before You" i "The Eagle And The Trident" jak
również za większość chórków.
Wcześniej nagraliście dwuutworowe demo "Ancestral
Doom". Czy ten materiał był dopuszczony do
CROMLECH
normalnej dystrybucji czy też pełnił rolę prezentacji
dla wytwórni?
Roman Lechman: Demo "The Ancestral Doom" zostało
nagrane tylko dla wytwórni do celów promocyjnych.
Wymienialiśmy też to demo przy różnych okazjach,
nawet wciskaliśmy je niesławnym członkom sceny
metalowej, włączając w to kolesi z Manilla Road
czy Varga Vickernesa, aczkolwiek nie jestem pewien
czy to demo do Varga w ogóle dotarło.
Foto: Cromlech
Na wspomnianym demie rolę wokalisty pełnili jeszcze
na zmianę gitarzyści David i ty Roman. Jak
dzieliliście się obowiązkami, który odpowiadał za
jakie partie?
Roman Lechman: David i ja napisaliśmy całość materiału
na "Ave Mortis". David napisał "For a Red Dawn"
zanim Cromlech oficjalnie powstał i kontynuował
pisanie "Lend Me Your Steel" i "Shadow And Flame".
Tymczasem ja napisałem "Ave Mortis", "Honor", "To
See Them Driven Before You" i "Eagle And The Trident".
Instrumentalny "Amongst the Tombs" był drugim
napisanym wspólnie, w ramach naszej współpracy, Davida
i mnie.
David Baron: Słowa były pisane osobno do muzyki,
na przykład "Honor" jest Romana, ale liryki do niego
napisałem ja. Natomiast mój "Lend Me Your Steel" ma
słowa Romana. Solówki były dzielone, większość z
nich to oczywiście robota moja i Romana, wyjątkiem
są "Honor" i "Ave Mortis" gdzie za partie solowe odpowiada
Roman zaś w "Lend Me Your Steel", "Amongst
the Tombs" i "For A Red Dawn" solówki należą do
mnie.
W 2013 roku ukazał się wasz pełnowymiarowy debiut
"Ave Mortis". Jak długo powstawał ten materiał?
Pozostały wam jakieś numery, które nie zmieściły się
na płytę?
Roman Lechman: Jak wspomniałem "For A Red
Dawn" było napisane przed powstaniem Cromlecha.
Pamiętam pisanie niektórych riffów gdzieś w 2010
roku. Reszta materiału została stworzona po powstaniu
już wiosną 2011 roku. Jednym z najwcześniejszych
numerów jaki napisałem był "Lair Of Doom", który nie
znalazł się na "Ave Mortis" jako, że nie odpowiadał
standardom jakie chcieliśmy utrzymać. Poprawiliśmy
w nim kilka aspektów, dodaliśmy nowe riffy i elementy
i znajdzie się na naszym drugim albumie, roboczo
zatytułowanym "Ascent of Kings". Pozostały materiał,
który wtedy powstał trafił na "Ave Mortis".
"Ave Mortis" wydaliście nakładem włoskiej wytwórni
My Graveyard, która wydaje się dla was jak
najbardziej odpowiednia. Jesteście zadowoleni ze
współpracy? Jak wyglądała promocja tego materiału?
David Baron: Promocja ruszyła dopiero niedawno,
ostatnio zostaliśmy zaproszeni do zagrania na bardzo
znanym undergroundowym true metalowym feście w
Europie. Negocjowaliśmy podróż i w tym momencie
próbujemy też zorganizować kilka innych występów w
tym samy czasie. Jeśli chodzi o My Graveyard Productions;
Guiliano, jeśli to czytasz to chcemy ci powiedzieć,
że cię kochamy, rozumiemy i chcemy byś wrócił
do domu! A tak poważnie, nie słyszeliśmy o nim od
wielu lat. Mamy nadzieję, że sprzedaje wiele płyt, że
nie bierze żadnych urlopów. Może do momentu, gdy
trafimy w końcu do Włoch zostaniemy ogłoszeni Imperatorami
Rzymu…
Bardzo podoba mi się brzmienie "Ave Mortis", które
jest surowe, barbarzyńskie i bardzo organiczne. Zdecydowanie
odróżnia się z tłumu wypolerowanych,
komputerowych gniotów. Czy dokładnie taki efekt
chcieliście osiągnąć?
David Baron: "Ave Mortis" jest bliskie ideałowi, który
sobie wymarzyliśmy. Chcieliśmy brzmienia organicznego,
brudnego i potężnego, trzymaliśmy się z daleka
od cyfryzacji czy jakkolwiek produkowanych dźwięków.
Jednakże z perspektywy czasu spędziliśmy trochę
czasu nad poprawianiem brzmień gitar - były trochę za
niskie niż chcieliśmy.
Porozmawiajmy chwilę o tekstach. Poruszacie zarówno
tematy historyczne jak i fantasy (Conan, Tolkien).
Kto jest ich autorem?
Roman Lechman: Jak wspomniałem wcześniej, teksty
były pisane osobno do każdego numeru, a do "Ave
Mortis" były pisane przeze mnie i Davida. Obaj siedzimy
w fantasy i historii. Nie planujemy żadnych
konceptów w naszej muzyce w najbliższej przyszłości.
Czujemy się dobrze, triumfująco i potężnie z epickimi
i heroicznymi motywami, tak zostały opowiedziane i
zapamiętane w historii.
W tekstach do takich utworów jak choćby "Honor"
czy "Of The Eagle And The Trident" pokazujecie
dość stanowczą postawę wobec islamu co mi osobiście
się niezmiernie podoba. Niestety żyjemy w
świecie opętanym przez źle rozumianą polityczną
poprawność. Nie mieliście wobec tego jakichś problemów
w związku z tym?
David Baron: Nikt nie poruszył tego tematu. Jeśli nawet,
nie mamy żadnych obaw, by nie mówić o wydarzeniach
historycznych. Cenzura tej natury nie ma
miejsca w muzyce metalowej, gdziekolwiek byśmy nie
byli.
Roman Lechman: Mam większy szacunek do dobrego
muzułmańskiego wojownika niż do tych, którzy twierdzą,
że wojują dla społecznej "sprawiedliwości".
Pozostając jeszcze w temacie utworu "Of the
Eagle...". Traktuje on o wspólnej walce Polaków i
Ukraińców przeciwko azjatycki najeźdźcom. Niestety
lata historii mocno popsuły stosunki między oboma
narodami. Jak myślicie co by musiało się stać,
żeby ta sytuacja uległa zmianie? Wspólne zagrożenie?
Roman Lechman: Słowiańskie języki w osiemdziesięciu
procentach są ze sobą wymieszane i powiązane, czy
mówimy o południu, czy zachodzie i wschodzie, niż
jakiekolwiek inne. Jest w nich oczywiście korzeń tej
samej rodziny, ale zwłaszcza tu w Ameryce Północnej
gdzie nasze korzenie leżą w Europie, więcej znajduje
wspólnego w Polakach, Rosjanach, Serbach, Chorwatach
i innych. Dodam też, że wychowałem się na "Ogniem
i mieczem".
David Baron: Również słyszałem o "Ogneim i mieczem"!
A co to za ludowy utwór wpletliście w ten numer?
Skąd taki pomysł?
Roman Lechman: Dorastając uczyłem się wielu ukraińskich
folkowych piosenek, podobnie jak kilku rosyjskich
i polskich. Jedna z nich nosiła tytuł "Zasvystaly
Kozachenky" i abstrahując od tego, że lubiłem melodię,
oparta była na kozackim motywie, który łączył się bezpośrednio
z tekstem. Znacznie bardziej starałem się w
nich dojrzeć koncept sakralnej natury wojny i nieodkrytej
otchłani wiary i przeznaczenia, jaka czeka na
prawdziwego wojownika.
Skąd u was to zainteresowanie słowiańszczyzną?
Czyżby korzenie któregoś z was były we wschodniej
Europie?
Roman Lechman: Ja jestem Ukraińcem i mocno angażuję
się w wydarzenia społeczeństwa ukraińskiego.
David ma polskie korzenie. Moi przodkowie wyprowadzili
się do Zachodniej Ukrainy z Austrii po Trzecim
Rozbiorze Polski w 1795 roku i nauczyli się języka,
tradycji i wiary tego kraju. Podczas II Wojny Światowej
obie strony mojej rodziny zostały zmuszone do
ucieczki do Kanady i Stanów wypędzeni przez Sowietów.
Dorastałem jako Ukrainiec, mówiłem po ukraińsku,
uczyłem się o ukraińskiej historii, kulturze, muzyce,
jak również nie miałem wielu przyjaciół, którzy
nie byliby Ukraińcami, aż do liceum. Miałem możliwość
odwiedzenia mojej ojczyzny kilka lat temu i nie
jestem w stanie opisać uczuć i nostalgii jaka mnie tam
ogarnęła, gdy myślałem o moich przodkach (nie mówię
o tych z Austrii), którzy żyli na tych samych stepach i
górach przez tysiące lat.
Wiele osób nazywa waszą muzykę epic doom metalem.
Jednak słuchając takich killerów jak "Honor"
czy "Lend Me Your Steel" mam wrażenie, że chyba
lepiej nazwać was bardziej ogólnie epic metalem.
Przywiązujecie w ogóle wagę do szufladek?
David Baron: Zakładając Cromlech największą inspiracją
był Solstice, stricte doom metalowy project, co
może być słyszalne w najmocniejszych z wczesnych
naszych numerów, takich jak "For A Red Dawn" czy
"Amongst The Tombs". Jednakże, jak Roman bierze się
za pisanie i coraz więcej idei i pomysłów zostaje odkryte,
zaczynamy czerpać inspirację z miejsc, o które byśmy
się nawet nie postrzegali. Wszystko z Blind Guardian,
Helstar poprzez Skepticism, Ras Algethi, aż po
Rotting Christ czy Varathron.
Roman Lechman: Heavy metal jest na pewno bazą
naszych inspiracji, ale różnice jakie istnieją między
Into Oblivion a Cromlech jest bardziej estetyczna i
istnieje na innych kompozycyjnych aspektach, jeśli
rozumiesz o czym mówię. Naturalnie, pisanie razem z
Baronem daje mi do myślenia w zupełnie inny sposób
niż ma to miejsce i niż bym się posądzał w Into Oblivion.
Moim zdaniem najlepszym towarzystwem dla was
byłyby takie grupy jak Solstice, Scald, Doomsword z
jednej strony, Manilla Road, Omen, Cirith Ungol z
drugiej oraz epicki Bathory. Wasza muzyka brzmi jak
wypadkowa tych gigantów.
David Baron: Tak, to zdecydowanie największe i najmocniejsze
koncerty jakie przychodzą na myśl i doskonale
opisują sedno naszej twórczości.
Momentami słychać, że słuchacie (i gracie) też death
czy black metalu. Nie wiem czy się zgodzicie, ale były
takie krótkie momenty w "To See Them..." kojarzące
mi się nawet z Bolt Thrower czy najstarszym
Paradise Lost.
David Baron: Absolutnie. Nie mamy żadnych ograniczeń,
by nie pokazywać naszej pasji do ekstremalnych
gatunków. Heavy, tradycyjny metal istnieje już…
czterdzieści lat z hakiem? To idealny moment żeby
przekopać się przez te wszystkie pomysły, które były
już przez te wszystkie dekady.
Zarówno w Cromlech jak i Into Oblivion tworzycie
bardzo długie kompozycje. Macie z góry takie założenie
czy też jest to jak najbardziej naturalna sprawa?
David Baron: Nie, nie mamy żadnych skonkretyzowanych
czasów trwania. Utwór trwa tyle ile ma trwać.
Nie chcemy ciąć żadnego dobrego materiału z numeru,
żeby przypasować się komuś kto twierdzi, ze coś jest za
długie, tak samo nie należy przeciągać kawałka bardziej
niż jest to konieczne, tylko dlatego by brzmiał
bardziej epicko.
Muzykę komponują obaj gitarzyści. Pracujecie nad
nimi razem czy każdy pisze osobno?
David Baron: Generalnie przychodzimy z zestawem
riffów i naszymi własnymi pomysłami, wtedy pracujemy
nad strukturą i założeniach, kiedy spotykamy się
już razem i ćwiczymy. To najlepszy sposób na robienie
długich numerów, bo przychodzimy i wykładamy
wszystkie riffy jak karty na stół i kombinujemy z nimi
tak długo, aby zrobić z nich prawdziwe, monstrualne
kompozycje.
Bardzo podoba mi się melodyka waszych utworów.
Nie ma tu miejsca na tandetne radiowe melodyjki.
Jest surowa, przepełniona wojną i na wskroś metalowa.
David Baron: Dziękuję. Tak, staramy sie żeby wszystko
było kompletne, wypływało z czystej pasji z
odwiecznych korzeni. Nie ma tu miejsca na radiowe
rockowe pioseneczki, o imprezkach i innych gównach.
Roman Lechman: Dobra melodia uderza duszę i ją
inspiruje!
Okładka płyty w pewien sposób przypomina mi
opowiadanie o Conanie "The Thing in the Crypt".
Trzeba przyznać, że znakomicie oddaje klimat płyty.
Kto jest jej autorem?
David Baron: Grafikę wykonał Kris Verwimp, który
robił też grafiki do Absu "Tara" i "Old Morning's
Dawn" Summoning i wiele innych świetnych prac.
Rzeczywiście została oparta na odkryciu przez Conana
krypty Atlantyckich Królów z oryginalnego filmu
o Conanie. Początkowy pasaż z "To See Them Driven
Before You" to z kolei muzyczna interpretacja przekuwania
miecza przez ojca Conana.
Jak wyglądają koncerty Cromlech? Wasza muzyka
na żywca musi zabijać!
Foto: Cromlech
David Baron: Nie mamy żadnych koncertowych założeń.
Gramy tak ciężko i mocno jak potrafimy i wkładamy
w to tyle pasji i energii jak tylko możemy. Na pewno
są jakieś teatralne elementy w metalu, ale my nie
bawimy się w symbole, flagi czy broń. Na razie jesteśmy
tylko my i nasza muzyka.
Metal w dzisiejszych czasach staje się co raz bardziej
pacyfistyczny i traci swoją pierwotną agresję.
Czy nie wydaje wam się dziwne, że ludzie grający
lub słuchający ostrej i niekiedy brutalnej muzyki w
życiu codziennym są takimi konformistami? Czy wy
na co dzień preferujecie bardziej wojownicze podejście?
David Baron: Tak, definitywnie jest coś w tym. Metal
może przybierać formy katharsis, które powstrzymują
od uderzenia kogoś w twarz mimo, że na to zasługuje;
ludzie słuchają naturalnie agresywnej, zawierającej
nieraz tyle nienawiści muzyki pozostając pacyfistami i
jednostkami politycznie poprawnymi. Zgadza sie to z
ogólnie przyjętymi tendencjami rozwoju społeczności,
gdzie każdy czuje się zaakceptowany i bezpieczny. Jednak
drugą stroną tego medalu jest pozbawienie człowieka
prawdziwych bodźców, które kształtują jego
charakter. Metal jest od tego ucieczką. Metal nigdy nie
powinien być przyjemny i bezpieczny!
Jakie jest wasze zdanie na temat dzisiejszej sceny
metalowej? Z jakimi zespołami utrzymujecie przyjacielskie
kontakty?
David Baron: Cóż, metalowa scena jest różna na całym
świecie. Jestem pewien, że łakocie można znaleźć
za każdym rogiem. Jesteśmy blisko z zespołami z
Toronto takimi jak Demontage, Valkyrie's Cry, Possesed
Steel, Nuclearhammer, Malaria, Necrodios
czy Adversarial i długo jeszcze mógłbym wymieniać.
Wielu metalowców za bardzo przywiązuje się do jednego
gatunku ignorując inne. I tak często np. heavy
metalowiec nie toleruje death i black metalu oraz
odwrotnie. Czy nie uważacie, że takie podziały są
trochę bezsensu? Metal powinien być przede wszystkim
szczery.
David Baron: Kompletna bzdura. Mocna muzyka jest
godna słuchania nie zależnie od tego czy jest grana na
blastach i growlach, w tempie 4/4, z falsetowymi wrzaskami
czy rozpisana na pełną orkiestrę.
Tworzycie już może materiał na drugi album? Będzie
utrzymany w tym samym stylu czy może planujecie
jakieś zmiany?
David Baron: Mamy tony materiału napisanego na
drugi album. Riffy i struktury są już prawie gotowe,
pracujemy nad tekstami, wokalami, solówkami i całą
resztą. Jak wspominaliśmy pracujemy też nad przerobionym
"Lair of Doom". Pozostałe to nowy materiał,
jest on znacznie bardziej zróżnicowany i intensywniejszy
od tego co znalazło się na "Ave Mortis". Mamy
numery ekstremalnie wolne i miażdżąco doomowe,
power i thrashowe, nasączone greckim black metalowym
riffowaniem i oczywiście pełno w nich monumentalnych
epickich pasaży wyjętych prosto z Bathory.
Tak jak na "Ave Mortis" Kevin i Roman będą
śpiewać, ale nie będą dominować, użyjemy ich dla lepszego
efektu, by pociągnąć we właściwych fragmentach
to, co najważniejsze.
A co słychać w Into Oblivion? Będziecie coś nagrywać
pod tym szyldem czy obecnie Cromlech to priorytet?
David Baron: Into Oblivion ciężko pracuje nad swoim
trzecim albumem. Cromlech nie jest w to zamieszany,
ani jakkolwiek naruszony przez ich pracę, w
żaden sposób.
Roman Lechman: Mamy do ukończenia na "Paragon"
jakieś dwa numery. Wszyscy będą wiedzieli, czemu
zajęło nam to tyle czasu, gdy album już się pojawi.
To już wszystkie pytania. Czego mogę wam życzyć
na przyszłość?
David Baron: Triumf, chwała i zawsze w boju! Nawet
jeśli bitwom nie będzie końca! Slawa!
Sława! Wielkie dzięki za wywiad.
David Baron & Roman Lechman: Również dziękujemy,
także za tak szczegółowe i osobiste pytania! Było
widać, że odrobiliście pracę domową!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
CROMLECH 35
Szalona parafia
Fani muzyki metalowej nie mogą narzekać na to, że nia mają czego słuchać. Ze
wszystkich stron świata, jesteśmy wręcz zalewani nowymi albumami tworzonymi przez młode,
metalowe kapele. Jasne, wiele z tych propozycji , nie zwala z nóg, ale na szczęście zdarzają
się też perełki. Do takich zdecydowanie zaliczam debiutancki album Kanadyjczyków z
Mad Parish. Jestem pewien, że usłyszymy jeszcze wiele dobrego o tej grupie, o ile tylko na
drugim albumie zachowają poziom debiutu. Na razie garść informacji, dotyczących "Procession",
wprost od perkusisty zespołu Bobby'ego Girarda..
HMP: Witaj Bobby, bardzo podoba mi się wasz debiutancki
album "Procession", muszę przyznać, że dawno
nie słyszałem tak udanego debiutu…
Bobby Girard: Dzięki, jesteśmy bardzo szczęśliwi, że
"Procession" zyskuje uznanie, na jakie zasługuje.
Założyliście zespół w roku 2006. Co działo się w kapeli
od tego czasu, do dziś?
Na samym początku poświęcaliśmy całą energię na
komponowanie utworów i wykorzystaniu każdej okazji
do grania koncertów. Zyskaliśmy mnóstwo doświadczenia,
jako muzycy a także lokalną renomę, jako zespół.
Nagrywaliśmy także kilka demówek, aż w końcu
postanowiliśmy nagrać pełny album.
w Kanadzie?
Jak dotąd gramy tylko w Kanadzie, ale planujemy
wkrótce ekspansję do Stanów.
Kiedy w takim razie planujecie podbój Europy?
Wkrótce, nic nie jest jeszcze zaplanowane, jesteśmy w
trakcie zbierania funduszy i planowania trasy koncertowej
na przyszły rok. Granie w Europie to nasze marzenie
od samego początku i robimy wszystko by się
spełniło.
Interesujący jest także numer tytułowy, w którego
końcówce słychać odgłos dzwonów. Czy ten utwór
ma jakieś specjalne znaczenie, przekaz?
Na początku nie braliśmy pod uwagę tego utworu, jako
tytułowego. Był to instrumentalny fragment napisany,
by połączyć wykonywane na żywo utwory. W końcu
postanowiliśmy nadać temu utworowi tytuł i wrzucić
go na album. W końcu wszyscy zgodziliśmy się, że tytuł
"Procession" będzie adekwatny do treści muzycznej.
W studiu w nagraniu chórków wspomogli nas
przyjaciele i na końcu dodaliśmy odgłos dzwonów, by
połączyć wszystko w jedność.
"Procession" kończy znakomity "Dawn Of The Unforgiven",
utrzymany w duchu Black Sabbath. Lubicie
tą kapelę?
Jasne, jak można ich nie lubić. Black Sabbath są dziadkami
doom-metalu. Można powiedzieć, że "Dawn Of
The Unforgiven" jest naszym hołdem dla doom-metalu,
oczywiście z wpływami Black Sabbath. Utwór opowiada
o sytuacji, gdy księżyc zbliża się niebezpiecznie
do ziemi, powoduje apokalipsę i zmywa rasę ludzką z
powierzchni naszej planety.
Macie w zespole trzy gitary, niczym Iron Maiden.
Moim zdaniem wasz debiut w niczym nie ustępuje
debiutowi słynnych Anglików. Myślisz, że jesteście
w stanie osiągnąć taki sam sukces w przyszłości?
O kurczę! Dzięki, to wielki komplement. W mniej niż
20 lat Maideni osiągnęli legendarny status, jednego z
najlepszych metalowych zespołów w historii. Nadal są
zresztą aktywni a baza ich fanów ciągle wzrasta. Oczywiście
mamy nadzieję, że będziemy tworzyć muzykę
przez wiele lat. Myślę, że żaden zespół, bez względu
jak dobry, nie będzie miał szans w porównaniu z karierą
Maiden. Kto wie, może jeśli nagramy album porównywalny
z "Number Of The Beast", jeśli chodzi o poziom
sprzedaży a Eddie pojawi się gościnnie na kilku
naszych koncertach?
Co oznacza nazwa zespołu. Dlaczego Mad Parish?
Spośród wszystkich nazw, na jakie wpadliśmy, Mad
Parish wydawał się najbardziej pasujący do gatunku
muzycznego, jaki gramy. Nazwę usłyszałem w rozmowie
mojego wujka, który naśmiewał się z szalonej kobiety,
którą znał. Twierdziła ona, że należy do parafii
z sąsiedniego miasteczka. Stąd nazwa.
Z tego, co wiem, mieliście ostatnio okazję do suportowania
Skid Row i Grim Reaper. Jak poszło?
Zdecydowanie dwa najlepsze koncerty, jakie mieliśmy
okazję zagrać, jak do tej pory. Energia była z nami podczas
tych wieczorów. Grim Reaper to prawdziwi gentelmani.
Steve Grimmett, to dopiero gość! Granie
przed Skid Row w Corona Theater to był jeden z
tych wieczorów, które będzie się pamiętało zawsze. Co
można więcej powiedzieć, pakowanie sprzętu o 4 rano,
jest znacznie przyjemniejsze po takim koncercie.
Kanadyjska scena heavy-metalowa jest bardzo
interesująca. Poznałem już kilka ciekawych kapel, jak
Striker, Skull Fist, Midnight Malice. Jest ich więcej?
Kapel jest naprawdę sporo, ale jest kilka, z którymi
graliśmy koncerty i są zdecydowanie warte zainteresowania,
jak choćby Metalian, The Great Sabatini,
Cromlech, Loviatar, Mutank, Cauldron.
Jak wygląda sytuacja z koncertami? Gracie ich dużo
36 MAD PARISH
Foto: Mad Parish
Przechodząc do "Procession", trzeba zauważyć duży
wpływ muzyki metalowej z lat 80-tych a nawet wcześniejszego
okresu muzycznego na Waszą muzykę.
Mam rację?
Tak, czerpiemy inspirację z wielu kapel, które tworzyły
podwaliny pod muzykę rockową i metalową. Można
powiedzieć, że dążymy do utrzymania ducha heavymetalu
przy życiu. Nie chcieliśmy zabrzmieć całkowicie
retro, ale zachować pewien fundament. Nasz producent
Jonathan Cummins był czarodziejem dźwięku
w czasie pracy w studiu i upewniał nas w tym, że nasza
muzyka mimo wpływów klasyki, brzmi współcześnie.
Jakie kapele zainspirowały was do grania ciężkiej
muzy?
Led Zeppelin, Black Sabbath, Iron Maiden, Judas
Priest, Deep Purple, Voivod, to nazwy kilku z nich.
"Procession" to bardzo melodyjny album. Znakomite
wrażenie robią refreny w takich utworach, jak "Red
Daren", "Doppleganger", czy "Without Chains"…
Dzięki, pisanie takich chwytliwych harmonii, refrenów
sprawia nam dużą frajdę, szczególnie jeśli okazuje się,
że trafiają w gusta słuchaczy.
Z drugiej strony, kilka utworów na płycie prezentuje
bardziej progresywną, rozbudowaną formę. Mam na
myśli "To Build A Fire"i "Experience Hunter". To
bar-dzo ciekawa kombinacja…
Tak, trochę inspiracji czerpiemy także z muzyki progrockowej
z lat 70-tych i słychać to w bardziej epickich
fragmentach naszej płyty.
Czym się zajmujecie, na co dzień?
Spaniem, jedzeniem bacon-cheeseburgerów i całonocnym
headbangingiem!
Mam nadzieję, że na drugi album nie będziemy
czekać zbyt długo?
Jesteśmy już w trakcie pisania numerów na naszą
drugą płytę i jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli,
chcemy wejść do studia i nagrać go w pierwszej połowie
przyszłego roku. Bądźcie czujni!
Jakieś inne plany na najbliższe kilka miesięcy?
Limitowana edycja "Procession" na winylu będzie
wydana w ciągu kilku miesięcy. Pracujemy także nad
kolejnym teledyskiem, do utworu "Without Chains",
który ukaże się także w ciągu kilku najbliższych miesięcy.
Poza tym zimą mamy w planie głównie pisanie
nowego materiału, promocję "Procession" a także planowanie
trasy koncertowej na przyszły rok.
Opowiedz proszę o kręceniu teledysku do utworu
"Stitch In Crime". Mam wrażenie, że bawiliście się
znakomicie na planie?
Mieliśmy mnóstwo zabawy podczas kręcenia video,
tak jak mówisz. To był dzień czystego szaleństwa i wyszło
to świetnie. Dostaliśmy mnóstwo pomocy, wsparcia
od przyjaciół, szczególnie od twórczyni video Amy
Torok. Pomysł, wizja to jej robota, my tylko wykonywaliśmy
swoje zadania, od wymalowania się farbami,
założenia kostiumów, po bieganie na wpół nago po
polu z maskami, mieczami i dziewczynami. Do tego
wszystkiego ognisko. Było świetnie!
Co wiecie o Polsce? Znacie jakieś polskie kapele?
Nie byliśmy jeszcze u was, ale bardzo byśmy chcieli.
Słyszeliśmy dużo dobrego o Polsce, szczególnie o wiernych
fanach metalu. Znamy Mech, Vader i Kat i ciągle
dowiadujemy się czegoś nowego o waszej scenie
muzycznej dzięki naszemu kumplowi. Vlad - jesteś
niezastąpiony!
Na koniec chciałbym poprosić cię o słowo do czytelników
HMP…
Hail Polsko! Pozdrowienia z Montreal Quebec! Pozostańcie
w duchy heavy-metalu!
Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Polsce…
Dzięki w imieniu całego zespołu, może metalowi bogowie
ześlą Parish do Polski w 2015 roku!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
HMP: Witajcie Panowie,
na początek chciałbym zapytać
o początki Midnight
Malice. Zespół istnieje już
cztery lata…
Caleb Beal: Tak, Malice oficjalnie działa około czterech
lat. Hunter (Hunter Raymond, perkusista zespołu
- przyp. red.) i ja przeprowadziliśmy się do Toronto
z Calgary, jakieś dwa lata wcześniej. Obydwaj byliśmy
zaangażowani w różne projekty, ale gdy w tym samym
czasie udało nam się je zakończyć, postanowiliśmy założyć
własny zespół, który jest teraz znany, jako Midnight
Malice.
Co oznacza nazwa zespołu?
Caleb Beal: Chciałbym, żeby stała za tym jakaś pikantna
historia, niestety był to tylko nasz pomysł z czasów,
gdy byliśmy młodsi i uznaliśmy, że Midnight
Malice brzmi nieźle.
Wygląda na to, że jesteśmy świadkami tworzenia się
Nowej Fali Kanadyjskiego Heavy-Metalu. Wasza
scena metalowa, wydaje się być bardzo silna…
Caleb Beal: Jesteśmy szczęściarzami, że jesteśmy częścią
tak rozległej, silnej sceny. Jest mnóstwo utalentowanych
kapel grających w różnych częściach kraju, i
można być tylko zadowolonym, będąc w środku tego
wszystkiego. Do tego zyskujemy zainteresowanie poza
granicami Kanady!
Odważnie i … na golasa
Muzycy kanadyjskiego zespołu Midnight Malice, śmiało deklarują,
że nie zamierzają oglądać się na chwilowe mody, trendy w
muzyce, tylko grać to, na co im przyjdzie ochota. Na debiutanckim
albumie "Proving Grounds" słyszymy mnóstwo klasycznego
metalu o mocno old-schoolowym brzmieniu. Kolejny młody,
zdolny, kanadyjski, metalowy band - jednym zdaniem -
Midnight Malice…
Znakiem firmowym waszej płyty są szybkie tempa,
oldschoolowy sound. Duży akcent jest położony
także na melodię. Jakie kapele inspirują was?
Hunter Raymond: Lista byłaby zbyt długa a każdy z
nas ma swoje ulubione kapele. Jednak niektóre wspólne
dla nas wszystkich inspiracje to Motorhead,
W.A.S.P., Thin Lizzy, Deep Purple, The Rods,
CCR, Bad Company.
Duże wrażenie robią takie utwory, jak "Flying Low",
czy "Lady Killer", w których można usłyszeć nieco
hard-rocka…
Hunter Raymond: Tak, lubimy różne style muzyczne
i myślę, że w niektórych utworach to słychać.
Caleb Beal: Zawsze komponowaliśmy i graliśmy
wszystko naturalnie, nasze inspiracje są dość rozległe i
wychodzi to także w naszej muzyce.
Foto: Midnighty Malice
albo Judas Priest są najwięksi. Ale jestem pewien, że
każdy ma swoją własną opinię w tym temacie.
Co wiecie o Polsce?
Hunter Raymond: Szczerze… niewiele. Trochę rzeczy
z historii, które poznałem w szkole, ale jestem zdecydowanie
gotowy na przyjazd do Polski i nadrobienie
zaległości!
Powiedzcie coś o waszych planach na najbliższe kilka
miesięcy…
Hunter Raymond: Aktualnie pracujemy nad naszą
kolejną płytą, mamy nadzieję, że ukaże się z początkiem
2015 roku.
Caleb Beal: Tak, głównie komponowanie i organizacja
koncertów na przyszły rok.
Co robicie, gdy macie dość muzyki. Są takie chwile?
Hunter Raymond: Ciągle mamy jej za mało!!!
Panowie, opowiedzcie proszę zabawną historię z
życia młodego zespołu metalowego…
Caleb Beal: Jest ich mnóstwo. Pewnego razu, nasz
road - manager Kevin Panko zostawił mnie i Huntera
w Montrealu, po koncercie. Zostaliśmy tam nieźle balangując
przez kilka dni, aż w końcu wróciliśmy pociągiem
do domu.
Hunter Raymond: Mamy miliony takich historii.
Jedna z ostatnich z Japonii. Powiem tylko tyle, że gonitwy
na golasa po hotelu, były na porządku dziennym
(śmiech).
Czy moglibyście polecić wasz nowy album, czytelnikom
HMP?
Caleb Beal: "Proving Grounds", to szybkie tempa,
Gracie dużo koncertów? Z tego, co wiem, mieliście
okazję suportować Satan ostatnio…
Caleb Beal: Na tym etapie gramy głównie lokalne
koncerty w okolicach Ontario i Quebec. Zeszłego lata
zagraliśmy koncerty w całej Kanadzie a w ostatnim
miesiącu w Japonii. Niesamowitym doświadczeniem,
było zagranie koncertu z Satan, to prawdziwa legenda
a dla nas wielki honor, by dzielić scenę z nimi!
Hunter Raymond: Tak, koncert z Satan był dobry,
mieliśmy także szczęście zagrać z nimi w Japonii na Japanese
Assault Fest, dzięki pomocy Spiritual Beast
Records. Kilka miesięcy wcześniej graliśmy z Grim
Reaper w Montrealu. Wygląda na to, że stają się coraz
mocniejsi. Nie mamy, więc powodów do narzekań.
Jak sądzicie, kiedy zobaczymy Midnight Malice w
Europie?
Caleb Beal: Tak szybko jak uda nam się wydać kolejny
album, pracujemy nad nim, starając się zorganizować
potrzebne fundusze, mamy nadzieję, że ukaże się
w pierwszych miesiącach przyszłego roku. Bardzo
chcemy przyjechać do Europy!
Opowiedzcie trochę o pracy nad Waszym debiutem,
zatytułowanym "Proving Grounds"…
Caleb Beal: Początkowo weszliśmy do studia z zamiarem
nagrania albumu "Lady Killers". Podczas pracy
nad płytą i nagrywania "Proving Grounds", utwór ten
wydał nam się na tyle świetny, że zdecydowaliśmy się
na zmianę.
Album robi bardzo dobre wrażenie, jeśli chodzi o
kompozycję. Kto komponuje w Midnight Malice?
Caleb Beal: Mnóstwo muzyki z tego albumu zostało
napisanych w ciągu wielu wcześniejszych lat, część nawet
sięga głęboko w czasy mojego dzieciństwa. Większość
podstaw napisałem ja, potem jednak utwory
ewoluowały w czasie pracy nad nimi.
Hunter Raymond: Caleb jest głównym pomysłodawcą
riffów. Zastrzykiem świeżości jest nasz nowy basista
Tom Gervais. Bardzo nam pomógł, jeśli chodzi o
kompozycje na nowym albumie. Jego talent pomógł
nam także w pełni rozwinąć nasz potencjał, jako muzyków,
kompozytorów. Caleb napisał riffy na płytę a
potem pracowaliśmy nad nimi, dopóki nie powstała
płyta.
Odejściem od schematu prostej rockowej piosenki,
jest "Blinder", gdzie zmieniacie tempa. Jesteście zainteresowani
bardziej złożonym graniem w przyszłości?
Hunter Raymond: Tak, zdecydowanie jesteśmy za
tym. Zawsze staramy się by nie popaść w schemat, by
każdy utwór był unikalny, ciągle uczymy się, jako muzycy
i stawiamy na śmiały przekaz. Mamy w sobie tą
surowość i nastawienie, by grać odważnie.
Kilka riffów gitarowych na "Proving Grounds" przypomina
mi wczesny Accept. Lubicie ten zespół?
Caleb Beal: Odkryłem Accept wcześnie i nadal ich
lubię. Nie mam wątpliwości, że ich brzmienie, muzyka
wpłynęła na mnie i moje granie. Nigdy nie zaliczałem
ich jednak do największych inspiracji, chociaż nigdy
nie wiadomo do końca, w jaki sposób pewne rzeczy
wpływają na to, jak postępujesz.
Czy moglibyście polecić naszym czytelnikom, młode,
interesujące, kanadyjskie zespoły metalowe?
Caleb Beal: Gramy od czasu do czasu z zespołem
Metallian w Ottawie lub Montrealu. To mój ulubiony
kanadyjski zespół na tą chwilę. Rozwalają scenę, solidne
gitary i wokal na miarę Halforda. Zdecydowanie
warto sprawdzić tą kapelę.
Jaki jest, waszym zdaniem największy, najważniejszy
metalowy zespół wszechczasów?
Hunter Raymond: Powiedziałbym, że Black Sabbath
pełen energii album, zawierający pełen wachlarz różnych
stylów i klasycznego old-scholowego metalu.
Jaki był najlepszy metalowy koncert, jaki widzieliście,
jako fani, jak dotąd?
Hunter Raymond: Iron Maiden w Calgary. Caleb, ja
i dwóch kumpli spotkaliśmy przed wejściem konika.
Próbował naciągnąć nas na kupę forsy, nawet nasze
zegarki, ostatecznie przekonaliśmy go by sprzedał nam
cztery bilety po 20 dolców i pomaszerowaliśmy dumnie
na koncert.
Na koniec, tradycyjnie, słówko dla polskich fanów
zespołu…
Hunter Raymond: Pozostańcie prawdziwi, walczcie
twardo, pieprzcie porządnie i słuchajcie metalu!
Caleb Beal: Dzięki za wsparcie, doceniamy to, mamy
nadzieję spotkać się wkrótce w Polsce!
Dzięki za rozmowę…
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
MIDNIGHT MALICE 37
Na scenie dajemy z siebie wszystko!
Grają razem piąty rok i nie zwalniają tempa, bo w cztery lata nagrali aż trzy albumy.
W dodatku każdy z nich trzyma poziom, a najnowszy "Bear The Cross" to kawał solidnego,
melodyjnego heavy metalu, zakorzenionego w latach 80-tych. O dotychczasowych
dokonaniach SoulHealer i planach grupy rozmawiamy z liderem i gitarzystą Finów:
HMP: Nie minęło więcej niż półtora roku od wydania
"Chasing The Storm" i atakujecie kolejnym albumem
"Bear The Cross". To podpisanie kontraktu z
Pure Legend Records wyzwoliło w was taką twórczą
aktywność, czy też zawsze macie tyle pomysłów, że
nowe utwory sypią się niczym z przysłowiowego rękawa?
Teemu Kuosmanen: Wydaję mi się, że zawsze byliśmy
dość kreatywni i pomysły same do nas przychodzą,
więc nie wiem czy trzeba było czekać. Zapytaliśmy
Pure Legend czy wydaliby nowy album i dali nam
zielone światło. I tak jesteśmy z powrotem, a "Bear
The Cross" ujrzał światło dzienne.
Jak wobec tego wygląda selekcja materiału na etapie
wybierania utworów na płytę? Macie zespołową burzę
mózgów, czy też wszyscy głosujecie na najlepsze
waszym zdaniem utwory i tak wyłania się ta dziesiątka,
którą nagrywacie?
Nigdy nie piszemy setki kawałków i nie wybieramy z
nich dziesięciu, które znajdą się na albumie. Nie tak
sprawy się mają. Piszemy dziesięć kawałków i z nich
wyciągamy to, co najlepsze, a następnie po prostu je
nagrywamy. Obecnie nie mamy niczego nowego zostawionego
na przyszłość, kiedy przyjdzie odpowiedni
czas to wtedy zabierzemy się za pisanie nowych numerów.
Ale nie będzie to trwało tak długo jak ostatnio!
(śmiech)
Stopniowe nabieranie doświadczenia sprawia, że pracuje
się wam łatwiej nad każdą kolejną płytą?
Oczywiście, że uczymy się przy każdym albumie, każdy
następny przychodzi łatwiej niż ten wcześniejszy.
Generalnie nie jest łatwo, zawsze musisz pracować na
pełnych obrotach.
Jesteście też szczęściarzami o tyle, że w waszym
przypadku owa rutyna nie zabija spontaniczności, bo
"Bear The Cross" to nie tylko materiał ciekawy muzycznie,
ale też spora dawka energii?
Miło nam słyszeć, że tak uważasz. Cóż, nie myliśmy za
dużo nad tym co piszemy. Po prostu gramy i staramy
się przekazać to, co najlepsze. Sądzę, że możesz to
usłyszeć na każdym albumie. Nasza muzyka dojrzewa
na każdym z nich. Czy to słuszny kierunek? Nie należymy
do tych, którzy odpowiadają na takie pytania.
Musisz posłuchać każdego naszego albumu i samemu
wyrobić sobie opinię o nas.
Dlatego też na tej płycie przeważają szybkie, dynamiczne
kompozycje?
Myślę, że materiał na "Bear The Cross" jest dość zróżnicowany,
ale wciąż możesz rozpoznać, że to Soul
Healer. Są tu szybkie numery, utrzymane w średnich
tempach i kilka ciężkich. W każdym z nich jednak możesz
usłyszeć brzmienie SoulHealer. Mnóstwo melodii,
mocnych gitar i chwytliwych refrenów. Z tego właśnie
składa się SoulHealer.
Od razu wiedzieliście, że "Unleash The Beast" sprawdzi
się doskonale w roli openera?
To chyba oczywiste, że to on musiał być otwieraczem.
Mocny, nośny riff i średnio tempo. Idealny kawałek,
by otworzyć płytę.
Foto: Pure Steel
Ale teledysk nakręciliście do "The Journey Goes On",
tak więc potwierdza się tu stare porzekadło, że od
przybytku głowa nie boli, no i przypominacie przy
okazji, że kiedyś płyty zawierały 2-3, a czasem nawet
więcej singlowych utworów?
Rozważaliśmy zrobienie kolejnego klipu. Może nawet
dwóch. Problem tkwi w tym, że mamy zbyt wiele mocnych
kawałków, które nadałaby się na klip i ciężko
nam wybrać. To jest poważny problem, czyż nie?
(śmiech) Możesz nawet powiedzieć, że to bardzo pozytywny
problem.
Sporo tu odniesień do lat 80., zarówno do NWOB
HM, jak i niemieckich zespołów jak Accept czy
wczesny Helloween - dokonania grup z tamtego okresu
są zapewne dla was ideałem, do którego stopniowo
i z coraz lepszymi efektami, dążycie?
Nasze wpływy sięgają po lata 80-te i mamy je zapisane
w naszym DNA. Nie próbujemy nikogo kopiować, żadnej
z tych wspaniałych kapel z przeszłości, ale nie ma
innej drogi dla nas i naszej muzyki. Nasze korzenie pochodzą
z lat 80-tych i muzyka też jest na nich oparta.
Ale lubicie też chyba starego, dobrego hard rocka, bo
motoryka "Revealed" kojarzy mi się bez dwóch zdań z
Black Sabbath?
W moim odczuciu "Revealed" brzmi bardziej jak Motorhead
(śmiech). Cóż, zawsze miło jest dowiedzieć
się co inny człowiek słyszy, jak odbiera i co sobie wyobraża.
Jeśli uważasz, że ma w sobie coś z Black Sabbath,
to jest nam bardzo miło. Naprawdę.
Nie jesteście jednak niewolnikami schematów, bo na
"Bear The Cross" nie ma typowej dla tradycyjnego
metalu ballady - uznaliście, że taka kompozycja nie
pasowałaby do tego materiału, czy też po prostu tym
razem nie było natchnienia akurat w tym kierunku?
Na naszym wcześniejszym albumie "Chasing The
Dream" był utwór "The Deception" i wyszło na to, że to
był to największy przebój tej płyty. Był ostatnim, który
wybraliśmy i mało brakowało żeby został odrzucony.
To, jaki numer zostanie największym hitem zawsze leży
po stronie losu i jego rozporządzeniach. Tym razem
nie napisaliśmy żadnej ballady i całość brzmi bardziej
drapieżnie i ciężej.
Za to łatwość do wymyślania zapadających w pamięć
riffów oraz chwytliwych solówek, często nawet
dwóch w jednym utworze, jest kolejną charakterystyczną
cechą SoulHealer?
Gitarowe riffy, solówki i refreny są czynnikami tworzącymi
zespół, jak już zaznaczyłem wcześniej. Nie ma
dla nas innej drogi tworzenia muzyki.
Lubicie też dobre melodie, świadomie nawiązując do
czasów, kiedy ostre, dynamiczne metalowe numery
potrafiły być też zarazem chwytliwe, wręcz przebojowe?
Jest może jedna droga do tworzenia numerów więc moim
zdaniem nie ma problemu, by zawierać w jednym
kawałku wiele różnych elementów. Sądzę, że zawsze
tak robiliśmy z SoulHealer i jest to spora część naszej
duszy.
Różne gatunki metalu w Norwegii, Szwecji i Finlandii
są całkiem popularne, metalowe kapele często
podbijają listy przebojów - przypuszczam, że nie mielibyście
nic przeciwko temu, gdyby taki sukces stał
się też waszym udziałem?
Oczywiście byłoby lepiej, gdybyśmy odnieśli jeszcze
większy sukces i sprzedawali płyty, grali na dużych festiwalach,
ale nie masz na to wpływu. To przychodzi
albo nie. Jedyną rzeczą jaką możemy robić to nasza
praca i wykonywanie jej najlepiej jak potrafimy. Istnieje
milion innych kapel, które chcą dokładnie tego samego.
Ale to nie jest najważniejsze.
Ale wasz występ w konkursie Eurowizji to byłaby już
chyba zdecydowana przesada? (śmiech)
Eurowizja? Chyba po moim trupie!
Jesteście już w jakimś stopniu rozpoznawalni w Finlandii,
czy też wszystko jeszcze przed wami i mozolnie
przebijacie się coraz wyżej?
Gramy po całej Finlandii i powoli nasza nazwa staje się
rozpoznawalna. Zwłaszcza gdy mówimy o heavy metalu.
Jednak wciąż jest wiele do zrobienia.
Koncerty są chyba dobrym sposobem, by dotrzeć do
jak największej liczby słuchaczy ze swoją muzyką?
Tak. Obecnie takie małe zespoły jak nasz nie sprzedają
zbyt wielu płyt, więc nazwa musi się zapisać w pamięci
słuchaczy na koncertach. Z tego samego powodu
robimy to właśnie w taki sposób. Kochamy grać na
żywo, na scenie dajemy z siebie wszystko.
Sporo koncertujecie w ojczyźnie, a co z resztą Europy?
Kolejnym rynkiem, na którym zapewne będziecie
się koncentrować, będą Niemcy - nie tylko ze względu
na waszego wydawcę, ale też ogromnej popularności
tradycyjnego heavy metalu w tym kraju?
Oczywiście, że chcemy grać wszędzie, nie tylko w Finlandii.
Pracujemy ciężko nad każdym koncertem, również
tymi zagranicznymi. Zobaczymy co się wydarzy.
Na pewno kiedyś się zobaczymy!
Jak na zespół istniejący od pięciu lat odnieśliście już
spory sukces, bo już wydanie trzech udanych płyt w
tak krótkim czasie niewątpliwie nim jest. Ale macie
pewnie na tym etapie kariery kolejne plany i marzenia?
Jak powiedziałem wcześniej, sprawy wydarzą się kiedy
się wydarzą. Oczywiście, że mamy plany i marzymy o
nich, ale jeśli kiedykolwiek staną się rzeczywistością, to
ich rezultaty zobaczymy w przyszłości.
Życzymy wam więc ich spełnienia i dziękujemy za
rozmowę!
Dziękuję! Cała przyjemność po naszej stronie. Mam
nadzieję, że podobało się wam, zapraszam na naszego
facebooka, oficjalną stronę lub kanał youtube. Sprawdźcie
nas! Nie będziecie zawiedzeni! Nie grzeszcie więcej
swoją niewiedzą!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak
38
SOULHEALER
HMP: Witaj Csaba, dlaczego zdecydowałeś się
powołać do życia band Metal Machine?
Csaba Zvekan: Płyta Metal Machine - "Free Nation"
została oryginalnie nagrana na przełomie grudnia
2009 i stycznia 2010 roku z moimi wokalami i Peterem
Scheithauerem nagrywającym gitary, bas i perkusję.
Była to bezpośrednia i raczej prosta produkcja, trudno
byłoby zainteresować tym wytwórnię, mimo to
mieliśmy okazję, by zagrać ten materiał na żywo. Dlatego
podczas ostatnich rozmów z Peterem zdecydowaliśmy
nagrać tą płytę ponownie i nadać jej odpowiednie
brzmienie. Nie chciałem oczywiście używać nazwy
Killing Machine, więc zmieniłem ją na Metal Machine.
Czy Metal Machine to prawdziwy zespół, czy rodzaj
studyjnego projektu?
Zdecydowanie jest to składający się z pięciu części zespół.
Pomysłem na Metal Machine, była praca z różnymi
muzykami metalowymi. To może sprawić, że
muzyka będzie ciekawsza i pozwoli większej liczbie
muzyków wziąć w tym udział. Chcemy także występować
na żywo. Drugi album Metal Machine jest już w
trakcie przygotowań i mogę zdradzić, że w jego przygotowanie
jest zaangażowanych trzech gitarzystów. Co
do koncertów, dopóki ich nie zagramy, nie jestem w
stanie powiedzieć, jaki będzie skład zespołu. To coś w
rodzaju niespodzianki. To sprawia, że nagrywanie i
granie koncertów będzie łatwiejsze, gdyż muzycy, którzy
akurat będą mieli czas i chęci, dołączą do nas.
Jak dotąd reakcja na płytę wydaje się być bardzo
dobra?
Dzięki! Tak, fani wydają się być podekscytowani płytą
i ideą zespołu. Oczywiście zawsze będą ludzie, którym
się to nie spodoba, ale generalny odbiór jest bardzo ok.
Czy macie już jakieś plany koncertowe?
Tak, granie koncertów jest bardzo ważne i rozglądamy
się właśnie za agencją koncertową i mamy nadzieję, że
zaraz po wydaniu drugiego albumu Metal Machine,
na wiosnę 2015, ruszymy w trasę. Oczywiście z wielką
chęcią zagramy na letnich festiwalach, jeśli tylko będzie
okazja. Mieliśmy świetną zabawę grając na Wacken,
Graspop czy Foire Aux Vins i prezentując "Free
Nation". Z chęcią zrobimy to ponownie.
Muzyka na albumie "Free Nation" brzmi bardzo
świeżo, agresywnie. Odnoszę wrażenie, że chcieliście
odświeżyć formułę heavy metalu…
Wiesz, ja pochodzę z czasów, gdy był jeden gatunek -
heavy metal. Jestem trochę zdziwiony, gdy ludzie dzisiaj
mówią mi - hej, to power metal, a to doom metal,
a tamto to death metal (śmiech). Dawniej był jeden gatunek,
zwany heavy metalem i to właśnie grałem przez
ostatnie 25 lat. No, może jeszcze trochę hard rocka. Z
Exorcism szło to bardziej w kierunku doom metalu, z
Raven Lord, może trochę w power metal. Szczerze
mówiąc, nie przywiązywałem wagi do gatunków, nazw.
Nagrywałem zwyczajnie to, co czułem za właściwe i co
pasowało do mnie najlepiej. W przypadku Metal Machine,
to prawdopodobnie dobry, stary i szczery heavy
metal. Coś w rodzaju gotowania, jakie pamiętasz zawsze
z kuchni rodziców (śmiech).
Wasza muzyka jest porównywana często do Judas
Priest, pewnie dlatego, że twój wokal jest zdecydowanie
w stylu Roba Halforda. Lubisz Judas Priest?
Kocham Judas Priest, Dio, Rainbow, Black Sabbath,
Deep Purple, Malmsteena. Jestem fanem klasycznego
rocka. Jeśli muzyka jest bardziej w stylu heavy,
Priest, wtedy automatycznie śpiewam w stylu Halforda,
Gillana czy Glena Hughesa. Jeśli muzyka jest bardziej
mroczna, wtedy zbliżam się bardziej do bluesowego
feelingu Ronniego Jamesa Dio lub Tony'ego
Martina. Lawiruję między tymi dwoma stylami, to
moje największe fascynacje.
Agresywnie i ze świeżością
Chociaż twierdzi, że Rob Halford to wokalista, którego zastąpić się nie da, myślę, że właśnie
on, Csaba Zvekan, znany chociażby z takich grup jak Exorcism czy Killing Machine, to jeden z nielicznych
metalowych wokalistów, któremu to zadanie mogłoby się udać. Zostawmy jednak Halforda w spokoju a
skupmy się na nowym zespole Csaby. Metal Machine to potężnie brzmiący, nowoczesny heavy metal, który
zadowoli z pewnością fanów klasycznych odmian metalu. No i ten głos…
"Free Nation" przywołuje mi na myśl inny band Roba
Halforda a mianowicie Fight. Mamy tu podobny
poziom energii, agresji…
Miłe porównanie. Sporo metalu uznawanego, jako underground
oscyluje w podobnym klimacie. Z podobnym
agresywnym klimatem. Także kapele jak Accept,
Alice In Chains, U.D.O., MSG, Black Sabbath grają
podobnie. Każdy rodzaj muzyki, który jest dobry, znaczący,
powstał zapewne w swobodnej atmosferze.
Jakie jest twoje osobiste zdanie na temat kapeli Fight
i solowych płyt Halforda?
Fight to świetna kapela i Rob z pewnością powinien
nagrać więcej muzyki pod tym szyldem. Zarówno ich
płyta "War Of Words", jak i "Ressurection" Halforda,
to świetne albumy, jedne z moich ulubionych.
Csaba, opowiedz naszym czytelnikom, jak powstawał
album?
Wszystko odbywało się z moim udziałem, dla przykładu
gitarzysta przyniósł riff gitarowy wraz ze strukturą
utworu, potem muszę zdecydować, czy numer mi pasuje,
czy nie wymaga zmian, skrócenia pewnych części.
Kompozycja zostaje opracowana na nowo, niektóre
elementy zostają zmienione, zmodyfikowane bym w
końcu mógł przygotować do nich partie wokalne. Trzeba
odpowiednio znaleźć w niej miejsce na wokal,
krzyk. Napisać interesujący tekst, linie melodyczną.
Wszystko to razem w końcu nadaje się do mixu i masteringu.
Przy pierwszym nagraniu albumu, nie mieliśmy
możliwości wyprodukowania tego w należny sposób,
jednak tym razem produkcja jest świetna i płyta
brzmi zdecydowanie lepiej, niż za pierwszym razem.
Utwory, takie jak "Nailed To The Cross", "Detox"
brzmią bardzo nowocześnie, choć to nadal klasyczny
heavy metal…
Zdecydowanie tak! Główny zamysł był taki, by klasyczny
heavy metal podać w nowoczesnej, świeżej formule.
Z drugiej strony w numerze "World Of Temptation"
słychać sporo klasycznego hard rocka, jakby z okolic
dawnego Skid Row…
O tak! Chcieliśmy sprawić, by płyta była interesująca,
także przez dodanie składników, które sami lubimy.
Hard rock jest jednym z nich.
Interesujący jest także utwór "Black Sun", rodzaj metalowej
ballady…
Ballady metalowe są często krytykowane. Ludzie albo
je kochają, albo nienawidzą. Chcieliśmy nagrać coś w
rodzaju wolnej, epickiej i potężnej kompozycji.
Twój głos robi piorunujące wrażenie. Jak dbasz o
niego?
Robię to przez długie lata i coraz lepiej wiem, jak dbać
o głos, by go nie stracić. Gdy podczas nagrywania istnieje
ryzyko przeziębienia, przerywam pracę i kończymy
dopiero wtedy, gdy czuje się dobrze. Oczywiście to
działa, gdy masz swoje własne studio nagraniowe. Total
Master Sound Studios, które jest położone w słonecznej
Hiszpanii,
nagrywa także inne
zespoły. Jeśli chcecie
więcej szczegółów -
wejdźcie na stronę
www.totalmastersound.com.
Wszystko
inne, jeśli chodzi
o głos to ćwiczenia i
doświadczenie.
Csaba urodziłeś się
w Serbii, lecz gdy
miałeś cztery lata
twoja rodzina przeprowadziła
się do
Szwajcarii. Który
kraj jest domem dla
ciebie?
Tak urodziłem się w
Jugosławii, dzisiejszej
Serbii i jako mniejszość
węgierska przeprowadziliśmy
się do
Szwajcarii. Otrzymałem
obywatelstwo
szwajcarskie. Gdy
Foto: Metal Machine
miałem około 20 lat przeniosłem się do Los Angeles i
pracowałem w Hollywood w różnych studiach nagraniowych,
jako inżynier i realizator dźwięku. Potem na
krótko wróciłem do Europy, by potem przenieść się do
Perth w Australii. W roku 2003 mój żywot nomada się
skończył i od tego czasu mogę powiedzieć, że Hiszpania
jest moim domem. Już ponad 11 lat. Mieszkam na
Wyspach Balearskich i mam tu wszystko, bym mógł
nazwać to miejsce swoim domem. Myślę, że dom jest
tam, gdzie czujesz się dobrze, niekoniecznie tam, gdzie
się urodziłeś, czy wychowałeś. To raczej sprawa serca.
Ludzie lubią odkrywać świat, podróżować, aż w końcu
znajdują miejsce by osiąść.
Czy to prawda, że gdy miałeś 7 lat występowałeś już
przed prawdziwą publicznością?
Moi rodzice byli także muzykami, więc wysłali mnie
do Akademii Muzycznej w Bazylei, gdzie uczyłem się
grać na skrzypcach. Piękny instrument. W okolicach
Świąt Bożego Narodzenia nadszedł czas na pierwszy
koncert. W Akademii uważano bowiem, że nauka grania
na instrumencie wymaga także grania przed publicznością.
Pamiętam, że byłem nieźle przestraszony i
miałem ochotę uciec. Jednak wszystko poszło dobrze i
mieliśmy aplauz publiczności. To był mój pierwszy występ
na żywo.
Jestem ciekawy czy nie miałeś ochoty zastąpić Roba
Halforda, gdy opuścił on Judas Priest, czy było to
wówczas za wcześnie dla ciebie?
Rob Halford nie może być zastąpiony przez nikogo,
jednak oczywiście mógłbym śpiewać z Judas Priest w
każdym momencie, bez problemu. Kiedy Halford
opuścił Priest byłem pod wrażeniem albumów, które
nagrywał. Potem, gdy ponownie wrócił, nadal kupowałem
jego płyty. Halford to znakomity wokalista i źródło
inspiracji dla twórców heavy metalu.
W 2010 roku z zespołem Killing Machine zagraliście
koncerty z AC/DC przed wielką publicznością. Jak
wspominasz tamte wydarzenia?
Black Ice Tour z AC/DC, to było coś fantastycznego.
Grałem już trochę dużych koncertów w przeszłości, ale
występy z AC/DC przebiły wszystko. To były wyprzedane
koncerty na stadionach mieszczących od 50-80
tysięcy ludzi. To był wielki honor móc występować z
Angusem i Malcolmem Young. Niezapomniane doświadczenie.
Co słychać w twoich pozostałych zespołach?
W porządku, oto mój plan na 2015 rok. Najważniejsze
to skończyć drugi album Metal Machine. Zostało nagranie
wokali do około pięciu utworów i materiał pójdzie
do masteringu. Następnie drugi album Exorcism.
W planie jest także amerykański projekt ze znanymi
muzykami. Ma się to nazywać Tower Of Babel. Coś w
klimacie wczesnego Deep Purple/Malmsteen czy
Rainbow. To także plan na 2015 rok. Mam także nadzieję
na koncerty z Exorcism i Metal Machine, także
na letnich festiwalach.
Trzech największych metalowych wokalistów, twoim
zdaniem…
Ronnie James Dio, Rob Halford, Brian Johnson.
Dziękuję serdecznie za wywiad w imieniu czytelników
HMP…
Dzięki za wywiad i za zainteresowanie zespołem!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
METAL MACHINE
39
Maszyna nie może stanąć w miejscu, tylko dlatego, że nawala skrzynia biegów
Heavy metal ma się ostatnio naprawdę nieźle. Pojawia się co raz więcej młodych bandów,
które raczą nas więcej niż porządnymi krążkami. Co najważniejsze, u wielu z nich można
zauważyć bardzo wyraźne tendencje zwyżkowe. Podobnie rzecz ma się z pochodzącym z
półwyspu iberyjskiego Wild. Ich ostatni album zatytułowany "En Tierra Hostil" to z pewnością
najlepsza rzecz jaką nagrali i wynosi tych Hiszpanów do, może jeszcze nie ekstraklasy,
ale z pewnością zdecydowanie wyższej ligi. Dobrze brzmiący, energiczny i odegrany
z wyczuwalną pasją power/heavy metal, czerpiący z wielu różnych źródeł
na pewno nie zawiedzie fanów takiego grania. Zespół
też jest zadowolony i pełen werwy do działania,
więc jest szansa, że jeszcze o
nich nie raz usłyszymy.
HMP:
W i -
tam. Na
początek
muszę zadać
kilka pewnie
nudnych
pytań na temat
waszych początków
(śmiech). W
2002 roku powstał
zespół Majesty Night.
Czy nagraliście coś pod tą nazwą? Czemu ją zmieniliście?
Javier Pastor: Majesty Night było jedną z pierwszych
nazw jakie używałem. To było na samym początku
jako określenie innego projektu, dla innych ludzi. Nazywał
się tak tylko przez kilka miesięcy i nic godnego
uwagi nie zostało wówczas zarejestrowane.
Już jako Wild wydaliście EPkę "We Are Wild", które
jak na was jest ewenementem, ponieważ posiada
angielskie teksty. Czemu później zdecydowaliście się
na ojczysty język?
o d
siebie
te wersje,
ponieważ
ta
późniejsza
jest zdecydowanie
najbardziej
rozbudowanym
i wielowątkowym
numerem
na płycie?
Javier Pastor: Obie wersje
to właściwie ten sam utwór, wyjątkiem jest to, że jest
dłuższy o minutę w środkowej części, którą dopisałem,
by poprawić nieco surowizny z oryginału. Naturalnie,
późniejsza z "La Nueva Orden" jest poważniejszym
nagraniem ze wspaniałymi nawiązaniami.
Później między "Juicio Final", a kolejnym demo "Heavy
Metal" nastąpiły aż trzy lata przerwy. Czym to
było spowodowane?
Javier Pastor: Zespół odrodził się z nową krwią, tylko
ja zostałem z oryginalnego składu. Nadeszły zmiany i
W 2011 wreszcie pojawił się wasz debiutancki album
"La Nueva Orden". Jaki był odzew sceny na ten materiał?
Javier Pastor: Pierwszy album otworzył nam kilka
drzwi. Miał dobry odbiór pośród ludzi czy w mediach
i z całą pewnością pozwolił się pokazać na żywo w kilku
miejscach.
Jak dzisiaj podchodzicie do tego materiału? Jesteście
z niego dumni? Co byście w nim chcieli poprawić?
Javier Pastor: Osobiście jestem dumny z każdego małego
kroku w naszej historii. Oczywiście mógłbym poprawić
wiele błędów z wcześniejszych wydawnictw. W
każdym razie, ten materiał należy do przeszłości, a
zrobiliśmy go najlepiej jak tylko mogliśmy wówczas sobie
pozwolić.
Z waszej muzyki zawartej na tym krążku najwięcej
można wyczuć inspiracji NWOBHM. Zgadzacie
się z taką opinią?
Javier Pastor: NWOBHM, niemiecki metal, amerykański
metal, klasyczny metal… jestem pewien, że
znajdziesz u nas elementy z różnych stylistyk. Nie mogę
powiedzieć, że jedno nie wyklucza drugiego.
Yoryo: Wiele inspiracji reprezentuje wielu ludzi. I to
one kumulują sie na finalny kształt brzmienia Wild.
Kompendium każdego wpływu. Być może dlatego znajdujesz
tyle różnorodnych odniesień.
Javier Pastor: "We Are Wild" było domowym demem
z kilkoma pomysłami i paroma coverami. Nadaliśmy
mu taki tytuł, bo pasowało nam to jak brzmiał, ale nie
był właściwym zaproszeniem do naszej twórczości.
Na wspomnianej EPce znalazło się kilka coverów w
tym numery Edguy czy Avantasii. Byliście aż takimi
fanami zespołów Sammetta? Oba średnio pasują do
dzisiejszego oblicza Wild, ale czy wtedy lubiliście takie
bardziej softowe podejście do heavy metalu?
Javier Pastor: Tak, naturalnie nadal lubię projekty
Sammeta. To były moje pierwsze covery (włączając do
tego grona także jeden z repertuaru Iced Earth) i tamto
zaplecze wywarło oczywiście wpływ na to jak piszę i
robię muzykę. Lżej czy ciężej niż w chwili obecnej?
Myślę, że jedno i drugie: spektrum jest teraz znacznie
szersze niż kiedykolwiek.
Rok później wydaliście demo "Juicio Final", z którego
tytułowy numer ukazał się później na waszym pełnowymiarowym
debiucie. Jestem ciekaw jak różnią się
Foto: Wild
musieliśmy zacząć od nowa i zbudować wszystko od
podstaw. Szczerze mówiąc, każde nagranie aż do
"Heavy Metal" było tak naprawdę projektem jednego
człowieka.
Tak na poważniej zaistnieliście w podziemiu i w
świadomości fanów chyba dopiero po wydaniu kolejnej
EPpki "Calles de Fuego", do której okładkę, podobnie
jak do pełnowymiarowego debiutu namalował
słynny Ed Repka. Wszystko zaczęło wyglądać dużo
bardziej profesjonalnie.
Javier Pastor: Zgadzam się, wierzymy w nasze utwory
i wkładamy w nie całe pieniądze, żeby wyglądało to
tak dobrze, jak brzmi.
W 2013 pojawiły się dwa wasze wydawnictwa.
Zacznijmy od "La Noche del Pecado". Czyżbyście
chcieli przypomnieć się fanom, czy też może była to
zapowiedź drugiego albumu?
Javier Gordillo: EPka "La Noche del Pecado" zapowiadała
lub dawała smak tego, co miało znaleźć się na
płycie. Jednakże, chcieliśmy dać też poczucie czegoś
wyjątkowego i dołączyliśmy kilka numerów, które nigdy
nie znalazły się na pełnometrażowym materiale.
Na płytce nagraliście cover Grim Reaper "See You in
Hell". Skąd taki wybór?
Javier Gordillo: Coverowaliśmy "See You In Hell"
Grim Reaper już od jakiegoś czasu. Fanom nasza wersja
podobała się, więc daliśmy jej trochę naszego stylu.
W dodatku, mogliśmy liczyć na Dana Cleary ze Striker
- to była nieukrywana przyjemność - który nagrał
kilka szalonych, niesamowitych partii wokalnych.
Yoryo: Ja z kolei dodam, że granie tego numeru na żywo
jest, jak konkretne uderzenie prosto w twarz. Ludzie
go lubią, więc i my go lubimy.
Chciałbym się was jeszcze zapytać o split z meksykańskim
Steel Sentinel. Skąd pomysł na takie wydawnictwo?
Javier Gordillo: Meksykańska wytwórnia Sade Records
oferowała nam możliwość zebrania naszego materiału
razem z tymi od Steel Sentinel, a następnie
wydania tego w Ameryce. Wierzyliśmy, że to świetna
okazja by pokazać się za granicą, więc z wdzięcznością
zaakceptowaliśmy tę ofertę.
W 2014 roku wyszedł wasz drugi album "El Tierra
Hostil" i muszę przyznać, że praktycznie w każdym
aspekcie udało wam się przebić debiut. Też tak uważacie?
W których szczegółach zaszły największe
zmiany?
Javier Gordillo: Proces jego tworzenia nie zmienił się
aż tak bardzo. Jednakże, pracowaliśmy nad nim jeszcze
mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Tak czy inaczej,
jak zauważyłeś, jesteśmy bardziej wiarygodni na "En
Tierra Hostil" i jest to jak na razie nasze najlepsze i
najmocniejsze wydawnictwo. Jesteśmy dumni z każdego
numeru, który się na nim znalazł.
Jak długo zajęło wam napisanie tego materiału? W
jaki sposób tworzycie swoje numery?
Javier Gordillo: To było kilka miesięcy ciężkiej pracy
ponieważ przelaliśmy w tę płytę całą naszą energię. Zadbaliśmy
o każdy najmniejszy szczegół. Szczerze mówiąc,
sądzę, że to wszystko było warte końcowego
40
WILD
rezultatu.
Javier Pastor: Niektóre pomysły z przeszłości zostały
na nim zawarte ponownie, ale większość z nich to zupełnie
nowy materiał. Zazwyczaj zaczyna się od riffu,
refrenu czy innej idei; rozwija się go aż do ostatecznego
kształtu w salce prób, gdzie cały zespół szlifuje wszelkie
szczegóły.
Pierwszą zmianą, którą słychać na pierwszy rzut
ucha jest brzmienie. Wreszcie brzmicie mocno, drapieżnie
i naprawdę dynamicznie.
Javier Gordillo: Taki był nasz zamiar. Pracowaliśmy
na pełnym spięciu pośladów żeby udoskonalić nasze
brzmienie. Mieliśmy też dobre porozumienie z naszym
producentem Angelem Choco Munozem, który naprawdę
dawał z siebie bardzo wiele.
Javier Pastor: Postawiliśmy na produkcję jak za klasycznej
złotej ery heavy metalu, ale jednocześnie chcieliśmy
żeby nasze brzmienie było jak najbardziej
współczesne.
Jeśli chodzi o same utwory to obok klasycznych rozpędzonych
heavy metalowych killerów jest kilka
nowości. Pierwszą z nich jest hard rockowy "Las
Marcas del Amor", który zdecydowanie wyróżnia się
spośród pozostałych. Nie mieliście obaw czy wrzucać
go na krążek?
Javier Pastor: Niezupełnie. Oczywiście, jesteśmy dumni
z naszych hard rockowych korzeni. Ten kawałek
mógłby się znaleźć w tym samym szeregu co nasze
wcześniejsze wydawnictwa jak "Heridas" czy "El
Fuego De Tu Piel".
Javier Gordillo: Wild wypływa z wielu inspiracji i
wpływów. Możemy przebierać w zróżnicowanych stylistykach
i bawić się nimi. To nie jest nasza pierwsza
hard rockowa kompozycja i wygląda na to, że fani
lubią takie numery, więc mogę zapewnić, że będzie ich
więcej!
Yoryo: Obawa nie jest najlepszą formułą dla nadchodzącego
wydawnictwa. Jeśli ktokolwiek jest dumny
z tego co zrobił, to nie ma czego się bać. Osobiście
uważam, że "Las Marcas del Amor" to najmocniejszy
punkt tej płyty i musiał się na niej znaleźć, by ją
uzupełnić.
Natomiast wolniejszy i monumentalny utwór tytułowy
jest moim zdaniem najlepszym na płycie. Myślę,
że powinniście pisać więcej kawałków w tym stylu,
bo doskonale wam wychodzą (śmiech).
Javier Pastor: Miło mi to słyszeć! Bardzo kocham średnie
tempa w utworach, gdzie rytm opada niczym
młot. Prawdopodobnie usłyszysz od nas jeszcze wiele
numerów w podobnym klimacie.
Ogólnie mam wrażenia, że na "El Tierra Hostil" jest
mniej inspiracji brytyjskim metalem, a więcej tym
razem stylu germańskiego. Taki choćby "Soy la Ley"
kojarzy mi się z Accept. Jest w tym jakieś ziarno prawdy
czy też powinienem się udać do laryngologa
(śmiech)?
Javier Pastor: Tak, Maciek! "Soy la Ley" jest silnie
inspirowane Accept oraz niemiecką klasyczną falą. Co
do reszty, jak wspomniałem, nie możesz ot tak stwierdzić
"hej, to jest NWOBHM", "a to jest czysty niemiecki
metal"… absorbujemy te inspiracje i dzięki nim
brzmimy naturalnie, jak sądzę, we własnym stylu.
Ponieważ niestety nie za dobrze znam język hiszpański
podobnie jak większość czytelników HMP, może
powiedzielibyście kilka słów na temat waszych tekstów?
Javier Pastor: Oczywiście, nasze teksty są pełne różnych
tematów i sytuacji, ale staramy się by zawsze
miały w sobie coś pozytywnego. "El Cazador", "En
Tierra Hostil", "En el Nombre de Nadie" zachęcają do
respektu do innych, jak również mówią o tym, by nikomu
nie pozwolić przejąć kontroli nad swoim życiem. Z
drugiej strony, jest też sporo numerów opartych na
fantasy jak "Cruzando el Portal", "Calles de Fuego" czy
"Soy la Ley" (ten oparty jest na przygodach Sędziego
Dredd'a). Oczywiście są też takie kawałki jak "Hijos del
Rock" czy "La loche del Pecado", gdzie łatwe teksty zawsze
skrywają głęboką, ukrytą wiadomość.
Tym razem okładki nie stworzył Repka, ale moim
zdaniem jest ona lepsza niż na debiucie. Kto jest jej
autorem?
Javier Gordillo: Autorem jest Dimitar Nikolov, niesamowicie
utalentowany artysta z Bułgarii. Pracował z
Katana, Steelwing, Ross the Boss wymieniając tylko
kilka z nich. Jak powiedziałeś, rezultat jest szokujący!
Javier Pastor: Muszę powiedzieć, że także wolę pracę
Dimitara! Wykonuje kapitalne okładki i mam nadzieję,
że to nie będzie jego ostatnia.
Yoryo: To, co wykonał Dimitar jest absolutnie fantastyczne.
Mam nadzieję, że możemy na niego liczyć w
przyszłości.
Płyta wyszła nakładem Sliptrick Records. Co to za
label? Jak doszło do waszej współpracy? Jesteś zadowoleni?
Javier Gordillo: Sliptrick przesłuchało nasze wcześniejsze
rzeczy i wyraziło zainteresowanie. Uderzyliśmy
do nich niedługo później. Naturalnie, warunki
oferowane przez Sliptrick, wytwórnię pochodzącą ze
Stanów, były znacznie lepsze niż te, które mieliśmy w
przypadku "La Nueva Orden", włączając w to promocję
i dystrybucję międzynarodową.
Jak wygląda promocja "El Tierra Hostil"?
Javier Gordillo: Promocja wygląda dobrze! Póki co
trzymamy się z gośćmi ze Sliptrick bardzo mocno i
chcemy, by taka sytuacja nadal miała miejsce. Liczymy
na dalszą współpracę z nimi jeszcze przez wiele lat.
Dużo grywacie na żywo? Z jakimi bandami udało
wam się dotąd dzielić scenę? Który z gigów był najbardziej
spektakularnym?
Javier Pastor: Zespół nigdy nie gra więcej niż tego
chce! (śmiech) Ale tak, na szczęście mamy sporo możliwości
koncertowych, by zagrać z takimi naszymi herosami
jak Vicious Rumors, Hell, czy RAM i wieloma
przyjaciółmi z lokalnych grup!
Javier Gordillo: Zdecydowanie jesteśmy otwarci na
każdy gig. Gdzie nas nie zaprosisz, tam się pojawimy.
Mamy to szczęście, że udało się nam dzielić scenę z
wieloma naszymi ulubionymi grupami takimi jak
Striker, W.A.S.P, Picture, Stryper i dodaj sobie tu co
chcesz! Naprawdę byłoby trudno wybrać ten najbardziej
spektakularny gig… bo człowieku, mieliśmy takich
specjalnych nocy naprawdę sporo!
Yoryo: Gdybyśmy tylko mogli grać tak często jakbyśmy
tego chcieli, to zapewne miałbyś Wild przez jakiś
czas na wyłączny użytek. Wiesz jednak jak ten biznes
działa: musisz działać tak często i tak szybko jak
to tylko możliwe, oczywiście robimy wszystko co w naszej
mocy, by tak właśnie było.
Foto: Wild
W waszej historii dochodziło do wielu zmian przede
wszystkim na pozycji basisty. Czemu tak się działo?
Czy Yoryo jest tym, który wreszcie zagrzeje dłużej
miejsce?
Javier Pastor: Nikt nie zagrzał miejsca u nas tak długo
jak nasz wcześniejszy basista Sergio! (śmiech)
Javier Gordillo: Sądzę, że nie ma ku temu żadnych
konkretnych powodów. Ludzie przychodzą i odchodzą,
basista ma w sobie coś co wyważa drzwi. Na szczęście,
Yoryo pojawił się u nas i mam poczucie, jakbyśmy
grali ze sobą od wielu lat.
Niestety niedawno opuścił wasze szeregi wokalista
Javier Endara. Tym większa szkoda, że jego wokale
na "El Tierra..." były naprawdę znakomite i słychać
było, że poczynił duży postęp. Jakie były powody jego
odejścia?
Javier Gordillo: Endara boryka się od jakiegoś czasu
z poważnymi problemami zdrowotnymi. Potrzebował
czasu, by odpocząć i nabrać sił, zdecydowaliśmy, że
najlepiej będzie jeśli pójdziemy dalej bez niego. Żadnych
niesnasek nie było. Życzymy mu wszystkiego
najlepszego, ale sam rozumiesz, że musieliśmy iść dalej,
z nim czy bez niego.
Yoryo: Wszyscy rozumiemy, że był duszą Wild, ale
tak to jest ktoś odchodzi, by mógł przyjść ktoś inny.
Nie możemy maszynie pozwolić stanąć tylko dlatego,
że padła skrzynia biegów. Nikt też od tej zasady nie
ucieknie. Wierzymy w to co robimy i w ten projekt.
To, co jest obok jest niezależne od nas.
Macie już na oku następcę? Jakie warunki trzeba
spełnić, żeby zostać wokalistą Wild?
Javier Gordillo: By stać się nowym wokalistą Wild
ktoś będzie musiał naprawdę się napracować, to pewne.
Ale chcieliśmy też frontmana z samych czeluści
piekła. Z tym kryterium na ustach, wciąż jesteśmy na
etapie poszukiwań właściwego człowieka, ale jesteśmy
blisko podjęcia właściwej decyzji. Bądźcie czujni!
Yoryo: W zanadrzu mamy coś, co was bardzo zaskoczy.
Musicie tylko troszkę jeszcze poczekać.
W jakich barwach widzicie przyszłość, która czeka
Wild? Jakie kolejne cele chcecie osiągnąć?
Javier Gordillo: Maszyna zwana Wild teraz się nie
zatrzyma, bo pracuje lepiej niż kiedykolwiek. To, co
najważniejsze, to wyruszyć w trasę promocyjną z nowym
albumem. A potem rozwiniemy żagle i przy
pełnym wietrze będziemy się bawić, koncertować i
nagrywać! Chcemy się wybrać ponownie do Europy i
mam nadzieję, że uda się też zagrać kilka koncertów za
morzem. Czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek, jedynym
limitem są niebiosa.
Yoryo: W najbliższych miesiącach, Wild poderwie się
do lotu. Liczymy na koncerty w Europie i być może
pokażemy się nieco większej publiczności.
To już wszystkie pytania z mojej strony. Wielkie
dzięki za wywiad.
Javier Gordillo: Dziękuję za wasze zainteresowanie.
Cieszymy się, że dokopałeś się do "En Tierra Hostil" i
zachęcamy każdego z czytelników z osobna do
posłuchania go na Spotify, iTunes… a jeśli wciąż chcecie
więcej, sprawdzajcie nasze daty koncertowe!
Javier Pastor: Dziękuję bardzo, Maciej. To chyba najbardziej
wyczerpujący wywiad jaki kiedykolwiek dałem,
gratuluję wykonanej roboty! Mam nadzieję, że każdego
z was zobaczę pod sceną i będziecie trząść włosami
tak, że zobaczą to w samym piekle!
Yoryo: Dziękuję bardzo za ogrom pracy. Do zobaczenia
z każdym z was już wkrótce!
Maciej Osipiak
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
WILD 41
nazwy zaczyna pokazywać się z bardziej drapieżnej
strony. Resztę programu wypełniają "El Final Del
Camino", który wcześniej pojawił się na demo z 2005
roku "Juicio Final" oraz niezły cover klasyka Grim
Reaper czyli "See You in Hell". Płytka w momencie
wydania miała swoją rolę do spełnienia i zapewne jej
się to udało. Mianowicie przypomnieć o zespole i dać
namiastkę nowego materiału. Całkiem przyjemna jest
ta EPka, ale nie ma sensu więcej się na jej temat
rozpisywać, kiedy na horyzoncie już pojawiał się nowy
pełniak. Tym razem bez oceny. (-)
Wild - La Nueva Orden
2011 Santo Grial
Wild jest hiszpańskim zespołem powstałym w 2002
roku w Madrycie pod nazwą Majesty Night. Od 2004
działa już jednak pod obecną nazwą i ma na koncie
trochę wydawnictw. Po kilka demach i EPkach Wild
wydał w 2011 roku debiutancki krążek "La Nueva
Orden". Pomimo swojej nazwy nie są kopistami załogi
kapitana Kasparka. Hiszpanie swoją muzykę opierają
przede wszystkim na brytyjskiej nowej fali heavy metalu
co odzwierciedla się również w dość oldschoolowym
brzmieniu. Utwory w znakomitej większości
są zagrane w raczej szybkich tempach i niosą ze
sobą sporą dawkę ognia. Nie jest to w żadnym wypadku
dzieło, o które trzeba się zabijać, ale fani tradycyjnego
metalu z pewnością łykną ten materiał.
Muzycy pomimo tego, że nie są wirtuozami dobrze
spełniają swoje obowiązki, a wokalista nie dysponujący
może zbyt charyzmatyczną barwą głosu mimo wszystko
też daje radę. Notę tego krążka wywindowało w
górę kilka utworów, które mi przypadły zdecydowanie
najbardziej do gustu. Mam na myśli takie wałki jak
szybkie z fajnymi zwrotkami i chwytliwymi refrenami
"Arde En La Hoguera" i "Reina De La Noche" oraz zajebisty,
epicki patataj w postaci "El Extrano", w którym
fajnie, "Harrisowsko" chodzi bas. Na samym końcu
dostajemy najdłuższą dziesięciocio minutową heavy
metalową ucztę w postaci "Juicio Final". W tym
numerze dzieje się naprawdę sporo. W pierwszej części
mamy typową heavy metalową dynamiczną jazdę w
zwrotkach i epickie refreny, natomiast w drugiej części
następują zmiany tempa, nastroju i sporo partii instrumentalnych.
Ciekawostką jest, że ten numer jest prawdopodobnie
najstarszy spośród pozostałych nagranych
na "La Nueva Orden", ponieważ jego pierwsza wersja
znajdowała się na demo z 2005 roku zatytułowanym
właśnie "Juicio Final". Całości dopełnia okładka
autorstwa Eda Repki, która akurat nie należy do jego
najlepszych prac. Poza tym wszystkie utwory są
zaśpiewane w ich ojczystym języku co mi akurat nie
przeszkadza, a wręcz dodaje pewnej oryginalności i klimatu.
Ogólnie rzecz biorąc Wild to ciekawy zespół,
który stworzył dobry choć chyba jednak trochę
nierówny debiut... (4)
Wild - La Noche Del Pecado
2013 Serlf-Released
W dwa lat po debiucie Wild postanowili przypomnieć
fanom o swoim istnieniu, więc na rynek wypuścili
cztero-utworową EPkę. W tej chwili nie sądzę, żeby to
był jakiś niesamowicie smakowity kąsek dla fanów, a
to z tego względu, że dwa utwory w postaci tytułowego
oraz "Furia En El Cielo" znalazły się również na drugiej
płycie zespołu wydanej rok później. Oczywiście oba są
bardzo sympatyczne. Klasyczny heavy metal, ostre, ale
melodyjne gitary, chwytliwe refreny, czyli to wszystko
co mieliśmy na jedynce, z tym, że słychać tutaj pewien
krok naprzód. Niby to samo, a jednak lepiej. Jeśli
chodzi o brzmienie, to jest ono mocniejsze niż to
bywało wcześniej i dzięki temu Wild adekwatnie do
Wild - En Tierra Hostil
2014 Sliptrick
O ile debiut tego hiszpańskiego bandu był po prostu
dobrym heavy metalowym krążkiem, to już EPka
wydana w dwa lata później pozwalała myśleć, że kolejny
pełny album może wznieść Wild na wyższy
poziom. Kiedy wreszcie dane mi było przesłuchać "En
Tierra Hostil" wszystkie moje wcześniejsze przypuszczenia
znalazły potwierdzenie. Jest to wydawnictwo
lepsze od debiutu praktycznie na każdym.
Zacznijmy od mocniejszego i selektywniejszego
brzmienia, dzięki któremu każdy utwór uderza w
słuchacza dużo konkretniej. Poza tym słychać zdecydowanie
większą pewność i świadomość muzyków
zarówno w kwestii kompozytorskiej jak i wykonawczej.
Nowe kawałki są lepsze i ciekawsze, a sam materiał
batdziej zróżnicowany. Duży postęp dosięgną też
wokalistę. Javier Endara śpiewa o wiele lepiej niż na
jedynce i zyskał sporo charyzmy, której mu niekiedy
brakowało. Szczególnie przypadły mi do gustu jego
średnie rejestry, na których powinien się skupić pomijając
średnio udane góry. Szkoda, że po wykonaniu tak
dobrej roboty odszedł z zespołu. Powracając do
zawartości krążka to obok klasycznych power/heavy
metalowych szybkich kompozycji w rodzaju "El
Cazadar" czy znanych z EPki "La Noche Del Pecado" i
"Furia En El Cielo", mamy pewne urozmaicenia i
nowości. Największym zaskoczeniem jest z pewnością
hard rockowy "Las Marcas Del Amor", którego nie
spodziewałbym się ze strony Wild. Kolejną zmianą w
porównaniu z poprzednikiem jest przesunięcie środka
ciężkości z Wielkiej Brytanii do Niemiec. W riffach
jest zdecydowanie więcej teutońskiej szkoły grania co
doskonale słychać w acceptowskim "Soy La Ley" czy
kończącym całość monumentalnym, epickim numerze
tytułowym, który mnie rozpieprzył dokumentnie.
Zajebisty wałek i jak dla mnie numer jeden.
Wyróżniłbym jeszcze melodyjny "La Sombra Del
Terror" ze znakomitym refrenem i melodiami i równie
świetnym solo. Podsumowując Wild nie zmarnował
tych trzech lat przerwy między albumami. Muzycy
dopracowali swoje umiejętności, stali się lepszymi
kompozytorami, a sam zespół jest teraz mocniejszy i
bardziej pewny siebie. Warto się nimi zainteresować,
bo heavy metal w ich wykonaniu zdecydowanie może
się podobać. (4,8)
Maciej Osipiak
42
WILD
czy "Read Your Enemy", kojarzącego się nawet momentami
z crossover?
Jesteśmy wielkimi fanami thrashu, więc niektóre
utwory powstały naturalnie w ten sposób.
HMP: Pierwsze trzy lata istnienia zespołu mieliście
niezwykle pracowite, bo wydaliście w tym czasie
dwa albumy. Później jednak wasza aktywność stała
się znacznie mniejsza, można było wręcz zastanawiać
się czy zespół wciąż istnieje?
Jokke Pettersson: Tak, wiem. Przechodziliśmy przez
trudny okres rozstawania się z poprzednią wytwórnią,
a wcześniej byliśmy zajęci tworzeniem nowego
materiału potrzebnego do ponownego startu. Zabrało
to nam znacznie więcej czasu niż oczekiwaliśmy…
Czyli wiedzieliście, że prędzej czy później następca
"Frame The World… Hang It On The Wall" zostanie
wydany, nie dążyliście jednak do tego na siłę,
musiały zaistnieć sprzyjające dla was okoliczności?
Jesteśmy dumni, że ten album powstał właśnie wtedy.
Jesteśmy z niego wciąż bardzo zadowoleni, a fani
również go cenią.
Kayser zamierza zostać na dłużej!
W połowie minionej dekady thrashersi z Kayser zaatakowali z dużym impetem,
co udokumentowali dwiema płytami, po czym… zapadła ośmioletnia cisza. Była to jednak
owa przysłowiowa cisza przed burzą, bowiem zespół wrócił silniejszy niż kiedykolwiek, z
nowym albumem "Read Your Enemy" i kontraktem z Listenable Records. O przyczynach tak
długiego milczenia, nadrabianiu straconego czasu i planach muzyków rozmawiamy z
gitarzystą Kayser:
Szwedzkich klasowych zespołów, w tym thrashowych,
nigdy nie brakowało w tej wytwórni - sądzicie,
że mógł to być dodatkowy argument przemawiający
na waszą korzyść?
Jest wiele świetnych melodyjnych death metalowych
kapel ze Szwecji, takich jak In Flames czy Soilwork.
Sądzę, że ich siła tkwi w brzmieniu, które jest bardziej
amerykańskie i zakorzenione w dawnych czasach.
Decydująca była tu jednak na pewno jakość waszej
Foto: Listenable
Czyli nie chodzi o to, by nagrać płytę wypełnioną
monotonną łupaniną w jednym tempie, bo to nie
byłoby satysfakcjonujące ani dla was, ani dla słuchaczy
- cała frajda w tym, by stworzyć wielowątkowy,
wciągający z każdym kolejnym przesłuchaniem,
album?
Tak, chcieliśmy robić albumy, które będą interesujące
dla słuchaczy. Dlatego myślimy o płytach w winylowym
układzie: strona A i strona B. "Where I Belong"
to takie intro do strony B (śmiech).
Recenzje potwierdzają, że udało wam się tego dokonać,
co jest chyba ostatecznym potwierdzeniem,
iż warto było dać Kayser jeszcze jedną szansę?
Tak, recenzje były świetne! Jesteśmy bardzo zadowoleni
gdy za każdym razem je czytamy. Czyni nas
to dumnymi z samych siebie. Naprawdę uważam, że
nasi fani też sądzą, że warto było czekać. Ale spokojnie,
Kayser zamierza zostać na dłużej!
W związku z tym tempo pracy waszego zespołu
ulegnie teraz pewnemu przyspieszeniu, czy też po
promocji "Read Your Enemy" Kayser zapadnie w
sen zimowy, a wy zajmiecie się ponownie innymi
sprawami bądź zespołami?
Przygotowywanie i nagrywanie płyty po tak długiej
przerwie, nawet jeśli podczas jej trwania jest się
wciąż aktywnym muzykiem, to chyba spore wyzwanie,
nieporównywalne z niczym innym?
Nie, niezupełnie! Kiedy zebraliśmy się żeby zacząć
próby do nowego albumu… wszystko szło dobrze.
Jakby czas się zatrzymał. Kiedy pracujemy nad utworami
jesteśmy zgraną ekipą, więc poszło łatwo.
Zważywszy jednak na to, że gracie razem od kilku
ładnych lat, nie mieliście pewnie problemu z ponownym
przestawieniem się na tryb bardzo aktywnej
pracy twórczej?
Nie, atmosfera była znakomita i czuliśmy się jakbyśmy
grali cały czas.
Kompozycje które trafiły na "Read Your Enemy"
pochodzą z różnych lat, czy też są to wasze najnowsze
dokonania?
Niektóre z nich są zupełnymi nowościami, a inne są
przerobionymi kompozycjami. Podstawy stylu zespołu
są jednak takie same jak były, więc łatwo było
połączyć nowe ze starym.
Takie podejście ułatwia pewnie pracę nad płytą i
wpływa korzystnie na zróżnicowanie całego materiału?
Tak, w pewnym sensie, ale najważniejsze zmiany zaczęły
się na etapie, gdy zaczęliśmy próbować razem
nowe utwory.
W większości znanych mi zespołów komponują gitarzyści,
a teksty pisze najczęściej wokalista. U
was jest podobnie, czy też macie inne metody pracy?
Ja, Swaney i Spice napisaliśmy wszystkie kawałki.
Ale Spice odpowiadał za ich słowa. Napisał bardzo
osobiste teksty i to on nagrał wokale.
Aranżujecie je później wspólnie na próbach, ogrywając
tak długo, aż uznacie, że utwór jest dopracowany
i doszlifowany w stu procentach?
Niektórych utworów nie skończyliśmy aż do momentu
ich nagrania. Ale zależało to od utworu, w każdym
wypadku było inaczej.
Co było pierwsze: pomysł nowego materiału i nagranie
go, czy też kontrakt z Listenable stał się dla
was dodatkowym bodźcem przy pacy nad "Read
Your Enemy"?
Nagraliśmy ten album przed podpisaniem kontraktu
z Listentable. Czas był właściwy, więc nie mogliśmy
czekać.
nowej muzyki - można nawet zaryzykować stwierdzenie,
że ta długa przerwa wyszła wam na zdrowie,
bo nagraliście najbardziej udany i urozmaicony
album w dyskografii Kayser?
Tak, to był długi czas, ale w moim odczuciu, "Read
Your Enemy" jest najlepszym albumem jaki kiedykolwiek
zrobiliśmy. Nowy materiał który piszemy też
brzmi znakomicie. Myślę, że najlepsze albumy Kayser
to te, które pojawią się w najbliższej przyszłości.
Mieliście przy tak zróżnicowanym materiale problem
z wyborem utworu promującego płytę, a to
przecież nie czasy, że kręcono nawet kilka teledysków
do danego albumu? Głosowaliście więc, czy
może decydujący głos miała wytwórnia czy inni
spece od promocji?
Nie, łatwo było promować ten album ponieważ naprawdę
kochaliśmy te kawałki. Wszystkie miały to
coś, czym stoi Kayser.
Pewnie dlatego wybór padł na "I'll Deny You", bo
jest on dobrą wizytówką całej płyty, łączy przy tym
mocarny groove i ciężar z ciekawą melodią?
Chcieliśmy zrobić teledysk do tego utworu z pewnego
powodu, którego nie zdradzę (śmiech). Ale to chyba
prawda, że ten utwór ma w sobie to wszystko.
Lubicie też brzmienia akustyczne, efektowne aranżacje,
ale zarazem nie unikacie ostrego thrashowego
łojenia w 2-3 minutowych "Bring Out The Clown"
Nie, jesteśmy tutaj na dłużej. Właśnie przymierzamy
się do trasy. Nie możemy się doczekać, aż spotkamy
ponownie wszystkich naszych fanów.
Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
KAYSER 43
Włoski luz
Alltheniko to kolejny klocek układanki, która ma odczarować błędny obraz metalowej
włoskiej sceny jako zagłębia smoków i symfoniki. Alltheniko gra dynamiczny, mocny
heavy metal, jednocześnie nie stroniąc od luzu i poczucia humoru. O włoskim podejścu do
grania i o swojej piątej płycie opowiedzieli nam wszyscy muzycy tej formacji.
HMP: Pamiętam jak wychodziła wasza debiutancka
płyta... i pamiętam, że odebrałam Wasz krążek, jako
pełen potencjału, ale kiepsko i płasko brzmiący. Teraz
włączam "Fast and Glorious" i nie wierzę, że to
ten sam zespół (śmiech). A jak wy dziś patrzycie na
swój debiutancki krążek mając już na koncie cztery
płyty więcej?
Joe Boneshaker: Byliśmy zakochani w naszym debiucie
i wcale nie uważamy, że brzmiał słabo, mogę wręcz
powiedzieć, że czuję mocną więź z "We Will Fight!".
Wiąże z nią wiele dobrych wspomnień. Prawdopodobnie
już wiesz, że tamten album powstawał dość długo,
powinien być już wydany co najmniej dwa lata przed
2005 rokiem i nagle jego wydanie zostało przesunięte,
aż do roku 2007. Myślę, że to zabawne ponieważ był
już gotowy. Nagrany został w naszej salce prób w naszym
mieście (Vercelli, Piemont w północno-zachodnich
Włoszech), a nie w studiu. Przez ten czas z pewnością
zdobyliśmy doświadczenie i udoskonaliliśmy
swoje umiejętności. Poprawiliśmy także jakość produkcji,
sposób pisania i aranżacji, a wszystko bez jakichkolwiek
zmian w składzie zespołu. Alltheniko ciężko
pracując wciąż tworzy ta sama zgrana ekipa!
Wasz debiut wydała Trinity Music Hongkong - co
to za wytwórnia?
Joe Boneshaker: Była to wytwórnia założona w Hong-
Kongu, ale chyba już nie istnieje. Jak mówiłem, pierwszy
album powstawał bardzo długo, podpisaliśmy z
tamtą wytwórnią porozumienie, w tamtym czasie
utrzymywało nas to w gotowości bojowej i wtedy też
pojawiły się kopie płyty, mam nawet kilka jeszcze u
siebie w domu. Obecnie rozważamy współpracę z włoską
wytwórnią My Graveyard Productions, która byłaby
naszą pierwszą oficjalną i w pełni prawdziwą wytwórnią.
Czytałam, że Wasza nazwa pochodzi z jakiejś gry
komputerowej. Prawdę powiedziawszy nie mam
bladego pojęcia z czym tą nazwę wiązać.
Dave Nightfight: Jeśli nasza nazwa wzięła się z gry
komputerowej, to na pewno była to jakaś gra o barbarzyńcy,
który swoją drogę zdobi krwią tysięcy wrogów
swoim nierozłącznym toporem, ale tak nie jest.
Nazwa pochodzi z czegoś zupełnie innego. Niedaleko
naszego miasta jest wioska Oldenico, której nazwa
brzmi zupełnie jak Alltheniko w języku włoskim, nie
ma żadnego angielskiego odpowiednika. Cechy szczególne
tej miejscowości? Dwudziestu czterech mieszkańców
i największy nocny klub we Włoszech.
Nie wiem zatem gdzie czytałam o tej grze komputerowej.
Mam więc rozumieć, że gry komputerowe nie
wpływają na waszą muzykę?
Dave Nightfight: Tak naprawdę, nigdy tak nie było,
nie inspirowaliśmy się żadną grą komputerową, nawet
wziąwszy pod uwagę fakt, że rzeczywiście jestem ich
maniakiem. Prawdą jest, że muzyka metalowa często
jest używana jako soundtrack w grach, zwłaszcza grach
akcji, które potrzebują energetycznego kopa i mocnych
podkładów. Nie ma chyba żadnego innego gatunku tak
pobudzającego adrenalinę jak metal, czyż nie? Odnosząc
się zaś do naszych kawałków, nie wykluczamy
niczego, ale pewnego dnia z miłą chęcią pożyczymy
jakiś numer do gry. Taki Resident Evil byłby doskonałym
wyborem. Mamy nadzieję, że będziemy mieć
taką szansę już wkrótce!
Niestety od czasów debiutu do teraz nie miałam styczności
z waszą twórczością. Dopiero teraz odkryłam
"Back in 2066". Zaciekawiło mnie skąd zaczerpnęliście
pomysł na tę futurystyczną historię?
Luke the Idol: Album jest konceptem, którego fabuła
dzieje się w post-nuklearnej przyszłości. Jest w nim
kilka tematów, które zawsze znajdowały się w naszych
tekstach już w czasach debiutu, "We Will Fight!". Idea
tego typu tekstów siedzi w mojej głowie już od dłuższego
czasu, ale została w pełni zobrazowana właśnie
na "Back in 2066" w postaci koncept albumu, w którym
wszystkie kawałki zostały ze sobą ściśle powiązane.
… a jeszcze bardziej zaciekawił mnie teledysk do
"Dance of Mutant Knight". Prawdę powiedziawszy
uśmiałam się do łez oglądając ten klip - co ma wspólnego
tytuł tego numeru z treścią tego teledysku?
(śmiech)
Dave Nightfight: Ironia zawsze była typowa dla Alltheniko.
Począwszy od słów i skończywszy na kręceniu
wideoklipu, zawsze chcemy ująć wesołe elementy,
typowe dla nas, Włochów. Nie jesteśmy zwolennikami
"brutalnego" wizerunku, nie chcemy być poważni czy
agresywni w muzyce. W teledysku chcieliśmy dać upust
świeżości i naszego wręcz luzackiego podejścia. Jednakże
nie rozgraniczyliśmy historii, którą opowiadamy
za pomocą obrazu, od tej z tekstu tworząc odrębne
opowieści. Nasze pierwsze wideo do utworu "Wheel of
Fortune" nawiązywało bezpośrednio do tekstu, drugie
"Law of the Stronger" oparte było na klimacie numeru,
a "Dance of Mutant Knight" nie ma z kolei żadnego
związku z tekstem, a obraz świetnie pasuje do muzyki!
Jestem pod wrażeniem waszej ewolucji, "Fast and
Glorious" brzmi naprawdę świetnie. Co zadecydowało
o jego jakości? Doświadczenie? Możliwości finansowe?
Luke the Idol: Na pewno nie było żadnych możliwości
związanych z finansami, które nigdy nam się nie
zwracają, nawet na zero. Powodem jest raczej proces
muzycznego dojrzewania zarówno jako zespół jak i indywidualni
muzycy. Te czynniki odgrywają najważniejszą
rolę. Najistotniejsze jednak dla nas jest to,
żeby płyta uderzała w twarz niczym zaciśnięta pięść.
Ma być ona realnym powrotem do konkretnej muzyki,
którą kochamy słuchać zarówno z płyt jak i na koncertach!
Moimi faworytami tego krążka jest kilka numerów.
Zacznę od "Scream of Exciter". Mam wrażenie, że
zakamuflowaliście tu pewien kalambur słowny.
Słuchałam tego numeru i zanim doszłam do refrenu
pomyślałam sobie "o, ten kawałek nawiązuje do kanadyjskiego
Exciter" - a potem doszłam do refrenu,
przeczytałam tytuł i uznałam, że to nie może być
przypadek (śmiech).
Joe Boneshaker: To bardzo proste, znaczenia ma dwa:
numer może być postrzegany jako hołd dla legendarnej
kanadyjskiej grupy, którą bardzo lubimy, a mianowicie
Exciter; jak również jako wyraz ekscytacji życiem podczas
koncertu, świadomości bycia we właściwym miejscu
o właściwym czasie. Czasie, w którym nie jesteś osądzany
o to kim jesteś, w którym czujesz się częścią
wspaniałej społeczności, w której każdy jest zaangażowany
i motywuje swoje zachowania czystą miłością i
pasją do muzyki, która sprawia, że metal jest tak
szczególny i nieśmiertelny. Mój krzyk jest moją siłą!
Drugim faworytem jest "Tank of Death". Strzałem w
dziesiątkę było umieszczenie takiej petardy na
początku płyty. Próbowaliście już grać ten numer na
żywo?
Joe Boneshaker: "Tank of Death" jest pierwszym numerem
z całego albumu, który zagraliśmy na żywo, w
naszej opinii ma on w sobie wszystkie cechy odpowiadające
otwieraczowi, tak koncertowemu jak i studyjnemu.
To szybki kawałek, melodyjny ale jednocześnie
wymagający techniki, zbalansowanej struktury... Więcej
nie mam nic do dodania, po prostu zapraszam do
posłuchania go!
Trzecim zaś jest "Holy War, Holy Fighters"- gratuluję
świetnego wyważenia między agresją a melodyjnością.
Luke the Idol: Dziękuję bardzo za miłe słowa. To kawałek
inspirowany motywem krucjat, Świętej Wojny.
Nie opowiadam się jednak za żadną stroną, tematyka
pasowała lirycznie do tych dźwięków.
Foto: Pure Steel
Właśnie, mam wrażenie, że ostatnia płyta jest nieco
poważniejsza od poprzedniej.
Luke the Idol: Zwróciłbym uwagę, że ten album jest
zrobiony pod czujnym okiem i uchem Joe'a Boneshakera
i najprościej ujmując, większe doświadczenie
pozwoliło zawrzeć w produkcji większą siłę i czystość
niż to bywało w przeszłości.
44
ALLTHENIKO
Włoska scena jest niezwykle bogata, mam jednak
wrażenie, że obfituje w wiele zespołów, które istnieją
od lat, wydają regularnie płyty, ale są znane niemal
wyłącznie we Włoszech.
Joe Boneshaker: Włoski metal przez długi czas był
wielkim rozgardiaszem, zmienił się ale wciąż nie uzyskał
takiej uwagi, na jaką zasługuje. Osiągnęliśmy to, co
można nazwać rozpoznawalnością międzynarodową, w
sensie cech charakterystycznych wyróżniających i unikatowych
z terytorialnego punktu widzenia. Włoski
metal okrzepł, nie musimy się już z nim kryć za granicą,
jesteśmy i będziemy w przyszłości kluczem do
jego siły.
Mam takie swoje prywatne odczucie, że najwięcej
dobrych, heavymetalowych grup w Italii jest w północnej
części tego kraju i w Sardynii.
Dave Nightfight: Podróżując po Europie i spotykając
zespoły z całego świata, staliśmy się bardziej uczuleni
na fakt, że poziom niektórych włoskich metalowych
grup znajduje się dokładnie na tej samej linii co, standardy
w tych krajach, gdzie metal jest uważany za
bardziej "narodowy" gatunek. Powód tego stanu rzeczy
może mieć ścisły związek z konkurencją w naszym
kraju, a nawet w niszowej tradycji powstającej w ciągu
dekad. W Europie, Włochy są kojarzone z epic metalowymi
grupami, ale przez ostatnie dziesięć lat powstało
wiele innych zespołów, które mogą być postrzegane
jako mocne składy. Jest kilka interesujących zespołów
w każdym regionie Włoch, nie tylko na Sardynii.
Znajdziemy w naszym kraju formacje powiązane
z tradycyjnym epic metalem, na przykład Toskanii - w
obecnie najbardziej metalowym regionie Italii. Odnośnie
naszej części kraju, północy, są u nas mocne zespoły,
ale mogą póki co marzyć o konkurowaniu z
innymi, głównie z powodu zróżnicowania swojej solidności
jak i masy inicjatyw na scenie. Ale bez obaw,
Alltheniko to duch prawdziwego heavy metalu i walczymy,
by to zmienić!
Zostając w temacie włoskiej sceny. Wielu fanów
ucieszył powrót Federiki de Boni do White Skull.
Was także?
Joe Boneshaker: Zazwyczaj nie śledzę poczynań innych
kapel, ale wiem że White Skull jest jedną z najbardziej
reprezentatywnych włoskich grup metalowych.
Mam nadzieję, że spotkam ich kiedyś osobiście
oraz, że będziemy dzielić razem scenę. Jesteśmy w kontakcie
i znamy osobiście Elisę Over De Palme, która
była wokalistką tej grupy przez jakiś czas, wykonuje
świetną robotę ze swoimi projektami. Mamy przyjemność
gościć jej wokal w naszym coverze "Power and The
Glory" Saxon, który znalazł się na naszym albumie
"Fast and Glorious".
Widziałam, na waszej stronie, że nie koncertujecie
bardzo intensywnie. Mimo to, wśród miejsc, gdzie
graliście, widać wiele zagranicznych miejscowości.
Gracie za granicą najczęściej jako support, na festiwalach
czy udaje wam się wyjeżdżać na zaproszenia
zaprzyjaźnionych klubów bez okazji?
Joe Boneshaker: Jeszcze kilka lat temu graliśmy wszędzie,
ale zdecydowaliśmy, że lepiej postawić na jakość
występów niż ich częstotliwość. Granie w źle zarządzanych
i rzadko odwiedzanych klubach dawało nam poczucie
straconego czasu i energii, a niestety sytuacja
wielu włoskich klubów jest właśnie taka, jak przedstawiłem
i trzeba się mieć na baczności. Dziś w większości
przypadków gramy dla właściwych ludzi, dla
których metal jest sposobem na życie. A co do pozostałych,
których nie interesujemy, nie ma sensu na siłę
ich przekonywać.
Metal po francusku…
Bywając od czasu do czasu na koncertach, często zdarza mi się słyszeć, szczególnie
od starych pierników (takich jak ja), opinię, że na dzisiejszej scenie metalowej, nie ma
młodych, ciekawych zespołów. Otóż, pozwolę się z nią, nie zgodzić. Jest ich całkiem sporo.
Może nie grają niczego odkrywczego, większość inspiruje się wyraźnie latami 80-tymi, ale
jednak jest kilka obiecujących składów, które dobrze rokują. Jednym z nich, jest francuska
kapela Elvenstorm, która oprócz tego, że gra całkiem do rzeczy, zaciekawia także osobą
wokalistki, obdarzonej mocnym głosem i nieprzeciętna urodą. Przed wami - Laura Ferreux…
HMP: Witaj Laura, przyznaję się bez bicia, że poznałem
Elvenstorm, całkiem niedawno. Chciałbym cię
prosić o kilka słów o początkach zespołu. Jak to się
zaczęło?
Laura Ferreux: Założyliśmy zespół w roku 2008, razem
z Michaelem Hellstromem, przed nagraniem naszego
pierwszego demo "Storm Them All", graliśmy
covery i kilka własnych utworów. Potem dołączył do
nas perkusista Felix Borner (ex-Lonewolf). W 2011
roku wydaliśmy naszą pierwszą płytę "Of Rage and
War", dzięki któremu zagraliśmy na wielu scenach w
Europie. Ostatecznie, we wrześniu tego roku wydaliśmy
naszą drugą płytę "Blood Leads to Glory".
Powiedz, jakie wydarzenie uważasz za najważniejsze
w historii zespołu, jak dotąd?
Powiedziałabym, że nagranie nowej płyty, dlatego, że
jest to wynik wielu miesięcy pracy, podczas których
mieliśmy okazję pracować z takimi osobami, jak Lars
Ramcke, Piet Sielck czy Marta Gabriel, co dla nas,
jako fanów tych artystów, było niewiarygodne. Pięknym
wspomnieniem dla zespołu, było też dzielenie
sceny z Wizard w 2012 roku.
Chciałbym cię zapytać o scenę metalową we Francji.
Czy mogłabyś polecić naszym czytelnikom, jakieś
młode, interesujące, francuskie zespoły metalowe?
Moim zdaniem, nie ma wielu zespołów na naszej scenie,
z prawdziwym nastawieniem metalowym. Ale zdecydowanie
polecam Lonewolf, Sanctuaire czy Hurlement,
ponieważ są to naprawdę świetne zespoły, grające
metal z pasją.
Jak to się stało, że zostałaś wokalistką w metalowym
zespole i jak się odnajdujesz w tym świecie, zdominowanym
jednak przez facetów?
Stałam się metalową wokalistką, gdy spotkałam
Michaela (Hellstrom - przyp.red.). W tamtym czasie
założył on heavy metalowy zespół, z żeńskim wokalem
i kiedy posłuchałam pierwszych utworów w wersjach
demo ("Raven In a Blackened Sky"i "Rebirth", później
zresztą nagrane na pierwszej płycie Elvenstorm), byłam
pod wrażeniem jego talentu i zapragnęłam być
częścią tego zespołu. Potem zaczęłam brać lekcję śpiewu,
miałam szczęście, bo na mojej drodze stanął Yann
Marek, wspaniały nauczyciel śpiewu. Teraz jest on
wielkim przyjacielem i z pewnością wiele mu zawdzięczam.
Muszę przyznać, że czuję się świetnie w heavy
metalowym wszechświecie. Obecnie jest wiele fanek
metalu, ale także sporo wokalistek metalowych z naprawdę
potężnymi głosami. Era macho, powoli odchodzi
w zapomnienie.
Bardzo podoba mi się twoja barwa głosu. Powiedz,
czy dbasz o niego w jakiś specjalny sposób, może
konserwujesz go jakimś rodzajem alkoholu?
Wielkie dzięki! Ćwiczę głos i zawsze jestem trzeźwa
przed koncertem. W sumie, nie robię niczego specjalnego.
Kiedy jestem chora lub zmęczona, robię trochę
specjalnych ćwiczeń, czasami używam magicznych ziół
leczniczych, które Yann mi polecił, ale to już sekrety
Bogów!
Wyobrażasz sobie siebie, nadal śpiewającą metal, za
30 lat, tak jak Doro?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale nigdy nie mów
nigdy! Oczywiście chciałabym osiągnąć tyle, co Doro.
Przypuszczam, że na tym etapie kariery, nie zarabiacie
zbyt wiele pieniędzy. Powiedz mi, czy jesteście na
tyle zdeterminowani, by poświęcić wszystko dla muzyki,
czy traktujecie to jednak, jako hobby, poboczne
zajęcie?
Faktycznie, nie robimy tego dla pieniędzy, jesteśmy fanami
muzyki metalowej, chyba bardziej niż muzykami
i oczywiście chcemy dotrzeć na szczyt. Ale jestem pewna,
że nie zależy to tylko od zespołu. Mam nadzieję,
że fani będą nas wspierać, tak długo, jak będziemy
grać! Jedno jest pewne, nadal będziemy grać muzykę,
którą kochamy z tym samym zapałem i przekonaniem!
Zanim przejdę do waszej nowej płyty, chciałbym zapytać
o koncerty. Czy grając na scenie, zwracacie
szczególną uwagę na technikę, czy tez dajecie się ponieść
emocjom?
Co do koncertów, mamy trochę planów na przyszły
rok, ale nic nie jest jeszcze potwierdzone. Kochamy
grać koncerty i z pewnością, nie jesteśmy maniakami
techniki. To musi być Rock'n'Roll! Przy dobrym odbiorze
muzyki z łatwością odlatujemy na scenie. To naprawdę
fajne, dzielić się muzyką i energią z fanami. My
zawsze dajemy wszystko z siebie i fani to wiedzą.
Niedawno ukazał się wasz drugi album, zatytułowany
"Blood Leads To Glory". Jak rozumieć tytuł? Czy
to opis waszej drogi do sukcesu?
Analogicznie jak w przypadku naszej pierwszej płyty,
Dziękujemy za poświęcony nam czas. Gratuluje bardzo
dobrej płyty i życzę wszystkiego dobrego!
Dave Nightfight: Dziękujemy za miejsce, które nam
poświęcicie i mamy nadzieję zobaczyć się z wami w
Polsce już wkrótce! Jesteśmy jednością!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Foto: Elvenstorm
ELVENSTORM 45
Foto: Elvenstorm
zatytułowanej "Of Rage And War", tytuł jest znakomitym
odbiciem naszych nastrojów, gdy wchodziliśmy
do studia i także odzwierciedleniem tekstów. Krew i
poświęcenie, to jedyna droga, by wejść na szczyt!
Jakie nadzieje wiążecie z wydaniem nowej płyty?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z wydania płyty. Recenzje
i opinie fanów są pozytywne, jak dotąd. Zobaczymy,
co stanie się w przyszłości.
Na nowej płycie, słychać mnóstwo inspiracji metalem
z lat 80-tych. Czy to znaczy, że w metalu, nie ma
już nic do odkrycia, Waszym zdaniem?
Oczywiście, jesteśmy pod dużym wpływem muzyki z
lat 80-tych. Ale nie uważam, że w metalu nie ma już
nic do odkrycia. Osobiście słucham sporo obecnej muzyki,
kapel takich jak Dream Evil, Masterplan, Iron
Saviour, Stormwarrior, Crystal Viper, Crom… Ale
wszystkie te zespoły mają korzenie w latach 80-tych.
Judas Priest i Running Wild nadal rządzą!!!
Właśnie, na "Blood Leads To Glory", sporo słychać
Running Wild. Lubicie ten zespół?
Tak, oczywiście!!! To jest kapela, którą uwielbiam i podziwiam.
Myślę, że pozostanie zawsze inspiracją dla
nas.
Co zatem sądzisz o ostatnich poczynaniach Running
Wild. Mam na myśli płyty "Shadowmaker" i "Resilient"?
Szczerze mówiąc, jest to dalekie od najlepszych momentów
w historii zespołu. Ale są to niezłe albumy, z
kilkoma naprawdę świetnymi utworami jak "The Drift",
"Shadowmaker" czy "Bloody Island". Tak jak Iron
Maiden nigdy nie będzie w stanie nagrać drugiego
"The Number Of the Beast", czy "Seventh Son Of
The Seventh Son", tak nie wymagajmy od Rock'n'
Rolfa by nagrał drugi "Death Or Glory", czy "Black
Hand Inn".
Kto komponuje w zespole? Mam na myśli szczególnie,
takie świetne kawałki jak "Fallen One", "Ruler
Of The Night" a także "Werewolves Of The East".
Michael i ja, piszemy większość numerów. Ja z reguły
przynoszę linię wokalną, melodię, natomiast on pracuje
nad gitarami, aranżacją i całą muzyczną stroną. Wymienione
przez ciebie utwory, napisaliśmy wspólnie.
Na "Blood Leads To Glory", mamy też, fantastyczny
utwór, napisany przez Felixa Bornera (perkusista zespołu
- przyp.red.), który brzmi odmiennie od naszego
typowego repertuaru.
W utworze "Mistress From Hell", występuje gościnnie
Marta Gabriel. Powiedz proszę, trochę więcej o
współpracy i o waszej znajomości?
To dla mnie wielki zaszczyt, by śpiewać razem z Martą.
Poznałam Martę, będąc fanką Crystal Viper, mieliśmy
okazję suportować ich, dzięki mężowi Marty,
Bartowi (Bart Gabriel - manager Crystal Viper - przyp.
red.). Kiedy więc zaproponowaliśmy Marcie ten utwór,
zgodziła się natychmiast. Mieliśmy także przyjemność
grać z Crystal Viper w Belgii, na No Compromise
Metal Festival, w dniu wydania "Blood Leads To
Glory", gdzie Marta wyszła z nami na scenę, by zaśpiewać
ten utwór. To jedno z moich najpiękniejszych
muzycznych wspomnień.
Nagraliście cover zespołu Savage Grace. Skąd ten
wybór?
Ponieważ to wspaniały zespół i kopiący tyłek numer!!!
Większość osób spodziewałaby się bardziej, coveru
Running Wild albo Helloween. Chcieliśmy zrobić
niespodziankę, nagrywając numer amerykańskiego zespołu,
nagrać go na swój własny sposób.
Gdybyś mogła pojechać w trasę, z wymarzonym
zespołem, kto dostąpiłby tego zaszczytu?
Trudny wybór!!! Powiedziałabym… Gamma Ray. Ale
w marzeniach wciąż pozostaje, klasyczny line-up
Helloween. Hansen, Kiske, Groskoppf, Weikath w
klasycznym repertuarze z lat 84-88.
Nasze kraje dzieli spora odległość, o czym przekonałem
się boleśnie, podróżując w tym roku na Hellfest.
Wygląda na to, że Wacken ma sporą konkurencję.
Lubisz letnie festiwale?
Nie jestem wielką fanką, dużych festiwali, takich jak
Wacken, czy Hellfest. Chociaż na Wacken 2015, wystąpi
na jedynym koncercie Running Wild. Zdecydowanie
wolę mniejsze festiwale, jak Bang Your Head w
Niemczech, czy Masters Of Rock w Czechach, ze zdecydowanie
bardziej "rodzinną atmosferą".
Laura, wymień trzech wokalistów wszechczasów,
twoim zdaniem…
Cóż, nie będę obiektywna. Michael Kiske, Piet Sielck,
Kai Hansen. Dlatego, że wszyscy trzej, zostawiają
mnóstwo emocji na scenie.
W waszej muzyce słyszę sporo melodii, jakby zaczerpniętych
z muzyki dawnej. Ktoś w zespole lubi
takie klimaty?
Nie, raczej nie jesteśmy fanami muzyki dawnej. To nie
jest inspiracja dla Elvenstorm. Każdy słuchacz, może
mieć jednak inne odczucia i skojarzenia, związane z
muzyką.
Na koniec, proszę cię o kilka słów dla czytelników
HMP.
Chciałabym powiedzieć dziękuję, za wsparcie i zaufanie.
Mam nadzieję, że będziecie się bawić tak dobrze
podczas słuchania "Blood Leads To Glory", jak my
podczas nagrywania tej płyty. Mam także nadzieję, że
wkrótce dotrzemy na koncerty do Polski. I na koniec,
chciałabym podziękować, mojej muzycznej siostrze z
Katowic. Joanna - jesteś wielka!!!
Dziękuję za rozmowę
Dziękuję.
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
HMP: Witam, na początku chciałbym pogratulować
świetnego albumu…
Steve Dorssom: Dziękuję bardzo! To wymagało mnóstwa
ciężkiej pracy by pokonać wszystkie przeszkody,
z którymi musieliśmy się zmierzyć, ale ostatecznie nowy
album Born Of Fire trafił w ręce fanów.
Zanim jednak przejdziemy do płyty chciałbym powrócić
do przeszłości grupy. Kiedy założyliście zespół?
Jest trochę sprzecznych informacji dotyczących
tej kwestii…
Zespół został założony przez byłego członka kapeli
Micha Kite w roku 1998. Ja dołączyłem do zespołu w
roku 1999. Micha chciał założyć power metalowy
band, po tym jak został zaproszony do udziału w nagraniu
płyty Maiden America. Krótko po tym, zespół
nagrał demo, które usłyszałem i stwierdziłem, że chce
być częścią kapeli. Od tego momentu zaczęliśmy przygotowywać
utwory na kolejną taśmę demo i numery,
które znalazły się na naszej pierwszej płycie "Transformation".
Nie będąc zadowolonymi, z jakości brzmieniowej
albumu w roku 2001 weszliśmy do lepszego
studia, by nagrać kolejne trzy-utworowe demo. Wszystko
wyglądało dobrze, mieliśmy negocjacje z dużą wytwórnią
na temat kontraktu, ale 11 września 2001
roku, wszystko przestało mieć znaczenie. Nastąpiła
długa przerwa, lecz teraz wracamy, by się zemścić!
(śmiech).
Z tego co wiem, trzech z was, zaczynało karierę w zespole
Psychic Pawn. Mógłbyś powiedzieć parę słów
o tym bandzie?
Tak, Psychic Pawn był naszym zespołem w latach
1989-1995. To był techniczny death-metal. Bobby
Chavez na basie i wokalu, Victor Morell na gitarze,
Micha Kite na gitarze i ja na perkusji. Nagraliśmy kilka
niezłych demo i jeden pełny album, także EP-kę na
winylu w Cacophonous Records. W tej wytwórni zaczynali
Cradle Of Filth. Bill Metoyer produkował
nasze płyty i dzięki temu staliśmy się dobrymi przyjaciółmi.
To było doświadczenie, które będę zawsze
pamiętał. Wszystko to, tylko z nowym wokalistą i nowym
stylem, przekształciło się w Born Of Fire. Po
wydaniu "Transformation" Micha opuścil grupę i musieliśmy
dokonać reorganizacji. Bob chwycił za gitarę
zamiast basu, na który znaleźliśmy nowego muzyka.
Zespół został zauważony dzięki udziałowi w projekcie
Maiden America i nagraniu na tą Waszej wersji
"Remember Tomorrow"…
Myślę, że sporo dobrego działo się w kapeli już wcześniej,
ale tak jak wspomniałem nie byłem w niej od początku.
Zdecydowanie Maiden America, był dla nas
dobrym startem, motywacją do pisania nowych kawałków
i rozwijania kariery.
"Remember Tomorrow", był nagrywany w przeszłości
przez wiele znanych kapel, jak Metallica czy
Opeth. Słyszałeś jakieś inne od waszej wersje tego
utworu?
Tak wiem, że Metallica nagrała ten cover, ale nie miałem
okazji go słyszeć.
Krótko po projekcie Maiden America, wydaliście
wasz debiutancki album "Transformation", który zebrał
bardzo dobre recenzje. Wyglądało na to, że byliście
na progu dużej kariery…
Mieliśmy świetne kawałki na tej płycie i czuliśmy w
sobie siłę by osiągnąć sukces, podpisać kontrakt płytowy.
Jednak już, gdy skończyliśmy nagrywanie, wiedzieliśmy
także, że nie jesteśmy zadowoleni z produkcji
płyty. Z całą pewnością, nie pomogło to w podpisaniu
kontraktu płytowego.
Rzeczywiście, album nie brzmi zbyt dobrze…
Produkcja była okropna. Dźwięk był bardzo płaski.
Nie pozwoliło to pokazać pełni muzyki, którą skomponowaliśmy
na ta płytę. Studio, w którym nagrywaliśmy,
było jakąś cholerną dziurą. Wiedzieliśmy, że musimy
jak najszybciej przenieść się do innego studia i
nagrać wszystko jeszcze raz.
Mieliście okazję grać koncerty z kilkoma znanymi w
świecie metalowym kapelami. Którą trasę wspominasz
najlepiej?
Raz graliśmy koncert z Armored Saint i chcieliśmy
zaparkować naszego busa obok ich, ale stał tam jakiś
samochód, więc powiedziałem do naszego managera
"Szalonego Chrisa", że trzeba wywalić ten samochód
na zewnątrz. Chris zaczął dobijać się do drzwi busa
Armored Saint z krzykiem "hej, czyj to samochód do
cholery? Trzeba go przestawić! Chcemy tu zaparkować!"
Po czym prezydent Metal Blade Records wybiegł
z busa i przestawił samochód! Powiedziałem, "o
nie! Chris nie trzeba! To Brian Slagel! Cholera!" Chcie-
46
ELVENSTORM
liśmy przecież wystąpić przed nim a nie go wkurzyć…
(śmiech) To był niezły moment i zabawna historia.
Powiedz nam coś o waszym udziale w nagraniu albumu
"Tribute to Black Sabbath"…
Po nagraniu EP-ki z trzema utworami, która zyskała
spory rozgłos, dostaliśmy ofertę z WW3 Records, by
wziąć udział w tym projekcie. Zgodziliśmy się i dostaliśmy
wolną rękę, jeśli chodzi o wybór utworu. Wybór
był prosty, postanowiliśmy nagrać ulubiony numer z
Ronniem Jamesem Dio "Heaven & Hell". Nagraliśmy
go w tym samym studiu, co ostatnią EP-kę i wyszło to
świetnie. Gitary w tym utworze, są fantastyczne! Zrobiliśmy
wszystko w jeden dzień. Utwór wylądował na
drugim miejscu na albumie i patrząc z dzisiejszej perspektywy
to wielki honor, oddać hołd tak wielkiemu
muzykowi, szczególnie, że gdy nagrywaliśmy utwór
Ronnie był jeszcze wśród nas.
Dlaczego krótko po wydaniu albumu "Transformation",
zespół przestał istnieć?
Cóż, tak jak wspomniałem, po "Transformation", nagraliśmy
trzy - utworową EP-kę, potem wzięliśmy udział
w albumie "Tribute to Black Sabbath", wszystko szło
świetnie. W tym czasie negocjowaliśmy kontrakt z Capitol
Records. 11 września 2001 roku wydarzyła się
jednak tragedia, która wstrząsnęła całym światem, także
muzycznym przemysłem. Pewne rzeczy przestały
mieć znaczenie w tamtym czasie. Nasze plany przestały
być możliwymi do zrealizowania.
A więc tragedia z 11 września miała jednak bezpośredni
wpływ na zatrzymanie kariery zespołu?
Wiesz, to z pewnością nie pomogło. Mieliśmy wtedy
dobry okres w zespole, ale wszystko się zmieniło. Wytwórnia
przestała podpisywać kontrakty w tamtym
okresie. Wszystko było bardzo przygnębiające. Można
powiedzieć, że bardzo się staraliśmy, ale w odpowiednim
momencie, w nasze żagle przestał wiać wiatr. Zaczęliśmy
dryfować. Więc tak, 11 września miał duży
wpływ na problemy w kapeli.
Myślisz, że ludzie, twój kraj, zmienili się po tym
strasznym doświadczeniu?
Z pewnością! Wszyscy się zmieniliśmy. Świat, w którym
żyjemy jest chory i niewiele możemy z tym zrobić,
oprócz życia pełnią, nie brania niczego za pewnik i
próby spełniania swoich marzeń, póki jesteśmy na tej
planecie.
Co sprawiło, że zdecydowaliście się wrócić do muzyki?
W roku 2012 wydaliście album "Anthology", który
zawierał między innymi utwory z waszych pierwszych
płyt demo…
No Remorse Records, wyszło z ofertą wydania naszego
dorobku z przeszłości. Pomyśleliśmy - ok, co mamy
do stracenia? Wydali wszystkie nasze stare utwory
na albumie "Anthology". Wydanie tej płyty sprawiło,
że wszyscy znów się spotkaliśmy i świetnie bawiliśmy.
Zdecydowaliśmy się nakręcić nasze pierwsze video.
Wybraliśmy utwór "In The End", który był popularny
wśród fanów. To pomogło podjąć decyzję, by wrócić,
nagrać nową płytę i dokończyć to, czego wcześniej nie
udało nam się dokończyć.
W zespole jest dwóch nowych muzyków. Czy mógłbyś
ich przedstawić?
W czasie przerwy nasz basista i przyjaciel Chris Nelson
zmarł w bardzo młodym wieku. Kiedy zaczęliśmy
pracę nad nową płytą, musieliśmy zmienić także wokalistę
i było wielkim szczęściem, że spotkaliśmy na naszej
drodze Gordona Tittswortha. Po krótkim czasie
Gordon zaproponował na basistę Michaela Wolffa.
Dwóch znakomitych muzyków, którzy wnieśli bardzo
dużo do zespołu i jego obecnego brzmienia.
Słuchając waszej najnowszej płyty "Dead Winter
Sun", odnoszę wrażenie, że nie macie zbyt dobrego
zdania o kondycji współczesnego świata?
Prosto z serca
Dość długo przyszło czekać fanom amerykańskiej grupy Born Of Fire, na kontynuację debiutanckiego
albumu "Transformation", nagranego w roku 2000. Trzeba przyznać jednak, że okoliczności
były szczególne. Zespół był bliski podpisania dużego kontraktu płytowego w 2001 roku. Jednak ataki terrorystyczne
z 11 września 2001, które wstrząsnęły całym światem a w szczególności Ameryką, spowodowały
dość długą przerwę w karierze kapeli. O tym wydarzeniu a także wielu innych kwestiach związanych
z zespołem i wydaną właśnie nową płytą "Dead Winter Sun", porozmawialiśmy z perkusistą
zespołu Stevem Dorssomem.
Spójrz tylko na okładkę naszej płyty, to bardzo odważny
projekt, jesteśmy wszak ze Stanów. Ale nie znaczy
to, że próbujemy deprecjonować nasz kraj, czy flagę.
Jest to raczej próba spojrzenia, jak sprawy mogą wyglądać,
jeśli wszystko będzie nadal zmierzało w kierunku,
w którym zmierza. Media kłamią, rząd ukrywa wiele
spraw przed społeczeństwem, ludzkość niszczy planetę,
niekończące się wojny, za które nikt nie odpowiada,
okrucieństwo, przemoc. Wszystko to staje się coraz
gorsze a czas płynie. To bardzo smutne. Wyrażamy to
Foto: Born Of Fire
w naszej muzyce i poprzez okładkę albumu.
"Dead Winter Sun" robi bardzo dobre wrażenie, takimi
utworami jak "Hollow Soul", "Cast The Last
Stone", czy "Dead Winter Sun". Utwory na płycie są
złożone, progresywne…
Cały album jest bardzo wyjątkowy, i trudno to wytłumaczyć,
bo choć wszyscy pochodzimy z tej samej szkoły
old-schoolowego metalu, im bardziej się starzejemy,
tym bardziej nasz muzyczny smak się poszerza. Bob
(Bob Chavez - gitarzysta zespołu, przyp. red), Vic (Victor
Morell, gitarzysta zespołu - przyp. red) i ja piszemy
i gramy muzykę od lat i świetnie się dogadujemy.
Gdy łączymy nasze siły, powstają ciekawe, unikalne
utwory. Gordon i Michael, dołączyli do zespołu w
czasie komponowania i nagrywania płyty. Kiedy Gordon
napisał teksty i nagrał wokale, dało to naszej muzyce
nowy smak. Każdy utwór ma swój własny klimat.
Jeśli otworzysz umysł na naszą muzykę, z pewnością to
poczujesz.
Wasza muzyka przypomina mi nieco, jeden z moich
ukochanych amerykańskich zespołów Queensryche.
Lubicie ten band?
Jasne. Oni byli bardzo na czasie, gdy my zaczynaliśmy,
jako Born Of Fire. To był ulubiony zespół nas wszystkich.
Nawet, gdy graliśmy death-metal, lubiliśmy ich
posłuchać. Pierwsze trzy płyty Queensryche to okres,
który nam najbardziej odpowiadał. Słyszymy takie porównania
dość często, ale wiesz nagrywając album, nidy
nie staramy się zabrzmieć, jak jakiś inny band. Nie
chodzi o to, by kogoś naśladować. Nagrywamy muzykę,
którą czujemy i staramy się zrobić to najlepiej, jak
potrafimy, z serca. Ale oczywiście nie widzę niczego
złego, jeśli porównuje się nas do tak znakomitych
zespołów.
Bardzo ciekawy jest także utwór "When Hope Dies",
utrzymany w szybkim tempie, ze świetnym solem gitarowym…
Tak, to jeden z moich ulubionych numerów na płycie.
Świetnie grać ten numer, ale jest to także mocny przekaz
na temat świata, w jakim żyjemy. Jesteśmy bardzo
zadowoleni z tego utworu. Do utworu miał być nakręcony
klip, ale ostatecznie "Dead Winter Sun", wygrało
w głosowaniu. No i faktycznie, gitary są fantastyczne!
Na "Dead Winter Sun", świetną robotę wykonał wokalista
Gordon Tittsworth…
Tak, Gordon jest świetny. W połowie nagrywania płyty
musieliśmy zmienić wokalistę i udało nam się znaleźć
Gordona. Obejrzał nasze video z kawałkiem "In
The End" i stwierdził, że wchodzi w to. W 90 dni, napisał
i nagrał wszystkie wokale na płytę. Zrobienie tego
w tak krótkim czasie było niesamowite. Gordon jest
bardzo utalentowany i cieszymy się, że mamy go na
pokładzie Born Of Fire.
Czy to prawda, że nagrywaliście płytę w waszym
własnym studiu nagraniowym?
Tak, nasz gitarzysta Boby Chavez zbudował kopiące
tyłek studio nagraniowe w okresie, gdy nie graliśmy.
Bob uczył się od swojego ojca, który jest producentem
muzycznym, więc to jego druga natura. Bob szlifował
swoje umiejętności w pracy producenckiej i nazwał studio
"Immortal Audio". Czujemy się tam, jak w domu
a fakt, że znamy się bardzo dobrze, daje nam duży
komfort w pracy. Bob, jako producent, inżynier dźwięku
zawsze namawia nas do próbowania nowych rozwiązań,
muzycznych poszukiwań. Jeśli coś mu się nie
podoba, z pewnością ci to powie… (śmiech). Czego
więcej można chcieć? Robimy wszystko sami, w domu.
Promocja, marketing, to wszystko jest w naszych rękach
i świetnie jest być blisko, tych wszystkich spraw
związanych z zespołem.
Steve, chciałbym Cię prosić o zareklamowanie waszej
nowej płyty, czytelnikom HMP…
Jeśli lubicie old-schoolowy metal z współczesnym brzmieniem,
koniecznie sprawdźcie nasz album. Nazywam
to nowym smakiem power metalu. Staraliśmy się
nagrać zróżnicowane utwory, płynące z serca. By poczuć
smak naszej nowej płyty, fani mogą obejrzeć teledysk
do utworu "Dead Winter Sun" na Youtube. Wkrótce
zamierzamy nakręcić także teledysk do utworu
"Tears", by wesprzeć wydanie płyty na winylu. Dodam
tylko, że mamy mnóstwo wspaniałego merchu. Zajrzyjcie
koniecznie na naszą stronę internetową!
Dziękuję za miłą rozmowę…
Dzięki, to była przyjemność. Dzięki za wsparcie.
Cheers!!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
BORN OF FIRE 47
Ponad cztery lata milczeli Grecy z Crosswind
od czasu wydania ich pierwszego,
składankowego CD "Opposing Forces/
Beyond". Nie ma jednak lepszego sposobu
na przerwanie ciszy niż powrót z taką
płytą jak "Vicious Dominion". Muzykę na
niej zawartą można określić rozwijając tytuł
tego wywiadu, czyli jest niesamowicie energetyczna,
przepełniona znakomitymi melodiami i zagrana z epickim rozmachem.
Jeśli Crosswind potrzebują czterech lat na stworzenie tak zajebistego
materiału to ja będę ostatnią osobą, która będzie ich pospieszać. Zapraszam
tych, którzy jeszcze tego nie zrobili do zapoznania się z "Vicious Dominion" oraz wszystkich
do przeczytania rozmowy z gitarzystą i liderem grupy Kyriakos'em Vasadokas'em.
Moc, melodia, epickość - święta trójca heavy metalu
HMP: Crosswind oficjalnie istnieje od 1995 roku.
Pamiętacie jeszcze wasze początki?
Kyriakos Vasdokas: Dzięki, że zgodziliście się na
wywiad! Tak jest, powstaliśmy w 1995-96 lub coś koło
tego. Szczerze mówiąc nie sądziłem, że będzie to początek
tej konkretnej kapeli. Byliśmy tylko bandą piętnastolatków,
którzy zamiast grać w piłkę nożną wolała
grać heavy metal, czy też raczej próbować go grać.
(śmiech)
W 1998 roku wydaliście pierwsze demo "Dark
Omens". Jak brzmiał wtedy Crosswind?
Niektórzy ludzie lubili to pierwsze demo. Jeśli pytasz o
moją szczerą opinię, powiedziałbym że brzmieliśmy
strasznie. Cudownie beznadziejnie jak na siedemnastoletnich
wówczas kolesi, ale naturalnie wciąż była to
standardowa kupa. Jeśli wsłuchasz się dokładnie, wciąż
jeśli coś jest robione z wyczuciem i ma konkretny cel,
możesz w metalowy miks dopasować cokolwiek sobie
zażyczysz. W naszym przypadku, możemy użyć symfonicznych
elementów by podkreślić gitarowe motywy.
Uważam, że gitary to królowie metalu i powinno tak
pozostać. Moja generacja wyrastała na wielkich gitarzystach
lat 80-tych, nie możemy pozwolić by te nauki
i ich praca w każdej chwili miała pójść w przysłowiowy
las…
Ten krążek na pewno pozwolił nazwie Crosswind
zadomowić się w głowach wielu fanów. Co działo się
w zespole po jego wydaniu?
Szczerze mówiąc niekoniecznie, jesteśmy wciąż tacy
sami (śmiech). Sądzę, że możemy powiedzieć, że możemy
się cieszyć z wydania tej płyty. Wszystko poszło
zgodnie z planem, według najlepszego z możliwych
scenariuszy. Mamy całkiem niezła wytwórnię, która
wierzy w to, co robimy; my jesteśmy zadowoleni z całego
wykonania i niezwykle dumni z wszystkich komentarzy,
które do nas docierają z całego świata. Najlepsze
jest to, że jak ktoś z drugiego końca świata słysząc
twoją twórczość, może w kilka minut wysłać maila
do nas i powiedzieć nam, jak bardzo lubi to, co udało
się nam zrobić.
W tym roku wreszcie ukazał się wasz drugi (pierwszy?)
album "Vicious Dominion", który jest naprawdę
niesamowity. I znowu narzuca się to pytanie.
Czemu tak długo?
Dziękuję z te bardzo miłe słowa! Cóż, rzecz w tym, że
nie można wyżyć z robienia metalu, spójrzmy prawdzie
w oczy… Jak można się domyślać, mamy normalną
robotę, kariery, które utrzymują nas na powierzchni,
które czasami popychają do przodu, w zależności
jak na to spojrzeć i pozwalają na wejście do studia i
stworzenie kopiącego tyłki dobrego metalu. Ponadto,
stawiamy sobie wyjątkowo duże wymagania. Nigdy nie
pozwolilibyśmy sobie na coś, z czego nie bylibyśmy
całkowicie zadowoleni i dumni. Naszym celem jest
tworzyć taką muzykę, jaką sami byśmy chcieli usłyszeć
i wspierać. Jeśli nie jesteśmy w stanie utrzymać się tego
zamierzonego standardu, jak można oczekiwać od
innych, że w zamian dostaniesz wsparcie? Więc, tak -
Crosswind musi być "ugotowany" we właściwy sposób.
Oczekiwanie musiało być (jak również na kolejny album)
po prostu tego warte.
usłyszysz nasze korzenie, heavy metal, speed, pewien
rodzaj epickości tamtych czasów. Surowiznę. Dark
Omens był surowy…
Zamierzacie wydać jeszcze ten materiał, albo wykorzystać
kiedyś te utwory?
Nie, tamten materiał był dobry w przeszłości. Niech
tak zostanie… (śmiech)
Potem była przerwa wydawnicza aż do 2007 roku i
chyba to był taki prawdziwy start. Czemu przez tyle
lat było o was cicho?
W zupełności się zgadzam. "Beyond" był wstępem do
Crosswinda jaki istnieje obecnie. Było kilka całkiem
poważnych i wcale nie łatwo przyjmowanych powodów
dla tak długiego zawieszenia zespołu. Zaraz po
szkole wszyscy rozeszli się w różne strony. Ja wyjechałem
z Grecji by studiować na Uniwersytecie w
Szkocji, zostałem tam trochę dłużej by uzyskać tytuł
magistra i trochę podróżowałem, trafiłem też na obligatoryjną
obowiązkową służbę wojskową w Grecji. To
wszystko złożyło się na te kilka lat braku aktywności
zespołu, ale w pewnym momencie poczułem autentyczny
głód i reaktywowałem Crosswind i postarałem
się, by zrobić to dobrze.
Foto: No Remorse
W 2010 roku nakładem Stormspell Records wyszedł
kompilacyjny krążek składający się z dwóch waszych
dem, a mianowicie "Opposing Forces/Beyond".
Uwielbiam ten materiał i osobiście traktuję go jako
pierwszy album Crosswind. Jak wy do niego podchodzicie?
Jakkolwiek uważam "Vicious Dominion" za ogromny
krok do przodu pod względem produkcji, arażnacji i
muzycznym to muszę przyznać, że wciąż bardzo lubię
ten materiał, który znalazł się na tej składance. Głównie
dlatego, bo kopie tyłek, wszystko było takie "dopięte
na ostatni guzik" i pokazywało kim jesteśmy muzycznie.
Jest surowo, ale z mnóstwem energii i ze stu
jedno procentowym zaangażowaniem i szczerością pomiędzy.
Nie jestem pewien do końca, jak postrzegam
go w chwili obecnej, głównie dlatego, że okoliczności
tworzenia są zupełnie inne niż te, które dotyczyły "Vicious
Dominion". Jako przykład podam różnice między
okolicznościami: materiał był gównie nagrywany
na starym Macbooku, którego wówczas używałem.
Mogłem złapać pociąg z Walii, pojechać do domu Leona,
nagrać, wrócić, nagrać moje partie, zmiksować i
polecieć z powrotem do Grecji kiedy tylko chciałem,
gdzie spotykałem się dwoma innymi kolesiami, którzy
nagrywali swoje, miksowałem ponownie i zapewne finalnie.
To było naprawdę bardzo wyczerpujące, próbowałem
coś osiągnąć mając bardzo ograniczone środki.
Z "Vicious Dominion" miałem właściwe studio do
pełnej dyspozycji, z ludźmi którzy przyjdą, nagrają
swoje partie i luksus dopracowania wszystkiego, od
aranżacji aż po tony gitar, tak by brzmienie było tak
dobre, jak tylko mogło być.
Bardzo podobało mi się w jaki połączyliście gitarową
moc ze znakomitymi melodiami. Jednak najbardziej
lubię sposób w jaki skorzystaliście z klawiszy. Tworzą
tło i budują klimat, ale nie są instrumentem pierwszoplanowym
i nie przykrywają gitar. Jaki jest
wasz stosunek do tego instrumentu w metalu?
Dzięki wielkie, mam dokładnie takie samo zdanie!
Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko żadnemu z
metalowych instrumentów. To mój punkt widzenia, że
W składzie macie nowego wokalistę. Możecie go
przedstawić? Czemu akurat on? Gdzie śpiewał
wcześniej?
Tak, Vasilis Topalidis. Chcieliśmy mieć osobnego wokalistę.
Głównie dlatego, że choć potrafię śpiewać, to
śpiewanie i granie na gitarze jest niezwykle trudne ponieważ
zarówno partie wokalne jak i gitarowe w Crosswind
są wymagające same w sobie. Musiałem podjąć
decyzję. Zostanie gitarzystą od serca, który rezygnuje
ze śpiewania było koniecznością i łatwym wyborem,
oczywistym mając kogoś takiego jak Vasilis, chcącego
dołączyć do naszego zespołu. Vasilis śpiewał w kilku
zespołach, a jednym z najbardziej znaczących jest Horizon's
End.
Nowy krążek wydaliście tym razem nakładem No
Remorse. Jak doszło do podpisania tego kontraktu?
Dokładnie, poprzez No Remorse. Mieliśmy kontakt z
nimi jeszcze z czasów "Beyond", wykazywali zaintersowanie
realizacją "Vicious Dominion". Naszym celem
było wybranie kontraktu, który byłby sprawiedliwy
dla nas i dla tej płyty i właśnie No Remorse było
w stanie nam to zapewnić. Kontrakt, który nam zaproponowali
był najuczciwszy z wszystkich, które nam
przedstawiono. Włączając w to te, oferowane przez
wytwórnie metalowe o dużych nazwach, których nie
wymienię. Wiemy i czujemy, że uwierzyli w nasz materiał
i zrobili wszystko co najlepsze, co mogli zrobić by
nas wesprzeć. Tego właśnie oczekiwaliśmy.
Jak długo pisaliście ten materiał? Ile czasu spędziliście
w studiu?
Cały materiał poza "Eye of the Storm" został skomponowany
w 2011 roku. Tak długo jak studio nas
chciało… tak naprawdę to nie wiem. Używaliśmy mojego
własnego studia, kiedy minęły miliony godzin,
właściwie przestałem liczyć (śmiech). Przesłuchiwaliśmy
pełne numery po kilka razy i zaczynaliśmy od
nowa, szukając właściwego miksu, z którym czulibyśmy
się komfortowo. To był długi i pozbawiony relaksu
proces i sądzę, że doskonale to słychać.
Kto odpowiada za produkcję tego materiału? Jeste-
48
CROSSWIND
ście z niej zadowoleni?
Brzmieniem i produkcją zająłem się sam. Jak to mówią,
ten który nigdy nie jest zadowolony z rezultatów.
Sprawy nigdy nie chcą być "kompletne". Sądzę jednak,
że mogę powiedzieć, ze teraz jestem zadowolony z rezultatów,
a nawet bardziej niż zadowolony. Logistyczno-eksperymentalny
plan i ciężka praca kryje się za
"Vicious Domionion" i możesz to w pełni doświadczyć
na własne uszy. Ukryte jest tam wiele szczegółów
w miksie, które będą zyskiwać i będą odkrywane przy
każdym kolejnym odsłuchu.
Powalają mnie orkiestracje, które dodają jeszcze większej
potęgi i majestatu waszej muzyce. Kto jest ich
autorem?
Odpowiada za nie mój dobry przyjaciel i współpracownik
Kirk Gazouleas. Jest matematykiem uczącym na
odległej wyspie na morzu Egejskim i symfonicznym geniuszem.
W moim przekonaniu jego praca dorównuje
tej, którą tworzy Two Steps From Hell. Bardzo utalentowany
koleś. Zrobił orkiestracje do "From Ashes
Reborn", "Lords of Deceit" i do "Vicious Dominion". Reszta
została wykonana przeze mnie. Możesz też sprawdzić
jego pracę z Orion's Reign, gdzie balast został
przesunięty w nieco inna stronę, to gitary wspierają
symfoniczne fragmenty. Niesamowita sprawa.
Wasza muzyka łączy w sobie moc, melodie i epickość.
Czy według was są to niezbędne cechy dobrego
heavy metalu?
Tak, to dla mnie trójca święta. Dobry heavy metal
musi wypływać z serca, melodia musi być zaśpiewana,
riff ma wyrywać flaki, a rytm ma sprawiać w tobie wrażenie,
że jesteś w stanie sam jeden pokonać całą armię
gołymi rękoma. Tak właśnie powinien brzmieć dobry
heavy metal.
O czym traktuje warstwa liryczna? Przywiązujecie
dużą wagę do waszych tekstów?
Tak. Sprawdź nasze teksty… Wierzę, że jest coś co
stawia nas w innym miejscu niż większość dobrych zespołów.
Mamy coś do przekazania. Nawet jeśli kryje
się ona w alegoriach, to zapewniam, że tam jest. Staram
się by teksty były jak najdalej od metalowych
klisz. Na "Vicious Dominion" jest jeden motyw, opowiedziany
z dwóch punktów widzenia. Wiem, że może
być podatny na różne interpretacje, ale właśnie w tym
rzecz, aby był dla każdego inny.
Jedyne za co muszę was skarcić to okładka. Może
niektórym się podoba, ale ja nie jestem fanem takich
komputerowych grafik.
Rozumiem co masz na myśli. To jeszcze jeden wybór,
którego musieliśmy dokonać. Jakkolwiek kochaliśmy
nasz wcześniejszy styl, ale stwierdziliśmy, że nie będzie
pasował do nowego materiału. Jeśli zwrócisz uwagę na
liryki i przyjrzysz się dokładniej okładce, znajdziesz
tam całą historię o której opowiadamy na płycie. Rozumiejąc
twój punkt widzenia, jestem przekonany, że takiej
okładki "Vicious Dominion" potrzebowało. Potrzebny
jest czas, by pewne rzeczy odpowiednio zrozumieć.
(w oryginale "to sink in" czyli "nasiąknąć", "zgłębić"
- przyp. red.)
Jak będzie wyglądała promocja "Vicious Dominion"?
Jakieś koncerty?
Absolutnie. Już zagraliśmy kilka sympatycznych gigów
z Jag Panzer i Jack Starr's Burning Starr, jest też
plan na trasę po Grecji w lutym. A właśnie, może
wspaniali Polscy fani daliby radę przekonać jakichś
promotorów żebyśmy przylecieli na koncert do was?
Nie mamy żadnych problemów z tym, żeby otrzymać
zapłatę w postaci piwa i kiełbasek…! (śmiech).
epicką atmosferą oraz dużą ilością dobrych melodii.
Uważacie "Vicious Dominion" za wasze najlepsze
dzieło"? Jeśli tak to co według was się poprawiło od
czasów "Opposing Forces/Beyond"?
Wiem, że wszyscy tak gadają o każdym swoim nowym
albumie. W większości przypadków jest to kompletna
bzdura. Tym razem jednak, z ręka na sercu, tak właśnie
jest. To jest najlepszy album Crosswind. Po pierwsze,
pisanie numerów wyglądało zupełnie inaczej, jest
znacznie więcej warstw aranżacyjnych. Po drugie,
uważam, że "Vicious Dominion" jest albumem, który
może, a nawet powinien być słuchany od początku do
końca, również dla samego faktu docenienia wszystkich
motywów na nim zawartych. Po trzecie, dużo w
nim wariacji, różnych temp, nastrojów, wątków i rozwiązań.
Wszystko to, czego na "Opposing Forces/
Beyond" brakowało.
Jakie były i są wasze największe inspiracje?
Wielcy klasycy: Iron Maiden, Judas Priest, Helloween,
Accept, Manowar, Cromson Glory, Queensryche,
Riot - mógłby wymieniać bez końca. Jestem
pewien, że wiesz doskonale co mam na myśli…
Zdecydowanie(śmiech). Scena grecka posiada
naprawdę dużo wartościowych zespołów i fanów słynących
ze swojego oddania metalowi. Jak wyglądają
wasze stosunki z innymi grupami greckimi? Macie
swego rodzaju sojusz, czy też każdy działa na własne
konto?
To prawda, mamy całkiem niezłą scenę muzyczną w
Grecji. Sądzę, że wszyscy tu pasujemy, nie widzę podstaw
na złe relacje czy coś w tym guście. Chcę powiedzieć,
że nie ma żadnego formalnego sojuszu, każdy
robi to co należy i każdy powie, że jest w stanie zrobić
to lepiej, a wychodzi na to, że każda praca wychodzi
dobrze i tak… (śmiech)
Jakie muzyczne cele stawiacie sobie jako Crosswind?
Dobre pytanie. Cóż, osobiście, moim celem jestem robić
taka muzykę z której będę dumny. Chciałbym spojrzeć
w przyszłość, powiedzmy w trzydzieści lat od dziś
i posłuchać nagrań Crosswind, pomyśleć "kurczę, to
naprawdę fajne nagrania!". Jednakże nie wybiegając aż
tak daleko i nie zastanawiając się nad tym zbytnio: jeśli
ludziom się podoba to, co robimy to jest super. Jeśli zaś
nie, cóż, będziemy dalej to robić…
Plany na najbliższą przyszłość? Szykujecie jakieś
niespodzianki?
Zagrać tak dużo gigów ile się da, przygotować dobry
grunt na kolejny album i promować ten obecny tak
mocno, jak to tylko możliwe. Niespodzianka nie byłaby
niespodzianką, gdybym ją zdradził tu i teraz, czyż
nie? (śmiech)
Na razie cieszymy się z "Vicious Dominion", ale już
muszę zapytać czy jest szansa, że kolejna płyta ukaże
się szybciej (śmiech)?
Plan jest taki, żeby wyszła tak szybko jak tylko się da.
Niestety, nie mogę zdradzić kiedy ten moment nadejdzie…
(śmiech)
To już wszystkie pytania. Pozdrawiam i powodzenia.
Dzięki wielkie za wasze wsparcie!
Maciek Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Mam nadzieję, że ktoś chętny się znajdzie. Nakręciliście
klip do numeru tytułowego z płyty. Powiedzcie
coś więcej na temat tego przedsięwzięcia? Czyj
był pomysł? Gdzie go nagrywaliście? Czemu akurat
ten numer?
Cóż, to dobry moment na przekaz informacji… to doskonały
pomysł, żeby mieć klip, który wraz z muzyką
dotrze do ludzi. Reżyser nazywa się Kyriakos Papaemannaouil
i jest wschodzącą gwiazdą. Jesteśmy dumni
z rezultatu, zwłaszcza biorąc pod uwagę przeznaczone
na to środki. Filmowaliśmy w klubie 8Ball w
Theassalonikach (swoją drogą niesamowita miejscówa,
koniecznie ją obadajcie gdybyście byli w okolicy).
Wybraliśmy utwór tytułowy z tego samego powodu,
dla którego jest utworem tytułowym. Ma w sobie wszystkie
elementy, które sprawiają, że muzyka Crosswind
jest taka jaka jest. Oparty na riffach metal, z siłą i
CROSSWIND 49
na gorsze.
HMP: Spellcaster jest dość świeżą nazwą na metalowej
scenie. Co według ciebie sprawia, że wasza
muzyka jest bardziej wyróżniająca się od twórczości
innych kapel grających w podobnym stylu?
Gabe Franco: Cóż, Spellcaster istnieje już jakieś pięć
lat, ale zgodzę się z tym, że nasza nazwa jest dość nowa
w metalowym świecie. Nic nie wydaliśmy przez jakieś
trzy lata, więc pewnie dopiero teraz ludzie zaczynają
się z nami zaznajamiać. We wspomnianym okresie
mieliśmy dość znaczną zmianę w naszym składzie,
która była konieczna do tego, by zespół nadal funkcjonował.
Wpłynęło to także na to jak brzmimy muzycznie.
Jednak mimo to, wydaję mi się, że rdzeń Spellcastera
nadal jest obecny na nowej płycie. Nadal jesteśmy
pod wielkim wpływem starych klasyków metalu
jak Judas Priest czy Iron Maiden i tak dalej. Jednak
zaczęliśmy słuchać innych stylów muzycznych, których
cechy wbudowaliśmy w nasze nowe kompozycje.
Głównym powodem dla którego nasza nowa płyta wygląda
tak jak wygląda, jest fakt, że nie chcieliśmy brzmieć
jak dowolny inny zespół. Graliśmy to, co brzmiało
dobrze. Pewnie coś takiego mówiło milion razy milion
innych zespołów, ale to przesłanie jest prawdziwe
w każdym aspekcie życia - bądź sobą i podążaj tam
gdzie pragniesz.
Tyler Loney jest teraz wokalistą. Poprzednio grał na
gitarze w zespole. Dlaczego zmienił swoje obowiązki
w kapeli?
Nasz poprzedni perkusista oraz wokalista wpadli ostro
w narkotyki. Nie funkcjonowali jako członkowie zespołu.
Sytuacja była jasna i klarowna, albo ich wykopiemy
albo dajemy sobie spokój z całym zespołem,
ponieważ w ogóle nie poruszaliśmy się naprzód. Zdecydowaliśmy,
że Tyler będzie teraz śpiewał - miał sporo
doświadczenia a naszym poprzednim zespole, w
którym był wokalistą. Tak więc, wybór był oczywisty.
No to mamy też odpowiedź na pytanie co to za zmiany
u was miały miejsce ostatnio. Sięgnijmy więc
trochę dalej w przeszłość. Kapela pierwotnie nazywała
się Leatherwitch, jednak przechrzciliście ją na
Spellcaster...
Funkcjonowaliśmy jako Leatherwitch przez jakieś
trzy miesiące i to tylko lokalnie w Portland. Sama nazwa
nie odzwierciedlała typu muzyki, który chcieliśmy
grać, a poza tym jest bardzo dużo zespołów (dobrych
zespołów!), które mają "witch" w nazwie. Pewnego
dnia napisaliśmy utwór zatytułowany "Spellcaster" i
jakoś ta nazwa przylgnęła w naszych umysłach na
stałe.
Co było waszą inspiracją i pod kątem tekstów i muzyki?
Przy pierwszym albumie wpływy były standardowe.
NWOBHM, thrash, heavy. Przy drugiej płycie nasz
gust muzyczny był trochę bardziej poszerzony. Dalej
gramy old-schoolowe rzeczy, jednak czerpiemy przyjemność
ze słuchania wszystkiego co ma solidne kompozycje.
Trochę bardziej skupiamy się na melodiach i
na klimacie utworu. Teraz teksty piszę na spółkę z
Tylerem. Są o wiele bardziej nasycone emocjami.
Ostatnie trzy lata bez nagrania czegokolwiek, razem ze
Jak na tak młodą kapelę Spellcaster przeszedł dość
znaczące zmiany. Nie tylko personalne, ale także stylistyczne
i brzmieniowe. Wydana w tym roku druga
płyta studyjna, zatytułowana przewrotnie "Spellcaster",
jest tego najgłębszym wyrazem. Nowa odsłona
zespołu może nie przypaść zbytnio do gustu tym
fanom, którzy kultywują uwielbienie starej szkoły. Nie
można jednak powiedzieć jednoznacznie, że zmiana wyszła chłopakom
W kręgu ognia
zmianami w zespole i z codziennymi problemami, które
napotykamy, potrafią napełnić człowieka frustracją.
Dlatego staramy się oddać to najdokładniej jak potrafimy
w naszych tekstach.
Czy myślisz, że ta trzyletnia przerwa zmieniła wasze
podejście do tematu komponowania i pisania
utworów?
Tak, nasza muzyka jest już zupełnie inna, a samo
nasze podejście się drastycznie zmieniło. Skupiamy się
o wiele bardziej na melodiach i na tym by wokal pasował
do riffów. Wcześniej wyglądało to tak, że ktoś na
próbę przynosił jakiś riff i wokół niego budowaliśmy
cały utwór. Teraz ten proces jest o wiele bardziej udoskonalony.
Ale tylko trochę.
Co ze "Spells of Speed" oraz z "Under the Spell"?
Czy fani mogą kupić te świetne wydawnictwa od
labela lub bezpośrednio od zespołu?
Niestety, w tym momencie jedynym miejscem, gdzie
można nabyć te albumy jest Ebay. Earache posiada
pełnie praw do naszego debiutu i nie wznowiła jego
nakładu. Najprawdopodobniej nigdy tego nie zrobi.
Jest to całkiem irytujące.
Nowy album został wydany w kopertówce. Dlaczego
zdecydowaliście się na taką formę wydawnictwa,
a nie na normalny plastikowy jewel case?
Nasz budżet był bardzo skromny. Wybraliśmy kopertówkę,
gdyż w ten sposób mogliśmy wydać 300 egzemplarzy
za cenę 100, które by były w jewel casie.
Jednakże będziemy także robić dodruk tego albumu,
który zostanie wydany już jako "normalna" płyta CD.
Kto był autorem okładek do "Spells of Speed" i "Under
the Spells"? Dlaczego zdecydowaliście się na odejście
od formy malowanych okładek przy nowej płycie
i walnęliście na okładkę swoje foto?
Nasz przyjaciel Brandon Sterling namalował okładkę
do "Under the Spell" oraz narysował szkic do "Spells
of Speed". Szkic potem trafił do Andreia Bouzikova.
Na nowy album okładkę miał przygotować pierwotnie
Thomas Holm, który pracował już z Kingiem
Diamondem, Wolf i Mercyful Fate, jednak jego pomysły
nie współgrały z naszą wizją. Poszliśmy pewnego
dnia na plażę i zrobiliśmy kilka zdjęć w kręgu ognia.
Był to mój pomysł. Po jakimś czasie ktoś nam zasugerował
byśmy użyli jednego zdjęcia z tej sesji jako okładkę
na nowy album. Pomysł był na tyle intrygujący, że
dokładnie tak się stało. Wyszło całkiem fajnie.
Gracie na HOA 2015. W jaki sposób dokładnie trafiliście
na rozpiskę tego festiwalu?
W sumie bardzo prosto. Dostaliśmy maila od organizatorów
z pytaniem czy chcemy przyjechać zagrać, na
który odpowiedzieliśmy, że tak. Jesteśmy tym bardzo
podekscytowani! To będzie nasz pierwszy wypad poza
USA.
Jakieś słowa dla fanów metalu w Polsce na zakończenie
wywiadu?
Tak, zamierzamy zorganizować trasę w porze naszego
występu na HOA, więc spodziewajcie się nas także w
Polsce w przyszłym roku!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
HMP: Co zadecydowało o tym, że postanowiliście
zacząć grać i połączyliście swe siły pod nazwą
Panzerhund?
Panzerhund: To, że Roman i Jarek znaleźli się w
jednym zakładzie pracy i ze sobą porozmawiali.
Pierwotnie mieli grać cholera wie co, ale nie mogło
się to inaczej skończyć, niż heavy metalem. W sumie
nie było specjalnych motywacji, czy powołań.
Mieliśmy grać i tyle. Później doszedł Karol, Michał,
a na końcu Drygas. Jak tabor wystartował,
tak do tej pory jedzie i miejmy nadzieję, że się rozpędza,
a nie hamuje!
Dla większości z was był to chyba pierwszy zespół,
tak więc pewnie pierwsze miesiące istnienia
zespołu poświęciliście na intensywne próby?
No tak się składa, że to był pierwszy zespół dla jednego
z nas - Romana. Reszta grała wcześniej w innych,
jednak dla większości z nas był to pierwszy
zespół heavy metalowy. Kiedyś Michał śpiewał w
obornickim Dagerze, a Drydżiet grał w okazjonalnym
projekcie o nazwie Invaders, zorganizowanym
z okazji zlotu fanów Iron Maiden. Reszta gdzieś,
kiedyś słuchała heavy metalu, ale nigdy aktywnie
się w nim nie udzielała. Pierwsze miesiące istnienia
to była walka o przetrwanie. To, że udawało się zorganizować
kolejną próbę było sukcesem. Roman z
Jarkiem rok kompletowali skład i szukali odpowiednich
ludzi, którzy chcieliby się zaangażować. Jak
już się udało, to machina nabrała rozpędu i próbowaliśmy
naprawdę sumiennie i regularnie. Do tej
pory staramy się nie odchodzić od norm i mieć stałą
rubrykę w kalendarzu pt: próba.
Panzerhund to dość oryginalna nazwa, nawiązująca
też chyba przy okazji do waszych fascynacji
sceną niemiecką?
"Przy okazji" to dobre określenie. Generalnie nazwa
powstała w dosyć spontaniczny sposób, bez celowego
nawiązywania do sceny niemieckiej, niemniej
jednak każdemu z nas bardzo blisko jest do brzmień
zespołów takich jak Accept, Sodom, Rammstein,
Kreator, Running Wild, czy Modern Talking.
Fakt, wpływów tych ostatnich mamy waszych
utworach najwięcej (śmiech). No i nie da się ukryć,
że jak traficie na koncerty do Niemiec, to dzięki
niej będziecie mieli automatycznie dobre przyjęcie?
Znajomi z Niemiec mówią, że nazwę mamy złą, bo
się kojarzy z wojną, a to dla nich wstydliwy temat.
Tak, że uściślając odpowiedź: tak, nie będziemy
mieli.
Ale chętnie nawiązujecie też do czasów świetności
NWOBHM czy współczesnego power metalu
- wszystko według waszego motto, głoszącego, że
skoro ktoś już wymyślił najlepszy gatunek muzyki
na świecie, to po co go modyfikować?
Tak. Zgadza się. Urodziliśmy się w złych czasach,
gdy popularność takiej muzyki jest mniejsza niż 20-
30 lat temu. Jakoś tak się złożyło, że każdemu z nas
najbardziej pasują takie dźwięki. Oczywiście w naszych
utworach gdzieniegdzie pojawia się growl, czy
jakiś break-down, ale to tylko i wyłącznie dlatego,
że po prostu pasowało to w poszczególnych miejscach
kompozycji.
Dość szybko wydaliście debiutancką EP-kę "First
Foto: Spellcaster
50
SPELLCASTER
Nabierająca rozpędu metalowa machina
Urodziliśmy się w złych czasach - deklarują muzycy tej młodej wrocławskiej grupy.
Dlaczego tak jest domyśli się każdy, kto posłucha ich utworów. Panzerhund gra bowiem
heavy metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych, inspirowany zarówno
NWOBHM jak i sceną niemiecką lat 80-tych. "Voice Of The City" jest ich drugim
wydawnictwem, ale zespół myśli już o singlu oraz planuje nagrania debiutanckiego albumu,
nie zapominając przy tym o koncertowych podbojach:
Bite", od tego czasu ustabilizował się też skład
zespołu, co miało chyba znaczący wpływ na waszą
działalność?
Zdecydowanie. Jesteśmy piątką zdeterminowanych
łachudr, które chciałyby pokazać się z jak najlepszej
strony zarówno na polskiej, jak i zagranicznej scenie
metalowej. Na razie mało kto o nas słyszał, dlatego
nagraliśmy EP, które ukaże się w styczniu. Miejmy
nadzieję, że materiał "podejdzie" naszej rodzimej,
wymagającej publiczności. Pierwsza EP "First Bite"
to był nasz "starter". Trzeba było mieć coś nagranego,
żeby móc startować w przeglądach, zainteresować
sobą innych, czy też przekonać kluby, że umiemy
grać i nie będzie totalnego obciachu na scenie
(śmiech).
Właśnie wtedy zaczęliście brać udział w różnego
rodzaju konkursach i festiwalach?
Skład ustabilizował się w styczniu 2012 roku.
Mniej więcej po ograniu materiału i po stworzeniu
kilku nowych utworów zaczęliśmy hasać po lokalnych
przeglądach - od kwietnia tego samego roku.
Pierwszy z nich nie odbił się większym echem (jeszcze
bez naszych koncertowych "stylówek" i choreografii),
nie można go nazwać klęską, bo dalej graliśmy
i nikt nas z klubu nie wyrzucił, jednakże potem
było już trochę lepiej. Zdobyliśmy kilka nagród, a
potem nawet braliśmy z sukcesami udział w przeglądach
poza Wrocławiem - tutaj np. wygranie Ligi
Rocka w Jeleniej Górze.
Co dają takie występy młodemu, przebijającemu
się wśród setek innych grup, zespołowi, poza rzecz
jasna, nagrodami, dyplomami czy ciepłymi słowami
od jurorów, nierzadko wybitnych muzyków?
Poza tym co wymieniłeś, jeszcze istotne jest zbieranie
nowej publiczności. Po występie zawsze wpadnie
do grona słuchaczy kilka nowych osób. Na takich
przeglądach zdarzają się gwiazdy wieczoru, w
postaci znanych, polskich zespołów. Można wówczas
usłyszeć prywatną recenzję na temat własnej
twórczości, czy też zdobyć kontakty na przyszłość.
Zresztą koncerty to chyba znaczący aspekt waszej
działalności, gracie chętnie i często, jeśli tylko są
sprzyjające ku temu warunki?
Dobre określenie - sprzyjające warunki. Staramy się
nie grać za często w naszej miejscowości, żeby nie
znudzić fanów. Zdarza się nam grać w innych miejscowościach
i takie propozycje są przez nas zawsze
mile widziane. Bardzo miło wspominamy wypady
do Poznania, czy koncert w Zamościu.
Testowaliście na żywo utwory które trafiły na
wasz drugi materiał "Voice Of The City"?
Nie da się ukryć. Są utwory, które powstały już w
trakcie procesu produkcji pierwszej EPki, np. "Arise"
i tytułowy "Voice Of The City". Ogólnie można powiedzieć,
że kawałki były dobrze odebrane. Niektórym
wbiły się całkiem mocno do głowy nasze refreny.
A kilka z nich doczekało się nawet alternatywnych
wersji.
Ich dobry odbiór utwierdzał was w przekonaniu, że
podążacie w dobrym kierunku?
Tak, zgadza się. Gdyby się nie podobały, gdyby nie
było pogo pod sceną, na pewno nie mielibyśmy powodów,
żeby iść do studia nagrać materiał.
Nie zdecydowaliście się jednak na nagranie albumu,
ponownie proponujecie krótsze wydawnictwo?
Aby wydać album, to jednak trzeba mieć konkretny
i spójny materiał. Trzeba mieć też pomysł aby cała
płyta była jednym spójnym dziełem. Myślę, że ten
etap jeszcze przed nami - jak na razie ciężko pracujemy.
Dodatkowo dochodzi kwestia finansów i promocji.
Na nagranie CD potrzeba większych funduszy,
odpowiedniego zaplecza i dobrze byłoby być
po słowie z wydawnictwem. Na razie skupiamy się
na mniejszych formach. W 2015 roku mamy dość
konkretnie zaplanowane nagranie singla, ale to
przyszłość.
Na "Voice Of The City" nie brakuje udanych
utworów, jak dynamiczny opener "The Journey",
niemal speed metalowy "Nuclear Midgets" czy
zróżnicowany, najdłuższy tu "Warzone" - każdy z
nich jest autorstwa kogoś innego, jednej osoby czy
dziełem zespołowym?
Są to zdecydowanie dzieła zespołowe. Wiadomo, że
Foto: Panzerhund
zaczyna się zazwyczaj od riffów, które przyniosą
chłopaki, potem jednak siadamy razem i układamy,
żeby kawałki "jechały". Czasem powstaje kilka wersji,
które bardziej dynamicznie ewoluują i tworzą
jedną - ostateczną. Każdy członek zespołu miał coś
do powiedzenia w kompozycjach każdego z nagranych
utworów.
Tak jak główne partie wokalne są tu całkiem OK.,
to już chórki brzmią totalnie amatorsko - może na
koncercie ujdą, ale w nagraniach studyjnych brzmią
jak parodia, co według mnie znacząco obniża
jakość tych utworów - nie mogliście tego bardziej
dopracować?
Nie podoba ci się "Rururururu"? No popatrz, a zawsze
słyszeliśmy kompletnie odwrotne opinie.
Widać to kwestia gustu lub też naszego braku talentu.
Ludzie chętnie śpiewają z nami partie chórków,
a dotychczas (nie licząc początków "chórkowania")
nikt nie miał do nich zastrzeżeń. Jesteś pierwszy!
Bo jestem starym marudą (śmiech). A skąd pomysł
na te mroczne klawiszowe partie w utworze
tytułowym czy "Warzone", albo growling w tymże
oraz "Arise"?
Heavy metal to też growl. Bardzo nam pasował
kompozycyjnie w tych miejscach i grzechem było go
nie dodać. "Warzone" ma dość rap-core'owy wstęp.
W tle było dość pusto i trzeba było w jakiś sposób
to wypełnić. Nie chcieliśmy wszędzie zapychać
dziur gitarami, toteż poprosiliśmy naszego realizatora,
żeby nagrał tam partię klawiszową. Wybraliśmy
mroczny pad, gdyż utwór jest o tematyce wojennej,
a w przeciwieństwie do obrazu z "Czterech
pancernych", czy komedii z Frankiem Dolasem
wojna była raczej strasznym przeżyciem. Wikingowie,
o których mowa w tekście nie mieli skrupułów
w zabijaniu, więc dla cywilów było to traumatyczne
(i często ostatnie) przeżycie - stąd dobór takiego
wstępu.
"Voice Of The City" to demo, zapowiedź waszego
kolejnego materiału czy EP-ka?
EP-ka. Chcemy nią pokazać, że umiemy cokolwiek
zagrać (śmiech) Dalsze wydawnictwa zależą od
odbioru "Voice Of The City". W styczniu jedziemy
do Warszawy zarejestrować ślady bębnów i basu do
nowego singla. Będą tam dwa utwory. Jeden bardziej
"panzerhundowy", a drugi dużo mocniejszy -
taki bonus track.
Póki co można ten materiał odsłuchać na Youtube
- planujecie jego profesjonalne wydanie?
W sieci na początku udostępnimy tylko singiel -
"Warzone". Premiera planowana jest na 19 stycznia
Później będzie pre-order naszej płyty, którą zamierzamy
elegancko wydać.
Szukacie bądź macie już wydawcę, czy też będziecie
firmować go samodzielnie?
Jeśli masz kogoś chętnego na wydanie EP-ki, to z
przyjemnością przyjmiemy kontakt! (śmiech) Wydawnictwa
jak już chcą coś wydać to musi być to
CD.
Czyli to nie jest tak, że płyty to dla młodych ludzi
jakiś przeżytek, chcecie zostawić po sobie jakieś
materialne ślady istnienia, a nie tylko pliki gdzieś
w sieci?
Obecna kultura/etap rozwoju społeczeństw wymaga
sporej aktywności w sieci, ale spokojnie! Kilka sztuk
"przeżytku" wyślemy do waszej redakcji (śmiech)
Wojciech Chamryk
PANZERHUND
51
Epic Metal to wyjątkowo mało płodny gatunek i jest tak
naprawdę tylko kilka nazw w miarę regularnie wydających
płyty i obracających się w tej stylistyce. Są Manilla Road, Holy Martyr,
Doomsword czy Battleroar, ale za to z drugiej strony swój szlachetny żywot zakończyły
Assedium czy przepotężny Ironsword. Dlatego ogromnie cieszy każdy nowy
przedstawiciel tej niezbyt licznej sceny. Włoski Ryal powstał w 2009 roku, a swój debiut
wypuścił cztery lata później. Prawdziwie epicki heavy metal w ich wykonaniu zrobił na
mnie spore wrażenie i z niecierpliwością czekam na ich kolejny wytop. Zresztą kichy być nie mogło skoro
założycielami Ryal jest dwóch byłych muzyków wspomnianego wcześniej Holy Martyr, perkusista Giacomo
Macis oraz gitarzysta Carlo Olla, który odpowiedział na kilka moich pytań.
Kocham epickość w każdej z jej form
HMP: Jak doszło do powstania Ryal i czemu przez
pierwsze cztery lata nie wypuściliście żadnego materiału?
Chociaż słuchając "Alliance" warto było czekać
(śmiech).
Carlo Olla: Ryal powstało w 2010 roku w wyniku kolaboracji
wokalisty Alessandro Bordigoni i mnie, gitarzysty
Carla Olla; naszym pragnieniem było stworzyć
epic metalową grupę grającą w starej stylistyce. Do tego
projektu zwerbowaliśmy perkusistę Giacoma Macisa
oraz basistę Nicolę Pirasa. Naszym pierwszym wydawnictwem
był "Alliance" z 2013 roku, który zawierał
stare utwory w nowych aranżacjach, tworząc w ten sposób
koncept album.
Właśnie, "Alliance" to koncept album. Możecie pokrótce
przedstawić historię jaką przedstawia? Kto jest
autorem tekstów?
Historię do konceptu napisał Alessandro Bordigoni.
To opowieść fantasy , która potrzebuje obecności aktorów
teatralnych. Alessandro już nie jest naszym wokalistą,
więc "Alliance" nie będzie miał żadnej kontynuacji…
jednakże nie należy mówić nigdy więcej!
Co powstało pierwsze, muzyka czy teksty? Od początku
zakładaliście, że to będzie koncept?
Muzyka jest tłem moich kompozycji, najpierw piszę
muzykę, a dopiero potem teksty. Moja pasja do muzyki
wychodzi z klasycznego wychowania, jestem też wielkim
fanem muzyki filmowej… może tego nie widać, ale wszystko
zrodziło się po dwóch latach intensywnych testów i
nauki…
Ostatnie wersy pozwalają sądzić, że być może będzie
kontynuacja tej historii. Mam rację?
Tak, to prawda… ale nie wiem czy kiedykolwiek powstanie
sequel. Obecnie pracujemy nad drugim albumem,
ale nie będzie on konceptem.
W jaki sposób powstaje wasza muzyka? Macie jakiegoś
głównego kompozytora czy może pracujecie wspólnie?
Pomysł wychodzi ode mnie, a potem wszyscy nad nim
pracujemy. Zazwyczaj to ja komponuję utwory, a następnie
aranżuję cały zespół.
Ile czasu spędziliście w studiu? Kto odpowiada za brzmienie?
Uważacie, że udało wam się wszystko to co
sobie założyliście?
Niestety, spędzam mnóstwo czasu w studio, ale w tym
samym czasie myślę jak zrobić wszystko tak, by otrzymać
jak najlepszy produkt… ale przynajmniej o tym
myślę! Mario Picci był producentem, jeszcze nie wiem
czy następny album będzie produkowany przez niego,
ale mam nadzieję, że nie!
Jak wam się udało osiągnąć taki rycerski, średniowieczny
klimat? Doskonale pasuje do waszej muzyki.
Lubię średniowieczną muzykę bardziej od tego, co powstaje
jako soundtracki do filmów historycznych. Słyszę
w tej muzyce narodziny i głębię, kocham ten gatunek.
Kocham epickość w każdej z jej form.
Wśród swoich inspiracji podajecie samych klasycznych
oraz filmowych kompozytorów. Nie inspirują was
żadne metalowe grupy?
Możliwe… ale... Judas Priest, Malmsteen, Manowar,
Virgin Steele, Omen, Manilla Road, Helstar, Candlemass…
wszystko z niemieckiego power z lat 80-tych
i tak dalej… Myślę, że w moich kompozycjach zawsze
znajdzie się coś z tych zespołów.
Część z was grała wcześniej w takich grupach jak
Salem's Lot i ubóstwianym przeze mnie Holy Martyr.
Skąd natomiast wzięliście Michaela i tak znakomitego
wokalistę jak Giampiero?
Tak, Alex Bordigoni był wokalistą Salem's Lost, Giacomo
Maci i ja graliśmy w Holy Martyr. Giacomo do
2006, a ja do 2004 roku. Michael i Giampiero to nasi
starzy znajomi, dlatego tak łatwo było ich zwerbować do
zespołu.
Jak doszło do podpisania papierów z My Graveyard?
Podejrzewam, że jest to dla was idealny label?
To było bardzo łatwe, wysłałem nasze demo do My
Graveyard Production i po trzech tygodniach odebrałem
od Giuliano entuzjastyczną odpowiedź odnośnie
naszej roboty. Zostawiliśmy My Graveyard Production
całą dystrybucję. Wszystko idzie dobrze, nie
mamy żadnych ukrytych pragnień.
Jak wygląda promocja "Alliance"? Udało wam się już
zaistnieć w świadomości fanów? Macie już wizję przyszłych
albumów? Komponujecie już może jakieś nowe
numery?
"Alliance" dla nas jest zamkniętym rozdziałem! Przewróciliśmy
kartkę na psutą stronę i teraz myślimy o nowym
albumie. Nie jestem pewien, ale sądzę, że będzie to
bardziej kompletny album, nie będzie konceptem, ale
będzie zawierał przynajmniej trzy albo cztery numery
więcej.
Jak wygląda kwestia koncertów? Trochę ich gracie, ale
czy to wam wystarcza? Gdzie będzie was można
zobaczyć?
Ostatnio graliśmy 29 listopada z Blazem Bayley'em. w
okresie od marca do października nie graliśmy wcale.
Moglibyśmy grać częściej i więcej, ale mieliśmy mnóstwo
problemów ze składem, teraz zaś pracujemy nad nowym
albumem i to jest dla nas najważniejsze.
Swego czasu Włochy podobnie jak Grecja słynęły z
silnej młodej sceny epic metalowej, w której pokładałem
ogromne nadzieje. Jednak w pewnym momencie
pojawił się zastój i płyty w tym klimacie wychodzą
bardzo rzadko. Wiadomo, że nie liczy się ilość tylko
jakość, ale poza takimi zespołami jak Wotan, Holy
Martyr, Doomsword czy nie istniejący już Assedium
ciężko znaleźć następców. Czemu tak się dzieje?
Epic metal to niszowy gatunek, granie tegoż to poświęcenie
i mała kasa, mnóstwo energii i jeszcze mniej kasy.
W dzisiejszych czasach ciężko w ten sposób wyżyć…
praca i inne problemy osobiste też mają wpływ na zespół…
To bardzo trudne dla zespołów trwać razem
przez wiele lat w tym samym składzie. Oznacza to posiadanie
pasji, by utrzymać epickość, jednakże mam nadzieję,
że ta scena będzie zawsze aktywna!
Jakie macie najbliższe plany? Możemy oczekiwać jakichś
niespodzianek z obozu Ryal?
Mam nadzieję. Myślimy o teraźniejszości i żyjemy z
dnia na dzień!
To już wszystkie pytania. Chcielibyście przekazać coś
polskim metalowcom?
Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce, może nawet
na żywo…. Życzę wam wszystkiego najlepszego, epicki
metal na zawsze!!! Sprawdzajcie naszą stronę na Facebooku…
Chwała!!!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak
HMP: Jak na niespełna dziesięć lat istnienia
naprawdę idziecie jak burza, bo wydaliście w tym
czasie pięć płyt, co daje całkiem niezłą średnią,
wliczywszy w to trzy lata przerwy pomiędzy
trzecim a czwartym wydawnictwem...
Damiano Ammannati: Mieliśmy wiele pomysłów
i myślę, że to ten typ muzyki, który może być rozpatrywany
znacznie szerzej niż sobie to wyobrażaliśmy.
Nie chcieliśmy robić niczego zupełnie nowego,
ale raczej coś unikalnego. Każdy album jest
kolejnym etapem rozdziałem naszych poszukiwań,
to dla nas bardzo stymulujące.
Co takiego ekscytującego ma w sobie tradycyjny
heavy metal, że właśnie w nim spełniacie się w
stu procentach, nie na przykład w czymś bardziej
ekstremalnym?
Osobiście lubię bardziej ekstremalne rzeczy, ale
myślę, że klasyczny heavy metal może być bardziej
sugestywny niż ten znany nam obecnie. Niefortunnie
ten gatunek stracił swoją atmosferę i złowrogość,
więc próbujemy przywrócić tę magię i
emocje. To naturalne dla nas, nie pozujemy. To było
szczególne uczucie, które mnie tak bardzo uwiodło
- resztę zespołu też - to właśnie klasyczny heavy
metal dał nam możliwość by się uzewnętrznić, w
naturalny, klasyczny sposób. (śmiech)
Niebagatelny wpływ na taki stan rzeczy mają
pewnie też wasze fascynacje muzyczne? Pewnie
od zawsze byliście fanami Maiden, Priest,
Accept, etc., etc.?
Osobiście bardziej byłem zafascynowany atmosferą
niż sferą muzyczną. Jednakże, pozostali członkowie
zespołu nadal są fanami, jak zasugerowałeś; ja
bardziej siedzę w latach 70-tych, co ma związek ze
stanem umysłu, którego nie jestem w stanie opisać.
A co z przedstawicielami włoskiej sceny? Bo
ilekroć rozmawiam z muzykami z twego kraju, to
jakoś niezbyt często powołują się na wpływy
włoskich kapel, niekiedy przecież bardzo zacnych,
jak np. Strana Officina czy Danger Zone?
Mamy duży respekt dla tych wszystkich, którzy
ciężko pracują nad swoją muzyką, nieważne czy są
Włochami czy też nie; może to trudne do zaakceptowania,
ale nasza muzyka nie ma nic wspólnego z
innymi zespołami. My tworzymy nasz świat. Może
tak się zdarzyć, że znajdujesz u nas jakieś podobieństwo
do innych zespołów, ale to odosobnione
przypadki. Inna sprawa, że przywoływanie wielkich
nazw w kontekście naszej twórczości jest zawsze
miłe.
Zresztą to w ogóle jest dość dziwna sytuacja, bo
wygląda na to, że włoscy fani metalu z zasady
preferują zagraniczne zespoły, lekceważąc nieco
dokonania rodzimych kapel?
Ważną sprawą w muzyce jest jej szczerość, marka,
zadowolenie gdy jest odtwarzana. Ogólnie to wiele
elementów, których tu we Włoszech naprawdę nie
widzę. Zwłaszcza, że większość muzyków jest zainteresowana
raczej nudnymi konkursami aniżeli
ciężką pracą. Gdyby byli bardziej wiarygodni to by
tworzyli coś znacznie lepszego. Naprawdę wierzę w
to, że jeśli jesteś zdeterminowany i poważnie podchodzisz
do tego co robisz, to możesz przekonać do
Foto: Ryal
52
RYAL
siebie wielu ludzi. Z drugiej strony fani metalu też
podążają za tym o czym się mówi, zamiast za tym
co ukryte i zazwyczaj naprawdę dobre!
Nie zniechęciło was to jednak od założenia
Renegade? Gracie przede wszystkim dla siebie,
cała reszta to już tylko ta tzw. wisienka na torcie?
Granie jest jak terapia czy studiowanie. Lubię dzielić
się muzyką z innymi, tym co stworzymy. Lubię
efekty i reakcje, które wywołuje wśród fanów. Lubię
to "coś" co fani dają nam w zamian, tę kontrreakcję,
zabawę i emocje. Postrzegam więc muzykę
jako rytuał, a on potrzebuje widowni, by wytworzyć
energię.
Mieliście też chyba o tyle łatwiejszy start, że zapoczątkowany
w 1997 roku sukces drugiej fali
tradycyjnego metalu przywrócił zainteresowanie
tym gatunkiem, wobec czego udało wam się od
razu znaleźć wydawcę?
Nieszczególnie, szczerze mówiąc…
Z kolei później podpisaliście kontrakt z cenioną
firmą My Graveyard, ale jakoś się w niej nie
utrzymaliście - opiewał tylko na dwie płyty czy
były jakieś inne przyczyny, że "Can't Stop The
Fire" musieliście wydać samodzielnie?
Nie było to nic osobistego. Planowaliśmy wydać
wspólnie kolejną płytę, można powiedzieć, że
chcieliśmy zrobić małą antologię. Wszystko było
gotowe, obie strony były dogadane, ale zmieniliśmy
zdanie, myślę, że mieliśmy do tego prawo.
Nie było wam chyba wtedy łatwo, włącznie ze
zmianami składu, etc., dlatego też taka deklaracja
w tytule?
Przechodziliśmy przez trudny okres, to normalne,
ale ostatecznie możemy uznać się za szczęściarzy,
kaperując tak utalentowanych gości, z którymi obecnie
pracujemy. Kiedy dochodzi do sedna, to cóż,
pasowało to do apokaliptycznego konceptu albumu…
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło,
bo skład się ustabilizował, a w dodatku
udało się wam podpisać kontrakt z niemiecką
Pure Underground Records, firmującą "Thunder
Knows No Mercy"?
Tak, jesteśmy zadowoleni z zaufania wytwórni
nam zaraz po przesłuchaniu tej płyty, to było niesamowite!
Tak więc to zainteresowanie przyszło do
nas samo, naturalnie.
W takiej atmosferze pracuje się chyba znacznie
łatwiej, a wnosząc z jakości zamieszczonych na
tej płycie utworów, pomysły musiały się wam
sypać niczym z przysłowiowego rękawa?
Opowiadamy o osobistych doświadczeniach, jesteśmy
absolutnie szczerzy i ktoś to dostrzegł w tych
utworach. Myślę, że my nie gramy normalnej ciężkiej
muzyki, ale coś innego, bardziej mocarnego,
coś co łamie wszelkie reguły. Robimy co czujemy,
nic ponadto…
Zawsze wchodzicie do studia z materiałem przygotowanym
w stu procentach czy zdarza się, że
coś znacznie zmieniacie bądź nawet piszecie w
studio?
Wszystko musi być po prostu idealne, musi
Włoscy pracoholicy wracają z kolejnym,
już piątym albumem. "Thunder Knows
No Mercy" zainteresuje na pewno
wszystkich zwolenników tradycyjnego,
archetypowego heavy metalu -
czerpiącego z najlepszej szkoły lat
80-tych, ale też szczerego, świeżego i
totalnie bezkompromisowego. Gitarzysta
Damiano Ammannati
opowiada nam o swojej recepcie na
sukces i okolicznościach powstania
tej tak udanej płyty:
Maniakalnie dążyć do celu
brzmieć tak jak my sobie tego zażyczymy, więc czasami
trzeba znaleźć telepatyczne porozumienie pomiędzy
nami wszystkimi, a to wymaga czasu, aby
wizja była spójna z tym co chcemy wszyscy. Naszym
celem w procesie kreacji jest instynktowne,
wręcz maniakalne dążenie do celu. "Thunder
Knows No Mercy" pod każdym względem nawiązuje
do czasów świetności heavy metalu z wczesnych
lat 80-tych, począwszy od warstwy muzycznej,
poprzez archetypową okładkę, nawet do ilości
utworów i czasu trwania płyty, zbliżonej do
winylowych standardów tamtych lat... Kopiowanie
lat 80-tych jest bardzo ograniczające, z wielu powodów.
Od czasu gdy mamy kompaktowe dyski jako
Foto: Renegade
symbol naszych czasów, z tą całą szybkością, brakiem
refleksji - owszem, po wydaniu albumu w formacie
CD naszym celem jest wypuszczenie też wersji
winylowej. Nie żeby uczcić tamten czas - aż tak
romantyczni nie jesteśmy - ale by nadać zagubiony,
właściwy kształt całej płycie. Mamy nadzieję, że
stanie się to wkrótce.
Lubicie ostre, szybkie i zarazem melodyjne kompozycje
jak "Nobody Lives Forever" czy "The
World Is Dying", ale nie unikacie też bardziej
rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji - to
druga strona twórczości Renegade?
Można powiedzieć, że niektóre klimaty, które
chcieliśmy stworzyć potrzebowały innych aranżacji,
ale tego samego zaangażowania. Nie chcemy się
nigdy znudzić naszą muzyką, to wszystko czego
szukamy. Nie widzę tej kompleksowości, o której
mówisz, ale coś głębszego, obsesyjnego, silnie powiązanym
z metalem, co nie jest zbyt częste. Tak,
że to nie jest żadna inna strona, ale pełniejsze
podejście, gdzie szukaliśmy czegoś innego niż technika
i tak dalej, ale zwłaszcza naszych emocji i odczuć.
Co ciekawe nie rozciągacie tych utworów do kilkunastu
minut; poza "Trail Of Tears" zbliżającym
się do 9 minut są one znacznie krótsze -
uznaliście, że czas trwania 5-6 minut jest optymalny
przy takim zagęszczeniu aranżacji chociażby
"Into The Flame"?
Mam nadzieję, że magia w naszej muzyce jest niezależna
od czasu trwania poszczególnych utworów
(śmiech), ponieważ są one silnie nacechowane
emocjonalną atmosferą, którą staramy się tworzyć
od samego początku, aż do końca danego numeru.
To dla nas bardzo ważne: utrzymać słuchacza jak
najdłużej w napięciu, ale to my musimy zainicjować
ten proces.
A jak te dłuższe, rozbudowane kompozycje prezentują
się na koncertach, bo zakładam, że nie
ograniczacie się na nich do wykonywania tylko
tych krótszych, nieco prostszych utworów?
Osobiście wolę grać numery w ich najbardziej surowej,
klasycznej formie: głos, bas, gitara i perkusja.
Każdy dźwięk musi być agresywny, nie odmienny,
ale prawdziwy w intensywności.
Są dwie szkoły: jedni artyści w ramach trasy trzymają
się pewnego schematu, na każdym koncercie
grając to samo. Inni przygotowują znacznie więcej
utworów i potrafią zaskoczyć fanów czymś
nieoczekiwanym - dlaczego wolicie tę drugą
opcję?
Jeśli chcesz dobrego gigu nie możesz tracić energii,
intensywności od samego początku aż do jego
końca, tak więc każda strategia jest dobra.
Występy promujące "Thunder Knows No Mercy"
będą dobrą okazją do zarejestrowania waszego
materiału koncertowego czy też przy obecnej
kondycji przemysłu muzycznego jesteście
zbyt małym zespołem na wydanie DVD?
Pewnie, jesteśmy otwarci na wszystko.
Nie znaczy to jednak, że nie chcielibyście posiadać
w swej dyskografii takiego wydawnictwa?
Liczę, że doczekamy się takiego wydawnictwa, ale
nie jest to dla mnie priorytet.
Myślę, że nawet jeśli nie teraz, to przy okazji
kolejnej płyty w końcu dopniecie swego, bo przecież
udowadnialiście już niejednokrotnie, że
muzyka i zespół znaczą dla was bardzo wiele -
dziękuję za rozmowę!
Dziękuję bardzo! Nadal słuchajcie prawdziwego,
klasycznego metalu!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak
RENEGADE 53
Czas dopisać kolejny rozdział jednej z heavy metalowych legend lat 80-tych
Zespół powstał w 1982 roku i zyskał sławę w głównej mierze dzięki charyzmatycznej
wokalistce Ann Boleyn. Po nagraniu dwóch albumów przepadli. Potem w 2003r.
ukazał się "Will Not Go Quietly", który nie odniósł wielkiego sukcesu. Tak minęły kolejne
lata i zespół ponownie przepadł bez wieści. Ann zebrała w końcu nowych muzyków i
postanowiła znów powrócić z Hellion. Tym razem mini album "Karma's a Bitch" pokazuje,
że zespół jest silny i w formie jak w latach 80-tych. O nowym dziele, przyszłości oraz
początkach Hellion udało się porozmawiać z samą Ann Boleyn.
HMP: Witam, w końcu doczekaliśmy się powrotu
jednej z najważniejszych formacji metalowych,
które błyszczały w latach 80-tych. Tak, Hellion
powrócił do świata żywych. Dlaczego akurat
teraz? Dlaczego wcześniej nie było to możliwe?
Ann Boleyn: Bezpośrednio po opuszczeniu Détente,
rozpoczęłam prace nad reformacją Hellion. Kiedy
okazało się, że oryginalni członkowie nie mogą
podróżować z powodu rodzinnych obowiązków,
zdałam sobie sprawę, że muszę znaleźć nowych.
Ann tylko ty zostałaś ze starego składu, który
tworzył Hellion. Jak udało ci się znaleźć nowych
muzyków?
Dave Reffett i Michael Angelo Batio obaj rekomendowali
Maxa. To było jasne zaraz po tym gdy
okazało się, że mamy podobne wpływy i jest między
nami porozumienie w kwestii pisania. Byłam pod
wrażeniem etyki pracy Maxa, którą bardzo trudno
znaleźć u tak młodych muzyków.
Pierwszym krokiem do waszego powrotu była bez
wątpienia dwu płytowa komplikacja "The Helion
and Back" , która zawiera najważniejsze przeboje
Hellion. Co możesz więcej powiedzieć o tym wydawnictwie?
Czy miała ona na celu przyciągnąć
nowych fanów, którzy nieznaną marki Hellion?
Czy cel był zupełnie inny?
wyjątkowo agresywnym utworem. Znajdziemy w
nim mieszankę nowoczesności, Black Sabbath,
Dio czy Judas Priest. Najpiękniejsze w tym kawałku,
jest to że znakomicie odtwarza nam lata
80-te. Ta kompozycja imponuje melodyjnością,
energią i jest to Hellion jaki znam z tamtych lat
80. Czy ciężko było odtworzyć styl tamtego
Hellion z zupełnie nowymi muzykami?
Nie było potrzeby tworzyć na nowo żadnego konkretnego
stylu. Mamy te same gusta. Dlatego jesteśmy
zespołem. Jak powiedziałeś, minialbum "Karma's
A Bitch" jest bardzo agresywny od początku
do końca. Ja nie lubię krzyczeć w każdym utworze.
Lubię okazywać wachlarz emocji, zuepłenie odmiennych
od typowej agresji czy gniewu. Osobiście
najbardziej lubię "Betrayer", bo jest w nim wiele
różnych warstw wokalnych. Zaczyna się spokojnie.
Przechodzi do typowo thrashowych partii wokalnych
i kończy się tradycyjnym metalem.
Drugim utworem z tej płyty jest "Karma's a Bitch".
Tutaj mamy typowo mroczny klimat, który
przywołuje na myśl stary Black Sabbath z czasów
"Heaven and Hell" czy też "Shades of Death"
Accept. Czy taki był wasz zamiar? Czy jesteście
zadowoleni z ostatecznego efektu?
Max, Simon i ja jesteśmy odpowiedzialni za
napisanie "Karma's A Bitch" i robiliśmy to w mieszkaniu
Maxa. Kiedy poszliśmy do studia nie byłam
zadowolona ze swoich tekstów, i fraza "Karma's
A Bitch" przyszła mi wtedy do głowy sama.
Zmiana tytułu tego kawałka stała się motywem
przewodnim całego minialbumu. I tak, jestem bardzo
z tego powodu zadowolona.
Nie można też pominąć wyjątkowo szybkiego
"Hell Has No Fury". W skrócie jest to typowy
utwór Hellion, który brzmi jak zaginiony utwór z
debiutanckiego albumu. Kto jest odpowiedzialny
za jego stworzenie?
Max, Simon i ja napisaliśmy wspólnie "Hell Has
No Fury".
Dostaje demówki przez cały czas i nigdy nie miałam
problem z wyszukiwaniem utalentowanych muzyków.
Scott Warren i Simon Wright to bardzo utalentowani
muzycy, którzy przecież grali z Ronnie
James Dio. Czy to oni odegrali najważniejsza rolę
w obecnym brzmieniu Hellion? Czy to właśnie
dzięki nim Hellion wciąż brzmi jak w latach 80?
Ja zawsze piszę melodie i teksty. Simon Wright,
Maxxxwell Carlisle razem ze mną piszą muzykę.
Scott Warren dopiero później dopisuje swoje partie.
Każdy pełni ważną role na płycie "Karma's Bitch".
Mówiąc o współczesnym składzie Hellion, trzeba
tutaj zwrócić szczególną uwagę na gitarzystę
Maxxwella, który jest bardzo utalentowanym
muzykiem. Potwierdzeniem tego są jego całkiem
udane albumy solowe. Jak doszło do zatrudnienia
Maxxa?
Foto: Hellion
Tak. Pierwszym pomysłem na "To Hellion &
Back" było zaprezentowanie nowego utworu "Hell
Has No Fury". Chcieliśmy też by fani wiedzieli
gdzie zaczęliśmy.
Największym testem okazał się mini album
"Karma's a Bitch", który nie tak dawno ujrzał
światło dziennie. To wydawnictwo zawiera pięć
utworów i chciałbym teraz skupić się trochę na
tym dziele. Pierwszą rzeczą, która przykuwa uwagę,
to równie mroczna okładka co ta z debiutu.
Czy celem było nawiązanie do "Screams In the
The Night", który dla wielu fanów heavy metalu
jest kultowy?
Nie zamierzałam kopiować brzmienia żadnego
wcześniejszego albumu Hellion. Moim zamierzeniem
było zrobić trochę dobrej metalowej muzyki,
którą ludzie polubią i będą się nią cieszyć podczas
naszej trasy.
Ten mini album otwiera "Betrayer", który jest
Czy przebojowy "Watch The City Burn" jest hołdem
dla Ronniego James Dio i jego albumu "The
Last In Line"? Można tak stwierdzić, zwłaszcza
kiedy zestawimy wasze style i klimat. Czy taki
był zamiar?
Niektóre z wcześniejszych materiałów Hellion było
produkowane przez Ronniego kiedy on sam pracował
nad "The Last In Line". "Watch The City Burn"
nigdy nie miał być hołdem dla Ronniego. Jednakże,
fakt, że tak stwierdzasz jest sporym komplementem.
Na sam koniec mamy "Rockin Till The End",
który potwierdza że Hellion wciąż potrafi tworzyć
wielkie hity. Jaka jest wasza recepta na tego typu
kompozycje?
Jestem wielką fanką Deep Purple i zasugerowałam,
że powinniśmy zacząć ten numer czymś na kształt
"Highway Star". Pomysł na słowa przyszedł w trakcie
jego rejestracji w Total Access Studios. W
tym samy studio, w którym Hellion nagrywał w
1985 roku. To było także to samo studio, w którym
Ronnie, Scott i Simon wielokrotnie nagrywali razem
z inżynierem dźwięku Wynem Davisem.
Kiedy nagraliśmy naszą ostatnią płytę, rozmawialiśmy
o dobrych czasach , które wspólnie spędziliśmy
w tym studio przez te wszystkie lata. Utwór jest o
tym niesamowitym uczuciu jakie dzielisz ze swoimi
przyjaciółmi podczas słuchania ulubionej muzyki.
Zostawmy na chwilę teraźniejszość i cofnijmy się
w czasie. Jak powstał Hellion? Czy ciężko było
wystartować z własnym zespołem, kiedy w tamtych
czasach istniało już tyle świetnych zespołów?
Kiedy powstał Hellion, byłam klawiszowcem, nie
wokalistką. Zaczynaliśmy Hellion dla zabawy. Wtedy,
w tamtych czasach pojawiały się najlepsze albumy
Scorpions, UFO, Rush, Black Sabbath i wielu
wspaniałych zespołów. Czerpaliśmy frajdę z grania
ich, zanim zaczęliśmy pisać swoje własne.
Możesz nam opowiedzieć jak doszło do tego, że
Ronnie James Dio i jego żona, wzięli was pod
swoje skrzydła?
54
HELLION
W 1983 roku, Hellion wydał demo
na winylu jako minialbum i sprzedał
się on w wielu egzemplarzach
również za morzem. Spotkałam
Ronniego w 5-K w Los Angeles
pod koniec 1983 roku. Ronnie powiedział,
że słyszał Hellion w angielskim
radio kiedy promował
swój album "Holy Diver". Dodał,
że jest nami zainteresowany i
chciałby byśmy nagrali z nim swoją
płytę, dał mi numer telefonu.
Dzwoniłam do Ronniego wielokrotnie,
ale zawsze nagrywałam się na
sekretarkę, nigdy nie doczekałam
się telefonu zwrotnego od niego.
We wczesnym 1984 roku, Hellion
otwierał koncert Rough Cutt.
Wendy Dio była menadżerką
Rough Cutt. Po koncercie, Wendy
Dio poprosiła mnie do swojego
pokoju hotelowego, by porozmawiać.
Gdy tam dotarłam, opowiedziała
mi o tym, że Ronnie wciąż
wypytywał o Hellion i wciąż jest
zainteresowany pracą z nami.
Dlaczego Hellion nie był taki stabilny
jeśli chodzi o skład? Czemu
dochodziło do tylu zmian personalnych?
Muzycy metalowi we wczesnych latach
80-tych w Los Angeles nie
chcieli być w zespole, w którym
była wokalistka. Jednakże Hellion
miał pokaźną grupę fanów, jak również
wielu z członków Hellion
było niesamowitymi muzykami.
Wielu z nich miało nawet nadzieję,
że mogą dzięki Hellion wybić się
do lepszych zespołów. Tak się też
parę razy stało.
Wasz drugi album zatytułowany
"The Black Book" można śmiało
potraktować jako koncept album.
Możesz nam zdradzić skąd się
wziął pomysł na stworzenie takiego
albumu?
Po powrocie z Europy w 1988 roku większość zespołów
w Los Angeles wolało grać pop metalowe
ballady, aniżeli thrash. My chcieliśmy zrobić coś
zupełnie odmiennego od tych wszystkich zespołów.
Wyszłam z pomysłem zrobienia koncept albumu.
To było trudne zmieścić całą historię w 50 minutach.
Zdecydowałam się na napisanie powieści,
która wyszła razem z albumem.
Drugi album zamknął pewien okres Hellion pod
koniec lat 90-tych. Potem Hellion się rozpadł. Jak
do tego doszło?
W 1989 Hellion podpisął kontrakt z Enigma Records,
który miał wyłączną dystrybucję przez Capitol.
Enigma miała wydać "The Black Book".
Zależało mi też na tym, by wraz z płytą wyszła książka.
Niestety wkrótce po podpisaniu kontraktu,
Enigma splajtowała. Nikt się nie przejął, że straciliśmy
kontrakt. Data wydania "The Black Book"
była cały czas odkładana, odkładana i odkładana,
na później, później i tak w kółko. Z powodu niepewności
odnośnie daty jej wydania, straciłam kontrakt
na publikację książki. Medusa Records była
alternatywną wytwórnią, która przejęła prawa do
wydania "The Black Book" od Enigmy. Ale i tu
ponownie, data wydania wciąż była przekładana.
Według kontraktu z Enigmą, "The Black Book"
miała być wydana w określonym czasie, albo wszelkie
prawa przechodzą na mnie. Ponadto, Hellion
zobowiązał się dostarczyć zaakceptowane nagrania.
Byliśmy zadowoleni z tych nagrań. Pony Canyon
Records z Japonii i Music For Nations z Anglii
były zadowolone z tych nagrań. W sytuacji gdy Medusa
Records nie była w stanie wydać naszej płyty
w terminie wynikającym z kontraktu, zaczęła twierdzić,
że nie podobają im się miksy oraz, że przedstawiona
wersja płyty jest nieakceptowalna. "The
Black Book" została przemiksowana bez mojej
zgody, a niektóre szkice wokali zostały wciśnięte w
miejsca właściwych wokali. W jednym z utworów
wstawiono złe wokale i poza kluczem, co było naprawdę
krępujące. Wiedząc, jak brzmiał oryginalny
miks i jak złe była zrobiona nowa wersja miksu,
było nam bardzo ciężko promować ten album. W
czasie gdy "The Black Books" wyszła w Stanach,
takie zespoły jak Nirvana czy Soundgarden stawały
się wielkie, dlatego też tylko kilku promotorów
w Stanach było wciąż zainteresowane promowaniem
tradycyjnego metalu z lat 80-tych. Zagraliśmy
na Monsters of Rock Festival w Sankt Petersburgu
w 1990 roku i podróżowaliśmy po Rosji supportując
Kruiz, którym w tamtym czasie był największym
rosyjskim zespołem. W Stanach dalej było
ciężko zorganizować jakiekolwiek koncerty. I tak
się stało, że większość zaczęła rozglądać się za innymi
projektami.
Po kilku latach przerwy wróciłaś Ann z nowym
albumem zatytułowanym "Will Not Go Quietly".
To wydawnictwo nie odniosło takiego sukcesu jak
dwie poprzednie płyty. Dlaczego wielu fanów
uważa ten album za najsłabszy w waszej dyskografii?
Co poszło tutaj nie tak?
"Will Not Go Quietly" miał być moim solowym
albumem. Zaczęłam prace nad nagrywaniem, Ray
Shneck. Chet Thompson się również zaangażowali.
Chcieliśmy, żeby Sean Kelly zagrał na perkusji.
Kilka dni przed tym gdy zamierzałam kupić bilety
lotnicze dla Seana, zażądał więcej pieniędzy, na
które nie mogliśmy sobie pozwolić. W przypływie
frustracji, nasz promotor Mikey Davis nalegał żebyśmy
użyli perkusji elektronicznej. Ja byłam temu
przeciwna. Mimo to, jestem dumna z utworów jakie
znalazły się na tej płycie. Na ostatniej trasie Hellion
otwieraliśmy koncert utworem "Resurrection
Will Not Go Quietly".
Jeśli o mnie chodzi, jestem wielkim
fanem debiutu "Screms In the
Night", który odniósł spory sukces.
Album przyciągnął uwagę i
przetrwał próbę czasu dzięki wysokiej
jakości muzyce i udanej
mieszance heavy metalu i hard
rocka. Płyta nie zapadła by tak w
pamięci gdyby nie twój wokal
Ann. Pokazałaś, że jesteś jedną z
najlepszych wokalistek heavy metalowych.
Jak myślisz dlaczego debiut
odniósł taki sukces?
"Screams In The Night" został nagrany
po kilku bardzo złych sytuacjach.
Inspiracje do tego albumu
były prawdziwe. Ronnie James
Dio produkował nasze demo w
Sound City Studios w pod koniec
1984 roku. Na początku stycznia
1985, kiedy Ronnie wyjeżdżał na
trasę promującą jego "The Last In
Line", odebrałam ważną wiadomość
mówiącą, że mam zadzwonić
do jego pokoju hotelowego. Rozmawiałam
z Ronniem 6 stycznia
1985 roku kiedy był w Evansville.
Ronnie ostrzegł mnie przez telefon,
że Curt Lorraine (były partner
biznesowy Wendy Dio) razem
z Alanem Barlamem, Rayem
Shneckiem, Billym Sweetem i
Seanem Kellym chcą mnie zastąpić
wokalistą i nie był tym faktem
zadowolony. W tamtym czasie
Ronnie wydał mnóstwo swoich
pieniędzy i poświęcił sporo czasu
dla Hellion. Ronnie powiedział
mi wtedy, ze lubi muzyków Hellion
jako ludzi, ale głównym powodem
dla jakiego zdecydował się produkować
Hellion było to, że chciał
pracować ze mną. Dodał, że chce tę
współpracę ze mną kontynuować
bez względu na to co się stanie z
Hellion. Ronnie powiedział też,
żebym zebrała jak najlepszych muzyków,
gdy go nie będzie. Planował
Foto: Hellion
wrócić do domu pod koniec miesiąca.
Następnego dnia, 7 stycznia 1985 zostałam
zwolniona. Wendy Dio dała mi do zrozumienia, że
Ronnie i ona zamierza ze mną pracować dalej, oraz
że wiedziała o zakusach jej partnera biznesowego
Curta Lorraine'a i jego chęciach na dalszą pracę z
byłymi członkami zespołu. Na początku, byli członkowie
zespołu chcieli nadal grać pod szyldem Hellion.
Jednakże, okazało się, że w podatkach za rok
1984 był mój numer polisy, który był używany we
wszelkiej dokumentacji, więc moi byli członkowie
zdecydowali, że mogę nazwę zatrzymać i zostawili
mnie z rachunkami. To było wręcz oczywiste, że nie
chcą zwrócić żadnych pieniędzy, które wydałam na
bilety lotnicze, sprzet i inne wydatki zespołu. Mimo
to, zwerbowałam Cheta Thompsona, byłego ucznia
Randy'ego Rhoadsa oraz basistę Alexa
Campbella który był w Lion. W ciągu paru tygodni
mieliśmy "The Hand" oraz kilka innych numerów,
które ostatecznie trafiły na "Screams In The
Night". Dźwiękowiec Ronniego zadzwonił do mnie
gdy tylko Ronnie dotarł do domu i powiedział mi,
żebym zadzwoniła do biura w kwestii aranżacji
spotkania z Ronniem na NAMM Show. Kiedy
zadzwoniłam do biura, Curt Lorraine twierdził, że
nikt nie jedzie na NAMM i nikt w Niji nie ma żadnej
wejściówki dla mnie. Skończyło się na tym, że
pojechałam na NAMM 2 lutego 1985 roku kiedy
przyjaciel powiedział mi, że ma kilka wejściówek.
Przed wyjazdem zadzwoniłam do Curta Lorraine'a
ponownie, by dowiedzieć się czy są jakiekolwiek
szanse na wejściówki na ostatnią chwilę. Curt ponownie
powtórzył, że nikt z Niji nie wybiera się na
NAMM. Później tego wieczora, krótko po przybyciu
na NAMM wpadłam na Curta Lorraine'a,
Wendy Dio i całą resztę członków Rough Cutt.
Kiedy zapytałam gdzie jest Ronnie, Wendy odparła,
że już wyjechał z NAMM. W ciągu paru tygod-
HELLION 55
ni wydarzyło się jeszcze kilka podobnych sytuacji.
Pewnego dnia powiem o tym więcej, bardziej szczegółowo,
ponieważ są one interesujące ze względu na
historyczną perspektywę związaną z zespołem
Ronniego i płytą "Sacred Heart". Póki co, zatrzymam
tę opowieść na kiedy indziej. 13 lutego 1984
roku zostałam wezwana do biura Niji w Laurel
Canyon. Gdy przybyłam, Curt Lorraine oskarżył
mnie o obgadywanie Wendy za jej plecami i zwolnił
mnie w imieniu całej grupy menadżerskiej. Byłam
zszokowana, bo nigdy nie powiedziałam niczego
obraźliwego o Wendy. Mam zasadę, poza kilkoma
wyjątkami, że nigdy nie wypowiadam się
negatywnie o ludziach, z którymi robię biznesy.
Wymówka Curta odnośnie powodów mojego zwolnienia
nie miała żadnego sensu. Ponieważ to Ronnie
był prezesem firmy, sądziłam, że to Ronnie zerwał
ze mną kontakt, ze względu na to co wydarzyło
się na NAMM Show. Zwolnienie z Niji było pożegnaniem
z jakimikolwiek szansami na odniesienie
sukcesu komercyjnego, który mogłam osiągnąć w
latach 80-tych. Przed Ronniem Jamesem Dio było
mnóstwo producentów i menadżerów, którzy byli
zainteresowani moją muzyką i moim zespołem.
Związku z tym, że związałam się z Niji, ci sami
ludzie nie odbierali moich późniejszych telefonów.
Byłam spłukana i upokorzona. Ale byłam też na
tyle zdeterminowana, że nie było to w stanie mnie
powstrzymać. Po przelaniu wielu łez, wyjechałam
do Anglii. Chwilę później, Ken Scott, który produkował
płyty Davida Bowiego, Supertramp,
Missing Persons i kilku innych znakomitych grup,
zgodził się mi pomóc z nowym Hellion. Minęły
miesiące zanim ponownie rozmawiałam z Ronniem.
Ronnie przyznał, że był wściekły kiedy nie
przybyłam na NAMM Show. Powiedział, że przypuszczał,
że nie przybyłam bo byłam wściekła na
niego, że nie chce już z nim więcej pracować. Prawda
była taka że byłam cały czas chętna na współpracę
z Ronniem jako moim producentem, niestety
byliśmy okłamywani przez Curta Lorraine'a i
nigdy nawet nie otrzymałam szansy, żeby spotkać
się z Dio na NAMM. Po tym wszystkim, bałam się
zadzwonić do Ronniego by spytać o co chodziło,
bałam się odpowiedzi jaką mogę otrzymać. W tym
czasie Hellion zaczął nagrywać utwory, które znalazły
się na "Screams In The Night". Byłam
wściekła i zdeterminowana na tyle, by moje wokale
były tak dobre, aby byli muzycy żałowali, że mnie
zwolnili. Wokale na tej płycie lśnią, bo wtedy były
inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, a z tekstów
przebijają się prawdziwe emocje.
Wiele osób porównuje Hellion do Warlock i jak na
to się zapatrujesz?
We wczesnych latach 80-tych tylko kilka zespołów
miało dobre wokalistki. Warlock jest jedyną grupą
z tamtego czasu, którą szanuję.
Doro Pesch to jedna z najbardziej utalentowanych
Foto: Hellion
wokalistek metalowych, której przypisuje się tytuł
królowej heavy metalu. Dlatego miłą niespodzianką
było usłyszeć was wspólny występ. Czy
dobrze znasz Doro? Czy to był jednorazowy występ
czy zamierzacie jeszcze kiedyś razem wystąpić?
Spotkałam Doro tylko kilka razy. Wcześniej w tym
roku Doro zabookowała się na Monsters of Rock
Cruise. Kilku ludzi wspomniało, że byłoby niezłą
niespodzianką gdybym dołączyła do niej na scenie.
Była to świetna zabawa i zamierzam to powtórzyć.
Kiedy ruszacie w trasę? Jakie kraje zamierzacie
odwiedzić? Czy Polska jest wśród nich?
Właśnie skończyliśmy trasę po Północnej Ameryce.
Rozmawiamy z naszymi agentami o Anglii i Europie
na 2015 rok. Ostatni raz grałam w Polsce na Sopot
Festival wraz z Valerii Gaina i Kruiz. Chciałabym
wrócić do Polski i zagrać w niej jako Hellion.
Czy chcecie zaskoczyć jakoś fanów? Np. zaproszeniem
jakiś gości do wspólnego występu?
Tak, lubimy zaskakiwać naszych fanów różnymi
gośćmi. Gdy byliśmy w Akron w stanie Ohio, dołączył
do nas na scenie Ripper Owens.
Na koniec kolejna ważna kwestia. Kiedy możemy
się spodziewać pełnego albumu? Zdradzisz nam
jakieś szczegóły Ann?
Hellion nagrywał utwory z trasy po Północnej
Ameryce i zamierza je teraz zmiksować. Hellion
pisze też nowe utwory. Nie wiem jeszcze czy znajdą
się na pełnym wydawnictwie, czy też nie. Z całą pewnością
jednak będzie nowa muzyka Hellion w
2015 roku.
Dziękuje za poświęcony czas i do zobaczenia na
koncertach.
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
HMP: Jak wyglądał początek istnienia Ichabod
Krane? Czy zespół powstał po tym jak Tom Wassman
razem z Rickiem Craigiem opuścili Sleepy
Hollow?
George Neal: Po tym jak Rick z Tomem odeszli ze
Sleepy Hollow, zajęli się poszukiwaniem wokalisty
oraz basisty. Rick skontaktował się ze mną i spytał
czy nie mógłbym nagrać paru ścieżek basowych dla
niego i Toma. Z początku byłem oporny względem
tego pomysłu, gdyż nie wiedziałem czy starczy mi
czasu na nagrania, ponieważ byłem naprawdę zajęty
z Halloween. Zaoferowałem zamiast tego, że nagram
kilka melodii na syntezatorze, gdyż na to potrzeba
o wiele mniej czasu. Kilka dni później Rick
przesłał mi kilka surówek, do których miałem napisać
partię klawiszowe. Gdy je przesłuchałem, złapałem
się na tym, że ciągle myślę o tym jaki bas można
by było do nich włożyć. Im dłużej ich słuchałem,
tym bardziej chciałem stać się większą częścią
tego projektu. Zadzwoniłem więc do Ricka z pytaniem
czy nadal by nie chciał tych ścieżek basowych.
Tom i Rick byli niezwykle szczęśliwi z tego
powodu. Wiedziałem, że nadal szukają wokalisty,
więc zasugerowałem innego gościa z Detroit - Jeffa
Schlinza. Jeff jest wokalistą lokalnego zespoły, który
nazywa się Wulfhook. Brian Thomas pewnego
razu sprezentował mi ichnie demo. Wiedziałem, że
ten gość będzie pasował jak ulał. Skontaktowałem
się z Jeffem z pytaniem czy nie miałby czasu, by
wziąć udział w sesji nagraniowej i czy jego koledzy
z Wulfhook nie mieliby nic przeciwko, tak jak moi
kumple z Halloween nie mieli nic przeciwko mojemu
udziałowi w tym projekcie. Niedługo potem Jeff
nagrał u mnie w domu kilka partii, więc mogłem
podesłać Rickowi i Tomowi jego próbki wokalne.
Przesłałem je więc Rickowi, a on puścił je dalej do
Toma. Obaj byli zgodni - Jeff był tym gościem, którego
szukali
Co stało za decyzją o opuszczeniu przez was
Sleepy Hollow?
Rick Craig: Pomimo tego, że zespół był naprawdę
świetny, a sama muzyka i wszyscy muzycy są naprawdę
spoko, to jednak tempo naszej pracy bardzo mi
nie pasowało. Tak samo mój styl muzyczny bił się
w pewnych miejscach z tym jak brzmiała nasza grupa.
Jak dla mnie było tutaj za dużo różnic w procesie
twórczym. Pisałem niemal cały nasz materiał i
ciągle starałem się tchnąć w ten zespół nieco świeżego
powietrza. Dobrze, że stworzyliśmy nowy zespół
z Tomem. Nadajemy na tych samych falach, zwłaszcza
w kwestii kreatywnego tworzenia kompozycji.
Tom Wassman: Gdy Rick dołączył do Sleepy
Hollow, wniósł ze sobą prawdziwy powiew świeżości,
profesjonalizmu i masę świetnych pomysłów.
Wzniósł ten zespół na zupełnie inny poziom. Po
jego odejściu nie chciałem utknąć w zespole, który
mógłby znów wpaść w te same problemy, które
spowodowały jego rozpad ostatnim razem. Przez tę
krótką chwilę w której Rick był w Sleepy Hollow,
naprawdę się zbliżyliśmy do siebie jako muzycy i
kumple. Jesteśmy wyjątkowo zgodni co do tego, w
którą stronę zamierzamy podążać.
Nazwa waszej nowej kapeli jasno nawiązuje do
głównego bohatera Legendy o Sennej Dolinie.
Dlaczego zdecydowaliście się w ten sposób nazwać
nowy projekt? Czy miało to być bezpośrednie
nawiązanie do stylu Sleepy Hollow?
George Neal: Jakieś osiem lat temu Rick zamierzał
nagrać własny album i użyć na nim nazwy Ichabod
Krane. Było to jeszcze przed tym jak dołączył do
Sleepy Hollow.
Tom grał także swojego czasu w kultowym Advocate.
Niedawno ukazało się wznowienie "World
Without End" na winylu i srebrnym krążku. Czy
jest to subtelna oznaka tego, że Advocate będzie
bardziej aktywny w najbliższej przyszłości, czy
też może zespół się definitywnie rozpadł i nie będzie
montowany na nowo?
Tom Wassman: Przed wydaniem tego wznowienia
w ogóle nie rozmawiałem z chłopakami z tej kapeli
od ponad dziesięciu lat. Gdy No Remorse zaproponowało
ponowne wydanie tego materiału, chciałem
uzyskać na to zgodę pozostałych członków zespołu.
Od tamtej pory kontaktujemy się już ze sobą czę-
56
HELLION
Mylą się ci, którzy sądzą, że rock and roll umarł
Dla tych, którzy nie spotkali się jeszcze z tą nazwą, a pewnie jest takich dość sporo,
gdyż ten projekt muzyczny to dopiero świeży twór, śpieszę z wyjaśnieniem, że Ichabod Krane
jest zespołem założonym przez Ricka Craiga i Toma Wassmana - muzyków związanych
wcześniej ze Sleepy Hollow, swojego rodzaju power metalowym undergroundem ze Stanów.
Naturalnie oba zespoły nie mają ze sobą wiele wspólnego, tak przynajmniej twierdzą sami
muzycy. Zaserwowano nam historię jak to Ichabod Krane nie ma nic wspólnego ze Sleepy
Hollow, a nawiązanie w nazwie jest czystym zbiegiem okoliczności, a poza tym przecież styl
muzyczny obu kapel jest tak bardzo różny. Naturalnie fakt, że Ichabod Crane jest głównym
bohaterem opowiadania, które w oryginale nosi wdzięczny tytuł Sleepy Hollow oraz to, że
większość utworów znajdujących się na debiutanckiej płycie Ichabod Krane została napisana
jeszcze dla kapeli Sleepy Hollow, jest absolutnie nieznaczącą drobnostką. Cóż, jak jest
naprawdę, warto się samemu przekonać, a tymczasem zapraszam do lektury wywiadu.
ściej, co jest naprawdę fajne. Zdecydowanie jednak
wątpię by miał nastąpić reunion Advocate w najbliższej
przyszłości. Wszyscy są teraz zajęci własnymi
sprawami i własnym życiem.
Debiutancki krążek Ichabod Krane pojawił się w
lipcu 2014 poprzez Pure Steel Records. Dlaczego
zdecydowaliście się na tę niemiecką wytwórnię?
George Neal: Pracowałem z Pure Steel Records
przez wiele lat z Halloween. Zawsze miałem z nimi
świetny kontakt, więc gdy nadeszła pora na wydanie
"Day of Reckoning" to właśnie Pure Steel było
naszym pierwszym i jedynym wyborem. Ludzie z
Pure Steel zawsze była dla nas dobra i rozumiała
nasze potrzeby. Oni są prawdziwymi metalowcami.
To nie jest zwykła wytwórnia, to prawdziwy fani
muzyki metalowej. Jesteśmy zaszczyceni tym, że
możemy być częścią ich rodziny.
będzie ci rozbrzmiewała w głowie. Skupiam się na
melodiach i punktach zaczepienia w utworach, by
fani byli w stanie zapamiętać te kompozycje. Tak
powinna wyglądać muzyka. Powinna ci towarzyszyć
nawet wtedy, gdy jej nie słuchasz. Moją inspiracją
są po prostu wspaniali ludzie, którzy są razem ze
mną w tym zespole. George Neal jest jednym najlepszych
basistów i kompozytorów jakich znam.
Jest także moim przyjacielem. Tom Wassman jest
niezwykle kreatywnym i potężnym perkusistą jakiego
widział metal. Jest także wspaniałym człowiekiem
i bliską mi osobą. Jeff Schlinz jest jednym z
fajniejszych gości jakich poznałem, nie wspominając
o tym, że jest true metalowy do szpiku kości.
Poza tym świetnie pisze i śpiewa. Wszyscy oni są
moją rodziną i moimi braćmi. Rozumiemy się idealnie
jako koledzy i jako muzycy. Ciężko o coś takiego
w innych zespołach. Mam niezwykłe szczęście,
że mogę tworzyć z takimi artystami. Prawdę powiedziawszy,
pracujemy nad nowym albumem nawet
teraz i nie mogę się doczekać, aż go ukończymy. Jesteśmy
niezwykle podekscytowani i mam nadzieję,
że fani metalu na całym świecie także tacy będą.
Jeff Schlinz: Moje inspiracje czerpię od innych
wokalistów oraz z samego życia. Spotkało mnie w
moim życiu zarówno trochę złego jak i dobrego…
Uwielbiam ciemną stronę, fantasy, no i może oglądam
ciut za dużo horrorów. Przede wszystkim jednak,
śpiewanie dla jednych z najlepszych hard
rock heavy metal bogów jest właściwie wszystkim o
Jak wyglądał proces tworzenia utworów na nowy
album?
George Neal: Rick napisał całą muzykę, a Tom
stworzył do tego partie perkusyjne. Następnie Rick
nagrywał gitary i przesyłał je do Toma, który dogrywał
do tego swoje bębny. Następnie trafiały do
mnie i ja układałem do tego bas oraz klawisze. Gdy
wszystko było skończone, przesyłałem efekt do
Jeffa, by mógł napisać do utworu swój tekst. Jeszcze
nie graliśmy nigdy ze sobą, więc byliśmy bardzo
podekscytowani podczas tworzenia tego albumu i liczymy
na jak najlepszy jego odbiór.
Jak więc nagraliście całość albumu?
George Neal: To dość zabawna historia. Rick mieszka
w Georgii, a Tom w New Jersey. Ja z Jeffem
mieszkami w aglomeracji Detroit. Opcja nagrywania
naszego albumu w jednym miejscu nie była więc
brana pod uwagę, gdyż dzieli nas za duża odległość.
Każdy nagrywał swoje finalne ścieżki u siebie w
mieście. Następnie, zanim Jeff nagrywał swoje wokale,
montowałem surowy miks ścieżek. Nie dysponowaliśmy
wystarczającym budżetem by opłacić
dźwiękowca, a ja nigdy nie brałem się za taką
obróbkę dźwięku. Było to dla mnie dość trudne,
gdyż moje domowe studio nie jest odpowiednio
wyposażone do takiego przedsięwzięcia. Uwielbiam
finalne wersje naszych utworów, jednak w sumie
chciałbym, by miks był trochę lepszy. Ponadto Rick
mieszkał kiedyś w Detroit, gdy grał w Halloween.
Cieszę się, że mogę z nim znowu pracować. Jest
zupełnie tak jak kiedyś, gdy nagrywaliśmy "Don't
Metal With Evil" i "Victims of the Night". Nieczęsto
wchodzi się dwa razy do tej samej wody.
Czy kompozycje, które znalazły się na "Day of
Reckoning" były stworzone wcześniej, jeszcze z
myślą o użyciu ich w Sleepy Hollow?
George Neal: Wszystkie zręby utworów były napisane
jeszcze gdy Rick był w Sleepy Hollow. Miały
to być pomysły wykorzystane w tamtym zespole,
jednak z jakiegoś powodu nie pasowały do reszty.
Dla nich było to za duże odejście od stylu Sleepy
Hollow, jednak dzięki temu pasują idealnie do
Ichabod Krane.
Foto: Pure Steel
Czy Jeff był jedynym autorem tekstów na albumie?
Czy dysponował on w tej kwestii wolną ręką
i mógł wybrać dowolną tematykę, którą poruszyłby
w swojej twórczości?
Jeff Schlinz: Mogę odpowiedzieć twierdząco na
oba pytania. Rick jest fantastycznym gitarzystą. Podobał
mu się materiał, który napisałem dla Wulfhook,
a ponadto mamy podobny gust muzyczny.
Gdy dostałem gotowe ścieżki, nałożyłem słuchawki
na uszy i wtedy dopiero zaczęły formować mi się
słowa do tych utworów. Muzyką jest uczuciem. Staram
się pisać to, co czuję przy poszczególnych kompozycjach
oraz to co fani metalu chcieliby usłyszeć.
Uważam, że power metal żyje i ma się dobrze. Mylą
się ci, którzy sądzą, że rock and roll umarł.
Jakie są wasze główne inspiracje, które wam towarzyszą
przy tworzeniu muzyki? Czy jest coś takiego,
co na was wpłynęło, a czego byśmy się po was
nie spodziewali?
Rick Craig: Wiele różnorakich rzeczy przepływa
przez moje myśli podczas pisania muzyki. Zawsze
staram się utrzymać heavy metalowy styl oraz trzymam
się blisko old schoolu jak tylko mogę, bez zbędnego
zatracania się w nim. Wychowałem się na
muzyce klasycznej. Gdy miałem sześć lat grałem na
skrzypcach i podziwiałem takich kompozytorów jak
Mozart, Beethoven, Bach, Strauss, Paganini. To
także mi towarzyszy podczas pisania materiału.
Staram się, by moja muzyka zapadała w pamięć,
tak, że nawet gdy już zatrzyma się płytę, to i tak
czym mógłbym marzyć. To prawdziwy zaszczyt być
częścią ich załogi.
Czy umieściliśmy na "Day of Reckoning" wszystko
to, co wcześniej napisaliście czy może ostały
się jakieś utwory, które zostały nagrane, a nie
trafiły mimo wszystko na debiutancki krążek?
George Neal: Był jeden utwór, który nagraliśmy, a
który nie został umieszczony na albumie. Po prostu
niezbyt pasował na to wydawnictwo.
Czy macie jakieś plany koncertowe w USA lub
Europie?
Rick Craig: Nie, nie mamy jeszcze żadnych konkretnych
planów, ale bardzo chcielibyśmy przyjechać
do Europy, jeżeli nadarzy się ku temu okazja.
Jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej na temat naszego
zespołu, odwiedźcie naszą stronę internetową
- www.ichabodkrane.com.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
ICHABOD KRANE
57
się jednak pisać album, który nie byłby podobny do
poprzednich.
HMP: Na początek pozwól mi pogratulować wam
kolejnego znakomitego albumu. Jesteście jednym z
tych niewielu zespołów, które nigdy nie obniżają lotów.
Albo utrzymujecie poziom, albo nawet go podnosicie.
Innej opcji nie ma.
Daniel Bryntse: Dziękuję!
Stabilnie i konsekwentnie
Isole gościł na łamach naszego periodyku już kilka razy, choć po raz pierwszy głos
zabiera u nas wokalista i gitarzysta Daniel Bryntse. Korzystając z tej okazji opowiada nam o sytuacji
wewnętrznej w zespole i nie tylko. Zachęcam zresztą do lektury.
Nie mam dostępu do tekstów, ale zdaje się, że
utwory na "The Calm Hunter" tworzą jednak pewien
koncept. O czym one opowiadają? Kim jest ów opanowany
łowca?
To nie jest album konceptualny, ale niektóre teksty faktycznie
łączy wspólny motyw. Dwa z utworów -
"Dead to Me" oraz "My Regret" - są ze sobą ściśle powiązane.
"The Calm Hunter" z kolei to jedno z wielu
imion Śmierci.
Długo nie byliście jako zespół zbyt aktywni, lecz od
wydania waszego debiutu w 2005 r. powoli mija
dziesięć lat, wy zaś wracacie już z szóstym albumem.
Jak bardzo zmieniliście się od tamtej pory?
Oprócz tego, że się starzejemy i mam nadzieję stajemy
lepszymi muzykami, to naprawdę ciężko mi to
stwierdzić. Myślę, że na początku byliśmy bardziej restrykcyjni
w przestrzeganiu schematów gatunkowych
doom metalu, a obecnie piszemy muzykę w bardziej
osobisty sposób, a sam proces jest dla nas formą relaksu
i odprężenia.
Na początku 2014 r. pojechaliście jako Ereb Altor na
swoją pierwszą chyba od dawna trasę koncertową.
Jak udało wam się na nią załapać, no i jakie były
wasze wrażenia?
Trasa była bukowana przez naszą agencję Doomed
Events razem z Northwind Promotion. Zostaliśmy poproszeni,
żeby pojawić się jako grupa supportująca
całość i oczywiście nie mogliśmy odmówić. Bardzo
miło było podróżować autobusem zamiast zwykłym
minivanem z jakiego zazwyczaj korzystamy. Zagraliśmy
też kilka świetnych koncertów i mieliśmy mnóstwo
zabawy!
Zjechaliście Europę w absolutnie fenomenalnym
składzie: Borknagar, M?negarm, In Vain, Shade
Empire. Jak dogadywaliście się z innymi muzykami?
Słuchasz na co dzień ich płyt?
Rozmawialiśmy przez cały czas. Nie ma się tak
naprawdę za wiele do roboty, gdy siedzi się w autobusie
jeżdżącym od miasta do miasta, albo czeka się w
klubach na występ. Muszę przyznać, że wcześniej nie
słuchałem płyt wspomnianych zespołów jakoś szczególnie
często. Przed naszą trasą znałem tylko Borknagar
i kilka numerów Manegarm. Pozostałe zespoły
były dla mnie zupełnie czymś nowym.
Kiedyś Crister (Olsson - drugi gitarzysta i wokalista
- przyp.red.) wspominał mi, że "Silent Ruins" ukazało
się zaledwie rok po "Bliss of Solitude" dlatego, iż nie
zagraliście tylu koncertów, ile chcieliście, więc od
razu zabraliście się za komponowanie nowych utworów.
"The Calm Hunter" ukazuje się jednak aż trzy
lata po "Born from Shadows", więc chce się spytać, co
porabialiście przez ten czas.
Przede wszystkim potrzebna nam była przerwa od
Isole, by podładować baterie i zebrać nowe pomysły.
Potem z kolei musieliśmy znaleźć nowego basistę, by
skupić się na wybieraniu, uczeniu i wspólnym ogrywaniu
naszych starszych utworów. Do tego wszystkiego
część z nas była bardzo zajęta w tym samym czasie z
Ereb Altor. Mieliśmy więc roboty po pachy.
Autorem okładki nowego albumu jest niesamowity
Travis Smith, moim zdaniem najlepszy tego typu
artysta w przemyśle muzycznym. Jak się wam z nim
pracowało i jaki pomysł kryje się za tą okładką?
Zgadzam się, Travis Smith jest zdecydowanie jednym
z najlepszych artystów! Chcieliśmy żeby zrobił nam
okładki do wcześniejszych albumów, ale akurat wtedy
był bardzo zajęty. Stojący za nią pomysł jest natomiast
taki, żeby pokazać jedną z wielu form wyobrażenia
Śmierci. W lustrze widzisz dziecko ze Śmiercią stojącą
tuż obok. Jeśli dłużej się jej przyjrzysz, to dostrzeżesz,
że kobieta ma dłoń jak szkielet. Ten sam koncept pojawia
się w całości opracowania graficznego.
Zapoczątkowaną na "Silent Ruins" historię planowaliście
- jak kiedyś zdradził mi Crister - kontynuować
na co najmniej jeszcze jednym wydawnictwie,
jednak zdaje się, że tak się nie stało?
Jeszcze nam się to nie udało. Wciąż planujemy zrobić
w przyszłości część drugą, lecz problem tkwi w tym, że
Henka (Henrik Lindenmo, były basista Isole - przyp.
red.), który napisał całą historię do "Silent Ruins", nie
jest już członkiem zespołu. Musimy się zebrać w sobie
i jakoś pociągnąć ją dalej, albo chociaż przekonać Henkę,
żeby napisał teksty.
Foto: Isole
Ostatnimi czasy musieliście zwerbować z Danielem
nowych muzyków do zespołu. Jak ich znaleźliście?
No i co się stało z Henką i Jonasem (Lindströmem -
przyp. red.)? Zwłaszcza, że ten drugi dalej gra z wami
w Ereb Altor.
Jonas nigdy nie siedział głęboko w doom metalu. Zaczynał
w zespole jako perkusista sesyjny, ale tak się
złożyło, że został z nami na prawie dziesięć lat! Pojawił
się jednak konflikt interesów, gdyż chciał skupić się
na muzyce, której by faktycznie chciał słuchać i grać.
Z kolei jeśli chodzi o Henkę, to nie chcę omawiać jego
odejścia ze względu na szacunek jakim go darzę. A jak
znaleźliśmy nowych muzyków? Znaliśmy Jimmiego
(Mattssona - przyp.red.) i jego umiejętności z innych
lokalnych zespołów. Kilka razy widzieliśmy go na
żywo, by zobaczyć jak się prezentuje, w końcu zaś zdecydowaliśmy
się poprosić go, by do nas dołączył. Jeśli
zaś chodzi o naszego nowego perkusistę, Victora Parriego,
to kiedy ogłosiliśmy, że Jonas odchodzi z zespołu,
Victor skontaktował się z Jimmym. Przyszedł na
próbę i zaimponował nam swoim bębnieniem i podejściem
do grania. Wybór był oczywisty.
Swoją drogą ty i Crister tworzycie zarazem trzon
wspomnianego Ereb Altor. W jaki sposób wygląda
komponowanie materiału na potrzeby dwóch zupełnie
różnych zespołów? Piszecie pod konkretną grupę,
czy po prostu komponujecie i potem decydujecie, co z
tym utworem zrobić?
Kiedy komponujemy kawałki zawsze robimy to z
myślą o konkretnym zespole. Jeśli dany numer nie
pasuje do żadnych z dotychczas napisanych, modyfikujemy
go aż będzie pasował do profilu grupy. Nie
kryje się za tym żadna wielka filozofia. W obu zespołach
chcemy pisać zupełnie różną muzykę, ale nic z
góry nie planujemy. Utwory powstają w konkretnym
momencie, w magii chwili. Za każdym razem staramy
W 2014 r. w krótkim czasie odwiedziliście Polskę dwa
razy - najpierw jako Ereb Altor a potem Isole. Jak
różni się granie koncertów z jednym i drugim zespołem?
W Ereb Altor mogę się trochę usunąć w cień od czasu
gdy wokalistą jest Crister. Ponadto jako Ereb Altor
używamy wojennego makijażu, co dla mnie jest dość
istotną różnicą. A tak w ogóle granie koncertów wygląda
w ten sposób, że po prostu wchodzisz na scenę,
robisz co musisz najlepiej jak potrafisz i cieszysz się z
tych momentów, nawet jeśli z jakiegoś powodu masz
zły dzień.
Po koncercie we Wrocławiu dałem wam do podpisania
płytę Februari 93. Nie chodzi wam czasem po
głowie powrót do takich folkowych dźwięków? Albo
wplatanie ich do muzyki innych swoich zespołów?
Być może w Ereb Altor przemyciliśmy jakieś folkowe
dźwięki, ale na pewno nie w Isole. Przy czym wydaje
mi się, że wynika to raczej wykorzystania fragmentów
starszych albumów. Nie sądzę jednak, byśmy kiedykolwiek
poszli w folk metal. Jest wystarczająco dużo zespołów,
które już to robią.
Kiedy możemy spodziewać się od was nowego materiału
albo koncertów?
Obecnie nie mamy zabukowanych zbyt wielu koncertów.
Staramy się zebrać w sobie na jakiś rodzaj trasy w
2015 roku, ale na razie nie jestem pewien, kiedy i gdzie
dokładnie zagramy. Niektóre festiwale zapewne będą
rezerwowane wiosną. Zaczęliśmy też nagrywać następny
album Ereb Altor, którego można spodziewać się
właśnie w przyszłym roku.
Adam Nowakowski
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
58 ISOLE
HMP: Istniejecie od czterech lat, ale
początki zespołu sięgają jeszcze poprzedniej dekady,
bo od 2004r. trzech z was grało pod nazwą Caliburnus
- tam też wykonywaliście tradycyjny heavy
czy interesowały was brutalniejsze dźwięki?
Łukasz Krauze: Tak naprawdę ze składu sprzed dekady
są tylko dwie osoby, Krzysztof Machura (gitara) i
Marcin Pawełczyk (perkusja). Ja dołączyłem do zespołu
na przełomie 2008/2009r. Caliburnus z założenia
miał być oldschoolowo heavy metalowy, może nawet
rycerski, czerpiąc z manowarowej potęgi.
Zarejestrowaliście jako Caliburnus jakieś nagrania
demo, etc.?
Niespodzianka! Niestety nie. Można powiedzieć, że
demo które znajduje się na naszej EPce było stworzone
w tamtym czasie, później te kilka utworów dopracowaliśmy
i wydaliśmy już jako Event Urizen.
Co sprawiło, że tamten zespół się rozpadł? Zadecydowały
różnice muzyczne, czy też byliście wypaleni
po kilku latach działalności bez większego odzewu ze
strony odbiorców czy branży?
W sumie ani jedno ani drugie. Rozstaliśmy się z jednym
z założycieli Caliburnus, który też nadał tę nazwę
zespołowi. Stwierdziliśmy, że aby być fair powinniśmy
zmienić nazwę i tak powstał Event Urizen.
Czyli powstanie Event Urizen stało się dla waszej
trójki takim nowym, symbolicznym początkiem?
Z całą pewnością Event Urizen to nowy początek,
nowy zespół i nowe zasady.
Od początku mieliście sprecyzowany plan co i jak
chcecie grać i pod tym kątem dobraliście pozostałych
muzyków?
Tak, założyliśmy, że będziemy grać heavy metal, mimo
iż jest to mało popularny gatunek w Polsce i trzeba się
nieźle namęczyć żeby cokolwiek osiągnąć. Muzyków
nie dobieraliśmy na siłę, nikt też im niczego nie kazał.
Można powiedzieć, że po prostu spotkaliśmy się w
dobrych okolicznościach.
Już po roku weszliście do studia by zarejestrować
pierwsze demo, jednak chyba nigdy nie rozpowszechnialiście
tego materiału?
To miał być materiał głównie promocyjny, od razu
udostępniliśmy go słuchaczom. Dobrze jest mieć coś
co spowoduje zainteresowanie. Teraz mało kto przychodzi
na koncerty czy też kupuje płyty w ciemno.
Dzięki temu trafiliśmy na składankę "Silesian Butcher
Compilation vol. 3" z utworem "White Skull".
Co najmniej pół tysiąca
Losy Event Urizen były dotąd dość pogmatwane,
ale od pewnego czasu ta śląska grupa nabrała wiatru
w żagle. Ustabilizowany skład, premiera udanej,
debiutanckiej EP-ki "Revolution", koncerty,
praca nad pełną płytą - już wkrótce może być o
nich głośno, bo w kategorii tradycyjnego heavy metalu nie
mamy w Polsce wielu tak interesujących zespołów. Rozmawiamy z
wokalistą grupy Łukaszem Krauze:
Był to nasz pierwszy utwór który pojawił się w formie
fizycznej (śmiech).
Regularnej działalności pewnie nie ułatwiały wam
też roszady na stanowisku basisty, tym bardziej, że
kolejny z nich odszedł w trakcie prób przed kolejną
sesją nagraniową?
Nie był to dla nas łatwy okres, nie chcieliśmy też mieć
kogoś, kto odbębni byle co, na siłę. Przed nagraniem
dema mieliśmy bliźniaczo podobną sytuację, co przed
nagraniem EP-ki. Możliwe, że nie każdy traktuje to na
tyle poważnie, by bawić się tym jak należy (śmiech).
"Revolution" zarejestrowaliście we czterech, czy też
nowy basista Krzysztof Poczta zdążył jeszcze wziąć
udział w nagraniach?
Z Krzysztofem spotkaliśmy się już po nagraniach, nie
było już czasu na szukanie zastępstwa do studia.
Skąd pomysł na podzielenie tego materiału na dwie
części, to jest dopełnienie nowych utworów nagraniami
demo sprzed trzech lat?
Jest wiele czynników, które złożyły się na to wydawnictwo.
W 2012 roku wygraliśmy konkurs kapel w Piekarach
Śląskich, co dało nam możliwość nagrania
dwóch utworów w profesjonalnym studio. Pamiętam,
że musieliśmy się pośpieszyć z nagraniem, żeby owa
Foto: Event Urizen
nagroda nam nie przepadła. W tym czasie nie mieliśmy
nic, co nadawało by się do nagrania. Po prawie
roku czasu od przesłuchań, z tym co mieliśmy najlepsze,
ruszyliśmy do studia i nagraliśmy cztery utwory.
Chcąc wydać to na płycie uznaliśmy, że spokojnie na
EPkę w postaci bonusów możemy zamieścić nasze
demo. Myślę, że to było dobre posunięcie, świetnie
przedstawia rozwój zespołu (śmiech).
To wybór z "Demo 2011" czy też kompletny zarejestrowany
wówczas materiał? Zależało wam, żeby
mieć na płycie również te wasze wcześniejsze dokonania?
Wybraliśmy te trzy utwory i to było nasze całkowite
demo. Chociaż w tym czasie mieliśmy chyba jeszcze ze
cztery utwory, których nie nagraliśmy, a teraz już ich
nawet nie gramy na koncertach.
Wygląda na to, że przez te trzy lata bardzo się rozwinęliście
muzycznie, bo nowsze utwory są lepsze,
ciekawiej zaaranżowane, więcej się w nich dzieje?
Poprzeczka musiała być wyżej postawiona. Chcieliśmy
zrobić coś więcej. Nie chcieliśmy pozwolić na to, aby
byle co stało się naszym utworem. Zależało nam na
kompozycjach, które będziemy wykonywać z dumą i
przekonaniem. Poza tym, te cztery utwory z naszej EPki,
to już twór czystej krwi Event Urizen. Może jest to
dojrzalszy materiał... Na pewno robiliśmy go pod siebie,
w przeciwieństwie do dema, które to zalążek miało
- jeszcze przed moim pojawieniem się - w Caliburnus.
Ale podstawą waszych zainteresowań jest wciąż tradycyjny
heavy, a zespoły jak Iron Maiden czy Iced
Earth musiały mieć na was kiedyś spory wpływ?
A na kogo nie miały? To już klasyka, nie można się
tego wyprzeć. Jestem ogromnym fanem dokonań Iron
Maiden i nie chciałbym tego zmieniać (śmiech). Wiele
zespołów miało wpływ na kształt Event Urizen. Myślę,
że co najmniej pół tysiąca (śmiech), ale na szczęście
nie zamykamy się tylko w tradycyjnym graniu, a
każdy z nas słucha również innych odmian czy gatunków
muzycznych.
Ciekawe jest tu również to, że momentami idziecie w
nieco progresywną stronę, ale bez popadanie w schematy,
w których niestety coraz częściej grzęzną
współczesne zespoły z nurtu progresywnego rocka
czy metalu - nie wydłużacie kompozycji na siłę, nie
epatujecie technicznymi popisami - wartością nadrzędną
jest dla was zwartość i jakość poszczególnych
utworów?
Miło słyszeć, że nie popadamy w schematy, bo według
mojego myślenia to bardzo dobrze o nas świadczy. Nie
zamykamy się w konkretnych ramach i jest miejsce na
wszystko. Ja akurat lubię rozwlekłe kompozycje nawet
jeżeli nie ma tam kaskaderskich popisów. Nie można
robić czegoś na siłę, jeżeli coś jest dobre, rozwijamy to,
jeżeli akurat średnio pasuje pod kompozycje, to wyrzucamy
lub kujemy ten riff w inny oręż. Na wszystko jest
miejsce i na wszystko jest czas. Nasze kompozycje zawsze
będą zlepkiem pomysłów całego zespołu i cenimy
sobie to bardziej, niż hurtową sprzedaż losowych riffów.
Zdarza się za to, że na koncertach potraficie "pociągnąć"
dany temat dłużej, albo solo jest dłuższe niż w
wersji studyjnej?
Rzadko nam się to udaje ale jeżeli już to jest to raczej
spowodowane przypływem emocji niż wyreżyserowanym
wydłużaniem utworów. Nie mamy jeszcze tyle
publiki na zabawy w stylu "Running Free", a nasze
utwory nie są na tyle progresywne, by bawić się jak
Dream Theater. Dojdziemy do tego (śmiech).
"Revolution" wydaliście samodzielnie - to świadomy
wybór w dobie coraz mniejszego znaczenia tradycyjnie
pojmowanych wytwórni płytowych, czy też szukaliście
wydawcy, ale bez skutku?
Wydaliśmy sami bo chcieliśmy mieć ten materiał.
Zespół bez fizycznego nagrania praktycznie nie istnieje.
Można powiedzieć, że musieliśmy to zrobić, aby
pójść dalej i udowodnić, że myślimy o karierze poważnie
Ta EP-ka jest zapewne zapowiedzią waszego kolejnego,
zapewne już długogrającego materiału, a ponieważ
od jej premiery minęło już kilkanaście miesięcy,
więc pewnie macie już w zanadrzu jakieś nowe utwory?
Cały czas pracujemy nad nowymi utworami i mamy
nadzieję, że przyszły rok przyniesie nowy krążek. Na
pewno włożymy w niego więcej pracy niż przy EP-ce.
Teraz nic ani nikt nas nie goni, więc możemy dopieścić
nasze kompozycje w każdym calu (śmiech).
Dopracowujecie je tylko na próbach, czy też zdarza
się, że wykonujecie je, tak przedpremierowo, na koncertach,
żeby sprawdzić reakcję publiczności na wasz
nowy materiał?
Jak mamy już w pełni gotowy, dobry utwór, to chętnie
dopisujemy go do setlisty, nawet przed wydaniem płytki,
bo dlaczego by nie? To świetna sprawa grać własne
utwory, które się lubi (śmiech).
Są już znane jakieś szczegóły co do tego, kiedy wejdziecie
do studia, etc., czy też na razie musicie się
skupić na zdobyciu funduszy na ten cel?
Robimy materiał, zbieramy fundusze, liczymy, że do
końca 2015 roku się uda (śmiech).
Jednak jak długo by to wszystko nie trwało, jesteście
zdeterminowani by sfinalizować nagranie pełnej
płyty, w 100 % ukazującej drzemiący w Event Urizen
potencjał?
Jak najbardziej. Walczymy do upadłego i nie ma przebacz.
Życzę wam więc powodzenia i dziękuję za rozmowę!
Dzięki!
Wojciech Chamryk
60
EVENT URIZEN
Coś o Godzilli i nie tylko
Dire Peril to dobry przykład gości, którzy nie dają łatwo za
wygraną - mieli problemy z wydaniem debiutanckiego albumu,
więc podzielili go na części, wydając właśnie drugą EPkę
z serii trzech, "Queen Of The Galaxy". Kolejna też jest już
gotowa, a muzycy kończą właśnie przygotowywanie długograjacego materiału, co powinno być interesującą
informacją dla fanów power i thrash metalu w amerykańskim wydaniu. Znany zapewne części
czytelników, były wokalista Imagiki, Norman Skinner opowiada nam o nieco zagmatwanych kolejach
powiększania się dyskografii Dire Peril oraz o planach zespołu:
HMP: Wydawałoby się, że po pewnym sukcesie
waszej debiutanckiej EP "Astronomical Minds"
sprzed dwóch lat pójdziecie dalej, wydając pierwszy
album, tymczasem ponownie zdecydowaliście
się na krótszy materiał - uważacie, że sprawdzają
się one lepiej?
Norman Skinner: Nie. Nasze pierwsze wydawnictwo
miało być pełnowymiarowym albumem zatytułowanym
"Through Time And Space". Gitarzysta
Jason Ashcraft pracował nad tym materiałem przez
kilka lat i bardzo zależało mu na tym, żeby w końcu
wydać chociaż jego część. Dlatego też wybrał trzy
utwory z przygotowywanego albumu, dorzucił do
nich cover i tak powstała nasza pierwsza EP "Astronomical
Minds". W efekcie zostało nam jeszcze
mniej materiału, którym nie zdołalibyśmy wypełnić
całej płyty. Ponieważ byliśmy w trakcie pracy nad
zupełnie nowym materiałem na nasz pierwszy
pełnowymiarowy album, postanowiliśmy podzielić
pozostałe utwory i wydać je w formie dwóch kolejnych
EP, powtarzając przyjęty schemat: trzy utwory
autorskie oraz jeden cover. We wrześniu wyszła
druga z planowanych trzech EP zatytułowana
"Queen Of The Galaxy". Ostatnią wydamy wiosną i
nadamy jej tytuł, który początkowo był zarezerwowany
dla naszego debiutanckiego krążka, czyli
"Through Time And Space". Dobrą wiadomością
dla fanów jest to, że skoro podzieliliśmy i wydaliśmy
materiał, który miał się znaleźć na naszym debiutanckim
albumie, teraz mamy więcej czasu na dopracowanie
naszej pierwszej płyty długogrającej. Właśnie
kończymy pisanie ostatniego kawałka i wkrótce
zaczniemy nagrywać. Chcemy wydać ten album pod
koniec 2015 roku, a będzie on zatytułowany "Final
Scenes For Forgotten Worlds".
Wolicie więc wydawać krótsze, ale bardziej dopracowane
płyty, tym bardziej, że obecne pokolenia
słuchaczy zdecydowanie preferuje pojedyncze
utwory czy właśnie EP-ki?
Osobiście nie mam żadnych preferencji co do długości
wydawanych przez nas płyt. Wszystko zależy
od tego, co ma większy sens w danej chwili.
Część z was grała wcześniej w innych zespołach,
czasem nawet bardzo znanych, jak Imagika, w
której śpiewałeś przez kilka lat. Co skłoniło was
do założenia Dire Peril? To miał być wasz wymarzony
zespół, w którym będziecie się realizować?
Zespół był już w trakcie nagrywania, kiedy chłopaki
uświadomili sobie, że potrzebują świetnego wokalisty,
który będzie w stanie udźwignąć i przekazać ich
brzmienie w sposób, który sobie założyli. Śpiewałem
jeszcze w nieistniejącym już zespole Machine
Called Man, kiedy Jason po raz pierwszy usłyszał
mnie na żywo. Od razu został fanem mojego głosu.
Kiedy poszukiwali wokalisty do Dire Peril, właśnie
odszedłem z zespołu Imagika, więc to był idealny
moment, żeby zaproponować mi współpracę. Początkowo
byłem tylko tymczasowym wokalistą, jednak
ta muzyka spodobała mi się tak bardzo, że postanowiłem
dołączyć na stałe.
Power i thrash metal cieszyły się ogromnym powodzeniem
w waszej ojczyźnie już od wczesnych lat
80-tych, rozumiem więc, że wasze utwory są efektem
niesłabnącej fascynacji taką ostrą, ale melodyjną
muzyką?
Jason jest głównym kompozytorem, więc w naszej
muzyce słychać wyraźny wpływ zespołów grających
tradycyjny metal czy też power metal, tj. Iron Maiden
i Iced Earth. Thrash nie miał na nas wielkiego
wpływu, chociaż pewne jego elementy mogą pojawiać
się w naszych utworach.
Jednak macie już coś na kształt zespołowej tradycji,
bowiem na debiucie nagraliście "Godzilla" Blue
Öyster Cult, z kolei "Queen Of The Galaxy" zamyka
inny przebój z lat 70-tych, "Something About
You" Boston. To wasze ulubione utwory z tamtych
lat i zamierzacie kontynuować nagrywanie coverów
na kolejnych płytach?
Jason jest wielkim fanem Godzilli, do tego stopnia,
że zrobił sobie ogromny tatuaż z wizerunkiem tego
bohatera, pokrywający jego całe ramię. Ponadto
uwielbia też rockowe kapele z lat 70-tych, więc było
oczywiste, że pierwszym coverem, który nagramy
będzie właśnie "Godzilla". Utwór grupy Boston jest
jednym z ulubionych kawałków Jasona. Musiał nas
trochę do tego przekonywać, ale ostatecznie zgodziliśmy
się nagrać ten kawałek. Mamy w planach jeszcze
jeden cover na naszą następną EP, nie zamierzamy
umieszczać coverów na kolejnych wydawnictwach.
Myślę, że już wystarczy, Na razie nie mogę
zdradzić jaki cover znajdzie się na trzeciej EP, ale
będzie to utwór z lat 80-tych.
Nie rozważaliście wyboru "More Than A Feeling"?
To w końcu ponadczasowy przebój w USA,
może was też wyniósłby na wyższy poziom popularności?
(śmiech)
Kiedy Jason przedstawił nam pomysł nagrania coveru
utworu grupy Boston, nie byliśmy do końca
przekonani. Boston to jedna z tych kapel, które
rzeczywiście są ponadczasowe, a wykonywanie ich
utworów jest dużym wyzwaniem. Jason uwielbia
"Something About You" i nie chciał nagrywać któregoś
z bardziej komercyjnych hitów Boston.
Science fiction czy fantasy oraz heavy metal są
sobie bardzo bliskie od początków jego istnienia.
Teksty waszych utworów wpisują się w tę konwencję
i jednocześnie są też chyba dowodem na
fascynację tego typu literaturą?
Tak, zawsze uważaliśmy siebie za kapelę grającą
amerykański Sci-Fi Power Metal. Nasz zespół ciągle
się rozwija i teraz jesteśmy w stanie nawiązać do gatunku
science-fiction zarówno muzycznie, jak i wizualnie.
Pod tym względem będzie coraz lepiej.
Pokusisz się o podanie swoich pięciu ulubionych
pisarzy SF?
Bardziej lubimy filmy z gatunku science-fiction, zarówno
fabularne jak i dokumentalne. Książki tak
bardzo nas nie interesują.
Jesteście też fanami starych gier komputerowych,
sądząc po "Space Invaders"?
Wszyscy lubimy sobie pograć od czasu do czasu.
Pomysł stworzenia utworu inspirowanego znaną gra
komputerową wydał nam się świetny i taki jest też
efekt końcowy.
Skoro tacy z was tradycjonaliści, to może pokusicie
się o wydanie "Queen Of The Galaxy" na winylu,
bo ten skazany na zapomnienie nośnik przeżywa
obecnie prawdziwy renesans popularności?
Tak się składa, że właśnie pracujemy nad tym, aby
udało się wydać "Astronomical Minds" i "Queen
Of The Galaxy" na tym nośniku.
Początkowo nie mieliście chyba pełnego składu,
dlatego musieliście być wspierani przez muzyków
sesyjnych i koncertowych. Ale w roku ubiegłym
sesyjny drummer Ben Jackson dołączył do was na
stałe, zaś niedawno wzbogaciliście się o drugiego
gitarzystę Jearme'a Greathouse - teraz zamierzacie
pewnie koncertować jak najczęściej?
Zgadza się. Z Benem i Jearme w składzie w końcu
mamy solidny line-up i możemy bez żadnych przeszkód
planować koncerty.
Dla takich zespołów jak Dire Peril koncerty to chyba
wciąż najlepszy sposób na promocję - Facebook,
Twitter czy Youtube wszystkiego tu nie załatwią?
Staramy się wykorzystywać wszystkie dostępne
środki, aby promować naszą muzykę i pokazywać
siebie. Koncerty to bez wątpienia świetny sposób,
ale długie trasy są kosztowne i nie zawsze opłacalne.
Media społecznościowe są dla nas bardzo użyteczne.
Ruszacie śmielej poza rodzinną Kalifornię, czy też
koncentrujecie się na razie na tym stanie, stopniowo
poszerzając strefę waszych wpływów i powiększając
bazę fanów?
Zaczęliśmy już poszerzać strefę naszych wpływów
na sąsiadujące stany, a jeśli czas i pieniądze pozwolą,
będziemy stopniowo zabiegać o rozgłos w całym
kraju. Pomocne byłyby występy na festiwalach.
Od kilku lat mówi się o stopniowym renesansie
popularności tradycyjnego heavy metalu w USA,
ale czy jest on odczuwalny z perspektywy waszego
zespołu?
Mam nadzieję, że to prawda. Osobiście nie zaobserwowaliśmy
jakiejś dramatycznej zmiany, jeśli chodzi
o popularność tego gatunku.
Mimo to nie zamierzacie składać broni? Co planujecie
na najbliższe miesiące, poza koncertami -
przygotowywanie utworów na kolejną EP-kę i
debiutancki album?
Obecnie jesteśmy w trakcie nagrywania i miksowania
naszej kolejnej EP "Through Time And Space",
której wydanie wstępnie planujemy na luty 2015.
Przygotowywany jest także klip tekstowy do jednego
z utworów. Oczywiście nadal będziemy grać dla lokalnej
publiczności.
Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska
Foto: Dire Peril
DIRE PERIL 61
Rock, metal i piwo to nasza pasja!
Na początku lat 80-tych ubiegłego wieku byli w takiej samej sytuacji jak setki
innych zespołów spod znaku New Wave Of British Heavy Metal, które nie zdołały się przebić
w tej ogromnej konkurencji, poprzestając na nagraniu singla czy demówkach. Jednak
Metal Mirror po długiej przerwie odrodzili się w 2006 roku. Zespół zadebiutował dwiema
płytami z archiwalnym materiałem koncertowym, niedawno dorzucił do tego kolejną kompilację
z utworami studyjnymi, ale muzycy zapowiadają już na przyszły rok album z premierowymi
utworami. Wokalista Cameron Vegas chętnie opowiada zarówno o początkach
grupy, jak i jej najnowszych planach:
HMP: Co takiego ekscytującego działo się w Anglii
w roku 1979, że powstało wówczas tyle zespołów, w
tym wasz?
Cameron Vegas: 1979 rok był dla nas ekscytujący, bo
był to rok kiedy powstał Metal Mirror. Przeniosłem się
do Ruislip Middlesex z Cardiff w 1977 roku. Pracowałem
w fabryce produkującej między innymi aspirynę,
kiedy gitarzysta Paul Butterworth zaczął tam
również pracować. Zaprzyjaźniliśmy i się doszliśmy do
wniosku, ze rock, metal i piwo to nasza pasja. Zdecydowaliśmy,
że założymy zespół i tak powstał Metal
Mirror.
Nazwa Metal Mirror dobitnie potwierdza, że byliście
częścią nabierającego z każdym tygodniem coraz
większego rozpędu nurtu NWOBHM - czuliście się
wówczas częścią tej sceny, czy też wtedy nikt o tym
tak nie myślał, a takie wnioski pojawiły się później?
Myśleliśmy nad różnymi metalowymi nazwami, jak
podobało. Chwała Bogom.
Byliście pewnie wtedy bardzo młodymi ludźmi, co
zapewne przekładało się też na całokształt działań
związanych z zespołem, począwszy od kupna instrumentów
- mieliście lepszy sprzęt, czy też zaczynaliście
od tańszego, a lepsze gitary pojawiły się na przykład,
gdy zaczęliście pracować?
Tak, kiedy powstał Metal Mirror mieliśmy podstawowe
instrumenty, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę,
że musimy się postarać o nowy sprzęt. Znaliśmy gościa,
który pomógł nam podpisać papiery na wsparcie finansowe.
Wtedy przenieśliśmy się do Londynu i kupiliśmy
zupełnie nowy backline: osiem kabli do Marshalla
i wzmacniacze Marshalla. Kosztowało nas to
niemałą fortunę - cała piątka spłacała to tygodniami.
Foto: Metal Mirror
Tak, ja i Paul zaczęliśmy pisać numery od samego
początku, kiedy tylko rzekło się słowo. Chcieliśmy,
żeby Metal Mirror był oryginalnym zespołem. Jedynym
coverem jaki graliśmy był "One Night" Elvisa Presleya,
oprócz niego nigdy nie zabraliśmy się za żaden
cover.
Byliście fanami Elvisa, skoro nagraliście "One
Night" w bardzo dynamicznej wersji?
Lubię wielu wokalistów: Bon Scott, Ronnie James
Dio, Steven Tyler, Brian Johnson, Freddie Mercury,
David Coverdale, Elvis - mógłbym wymienić
wielu. Myślę, że nasza wersja "One Night" jest bardzo
metalowa, hard rockowa i speed metalowa zarazem.
Graliśmy ją raz na koncercie i fani naprawdę ją pokochali
i stwierdziliśmy, że chrzanimy założenia i ją nagraliśmy.
Mieszkaliście w Ruislip, więc pewnie często bywaliście
w Londynie?
Ruislip jest poza Londynem, mam na myśli to, że jest
tak blisko, że niektórzy myślą, że to część londyńskich
przedmieść. Wszyscy w Metal Mirror jednak myślą o
zespole jako grupie z Londynu.
Co było dla was ważniejsze: odwiedzanie sklepów
płytowych i wyszukiwanie kolejnych płyt z ciężką
muzyką, czy też koncerty tych wszystkich nowych
zespołów? A może oba aspekty były równie istotne i
bez trudu je godziliście?
Obie rzeczy były równie ważne. Kochałem kupować
nowe albumy i kochałem chodzić na koncerty. Chodziliśmy
oglądać wiele zespołów w Londynie i w okolicach.
Zarówno dużych zespołów, jak i tych pomniejszych.
Widzieliśmy wtedy wiele grup z NWOB
HM, niektóre z nich widziałem na żywo po latach.
Świetna zabawa.
większość ówczesnych zespołów, aż w końcu wpadliśmy
na taką która spodobała się nam wszystkim.
Nazwę Metal Mirror wymyślił chyba nasz basista Ian
Thompson. Nie wiedzieliśmy zupełnie nic o tym
całym ruchu NWOBHM, byliśmy paczką młodziaków,
która kochała grać rocka. Nie wiedzieliśmy o nim
dopóki nie przeczytaliśmy w gazecie, że coś takiego
powstało, skąd te wszystkie kapele zaczęły się pojawiać.
Znaliśmy tylko Iron Maiden, Angel Witch i kilka
zespołów bez kontraktów.
Graliście już wcześniej, czy też Metal Mirror był
waszym pierwszym zespołem?
Zacząłem grać w zespołach w wieku trzynastu lat, tak
jak grupa dzieciaków z osiedla, gdzie mieszkałem -
wykonywaliśmy covery. Grałem wtedy na gitarze rytmicznej.
Pierwszy zespół nazywał się Kamakazi. Mój
pierwszy zespół, gdzie byłem już wokalistą powstał
kilka lat później. Nazywał się Snow. Mój pierwszy gig
z zespołem Snow odbył się w liceum w Cardiff na
głównej sali. To było w lutowy sobotni wieczór 1975
roku, miejsce było wypełnione trzystoma dzieciakami
z sąsiedztwa i ze szkoły, nigdy w życiu nie byłem tak
przerażony jak wtedy, ale udało się i bardzo mi się to
Wynajmowaliście jakąś salę prób, czy też, podobnie
jak wiele innych zespołów w tamtym okresie, ćwiczyliście
w garażu, piwnicy czy innym tego typu
miejscu?
Zaczynaliśmy próby w małym kompleksie salek w ratuszu
Middlesex. Byliśmy tam tylko kilka miesięcy.
Mieliśmy grać pierwszy gig Metal Mirror i wieszaliśmy
plakaty na budynku, a także poza naszym miastem.
Problem polegał na tym, że Paul i Ian uważali,
że przykleją je do ścian i skończyło się na przysłowiowej
czarnej dupie - wyrzucili nas z salki. Burmistrz
miasta był wściekły gdy znalazł dwa plakaty na drzwiach
swojego garażu i za cholerę nie mógł ich usunąć,
bo klej był zbyt mocny. Skończyło się na tym, że wylądowaliśmy
w sądzie i dostaliśmy karę grzywny. Zdecydowaliśmy,
że musimy mieć jakieś profesjonalne
miejsce, więc przenieśliśmy się na południe Londynu
do miejsca zwanego studio WHARF, gdzie było znakomicie.
Nigdy nie zmieniliśmy studia, otworzyli tam
także salę nagrań, gdzie można było nagrać osiem numerów.
W tym właśnie budynku nagraliśmy "Rock And
Roll Ain't Never Leave Us", "English Booze", "Hard Life"
i "Montana Violation".
Chyba dość szybko zaczęliście pisać własne utwory,
ale chyba nie pomylę się bardzo, jeśli założę, że graliście
też covery?
Bywaliście więc w tych wszystkich legendarnych
klubach typu The Marquee, The Ruskin Arms czy w
The Soundhouse Neala Kaya? Dane wam było
również tam zagrać?
Graliśmy dwukrotnie w Soundhouse. Było to bardzo
blisko mojego miejsca zamieszkania. Byliśmy tam
stałymi bywalcami. Ja i mój zespół przychodziliśmy
tam w niemal każdy piątek, jeśli tylko nie mieliśmy nic
do zrobienia z Metal Mirror. To była świetna miejscówka.
Znaliśmy bardzo dobrze Neala Kay'a, był
pierwszym DJ-em, który puszczał numery Metal
Mirror. Lubił nasz zespół i chciał wyprodukować nasz
pierwszy album, ale rozpadliśmy się zanim do tego doszło.
Nie graliśmy w Ruskin, ani w Marquee, ale występowałem
w Marquee kilka razy solo w latach późniejszych.
Koncertów było zresztą w tych latach znacznie
więcej - wypuszczaliście się częściej gdzieś dalej, czy
koncentrowaliście się raczej na klubach i pubach w
swojej okolicy?
Graliśmy głównie w Londynie i okolicach, ale zagraliśmy
też kilka koncertów w Leeds oraz w Walii.
Bywało, że poprzedzaliście jakiś znany zespół czy też
graliście zwykle z podziemnymi zespołami?
Oferowano nam trasę z Motörhead. Wyszło to w
ostatniej chwili, bo wcześniej planowana na support
kapela zmieniła zdanie ze względu na koszty. My ją
odrzuciliśmy z tego samego powodu, a oni i tak zagrali
te koncerty. Nie supportowaliśmy nigdy nikogo, każdy
koncert graliśmy jako headlinerzy.
Nagranie singla "Rock And Roll Ain't Never Leave
Us", znalezienie tłoczni, wydrukowanie okładki, sfinansowanie
tego wszystkiego, było dla was chyba
sporym wydatkiem?
Nagranie i wydanie singla kosztowało mnóstwo pieniędzy,
które wyłożyliśmy z własnej kieszeni. Jednakże
chcieliśmy tego i zrobiliśmy to. Po latach stwierdzam,
że to dość niesamowite, bo wtedy wiele zespołów postępowało
w identyczny sposób. Ta cała sprawa z
NWOBHM była istną kopalnią talentów, kasy nie
starczało dla większości z nich i kiedy spojrzysz, jak
wiele zespołów płaciło za swoje nagrania z własnej
kieszeni, zyskujesz do każdego z nich jeszcze większą
sympatię. Wydaje mi się, że to jeden z najważniejszych
powodów dla których dzisiejsi fani metalu tak bardzo
cenią zespoły z nurtu NWOBHM.
Ale singel rozszedł się dość szybko, więc strat raczej
nie było? Nakład, zdaje się, nie był za duży, nie
myśleliście o jego wznowieniu?
Nie, nigdy nie myśleliśmy o reedycjach. Wydaliśmy
wtedy singla do sprzedawania na koncertach. Byłem w
62
METAL MIRROR
szoku kilka lat później, gdy dowiedziałem się ile kasy
musieli wydawać na nie nasi fani.
Szczególnie, że po znalezieniu się na kompilacji
"Heavy Metal Heroes" liczyliście zapewne, że uda
się dość szybko podpisać kontrakt? Jak nie z majorsem,
to chociaż z niezależną firmą?
Sądziliśmy, że podpiszemy kontrakt, gdy wychodził
"Heavy Metal Heroes", nasz menadżer nawet rozmawiał
z kilkoma wytwórniami. By dostać jakikolwiek
kontrakt potrzebowaliśmy profesjonalnego menadżera.
Kogoś, komu wytwórnie zaufają, że mogą z nami
współpracować. Menadżer Saxon był bardzo zainteresowany
podpisaniem kontraktu z nami, ale już podpisaliśmy
kontrakt z innym człowiekiem, który nie
chciał nas puścić. Robił co mógł, ale o cokolwiek pytał,
było dla nas zbyt duże.
Rozważaliście kiedyś, dlaczego to się nie udało? W
końcu numer z tej składanki, "Hard Life", to kawał
świetnego brytyjskiego metalu, mieliście też więcej
przebojowych numerów, nie tylko te z singla, by
wymienić chociażby "Crazy"…
Zły management.
No tak, nie każdy zespół miał takiego menagera jak
Ron Smallwood, który wynegocjował dla Iron
Maiden nie tylko bardzo korzystny kontrakt z EMI,
ale też długoterminową umowę wydawniczą z Zomba
Music - zdaje się, że gdybyście mieli kogoś takiego,
kariera Metal Mirror potoczyłaby się zupełnie
inaczej?
Byłem w Marguee na Iron Maiden w 1979 roku.
Neal Kay ogłosił ze sceny, zanim tamtego dnia Iron
wyszedł zagrać, że właśnie podpisali kontrakt z EMI.
Ron Smallwood był tamtej nocy w klubie i wciąż jest
z nimi, mimo upływu lat. On jest członkiem tego zespołu,
tylko że jego rola nie polega na graniu na gitarach
czy czymś innym, dba o jego interesy. Więc, tak
wierzę, że Metal Mirror mogło pójść jeszcze dalej,
gdyby tylko trafił na ludzi, którzy by się o nas bardziej
zatroszczyli.
W którym roku daliście sobie ostatecznie spokój z
zespołem?
To było jakoś na końcówce 1981 roku, kiedy zaczęliśmy
mieć problem. Podpisaliśmy kontrakt z dwiema
agencjami bookingowymi: Concorde Artists i Tka
Agency. Mieliśmy zabookowany koncert w klubie
Talk of the Abbey w Walii. Mieliśmy wejść na scenę
o jedenastej wieczorem, właśnie mieliśmy wyjść z przebieralni
na scenę, kiedy menadżer stwierdził, że chce
żebyśmy weszli o 1:30 rano. Nie mogliśmy nic z tym
zrobić i powiedział nam, żebyśmy nie szli do hotelu,
tylko zostali na backstage'u. Przynieśli nam mnóstwo
piwa i wina i czegoś tam jeszcze, żebyśmy się zrelaksowali.
Zatem przez następne dwie godziny relaksowaliśmy
się. I chyba zrelaksowaliśmy się za bardzo.
Wypiliśmy wszystko i kiedy wyszliśmy na scenę,
byliśmy tak bardzo wkurzeni, że nawet nie wiedzieliśmy
gdzie jesteśmy. Tamten koncert nie należał do
naszych najlepszych. Po koncercie mieliśmy dużą
sprzeczkę z pozostałymi zespołami i menadżerem klubu
oraz jego personelem. Wszystko wymknęło się spod
kontroli i wiedzieliśmy, że zrobiliśmy głupków z obu
naszych agencji, mimo, że próbowały obrócić to w nieporozumienie.
Następnie odszedł nasz perkusista Gary
Hitchens. Stał się mniej zainteresowany wszystkim
i to, czego chciał to nowy projekt. Zastąpić Gary'ego
było ciężko. Był i jest nadal znakomitym bębniarzem.
Aby usłyszeć jaki był należy sięgnąć po "Metal Mirror
Live In London vol. I" i "Vol. II". Gdy już mieliśmy
nowego perkusistę, Micka Greena, zaczęliśmy kontynuować
koncerty. Potem okazało się, że gitarzysta
Chris Haggerty i basista Ian Thompson chcieli
zmienić styl naszego zespołu. To ja i Paul Butterworth
pisaliśmy cały materiał i nie chcieliśmy zmieniać
naszego stylu. Chris i Ian zaczęli pisać własne
utwory, chcieli żeby i one znalazły się w repertuarze. Ja
i Paul nie chcieliśmy tego, bo jakkolwiek były dobre,
to różniły się od brzmienia Metal Mirror. Chris i Ian
postanowili odejść i założyć własny zespół. Wtedy też
po raz ostatni weszliśmy do studia jako Metal Mirror,
by zarejestrować numer "Commit No Nuisance". Na
perkusji był Gary Hitchens, a na basie PJ Phillips. To
były ostatnie podrygi Metal Mirror. Tak było, aż do
teraz.
szczęścia jeszcze raz?
W 2006 roku kontaktowałem się Bartem Gabrielem.
Powiedział mi, że niemiecka wytwórnia High Roller
Records chciałaby wiedzieć, czy są jakieś niezrealizowane
numery Metal Mirror, bo chcieliby je wydać.
Poszedłem się spotkać z Paulem Butterworthem i
zaczęliśmy szukać po starych taśmach, czy znajdziemy
tam coś interesującego. Wtedy nie mogliśmy znaleźć
żadnych nagrań studyjnych, ale znaleźliśmy dobrej
jakości nagrania z koncertu z Londynu w 1981 roku.
Stąd niedawna premiera kompilacji studyjnych
utworów na albumie "III", poprzedzoną nagraniami
koncertowymi, którą traktuję jako dopełnienie waszego
archiwalnego dorobku i zarazem wprowadzenie
do albumu studyjnego, na który złożą się wyłącznie
premierowe utwory?
Wysłaliśmy je do wytwórni i spodobało im się to.
Wydali je tego samego roku na winylu jako "Vol. I" i
kilka miesięcy później dorzucili "Vol. II". Byliśmy zaskoczeni
tym całym zainteresowaniem i powrotem,
zaczęliśmy rozmawiać o nowym składzie. Ktoś wrzucił
do internetu fałszywą fotę i komunikat, że wracamy w
klasycznym line-up "all stars" i członkami oprócz mnie
mieli być Paul Butterworth, PJ Phillips, Benjy Ried
oraz Andy Barnet. Rozważaliśmy to, ale ten skład
nigdy nie istniał.
Macie już wstępne zarysy tego materiału? Myślę, że
jego premiera na 35-lecie powstania grupy byłaby taką
symboliczną klamrą spinającą te wszystkie lata?
Zastanawialiśmy się przez następne kilka lat żeby zacząć
od nowa, że powrót mógłby być dobrym pomysłem.
Kiedy Metal Mirror grał koncerty, zawsze nagrywaliśmy
koncerty. Mieliśmy taśmy ze wszystkimi
koncertami, które zagraliśmy. W 2013r. ja i Paul
przekopywaliśmy się przez nie, żeby znaleźć coś co
mogłoby się nadać na bonus na ewentualną płytę live.
Sądzę, że gdybyście nie wrócili, to pewnie do końca
życia mielibyście świadomość, że trzeba było to zrobić
i żałowalibyście niewykorzystanej szansy - a tak,
chyba czujecie się z tym świetnie, to wręcz taka druga
muzyczna młodość?
Tak było do czasu gdy znaleźliśmy pudło z nagraniami
studyjnymi. Było pochowane głęboko pod wszystkimi
innymi rzeczami i nie mogliśmy uwierzyć w nasze
szczęście. Wysłaliśmy je do wytwórni, oni też się ucieszyli,
wyczyścili je i Metal Mirror wydał je w lutym
2014 roku. Jak się więc mają sprawy z zespołem?
Metal Mirror powraca, skład zespołu ogłosimy
wkrótce. Pierwszym koncertem od trzydziestu czterech
lat będzie występ na Brofest 2015. Zespół zacznie
koncertować w 2015 roku, nowy album powstaje i
wejdzie w fazę przedprodukcji w listopadzie 2014,
zostanie nagrany w styczniu 2015 roku. Będzie zawierał
jedenaście nowych utworów, studio nagraniowe i
producent zostaną ogłoszony w niedługim czasie,
nowy album wyjdzie na wiosnę 2015 roku. Dokładnie
w trzydziestą piątą rocznicę wydania singla "Rock And
Roll Ain't Never Gonna Leave Us/English Booze". I
wreszcie - tytuł prawdopodobnie będzie brzmiał
"What The Fuck Would Jesus Do" / "WTFWJD".
Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Nie podejmowaliście wcześniej prób reaktywacji?
Dopiero zainteresowanie kolejnych pokoleń fanów po
wydaniu archiwalnych nagrań koncertowych Metal
Mirror sprawiło, że postanowiliście spróbować
METAL MIRROR
63
Trudna droga z piekła do nieba
Tak na dobrą sprawę to o perypetiach zespołów nurtu New Wave Of British Heavy
Metal można by nakręcić wieloodcinkowy serial z wieloma sensacyjnymi wręcz wątkami.
Tak się bowiem składa, że wiele z tych grup było na wyciągnięcie ręki od wielkiej kariery,
albo też splot pechowych czy niesprzyjających okoliczności zadecydował o tym, że nigdy nie
zdołały się wybić ponad podziemny status. Jednymi z takich pechowców są Deep Machine,
jednak muzycy tej reaktywowanej kilka lat temu formacji nie poprzestali na wznowieniu starych
klasycznych nagrań, lecz wydali właśnie debiutancki album, zawierający również najnowsze,
niczym nie ustępujące tym sprzed lat, kompozycje. O "Rise Of The Machine" I nie
tylko rozmawiamy z założycielem, liderem i gitarzystą Deep Machine, Bobem Hookerem:
HMP: "Uzyskaliśmy szansę nagrania nowego albumu,
co zaowocowało "Welcome To Hell". Nie sądziliśmy
jednak, że odniesie on tak ogromny sukces,
skoro pozostawaliśmy niezauważeni przez całe lata
80-te aż do dziś. NWOBHM obecnie jest niszą, ale
my byliśmy tam kiedy wszystko się zaczęło, dlatego
zamierzamy nieść ten kaganek tak długo, jak długo
ludzie będą chcieli nas słuchać" - mówił mi niedawno
Tony Foster, gitarzysta Sparty. Dostrzegam wiele
podobieństw pomiędzy nimi a Deep Machine: oba
zespoły powstały w 1979r., przez wiele lat bez skutku
próbowały się przebić, rozpadły się w okolicach 1988 -
1990 roku, by niedawno powrócić i wydać debiutanckie
płyty. Powiedzieliście sobie: teraz albo nigdy, bo
kolejnej takiej okazji może już po prostu nie być?
Bob Hooker: Nigdy nawet nie śniłem, że kiedykolwiek
zobaczę album Deep Machine. Zawsze sądziłem,
Wróciliście do gry pięć lat temu - od razu z założeniem,
że będziecie starać się o wydanie albumu, czy
też początkowo chodziło wam raczej o przypomnienie
sobie dawnych dobrych czasów i granie koncertów,
a dopiero powodzenie minialbumu z utworami
demo z roku 1981 uzmysłowiło wam, że warto do tego
dążyć?
Cóż, tak naprawdę nie było żadnych realnych planów
powrotu na scenę. Spotkaliśmy się razem na kilka
jamów w jednej z lokalnych salek prób i byliśmy w
szoku jak znakomicie brzmią te stare kawałki mimo
upływu lat… zwłaszcza, że nie były grane od prawie 30
lat! Zdecydowaliśmy się zebrać ponownie jako zespół i
zagrać kilka gigów. Byliśmy zdziwieni ciepłym przyjęciem
jakie otrzymaliśmy, fani metalu naprawdę pokochali
te stare numery. Zrealizowaliśmy EPkę "Deep
Machine" w High Roller Records z czterema numerami
z sesji z lat 80-tych. To było wtedy gdy czuliśmy, że
byłoby fajnie nagrać drugą, ponownie dla High Roller,
gdzie znalazłyby się dwa stare kawałki "Iron Cross" i
"Killer" oraz jedna nowa kompozycja "Whispers In The
Black". Rok później mieliśmy już gotowy cały, długo
oczekiwany album "Rise Of The Machine", który
także jest miksturą starych i nowych kawałków i stał
się płytą, z której jesteśmy niezmiernie dumni!
Jak sądzisz, co sprawiło, że w latach 80-tych nie zdołaliście
zainteresować swoją muzyką żadnej wytwórni?
Owszem, zespołów NWOBHM były na
przełomie lat 70./80. setki, jak nie tysiące, ale i firm
nie brakowało, od majorsów typu EMI do malutkich,
Cóż, o tym była mowa już tyle razy… ale dla mnie
jedynym prawdziwym demo Deep Machine było to z
nagraniami z 1980 roku, które stało się pierwsza EP-ką
dla High Roller. Nagraliśmy to w składzie, który dla
wielu był tym jedynym właściwym, czyli mnie, Johna
Wigginsa, Rogera Mardsena, Dave'a Ortona i Ricky
Bruce'a. Późniejsze składy po moim odejściu z zespołu,
były tak dalekie od Deep Machine, że okazały się
fiaskiem, choćby dlatego, że żaden z muzyków nie był
w oryginalnym składzie, który stworzyłem. Można jednak
powiedzieć, że tamte późniejsze składy utrzymały
nazwę Deep Machine przez jakiś czas w Europie
i dzięki temu możemy z szacunkiem dalej promować tę
markę z koncertami i zainteresowaniem ze strony prasy.
Wiele zespołów w owych latach wydawało swe płyty,
chociażby 7" single, samodzielnie, często we własnych
firmach - nigdy nie korciło was, żeby pójść tą
samą drogą?
Pojawiliśmy się dzięki Neat Records, z którą to firmą
współpracowało wiele ówczesnych zespołów grających
NWOBHM (chyba Raven był jednym z tych, który
najbardziej zapadł w pamięć?). Rozważaliśmy to, ale
problemem były wówczas pieniądze i zbieranie środków
było dla nas prawdziwym wyzwaniem. Z małymi
funduszami, mogliśmy pozwolić sobie tylko na koncerty…
jakąś reklamę, czas na próby i dużo pirotechniki!
Dla nas było to trudne do osiągnięcia… Jeśli finanse
przeznaczane na koncerty przeznaczyć na singiel, szybko
tracisz na popularności, musisz starać się o popularność
wśród fanów a tak się składa, że jak nie masz
wsparcia, finanse nie pozwalały by zrobić i jedno i
drugie.
Rok 1983 jest taką swoistą datą graniczną, bo wówczas
nurt NWOBHM stracił na sile i popularności.
Kilka zespołów, z Iron Maiden na czele, zrobiło
mniejszą czy większą karierę, pozostałe przegrały w
konfrontacji z new romantic czy popem - podobnie
stało się chyba też w waszym przypadku?
Myślę, że każdy gatunek muzyki ma swoje wzloty i
upadki, ale uważam, że prawdziwi fani metalu zawsze
będą wspierać metal. Są ludzie, którzy sprawiają, że
ten gatunek wciąż żyje i zawsze tak będzie. W 1983
roku był już schyłek NWOBHM, w większości byli już
tylko ludzie, którzy nie byli fanami metalu i sprzedali
się innym gatunkom, które wówczas się pojawiły. Ludzie,
którzy obserwują nas od samego początku we
wczesnych latach 80-tych wciąż przychodzą zobaczyć
jak Deep Machine gra teraz… fani metalu i najlepsi
ludzie, których możesz sobie życzyć spotkać! Dodam
też, że mam ogromny respekt do Iron Maiden, którzy
ciężką pracą zdobyli szczyty popularności i zaufania…
z całą pewnością zasługują na to i zasłużyli na swój
ogromny sukces.
że to wielka szkoda, że żaden z tych kawałków z przeszłości
nie został nagrany w studiu, a to co zostało to
fatalne jakościowo wersje z koncertów nagrane na starym
magnetofonie gdzieś w 1981 roku. Tchnęliśmy
nowe życie w stare numery, dodaliśmy trzy zupełnie
nowe "The Gathering", "Whispers In The Black" i "Celebrophile".
Foto: Deep Machine
niezależnych oficyn?
Sądziłem, że zespół ma zapewniony kontrakt, ale kombinacja
złego menadżmentu w tamtym czasie (który
nic dla nas nie robił!) oraz niestabilnego składu stały
się przyczyną rozpadu zespołu, a co za tym idzie pokrzyżowaniem
planu na bardzo poważny kontrakt.
Zastanawia mnie to o tyle, bo przecież byliście wówczas
w samym centrum wydarzeń, w Londynie, dzięki
czemu powinno być wam chociaż trochę łatwiej niż
zespołom z głębokiej prowincji?
Zgaduję, że bycie z Londynu w tamtym czasie było dobrym
startem, ale dziś zespoły podróżują znacznie dalej,
by zagrać koncert, tak więc dziś być z Londynu
wcale nie musi być specjalnie wyróżniające.
Nie poddawaliście się jednak, bo latach 1980-83
nagraliście aż cztery kasety demo - skoro nie wzbudziły
one zainteresowania wydawców, to może chociaż
były pomocne przy organizacji koncertów, jako
swoista reklama zespołu dla promotorów, czy docierały
do fanzinów, etc.?
Istnieliście jednak jeszcze przez kilka lat, ale było to
już chyba bardziej muzykowanie dla przyjemności, bo
nie liczyliście już pewnie wtedy na kontrakt czy większą
karierę?
Nigdy nie straciliśmy wiary w duży sukces, ale to nie
jest prawda, że dziś gramy dla zabawy i dla fanów metalu…
Cudownie jest być pośród nich i dzielić się z nimi
pasją do metalu. Muzyka zawsze musi być zabawą niezależnie
od statusu kapeli, jeśli tracisz to spojrzenie, to
znaczy, że czas odejść.
Kiedy zespół się rozpadł straciliście kontakt z muzyką
czy też nadal graliście, chociażby w domu, tak dla
przyjemności, albo żeby nie wyjść z wprawy?
Nigdy nie straciłem kontaktu z muzyką przez ten cały
czas, kiedy nie było zespołu. Kupiłem gitarę Westone
Spectrum 2 (której zresztą używam do dzisiaj i jest
moją główną gitarą koncertową) i mały wzmacniacz
gdzieś w latach 80-tych i wciąż na nich jammowałem
w domu. Nigdy jednak nie grałem w żadnym innym
zespole przez cały ten trzydziestoletni okres czasu, kiedy
oficjalnie rozpadliśmy się.
Od połowy lat 90-tych tradycyjny heavy metal kilkakrotnie
wracał do łask publiczności, w międzyczasie
zaś NWOBHM stała się kultowym zjawiskiem dla
licznych fanów i zespołów, nawet tych grających ekstremalny
metal. Nie korciło was wcześniej by znowu
wrócić do gry?
Nie, dla mnie początek lat 90-tych był smutnym i stresującym
czasem, przechodziłem wówczas przez rozwód…
więc w tym sensie byłem na bakier z tym co
działo się w muzyce metalowej przez cały ten czas i
myślę, że rozsądnie będzie powiedzieć, że w sytuacji w
której się znalazłem zebranie do kupy Deep Machine,
64
DEEP MACHINE
nie było nawet na szczycie listy moich priorytetów.
Zdecydowaliście się dopiero w roku 2009 - tu punktem
zwrotnym było chyba poznanie przez was
wokalisty Lenny'ego Baxtera?
To nie była decyzja czy konkretny plan jak reformacja
Deep Machine, raczej rodzaj "szczęśliwego przypadku".
Borykaliśmy się z szukaniem wokalisty, nasz stary
wokalista Roger Mardsen przyszedł i jammował z
nami, ale zdecydowaliśmy że jego rodzinne zobowiązania
nie pozwolą mu na powrót do zespołu. Po wypróbowaniu
kilku innych wokalistów spotkałem Lenny'ego
Baxtera, którego znałem od wielu lat. Z pośród
wielu zespołów Lenny jest najbardziej znany jako basista
w metalowej grupie Gangland z lat 90-tych. Lenny
twierdził, że poradzi sobie z wokalami i poprosiłem go
żeby spróbował. Byliśmy zszokowani tym co nam pokazał
i dostał tę robotę.
Skoro nie było opcji powrotu w oryginalnym składzie,
chyba nic lepszego nie mogło was spotkać? Z całym
szacunkiem dla Rogera Marsdena, którego cenię za
LP "One Night Stand" E.F. Band, to Deep Machine
nie miał chyba w swej karierze tak dobrego i wszechstronnego
wokalisty jak Baxter?
Oryginalny skład Deep Machine nie mógłby się nigdy
powtórzyć. Jakkolwiek wciąż jestem w kontakcie z
całym zespołem. Roger Mardsen był znakomitym wokalistą…
a Lenny bardzo dobrze wykonywał to, co do
niego należy. Od czasu wznowienia działalności to najbardziej
stabilny skład jaki kiedykolwiek miał ten zespół.
Wszyscy, z którymi miałem i mam przyjemność
grać w Deep Machine byli znakomitymi muzykami.
Kiedy skład dopełnił gitarzysta Nick East byliście
już w pełni gotowi do rozpoczęcia sesji
"Rise Of The Machine"?
Tak, Nick dołączył do zespołu i zrobił to mniej więcej
w czasie, gdy zaczynaliśmy nagrywać "Rise Of The
Machine". Zaangażowanie Nicka miało znaczenie…
naprawdę jest świetnym gitarzystą.
Nagrywaliście i miksowaliście ten album w kilku
studiach nagraniowych - było to zapewne podyktowane
troską o osiągnięcie jak najlepszego efektu końcowego,
nie chcieliście zabrzmieć jak muzealne wykopalisko,
tylko wycisnąć ile się da z dostępnej obecnie
nowoczesnej technologii?
Nagrywaliśmy podstawowe ścieżki do "Iron Cross",
"Killer" i "Whispers In The Black" w The White Rooms
Studio w Rainham Essex. Więcej roboty wykonaliśmy
z tymi numerami w DeeRal's. Podstawy "Rise Of
The Machine" powstały w Highfield Studios Essex i
ponownie zostały skompletowane w DeeRal's.
Podkreślacie w książeczce płyty ogromny wpływ na
brzmienie i kształt tej płyty producenta DeeRala -
bez niego efekt końcowy nie byłby tak porywający?
Tak, DeeRal jest niesamowitym gitarzystą. Oprócz bycia
gitarzystą w Go West jest profesjonalnym muzykiem
sesyjnym, który pracował z wieloma składami z
najwyższych półek. Dee posiada ogromną wiedzę i zna
techniczne sztuczki, zebrane przez lata jako muzyk sesyjny.
Zarówno Lenny jak i ja pracowaliśmy razem z
Dee jako koproducenci, Dee kontrolował główną produkcję
i miksy oraz przeprowadzał ekspertyzy i inspirował
nas wszystkich. Dee uchwycił nasze brzmienie
dokładnie tak jak chcieliśmy - nie było problemów, był
niezastąpiony we wszystkim co robił. Rezultatem pracy
nad tym projektem jest wielka przyjaźń między mną
a Dee.
Dobry producent często nie jest w stanie zamaskować
niskiej jakości utworów, tu jednak nie ma o tym
mowy, bowiem "Rise Of The Machine" może śmiało
stawać w szranki z wieloma już klasycznymi dziełami
NWOBHM - długo pracowaliście nad tym
materiałem?
Właściwie trudno powiedzieć jak dużo czasu nam to
zajęło od rozpoczęcia do zakończenia prac, ponieważ
czasami było to sporadyczne, gdyż Dee musiał wpasować
się w swój dość napięty grafik jako muzyk sesyjny.
Może trzy, cztery miesiące, ale to i tak niewiele.
Nie poszliście też na łatwiznę, bo uniknęliście pokusy
odświeżenia wyłącznie starszego materiału,
przygotowując na płytę głównie nowe utwory?
Pytanie nie powinno brzmieć, czy wybraliśmy najłatwiejszą
drogę… Cały plan był taki, ze chcieliśmy nagrać
właśnie stare numery (i tchnąć w nie nowe życie),
ponieważ nigdy nie zrobiliśmy tego w tamtych latach.
To byłaby ogromna strata pozwolić im odejść w zapomnienie
bez odświeżonych wersji, teraz mogliśmy im
dać drugie życie. Nowe utwory też się tam znalazły, bo
wiedzieliśmy, że fani również oczekiwali czegoś nowego
z naszej strony. To było wyzwanie napisać te nowe
kawałki, zawsze zastanawiasz się nad tym "bierz, co
dostajesz"… ale naprawdę byliśmy zachwyceni "Whispers
In The Dark", "Celebrophile" i "The Gathering" i te
trzy numery zawsze miały dobry odzew podczas koncertów.
Starsze utwory, w rodzaju "The Wizard" czy "Witchild",
są tu taką swoistą klamrą, łącznikiem pomiędzy
waszymi początkami i tą płytą?
Tak, zdecydowanie jest to nawiązanie do naszych początków.
"The Wizard" został trochę zmieniony przez
Lenny'ego w części refrenu, żeby uzyskać nieco nowocześniejszy
wyraz, ale wciąż można w nim usłyszeć
klasyczne brzmienie NWOBHM. "Witchild" ma zaś
dla mnie coś w rodzaju osobistego znaczenia - chociaż
kocham wszystkie numery Deep Machine, to muszę
powiedzieć, że "Witchild" jest moim najbardziej ulubionym
ze wszystkich. Chciałem zachować go dokładnie
takim jaki był trzydzieści lat temu, ale postęp
technologiczny pozwolił nadać mu ciężaru i sądzę, że
zyskaliśmy na tym.
O dawnych czasach przypomina też gościnny udział
gitarzysty Johna Wigginsa, podpory Tokyo Blade,
ale mającego też na koncie epizod w Deep Machine?
Tak, jak już wspomniałem, grałem z Johnem Wigginsem
lata temu w oryginalnym Deep Machine. John
wciąż jest moim przyjacielem i wciąż się widujemy.
John jest świetnym gitarzystą i w czasie nagrywania
naszej drugiej EPki dla High Roller akurat rozstaliśmy
się z Nigelem Martindalem i to ja miałem nagrywać
wszystkie partie gitary. Wtedy wpadłem na pomysł, by
poprosić Johna by zagrał na EPce, że byłoby wspaniale,
gdyby zrobił to właśnie on, skoro odegrał tak ważną
rolę w historii zespołu. John z wielką chęcią zabrał się
do pomocy i razem ze mną zagrał na gitarze rytmicznej
w trzech kawałkach. Przed skończeniem ostatecznych
miksów, mieliśmy przyjemność dokooptować
do zespołu Nicka "Beastie" Easta. Myślałem już wtedy
żeby Nick do nas dołączył, żeby byłoby wspaniale
gdyby dograł kilka solówek do dwóch albo trzech numerów
i zrobił to, dogrywając drugie solo w "Killer" i
"Whispers In The Black". Ja zaś skompletowałem projekt
nagrywając jedyne solo w "Iron Cross". Tak więc,
każdy dostał szansę by zaistnieć na tej EP-ce, co uważam
za absolutnie fantastyczną rzecz!
Dyskografia zespołu rozrasta się dzięki High Roller
Records coraz bardziej - zdopingowani i zachęceni
takim stanem rzeczy myślicie o poważnej promocji
koncertowej "Rise Of The Machine", a może nawet
nagraniu kolejnej płyty?
Chętnie zagramy trasę promocyjną "Rise Of The
Machine", ale z drugiej strony w naszym wypadku,
wciąż jest to trudne zadanie do zaaranżowania. Jesteśmy
otwarci na oferty z europejskimi datami. Jeśli tylko
będziemy w stanie zebrać się razem będzie super,
tak więc prośba do wszystkich promotorów: dajcie nam
znać!
Czyli nigdy nie jest za późno na realizację marzeń -
trzeba tylko chcieć i nie bać się zacząć, na co obecne
losy Deep Machine są najlepszym dowodem?
Tak oczywiście, to byłoby wspaniałe, jeśli to marzenie
by się spełniło i udałoby się to zrobić jako coś dużego.
Ale dla mnie marzenia już się spełniły. Ujrzałem wreszcie
dwie EPki Deep Machine, które przyczyniły się
do upichcenia ciasta z nowym albumem. Zagrałem też
w kilku fantastycznych miejscówkach w Brytanii i
Europie (Belgii, Holandii i w Niemczech). Spotkaliśmy
mnóstwo fantastycznych ludzi i co najważniejsze dla
nas wszystkich, powróciliśmy by grać dla prawdziwych
fanów metalu na całym świecie i chcemy z całego serca
podziękować im za lojalne wsparcie. Jakkolwiek uważam,
że nawet gdyby Deep Machine miał się skończyć
w dniu jutrzejszym, dla mnie wszystko przez co przeszliśmy
było tego warte… to było istne piekło i tym
bardziej jestem dumny z tego, co osiągnęliśmy.
Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Foto: Deep Machine
DEEP MACHINE
65
Podchodzić do grania prawidłowo
Ten na wskroś brytyjski zespół w czasach świetności NWOBHM nie zdołał się
przebić, mimo nagrania pamiętanego do dziś singla "On The Run". Później wiodło im się
różnie, ale w końcu zawsze wracali, regularnie nagrywając kolejne płyty. "The Final Nightmare"
jest najnowszą z nich i przywraca nadzieję na to, że nowa fala brytyjskiego metalu to
nie tylko muzealne wykopalisko. Lider grupy, gitarzysta Tracey W. Abbott, też jest przekonany,
że zespół nagrał najlepszy album w swej karierze:
HMP: Coś długo nie było o was słychać: wasz
poprzedni album studyjny "Three Corners To
Nowhere" ukazał się ponad siedem lat temu, potem
pojawiła się jeszcze kompilacja podsumowująca
wczesne lata kariery Overdrive i zapadła
cisza - co było jej przyczyną?
Tracey W. Abbott: Aktualnie Overdrive nie
planuje kolejnych nagrań. Ostatnie siedem lat było
dobre dla zespołu, jednak nagrania wymagają czasu,
a przygotowanie "The Final Nightmare" zajęło
nam trzy lata!
To jednak nie on stanął za mikrofonem w czasie
nagrywania "The Final Nightmare", bo macie też
nowego wokalistę - to chyba spora niespodzianka,
bo David Poulter nie jest bardzo znanym i popularnym
muzykiem?
Dave przez wiele lat grywał w wielu zespołach,
grając różne rodzaje muzyki. Jest naprawdę utalentowanym
muzykiem i bardzo przyczynił się do
powstania ostatniego materiału. Bierze również
udział w wielu telewizyjnych programach muzycznych
w Wielkiej Brytanii.
Pewnie znaliście się od lat, dlatego zasilił Overdrive,
a to, jak zaśpiewał na waszej nowej płycie
jest ostatecznym potwierdzeniem, że podjęliście
słuszną decyzję werbując go do składu?
Rozglądaliśmy się za nowym wokalistą, ale wcześniej
nie znaliśmy się z Dave'em dopóki nie umówiliśmy
się na wspólną próbę. Dave na wiele sposobów
przyczynił się do powstania nowego albumu.
Nie tylko w kwestiach wokalnych.
Skoro tak rozmawiamy o kwestiach personalnych,
to wygląda na to, że klawiszowiec Tim Hall czuje
Zważywszy na to, że często współpracujecie z
niemieckimi firmami, bo przecież wcześniej była
to High Roller Records, można chyba zaryzykować
stwierdzenie, że ten kraj staje się czymś na
kształt lidera, jeśli chodzi o tradycyjne formy
metalu, nie tylko pod względem zainteresowania
wydawców, ale przede wszystkim fanów?
Niemcy kochają swój metal oraz szczególnie cenią
czyste heavy spod znaku NWOBHM. To jest widoczne
również w innych państwach europejskich i
- co ciekawe - bardziej niż w Wielkiej Brytanii.
Niemcy i inne kraje, kochające metal, powinny być
powodem wstydu dla Wielkiej Brytanii, która nie
zdaje sobie sprawy z tego co traci!
A jak sytuacja wygląda w waszej ojczyźnie? Są
pewne symptomy poprawy, czy też tradycyjny
metal i hard rock, może poza największymi gwiazdami
pokroju Iron Maiden czy Black Sabbath,
wciąż tkwi w podziemiu i cieszy się śladowym
zainteresowaniem słuchaczy?
Generalnie metal na Wyspach jest niestety niedoceniany.
Cieszymy się więc ze wsparcia, jakie mamy
ze strony fanów zza granicy i jesteśmy im bardzo
wdzięczni!
Czyli o sytuacji z przełomu lat 70-tych i 80-tych
czy kilku późniejszych nie ma już od dawna
mowy? Metal stał się w Anglii niszą i nie budzi
większego zainteresowania ani publiczności, ani
ludzi, którzy mogliby zmienić ten stan rzeczy, bo
to przecież wciąż muzyka z ogromnym potencjałem,
która mogłaby trafić do słuchaczy, gdyby
tylko poszła za nią odpowiednia reklama?
Wiele gatunków muzycznych w Anglii cierpi, nie
tylko metal. Media próbują zmienić tę sytuację,
niestety Anglicy podchodzą do tego apatycznie.
Problemy ze składem są chyba bardziej dokuczliwe
w sytuacji zespołu istniejącego od dłuższego
czasu, kiedy wizja wielkiej kariery nie jest już tak
realna jak przed laty. Dochodzą do tego sytuacje,
gdy nie da się pogodzić grania z różnymi obowiązkami
zawodowymi i rodzinnymi i problemy
gotowe?
Overdrive nie jest zespołem który nas mocno pochłania.
Nie mamy problemów z komponowaniem
piosenek, po prostu chcemy podchodzić do grania
prawidłowo i poświęcać materiałowi tyle czasu, ile
potrzeba i na ile zasługuje.
Ale w sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło, bo dzięki tym perturbacjom wrócił do was
wasz wieloletni basista i wokalista Ian Hamilton
- jak do tego doszło i jak zaaklimatyzował się w
zespole po 20-letniej przerwie?
Czuliśmy się tak jakby Ian nigdy nie odchodził. To
super, że po latach na nowo jesteśmy razem w starym,
dobrym składzie!
Foto: Overdrive
się z wami coraz lepiej i ma w związku z tym
coraz większe pole do popisu?
Tim pracując nad albumem nie zawsze miał kontakt
z rzeczywistością, jednak to musi się zmienić!
Kiedy ostatecznie doszliście do przekonania, że
"Three Corners To Nowhere" nie może być
waszym ostatnim studyjnym dziełem?
To nigdy nie miał być ostatni album Overdrive,
jednak jak powiedziałem wcześniej, wszystko zajęło
nam trochę więcej czasu.
Zainteresowanie Pure Rock Records miało jakiś
wpływ na podjęcie prac nad kolejnym albumem,
czy też wydawca pojawił się na horyzoncie dopiero
wtedy, gdy ukończyliście już prace nad tym
materiałem?
Pure Rock pytali nas o nowy album już od dłuższego
czasu, ale szczerze mówiąc chcieliśmy poczekać
na odpowiedni czas, gdy będziemy mieli
gotowy materiał na płytę i będziemy mogli pokazać
go wydawcy. Na pierwszym miejscu jest zawsze
muzyka, a dopiero później jest cała reszta.
Nie przeszkodziło wam to jednak w nagraniu jednej
z najlepszych płyt w waszym dorobku,
wypełnionej klasycznym, szlachetnym, inspirowanym
hard rockiem, metalem. Pewnie teraz, gdy
jej słuchacie, gdy docierają do was opinie fanów,
utwierdzacie się w przekonaniu, że warto było
podjąć trud przygotowania i nagrania tej płyty?
Poprzednie albumy były naprawdę słabe! Jednak
Overdrive wiele się nauczył oraz rozwinął. Jesteśmy
niezwykle dumni z ostatniego albumu i uważamy,
że jest do tej pory naszym najlepszym.
Pracowaliście nie byle z kim, bo z samym
Chrisem Tsangaridesem, odpowiedzialnym
wcześniej za brzmienie wielu klasycznych płyt
chociażby Judas Priest, Thin Lizzy czy Tygers Of
Pan Tang - to pewnie też dzięki temu "The Final
Nightmare" brzmi zarazem świeżo i klasycznie?
Bardziej to zasługa jakości kawałków oraz gry
nowych i starych członków Overdrive. Oczywiście
Chris wykonał fantastyczną robotę. Znając jego
dorobek oraz reputację wiedzieliśmy co potrafi. Na
naszym ostatnim albumie osiągnęliśmy możliwie
najlepszą jakość. Wiedzieliśmy czego chcemy i to
nam się udało.
Wydaje mi się to tym bardziej godne podkreślenia,
że nie dysponowaliście pewnie jakimś dużym
budżetem?
Znowu chcieliśmy by to, co zrobimy było najlepsze
jak się da, nie zważając na koszty i udało nam się
to osiągnąć. Overdrive funkcjonuje jak mały zespół,
do wszystkiego podchodzimy bardzo powanie
wkładając w naszą muzykę krew, pot i łzy!
Można określić tę płytę jako udany powrót do
czasów świetności NWOBHM, nie sprawiający
przy tym wrażenia archiwalnej ciekawostki - to
chyba dobre określenie na zawartość "The Final
Nightmare"?
Ostatni album pokazuje jak zespół się zmienił i
rozwinął, nie odcinając się jednak od korzeni.
Niektóre z tych utworów, jak chociażby oparte na
ognistych dialogach i wymianach solówek gitary
z organami/syntezatorami, "Glass Game",
"Twisting My Mind" czy "Final Nightmare" brzmią
wręcz tak, jakby powstały na żywo, w czasie
improwizowanych prób - rzeczywiście tak pra-
66
OVERDRIVE
cowaliście nad tą płytą?
Tak, te piosenki powstały na żywo. Tak właśnie
pracuje Overdrive - pracujemy wspólnie nad rozbudowywaniem
i udoskonalaniem utworów. Następnie
wykańczamy materiał podczas wielokrotnego
ogrywania go.
Nie unikacie też nietypowych rozwiązań, bo w
"Taken Youth (Ben's Song)", mamy nie tylko partie
fortepianu i gitary akustycznej, ale też dźwięki
przypominające barwą klawesyn?
Szukaliśmy sposobów na polepszenie tej piosenki,
a klawisze i gitara akustyczna świetnie tu pasowały.
Nie zważamy na to czy coś jest normą gatunkową.
Jeżeli wierzymy, że coś jest dobre to używamy tego.
Zdradzisz przy okazji kim jest Ben, wymieniony
w tytule tego utworu?
Ben był chrześniakiem Scratcha, który tragicznie
zmarł we śnie, mając 18 lat. Najlepsze piosenki powstają
z naszych gorzkich doświadczeń życiowych
i ten utwór nie jest wyjątkiem.
Z takim materiałem pewnie aż chce się ruszyć na
koncerty? Zamierzacie promować "The Final
Nightmare" licznymi występami, czy też ograniczycie
się do pojedynczych koncertów, w tym na
festiwalach?
Zawsze chętnie zagramy gdy ktoś nas zaprosi.
Staramy się dobrze promować naszą muzykę i
jeżeli ktoś jest zainteresowany współpracą z nami
w kwestii organizacji koncertów jesteśmy jak najbardziej
chętni!
Jednym z nich był "Heavy Metal Night 7" we
Włoszech - wygląda na to, że tam też brytyjski
metal cieszy się większą popularnością niż w ojczyźnie?
Niestety tak wygląda smutna rzeczywistość - o
czym już wcześniej wspomniałem - brytyjski metal
cieszy się większą popularnością poza granicami
Wielkiej Brytanii. Szczególnie jest ceniony przez
prawdziwych fanów, którzy pokonują dla nas duże
odległości, aby wspierać Overdrive, co bardzo nas
inspiruje i cieszy! Kochamy ich!
Oparliście się pewnie na nowych kompozycjach,
dorzucając do nich coś z klasycznych numerów,
jak chociażby "On The Run", którego pewnie nie
może zabraknąć na waszych koncertach?
Starsze utwory, które lubimy zawsze będą w koncertowych
setach Overdrive i oczywiście "On The
Run" jest jednym z nich!
Zagraliście tam m.in. z Blitzkrieg oraz Chariot -
czyżby rzeczywiście coś było na rzeczy i odrodzenie
NWOBHM stawało się faktem?
Kto wie, byłoby pięknie. Jednak czy to zjawisko
dalej będzie trwać może się okazać dopiero za jakiś
czas. Oby tak było!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Rafał Mrowicki
O wyboistej drodze i renesansie power metalu...
Ostatnio na polskiej scenie heavy i "power" metalowej coś drgnęło. Jeśli nadal
wszystko będzie szło w dobrym kierunku, być może drgania zaczną się przeradzać w trzęsienie
ziemi. Frost Commander może jeszcze nie jest w jego epicentrum, ale na pewno mieści
się w obszarze sejsmicznym. Ta bardzo młoda ekipa z Warszawy wydała właśnie debiutancką
płytę. Opowiadał o niej basista grupy, Tomasz Świstak.
HMP: Po tym, co usłyszałam na "Invincible" wnioskuje,
że jesteście miłośnikami tak zwanego europejskiego
"power metalu". Zgadza sie? (śmiech) Które
grupy cenicie sobie najbardziej?
Tomasz Świstak: Zdecydowanie tak, akurat chyba
tylko Przemek nie przepada za tym nurtem, a tak to
prawie wszsycy słuchamy takich rzeczy jak Blind
Guardian, Running Wild, Helloween czy Hammerfall.
Dla mnie na przykład Blind Guardian przez długi
okres był absolutnym numerem jeden, lubię też Kamelot,
stare Fates Warning i Queensryche. Co do
porównań, to paradoksalnie, bardzo często słyszelismy
też porównania do amerykańskich zespołów z nurtu
tak zwnego old-school power metalu jak Omen, Virgin
Steele czy Liege Lord, głównie dlatego, że nie mamy
w składzie "klawiszy" przez co nasze brzmienie jest
mniej lukrowe i właśnie takie trochę old-schoolowe.
Musze przyznać, że największy boom na ten gatunek
był 15 lat temu. Z tego co czytałam, jesteście w takim
wieku, poza Tobą, że raczej nie mięliście okazji świadomie
obserwować największego rozkwitu tego
gatunku i śledzić narodzin klasycznych kapel, które
ten gatunek rozwinęły. Skąd więc u tak młodych
ludzi fascynacja właśnie tym rodzajem metalu?
Myślę, że nie ma w tym nic dziwnego, tym bardziej, że
te kapele - jeśli do tej pory jeszcze istnieją - przyjeżdżają
na koncerty do Polski częściej niż jeszcze kilka,
kilkanascie lat temu. Ja mimo, że jestem najstarszy z
różnych przyczyn mało bywam na koncertach ale zawsze
mam relację z pierwszej ręki od kolegów, którzy
nie odpuszczają prawie żadnego wartego uwagi koncertu.
Dla przykładu nasz gitarzysta Melchior ma imponującą,
możliwe, że jedną z największych w Polsce, kolekcję
kostek gitarowych i innych fantów złapanych na
koncertach największych "klasyków", bynajmniej nie
wiedeńskich (śmiech), a biletami na koncerty mógłby
sobie wytapetować jedną ścianę pokoju. Właściwie to
jak ostatnio u niego byłem to niewiele brakowało.
Niestety, da się zauważyć, że jeszcze kilka lat temu
"power metal" był - jakkolwiek to brzmi - niemodny i
pogardzany. Spotkałeś się z takim stwierdzeniem odnośnie
waszego zespołu?
Nie raz i nie dwa i podejrzewam, że jeszcze kilka lat
temu powołanie do życia takiego zespołu byłoby
trudne. Po prostu na pierwszych koncertach mało kto
by się pojawił i szybko byśmy się zniechęcili (śmiech).
Kiedy ja zaczynałem moją przygodę z muzyką i z metalem
pod koniec lat dziewięćdziesiątych, niepodzielnie
panowały w Polsce wtedy mega ciężkie odmiany metalu
plus gotyk, no i oczywiście klasyka pod postacią Slayera,
Maidenów i zespołu Metallica. Teraz jest o niebo
lepiej. Chyba każdy fan metalu ma przynajmniej
kilka power metalowych kawałków w "playliście" zaś
zespoły takie jak Hammerfall, Blind Guardian, DragonForce
czy Iced Earth są powszechnie znane i lubiane.
Faktycznie, dziś wydaje się, że czeka ten gatunek
mały renesans. Wiele zespołów grających ten rodzaj
metalu, po latach eksperymentów i zbaczania z drogi,
wraca do brzmień z pierwszych, debiutanckich krążków...
Myślę, że ten renesans zaczął się już kilka lat temu po
2010 roku ale czy power metal może stać się jeszcze
popularniejszy w Polsce lub na świecie? Swojego czasu
dzięki grupie Sabaton wiele osób w naszym kraju
dowiedziało się, że istnieje coś takiego jak power metal
i to z radia czy nawet z telwizji - pamiętny boom na
propolskie utwory "40:1" i "Uprising". Myślę, że miało
to na pewno jakiś wpływ na rozwój gatunku. Podobnie
było zresztą kiedy Night Mistress zaczęło współpracować
z twórcami bardzo popularnej wśród młodzieży
kreskówki "Kapitan Bomba". Co do światowej sceny,
są zespoły które niepodzielnie rządzą i dzielą od kilku
lat, ale ciężko wskazać młody zespół, który jest w stanie
przejąć pałeczkę i zdobyć popularność wykraczającą
poza pasjonatów gatunku. Dobrze, że chociaż te
stare nie sprawiają fanom zawodu i tak jak powiedziałaś,
nie odchodzą za bardzo od muzyki która przyniosła
im popularność.
Ciekawe, że w Polsce pierwsze płyty w tego rodzaju
muzyka wychodzą od stosunkowo niedawna. Pomijając
przypadek Gutter Sirens i Privateer, mogę wskazać
w zasadzie tylko Pathfinder, Crimson Valley czy
Night Misstress, które debiutowały po 2010 roku.
Może faktycznie tworzy sie jakaś "nowa fala polskiego
power metalu", którego jesteście częścią.
To jest właśnie ten problem, że rodzimi wydawcy nie
kwapią się do wydawania rodzimego power metalu.
Przecież Pathfinder czy Night Mistress znalazły wy-
Foto: Frost Commander
FROST COMMANDER 67
twórnie dopiero za granicą, a dystrybucja płyt w Polsce
odbywała się tylko drogą wysyłkową. Próżno szukać
płyty Pathfindera czy Night Mistress w "Empiku". O
porządnej trasie koncertowej w wykonaniu tych
zespołów nie wspomnę, a wydaje mi się, że gdyby za
tymi zespołami stał Metal Mind lub Mystic, które
mają duże możliwości promocyjne, jedno i drugie byłoby
spokojnie do zrealizowania. Drugą kwestią, która
jest bolączką gatunku w Polsce to brak utalentowanych
wokalistów. Power metal to jeden z najcięższych
do śpiewania gatunków. Trzeba posiadać dużą skalę
głosu i umieć ją wykorzystać w skomplikowanych liniach
melodycznych. Jest to jeden z filarów power metalu
i bez tego trudno myśleć o sukcesie w kraju lub za
granicą. Wydaje mi się, że wynika to z tego, że u nas
edukacja muzyczna w szkołach to niestety ponury
żart, jednak dzięki programom typu talent show, dużo
ludzi dowiaduje się w końcu, że śpiewanie jest to
umiejętność, którą można rozwijać, a głos to taki sam
instrument jak każdy inny, do którego opanowania
potrzebny jest pewien nakład pracy. To chyba jedyna
pozytywna rzecz, która płynie z tych programów.
Myślę, że problem z dobrymi wokalistami w Polsce
to nie tylko problem power metalu. W tym roku
wreszcie udało Wam się wydąć krążek, wspomniany
juz "Invincible". Z tego co czytałam na Waszej stronie
płyta powstała w zasadzie w rok. Jak wyglądała
droga od nagrania do jej, samodzielnego zresztą, wydania?
Droga była długa i wyboista (śmiech). W dużym skrócie,
najpierw trzeba było materiał napisać, co było procesem
mocno rozciągniętym w czasie, gdyż niektóre
kompozycje powstały jeszcze zanim powstał zespół.
Oczywiście, jako że nie chcieliśmy po raz kolejny nagrywać
kawałków które zarejestrowaliśmy wcześjniej
ne EP "Magic Dagger" specjalnie na potrzeby płyty,
do materiału który już jakiś czas graliśmy, dopisałem
kawałki, takie jak "The Greatest King of Hyboria",
"Galactic Lore" (z pomocą Melchiora) i "Daughter of
The Sun" - ten etap nie był uwzględniony do wspomnianego
na stronie "roku", bo tak naprawdę, rok to
trwały dwa kolejne etapy, nagrania i produkcja. Nagrania
trwały od sierpnia 2013 do grudnia tego samego
roku, z racji tego, że trzeba było pogodzić terminy
nagrań z pracą, szkołą i tym podobnymi. Dodatkowo
nasi goście na płycie "Kari" z Morhany i "Rosa" z
Firestorm też nie byli zbyt dyspozycyjni i wszystko
zajęło więcej czasu niż planowaliśmy. Nie bez znaczenia
było też to, że nasze studio "Red Yeti" mieściło
się w Zalesiu Górnym pod Warszawą. Kolejny etap
czyli miks i mastering to kolejne trzy miesiące, podczas
których były też chyba jakieś dogrywki i przewinęło
się kilka wersji miksu. W rezultacie płyta jako
fizyczne wydawnictwo ukazała się dopiero blisko rok
po tym, jak pierwszy raz przekroczyliśmy próg studia,
no bo jeszcze trzeba było znaleźć tłocznię, drukarnię i
odczekać swoje, zanim płyty były gotowe, by trafić na
półki... czy raczej powinienem powiedzieć: do szuflady,
z której okazyjnie je wyciągamy i rozpowszehniamy
na koncertach, lub gdy ktoś się do nas odezwie i
wyrazi chęć zakupu płyty.
Bardzo lubię klimaty SF, wiec od razu kupiliście mnie
okładką. Kto jest jej autorem? Macie w swoim repertuarze
kilka tekstów nawiązujących do tematyki SF.
Czym inspirowaliście sie pisząc je?
Autorem okładki jest grafik Maciej Rebisz, polecam
poszukać jego galerii w internecie bo jego prace naprawdę
robią wrażenie. Co do tekstów, to taką najbardziej
oczywistą i łatwą do wskazania inspiracją jest
książka Stanisława Lema, która zrobiła kiedyś na
mnie ogromne wrażenie, a na podstawie której powstał
tytułowy utwór "Invincible" czyli "Niezwyciężony". Pozostałe
utwory noszą ślady mojej ogromnej fascynacji
tą tematyką ale raczej nie wskażę konkretnej książki
lub filmu. Mam jednak nadzieję, że każdy fan gatunku
poczuje w tych kompozycjach ten niesamowity klimat
nieskończonej pustki kosmosu przemierzanej z nadświetlną
prędkością, przez istoty ludzkie w poszukiwaniu
odpowiedzi na fundamentalne pytania: skąd jesteśmy
i dokąd zmierzamy jako gatunek i cywilizacja.
Poza nimi, łatwo wskazać także na inne inspiracje,
pojawia sie świat stworzony przez Howarda oraz
wyeksploatowany przez popkulturę i kulturę wysoką
- od Mickiewicza po twórców gry Prince of Persia -
Ahriman. Interesujecie sie fantasy czy raczej siedzieliście
i dumaliście, o czym by tu jeszcze napisać, żeby
wpasować się w estetykę power metalu? (śmiech)
Jeśli chodzi o dyptyk "Heart of Ahriman" i "The Greatest
King of Hyboria" to obydwa te utwory były inspirowane
jedyną powieścią, którą napisał Robert Howard,
czyli tą o Conanie Barbarzyńcy - gdyż prawie
cała twórczość Howarda poświęcona temu herosowi
to były zaledwie opowiadania - pod tytułem "Godzina
Smoka". Dlaczego taki temat? To prawda, że idelanie
wpisuje się w estetykę takiej muzyki. Kiedyś nawet o
heavy metalu pisano, że jest to muzyczny ekwiwalent
literatury spod znaku magii i miecza ale utwór i tekst
powstały dlatego, że akurat jakiś czas przed napisaniem
tego utworu przeczytałem wspomnianą książkę.
Pozwolę swobie zmienić temat. Podobno na festiwalu
"Rockołęka" zajęliście trzecie miejsce w konkursie
młodych zespołów i nie otrzymaliście obiecanej
nagrody. Możecie przybliżyć tę sytuację? Nie próbowaliście
rozwiązać tej niezręcznej sytuacji u organizatora?
Ja już prawie zapomniałem o tej nagrodzie (śmiech).
Szczerze powiedziawszy nagroda to było chyba 200 zł
płatne przelewem na konto. Upomnieliśmy się raz czy
dwa - niestety bez skutku i póki co, daliśmy sobie spokój.
Z drugiej strony raczej po sądach nie będziemy się
z nikim ciągać (śmiech) tym bardziej, że organizatorzy
tak samo jak my, byli młodymi ludźmi, pasjonatami
muzyki i naprawdę zorganizowali fajny festiwal, który
miło wspominamy nie tylko ze względu na zajęte miejsce.
Podobno wciąż poszukujecie managera. Naprawdę
będąc niewielkim (w sensie - hobbystycznym i dopiero
debiutującym) zespołem, potrzebujecie kogoś z zewnątrz
do ogarniania działalności?
Sam pomysł pojawił się w momencie, w którym z racji
różnych perturbacji pozamuzycznych, ciężko było
nam się skupić na kwestiach organizacyjnych. Na początku
bardzo dobrą robotę menadżerską wykonywał
nasz pierwszy wokalista, Piotr. Potem, gdy odszedł,
pałeczkę przejął Melchior który wziął na siebie organizację
koncertów, później również Melchior nie mial
tyle czasu, żeby to wszystko ogarniać, a każdy kto miał
z tym styczność, wię że czasem trzeba wysłać dziesiątki
maili i wykonać dziesiątki telefonów, żeby porządnie
zorganizować dwa-trzy koncerty. Ostatnio było
już z tym wszystkim coraz gorzej, zaś zaprzyjaźnione
kapele, które nawiązały współpracę z osobą pełniącą
rolę menadżera całkiem dobrze na tym wychodziły i
stąd pomysł. W tym momencie jesteśmy na takim etapie,
że każdy musi sobie zadać pytanie czy chcemy bawić
się w metal hobbystycznie czy raczej pójść za ciosem
i postawić wszystko na jedną kartę, pojawiają się
zdania odrębnę i chyba każdy chciałby, żeby to wszystko
trochę inaczej wyglądało niż wygląda jeśli chodzi o
intensywność grania koncertów. Powiem enigmatycznie
w ten sposób: zobaczymy jak to wszystko się
dalej potoczy.
Mam nadzieję, że jak najlepiej. Dziękuję za poświęcony
nam czas, życzę samych sukcesów koncertowych
i w przyszłości wydawniczych.
Dziękujemy również i gorąco pozdrawiamy czytelników
HMP oraz wszystkich, którzy nas dzielnie wspierali
przez te wszystkie lata.
Katarzyna "Strati" Mikosz
HMP: "Humagination" ukazał się we wrześniu 2013 r.
i ponoć następną płytę planowaliście dopiero na pierwszą
połowę roku 2015 - co sprawiło, że aż tak przyspieszyliście
z pracami nad trzecim albumem?
Misiek Ślusarski: W zasadzie to prawda - plan wstępny
był taki, żeby na spokojnie popracować nad następcą
"Humagination" i na jesieni 2014 zacząć nagrywać.
Sytuacja potoczyła się inaczej za sprawą naszej
wytwórni. Poprzedni krążek okazał się sporym sukcesem
i wspólnie postanowiliśmy iść za ciosem, a MMP
mocno nas do tego popchnęło. Nie było żadnych nacisków,
tylko konkretne propozycje z ich strony, a my -
po rozważeniu - zdecydowaliśmy się podjąć wyzwanie
czasowe i się udało.
Taka sytuacja nie należy chyba do szczególnie komfortowych,
tym bardziej, że w przypadku drugiej płyty
mieliście mnóstwo czasu na dopracowanie wszystkich
szczegółów, trafiły też na nią starsze utwory, a
teraz mieliście raptem kilka miesięcy na stworzenie
kolejnego materiału?
Nie było mowy o żadnym dyskomforcie, nikt nas do
niczego nie zmuszał ani nie naciskał. "Humagination"
się tworzył tak długo z różnych powodów, natomiast
teraz, ze stabilnym składem i pełni wiary, nie mieliśmy
specjalnie problemów z materiałem. Dani i Voltan
(główni kompozytorzy) to bardzo płodne i zdolne
chłopaki, więc tak naprawdę na zespole spoczęło poskładanie
pomysłów do kupy, ogranie materiału i rejestracja.
Uważamy, że "Aftereal" jest dopracowane w
100% i niczego raczej byśmy nie dołożyli. Postrzegamy
tę płytę jako dzieło kompletne i zamknięte, najlepsze
jakie mogliśmy zrobić w danej czasoprzestrzeni.
Wszystkie utwory z "Aftereal" to premierowe kompozycje?
Tak. Całość materiału powstała w pierwszym półroczu
2014, poza jednym numerem, którego zarys pojawił
się pod koniec sesji "Humagination".
Taki deadline, niczym miecz Damoklesa wiszący nad
głową to chyba w waszym przypadku dobra motywacja
do pracy? Presja mobilizuje jeszcze bardziej?
Tak jak powiedziałem wcześniej, raczej była to zdrowa
adrenalina niż jakaś specjalna presja. Oczywiście były
momenty gorsze i lepsze podczas tworzenia, ale ani
przez moment nie wątpiliśmy, że się uda. Uważam, że
deadline, który wyznaczyliśmy sobie wspólnie z wydawcą,
po prostu przyśpieszył to, co by się wydarzyło pół
roku później.
Były jakieś nerwowe momenty, czy też wszystko
przebiegało zgodnie z planem?
Najbardziej nerwowym momentem było pakowanie
bębnów do osobówki, bo nie wiedzieliśmy czy wejdą
(śmiech). Poza tym całość rejestracji, jak i długotrwały
proces tworzenia przebiegł w spokojnej atmosferze.
Mieliśmy lekki stresik przy dopinaniu okładki, bo tu
rzeczywiście był sztywny deadline, ale wszystko się
udało.
Nagrywaliście w kilku studiach - to z powodu pośpiechu
przy powstawaniu tej płyty, czy też od razu
założyliście, że poszczególne partie zostaną zarejestrowane
nie tylko w Zed Studio?
Co ty z tym pośpiechem?!? Całość miała być rejestrowana
w Zed Studio, ale ze względu na odległość i codzienne
obowiązki, z wokalami wróciliśmy do dobrze
nam znanego HZ Studio. Goście swoje partie nagrali
sami, gdzie komu było wygodnie.
Wspominam o pośpiechu, bo Voltan w kilku wywiadach
mówił o przyspieszeniu i intensyfikacji prac.
(śmiech). Gości mieliśmy już na "Humagination", ale
na "Aftereal" ich obecność jest jeszcze bardziej
odczuwalna. Począwszy od intro "The Continuum",
skomponowanego i wykonanego przez Michała Staczkuna
- nie obawialiście się, że aż tak mroczne,
wręcz ambientowe dźwięki autorstwa człowieka kojarzonego
bardziej ze sceną ekstremalną mogą nie
pasować do Exlibris?
Ta płyta jest mroczniejsza (zarówno muzycznie jak i
tekstowo) niż "Humagination", więc intro Michała
doskonale ją otwiera i wprowadza w klimat. Zresztą -
gdyby nam się nie podobało, to przecież byśmy tego
nie umieścili na krążku. To nie milionowe umowy,
tylko koleżeńskie występy (śmiech). Myślę, że w kwestii
współpracy z Michałem nie powiedzieliśmy jeszcze
ostatniego słowa. Z drugiej strony - Exlibris jest
zespołem, który nie boi się eksperymentów i raczej nie
zakłada, że coś nie będzie pasować, bo "koleś robi dla
Hate" (śmiech).
68
FROST COMMAND
Orkiestrowe aranżacje fajnie współbrzmią tu z mocnym
gitarowym brzmieniem, niekiedy robi się zdecydowanie
mrocznie, ale nie zapomnieliście też o porywających
melodiach - heavy/power metal, jak widać,
nie musi być szablonowy i jednowymiarowy?
Tak jak powiedziałem wcześniej - po pierwsze chłopcy
kompozytorzy to zdolne bestie, po drugie - zawsze stawiamy
na jakość. Melodia jest nieodłącznym elementem
Exlibris i zawsze kładziemy na nią duży nacisk.
Wychodzi nam to dość naturalnie i w tym chyba
właśnie drzemie siła tego zespołu. Wynika to też z tego,
że nie zamykamy się hermetycznie w obrębie jednego
gatunku i czerpiemy garściami z różnej muzyki -
stąd ta wielowymiarowość. Poza tym - nie boimy się
eksperymentów brzmieniowych i nigdy nie narzucamy
sobie nic z góry.
Po 8 stycznia polski heavy metal nie będzie już taki sam!
Exlibris nadspodziewanie szybko poszedł za ciosem, przygotowując następcę
"Humagination" w rekordowo krótkim czasie. W dodatku "Aftereal" to album udany pod
każdym względem, bardziej dopracowany i urozmaicony od poprzednika, co dobitnie udowadnia,
że czasem warto zawiesić sobie poprzeczkę tak wysoko. Kulisy powstania najnowszej
płyty Exlibris oraz plany grupy przybliża nam perkusista Misiek Ślusarski:
Totalnym zaskoczeniem dla waszych fanów była też
pewnie obecność na płycie Zbigniewa Wodeckiego,
który zagrał solo na skrzypcach elektrycznych w "The
Day Of Burning". Dlaczego wasz wybór padł akurat
na niego i jak doszło do tej współpracy?
Wybór padł na zasadzie "a może by tak...?". Zbigniew
Wodecki jest doskonałym, wykształconym muzykiem,
dlatego nie mieliśmy wątpliwości, że podoła zadaniu.
Całość załatwiłem telefonicznie - dostał kawałek, muzyka
się obroniła i kilka dni później dostaliśmy ścieżki.
Ot, cała historia.
To był chyba pierwszy w karierze pana Zbigniewa
przypadek współpracy z zespołem metalowym - spodobało
mu się? Będzie kontynuacja koncertowa tej
kooperacji studyjnej?
Dokładnie, chociaż pan Wodecki znany jest z otwartości
na inne gatunki, niż sam wykonuje. Czy mu się
spodobało? Zakładam, że jakby mu nie pasowało, to
by kulturalnie podziękował, bo on już nic nie musi
(śmiech). Bardzo byśmy chcieli wykonać "The Day Of
Burning" razem na żywo (zarówno my, jak i Zbyszek).
Jeżeli ma się to wydarzyć, to będziemy walczyć o nasz
koncert premierowy, czyli Proxima 8.01.2015, natomiast
ze względu na obowiązki Zbyszka, do końca pozostanie
to pod znakiem zapytania.
Daliście mu wolną rękę co do tekstu, aranżacji linii
wokalnych, czy też ograniczył się do zaśpiewania
tego co wymyśliliście, bez żadnych zmian czy poprawek?
Tekst (jak prawie wszystkie) jest Voltana. Linię dostał
gotową, ale trochę ją przerobił pod siebie. Wyszło o
tyle fajnie, że gdzieś tam czuć ducha Evergrey, co
szczególnie dla Daniego i Voltana jest ogromnym
zaszczytem i spełnieniem szczenięcych marzeń. Tak
jak napisałem, gość podszedł mega profesjonalnie do
tematu i nie było tu mowy o zaśpiewaniu na "odwal
się" i nagraniu tego smartfonem.
Goście gośćmi, ale ich udział nie może nam przysłonić
faktu, że "Aftereal" to zdecydowanie najdojrzalsza
płyta w waszym dorobku, dopracowana aranżacyjnie,
ale i bardziej agresywna od poprzedniczki?
Wyeksponowaliście też bardziej gitarę basową, Piotr
Torbicz ma sporo miejsca dla siebie, gra nawet solo w
"Closer", co też ma niewątpliwy wpływ wzmocnienie
brzmienia zespołu?
Toper jest bardzo utalentowanym muzykiem, mimo iż
gra na basie (śmiech). Grzechem byłoby nie wypuścić
go do przodu - polecam solo w "Suspended Animation".
Cholera, na tej płycie są dwie solówki basu - to chyba
ewenement (śmiech).
Grzechem byłoby nie promować tej płyty najbardziej
intensywnie jak tylko się da - są np. plany co do
ewentualnego teledysku?
Plany zawsze są, natomiast musimy działać po kolei.
W tej chwili pracujemy głównie nad promocją w mediach
oraz nad koncertem premierowym. Jak szum trochę
opadnie, zajmiemy się kwestią teledysku i innych
rzeczy.
Za to kobiece wokale to w Exlibris nie pierwszyzna,
ale udział Maksyminy "Maxi" Kuzianik, wokalistki
Setheist, to nie tylko chórki, bo jej głos pełni główną
rolę w miniaturze "Before The Storm" - to rzecz zaaranżowana
wcześniej czy powstał na gorąco w czasie
nagrań?
Z Maxi przyjaźnimy się od kilku lat, ale nie zdawaliśmy
sobie sprawy, jaki potencjał w niej drzemie, póki
się nie ujawniła wokalnie z Setheistem. Dani produkował
im EP-kę i był pod takim wrażeniem jej wokalu,
że od razu padł pomysł, by brać Maxi na płytę. Jej
chórki super dopełniają wokale Krzyśka, dlatego też
wystąpi z nami live na wspomnianym koncercie. Natomiast
co do momentu powstania "Before The Storm" -
pomysł na takie preludium powstał w czasie aranżowania
klawiszy i orkiestry do "King Of The Pit", jeszcze
przed wejściem do Zed Studio.
Nie można też pominąć milczeniem gitarowych popisów
Piotra "Dzikiego" Chancewicza (Mech) w "King
Of The Pit" oraz Piotra Rutkowskiego (Spirit) w
"Closer" - fakt, że znacie się z nimi doskonale pewnie
tylko ułatwił tę współpracę?
Doskonale to nie wiem, ale się znamy (śmiech). Dziki
jak to Dziki, oprócz zdolności muzycznych jest też
bardzo barwną postacią, a my lubimy się otaczać takimi
ludźmi. Co do Rutka - jest to mega zdolny młodzieniec
i jesteśmy pewni, że za kilka lat będzie w ścisłej
czołówce polskich gitarzystów. Obaj panowie stanęli
na wysokości zadania i doskonale wypełnili otrzymane
zadania. Rutek także wspomoże nas na żywo w
Proximie.
"Closer" to nie tylko porywające solo Rutkowskiego,
ale też udział Toma Englunda. Wokalistę Evergrey
poznaliście kilka lat temu w Warszawie, tak więc
chyba nie miał większych oporów by zaśpiewać na
waszej płycie?
Oporów to nie wiem, grunt, że miał czas (śmiech).
Opory zbiliśmy walizką waluty (śmiech). Tak poważnie,
to całą sprawę załatwiliśmy przez Internet i podobnie
jak w przypadku Wodeckiego, zaważyła muzyka.
Sytuacje były analogiczne: "wyślijcie kawałek i
zobaczymy, co to warte". Tom zaśpiewał cały numer -
główne linie, chórki, duble - tak jakby nagrywał dla
Evergrey. Znaczy to tylko tyle, że uznał iż warto się
pochylić nad Exlibrisem (śmiech).
Foto: Metal Mind
Dla mnie to przede wszystkim płyta trudniejsza, wymagająca
czasu i pochylenia się nad nią. Nie są to numery
proste jak Weekend, które wchodzą po pierwszym
przesłuchaniu (śmiech). Przystępując do pracy
nie zakładaliśmy, że będzie bardziej czy mniej jakoś
tam - całość wyszła naturalnie. Co do dopracowania, w
każdym aspekcie pracy - czy to muzyka, okładka czy
chociażby merch - staramy się dać 100%. Chcemy, żeby
ludzie kojarzyli Exlibris z najwyższą jakością, dlatego
nie było mowy, żebyśmy puścili jakieś półśrodki.
Słychać to też w głosie Krzysztofa Sokołowskiego -
ma to związek z faktem, że poprzednim razem ograniczył
się do zaśpiewania już gotowego materiału, gdy
teraz miał też udział w jego tworzeniu?
Podobnie jak poprzednio - za większość linii wokalnych
odpowiadają Dani i Voltan, więc nie było tu jakiejś
diametralnej różnicy w procesie tworzenia. Krzysiek
po prostu doskonale wpasował się w to, co stworzyliśmy
instrumentalnie w studio.
Koncertów chyba też nie odpuścicie? Myślicie o regularnej
trasie czy raczej weekendowych występach
piątek - niedziela?
Przede wszystkim przygotowujemy mega show promocyjny,
który odbędzie się 8 stycznia w Proximie (Warszawa).
Chcemy dać ludziom nie tylko muzykę, ale i
całą oprawę, do jakiej przyzwyczajają nas największe
gwiazdy. Będą goście, będzie ogień, będzie szwagier i
kilka atrakcji pozamuzycznych. Całość zamierzamy
zarejestrować i zrobić z tego wydawnictwo video.
Wszystkie szczegóły znajdziecie na naszym facebooku
i stronie wydarzenia. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć,
że po 8 stycznia polski heavy metal nie będzie
już taki sam (śmiech). Co będzie dalej, czas pokaże...
Może warto też pomyśleć o szerszym zaistnieniu w
Europie, chociażby na niemieckich czy czeskich letnich
festiwalach w przyszłym roku?
Oczywiście, że warto. A wiesz ile to kosztuje? (śmiech).
Jasne, że będziemy walczyć, ale... aaaa, to już rozmowa
na co najmniej dwie połówki i słoik kiszonych.
Czyli co: do trzech razy sztuka i jesienią 2015 możemy
oczekiwać następnego albumu Exlibris?
Coś tam planujemy, ale na razie nic nie powiemy. Raczej
chwilę odpoczniemy od komponowania, żeby nie
popaść w rutynę. Mamy sporo rzeczy do zrobienia,
sporo pomysłów do zrealizowania i mnóstwo energii
do spożytkowania. Śledźcie naszego facebooka - tam
zawsze bieżące informacje, atrakcje i inne performensy.
Rogi w górę, pozdrawiamy i machamy exlibrisami.
Wojciech Chamryk
EXLIBRIS
69
jeden z najlepszych albumów heavy metalowych ostatnich
lat.
Dzięki, też go bardzo lubię. Jednakże Lars Chriss, lider
Lion's Share nie chce teraz realizować płyty. Powinieneś
jego zapytać kiedy należałoby się spodziewać
najbliższego albumu Lion's Share.
Wierzymy w siebie i w to co robimy
Przedstawiać Astral Doors nikomu nie trzeba. To jedna z najlepszych obecnych
kapel grających klasyczny heavy metal z domieszką hard rocka i jeden z niewielu zespołów,
który wie jak wykorzystać wpływy Ronniego James Dio. W paru słowach, to ekipa, która może
pochwalić się Nilsem Patrikiem Johansonem, w której brzmi jak sam Ronnie. To właśnie
z nim udało mi się porozmawiać, o najważniejszych sprawach związanych z Astral Doors.
HMP: Witam was gorąco. Strzeliło już dwanaście lat
istnienia Astral Doors. Jak minął wam ten czas?
Czy na początku obstawialiście, że band odniesie
taki sukces i będzie w tym punkcie w którym, jest
teraz?
Nils Patrik Johansson: Dziękujemy! Cóż, po prostu
kochamy grać i jeśli ludzie lubią to, co robimy, to jest
to dla nas ważnym dodatkiem. Mieliśmy mnóstwo
świetnych tras i festiwali i jesteśmy dumni z tego co
osiągnęliśmy. Nie uważamy się za wielkich czy coś w
tym rodzaju. Jesteśmy tylko paczką kumpli, którzy
mają z tego frajdę.
waszą muzykę i wasze albumy, bo kocham twórczość
Dio i tylko wam w pełni udaje się nawiązać do tamtej
muzyki. Czy od początku wiedzieliście, że taki
heavy/power metal chcecie grać?
Myślę, że sekret tkwi w tym, że jestem jedynym człowiekiem
w zespole, na którego ogromny wpływ miała
twórczość Dio. Wyobraź sobie, że usuwasz wokal z naszej
muzyki, wtedy nie jest to takie "diowate", prawda?
To wokale sprawiają, że ludzie tak to widzą i słyszą
tutaj Dio.
No właśnie. Kluczem do sukcesu bez wątpienia jesteś
ty, Nils. Twój głos brzmi podobnie do Ronniego
i to jest dopiero fenomen! Dzięki tobie, ta muzyka
nabiera jeszcze większego sensu i przesłania. A to
przesłanie jest takie, że muzyka Dio zawsze będzie
żyć, jej ogień nigdy nie zgaśnie. Zdradzisz nam jak
dołączyłeś do zespołu?
Dobrze, wróćmy do Astral Doors. Wasz nowy album
"Notes From The Shadows" to znacznie ciekawszy
album od "Jerusalem". Jest na nim więcej hitów, więcej
energii i nie ma niepotrzebnych wypełniaczy. Można
nawet odnieść wrażenie, że chcieliście powrócić
do swoich korzeni.
Tak, jest lepiej to na pewno, chociaż "Jerusalem" miało
kilka znakomitych numerów, jak "Child Of Rock'n'
roll", "The Battle of Jacob's Ford" czy numer tytułowy.
Na uwagę zasługuje nieco hard rockowy "Discpiles
of the Dragon Lord", który porywa chwytliwym refrenem
i lekką formułą. Dobrze czujecie się w takich
lżejszych rytmach, co?
Pewnie. Szczypta starego stylu Accept zawsze miała
duże znaczenie dla nas. Jednakże, to nie jest łatwy kawałek
do śpiewania, pokazuje wiele możliwości mojego
głosu.
Dość nietypowym kawałkiem jest nieco bluesowy
"Dreamchaser", który mocno zakorzeniony jest w starym
Deep Purple. Czy właśnie taki był zamiar?
Masz rację. Niektóre wokale Whitesnake są słyszalne
w tym kawałku. Bardzo fajne i takie trochę bluesowe.
Naszą intencją było pokazać inną stronę Astral
Doors, bez utraty naszego stylu.
Również do moich ulubionych kompozycji z nowej
płyty zaliczę "Confessions". To jest taki typowy kawałek
dla Astral Doors. Czy nie boicie się, że niektórzy
zarzucą wam "zjadanie własnego ogona"?
Ten kawałek to taki hołd dla nas samych. Posłuchaj
dokładmie tekstu. Nie obawiamy się niczego, największym
zespołem na świecie jest AC/DC, robią ten sam
album od 1975 roku - tak bardzo kochają swoich fanów!
70
Jesteście bardzo zapracowanym zespołem, który regularnie
wydaje swoje albumy. Macie ich już na swoim
koncie siedem i najlepsze jest to, że są one utrzymane
w jednym stylu. Czy trudno jest utrzymać ową
stabilność, nie zboczyć z własnego kursu i nie zatracić
tożsamości? Jak wy to robicie? Zdradzicie nam
receptę?
Sądzę, że to ważne by zachowywać własną tożsamość
i najprostszą receptą, żeby utrzymać taki stan jest wierzyć
w siebie i w to, co się robi. Zespoły, które zmieniają
swój styl nie potrafią wierzyć w to, co robią.
Wielu was określa jako jedną z najlepszych klasycznych
kapel naszych czasów. Co o tym sądzicie?
Czy zgodzicie się z tym określeniem?
Tak, naprawdę się z tym zgadzam. Chcę dodać, że nigdy
nie szukaliśmy trendów czy czegoś takiego. Wierzyliśmy
w to od samego początku.
W waszej muzyce znajdziemy duch twórczości Ronniego
James Dio. Jesteście właściwie jedyną kapelą,
która najlepiej kontynuuje dziedzictwo świętej
pamięci Dio. To miło widzieć zespół, który czerpie
garściami z takich kapel jak Dio, Rainbow czy Black
Sabbath. Robicie to w takim stylu, że jesteście sobą,
a nie klonem tych zespołów. Z góry wam dziękuje za
ASTRAL DOORS
Foto: Astral Doors
Byliśmy przyjaciółmi od lat dziewięćdziesiątych i Astral
Doors był moim pierwszym poważnym zespołem.
Wszyscy pochodzimy z tego samego miasta, więc nie
było żadnego specjalnego porozumienia, z którego wynikł
fakt, że zacząłem dla nich śpiewać.
Jesteś dość zapracowanym muzykiem jako wokalista
Wuthering Heights, Civil War i Lion's Share. Jak
udaje ci się pogodzić obowiązki tych wszystkich kapel?
Która jest najważniejsza?
Cóż, Wuthering Heights i Lion's Share obecnie "odpoczywają",
więc tylko dwa zespoły są obecnie aktywne.
Astral Doors i Civil War są bardzo ważne dla
mnie i nie skutkuje to żadnymi problemami z innymi
muzykami, skupiam się po prostu na dwóch zespołach.
Oni wiedzą, że to, co robię jest zawsze wykonywane ze
stuprocentowym wkładem.
Kiedy zatem zobaczymy jakieś nowe wydawnictwa
Wuthering Heights lub Lion's Share? Najbardziej mi
zależy na Lion's Share, bo "The Darkest Hour" to
Powiedźcie skąd się wzięła decyzja, żeby powrócić
znów do dwóch gitar w Astral Doors? Nowym gitarzystą
został Mats Gesar. Jak doszło do jego rekrutacji?
Czy nie myśleliście, żeby zgłosić się do
Martina Hanklunda?
Kiedy Martin powiedział, że odchodzi, zobaczyliśmy
szansę na to by pójść w stronę klasycznego purpurowego
układu. I tak robimy już od kilku lat. Na tym
albumie Joachim napisał własne partie gitarowe po raz
pierwszy na dwie, więc potrzebowaliśmy zatrudnić nowego
gościa, który będzie w stanie je grać na koncertach.
Mats był pierwszym i jedynym możliwym wyborem.
Jest przyjacielem zespołu i piekielnie dobrym
gitarzystą.
Cofnijmy się w czasie. Jak doszło do powstania zespołu.
Skąd się wziął pomysł właśnie na granie takiego
rodzaju heavy metalu?
Joachim i Johan zaczęli pisać numery razem, ale nie
mieli wokalisty. Johan zapytał mnie, czy chciałbym do
nich dołączyć. Ja się zgodziłem, a reszta należy już do
historii. Przyszedłem razem z nazwą i rzeczy potoczyły
się naprawdę szybko, gdy tylko wypuściliśmy nasze
pierwsze demo.
"Of The Son And The Father" to jeden z najciekawszych
debiutów w historii metalu. Znakomite recenzje
i przychylność fanów. Szybko staliście się
gwiazdami. Jak myślicie co zaważyło o sukcesie tej
płyty?
To, co nas inspiruje to fakt, że żaden istniejący obecnie
zespół nie gra klasycznego hard rocka. Stwier-dziliśmy,
że pokażemy światu jak to się powinno robić
(śmiech). Zamieniło się to w krucjatę!
Potem przyszedł czas na "Evil is Forever", który ma w
sobie jakby więcej energii, jest jeszcze bardziej dojrzały.
Nic dziwnego, że wielu uważa, że to jeden z
waszych najlepszych wydawnictw. Podzielacie ten
pogląd? Czy macie innego swojego faworyta?
Tak, najprawdopodobniej to nasz najlepszy album.
Spójrz tylko na kawałki na tej płycie - same hity.
Wszystko na nim ze sobą gada. Czysta magia.
Trzeci album zaskoczył nieco hard rockowym klimatem
i lekkością. Na "Astralism" nie brakowało odniesień
do Rainbow. Album przez to bardziej zaskakiwał
i był bardziej urozmaicony. Czy to było kolejny
etap rozwoju Astral Doors?
Trzeci album został schrzaniony w masteringu. Nie
znosimy tego brzmienia. To mógł być nasz najlepszy
album, ale brzmienie zepsuło go. Straszna strata. Zrobiliśmy
wersję zremasterowaną. Tak więc jeśli zamierzasz
kupić "Astralism": kupuj tylko wersję zremasterowaną.
Bardziej autorskim albumem wydawał się "New Revalation".
Więcej progresywności, odesłania do Space
Odyssey, w której udzielał się udzielałeś, a nawet
nie zabrakło patentów wyjętych z twórczości Sabaton.
Był powiew świeżości, mniej jakby twórczości
Dio, ale to wciąż Astral Doors wysokich lotów. Jak
wy oceniacie teraz ten album po latach?
Też wysoko cenimy ten album, ale to nie my inspirowaliśmy
się Sabatonem, tylko oni nami! Możesz oto
zapytać ich wokalistę i twórcę numerów, mojego dobrego
przyjaciela Joakima Brodena. Na "New Revelation"
mieliśmy trochę wpływów power metalu z takich
zespołów jak Blind Guardian czy Primal Fear.
To naprawdę dobry album, a miks Petera Tägtgrena
jest fantastyczny.
Tak o to dotarliśmy do najmocniejszego albumu, czyli
"Requiem of Time". Toż to kopalnia hitów i każdy
utwór to już klasyk. Otwieracz "Testament of Rock"
to hołd dla Dio. Czy tylko mi przychodzi na myśl
"Bible Black" Heaven and Hell?
Miło mi to słyszeć. Wielu ludzi uważa "Requiem of
Time" za nasz najsłabszy album. Lubię go. "Testament
of Rock" to nie hołd dla Dio, to hołd dla nas samych…
kiedy już jesteśmy martwi i odchodzimy… tak właśnie
napisaliśmy w "Testament of Rock". Niezbyt pokornie,
ale iście piekielnie (śmiech).
Sporo ciekawych melodii pojawia się na "Requiem of
Time", jak choćby ta z "Blood River" czy "Fire and
Flame". Jest to kolejny atut tej płyty. A moim faworytem
od razu został rozpędzony "The Healer".
Ukazuje on, że jest w waszej muzyce trochę power
metalu. Znakomicie ten kawałek podkreśla jak ważną
rolę odgrywają klawisze w waszej muzyce.
Rany, dzięki koleś. Wszystkie trzy, które wspominasz
to moja robota (śmiech), więc, jeśli lubisz mój sposób
pisania, to Civil War na pewno ci się spodoba (w oryg.
"your cup of tea", dosłownie "twoja herbatka" czyli nasze
"twoja bajka" - przyp. red.).
Jeśli miałbym wskazać na jakiś słaby album w waszej
dyskografii, to wskazałbym "Jerusalem". Za
brakło mi tutaj energii, ciekawych kompozycji, które
zapadły by w pamięci. Stylistycznie jest to dalej
Astral Doors. Czy też macie takie uczucie, że ten
album mógl być lepszy?
Ciężko powiedzieć, jest jeszcze za wcześnie. Zawiera
jeden z moich ulubionych kawałków wszech czasów,
"Child of Rock'n'roll". To jednak za mało. Szczerze mówiąc,
"Seventh Crusade", "Babylon Rise" czy tytułowy
to też kompozycje najwyższej klasy...
Macie na swoim koncie także składankę "Testament
of Rock", która zawiera wasze najlepsze kawałki.
Skąd się wziął pomysł na takie wydawnictwo?
Miałem pomysł na składankę najlepszych numerów.
Bez powodu. Pomyślałem, że fajnie byłoby coś takiego
zrobić. (śmiech)
Graliście już koncert w Polsce. Jak wspominacie ten
czas i kiedy znów nas odwiedzicie?
Wydaję mi się, że zagraliśmy przynajmniej dwa koncerty
w Polsce. Podobało nam się… to było chyba w
Progresji. Magia! Był też chyba jeden koncert w Poznaniu.
Mam same dobre wspomnienia z Polski. Na
pewno do was wrócimy!
To powiedźcie jakie macie plany na przyszłość i czy
już szykujecie kolejną płytę? Bo tempo, jak wiemy,
macie niesamowite jeśli chodzi o pracowanie nad nowym
materiałem.
Tak, pracujemy nad nowymi numerami i przygotowujemy
się do trasy w Hiszpanii. Także jesteśmy bardzo
zajęci… zresztą jak zawsze. (śmiech)
To tyle z mojej strony. Dziękuje wam za poświęcony
czas i za waszą muzykę. Do zobaczenia przy następnej
okazji.
Dzięki!!! Dajecie czadu!!!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Astral Doors - Of the Son and the Father
2011/2003 Metalville
Debiut Astral Doors był swego rodzaju objawieniem.
Kiedy tylko pojawił się pod koniec 2003 roku został
okrzyknięty reinkarnacją Rainbow czy starych płyt
Dio. I choć zespół zaraz po wydaniu krążka w wywiadach
przyznawał, że absolutnie nie zamierzał osiągać
efektu kopii tych zespołów, do Astral Doors chyba już
na stałe przylgnęła łatka "Rainbow wannabe". Zachwycano
się klasyczną rytmiką, użyciem Hammondów i
wokalistą, który nie tylko barwą, ale też stylem śpiewania
nawiązywał do Dio. Co ciekawe, odpowiedzią grupy
na zachwyty nad tym "tradycyjnym, wracającym do
korzeni" heavy metalem były żachnięcia muzyków, że
już Hammerfall jest bardziej "oldskulowy", a Astral
Doors gra bardzo współczesny heavy metal, jedynie
osadzony w tradycji. Drugą kwestią, która zdominowała
myślenie o tej świeżej wtedy grupie, był oczywiście
szalenie charakterystyczny wokalista, Nils Patrik
Johansson. Nie będzie błędem zaryzykowanie stwierdzenia,
że to właśnie Astral Doors wypromował Johanssona.
Wokalista niemal jednocześnie wystartował
w innych zespołach, w Wuthering Heights i
szwedzkim Richard Andersson's Space Odyssey, jednak
wirtuozerska, odległa od surowych korzeni hard
rocka muzyka nie zagrała tak wyraziście z głosem
Nilsa jak w przypadku Astral Doors. Nic dziwnego,
że to właśnie ten ostatni zespół stał się jego główną formacją,
dla której stał się niemal nieodłącznym elementem.
"Of the Son and the Father" to niezwykle ekspresyjny,
pełnokrwisty i mocny debiut. Płyta uderza od
samego początku, gdy otwierający "Cloudbreaker" Nils
rozpoczyna okrzykiem, a oparty na stylu z końca lat
'70 riff, tyle, że we pokręconym współcześnie wydaniu,
nadaje numerowi niezwykle nośnego tempa. "Hammondowe"
solo zawarte w tym numerze, tylko wyznacza
kierunek, w którym będzie podążać cała płyta. I
tak znajdujemy na niej marszowe zwolnienia w stylu
Dio (tytułowy "Of the Son and the Father"), rock-
'n'rollowy "Slay the Dragon", orientalizujące chóry w
"The Prison of Life", masywny, sabbathowy "The Trojan
Horse", energiczny "Burn Down the Wheel", czy rozkołysany
riffem, o wymownym tytule "Rainbow in
Your Mind". Trudno uwierzyć, że debiut Astral Doors
ma już ponad 10 lat. Jakiś czas temu przywołujący ducha
klasyki hard rocka, dziś sam stał się podwaliną pod
solidny zespół, który - jak pokazał czas - nie tylko nie
stał się efemerydą, ale wpisał się na stałe w scenę szwedzkiego
heavy metalu.
Astral Doors - Evil is Forever
2011/2005 Metalville
Prawdopodobnie na fali sukcesu (sami muzycy stwierdzają,
że w końcu byli pionierami w tworzeniu heavy
metalu na patentach klasycznego hard rocka) zespół
postanowił niezwykle szybko uwinąć się z drugą płytą
- między wydaniem debiutu, a "Evil is Forever" upłynęło
ledwie 16 miesięcy. Niech was nie zmylą daty wydania
obu płyt, pierwsza wydana była z końcem roku,
druga z początkiem. Na krążek prawdopodobnie trafiły
utwory rodzące się jeszcze w czasach burzy mózgów
towarzyszącej powstawaniu samego zespołu, stąd stylistyka
krążka wydaje się być prostą kontynuacją "Of
the Son and the Father". Płytę zresztą wykonano dokładnie
w taki sam sposób jak jedynkę - nagrano w szwedzkim
Big Turn Studio, zmiksował ją Peter Tägtgren,
a masteringu dokonano w Niemczech, w tym
samym studiu. Oba wydawnictwa różnią się autorstwem
okładki i layoutu, ale te czynniki ostatecznie na
muzyczny kształt nie mają wpływu. Rzeczywiście,
"Evil is Forever" przyciąga słuchacza tymi samymi
sztuczkami co poprzedniczka. Być może grupa w niewielkim
stopniu spuściła z tonu jeśli chodzi o tempa i
energię, mocniej rozwijając "nostalgiczny" wątek, co
słychać choćby w wysłanym miękkim Hammondem
wstępie do numeru tytułowego, majestatycznie kroczącym
"Stalingrad" czy niemal epickim "Path to Delirium".
Z drugiej jednak strony na opisywanej płycie
znalazł się także zaskakująco chwytliwy, okraszony
"popowym" klawiszem w tle "Praise the Bones". W
przypadku drugiej płyty wytwórnia (zresztą również ta
sama) zadbała o rozdmuchanie promocji i zespół wyjechał
w europejską trasę supportując Grave Digger, a
numery "Time to Rock" i "Evil is Forever" weszły na stałe
do kanonu koncertowych klasyków grupy.
Astral Doors - Astralism
2011/2006 Metalville
Zanim Szwedzi wydali swój trzeci krążek, jeszcze pod
koniec 2005 roku wypuścili EPkę "Raiders of the
Ark", z której tytułowy numer trafił na wydany na wiosnę
2006 roku "Astralism". Ten niewielki wtręt między
wydawnictwami był skutkiem chęci wypuszczenia
"nadmiaru" napisanego materiału przy okazji poprzednich
krążków (część oczywiście powędrowała jako bonus
tracki do Japonii). Nic dziwnego, ostatecznie zaraz
po nim kolejna porcja numerów gwałtownie domagała
się uwolnienia. Rzeczywiście, "Astralism" nagrano
dość szybko, korzystając z niemal takiego samego zestawu
studia i ekipy produkującej płyty, co poprzednimi
razami. Krążek promowała intensywna, bo przewidująca
25 koncertów w przeciągu 40 dni, trasa z Blind
Guardian. Sama płyta kontynuowała charakterystyczny
styl Astral Doors, choć niestety daje się w niej
usłyszeć "syndrom trzeciej płyty". "Astralism" nie jest
takim kopem energii jak "Of the Son and the Father", w
pewnej mierze brakuje jej tej świeżości i naturalności,
jakie charakteryzowały debiut. Grupa powolutku zaczęła
wpadać w pułapkę własnego stylu, pułapkę, która
z jednej strony skutecznie eksploatuje wypracowaną
estetykę, z drugiej strony równie skutecznie odbiera
świeże spojrzenie na komponowanie. W dynamicznych
numerach brak takiego ładunku mocy, a wolniejsze,
melancholijne utwory jak "Israel" nie zyskały
tak wyrafinowanego klimatu jak choćby "Path to Delirium".
Niemniej jednak do klasycznego kanonu koncertowych
hitów wszedł obdarzony chwytliwym refrenem
i świetnymi, ekspresyjnymi liniami wokalnymi
"Black Rain".
Astral Doors - New Revelation
2011/2007 Metalville
Tytuł kolejnego albumu Astral Doors miał w pewnej
mierze oddawać to, co dzieje się na samej płycie. Zespół
zapowiedział wtłoczenie w klasyczne kanony astralowej
stylistyki nieco nowych dźwięków, a czwarty
krążek w nich karierze miał być "nowym objawieniem",
albo chociaż nową odsłoną grupy. Być może te drobne
zmiany były efektem spostrzeżenia, że zespół zapętla
się w tej samej estetyce, jednocześnie tracąc świeżość i
ASTRAL DOORS
71
kreatywność. Płytę wydano 20 miesięcy po "Astralism"
i tworzono ją - po raz pierwszy w karierze Astral
Doors - całkowicie w Szwecji. Ta drobna zmiana byłaby
dla przeciętnego słuchacza niezauważalna, gdyby
nie fakt, że muzyka Szwedów także uległa widocznej
zmianie. Choć grupa wciąż opierała styl na tradycyjnej
kanwie, słychać, że na "New Revelation" uległa także
urokowi stylowi, który najprościej byśmy nazwali
"europejskim power metalem". I tak nostalgiczne hammondy
pozostały choćby w ciekawym "Mercenary
Man", ale w dynamiczniejszych kawałkach, jak na
przykład "Planet Earth", zastąpiły je banalne klawisze,
których jest na pęczki w wielu szwedzkich i niemieckich
grupach. Zespół ewidentnie przekierował azymut
z końca lat siedemdziesiątych na współczesny mu wtedy
heavy metal tworzony w pierwszych latach XXI wieku.
Choć "New Revelation" nie jest złym wydawnictwem,
odnoszę wrażenie, że grupa porzucając w pewnej
części swoją tożsamość, pozbawiła się oryginalności
i zwyczajnie szarzała. Choć ta pospolitość "New
Revelation" smuci, zwłaszcza na tle pierwszej płyty,
cieszy fakt, że grupa nie dała się zapędzić w "kozi róg"i
zdała sobie sprawę, że powtórzenie sukcesu konkretnej
płyty to wielka sztuka. Takie okoliczności, chemia
między muzykami, ekscytacja z tworzenia czegoś nowego,
nigdy nie trafiają się dwa razy, dokładnie takie
same. Album promowała pierwsza wielka trasa Astral
Doors w roli headlinera, a sama płyta pozostawiła po
sobie taki koncertowy klasyk jak numer tytułowy.
Astral Doors - Requiem of Time
2010 Metalville
Często najlepszym "kubłem zimnej wody" i odświeżaczem
dla grupy okazują się zmiany w składzie. Rzeczywiście,
Astral Doors w latach 2007-2009 borykał
się z pewnymi "przebudowami". Formacja zmieniła management
i podpisała kontrakt z nową wytwórnią, Metalville.
Co więcej, spotkały ją pierwsze roszady personalne
- dotychczasowego basistę, Mika Itaranta, zastąpił
pan o wdzięcznym pseudo, Ulf Lagerstorm.
Prawdopodobnie wszystkie te czynniki wpłynęły na
fakt, że tworzenie kolejnej płyty przyszło Szwedom
wyjątkowo jak na nich długo, bo ponad dwa lata ("New
Revelation" - wrzesień 2007, "Requiem of Time" - styczeń
2010). Ta przerwa wypełniona pracą nad zespołem
musiała sprzyjać kolejnym przemyśleniom nad
kształtem muzycznym grupy. Rzeczywiście, zespół
musiał albo bić się z myślami, albo tonąć w materiale z
różnych okresów, bo efekt końcowy tych refleksji,
płyta "Requiem of Time", to wypadkowa wszystkich
ostatnich płyt. Z jednej strony można na niej znaleźć
takie "powroty do korzeni" jak klasycznie rock'n'rolowy,
zaśpiewany bardzo w stylu Dio "Call of the Wild",
a drugiej, takie helloweenowe patatajce jak (nomen
omen ukrywający się pod nawiązującym do Dio tytułem)
"Rainbow Warrior". Zespół nie odbudował siły i
pomysłowości z pierwszej płyty, ale powrócił częściowo
do koncepcji na siebie. A że płytę cechuje przestrzenne,
mocne brzmienie, słucha się jej całkiem dobrze.
Astral Doors - Jerusalem
2011 Metalville
Nowa wytwórnia bardzo szybko wypuściła składankę
typu "best of", a sama grupa już pod koniec następnego
roku wydała swój szósty album. W międzyczasie z formacji
odszedł jeden z gitarzystów (Martin Haglund) i
tym sposobem zespół został z tylko jednym "wiosłowym"
na stanie. Paradoksalnie, "Jerusalem" brzmi
dużo bardziej rasowo od strony gitarowej niż poprzedniczka.
Po latach drobnego eksperymentowania, grupa
powróciła do tego, co zaważyło o ich popularności i
tożsamości. Krążek wypełniają klasyczne riffy, na pewno
bardziej masywne i mięsiste niż gnające za szaleńczym
tempem i podwójną stopą, co przytrafiało się
na dwóch poprzednich albumach. Jest to niewątpliwy
ukłon w stronę tak zwanych "korzeni" zespołu. Nie
sposób nie zauważyć, że dzięki tej tradycyjnej estetyce,
72 ASTRAL DOORS
znów dużo lepiej brzmią w niej osadzone hammondowe
klawisze i ekspresyjny, niezwykle charakterystyczny
wokal Nilsa Patrika Johanssona. Co więcej, mimo
miękkich klawiszy i ponownego głębokiego ukłonu
w stronę Rainbow, wydaje się, że "Jerusalem" to najmocniejsza
i najcięższa płyta w karierze Szwedów. Płyty
słucha się naprawdę przyjemnie, a nieprzesadzone
tempa i motoryka rodem z pierwszej płyty sprzyjają
mimowolnemu wybijaniu rytmu nogą pod stołem. Po
wydaniu "Jerusalem" grupa zagrała na kilku większych
festiwalach i w marcu 2012 roku odwiedziła także nasz
kraj. Pierwsze (i jak dotąd jedyne) odwiedziny formacji
w Polsce upłynęły pod znakiem słabej frekwencji i
fantastycznych koncertów (to ręczę przynajmniej za
występ w Warszawie). Mieliśmy szczęście, że zespół
promował właśnie "Jerusalem", bo utwory z tej płyty
fantastycznie wpisały się w zaprezentowane "klasyki" z
pierwszych krążków, a jednocześnie grupa pominęła
gros numerów z najmniej udanych płyt.
Astral Doors - Notes from the Shadows
2014 Metalville
Ileż to już płyt miało "taką" okładkę? Być może zespół
takim, a nie innym obrazem chciał zademonstrować
przywiązanie do tradycji heavy metalu. Siódma płyta
Astral Doors wyszła znów po dłuższej przerwie, jednak
szczęśliwie bez zmian w składzie i pod skrzydłami
tej samej wytwórni. Już od pierwszych taktów słychać,
że grupa kontynuuje "powrotowy" styl obrany na poprzedniej
płycie. Jednak co ciekawe, "Notes from the
Shadows" to nie tylko spora dawka tradycyjnego rock-
'n'rolla w heavymetalowym wydaniu, ale też nowe smaczki
w dziejach Astral Doors. W niektórych trackach
słychać silne inspiracje... Accept, taki "Disciples of
the Dragon Lord" nie tylko rozpoczyna się jak numer
Niemców i opiera się na absolutnie acceptowym riffie,
ale też refren zdobi skandujący chórek męskich głosów
kojarzący się choćby z "Metal Heart". Inną niespodzianką-nawiązaniem
jest "Shadowschaser", który "wypisz-wymaluj"
rozpoczyna się jak Skid Row "Monkey
Buisness". Bardzo możliwe, że te parafrazy są celowe, a
okładka ma dodatkowo je podkreślać czy puszczać oko
do słuchacza. Poza nimi krążek zalewają tradycyjne
dla debiutu Astral Doors numery, hammondowe ozdobniki,
wokale á la Dio czy Coverdale. Niewątpliwie
właśnie w takiej stylistyce Szwedzi brzmią najlepiej i
miejmy nadzieję, że kolejne poszukiwania muzyczne
będą obracały się właśnie w takich orbitach jak na "Notes
from the Shadows". To po prostu dobrze brzmi w
połączeniu z estetyką á la mocniejszy Rainbow. Inspirowanie
się klasykami heavy metalu to zdecydowanie
lepszy pomysł dla Astral Doors niż szukanie drogi
na półkach z "power metalowymi" płytami z początku
XXI wieku.
Strati
HMP: Witam was, miło że udało wam się znaleźć
trochę czasu żeby odpowiedzieć na kilka pytań,
ostatecznie macie co świętować, czyż nie? To już
dwadzieścia lat istnienia jednego z najciekawszych
zespołów z kręgu melodyjnego heavy i power metalu.
Jak świętujecie tę znakomitą rocznicę?
Matthias Mineur: Naszym sposobem na świętowanie
jest spełnienie marzenia: ściśle limitowany
box z trzema płytami CD i jedną DVD, nagraną z
mnóstwem bliskich przyjaciół, nowymi i starymi
utworami, naszyli ulubionymi coverami, naszym
amerykańskim koncertem w Atlantcie i tak dalej.
Jestem naprawdę dumny z tych pierwszych dwudziestu
lat. Czasami nie wierzę, że to już tyle czasu minęło.
Dlaczego akurat taki rodzaj wydawnictwa postanowiliście
wydać w swoją rocznicę? A nie na przykład
nowy album? Czym się kierowaliście i jaki był
tego cel?
Nowe albumy to nasz chleb powszedni, mamy już
przecież siedem studyjnych krążków na koncie.
"Timekeeper" jest niesamowity, to retrospektywa
przez całe dwadzieścia lat naszego muzycznego życia,
z wszystkimi wzlotami i upadkami. Trzeba było
dużo czasu żeby sobie to uświadomić, a teraz jest
czas, by pójść dalej.
Jak wspominałeś "Timekeeper" to box, na który
składają się cztery płyty. Pierwsza robi za taki typowy
"The Best", drugi krążek, to utwory na nowo
nagrane, niektóre z ciekawymi gośćmi , trzeci zaś,
to singiel nowego utworu, "My Kingdom Come", a
czwarty dysk to DVD. Trzeba przyznać, że jest to
wypasione wydawnictwo, które zadowoli fanów
Mob Rules, ale też przyciągnie tych, którzy waszej
muzyki jeszcze nie znają. Ogromne przedsięwzięcie...
Tak jak powiedziałem: Mob Rules zawsze był zespołem,
który miał spełniać swoje marzenia. Tak było z
konceptualną trylogią na "Savage Land", "Temple
of Two Suns", "Hollowed be thy Name", tak było
z długim konceptualnym utworem "The Oswald File
on Radical Peace", tak jest z limitowanym boksem
"Timekeeper". Cały czas pozwalamy żyć naszym
marzeniom i wizjom.
Zastanawiam mnie kto wybierał najlepsze utwory
Mob Rules na pierwszą płytę i czy fani mieli w
tym jakiś udział?
Na końcu to fani wybierają utwory, które podczas
koncertów nagradzają aplauzem. Z drugiej strony: to
my wybraliśmy numery, które uznaliśmy za najbardziej
znaczące w historii Mob Rules: single, wideoklipy
i inne.
Na drugiej płycie pojawiają się goście, którzy podkreślają
uroczysty charakter wydawnictwa. Możecie
wymienić kilku z nich i sposób w jaki udało
wam się ich zaprosić?
Gośćmi byli Udo Dirkschneider (U.D.O), Amanda
Somerville i Sascha Paeth (oboje z Avantasii), Peavy
Wagner (Rage), Michael Ehré (Gamma Ray),
Herman Frank (Accept) czy Bernhard Weiss i
Marco Wriedt (obaj z Axxis) - są oni od lat bliskimi
przyjaciółmi zespołu. Graliśmy z nimi, bawiliśmy się
z nimi, kochamy ich muzykę, a oni kochają naszą.
Singlowy "My Kingdom Come" to ciekawa mieszanka
power, heavy metalu i progresywnego
rocka. Tego ostatniego elementu jest najwięcej.
Zamierzacie pójść w takim kierunku?
Tak, sądzimy, że ten utwór traktuje o przyszłości
Mob Rules. To taka mieszanka tego, co w chwili
obecnej kochamy.
Niemiecki power metal to prawdziwa potęga, a
Mob Rules to znana marka, która debiutowała w
czasie boomu na europejski power metal. Czy trudno
było wystartować z własnym zespołem?
To było trudne, ponieważ kiedy Mob Rules powstał,
rządził grunge, on był wyznacznikiem sztuki i
nikt nie chciał słuchać melodyjnego power metalu.
Od samego początku jednak byliśmy zgraną muzyczną
ekipą, mieliśmy świetne kawałki i wsparcie fanów
i wytwórni, którzy uwierzyli w ten zespół.
Jak doszło do jego powstania?
Zespół powstał z inicjatywy perkusisty Arveda
wyszło lepiej. Na pewno był prawdziwy i szczery,
prawdziwy znak tamtych czasów (śmiech). Wilhelmshaven
to nasze miasto rodzinne, więc można
powiedzieć, że nagrywaliśmy koncert we własnym
domu.
Marzeniom i wizjom, trzeba pozwolić, by żyły
W tym roku niemiecki band Mob Rules świętuje dwadzieścia lat działalności. Jest
co celebrować, w końcu kapela ma na swoim koncie siedem albumów studyjnych i rzeszę
fanów. Na dzień dzisiejszy to jedna z najbardziej rozpoznawalnych formacji, grających
power metal. Z okazji swojego święta Mob Rules wydał komplikację "Timekeeper" i to ona
jest motywem przewodnim wywiadu przeprowadzonego z gitarzystą Matthiasem Mineurem.
Mannotta, basisty Thorstena Plorina, wokalisty
Klausa Dirksa i mnie, Matthiasa Mineura na
gitarach. W każdym razie tak wyglądał skład na
pierwszym albumie.
Czy rozważaliście granie czegoś innego niż power
metal? Czy myślicie czasami o tworzeniu nieco
innej muzyce, o jakieś solowej karierze?
Nie, nigdy nie chcieliśmy robić niczego innego jak
power metal.
Mieliście jakieś zespoły, na których się wzorowaliście?
Kto miał na was największy wpływ?
Kiedy zaczynaliśmy niektórymi ważnymi zespołami
dla nas były takie grupy jak Savatage, Queensryche
czy Helloween.
Pierwszy album "Savage Land" odniósł spory
sukces i dla wielu jest to jeden z waszych najlepszych
albumów. Jak myślicie co jest w tym krążku
takiego, że wzbudza takie emocje?
Był czymś świeżym, niewinnym i zrobionym z
krwawicy serca, był tym, co chcieliśmy grać w 1998
roku. Zgaduję, że wielu ludzi poczuło, że w naszym
graniu naprawdę jest pasja. Nie zmieniło się to dnia
dzisiejszego.
Fanów Helloween przyciągnął na tym albumie z
pewnością Roland Grapow, który zagrał w "All
Above the Atmosphere" i "Way of the World". Można
w tych utworach doszukać się można nawet
wpływów samego Helloween.
Taki był plan: mieć kogoś na gościnnej gitarze, kto
może wykonać prawdziwe "helloweenowe" solo na
naszym "helloweenowym kawałku". To była świetna
zabawa i znakomity rezultat.
Co jeszcze planujecie zrobić w niedalekiej przyszłości?
Zamierzacie zaskoczyć swoich fanów?
Może nagrać album z jakąś orkiestrą? Może z
gronem gości, coś w stylu Avantasia?
Żadnych konkretnych planów w chwili obecnej nie
mamy. Robimy sobie krótką przerwę na Boże Narodzenie
i potem zobaczymy co się wydarzy. W taki
sposób zawsze pracowaliśmy i tak będziemy pracować
w roku 2015.
Jak wspominacie wasze dotychczasowe trasy koncertowe?
Która była najciekawsza? Czy na obecnej
planujecie odwiedzić Polskę?
Z miłą chęcią przyjedziemy do Polski jeśli będzie
szansa żeby u was zagrać. Naszymi najlepszymi koncertami
były cztery występy: razy na Wacken, dwa
razy w Ameryce, występy z Dio i Savatage, Scorpions,
Helloween, Rage, Gamma Ray i innymi, nie
przypomnę sobie wszystkich najważniejszych.
Dziękuje za poświęcony czas i do zobaczenia przy
następnej okazji.
Dziękuję za twoje interesujące pytania, obyśmy się
kiedyś spotkali! Pozdrawiam!
Drugi album zatytułowany "Temple of Two Suns"
wyróżniał udział Thomasa Retkego z Heavens
Gate, który był odpowiedzialny za chórki. Miał
jakiś wpływ na całość i dlaczego jego wybraliście
do tego zadania?
Został zatrudniony do wykonania chórków i wykonał
znakomitą robotę. Zawsze byliśmy fanami jego
głosu i jesteśmy dumni z jego udziału.
Jeśli o mnie chodzi, to mam słabość do albumu
"Holloweed Be thy Name". To bardzo energiczny
album, w którym roi się od chwytliwych melodii.
Urok też tkwi w progresywnych smaczkach i w pomysłowych
motywach. Pamiętacie jak powstawał
materiał na ten album?
"Hollowed Be thy Name" to też mój ulubiony
album z całej historii Mob Rules. Tamten skład był
w szczytowej formie, każdy z nas miał silną motywację
i mieliśmyczas, żeby poeksperymentować i
nagrać świetny album. Nikt nie zauważył podczas
produkcji żadnych problemów, które mieliśmy w
Gate Studio, ponieważ na koniec Markus Teske z
Bazement Studio uratował to nagranie swoimi wyśmienitymi
miksami.
Eric Phillipe narysował znakomitą okładkę do tego
albumu.
On także zrobił okładki do dwóch pierwszych krążków
i to było oczywiste, że dostanie tę robotę na
potrzeby trzeciej części trylogii.
Gdy słucha się takiego "The Speed of Life" to na
myśl przychodzi wielki Stratovarius i wiele innych
znanych kapel, który przyczyniły się do rozwoju
power metalu. Czy taki był zamiar?
Nie, po prostu chcieliśmy wyprodukować szybkie i
melodyjne utwory. To przyszło naturalnie, nic nie
było zamierzone i nic nie było kopiowane, ani nie
miało żadnego ukrytego celu.
Należy też wyróżnić klimatyczny, nieco balladowy
"How the Gypsy Was Born" z gościnnym udziałem
Peavy'ego Wagnera. Dlaczego akurat jego wybraliście?
Szukaliśmy silnej wokalnej osobowości, a on był
naszym pierwszym wyborem. Na szczęście był wówczas
dostępny.
Foto: SPV
Taki sam wysoki poziom udało się utrzymać na
kolejnym albumie, "Among the Gods". Również
jest to energiczny album, z dużą ilością chwytliwych
melodii i zróżnicowanym materiałem. To
jest dzieło, które dla wielu stało się kultowe i
wymienia się je wśród najważniejszych wydawnictw
w power metalu. Czym się kierowaliście tworząc
tę płytę? Dlaczego dzisiaj odeszliście nieco od
tych klimatów?
Każdy nowy album ma swoje własne życie, więc
"Among The Gods" był właściwym albumem we
właściwym czasie. Dla mnie, także "Cannibal Nation"
był właściwym i we właściwym czasie. Dobrze
słyszeć, że lubisz "Among The Gods", bo my też go
kochamy.
Mob Rules niejednokrotnie zmieniał skład. Z
czego wynikały zmiany choćby w przypadku Oliviera
i Thorstena?
Potrzebowaliśmy personalnych zmian, a zespół
musiał nabrać nowego wiatru w żaglach. Rozstaliśmy
się, ale wciąż pozostajemy przyjaciółmi.
Ten świetny okres dla zespołu uwieczniliście koncertowym
albumem "Signs of the Time". To bardzo
ciekawa set lista i ponad półtorej godziny znakomitej
muzyki Mob Rules. Koncert zarejestrowano
w Wilhelmshaven. Dlaczego akurat tam nagrywaliście?
Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego
efektu?
Rezultat końcowy był niezły, ale mógł być lepszy,
ale nie byliśmy odpowiednio doświadczeni, żeby
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak
MOB RULES 73
Nikt z nikim się nie goni
Wywiad z Grzegorzem Kupczykiem i Tomaszem Targoszem był dla mnie nie
małym zaskoczeniem. Oprócz okazji do pogadania na temat cholernie dobrego "Brutus
Syndrome", miałem możliwość wypytania się o wiele tematów związanych z CETI, Turbo i
o moją ulubioną polską płytę rockową - "Dorosłe Dzieci". Pierwsza i zasadnicza sprawa - to
chyba jedni z najmilszych muzyków jakich spotkałem. Nie tylko artyści, ale też fani. Nie
było odpowiedzi w stylu: "Poproszę o inny zestaw pytań", jak zdarzyło mi się usłyszeć od
pewnego polskiego gitarzysty. Nie bali się przeszłości. Wywiad był przeprowadzony "face to
face" w miłym pubie, a nie "na słuchawce" jak to zwykle bywa, przez co atmosfera samej rozmowy
była zdecydowanie luźniejsza. Do tego, powiedzieli co tak naprawdę myślą o swoim
albumie, współczesnej muzyce i młodych kapelach. Prawdziwie, szczerze, bez owijania w bawełnę.
Zapraszam do lektury, bo wiele z tego co powiedzieli daje mocno do myślenia.
HMP: Witam, na wstępie chciałbym pogratulować
świetnego albumu. Pierwsze na co zwróciłem uwagę,
to fakt, że ten album jest bardzo ale to bardzo ciężki.
Ma ogromną moc, jest zupełnie odmienny od "Perfecto..."
- nie jest przecież symfoniczny - , ale też nie
jest aż tak klasyczny, jak "Ghost...". Mimo tego ma
mnóstwo hard rockowych riffów. Jak byście porównali
ten album do poprzednich dokonań CETI?
Grzegorz Kupczyk: Wiesz, zawsze zespoły mówią: "O
moja nowa płyta jest najlepsza", moglibyśmy więc powiedzieć,
że to nasza najlepsza płyta, ale szczerze na
tym to chyba polega. Zespół musi się rozwijać, powinien
robić coraz lepsze rzeczy. Najgorsze to stanąć w
miejscu, bo wtedy się cofamy. Jak porównamy ją do
poprzednich dokonań? Ja w ogóle uważam, że ostatni
okres CETI licząc od płyty "Shadow of the Angel" jest
bardzo dobry. Zespół się rozwijał, rozwijał i rozwijał,
doszedł do pewnego pułapu i osiągnął taki klasyczny
będzie porównaniem "Czarnej róży" i "Ghost...". W
jakiej formie i dlaczego tak to postrzegasz?
Grzegorz Kupczyk: Z "Czarnej róży" jest dużo melodyki,
w refrenach oraz gramy ten album w zamkniętym
stroju. "Czarna róża" jest w zamkniętym stroju. Natomiast
"Ghost...", ponieważ udało nam się zachować
ciężar płyty taki jak na "Ghost...". Jest to te porównanie
tych skrajnych albumów na przestrzeni lat.
Kto jest głównym kompozytorem albumu i jakie
wydarzenia wpłynęły na całokształt płyty?
Grzegorz Kupczyk: Wszystko komponowaliśmy razem,
aranżowaliśmy razem. Powiedział bym, że to jest
płyta mocno konsolidacyjna.
Tomasz Targosz: Można tak powiedzieć.
Grzegorz Kupczyk: Duży wpływ jednak, taki radosny,
pozytywny jak my to mówimy to miał Tomek,
miał mnóstwo nieszablonowych pomysłów.
Foto: CETI
świetnej formie. Jak czytamy wywiady z wieloma
muzykami, mówią oni, że chcieli osiągnąć czyjś
pułap. Na zasadzie "o mocno inspirowaliśmy się
Zeppelinami, Stonesami", cokolwiek. Ty czasami
bardzo podobnie - może nawet nie tyle podobnie - co
czuć taką manierę Iana Gillana. Czy to wyszło jakoś
intuicyjnie?
Grzegorz Kupczyk: Tak słyszałem już o tym. Powiem
ci, że wyszło to właśnie intuicyjnie, nie kierowałem się
nikim. Niektórzy nawet mówią, że słychać tam trochę
Dickinsona
Też, dokładnie.
Grzegorz Kupczyk: To jest zabawne (śmiech), ale
dużą zasługą, a nastąpiło to już przy "Shadow of the
Angel" - jest wbrew pozorom - Wojtek Hoffmann i
Marysia, nasza Marihuana (Wietrzykowska - przyp.
red.). Dlaczego? Był taki okres w moim życiu, zresztą
chyba u każdego, że chciałem być kimś. To chciałem
naśladować, chciałem śpiewać jak ten, czy jak tamten,
a tym się inspirowałem. W każdym bądź razie, w pewnym
momencie powiedzieli mi "Przestań. Zacznij
śpiewać po swojemu, nikogo nie udawaj, tak jak na
"Dorosłych Dzieciach". I sobie to wziąłem do serca,
zacząłem śpiewać po swojemu, nie wcielając się w nikogo.
No i na przestrzeni tych płyt, doszedłem do tego
gdzie jestem teraz. Do tej formy wokalnej. A to, co
śpiewam z kolei tak wysoko, to że ten wokal jest taki a
nie inny, to jest efekt wielu wyrzeczeń i prowadzenia
naprawdę dobrego, zdrowego trybu życia. Nie przebywanie
w towarzystwie osób palących, w pomieszczeniach,
gdzie się kopci, nie palenia, nie upijania się, nie
prowadzenia jakiegoś maksymalnie rock 'n rollowego
trybu życia. Jestem zmuszony niestety do czasem spartańskiego
życia, a powiem szczerze, że brakuje mi tego,
żeby gdzieś wyjść, coś zrobić z chłopakami po koncercie.
Gdy mamy jeden koncert, to jeszcze zrobimy coś
takiego, że posiedzimy, popijemy, tak jak w Malborku.
Ale gdybym wiedział, że następnego dnia mam koncert,
na bank byłbym grzeczny w łóżeczku. Trzeba sobie
zdawać sprawę z tego co się chce osiągnąć. Był taki
moment w moim życiu, jeszcze w poprzednim zespole,
gdzie musiałem wybrać "śpiewać" czy "rock n roll"? I
wybrałem to pierwsze.
smak. Tak jak powiedziałeś "Ghost..." był bardzo
klasyczny, "Perfecto..." totalnie symfoniczne, "Akordy
słów" to był totalny odjazd, bo żaden z polskich zespołów
heavy metalowych nie zrobił tego co my zrobiliśmy
na "Akordach..." i szczerze to prawdopodobnie
nikt długo tego nie zrobi (CETI na żywo z orkiestrą
symfoniczną). Natomiast ta płyta, "Brutus Syndrome"
to chyba najdojrzalsza płyta z kolei. Głównie dlatego,
że na tej płycie nikt z nikim się nie goni. Barti
(Bartek Sadura - przyp. red.) nie gra szalonych solówek,
bębniarz gra właściwie "po prostu", no jedynie kto
jest tam bezlitosny to w miarę Tomek (Targosz -
przyp. red.). Zespół gra po prostu, nagrywa nowy
materiał i pokazuje, że po tych 25 latach nie musi nic
udowadniać, nie musi się z nikim ścigać, a tymczasem
jak sam mówisz okazuje się, że możemy coś udowodnić.
Tym samym uważam, że jest to najlepszy album
dla zespołu CETI.
W pewnym momencie powiedziałeś, że ten album
Tomasz Targosz: Wydaje mi się, że duży wpływ na to
może mieć to jakiej my sami muzyki słuchamy. Staramy
się przenieść to co nas inspiruje, w mniejszym lub
większym stopniu. Kocham lata 70-te i 80-te te wszystkie,
pełnej radości riffy. I tak też właśnie chciałem,
namawiałem wszystkich.
Grzegorz Kupczyk: No namawiał to prawda
(śmiech])
Tomasz Targosz: Podsyłałem różnego rodzaju artystów,
tak żeby też w sobie znaleźli inspiracje na tę płytę.
Zależało mi, żeby było bardziej durowo, a że zawsze
byłem i nadal jestem fanem Turbo i wiem, w
którym momencie Grzegorz najlepiej brzmi - moim
zdaniem - starałem się skomponować w kooperacji z
chłopakami utwory, które będą nie tyle co nawiązywały,
ale będą w mniej więcej tych samych rejestrach,
żeby pokazać że można zrobić naprawdę kawał dobrego
materiału.
Chciałem nawiązać do twojego wokalu, jesteś w
Teraz chciałem zapytać się o teksty utworów. Ja traktuję
je jako integralną część muzyki, nie potrafię przejść
obok nich obojętnie. Nie mam jeszcze dostępu do
tekstów i chciałem się zapytać jak one się mają w stosunku
do muzyki? Jest to bardziej koncept album?
Grzegorz Kupczyk: Nie to nie jest koncept album.
Trudno byłoby go nazwać koncept albumem, ale na
pewno teksty krążą wokół tematyki zdrady, obłudy.
Tak jak ostatnio z Tomkiem wspominaliśmy, że wszyscy
jesteśmy tymi synami Brutusa, popełniamy ten
sam grzech zdrady, kłamstwa, wbijania noża w plecy
przez przyjaciela. Teraz teksty były pisane pod dyktando
tytułów. To nie jest tak, że tytuł powstaje do
tekstu, zupełnie nie. Najpierw powstałą okładka, potem
powstał tytuł i do tego namówiliśmy naszego tekściarza,
z którym współpracujemy już od ducha - Tomka
Staszczyka, żeby trzymał się pewnej konwencji.
Tomasz Targosz: Wyszliśmy też z założenia, że dobry
tekst to wiadomo diabeł, bicie, zabijanie ale też
wątki mitologiczne czy historyczne czy też właśnie
Brutus. Gdy tekst jest dobry, odbiorca zwraca na niego
większą uwagę. Mamy takie "Highway to Hell", które
komukolwiek puszczone zostanie zauważone przez
każdego szarego obywatela, nawet jeśli nie słucha muzyki.
I właśnie w podobny sposób chcieliśmy podejść
do tego tematu. Też stricte marketingowo, wiadomo,
że to też biznes (śmiech).
Gdzie dokładnie album był nagrywany? Tak jak mówiłem
wcześniej, jestem pod ogromnym wrażeniem
brzmienia, które po prostu urywa nogi. Dawno nie
słyszałem żadnego polskiego albumu tak brzmiącego.
Grzegorz Kupczyk: Bardzo się cieszę, że tak uważasz.
Ja zawsze przykładałem ogromną uwagę do brzmienia.
Czasem mi to wyszło, czasem nie, częściej tak. Udało
mi się natomiast poznać i zaprzyjaźnić z facetem, który
się nazywa Mariusz Piętka. Zaprzyjaźniłem się z
nim podczas nagrywania płyty "Memories", zespołu
Kruk, no a potem podczas płyty "Ghost of the Universe".
Kiedy zastanawialiśmy się, gdzie tą płytę nagrać,
wszyscy zgodziliśmy się jednogłośnie, że zrobimy
to u Mariusza Piętki w MP Studio w Częstochowie.
Mariusz ma taki zwyczaj, że kiedy mamy u niego nagrywać,
on oczekuje wysłania mu takich urywek z
próby. Nagranych czy telefonem, czy jakimś tam rejestratorem.
Ja byłem tak zaaferowany podczas tworzenia
tego materiału, że zapomniałem mu tego wysłać.
74
CETI
Powiedziałem mu tylko o co chodzi i wysłałem mu
tylko dwie rybki. I on troszkę improwizował. Ale kiedy
usłyszał, co żeśmy zaczęli grać, kiedy usłyszał bębny,
mówi, że już wie o co chodzi. I kiedy Mucek tam
pojechał trochę wcześniej, ustawiać bębny, to już nawet
bębny był ustawione w odpowiedni sposób. Tam
była historia taka, której nie będziemy zdradzać, bo to
nasza tajemnica, ale bębny były nagrywane w tak
klasyczny sposób, że efekt jest taki jak słychać, dla
mnie jaja urywają, to jest coś nieprawdopodobnego.
Zresztą trzeba powiedzieć, że Mucek ma jeden z najlepszych
instrumentów perkusyjnych w Polsce, zrobionych
zresztą według własnego projektu. I one tak
brzmią bez żadnej obróbki, same z siebie. I nawet podczas
nagrań były eksperymenty z gitarami, na jakich
gitarach ma grać Barti, wziął wszystkie swoje gitary,
po czym okazało się, że i tak zagrał na zupełnie innej,
bo chcieliśmy uzyskać dół z "Ghosta...", a wysokość z
"Róży...", to było bardzo trudne do zrobienia, ale
okazało się, że się dało, i Mariusz jako realizator, jako
producent nagrań, przeszedł samego siebie, ja cały czas
to powtarzam. Zresztą jak pierwsze nagranie usłyszałem,
nie wytrzymałem i musiałem podzielić się swoją
opinią na Facebooku, że podobnej płyty z podobnym
brzmieniem jeszcze nigdy nie nagrałem i Mariusz
przeszedł samego siebie.
Teraz chciałem poruszyć temat okładki. Moim zdaniem
jest świetna, ale szczerze bardzo przynosi na
myśl wiele okładek amerykańskich kapel death metalowych.
Mocno mi się skojarzyła z ostatnią okładką
Malevolent Creation. Kto jest autorem okładki?
Grzegorz Kupczyk: Autorem okładki jest Piotr Szafraniec.
Został nam polecony przez inną firmę fonograficzną,
z którą mieliśmy pierwotnie współpracować.
Piotr dostał od nas całkowitą swobodę działania. On
nie dostał od nas kompletnie niczego. Pytał się nawet
o teksty, ale my mu powiedzieliśmy, że nie ma tekstów.
Dostał od nas zupełną swobodę. Powiedzieliśmy
mu, żeby zrobił nam fajną, ładną, kolorową, komercyjną
okładkę. Dostał od nas później tytuł. Mieliśmy
trzy tytuły, a on chciał coś, żeby wpisać na okładkę,
więc je dostał, i jak jeden z nich wpisał, tak już zostało.
Tak więc zaczęliśmy to robić od tyłu strony. Ale efekt
jest naprawdę, całkiem pozytywny.
Teraz pytanie do ciebie Tomku. Rok temu przyszedłeś,
zastąpiłeś Bartka Urbaniaka, jest to najświeższa
zmiana w składzie. Słychać to na płycie.
Bas jest śmiercionośnie ukręcony i teraz moje pytanie.
Dlaczego zmiana w składzie i jak teraz wygląda
współpraca wewnątrz zespołu?
Grzegorz Kupczyk: Bartek odszedł ze względu na
stan zdrowia. Nie był w stanie dalej funkcjonować, z
różnych powodów. To są sprawy zarówno rock 'n rollowe
jak i typowo zdrowotne. A jak wygląda teraz
współpraca? Ja mam wrażenie, że gram z Tomkiem 14
lat. A dalej niech już Tomek mówi.
Tomasz Targosz: (Śmiech) Przytoczę teraz historię,
która przypomniała mi się, jak jechaliśmy tutaj do
Warszawy. Pamiętam jak Turbo miało swoją trasę z
"Awatar", to było jakieś 14, 15 lat temu i grali w
Katowicach, bo stamtąd pochodzę, to razem z bratem
byliśmy wtedy na tym koncercie. Była to fantastyczna
sztuka, bo do dzisiaj ją pamiętam. I jak Kupczyk
wchodził na scenę, bo Mega Club był kiedyś bardzo
specyficznym miejscem. Nie było takiego typowego
backstage, tylko jak się wchodziło i schodziło ze sceny
trzeba było przejść obok ludzi, i jak cała kapela wchodziła
na scenę, Hoffman, Kupczyk i cała reszta, to
byli otoczeni przez takich czterech wielkich miśków i
jakimś tam cudem, udało nam się przybić pionę z
Kupczykiem. I powiedziałem wtedy do brata: "Wiesz,
to jest taki wokalista, z którym chciałbym kiedyś grać".
Przypomniała mi się ta historia i jakimś zrządzeniem
losu się udało. I ogólnie cała współpraca z najlepszym
wokalistą, bezkonkurencyjnym jeśli chodzi o hard
rocka, może nawet nie hard rocka, bo słyszałem wiele
gatunków muzycznych wykonywanych przez Pana
Kupczyka, zwanego często przeze mnie "Szeryf" naszego.
(śmiech). Wiesz, Vader ma swojego generała,
my mamy swojego szeryfa. I jestem pod wrażeniem, bo
jakikolwiek zagrasz numer, w jakiejkolwiek kombinacji,
jakichkolwiek interwałów, to on zawsze znajdzie
coś do czego może "podjechać". Czy będą to numery
Stonesów to i tak zrobi to na swoją modłę. Czy będziemy
się wygłupiali i zagramy coś bardziej bluesowego,
nie raz zdarzyło nam się pojamować do Zeppelinów,
to wszystko świetnie grało. "Memories" zagrane
z Krukiem jest tego chociażby świetnym przykładem.
Dla mnie gra w CETI jest swego rodzaju spełnieniem
marzeń. Zawsze byłem fanem Turbo i pierwszych
dokonań tego zespołu, i sam sposób nagrania
tego albumu, jest niesamowicie wyjątkowy. Były różne
sytuacje, gdzie spinaliśmy się delikatnie, że ten utwór
w ten sposób, ten może tak, tutaj trochę szybciej, tutaj
trochę wolniej, może ten akord w tym miejscu a nie w
tym, to może trochę za słodkie, trochę za wesołe, za
dużo ameryki, a la Van Halen. A jednak się udało, jak
w małżeństwie, dobry kompromis i udało się uzyskać
naprawdę dobrą, solidną płytę.
A jak do tego doszło, że zacząłeś grać na instrumencie
i jak do tego doszło, że zacząłeś grać w CETI?
Grzegorz Kupczyk: W CETI to jest bardzo zabawna
sytuacja.
Tomasz Targosz: Oj w CETI to bardzo zabawna sytuacja.
A jak zacząłem grać na instrumencie, to było to
jakoś dwa-trzy lata przed tym koncertem Turbo o którym
wspominałem. Zawsze marzyliśmy z bratem, żeby
robić coś nietypowego. Ja jak byłem dzieciakiem, to
moją największą miłością, którą uwielbiam po dziś
dzień było i AC/DC, Guns'N Roses i Rolling Stones.
To była moja wielka trójca święta. I zawsze chciałem
być kimś takim jak Mick Jagger, dla mnie to jest największy
idol, co prawda z gitarą basową on za wiele
wspólnego nie ma, aczkolwiek jest całą osobowością.
Jest dla mnie takim prawdziwym magnesem. To jest
nie tylko muzyka, ale sposób bycia, sposób postrzegania
świata, sposób wyrażania siebie jak występowanie
na scenie. A z gitarą basową zaczęło się jak chyba u
wielu muzyków. Kiedyś wpadło do odtwarzacza Iron
Maiden i już z tego odtwarzacza nigdy więcej nie
wyszło. A że brat już grał na gitarze, to nie chciałem w
żaden tam sposób konkurować z nim, ale chciałem,
żebyśmy mogli szybciej poskładać kapelę do kupy to
stwierdziłem: "Ach, niech będzie gitara basowa". W
tym samym momencie odkryłem jakoś Cliffa Burtona
i myślę sobie: "Harris, Burton, to są ludzie, którzy mogą
mnie zainspirować". Później było Mr.Big i Van Halen
i Thin Lizzy i te wszystkie kapele, które wpływają
na mnie po dziś dzień.
Grzegorz Kupczyk: A jak zacząłeś grać w CETI?
(śmiech).
Tomasz Targosz: Jak zacząłem grać?
Grzegorz Kupczyk: No przyznaj się, przyznaj
(śmiech).
Tomasz Targosz: No to pewnie przeogromny wpływ
ma na to fakt, że jesteśmy rodziną. Od sześciu lat mieszkam
w Poznaniu, a od pięciu jestem związany z córką
Grzegorza.
Grzegorz Kupczyk: A żeby tego było mało, to się
wprowadzili i mieszkają podłogę pode mną (śmiech). I
kiedy były te problemy z Bartkiem, a my się zastanawialiśmy,
kto mógłby z nami grać, a że Tomek zagrał
już wcześniej w zastępstwie dwa koncerty, miał przygodę
jako techniczny, to zespół jednogłośnie stwierdził,
że: "Stary, no nie będziemy szukać ludzi z Polski,
skoro masz pod podłogą basistę". No i poprosiliśmy
Tomka, żeby z nami zagrał, on później się przyznał, że
tylko czekał na to, zawsze się śmieję ze swojej córy, że
nam sprzedała swojego męża, ona też pilnowała tego.
Zresztą podobna sytuacja przed laty była z Bartim.
Żona Bartiego, sprzedała nam naszego gitarzystę. Ona
pilnowała, żeby on wszedł i zagrał. No i teraz te babki
mają za swoje (śmiech).
Tomasz Targosz: Taka historia od pomagiera po samą
gwiazdę. Podobnie było z Bonem Scottem, który na
samym początku był kierowcą AC/DC.
Jaką trasę planujecie na promocję albumu? Podczas
"Ghost..." zagraliście chociażby w Szkocji, jak to
będzie wyglądało podczas "Brutus Syndrome"?
Grzegorz Kupczyk: Wiesz, jeśli chodzi o Wyspy i
Anglię to mamy kilka propozycji, mówię to szczerze,
ale czekamy na konkrety. Wiem, że mielibyśmy zagrać
w Londynie, chcą żebyśmy wrócili do Szkocji. Ale to,
że oni chcą to jedno. My musimy się dowiedzieć na
jakich warunkach i tak dalej, to jest wszystko w trakcie
załatwiania. Natomiast nie będzie takiej trasy jak ludzie
kombinują, że jedziesz na dwa, trzy tygodnie. To
nie ma sensu. Nie będzie też samych koncertów po
kosztach dla faktów samego grania, raz dla 30, raz dla
100, a raz dla 20 osób, bo wiem, że tak jest. Przewidujemy
parę koncertów, głównie weekendowo, na razie
oczywiście, na razie będzie akustyczny koncert w
Szczecinie 23 listopada, ale już z nowymi numerami,
do tego w styczniu jest już pierwszy oficjalny koncert
promujący "Brutus Syndrome", potem wyjeżdżamy
do Niemiec i wracając z Niemiec zahaczymy o Malbork.
I dalej nie pamiętam. Management informuje nas
na bieżąco, jesteśmy informowani o koncertach już
zabukowanych, czy wiadomo, że one będą, że spełniają
warunki zespołu, co jemy, gdzie śpimy i tak dalej. Tak
to wygląda. Wiesz, może bym wyjechał na tydzień dwa
tygodnie, ale to nie było by to samo, bylibyśmy zmęczeni,
każdy kolejny koncert nie miałby tej klasy. W
Anglii byliśmy na przykład dwa tygodnie i mieliśmy
koncert - dzień przerwy, koncert - dwa dni przerwy.
Nie dosyć, że żeśmy pozwiedzali mogliśmy sobie odpocząć,
posiedzieć, pogadać i napić z naszymi gospodarzami
bo mieszkaliśmy w przepięknym pensjonacie,
posiedzieć, pograć sobie na gitarze, pomuzykować.
Mieliśmy na wszystko czas, to było naprawdę fantastyczne.
Ale jakbyśmy grali jak takie woły codziennie
to co to za radocha? To była by robota, a my się chcemy
cieszyć swoją pracą.
Tomasz Targosz: Znaczy, no na pewno byśmy nie
odmówili, gdyby nadarzyła się okazja wyjechania
gdzieś na zachód, mieszkania w nightlinerze i zwiedzenia
np.: dwudziestu największych europejskich
miast, chociażby dzień po dniu albo z jednym małym
okienkiem w środku, to było by cool, ale jeżeli bierzemy
pod uwagę polskie realia i zaliczanie koncertu w
Katowicach i jechanie kolejnego dnia do Krakowa, a
później powrót do Rybnika, może być słabym pomysłem,
dlatego biorąc pod uwagę nasz piękny polski kraj
- i nie mówię tego z ironią - to stawiamy raczej na jakość,
a nie na ilość, póki co prawda.
Ale raczej będą to pojedyncze koncerty, czy udział w
jakiś festach rockowych?
Grzegorz Kupczyk: Te festy są też możliwe, dostaliśmy
parę takich wstępnych ofert. Być może zagramy
nawet na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, bo
taką ofertę dostaliśmy już, promując "Brutusa...", ale
to wszystko jest jeszcze w powijakach, jest załatwiane,
są oferty, są rozmowy. W zeszłym roku graliśmy parę
takich większych imprez, z których taką najbardziej
spektakularną był koncert na zamku w Malborku, no
to było absolutne mistrzostwo świata. Było to wspaniale
przygotowane, fenomenalnie nagłośnione. Zresztą
mamy teraz swojego akustyka z którym jeździmy, i
to był koncert, który pokazał, że zespół idzie na jakość,
ponieważ koncert był tak dobrze nagłośniony,
brzmiał tak doskonale, że ludzie przychodzili i
sprawdzali, czy my z playbacku nie gramy. Autentycznie
tak było. O to właśnie chodzi, żeby to było jakościowo,
a nie ilościowo. Zobaczymy.
Tomasz Targosz: Chcemy wziąć pod uwagę popularność
albumu. To jest jakby wyznacznik. Łatwo wypuścić
płytę i pojechać od razu w trasę, a ludzie jeszcze
nie znają płyty, nie osłuchali jej, i granie takich koncertów
może być graniem dla kilku osób.
Grzegorz Kupczyk: Tym bardziej mamy teraz spore
poparcie, jesteśmy w firmie, do której trafiliśmy, liczymy
też na to, że Metal Mind będzie nas lokował w
swoich koncertach, no bo to jakby było w ich interesie,
w wspólnym interesie, więc na to czekamy.
Teraz chciałem przejść do aspektu historycznego. Jak
zaczęła się wasza przygodnie, nie tyle z samą
muzyką, co z metalem. Jakie były wasze najważniejsze
albumy w tym, bądź co bądź docelowym gatunku.
Co was w nim najbardziej poruszyło?
Grzegorz Kupczyk: Mój pierwszy album który sam
kupiłem za niemałe pieniądze, jeśli mówimy o zachodnim
wykonawcy, to na pewno była dwójka Zeppelinów.
Na bank. Zapłaciłem za nią 800 złoty, to była
masa pieniędzy, 1/3 wypłaty mojej mamy. Tak wtedy
ludzie zarabiali. Z polskich, pierwszy zespół, który zrobił
na mnie wrażenie, wręcz mnie zmiażdżył, to był
poznański zespół Stres i potem zespół Test. No a
potem to się rozwijało. Jak kupiłem Zeppelinów dwójkę,
to później kupiłem trójkę, później czwórkę, później
Black Sabbath i tak dalej i tak dalej. Człowiek się
rozwijał. U Tomka myślę, że zaczęło się od trochę nowszych
rzeczy.
Tomasz Targosz: Nowszy? Nie, nie, nie! Pierwsza
płyta, którą kupiliśmy z Bratem, zrzuciliśmy się z kieszonkowego,
kupiliśmy na kasecie od kolegi, który
zmienił swoje preferencje, jeśli chodzi o muzykę, sprzedał
nam po okazyjnych cenach "Back in Black" i
"Razor's Edge" AC/DC. Wszystko w cenie jednej kasety.
I to były takie nasze pierwsze oryginalne pozycje.
Później wiadomo różne rzeczy się kupowało, natomiast
pierwszą płytę to pamiętam kupił mój brat, zbierał
na nią cały miesiąc - bo palił papierosy mając 14 czy
15 lat - to było "Kill'Em All" Metalliki. Teraz już z
poszarpaną okładką, ale pamiętam, że kupił oryginalną.
Grzegorz Kupczyk: Nie kłam, przegrywaną kupił
(śmiech).
Tomasz Targosz: (Śmiech) To było już parę ładnych
lat temu, więc swoje przeżyła. I chyba "Somewhere in
Time", Maidenów. To był ten czas, kiedy zwróciłem
CETI 75
76
uwagę na bass i to, że chcemy być gwiazdami rocka
(śmiech).
Grzegorz Kupczyk: Mogę ci powiedzieć, bo to też
wiem, Marysia zakochała się kiedyś bardzo w zespole
Whitesnake, bardzo lubi Iron Maiden bo uważa, że
jest tam wiele radości grania. Ona z kolei gustuje w takich
nagraniach jak Masterplan, Stratovarius. Lubi
takie klimaty. Mucek to jest maidenowiec.
Tomasz Targosz: Tak, AC/DC i Maiden.
Grzegorz Kupczyk: A Barti? Chyba też klasyka.
Purple, Maiden bardzo.
Tomasz Targosz: Ostatnio mu podrzuciłem nowy
Kiss, Lynch Mob to kupił to.
Grzegorz Kupczyk: Podoba mi się strasznie u Bartiego,
że on w tych klasycznych rzeczach ciągle coś nowego
wynajduje. Tomek mu podrzuca niejednokrotnie
nowsze rzeczy, no czasami inne gatunkowo, a ja mu
daje totalne tuzy hard rockowe. Jest totalnie otwarty
na takie rzeczy i czasami potrafimy siedzieć, a on się
cieszy z tego, co na mnie już wrażenia nie robi. Po
czym jeszcze raz sobie tego przesłucham. Jest taki
fajnie zakręcony. Bardzo pozytywny facet.
Brałeś udział w bardzo wielu kapelach. Turbo, to
wiadomo, ale też Last Warrior, Panzer X czy inne.
Jak w takim ogromnym skrócie można porównać
współpracę w tych wszystkich kapelach. Wiadomo
CETI jest najlepsze, bo w CETI obecnie grasz. Jak
było w poprzednich?
Grzegorz Kupczyk: Tak jak powiedziałeś, zacznijmy
od końca. W CETI było najlepiej. Fantastycznie pracowało
mi się podczas nagrań Panzer X. Kapitalnymi
ludźmi, niezwykle pozytywnie nastawionymi do życia
byli panowie z Esqarial. To były po prostu wakacje.
Non Iron fajnie ale mogło być lepiej, natomiast w
Turbo nigdy nie było jakiejś specjalnej przyjaźni. No
może nie nigdy. Był taki moment przełomowy w zespole,
gdzie razem jedliśmy suchą kiełbasę, spaliśmy w
tych samych hotelach, piliśmy te same jabole. Ale to
było tylko i wyłącznie podczas nagrań do "Kawalerii
Szatana". Przedtem było tak sobie, a potem było tylko
z górki. Nawet Wojtek Hoffman często mówi, że w
zespole Turbo nigdy nie było przyjaźni. Tak trzeba
mieć dużo zdrowia, albo być tak samo zakręconym,
żeby w tym zespole być. Ja już dłużej nie wytrzymałem.
Też gwoli ścisłości, my mamy z tymi ludźmi
cały czas kontakt, przyjaźnimy się, jest super, naprawdę,
nie ma żadnych niestrawności, po prostu nasze
drogi muzyczne się rozbiegły, te tryby nie współpracowały,
nie byliśmy jak klocki hamulcowe i tarcza.
Była sytuacja, że na koncercie Turbo krzyczeli "Nie
ma Turbo bez Kupczyka"...
Grzegorz Kupczyk: Tak to było na 30-leciu zespołu.
Wielka afera z tego była. Ale to samo czasami się
zdarza na naszych koncertach, podchodzą ludzie i
pytają się cały czas o to. Wiesz, ani jedna ani druga
strona nie ma parcia na to. Jakby było tak jak na
Zachodzie, że proponowali by jakieś kolosalne honoraria
za to, to może byśmy się zastanowili wszyscy, ale
tak to nie ma sensu.
Tomasz Targosz: Powiedzmy, że jeśli Hagar wróci do
Van Halen, to Kupczyk wróci do Turbo (śmiech).
Widzę, że nie jestem jedynym który woli Hagara w
Van Halen. Teraz chciałem zapytać się o płytę
"Epidemie" Turbo. Jest jedyną płytą, na której jesteś
razem z Litzą. No Litza jest osobą, która pociągnęła
Turbo w stronę tego technicznego, miejscami nawet
death metalowego grania, jak wtedy wyglądała
współpraca między wami? No bo przed, wiadomo
"Kawaleria Szatana", która jest dla mnie ikoną polskiego
speed metalu, a przez zachodnich metalowców
jest absolutnie kultywowana i traktowana jako świętość,
natomiast po tym było "Dead End", gdzie ta
muzyka poszła w tą stronę znacznie cięższą.
Dlaczego tak się stało, że muzyka zmieniła tak swój
kierunek?
Grzegorz Kupczyk: Turbo to było zawsze gonienie za
modą. I mówienie tak jak Wojtek, że on chciałby, żeby
zespół się rozwijał, to jest mówienie o niczym. Absolutnie
to nie jest złe, taką ma politykę Wojtek i to
on ten zespół prowadził. Natomiast jeśli chodzi o płytę
"Epidemie", to nie tak do końca Litza stał za tym.
Owszem, on miał duży wpływ, ale to była tak naprawdę
gonitwa za zespołem Anthrax i Flotsam and
Jetsam. Wtedy one były na fali i Wojtek koniecznie
chciał tak grać. Natomiast jak się pracowało z Litzą?
Ja uważam do dzisiaj, że Litza był implantem w
Turbo, to nie był ktoś dla nas. Fajnie, koleś w porządku
i do szklanki i do panny ale to nie był koleś z tej
samej bajki. Kiedy powstała płyta "Epidemie", to
CETI
pamiętam, że poszedłem do Marysi i powiedziałem, że
ja nie wiem jak długo pociągnę, bo nie wiem co się
dzieje w tym zespole. Nie rozumiem tej muzyki, nie
kumam jej w ogóle. To nie była moja bajka kompletnie.
Potem gdzieś się okazało, że coś się wydarzyło jak
mnie nie było, że Wojtka Hoffmanna też wyrzucono,
Turbo grało bez Hoffmana, no jakieś straszne rzeczy
się wydarzyły. Mogę po latach słuchać tej płyty, ale nie
mogę jej słuchać jako płytę Turbo. Wtedy jest to sytuacja
dla mnie akceptowalna.
Chciałem się teraz odnieść do książki "Jaskinia
Hałasu". Jest to książka, w której wypowiadają się
fani i muzycy wielu małych, undergroundowych kapel,
które zagrały na jakiś S'Thrash'ydłach i innych
Thrash Campach i w sumie poza to nie wyszły. Zawsze
jak jest tam poruszany temat Turbo to "Turbo
to inna bajka, bo byli jak chorągiewka na wietrze". Jak
ty się odnosisz do tych słów?
Grzegorz Kupczyk: No niestety zgadzam się z tym.
Pamiętam jak materiały były tworzone, pamiętam,
teraz to się mówi "inspiracje", ale to była taka moda. Ja
zawsze to powtarzałem i nadal tak twierdzę. Płyta
"Dorosłe Dzieci" to jest zrzynka z Iron Maiden, płyta
"Kawaleria Szatana" - mimo, iż jest doskonała - to
tam jest Iron Maiden z Metallicą, powiedzmy to
szczerze, niestety tak było. To była chorągiewka. Nawet
jak robiliśmy płytę "Awatar", to między nami dochodziło
do ogromnych spięć, bo twierdziłem że nie
należy grać takiego materiału, że należy wrócić do
korzeni, czyli do "Dorosłych Dzieci", bo takiego materiału
ludzie oczekują, połączenia "Dzieci..." z "Kawalerią...".
Ale nie, my w zamian usłyszałem, że my
musimy pokazać że jesteśmy twardzi, czyli znowu było
gonienie za jakąś modą. Potem jak rozmawiałem z
Darkiem Świtałą, to stwierdził, że płyta "Tożsamość"
powinna powstać najpierw, później "Awatar". No coś
w tym jest. Turbo zawsze było chorągiewką i nadal coś
w tym jest. Nie ma w tym złośliwości, ale takie są fakty.
Tomasz Dziubiński. Jest chyba najbardziej znienawidzoną
osobą w tej książce. Mimo, iż miał pod sobą
masę niezłych kapel jak Turbo, Wilczy Pająk, Kat,
Hammer, to był goniony przez wiele mniejszych
bandów jak Exorcist i traktowany jako ktoś, kto niszczył
polskie metalowe podziemie. Jak to wyglądało
z twojej perspektywy i jak to naprawdę było?
Grzegorz Kupczyk: Wiesz, nie było różowo, ale trzeba
sobie odpowiedzieć, czego te zespoły oczekiwały i
jaki był wkład tych zespołów w to co się działo. Bo to
nie jest tak do końca, że Tomek wszystko rozpieprzał
czy wszystkich kantował. Tylko młode zespoły wyobrażały
sobie, że wydadzą demo czy płytkę i to już jest
koniec. Nie pogadasz z nimi. Mają już wymagania, to
są gwiazdy, mają lepszy sprzęt niż zespoły kiedyś. To
tak nie jest. Moim zdaniem problem polegał na tym, że
te zespoły po prostu za dużo sobie wyobrażały i zderzenie
z rzeczywistością było dla nich bardzo bolesne.
Tak jakby nie mogli przejść przez tę początkową
drogę.
Grzegorz Kupczyk: Dokładnie, tutaj płyta, koncert,
Ameryka, autografy a tu jeb i nie ma.
Tomasz Targosz: Tak jak było z kilkoma kapelami,
nie wiem czy to Dragon czy Hammer. Bardzo krótkie
epizody.
Grzegorz Kupczyk: Za dużo sobie wyobrażali. To jest
tak, jak młody człowiek wchodzi w dorosłe życie. I
nagle wydaje mu się, że cały świat należy do niego. O
będę miał pracę, zarabiam, kupię samochód, będę miał
piękną żonę, pojadę na Hawaje i nagle jeb! Małżeństwo
jeb! Dziecko, wszystko się rozpada, pieprzy, nie
ma pracy, rozwody, Jezus Maria. Dokładnie to samo.
To jest proza życia.
Chciałem się teraz zapytać jak wygląda twój kontakt
z członkami Turbo obecnymi i byłymi. Są jakieś
niedokończone sprawy?
Grzegorz Kupczyk: Raczej nie, z Wojtkiem mamy
bardzo przyjemny kontakt, rozmawiamy z Tomkiem
Struszczykiem, z perkusistą mamy bardzo bliski kontakt,
jakoś tam się trzyma. Może nie jest to coś niesamowitego
ale jest okej.
Tomasz Targosz: My się jakoś nigdy nie wypowiadaliśmy
na temat ostatniego krążka Turbo - "Piąty żywioł"
- natomiast Wojtek sam powiedział nam i osobiście
na "fejsie", że jest pod wielkim wrażeniem tego
utworu, który wypuściliśmy jako singiel promujący
"Brutusa...", więc było nam niezmiernie miło.
A jaka jest wasza opinia o ostatniej płycie Turbo?
Tomasz Targosz: Ja naprawdę lubię tę kapelę, bo dla
mnie jest to jedna z nielicznych polskich kapel, które
są wartościowe. Lubię "Dorosłe Dzieci", "Smak ciszy"
no i "Kawalerię..." która jest dla mnie takim magnum
opus jeśli chodzi o metal. Zawsze wolałem bardziej
Turbo niż Kata, bo był dla mnie trochę za bardzo przereklamowany
jeśli chodzi o tego diabła. Lubię diabła,
diabeł jest spoko, ale tam było go aż za dużo. To tak
jak chcielibyśmy grać heavy metal ciągle w jednej
tonacji. To stało by się niestrawne. Aczkolwiek szacun
wielki, bo miałem czas gdy pierwsze płyty Kata czy
"Bastard" słuchałem bardzo dużo, aczkolwiek Turbo
zawsze było numerem jeden, no i pierwsze dokonania
Acidów czyli "Are You A Rebel" i "Dirty Money
Dirty Tricks". Późniejsze płyty Turbo natomiast to
trochę za dużo thrashu. Wiesz ja kocham piękne melodie.
A ostatnie płyty Turbo? "Strażnik Światła" mi się
nie podoba ze względu na wokal. Wykonany jest naprawdę
przyzwoicie, technicznie okej, no ale... A "Piąty
żywioł"? Jest dla mnie strasznie płaski. Po przesłuchaniu
pierwszego, drugiego, czwartego kawałka odniosłem
wrażenie jakbym słuchał "Kawalerii Szatana".
Kopiowanie samego siebie jest okej, ale patrząc na
zachodnich artystów, AC/DC nie kopiuje siebie ale
trzyma swój styl. Natomiast tutaj tak jakbym słyszał
coś z "Kawalerii Szatana", nawet w tej samej tonacji.
No i wiadomo, ze istotą każdej kapeli jest porządny
frontman. Jeżeli wokal jest dobry to muzyka może napierdalać
nawet obok, a wszystko będzie grało, a tam
tego nie ma. Jak pojawiłby się dobry wokal to bym
posłuchał, ale tak po kilku numerach musiałem wyłączyć.
Próbowałem po czasie, spróbować podejść, ale
jak pojawiał się wokal musiałem wyłączyć. No wybacz
Tomek, ale to zupełnie nie moja bajka. Wiesz, Van
Halen jest cudowny jak jest z Lee Rothem ale ten gość
jest bardziej showmanem. Jak natomiast przychodzi
Hagar i odpalam "5150" to absolutnie kocham. Czy
"Balance" czy "F.U.C.K.". To frontman powoduje, że
kochamy takie kapele.
Grzegorz Kupczyk: Mnie natomiast trudno się wypowiadać
na ten temat, mogę powiedzieć, że zgadzam się
z Tomkiem, ale jako wokaliście trudno się wypowiadać.
Cokolwiek powiem to wiesz jak to będzie odbierane.
Musiałbym powiedzieć "zajebiście!" wtedy wszyscy
by mnie kochali.
Tomasz Targosz: Dobra i tak mnie już znienawidzą
(śmiech).
Grzegorz Kupczyk: (Śmiech). Ja zawsze byłem pod
wrażeniem gry Wojtka Hoffmanna, jestem jego fanem,
przyjaźnimy się, zawsze oceniałem go bardzo
wysoko, zawsze uważałem, że jest jednym z najlepszych
gitarzystów w Europie, bardzo niedoceniony i
tutaj zawsze będę mu kibicował, słuchał jego płyt solowych
itd. itd.
Jak wygląda sprawa z Panzer X i Last Warrior. Istnieją
jeszcze te zespoły?
Grzegorz Kupczyk: Last Warrior istnieje, nie napinamy
się, jak jest coś do zagrania to sobie zagramy, na
luzie. Panzer też jest projektem, fajnie było by nagrać
jakiś materiał, jakieś koncerty, ale Piotr jest bardzo zajęty,
ja jestem bardzo zajęty. Jedyny koncert jaki odbył
się to z okazji mojego trzydziestolecia, mamy z tego
DVD i to niedługo zostanie wydane, jednak nie należy
liczyć na jakieś super powroty tych bandów.
Może nie będę teraz oryginalny w tym co powiem, ale
moim ulubionym albumem Turbo są "Dorosłe Dzieci".
Jest to pierwszy album Turbo, za który się zabrałem
i no już od ponad 30 lat - owszem wiele zespołów
nagrało równie dobre albumy -, ale żaden zespół
nie nagrał równie szczerego w przekazie albumu jak
"Dorosłe Dzieci".
Tomasz Targosz: I nie było albumu z tak mocno brzmiącym
basem (śmiech).
To prawda, chociaż "Brutus Syndrome" konkuruje.
(śmiech) Jak wtedy on powstawał, ja wyglądały wasze
relacje, byliście jeszcze wściekli i co sprawiło, że
powstał de facto najszczerszy album w historii polskiej
muzyki.
Grzegorz Kupczyk: (Śmiech). Wiesz dużo muzyki
dawał Wojtek, bardzo dużo. To był wtedy taki okres,
że zaczęliśmy się poznawać. Ja zafascynowany Coverdalem,
Wojtek Purplami z Coverdalem, Piotr Przybylski
miał fioła na punkcie Iron Maiden, w ogóle
dzięki niemu poznaliśmy Iron Maiden, Andrzej był
taki purplowiec trochę, Anioła to był taki Bonham
troszkę. Nagrywanie było przezabawne bo my na tą
płytę zrobiliśmy bardzo dużo utworów. Było wiele
utworów, które nigdy nie zostały nagrane, a szkoda, bo
były to kapitalne kawałki. Na przykład utwór "Kiepski
finał", który znalazł się jako bonus na "Dorosłych
Dzieciach" z koncertu. To jest utwór który bardzo przypominał
okres Purpli z "Come and Taste the Band".
Ja ci powiem, gdzie jest szczerość tego wszystkiego.
Nie było żadnej chemii w tych nagraniach. Wojtek
włączał Gibsona SG, kabel, wzmacniasz 50 Marshalla.
Nie było żadnych distortion, pierdół, kaczek, Wojtek
nawet nie miał wajchy w gitarze, on to robił kluczem.
Wszystko to była taka samoróba. Bębny, które tam są
to są Ever Playe, Anioła grał na Ever Playach, bass to
jest gitara, bas jest czeski, więc wyobraź sobie z jakich
instrumentów mogliśmy wycisnąć takie rzeczy. Grupa
młodych ludzi. Piotr Przybylski miał 16 lat! Ta energia
poszła do przodu, na tym to polega.
Masz nadal kontakt z Piotrkiem Przybylskim i
Wojtkiem Anioła?
Grzegorz Kupczyk: Z Wojtkiem Anioła tak, bo jest
chrzestnym mojego syna, z Piotrkiem Przybylskim
zupełnie nie, wiem tylko że waży 170 kg, jest obwieszony
złotem i ma jakiś biznes obuwniczy. Tyle tylko
wiem, ale kontaktu nie mam kompletnie. Ale chyba
nikt z nim nie ma kontaktu, na 30-lecie miał być zapraszany
ale nie można było do niego dotrzeć.
Śledzicie nową scenę rockową i metalową? Jakie
młode, świeże kapele was zainteresowały, czy to z
Polski czy z Zachodu?
Tomasz Targosz: Nie jestem aż takim fanem muzyki
metalowej, lubie Maiden, Saxon czy pierwsze Running
Wild, ale jest kilka kapel rockowych, które może
nie są aż tak młode. Amerykański Rival Sons, mają w
sobie wiele Zeppelinów i trochę psychodelii Doorsów.
W tym roku wypuścili czwarty album i grają wybitnie
dobrze, bardzo mi się podoba. Jest też świetna
brytyjska kapela Heaven Basement, łupią takiego
klasycznego hard rocka. Przejechali całą Europę z Bon
Jovi. Świetna jest też irlandzki The Answer. Fajny jest
jeszcze szkocki, ale bardziej bluesa grają The Temperence
Movement, widziałem ich na koncercie w Poznaniu
w małym klubie, ale niesamowita energia, nie
było niewiadomo nie wiadomo jakiej promocji, ale
przy 80 osobach w klubie zagrali niesamowicie, zero
gwiazdorzenia. Telecastery, fender jazzbass i po prostu
zagrali. Z taką miłością do rock'n'rolla, że gdyby to
było AC/DC to bym płakał. Jest jeszcze brytyjska
kapela The Treatment, ale to bardziej amerykańskie
granie. Ale brakuje im tego brytyjskiego pazura. Amerykanie
mają to do siebie, że czasami za bardzo chcieli
kopiować to co wyszło z Wielkiej Brytanii. Kocham
The Who, Stonesów, Zeppelinów, Free, Bad Company
te wszystkie bandy one były jakieś. Ameryka
natomiast serwowała mix tego wszystkiego w ładnym
plastikowym opakowaniu. Brytyjczycy mieli heavy metal,
amerykanie chcieli być lepsi i zrobili thrash. Ale to
właśnie Wielka Brytania jest takim sercem jeśli chodzi
o muzykę.
Grzegorz Kupczyk: Ja natomiast mam do czynienia z
Polską sceną muzyczną, dostaje bardzo wiele płyt, bardzo
wiele produkcji, niektórych znakomitych. Często
zasiadam w różnych jury, czy wysyłają mi materiały,
żebym powiedział co sądzę. Problemem jednak wielu
kapel jest to samo co przed laty. Ludzie myślą, że jak
nagrają płytę to jest już koniec świata. Chwycili pana
boga za nogi. A ja zawsze powtarzam, że to przedproże
dalszego przedpokoju. Jeszcze przed nimi długa droga.
Co z tego że się nagra płytę, demo, wyda ją bóg wie jak
niesamowicie, będzie niesamowicie brzmieć. I co z
tego? Byłem ostatnio na przeglądzie, w Wesołej, koło
Warszawy. To samo było na przeglądzie JP w Warszawie.
Odnieśliśmy wrażenie w jury, że część z tych
zespołów wychodzi za karę. Nie ma: "ja pierdzielę,
idziemy zagrać, tak!, wychodzimy, gramy, raz, dwa,
trzy, cztery". Jakaś totalna jazda. Brakuje im pasji, nie
ma przekazu energii. Jeśli chodzi o zagraniczną muzykę
to tkwię szczelnie w swojej kochanej hard rockowej
muzyce. Dostaję różne nowości, niektóre mi się
podobają, niektóre nie, niektóre mam w swoim samochodzie,
bo zrobiły na mnie wrażenie, a niektóre nie.
Ale jestem twardy w swoim postanowieniach. Whitesnake,
Zeppelini, Purple, Sabbaci itd. Ich nowe pozycje
nabywam, słucham i dobrze się z tym czuję.
Tomasz Targosz: Jeszcze nie mógłbym wspomnieć o
nowych kapelach bez The Winery Dogs. Doskonałe
trio. Sheehan, Kotzen i Portnoy. To jest moment od
którego polubiłem Portnoya.
Grzegorz Kupczyk: Świetne jest też jeśli chodzi o
połączenie staroci z nowością California Breed.
Tomasz Targosz: Tak dokładnie! Dużo bardziej mi
się podoba, aniżeli Black Country Communion. Jest
więcej funky, więcej swobody. Nie ma tej takiej chirurgii
jaka jest u Bonamassy. Nie ma odegranego wszystkiego
od a do z, tylko ten młodzik Andy gra właśnie
tak brudno, ciekawie, w stylu lat 70-tych.
Jak z perspektywy muzyków ocenicie przemysł muzyczny
na przestrzeni tych dwudziestu lat. Kiedy ludzie
kupowali płyty, ale teraz jest Internet i łatwiej jest do
ludzi dotrzeć. Dwa odmienne bieguny, gdzie są
zarówno zwolennicy jednego jak i drugiego.
Grzegorz Kupczyk: Rzeczywiście pod tym względem
za komuny było lepiej. Ludzie łaknęli tej muzyki, kupowali
płyty, z tym nie było żadnego problemu. Internet
troszkę pomógł a troszkę zabił, to o to chodzi. Ale
mi najbardziej brakuje tego co jest w Stanach, co jest w
Anglii. Owszem ludzie ściągają muzykę z netu, ale kupują
płyty, chodzą na koncerty. Dla mnie to jest niepojętne
co się dzieje w Polsce. Albo się powinno zamknąć
Polakom muzykę na rok, żeby zaczęli tęsknić, być głodni
tej muzy, albo w jakiś inny sposób. Bo ja nie jestem
w stanie pojąć tego, że jesteśmy w Szkocji, gramy w
klubie jakimś tam, obok nas jest sześć innych klubów,
gdzie w każdym jest koncert i każdy jest zapełniony.
Przy czym u nas bilet był najdroższy, bo kosztował 8
funciaków. Ale wszędzie są ludzie, chodzą tu i tam.
Aczkolwiek często muzycy strzelają sobie w kolano, bo
tak jak mówiliśmy, grają za byle ile i na byle jakich
warunkach. I to nawet klasycy polskiego rocka. Bo
Foto: CETI
chcą zagrać koncerty za wszelką cenę. Nie ma sumy
gwarantowanej a powinna być. Dzielenie się zyskami
to jedno, ale opłacanie hotelu i transportu, żebyśmy
mogli tam zagrać. Bo za chwilę znajdziemy się w sytuacji,
że zespoły nie będą na przykład przyjeżdżać do
Rudeboya, bo im się nie będzie opłacać i Rudeboy
będzie stał pusty. Albo będą grać tylko lokalne zespoły.
Bo kogo będzie stać, żeby jechać z Poznania czy
Gdańska, wydać 2000 złoty, żeby zagrać za darmo.
Tomasz Targosz: Nie ma właśnie tego managementu,
który był w latach 70-tych i 80-tych, który by o to
zadbał. Nie ma nikogo, kto przypilnowałby, żeby w
tym miejscu było tyle i tyle plakatów. Tej podstawowej
promocji, czy nawet już sam komfort grania koncertów.
Czy kapele, które sprzedają prawa do swojej muzy
pierwszej lepszej wytwórni, a później chcą grać na koncerty
przychodzi 15, 20 osób. Teraz jest cała masa
kapel, ale jest bardzo mało perełek, którym też nie ma
kto pomagać. Muszą się same przebijać. To takie
trochę szambo. Wiesz, też nikogo nie neguję, każdy
może grać gdzie chce, ale nie możesz mieć 15 kawiarni
na jednej ulicy. Tak jak w dużych miastach. Jednego
dnia masz 15 różnych koncertów a i tak kończy się, że
dzieciaki siedzą na domówce z kumplami i odpalają
muzykę z YouTube.
Może teraz na sam koncert rada od weteranów, od
legend, ale przede wszystkim autorów nowej i świetnej
płyty dla kapel. Co mają robić, żeby mieć szansę?
Grzegorz Kupczyk: Przede wszystkim należy położyć
nacisk na warsztat. Wiesz, zespoły naprawdę fajnie
grają i naprawdę dobrze, ale przydało by im się trochę
więcej pokory. Ale myślenie o sobie: "Nagrałem płytę
jestem wielki, gram świetnie na gitarze i wypiję sobie
butelkę wina przed koncertem" to jest potworny błąd.
Im prędzej to zrozumieją tym lepiej. Sam musiałem to
zrozumieć - to normalne. Sam leżałem pod ścianą i
wlewano mi wódkę z butelki do ust. To normalne. Ale
w pewnym momencie musiałem wybrać. Nie byłem
alkoholikiem, ale wiedziałem, że takim tempem mi ten
głos prędzej czy później wysiądzie. U nas w zespole
prawie nikt nie pali. Pijemy też tylko jak mamy czas.
Nie to, że jesteśmy dziadkami, ale wiemy po co my
wyjeżdżamy na koncerty. Jak mamy jeden to sobie
pozwolimy. Ale jak są dwa czy trzy to nie ma takiej
możliwości. Wiemy jaka jest sytuacja. I ja bym to
radził młodym zespołom, żeby wzięły to pod uwagę.
Więcej pokory, mniej samouwielbienia i będzie cool.
Tomasz Targosz: Dokładnie, to są podstawowe wartości.
Wystarczy spojrzeć na amerykańską scenę hair
metalową. Które kapele przetrwały, które padły i jaki
był tego wszystkiego koszt. Uważam, że bardzo ważne
to być ambitnym i nie porzucać swoich marzeń. Bo
faktycznie można dojść bardzo daleko, tylko trzeba
konsekwentnie realizować swoje marzenia. Można kupić
gitarę i stwierdzić, że będziemy gwiazdorami, ale
jak gitara stoi w koncie, a my się spotykamy z kumplami
na granie raz w miesiącu, to lepiej sprzedać gitarę,
kupić zestaw kulturystyczny, bo prędzej wyrobimy
sobie muskuły niż nauczymy się na tym grać (śmiech).
No i bardzo ważna jest konsekwencja. Im bardziej
człowiek jest zdeterminowany, tym ma większą szansę
odnieść sukces.
Grzegorz Kupczyk: Teraz apel do wokalistów. To, że
ktoś dobrze śpiewa nie znaczy, że jest dobrym wokalistą.
Bo jak ja go wypuszczę na trasę trzydziestu koncertów,
a on nie jest przygotowany to po czterech koncertach
nie będzie mógł mówić. I nie mówię o graniu
co trzeci dzień, tylko ciągle, dzień po dniu. Niedawno
miałem sytuację, że oglądałem telewizje i słyszę: "dziewczyna
zachwyciła jury the Voice of Poland". I się zacząłem
zastanawiać… o co chodzi? Wpieranie wokaliście,
że jest świetny jest ogromną pomyłką. Mnie zamykano
w piwnicy, żebym ćwiczył.
Tomasz Targosz: Osoby, które grają na instrumentach
muszą pamiętać, że najlepiej gra się z kimś lepszym
od siebie, bo człowiek się wtedy rozwija. No i dobry
frontman to podstawa. To ktoś kto elektryzuje sam
zespół i publikę. Stonesi mają Jaggera i Richardsa,
Queen miał Freddiego. Kapele muszą wiedzieć co
chcą osiągnąć.
Dziękuję uprzejmie za wywiad.
Grzegorz Kupczyk i Tomasz Targosz: My również
dziękujemy.
Mateusz Borończyk
CETI 77
na krążku a mianowicie "Satanic Panic" z kapitalnym
refrenem…
Dzięki! Tak, to zdecydowanie jeden z lepszych utworów
na płycie. Będzie zabójczy, gdy zagramy go na żywo!
HMP: Witaj Fredrik, jak nastroje w zespole, świeżo
po wydaniu najnowszej płyty zatytułowanej "Stormborn"?
Fredrik Bergh: Witaj! To wspaniałe uczucie, gdy album
wreszcie może się ukazać. Pracowaliśmy bardzo
ciężko, by uczynić ten album czymś wyjątkowym w naszej
dyskografii a reakcja ludzi na płytę, zdecydowanie
jest pozytywna! Wygląda na to, że płyta sprzedaje się
świetnie i wciąż otrzymujemy mnóstwo znakomitych
recenzji z największych europejskich magazynów metalowych.
Jesteśmy szczęśliwi!
Z tego co wiem, graliście ostatnio na zimowej edycji
czeskiego festiwalu Masters Of Rock. Opowiedz
proszę o wrażeniach z tej imprezy…
Było fantastycznie, jak zawsze. Gramy w Czechach
Szwedzki metal
Załoga Bloodbound istnieje na metalowym
rynku już dziesięć lat. Nie osiągnęła w naszym kraju jeszcze popularności
na miarę przyjaciół z Sabaton, ale biorąc pod uwagę wspólne trasy i jakby nie
patrzeć podobny gatunek muzyczny, tylko patrzeć jak zaczną zapełniać kluby i hale nad
Wisłą. Nie mnie oceniać, czy to dobrze, czy źle? Każdy fan metalu, może wyrobić sobie własną
opinię, chociażby słuchając najnowszego krążka Szwedów, który właśnie trafił na półki
sklepowe. O "Stormborn"opowiada klawiszowiec Fredrik Bergh
2013r.
W roku 2007 wystąpiliście z pierwszym wokalistą
Iron Maiden, Paulem Di Anno, na festiwalu Bollnas.
Jak wspominasz tamten występ?
Myślę, że to był całkiem udany show. Paul wykonał z
nami cztery utwory, dodatkowo mieliśmy wsparcie całej
orkiestry symfonicznej, podczas koncertu.
Lubisz Iron Maiden? Jeśli tak, to który z ich albumów
uważasz za najlepszy?
Tak! Jestem wielkim fanem Iron Maiden. Myślę, że
lata 1982-1988, to najlepszy okres w ich karierze.
Gdybym musiał wybrać to pewnie "Piece Of Mind",
ale wszystkie albumy z tych lat są fantastyczne.
Jak pamiętasz wasze wizyty w Polsce?
Foto: Bloodbound
Jestem ciekawy, czy to wasze dzieciaki śpiewają
chórki w utworze "Nightmares From The Grave"?
Nie, to nie nasze dzieciaki. To dzieci znajomych i rodziny.
Na waszej płycie słyszymy mnóstwo elementów
symfonicznych, chórów. Jak je nagrywacie?
Wszystkie te elementy, jak chóry, smyczki są nagrywane
przeze mnie. Wszystko zostało nagrane z sampli
w moim domowym studiu. Nie dysponujemy takim
budżetem, jak Nightwish, więc musiało obyć się bez
wielkiego studia i chóru (śmiech).
Część fanów metalu twierdzi, że power metal nie ma
przyszłości i ciężko jest zrobić coś ciekawego w tym
gatunku. Zgadzasz się z tą tezą?
Zgadzam się, że jest sporo gównianego power metalu
wszędzie dookoła. Jeśli jednak robisz to z klasą i masz
dobre utwory, zdecydowanie nie musisz się martwić o
przyszłość.
Chciałbym jeszcze powrócić do przeszłości zespołu.
W kapeli śpiewało już kilku wokalistów. Dlaczego?
Tak, to prawda. Mieliśmy trochę problemów personalnych
w przeszłości, ale od roku 2010 działamy w tym
samym składzie personalnym i wszystko działa sprawnie.
Pata (Patrik Johansson, wokalista zespołu -
przyp. red.) jest niesamowity i nigdzie się nie wybiera
(śmiech).
Jak wyglądała współpraca z Michaelem Bormannem,
znanym z zespołu Jaded Heart?
Było świetnie! Michael jest przyjacielem i zrobił kawał
dobrej roboty na "Book Of The Dead". Trudno było
jednak pracować z wokalistą mieszkającym w Niemczech.
W kapeli grają bracia Tomas i Henrik Olsson. Jak się
dogadują?
Obaj są bardzo miłymi gośćmi i nie ma żadnych walk
ani kłótni między nimi (śmiech). Wszystko działa
świetnie!
Mam wrażenie, że Szwecja jest idealnym miejscem
do grania heavy metalu. Co o tym sądzisz?
Tak, wygląda na to, że masz rację (śmiech). Ale, naprawdę
nie wiem dlaczego….
Chciałbym zapytać cię jeszcze o najlepszy koncert,
jaki widziałeś w życiu, jako fan?
Ciężka sprawa, ale oglądanie koncertów Maiden,
AC/DC, Dio w latach 80-tych, gdy byłem jeszcze
dzieciakiem, było niesamowite. Te koncerty zrobiły na
mnie potężne wrażenie i sprawiły, że zapragnąłem zostać
muzykiem!
Jakie plany macie na najbliższe miesiące? Koncerty?
Zagramy trasę wiosną 2015, także kilka letnich festiwali.
Sprawdzajcie nasz profil Facebook, by być na bieżąco.
Gramy także z Sabaton na ich Heroes Tour w
styczniu 2015.
Na koniec, czy mógłbyś polecić wasz nowy album
czytelnikom HMP?
Jeśli lubicie metal, dajcie tej płycie szansę a rozłoży
was na łopatki. Koniecznie słuchajcie jej głośno!!!
Dziękuję za wywiad…
Dziękuję i mamy nadzieję wkrótce zagrać w Polsce!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
prawie co rok, od 2008 roku, więc mamy tam mnóstwo
niezwykłych fanów.
Jeśli dobrze liczę, Bloodbound powstał dziesięć lat
temu?
Tak, założyłem zespół z gitarzystą Tomasem Olssonem
w 2004 roku. Nasza pierwsza płyta "Nosferatu"
ukazała się w 2005 roku w Azji a w 2006 roku w Europie.
Jak mógłbyś podsumować te dziesięć lat działalności
zespołu?
Cóż, było mnóstwo wzlotów i upadków, lecz teraz jesteśmy
silnym zespołem z tym samym składem osobowym
od pięciu lat.
Którą trasę koncertową uważasz za najlepszą w historii
zespołu?
Przychodzą mi na myśl dwie trasy. Pierwsza to trasa z
Hammerfall i Sabaton w roku 2009. Była niezwykła.
Druga fantastyczna trasa to koncerty z U.D.O. w
Mam bardzo dobre wspomnienia z koncertowania w
Polsce. Graliśmy w Poznaniu, Wrocławiu i Gdyni wraz
z Sabaton, jeśli się nie mylę. Publiczność była fantastyczna
i czuliśmy duże wsparcie z jej strony. Bardzo
chcieliśmy zagrać znów w Polsce, ale z różnych przyczyn,
nie udało się to, oprócz wspomnianych koncertów
z Sabaton. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni!
Przyjaźnicie się z kilkoma szwedzkimi zespołami, jak
Sabaton, czy Hammerfall. Opowiedz nieco o tych
znajomościach…
Tak, Sabaton i Hammerfall, to przyjaciele od czasu
naszej wspólnej trasy w 2009 roku. Z Sabaton graliśmy
także później. To fantastyczni goście!
Przechodząc do "Stormborn". Jak powstawał album?
Poświęciliśmy mnóstwo czasu nad aranżacjami i produkcją
płyty. To była ciężka praca.
Płyta rozpoczyna się jednym z najlepszych utworów
78
BLOODBOUND
...Być przede wszystkim szczerym wobec siebie samego...
"Theatre Of Redemption" to kawał wyśmienitej muzy, ciekawe pomysły, bogate
aranżacje i bardzo wiele łatwo wpadających w ucho melodii. Zwolennicy melodyjnego power
metalu nie będą mieli z tym problemu, choć współczesne produkcje tego stylu, też starają
się zabrzmieć mocniej niż zazwyczaj. Moim zdaniem tym zespołem powinni zainteresować
się wszyscy zwolennicy dobrej muzyki, lecz w cuda nie wierzę. O Harmony, o ich nowym albumie
i paru innych sprawach, rozmawiam z jednym liderów grupy, Markus'em Sigfridsson'em
HMP: Gratuluję bardzo udanego albumu "Theatre
Of Redemption". Bardzo mi się on podoba, choć mam
parę uwag do szczegółów. No właśnie jak oceniany
jest wasz ostatni album. Więcej go chwalą czy raczej
go ganią?
Markus Sigfridsson: Dzięki, cieszymy się, że ci się
podobało. Myślę, że odbiór naszego nowego albumu
był naprawdę niezły. Niektórym fanom brakowało
Henrika (Henrik Bath poprzedni wokalista Harmony
- przyp. red.), ale jakby nie patrzeć rozwinęliśmy się i
zrobiliśmy najlepszy album w naszej dotychczasowej
karierze.
Cechą Harmony są melodie, bardzo łatwo wpadają
one w ucho ale trudno opisać je jako błahe czy banalne.
Jak wam udaje się nie popadać w plastikową estetykę
popu?
W pełni się z tym zgodzę, nie jestem fanem rozlazłych
melodii. Nawet nie próbuje wysmażyć przebojowych
refrenów, byle tylko zadowolić ludzi, którzy je lubią.
My piszemy muzykę, która podoba się nam i być może
spodoba się także słuchaczom. Może chodzi oto, żeby
tworząc muzykę być przede wszystkim szczerym wobec
siebie samego.
Na waszym nowym albumie są dwie kompozycje,
"Theatre Of Redemption" i "You Are", przy których
zastawiałem się, czy jednak nie potknęliście się jeśli
chodzi melodie ale w sukurs przyszły wam aranżacje,
które w waszym wypadku są bardzo bogate i ciekawe
oraz powodują wrażenie obcowania z czymś ambitnym.
Tak w ogóle aranżacje to kolejna ważna cecha
Harmony...
Tak, na tym albumie większą uwagę poświęciliśmy
szczegółom, sądzę też, że zaaranżowaliśmy utwory
bardziej dokładniej. Niektóre z nich, jak zauważyłeś,
zyskały bardziej ambitny symfoniczny charakter.
Stylistyczne zespół operuje w rejonie melodyjnego
power metalu. To jest główna domena Harmony. Jednak
i tu znów bierze górę wasza ambicja i co rusz
przemycacie patenty z progresywnego metalu, neoklasycznego
rocka, hard rocka, AORu, muzyki klasycznej
itd. Nie lubicie robić rzeczy z byt prostych?
Ponownie, naszym celem nie jest pisanie metalu złożonego
z skopiowanych elementów. Piszemy to, co
nam się podoba, aczkolwiek słuchamy różnych typów
muzyki i różnych zespołów i wydaje mi się, że odbija
się to w naszych kawałkach. Numery Tobiasa mają
większy potencjał na bycie przebojowymi, podczas gdy
moje są bardziej symfoniczne i przepełnione atmosferą.
To dobra sprawa, bo dzięki temu nasza muzyka jest
bardziej zróżnicowana.
Właśnie. Cechuje was pewnego rodzaju dualizm. Z
jednej strony staracie się w interesujący sposób zaintrygować
słuchaczy - budowa utworu, aranżacje - z
drugiej strony pięknymi melodiami chcecie do tego
słuchacza trafić w sposób prosty i bezpośredni.
Heavy metal nie lubi rzeczy przesłodzonych. Czy
trafiają się wam przypadki, że ktoś wam zarzuca, że
jesteście zbyt melodyjni, zbyt pop'owi i nie metalowi?
Niezupełnie, oczywiście są ludzie, którzy gadają rzeczy
pokroju: "ten wokal nie pasuje do heavy metalowej
muzyki" albo "muzyka jest zbyt lekka", ale to wyjątki;
większość ludzi lubi to i w pełni szanują naszą wizję.
Nie ważne jest jak mocna jest muzyka, ciężka czy jak
lekka wydaje mi się, że to melodyjność jest najważniejsza,
to ona jest kluczem do każdego kawałka.
W dzisiejszych czasach takie zespoły jak Harmony
starają się podrasować brzmienie gitar niższym strojem,
ewentualnie podkręcić gałkę wzmacniacza. W
waszych kompozycjach są ostre i dynamiczne momenty
i moim zdaniem podrasowanie gitar dałoby
waszej muzyce jeszcze lepsze efekty. Zastanawiam
się dlaczego w tym wypadku nie staracie się podążyć
za innymi, boicie się że zespół zatraci swoje cechy?
My stroimy się do C (najniższa struna, a reszta jest
obniżona o pełen próg). To daje nam możliwość, by
pewne rzeczy były niskie i ciężkie, ale jednocześnie zachowywały
ostrość wyższych strun. To dobra kombinacja
ponieważ nie lubię muzyki nastrojonej zbyt nisko,
jest to zbyt jednowymiarowe.
Bardzo lubię słuchać "Theatre Of Redemption" w
całości. Owszem jedne utwory podobają mi się bardziej
od drugich ale wszystkie kompozycje stanowią
dla mnie zamkniętą całość. Lubię tak skonstruowane
albumy. Nie lubię zaś takich gdzie są fajne dwa - trzy
kawałki a reszta to wypełniacze. Czy w waszym wypadku
to przypadek czy raczej zawsze staracie się tak
zbudować album aby fan miał co słuchać od pierwszego
do ostatniej nuty?
Wybieraliśmy spośród dwudziestu kawałków więc
mam nadzieję, że nie znalazły się na nim żadne wypełniacze.
Wszystkie numery na płycie Harmony powinny
bronić się samodzielnie, to takie nasze motto.
Między "Theatre Of Redemption" a poprzedni
waszym albumem "Chapter II: Aftermath" jest przerwa
sześciu lat. Czym to było spowodowane, zmianami
personalnymi czy tym że jesteście zaangażowani
w różne projekty.
To długi czas, ale byliśmy zajęci innymi sprawami.
Głównym powodem było nasze zaangażowanie w
Darkwater, której Henrik i Magnus postanowili poświęcić
się zupełnie. Zrealizowaliśmy z Darkwater
dwa albumy w ciągu dwunastu lat, a ja wydałem też
dwa albumy pod nazwą 7Days. Mamy też normalną
pracę, niektórzy z nas mają rodziny i mnóstwo innych
spraw, które się zdarzają i nie pozwalają się skupić na
czymś innym. Tak więc nie jest łatwo po prostu wydać
album, ale tym razem, na kolejny nie trzeba będzie
czekać pięciu lat.
Czy to prawda, że uzgodniliście z Henrik'iem Bath'
hem i Magnusem Holmberg'iem, że lepiej będzie aby
zaangażował się tylko w wasz drugi projekt
Darkwater, który dla was jest priorytetem?
Dokładnie tak. Ja osobiście nie mogę się zdecydować,
lubię obie grupy i muzykę obu z nich.
Powiedzcie coś o waszych nowych muzykach, dlaczego
wasz wybór padł właśnie na nich?
Raphael Dafras to przyjaciel Tobiasa Enberta, oni
się chyba poznali jeszcze gdy zaczynali w Empire 21,
Raphael wtedy mieszkał w Szwecji. John Svensson
nadal jest w Empire 21 i jest starym przyjacielem Tobiasa
Enberta. Obaj to znakomici muzycy. Daniel
Heiman to z kolei bardzo bliski przyjaciel przyjaciela
tamtego zespołu, więc to jedyny powód dla którego z
nim pracowaliśmy.
Obserwując karierę Daniel'a Heiman'a wydaje mi
się, że jest osobą trudną do współpracy, nie obawiacie
się, że na kolejny album będziecie znowu szukać
nowego wokalisty?
Nie wydaje mi się, że z nim się ciężko pracuje, każdy
kij ma przecież dwa końce. My nie do końca o tym
wiemy, ponieważ jest wokalistą gościnnym, jeśli będzie
na kolejnym albumie, to się tak naprawdę dopiero okaże.
Na "Theatre Of Redemption" Daniel Heiman zaprezentował
się wyśmienicie. Czy Daniel miał wolną
rękę przy układaniu linii swojego wokalu?
Tak, jego wykonania są niesamowite. Ale my jako
twórcy piszemy od razu z linią melodyczną, więc on
nie musiał tworzyć własnych linii, ponieważ były one
już wpisane w kawałek zanim do nas dołączył.
Czy pozostali nowi muzycy mieli wpływ na muzykę
czy to jest działka zarezerwowana tylko dla ciebie i
Tobiasa?
Ja i Tobias piszemy całą muzykę, to nasze dzieci i póki
co będziemy się tego trzymać. Jednakże każdy pracuje
z nami nad aranżacjami.
Czy to prawda, że za chórki odpowiada tylko Ulrik
Arturén? Co to za człowiek?
Tak, świetny gość i wspaniały wokalista. Wykonał niesamowitą
robotę i dodał do naszej muzyki dodatkowego
wymiaru. Jest w naszym mieście taką lokalną
gwiazdą i został mi polecony przez mojego przyjaciela.
Gdzie nagrywaliście materiał "Theatre Of Redemption"
to było jakieś konkretne studio, czy nagrywaliście
w studiach domowych?
Wszystko, oprócz perkusji, nagrywaliśmy sami. Ją zrealizowaliśmy
już w prawdziwym studio. Reszta była
nagrywana w naszych domowych studiach, myślę, że
dobrze zrobiliśmy, bo mogliśmy skupić się na grze i pozostać
zrelaksowanymi, nie musieliśmy myśleć o upływie
czasu.
Jak swoją pracą wplyneli na "Theatre Of Redemption",
Henrik Udd, Fredrik Nordström i Thomas
"Plec" Johansson?
Nadali jej barw. Produkcja jest bardzo dobra, sądzę, że
to najwyższa klasa i najlepsza z naszych dotychczasowych.
Czy macie zamiar koncertować z Harmony czy to
będzie projekt tylko studyjny?
Musimy poczekać i zobaczyć, sprawdzić jeszcze odbiór
płyty. Mamy nadzieję, że zagramy na żywo, ale nie
chcę niczego obiecywać. Będziemy zaczynać pracę nad
nowym albumem, ale nie zabierze nam to kolejnych
sześciu lat!
To ile - pięć lat?
No. Nie. (śmiech)
A co dzieje się w Darkwater? Kiedy macie zamiar
wydać następny album pod tym szyldem?
Zaczynamy nagrywanie w 2015 roku, wszystkie numery
są gotowe i Tobias przygotowuje się do nagrywania.
Ta więc wyjdzie w przyszłym roku, żadnych dat
jeszcze nie znamy.
Życzę wam samych sukcesów z Harmony jak i z
Darkwater, a teraz powiedzcie coś miłego swoim fanom
w Polsce (śmiech).
Dzięki wielkie, miło się gadało, miałeś kilka niezłych
pytań (śmiech). Odwiedźcie nas na naszym facebooku,
polubcie i śledźcie newsy, przygotowaliśmy kilka specjalnych
wydań CD dla fanów, więc tym bardziej warto
zajrzeć.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Foto: Harmony
HARMONY
79
ostatnie albumy są zupełnie inne niż to co robimy
obecnie. Chcemy trzymać się grania melodyjnego power
metalu z wpływami pop rocka i thrash metalu.
Gwoli ścisłości: Soulspell jest mniej więcej jak połączenie
Blind Guardian, Tears For Fars i Slayera,
czyli zespołów, które kocham najbardziej.
Soulspell opiera się
na niezwykłej idei Avantasii
Soulspell miałem zamiar przedstawić już jakiś czas temu. Niestety próba prezentacji wypadła
na moment gdy magazyn miał przymusową przerwę. Wówczas rozmowa z Heleno Vale przepadła. Szkoda
bo to był szczęśliwszy czas na takie projekty jak Soulspell. Teraz zainteresowanie operami powermetalowymi
a'la Avantasia jest raczej niewielkie (choć rozmówca ma zupełnie inne zdanie). Jednak żal aby
wiedza o tym brazylijskim zespole przepadła, tym bardziej, że muzycy - choć mało znani - reprezentują
umiejętności i talenty naprawdę na wysokim poziomie. Fani melodyjnego power metalu i power metalowych
oper powinni koniecznie zwrócić uwagę na ten band.
Czy odejście fanów od melodyjnego grania ma też
swoje odbicie w ich zainteresowaniu metalowymi
operami. Czy z tego powodu widzisz jakieś zagrożenia
w działalności Soulspell?
Nie wiem czy dobrze zrozumiałem pytanie, ale nie
widzę ryzyka dla Soulspell. Obecnie większość fanów
heavy metalu bardzo lubi metalowe opery. Ponadto
Soulspell nie jest powszechną metalową operą. Nie jesteśmy
trylogią. Chcemy by każdy nasz album bazował
na tej samej sadze. Chcielibyśmy wydać siedemdziewięć
albumów, coś jakby trzy trylogie oparte na tej
samej historii. Myślę, że to może być bardziej przyciągające
dla fanów. Poza tym Soulspell próbuje wykreować
koncert teatralny, który mógłby być bardziej
atrakcyjny dla publiczności. Pracujemy nad wieloma
różnymi pomysłami, o których nie mogę teraz powiedzieć,
ale niedługo będzie można je usłyszeć. Mogę cię
zapewnić, że Soulspell to nie tylko dobra muzyka.
Czemu wybrałeś metal operę? Czym uwiodła cię ta
forma artystyczna?
Szczerze mówiąc to kocham heavy metal bardziej niż
cokolwiek innego w moim życiu i wiele lat temu pragnąłem
mieć zespół heavymetalowy bardziej niż ktokolwiek
inny. Wiedziałem, że mogę pisać dobre piosenki,
ale wiedziałem również, że nie jest łatwo z tego
wyżyć w Brazylii. Wiele młodych zespołów przez to się
wykruszyło, ale ja nie chciałem żeby coś podobnego
przytrafiło się mojemu zespołowi. Zamiast tworzyć typowy
zespół, stworzyłem metalową operę, której poświęciliśmy
dużo naszej uwagi. Chciałem powołać projekt,
który grał by koncerty na żywo podobne do musicali
na Broadwayu. To sprawdza się dobrze. Już nasza
pierwsza płyta była bardzo dobrze oceniana w Brazylii.
Wyraziłeś opinie, że błędem było użycie przez ciebie
określenia metal opera. Możesz wyjaśnić na czym
polega ta pomyłka?
Tak, właściwie to kocham tę nazwę, ale ponieważ nie
ja ją wymyśliłem ludzie używają go do atakowania
Soulspell bez powodu. Chciałbym to zmienić na coś
bardziej oryginalnego gdybym mógł, ale będę go używał
aż do ostatniej płyty, bo chcę by album, nazwa
oraz historia były mocne. W najbliższej przyszłości
chcę by ludzie znali Soulspell jako wielki muzyczny
projekt, mający dwadzieścia lub trzydzieści lat. Chcę
pracować zespołowo nad albumami i nie mogę teraz
inaczej tego definiować.
Muzycznie Soulspell to głównie melodyjny power
metal z pewnymi różnymi wpływami. np. symfoniczny
metal czy progresywny metal. Wiem, że nie
chciałbyś aby do Soulspell przylgnęła etykietka kapeli
power metalowej. Nie rozważałeś aby wykorzystać
więcej opracowań symfonicznych lub ewoluować
do muzyki progresywnej albo zacząć wykorzystywać
elementy z ekstremalnych odmian metalu?
Nie jestem wielkim fanem progresywnego metalu. Bardzo
lubię rocka progresywnego (np. Yes, Rush), ale nie
lubię nowych wirtuozów. Właściwie to inspiracje Soulspell
są dobrze określone, to m.in.: Iron Maiden, Metallica,
Blind Guardian, Sonata Arctica, Helloween,
Tears For Fars, Player czy Ayreon. To bardzo dziwne
połączenie, ale to brzmi wspaniale - ja i mój producent,
Tito Falaschi, mamy podobny gust muzyczny, dzięki
czemu mamy dobrą współpracę.
HMP: Od jakiegoś czasu fani mniej interesują się
melodyjnym power metalem. Jak myślisz czy to oznacza
kryzys w tym podgatunku heavy metalu? Jak oceniasz
kondycje tego podgatunku w obecnych czasach?
Heleno Vale: Na początku chcę ci podziękować za
możliwość tej rozmowy. Tak, moim zdaniem masz absolutną
rację. Obecnie podgatunki heavy metalu wyraźnie
walczą o przetrwanie. Ale widzę, że to jest naturalne
w równym stopniu co naturalna selekcja. Jestem
inżynierem, więc patrzę na różne rzeczy z matematycznego
punktu widzenia. Ilość podgatunków heavy
metalu, która powstaje w ciągu dekady, osiąga pewien
pułap, który powoli opada (co jest naturalne w fizyce
czy w matematyce). Jestem pewien, że w pewnym
momencie - w którym Matka Natura uzna za właściwe
- dojdzie do stabilizacji. Wiele dobrych zespołów upadnie
w tym procesie, jednak heavy metal i jego odnogi
nie zginą. Pytam: jak te wszystkie zespoły będą musiały
pracować w tych ciężkich czasach do owej stabilizacji?
Możesz być pewien, że Soulspell jest jednym z
nich. Mamy swoje określone koncepcje oraz potrzebną
cierpliwość.
80 SOULSPELL
Czy pierwsze albumy Avantasii miały bezpośredni
wpływ na twoją decyzję aby poprowadzić Soulspell?
Oczywiście Avantasia miała wpływ na początki
Soulspell. Avantasia wspaniale zdefiniowała pojęcie
"metalowej opery", więc byłbym hipokrytą gdybym
powiedział ci, że nie znałem Avantasii gdy tworzyłem
Soulspell. Właściwie, to przywykłem to robić bez jakiegokolwiek
pytania Tobiasa, jeśli mogę to z góry To-
Foto: Soulspell
biemu dziękuję! (śmiech) Jednak ludzie nadinterpretują
ten fakt. Soulspell opiera się na niezwykłej idei
Avantasii, ale nie na jej piosenkach. Mam dużo innych
muzycznych inspiracji, które wykorzystuję obecnie
w utworach Soulspell. Właściciwe, gdy stworzyłem
Soulspell miałem jeden cel: pragnąłem stworzyć
narodową operę metalową i zaprowadzić ją na takie
sceny jak Broadway lub podobne. Tak więc różni się
to trochę od ich wizji. Kocham Avantasię, ale nie mógłbym
robić takiej muzyki jak oni. To naprawdę dobrzy
kompozytorzy i znakomici muzycy, ale ja pisszę
muzykę tylko z serca, próbując przekazać moje myśli i
emocje w naszej opowieści. Nie jestem wirtuozem jeżeli
chodzi o granie czy komponowanie, więc nawet
gdybym miał zły zamiar "kopiowania" ich stylu to
mógłbym nie dać rady. Lubię pisać różne rodzaje muzyki.
Muszę jednak przyznać, że dwie pierwsze płyty
Avantasii miały spory wpływ na nasz styl, jednak
Angra w swojej muzyce nie raz wykorzystywała elementy
brazylijskiego folkloru. Dla was, sięgnięcie po
brazylijską etniczną muzykę też byłoby rzeczą naturalną.
Można liczyć, że któraś z części opery będzie
oparta na brazylijskich muzycznych korzeniach?
Może w przyszłości, gdy historia będzie usytuowana w
Brazylii... Nie widzę takiej potrzeby, by Soulspell korzystał
z pomysłów Angry, choć nasze zespoły dobrze
ze sobą współpracowały. Kiko Loureiro studiował
brazylijską muzykę i jest w stanie zrobić wspaniałe rzeczy
na tym polu. Kocham poznawać muzykę, jednak
nie jestem znawcą muzyki brazylijskiej. Oczywiście
mamy niesamowitych artystów i to byłby zaszczyt móc
z nimi pracować lub współpracować z brazylijskimi
wykonawcami pop, ale to powinno być naturalne. Nie
będę specjalnie naginał utworów Soulspell do tego
pomysłu.
Jesteś głównym kompozytorem, to ty przynosisz
muzyczne pomysły, ciekaw jestem jakie są twoje inspiracje?
Ponoć jesteś maniakiem heavy metalu?
Nie, nie mam świra na punkcie heavy metalu. Cenię
muzykę ponad wszystko, nawet ponad sam heavy metal.
Mam różnorakie muzyczne inspiracje, których większość
mogłaby być znienawidzona przez naszych fanów.
Moje ulubione zespoły, mające prawdziwy wpływ
na Soulspell już parę razy wymieniałem, są to Iron
Maiden, Blind Guardian, Savatage, Sonata Arctica,
Tears For Fars, John Denver, Player, Ayreon, soundtracki
filmowe oraz muzyka klasyczna.
Jaką muzykę oraz jakich artystów cenisz, oprócz tych
z heavy metalu?
Jak już wspomniałem to przede wszystkim Tears For
Fears i John Denver, ale bardzo lubię również: Radiohead,
Maná, Bon Jovi, Gotthard, Michaela Jacksona,
Queen, Celine Dion, Pink, Beatles, Adele,
Kate Perry, Maroon 5, Eltona Johna, ABBĘ czy też
Coldplay.
Mimo, że to ty jesteś autorem muzyki, to inni muzycy
mogą wnosić swoje pomysły. Myślę, że jest to
bardzo ważne, bowiem współpracujesz z bardzo zdolnymi
muzykami...
Dokładnie. Przynoszę pomysły i liczę, że każdy z
muzyków jakoś go poprawi. Jedyne co jest dla mnie
ważne to efekt końcowy, taki by fani mogli dostać
dobry materiał, a Soulspell stawał się coraz silniejszy.
Oczywiście, uczę się dużo z każdym by poprawiać
nasze pomysły coraz lepiej. Lubię pracować w taki sposób
i mam zamiar utrzymać taką formę pracy do ostatniej
płyty.
Wiem, że uczyłeś się gry na fortepianie i flecie. Czy
to były prywatne lekcje czy uczęszczałeś do szkoły.
Na jakim etapie skończyła się twoja muzyczna edukacja
oraz czy na lekcjach uczyłeś się jak komponować
muzykę?
Cóż, nie potrafię dobrze grać ani na pianinie ani na flecie.
Nawet na bębnach nie umiem za dobrze grać. Miałem
lekcje gry na flecie w szkole oraz prywatne lekcje
pianina przez dwa lata. To pomogło mi zrozumieć i polubić
muzykę. Miałem potem trochę zajęć na temat
teorii muzyki i zacząłem komponować pierwsze piosenki.
Mam trochę wiedzy, jednak oczywiście komponując
bazuję przede wszystkim na emocjach i uczuciach.
Soulspell jest właśnie o tym: o ludzkich uczuciach
i emocjach. Nie próbuję napisać matematycznie
długich, wirtuozerskich utworów. Nienawidzę tego! Jeden
gitarzysta, będący moim wielkim przyjacielem,
który jest znakomitym kompozytorem i wirtuozem
gry, powiedział mi, że powinienem trzymać się własnej
drogi tworzenia utworów. Powiedział mi, że im więcej
wiem o teorii tym bardziej rujnuję swoje piosenki.
Ufam mu i sądzę, że powinienem utrzymać prostotę w
utworach Soulspell, tworząc je z poruszających elementów,
które niektórym ludziom mogą przypominać
pewne chwile z ich życia.
Soulspell to nie tylko spełnienie twoich muzycznych
marzeń, ale potężna maszyna, która promuje brazylijskich
muzyków i śpiewaków...
To miłe, że tak myślisz. Nie staram się promować siebie
samego, tylko wyszukiwać i wspierać brazylijskich
artystów heavymetalowych. Póki co działa to dobrze.
Zorganizowaliśmy dwa konkursy wokalne, w które
przykuły trochę uwagi i uczestniczyło w nich ponad
dwustu wokalistów. To bardzo duża liczba jak na jeden
kraj i czuję się bardzo zaszczycony i szczęśliwy mogąc
to organizować. W najbliższej przyszłości chciałbym
zorganizować następny konkurs wokalny. Wiem, że
ludzie widzą w tym - dla wielu w Brazylii być może
jedyną - szansę. Po czwartym albumie, który będzie
najlepszym wydawnictwem Soulspell, z pewnością
zorganizujemy kolejny konkurs, który - mam nadzieję
- ponownie zgromadzi ponad dwieście osób.
Twoja działalność została zauważona przez rodzimą
scenę muzyczną, doceniają to, że promujesz brazylijskich
muzyków, masz chyba dość mocne wsparcie z
ich strony?
Tak i nie. Nie ma tego wiele. Sporo muzyków wspierało
mnie jak np. Daisa Munhoz czy Jefferson Albert,
ale większość z nich jest bardzo zapracowana i
nie mogą nam pomagać po nagraniu płyty. Próbuję dać
trochę więcej korzyści ludziom, którzy kochają Soulspell
tak samo jak ja. Staram się stworzyć rodzinę, która
razem może pokonywać przeszkody. Tak jest łatwiej.
Jestem bardzo wdzięczny Jeffersonowi Albertowi,
Daisie Munhoz, Pedro Camposowi, Victorowi
Emece, Danielowi Guirado, Wannerowi Mauricio,
Marcowi Lambertowi i Rodolfo Paggoto. Jestem również
bardzo wdzięczny Caio Ablasowi i mojej dziewczynie
Raqueli, która pomaga mi w kierowaniu zespołem
i utrzymaniu Soulspell przy życiu.
W jaki sposób dokonujesz wyboru muzyków i śpiewaków,
którzy mają wziąć udział w twoim projekcie?
Staram się iść za głosem serca wybierając zagranicznych
oraz dobrze znanych w Brazylii muzyków, a
także organizuję konkursy wokalne, które mają na celu
odkrywać nowe brazylijskie talenty, o czym już
wcześniej wspomniałem. Ponadto dostaję sporo nagrań
od ludzi prezentujących swoje zespoły, a także filmy
nagrywane w domu. Lubię je dostawać, oglądam wszystkie
bez wyjątku. Wybrałem już w ten sposób
wokalistę.
Sukces debiutanckiego albumu "A Legacy of Honor"
dodał ci śmiałości oraz pozwolił na sięgnięcie po
uznanych muzyków jako gości. Wydaje się, że Internet
to błogosławieństwo w takich wypadkach, dużo
łatwiej nawiązać kontakt i dużo łatwiej namówić
znanych muzyków do współpracy...
Internet ma pozytywne i negatywne strony. Udało mi
się dotrzeć do wielu wspaniałych artystów, oczywiście
możesz być pewien, że oznacza to wiele osobistych i
szczerych rozmów, a także prawdziwe przyjaźnie. Niedługo
wszystko będzie zbyt banalne i zbyt szybkie.
Zespół wydaje album, w który wkłada trzy lata ciężkiej
pracy, ale ludzie mogą go pobrać jeszcze przed wydaniem
w trzy sekundy, nie wydając ani centa, po czym
zaczyna go słuchać i po dwóch minutach słuchania
mówi, że płyta jest do bani. Nienawidzę tego! Jestem
inżynierem komputerowym, ale nienawidzę złego
użytkowania komputerów, ponieważ ludzie zmieniają
swoje prawdziwe życie w egzystowanie w wirtualnej
przestrzeni, gdzie mogą napisać każdą bzdurę, bez
ponoszenia za to ceny. Wolę średniowiecze, w którym
ktoś straciłby głowę, zanim nie przemyślałby dwa razy
treści swojego posta (śmiech). Poza tym Internet trywializuje
artystów, zespoły i idoli, co mi się nie podoba.
Kochałem czekanie na album miesiącami. Uwielbiałem
po prostu wyobrazić sobie jak żyją nie oglądając
na Youtube ich życia prywatnego.
Soulspell to nie tylko muzyka, ale także opowieść
utrzymana w stylu fantasy. Do tej pory powstało
trzy części i są na tyle zawiłe i intensywne, że powstał
specjalny rozdział na twojej oficjalnej stronie
internetowej, żeby dość jasno przekazać twoją historie
twoim fanom. Możesz w skrócie powiedzieć o
czym są twoje trzy dotychczasowe albumy?
Historia Soulspell opowiada o ludzkich uczuciach i
emocjach. Wszystko jest o tym. Życie postaci wskazuje
nam co jest właściwe w życiu a co nie. Jednak każdy
krok w opowieści ma podwójne znaczenie i ludzie muszą
poczuć je w swoich sercach. Soulspell łączy w swojej
historii rzeczywistość z fantastyką w nigdy dotąd
niewidziany sposób. Każda ludzka fantazja uczestniczy
w tej historii. Na trzech pierwszych albumach,
Tobit, człowiek będący głównym bohaterem naszej
sagi, zostaje poinformowany przez anioła, że ma specjalny
dar: widzi wizje ze swoich poprzednich wcieleń.
Powstaje wtedy kilka pytań: co robić z tymi wizjami?
Czy one są prawdziwe? Czy naprawdę pochodzą z jego
poprzednich żyć? Czy to anioł naprawdę był aniołem?
Czemu właśnie on? Czy jest więcej osób mających taką
moc? Z czasem próbuje znaleźć odpowiedzi. Tobit bo
się czy on i jego żona będą mogli mieć normalne dziecko,
ale próbują. Piętnaście lat później jego syn, Timo,
ma swoją pierwszą wizję, ale nie to jest najgorsze -
chłopak ma zupełnie inne, tajemnicze dary, które poznaje
z czasem. Najlepszy przyjaciel Timo umiera z
powodu dziwnej choroby i poszukujący odpowiedzi
Timo odnajduje pamiętnik jego matki, w którym odkrywa
wszystko na temat darów Tobita. Porzuca swój
dom poszukując w labiryncie prawd świętego martwego
drzewa, które jest jedyną istotą mogącą powiedzieć
mu więcej na temat ojca oraz jego samego. Drzewo
nie umie mu nic powiedzieć tak by coś zrozumiał,
więc tkwi w labiryncie prawd. W tym samym czasie
jego matka, Judith, zostaje zabita przez Samuela i trafia
do czyśćca, a Tobit również trafia do labiryntu
prawd poszukując Timo. Teraz wszystko zacznie się
dziać!
Pomysły na narracje twoich albumów są bardzo
bogate. Nikt ci nie podpowiadał, że na tej podstawie
mógłbyś pokusić się o napisanie swojej książki?
Tak. Mamy zamiar niebawem wydać książkę. To będzie
dla nie wyjątkowa chwila. Bardzo się cieszę, że
lubisz historię bo dla mnie jest ona tak samo ważna jak
piosenki i słowa.
Jaki rodzaj literatury jest twoim najlepszym, których
z pisarzy cenisz najbardziej?
Lubię czytać książki o muzyce, historii, naukach komputerowych,
matematyce, fizyce, ale przede wszystkim
lubię fantasy. To bardzo odpręża - otwierasz swój
umysł i na kilka chwil przenieść się w inne miejsca
poza rzeczywistością.
Okładki twoich płyt są fajne graficznie dopracowanie.
Ale to tylko początek tej strony artystycznej,
bowiem na oficjalnej stronie internetowej Soulspell
pomysły graficzne są zdecydowanie bardziej rozwinięte.
Przede wszystkim skąd pomysł aby połączyć
ze sobą wszystkie nośniki, muzykę, grafikę, literaturę
w jedną całość?
Taka była idea gdy projekt ruszył w 2005r. To nigdy
nie miał być zwykły zespół. Zawsze chcieliśmy być
czymś większym pod względem sztuki, mogącym zabierać
naszych fanów w inne miejsca, w których będą
mogli identyfikować się z bohaterami oraz nauczyć się
czegoś z ich życia. W mojej rodzinie jest niesamowity
malarz i pokochałem rysunki tak samo jak muzykę gdy
byłem dzieckiem. Okładki oraz wizerunki bohaterów
są ważne by nadać wspólny kontekst całej historii. Może
ludzie polubią utwór już dzięki temu jak wygląda
jego ilustracja bądź postać.
Piszesz muzykę, wymyślasz teksty, wymyślasz historie,
wymyślasz grafikę... Tak na prawdę samemu
nie da się wiele zrobić, kto najbardziej pomaga ci w
tak wielkim projekcie?
To proste. Jefferson Albert, Daisa Munhoz, Raquel
Oliveira i Caio Ablas są ludźmi, którzy zawsze pomagali
mi, szczególnie bardzo przy dwóch poprzednich albumach.
Oczywiście jest dużo więcej osób, które pracują
na rzecz Soulspell, ale musiałbym tu wymienić
ok. pięćdziesięciu nazwisk.
Zorganizować koncert Soulspell nie jest łatwo, ale
zagrałeś już parę koncertów. Możesz opowiedzieć
jak wygląda taki koncert? Od spraw logistycznoorganizacyjnych
po sam występ...
Nauczyliśmy się sporo przez te dziesięć lat. Udoskonaliliśmy
nasz show i w październiku zaczniemy nową
trasę (wywiad przeprowadzono we wrześniu - przyp.
red.). Oczywiście współpraca z dziesiątką - lub więcej -
muzyków nie jest prosta, ale myślę, że gramy koncerty
najlepiej jak tylko możemy. Myślę, że zespół powinien
grać koncerty na żywo, żeby być bliżej fanów. Chcemy
by uczestniczyło w nich coraz więcej osób, a także
chcielibyśmy koncertować w miejscach, w których nas
jeszcze nie było. Trasa za granicą jest dla nas marzeniem
i z pewnością będziemy do tego dążyć, jednak to
nie jest zależne wyłącznie od nas.
Miałeś pomysł aby taki koncert nagrać i wydać go na
DVD?
Tak. W przyszłym roku powinniśmy uczcić naszą dziesiątą
rocznicę koncertowym DVD po wydaniu czwartego
- jak na razie najlepszego - albumu. To DVD
powinno być nagrane na scenie teatru i powinno mieć
mnóstwo teatralnych chwil oraz trochę gości z zagranicy
i z Brazylii.
Nie miałeś nigdy pomysłu aby porzucić Soulspell,
założyć normalny pięcio-osobowy zespół, miąłbyś
mniej na głowie, a i jeszcze mógłbyś pograć koncerty
bez stresu, że któremuś muzykowi nie uda się dotrzeć
na występ...
Nie. Uważam, że Soulspell jest interesujący pomimo
pewnych napotykanych trudności. Członkowie zwykłego
zespołu nie mieliby tylu interesujących historii
do opowiedzenia swoim dzieciom. Szczęśliwie, mogę
liczyć na wielu znakomitych muzyków, wokalistów i
załogę. Sądzę, że ten zespół ma duży potencjał by
wyrosnąć i trzymam kciuki aby tak było. Musimy być
cierpliwi i nie możemy porzucić Soulspell. To projekt,
który da nam wiele dobrego przez następne pięć czy
dziesięć lat. Poza tym jestem przekonany, że traktuję
wszystkich z takim szacunkiem na jaki zasługują i
wiele osób również dostaje dużo dobra od Soulspell
od 2005, kiedy to zespół powstał
Kolejne części twojej metal opery wydajesz dość regularnie.
Wychodzi na to, że w tym roku powinieneś
wydać czwartą część metal opery. Masz już wszystko
gotowe? Możesz zdradzić szczegóły?
Tak. Co dwa lata wydajemy album i chcemy dalej wydawać
płyty co 2-3 lata. Czwarty album jest już prawie
nagrany, zajęło nam to więcej czasu ponieważ
mieliśmy więcej gości niż na poprzednich trzech. Płyta
powinna ukazać się w 2015r. Możesz być pewien, że
warto na to czekać. To jest piękny album, z piękną
okładką, z wieloma znanymi nazwiskami, z wieloma
poruszającymi partiami, z nowymi duetami i tercetami
najlepszych heavymetalowych wokalistów wszech czasów.
Jestem przekonany, że te osoby wywrą duży
wpływ na muzyczną jakość, która będzie wyższa niż na
poprzednich albumach. Ponownie zaprosiliśmy niektórych
gości, którzy śpiewali na poprzednich płytach
oraz zaprosiliśmy trochę nowych, znakomitych i dobrze
znanych artystów.
Życzę powodzenia w dalszej działalności oraz życzę
zawsze świeżych pomysłów...
Dziękuję bardzo za dobre pytania i za wsparcie.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Rafał Mrowicki
SOULSPELL 81
Soulspell - A Legacy of Honor
2008 Inner Would
Tak się złożyło, że najpierw nacieszyłem się "The Labyrinth of
Truths", później trochę pokręciłem nosem przy "Hollow's Gathering"
by móc posłuchać początku projektu Soulspell, którym
jest właśnie "A Legacy of Honor". Od tego albumu właśnie
wszystko się zaczęło. To w pełni brazylijska produkcja, jeszcze
bez zagranicznych gości. Helleno Vale (perkusja) główny prowodyr
zaprosił do współpracy Tito Falaschi (bas), który też odpowiada
za produkcję i niekiedy podśpiewuje lub gada, gitarzystów
Cleiton'a Carvalho, Derli Pontes'a, Thiago Amendola i
Daniela Manso oraz klawiszowców Fabiana Oliveira i Jose
Carillo. Natomiast wśród zaproszonych wokalistów znaleźli się
jak Iuri Sansona (Hibria), Renato Tribuzy (Tribuzy), Nando
Fernandes (Hangar) Mario Linhares (ex-Dark Avenger), Leandro
Caçoilo (Eterna) Maurício Del Bianco (Innerforce), a
także Daisa Munhoz, Bruno Maia i Mario Linhares. Ta plejada
artystów zapewniła słuchaczom wysoką jakość jeśli chodzi
o wykonanie czy produkcję. Nie tylko wokaliści chcieli wykazać
się swoim najwyższym kunsztem, wcale nie gorszym od tych co
cenimy na co dzień, ale również instrumentaliści asygnowali na
tym krążku muzykę swoją techniką, umiejętnościami i wirtuozerią.
Muzykę głównie tworzy Helleno Val, jednak jak sam mówi,
w studio każdy muzyk może dołożyć coś swojego. Myślę, że
to złoty środek do tego co uzyskano na tym albumie, a także na
tych późniejszych. Helleno upodobał sobie melodyjny power
metal, z symfonicznymi i progresywnymi ozdobnikami. Nie małą
rolę w kształtowaniu muzyki projektu Soulspell odgrywa tu
formuła metalowej opery. Dlatego kompozycje są wielowątkowe,
ze zmianami nastroju, klimatów i temp. Utwory nafaszerowane
są różnymi muzycznymi tematami i smaczkami. Bardzo
duży nacisk położono na bogactwo aranżacyjne, dzięki czemu
muzyka niekiedy staje się baśniowa, co stało się głównym wyróżnikiem
tego projektu. Pod względem budowy kompozycji
Brazylijczycy zacieli od wysokiego pułapu. Po prostu na "A
Legacy of Honor" mamy do czynienia z dojrzałością i świadomością
muzyczną, która później jest jedynie kontynuowana.
Mamy też do czynienia z większą ilością dynamicznych utworów.
Wpływają na to dwa czynniki. Jednym z nich jest produkcja,
która jest bardziej szorstka. Następne albumy "The Labyrinth
of Truths" i "Hollow's Gathering" pod tym względem są
lepsze. A co za tym idzie, gitary a także muzyka, niekiedy brzmi
bardziej jak klasyczny heavy metal. To ten czynnik drugi. Na
początku daje to wrażenie, że pierwsza część metal opery jest
trochę gorsza od drugiej, ale z czasem człowiek stawia oba albumy
na równi. "A Legacy of Honor" słucha się bardzo dobrze w
całości, dla mnie jednak najlepszym podsumowaniem jest ostatni,
kulminacyjny utwór "The Last Life". Jest on najdłuższy i najbardziej
rozbudowany, wiele w nim progresji ale ciągle zachowuje
moc. Pisałem o bajkowości muzyki tego projektu. Podkreślają
ją teksty, które wymyślane są również przez lidera, a nawiązują
to tematyki fantazy i odwiecznej walki dobra ze złem. Historie
wymyślane są zawile i dość ciekawie, żeby je w pełni ogarnąć należy
posiłkować się oficjalną stroną Soulspell. Debiutem projekt
Helleno Vale jasno określił, że będziemy mieli do czynienia
z dobrze dopracowaną rock operą - pod każdym względem -
muzycznym, wykonawczym, artystycznym, graficznym i lirycznym.
Fani takiej formy muzycznej nie będą zawiedzeni (4)
Soulspell - The Labyrinth of Truths
2010 Inner Wound
Soulspell wymyślił perkusista Heleno Vale i to w całkiem niegłupi
sposób. Wszyscy ci, którzy lubią melodyjny power metal
powinni zwrócić swoje oczy na ten zespół, a raczej na ten projekt.
Bowiem do współpracy Vale zaprosił kilku swoich znajomych
muzyków z brazylijskiego światka oraz całe stadko znanych
bardziej lub mniej śpiewaków. Ja naliczyłem ich około
dwudziestu. Jak już wspomniałem, Soulspell przycupnął w melodyjnym
graniu, w nurcie, gdzie powiedziano dużo i trudno kogokolwiek
zaskoczyć czymś nowym i intrygującym. Muzykę
projektu można usadowić w dźwiękowej piramidzie licznej gromadki
kapel z Kamelot i Angrą na czele. Niemniej muzycy tego
przedsięwzięcia wykreowali ją na tyle atrakcyjnie, że słuchacz
nie odczuwa nudy, czy zniechęcenia. Po krótkim intro następuje
blok szybkich i dynamicznych kompozycji. Są one konkretne,
mocne i dość długie, gdzie obok głównego tematu pojawiają się
inne motywy, zwolnienia, kontrasty, czy też nietuzinkowe smaczki.
Od piątego kawałka album zwalnia. "Into The Arc Of Time"
to wolny, wyniosły heavy metalowy utwór, gdzie prym wiedzie
fortepian i głos Jona Olivy. Zwolennicy talentu Jona będą usatysfakcjonowani.
Następna piosenka - to chyba najwłaściwsze
określenie - "Adrift", to najbardziej przebojowy fragment tego
krążka. Któryś z muzyków nasłuchał się U2 i kapel typu Within
Temptation. Nawet jeden z gitarzystów podgrywa tu sobie
jak Dave Evans. Ostatnia partia utworów jest również utrzymana
w wolniejszych tempach, lecz z powrotem wpisują się w power
metalową estetykę. Mimo fragmentów wybitnie melancholijnych,
nastrojowych, monumentalnych, niekiedy ciut progresywnych,
są tu również te dynamiczne, chociażby wymienię sam
początek w "Forest Of Incantus". Cała rzesza zaproszonych wokalistów,
o których już wspominałem, rodzi przypuszczenie, że
na płycie pod względem wokaliz panuje totalny chaos. Błędne
założenie. Pomysłodawcy całego przedsięwzięcia całkowicie nad
tym zapanowali. A rezultat może kojarzyć sie z tym, co nieraz
słyszeliśmy na produkcjach Avantasji, Ayreon, czy Therion.
Większość śpiewaków to Brazylijczycy zupełnie nieznani, ale
niektórych możemy kojarzyć, bowiem występują/występowali w
takich kapelach, jak: Angra, Hangar, Eterna, Hibria, itd... Niemniej
udowodnili, że jakość ich głosów jest niepodważalna. Jednak
najbardziej elektryzujące, śpiewające nazwiska to wspomniany
już Jon Oliva, a także Zak Stevens (Circle II Circle),
oraz German Pascual ostatnio słyszany w Narnii. Jak jesteśmy
przy gościach, dla porządku dodam, że wśród instrumentalistów
pojawił się Roland Grapow. Wracając do owej gromadki wokalistów,
niewątpliwym uzasadnieniem ich użycia jest fakt, że
"The Labyrinth of Truths" to metal opera. Zatem całość,
oprócz ciekawej muzyki, opatrzona w zajmującą opowieść, jest
wyśmienicie wykonana i zagrana oraz wspaniale wyprodukowana.
Generalnie ma wszystko, co dobre dla zwolenników melodyjnego
grania. (4)
Soulspell - Hollow's Gathering
2012 Inner Wound
Poprzednim albumem "The Labyrinth of Truths" byłem prawie
zachwycony. W każdym bądź razie bardzo go polecałem. Z
najnowszym już tak nie jest. Pod względem muzycznym nadal
jest podobnie. Ciągle to melodyjny power metal zaprzęgnięty w
ramy rockowej opery. Kompozycje są dość długie lub długawe.
Raz zdarza się, że kawałek nie przekracza półtorej miuty. Chodzi
tu o "From Hell", który bardziej jest intrem, narracyjnym
wprowadzeniem do kolejnej części płyty. Utwory na albumie
bywają mocne, innym razem są stonowane. Przeważnie są wielowątkowe,
ze zmianami nastroju i kontrastu. Naszpikowane różnymi
muzycznymi smaczkami, tudzież nietuzinkowymi aranżacjami.
Wtedy też najbardziej ocierają się o progresywną estetykę.
Najdłuższym jest rozpoczynający album tytułowy "Hollow's
Gathering". To bardzo dynamiczny kawałek ale dzieje się w
nim bardzo wiele. Jest wszystko co już pisałem. Przeplatające się
wątki muzyczne, zabawa nastrojami, zwolnienie w końcowej fazie,
rozbuchane aranżacje, fajne kwestie poszczególnych instrumentów.
Zwłaszcza świetne są partie gitar (riffy i sola). Dla
mnie to najlepszy moment tej produkcji. W podobnych klimatach
utrzymane są również "Adrians Call" i "Change The Tide".
Choć w nich bardziej postawiono na dynamikę. Natomiast końcówka
płyty, czli "The Keepers Game" i "Dead Tree" ma więcej
elementów heavy metalowych. Pierwsza, mimo użytych organów,
grubo przypomina Iron Maiden. Druga zaś jest mocno
poszarpana, bowiem w pleciono w nią również elementy progresywne
i melodyjno melancholijne. Jest jednak dość spory fragment,
który mocno obniża ocenę ogółu. Są to trzy kawalki następujące
po wspomnianym "Hollow's Gathering". "A Rescue Into
The Storm" to już bardziej stonowany utwór z patetycznym zacicięcięm,
z wybuchem metalowej energii w środku i na końcu
kompozycji. "To Crawl Or To Fly" niby energiczny powerowy
kawałek ale zupełnie bez wyrazu. I ballada "Anymore", która zaczyna
się akustycznie, poczym zmienia się w power balladę, aby
zakończyć ponownie akustycznymi dźwiękami. Na wcześniejszym
krążku "The Labyrinth of Truths" obok utworów dynamicznych
były też te wolniejsze, ale wszystkie dorównywały
swojemu niezłemu poziomowi. Wracając do "Anymore" to przewodzi
na nim głos kobiecy. Na dwóch wymienionych wcześniej
kawałkach też sporą część wypełniają żeńskie wokale. Niestety
w tych wypadkach jest to element, który ciągnie muzykę Soulspell
w dół. Pozostała część utworów z "Hollow's Gathering" też
ma dialogi damsko - męskie, ale nie są one aż tak irytujące. Popełniono
błąd, albo powierzono kobietom zbyt dużo partii do
zaśpiewania, albo dokonano złego doboru samych wokalistek.
Bo przecież są też takie panie, jak Doro Pesch, Iris Boanta,
Veronica Freeman, Kate French itd. które nie śpiewają tylko
czysto i wysoko. No i dziwi fakt, że tak niewiele uroczych osóbek
mogło tak mocno namieszać. Na tle zaproszonych wokalistów
stanowią one naprawdę bardzo niewielki procent. A sami
panowie stanęli na wysokości zadania. Wręcz niektóre partie
wyszły im rewelacyjnie. Całkiem nieźle wypadł Blaze Bailey,
oczywiście we wspomnianym "The Keepers Game". Z bardziej
znakomitszych gości należałoby się wymienić: Tim'a "Ripper"
Owens'a (ex. Judas Priest, Iced Earth), Michael'a Vescera (ex.
Loudness, Yngwie Malmsteen), Markus'a Grosskopf'a (Helloween),
Amande Sommerville (Avantasia) i Matt'a Smith'a
(Theocracy). Niema co, Heleno Vale ponownie mocno się
namęczył. Szkoda, że rezultat jest trochę gorszy. (3,5)
HMP: To pierwszy wywiad dla HMP, więc pozwolisz,
ze zadam kilka pytań związanych z waszą przeszłością.
Wiecie, że jesteście nazywani nadzieją dla
współczesnego prog rocka? Jak się czujecie z takim
statusem?
Richard Henshall: To ogromne wyróżnienie dla nas!
Jesteśmy wdzięczni za to, że ludzie znaleźli czas na posłuchanie
naszej muzyki, dzięki czemu mogliśmy zyskać
taki status. Przez ostatnie lata otrzymaliśmy wiele
pozytywnych opinii, zarówno od fanów, jak i krytyków
i to zawsze mobilizuje nas do tego, by podążać dalej,
oczywiście w miarę naszych możliwości.
Jakie były wasze początki? Co zaważyło o powstaniu
zespołu?
Ross, Matthew Marshall (były gitarzysta) i ja założyliśmy
zespół wiele lat temu, kiedy byliśmy jeszcze
nastolatkami. Spotykaliśmy się i przez dżemowaliśmy
w rożnych salach prób, aż poznaliśmy Toma Macleana
(byłego basistę), Pete'a Jonesa (byłego klawiszowca)
oraz Ray'a w Internecie. Nagraliśmy demo w tym
składzie, co pomogło nam podpisać umowę z Sensory
Records. Potem do naszego braterstwa dołączył Diego,
Charlie oraz Conner - nigdy wcześniej nie byliśmy
tacy silni!
Co tak właściwie kryje się pod nazwą Haken?
Haken to imię fikcyjnego bohatera, na które wpadliśmy
jeszcze w naszej młodości. Później odkryliśmy, że
oznacza to "hak" po niemiecku, a w języku holenderskim
ma jakiś związek z dzierganiem! (śmiech) Chcieliśmy
nazwy, która będzie krótka, chwytliwa, a przy tym
wolna od wszelakich klisz, więc Haken okazał się dobrym
wyborem.
Każdy wasz album jest nieco inny od poprzedniego,
czym kierujecie się przy tworzeniu nowego materiału?
Tak naprawdę nigdy nie był to świadomy zamiar. Nie
próbujemy w jakikolwiek sposób wymuszać muzyki i
za każdym razem staramy się, by wychodziła z nas naturalnie.
Myślę, że każdy album odzwierciedla to co
przeżywamy w danym momencie i ma to decydujący
wpływ na brzmienie naszego materiału.
Każdy album to także inna historia. Co chcecie przekazać
za pośrednictwem waszych tekstów?
Ross (wokalista - przyp. red.) odpowiada za liryczną
otoczkę na "Aquarius" oraz "Visions" i obydwa krążki
to albumy koncepcyjne z konkretną narracją. Teksty
na "The Mountain" krążą wokół prawdziwych życiowych
problemów i zostały napisane przez nas wszystkich.
Mówią o wytrwałości oraz pokonywaniu przeszkód
aż do osiągnięcia celu, co dosyć dobrze odzwierciedla
również naszą podróż jako zespół.
A jak jest z waszymi inspiracjami? Na "The Mountain"
można wychwycić echa Yes, Gentle Giant, czy
King Crimson.
Wszyscy jesteśmy zagorzałymi fanami tych zespołów!
Ich albumy nastrajają nas w trakcie długich tras koncertowych
i wielokrotnie słuchamy ich w podróży, więc
naturalne jest to, że ich muzyka odcisnęła na naszym
brzmieniu. Wpływ tych zespołów najbardziej słychać
w utworach "Cockroach King" czy "Atlas Stone". Ludzie
często mówią, że kreatywnie łączymy stare brzmienie
z nowym i myślę, że to idealnie podsumowuje naszą
mu-zykę.
Wasze debiutanckie demo zostało ciepło przyjęte w
wielu kręgach. Skąd pomysł odświeżenia starego materiału
i umieszczenia go na "Restoration"?
82
SOULSPELL
W muzyce odnowieni
Haken swoim zeszłorocznym "The Mountain" wstrząsnął progrockowym światkiem. Był
to triumf nie tylko dla samego zespołu, ale też dla ich inspiracji, które w wielkim stylu wykorzystali
na swojej płycie. Mówi się o nich, że są nadzieją dla współczesnej muzyki progresywnej i trudno
się z tym nie zgodzić. Doskonałe recenzje na całym świecie oraz ciepłe przyjęcie wśród fanów
sprawiły, że ich ostatnie wydawnictwo z miejsca przeszło do gatunkowego kanonu. Jednakże wraz
ze świetnym przyjęciem pojawiły się też nowe oczekiwania. Fani od kilku lat czekali na remaster
ich debiutanckiego demo zatytułowanego "Enter The 5th Dimension" i w tym roku panowie z
Haken postanowili spełnić to marzenie, jednak w nieco inny sposób niż co niektórzy przewidywali.
O historii zespołu, przyszłych planach oraz o premierowym "Restoration" opowiada Richard
Henshall - lider formacji.
Wydaje mi się, że ludzie naprawdę przywiązali się do
naszego demo. Od lat otrzymywaliśmy pytania dotyczące
potencjalnego remixu lub remasteru, więc postanowiliśmy
coś z tym zrobić. Stwierdziliśmy, że pójdziemy
o krok dalej i całkowicie przerobimy trzy utwory
z debiutu, a do mixu zatrudnimy boga dźwię-ku -
Jensa Bogrena (odpowiedzialnego m.in. za albumy
Opeth i Katatonii - przyp. red.). Od czasu nagrania debiutu
bardzo rozwinęliśmy się jako zespół, więc chcieliśmy
by nasza EPka to także odzwierciedlała.
Jak już wspomniałeś, wybraliście trzy utwory z debiutu.
Ucieszyłem się, że na płycie mogłem usłyszeć
m.in. reinterpretację "Snow" w postaci "Crystallised".
Dlaczego zdecydowaliście się akurat na te kompozycje?
To nasze trzy ulubione numery z demo. Odkąd zaczęliśmy
dyskusje na temat EPki, to od razu było jasne, że
właśnie nad nimi będziemy pracować. Pomiędzy utworami
można odczuć odpo-wiednie zestawienie stylów,
barw oraz nastrojów, co jest nie-zwykle ważne w naszej
muzyce.
partii solowej na "Crystallised" możemy usłyszeć
fragmenty przypominające te ze "Sleeping Thoughts
Wake", nie mylę się?
Na pewno nie było to celowe zagranie. Myślę, że mogą
tam występować podobne tematy z oryginalnych
utworów, które były komponowane w tym samym czasie.
"Crystallised" to dość epicki utwór, dlatego zdecydowaliśmy
się, że zakończymy go w najbardziej monumentalnym
stylu! Prawdopodobnie miałem taką samą
myśl piszcząc finałową część do "Sleeping Thoughts
Wake" (śmiech).
Macie w planach inne albumy, w których wykorzystacie
resztę materiału z "Enter the 5th Dimension"?
stworzenia wspólnie czegoś monumentalnego? Może
kolejny album studyjny, albo koncertowe DVD?
Bardzo chcielibyśmy w przyszłości nawiązać współpracę
z Michałem - albo w studio, albo w trasie koncertowej.
Kiedyś podobne pomysły były trudne do zrealizowania
ze względów finansowych, ale teraz, kiedy
podpisaliśmy kontrakt z InsideOut, tego rodzaju
przedsięwzięcia są bardziej możliwe.
W sierpniu wystąpiliście w Inowrocławiu na festiwalu
InoRock. Niestety wasz występ został przerwany
z przyczyn organizacyjnych. Planujecie może
inne koncerty w Polsce?
Tak, to była trochę niefortunna sytuacja, ale w pełni
rozumiem, że organizatorzy mieli napięty harmonogram
i musieli się go trzymać. To był nasz pierwszy
koncert w Polsce, więc byliśmy szczęśliwi za wszystkie
ciepłe słowa, które otrzymaliśmy od uczestników festiwalu.
Na pewno wrócimy w najbliższym czasie na
samodzielny koncert i być może spotkamy się w
Warszawie. Kilku fanów zasugerowało nam dobre
miejsca, w których mo-glibyśmy zagrać.
Dokonaliście nie tylko zmian w samej muzyce, ale
też w tekstach. Tylko "Darkest Light", czyli dawniejszy
"Blind", pozostał bez zmian pod kątem liryki.
Czy ten utwór był dla was punktem wyjściowym
w stworzeniu historii "Restoration"?
Tak, byliśmy bardzo zadowoleni z tekstu do "Blind",
więc zdecydowaliśmy się przenieść go do "Darkest
Light". Podjęliśmy decyzję by zmienić teksty na innych
utworach tak, by pasowały do nastroju EPki. Dotyczą
one ludzkich problemów, z którymi jesteśmy silnie
związani i mam nadzieję, że nasi fani również będą się
z nimi utożsamiali.
O czym właściwie opowiadacie na "Restoration"?
Utwór "Crystallised" jest próbą ukazania cudu młodości.
Bohater historii patrzy na swoje niewinne dzieciństwo
przez pryzmat skalanych oczu dorosłości. Mieszkańców
Ziemi dotyka sposób w jaki ludzie traktują
zwierzęta w różnych sytuacjach. W tym utworze jest
dużo emocji, więc bardzo ważnym zabiegiem było
umieszczenie w tekście wzruszającego przekazu.
Na EPce usłyszymy też dwójkę gości. Na wspomnianym
przez ciebie "Crystallised" gościnnie zagrał
Mike Portnoy oraz Pete Rinaldi. Jaki był ich wkład
na tym utworze?
Niestety, nie mogę na tę chwilę niczego ujawniać. Pomyśleliśmy,
że będzie to świetna zabawa dla fanów,
którzy w trakcie słuchania utworu będą mogli sami
odgadnąć, w którym miejscu usłyszymy tych muzyków.
W niedalekiej przyszłości chcemy zorganizować
konkurs z tym związany na naszej stronie na facebooku.
Jak wspominasz współpracę z muzykami takiego formatu?
Wiem, że Mike bardzo lubi waszą twórczość.
Mike bardzo pomógł nam w ciągu ostatniego roku.
Wiele nowych osób zostało zaangażowanych do naszej
muzyki, głównie dzięki miłym słowom z jego strony.
Oczywiście jego chęć zagrania na jednym z naszych
utworów była dla nas spełnieniem marzeń! Jesteśmy
bardzo wdzięczni, że pomimo jego napiętego harmonogramu,
znalazł czas, by nad wesprzeć. Z Petem było
bardzo podobnie. Wystąpił na kilku naszych koncertach
i dodatkowo pomógł nam na naszej EPki, więc
mamy u niego dług wdzięczności! Był bardzo zajęty
pracą nad kolejnym albumem Headspace, który ukaże
się już wkrótce. Uwierz mi, będzie to coś niesamowitego.
Musisz to sprawdzić!
Uwielbiam muzykę Headspace, więc na pewno tego
nie przegapię. Odniosłem wrażenie, że w końcowej
Foto: Ross Jennings
Nie mamy na tę chwilę podobnych planów, ale kto wie
co przyniesie przyszłość…
Jakiś czas temu przywitaliście w swoich kręgach nowego
muzyka. Jest nim basista Conner Green, który
debiutuje też na waszej EPce. Jak się poznaliście?
Jakiś czas temu ogłosiliśmy konkurs internetowy. Fani
mogli przesyłać filmy, na których grają dwa nasze
utwory ("Because It's There" i "Portals" - przyp. red.).
Następnie wybraliśmy szó-stkę najlepszych muzyków i
zaprosiliśmy ich do Londynu na przesłuchanie. Conner
stawił się natychmiast i już po pierwszym spotkaniu
wiedziałem, że to idealny człowiek do tego zadania!
Od tego czasu świetnie się zaadaptował i okazał
się cennym nabytkiem dla naszego zespołu.
Zapewne słyszałeś o projekcie Michała Mierzejewskiego
"Symphonic Tribute To Haken". Co sądzisz
o takiej formie wyrażania waszej muzyki?
To dla nas niezwykle ważne, że ktoś stworzył taki projekt
z miłości do naszej muzyki. Spotkaliśmy Michała
w Polsce kilka miesięcy temu i wtedy dał nam kopię
swojego pierwszego singla "Premonition", który całkowicie
rzucił nas na kolana! To nie-samowite przeżycie
usłyszeć ten utwór w zupełnie innej aranżacji. To wykonanie
tak nam się spodobało, że wykorzystaliśmy je
jako intro na naszej ostatniej trasie.
A co powiesz na pomysł połączenia sił z Michałem i
Słyszałem, że powoli zaczynacie pracować nad nowym
materiałem. Macie już jakieś wstępne pomysły?
Przeczuwam, że będzie to kolejny koncept album
(śmiech).
Zaczęliśmy pracę nad niektórymi pomysłami po ostatniej
trasie, która odbyła się we wrześniu. Niektóre
utwory zaczęły już nabierać kształtu, ale czeka nas jeszcze
sporo pracy. Tak naprawdę na tę chwilę nie mamy
konkretnego konceptu, ale utwory na pewno będą
tematycznie powiązane, podobnie jak to było w przypadku
"The Mountain".
Czy spodziewaliście kiedykolwiek, że ze swoją
muzyką zajdziecie tak daleko?
Kiedy zaczynaliśmy grać mieliśmy wiele rzeczy, które
chcieli-śmy osiągnąć. Niektóre z nich możemy już odznaczyć,
ale przed nami jeszcze długa droga… Po podpisaniu
kontraktu z Inside Out, stanęły przed nami
nowe możliwości, więc nasze kolejne marzenia są teraz
możliwe do zrealizowania. Jesteśmy ogromnie wdzięczni
wszystkim fanom za pomoc w dotarciu do punktu
w naszej karierze, w którym się obecnie znajdujemy.
Może powiecie kilka słów do waszych fanów z Polski?
Wielkie dzięki za wsparcie! Już niebawem wrócimy, by
ponownie dla was zagrać!
Łukasz 'Geralt' Jakubiak
HAKEN 83
HMP: Cześć! Na początku chciałbym pogratulować
wam świetnego albumu "For the Journey". Z jakimi
opiniami się spotkał?
Karl Groom: Ja nie słyszałem wiele opinii, raczej tylko
te, które są pozytywne. Myślę, że prawdziwy odzew
jest zazwyczaj wtedy gdy ludzie pojawiają się na koncertach,
a tego dowiemy się już wkrótce.
Jest to drugi album z Damianem Wilsonem po jego
powrocie do zespołu. Wychodzi, że czujecie się bardzo
dobrze w nowym / starym składzie?
Kiedy Mac (McDermott - przyp. red.) opuścił zespół,
spędziliśmy kilka lat po prostu grając koncerty w nowym
składzie, aby poczuć, że ponownie jesteśmy zespołem.
To był trudny czas, i oczywiście było gorzej,
kiedy straciliśmy go całkowicie. Skończyło się to pięciu
latach przerwy między albumami i procesie odbudowy,
który spowodowało powstanie "March of Progress" i
niewiarygodny odzew, jaki otrzymał ten album.
W "March of Progress" i na nowym "For the Journey"
wróciliście nawet do brzmienia bardziej z pierwszych
albumów, zwłaszcza tych z Wilsonem. Stało się z
jego powodu, a może po prostu chcieliście się odciąć
Nie oglądamy się za siebie…
Najnowszy album "For the Journey" to czwarty nagrany z Damianem Wilsonem i
drugi po jego powrocie do zespołu. Po znakomitym "March of Progress" wiele osób zastanawiało
się zapewne czy można nagrać album równie intensywny, a może nawet go
przewyższający. Okazało się, że jest to możliwe. Choć część pytań była również kierowana
bezpośrednio do Wilsona, odpowiedzi udzielał gitarzysta Threshold Karl Groom. Muzyk
opowiada o najnowszym albumie, obszernie wyjaśnia o czym są poszczególne numery, mówi
o przyszłości grupy i o tym, że nie ma w zwyczaju spoglądać za siebie.
z świetnymi recenzjami i zdecydowaliśmy, że nie było
sensu próbować poprawiać go w jakikolwiek sposób.
"For the Journey" pokazuje ciemniejszą stronę naszej
muzyki wraz z osobistymi tekstami i cała ta zmiana
przyszła zupełnie naturalnie i zgodnie z tym, co wydarzyło
się w naszym życiu.
Jak najnowszy album został nagrany? Pracowaliście
na nim jako zespół, a może jest to dzieło jednego
członka zespołu?
Richard uczestniczył w sesjach wokalu i klawiszy, a ja
nagrywałem resztę zespołu i miksowałem album. Oboje
jesteśmy odpowiedzialni za produkcję albumów i
Richard wziął na siebie również wykonanie broszury
broszury CD, tym razem z dobrym skutkiem. Nie widzę
dużo sensu przebywania ze wszystkimi razem podczas
nagrywania albumu i po prostu każdego członka
proszę do studia, wtedy gdy ich potrzebuję.
Okładka albumu przedstawia opuszczone, zniszczone
tory kolejowe na pustyni i człowieka zbliża się
do nich, majaczącego gdzieś na horyzoncie. Jakie jest
znaczenie tej okładki?
Obraz oddaje wrażenie, że czasami samotność chwyta
także w naszej podróży przez życie.
"Watchtower on the Moon" - jest o utrzymanie zimnej
krwi, o tym, że idziemy przez życie bez względu na
koszty i utratę znajomych ludzi spotykanych po drodze.
"Unforgiven" - jest jednym z ciemniejszych utworów i
zajmuje się tym, jak trudne może być przebaczenie
komukolwiek i przyznanie się temu komuś do, że jest
w błędzie.
"The Box" - mówi luźno o tym, co się dzieje, gdy współczesny
świat zderza się z życiem.
"Turned to Dust" - to numer o tym, że słowa są wiążące,
ktoś kto trzyma się tego rozwiązania jest bardziej
szczery.
"Lost In Your Memory" - opowiada o konieczności przechodzenia
przez trudne doświadczenia, zanim znajdziesz
się tam, gdzie chcesz być.
"Autumn Red" - odnosi się do wcześniejszych utworów
"Flags and Footprints", "Hollow" oraz "Static".
"The Mystery Show" - jest o poszukiwaniu prawdy w
świecie, który uczy nas, by nie patrzeć na to co nieznane.
"Siren Sky" - kontynuuje "Watchtower" i traktuje o
tym, że masz być najlepszy w tym w czym jesteś.
Pierwszy utwór na płycie, który również stał się pierwszym
singlem jest niesamowity, bardzo chwytliwy
i jeszcze ciemny. Rzadko się dzieje, żeby progreswyny
zespół wybrał na singiel tak dobry utwór.
Chodzi mi oto, że zazwyczaj wybiera się taki, który
wcale nie jest najlepszym na płycie. W waszym przypadku
jest inaczej - genialny singiel, genialna reszta
albumu. Czy zgadzasz się z tym?
Byłoby bardzo łatwo mi się zgodzić z genialnym zespołem,
ale to jest naprawdę kwestia do ocenienia
przez innych. Głównym tematem na albumie są tory,
po których się "poruszamy" w "The Box" i "The Mystery
Show", choć "Watchtower" jest na tyle dobra, aby album
otwierać i reprezentować, ponieważ zawiera wiele
naszych atutów.
od czasów McDermotta i przedefiniować swój styl
na bardziej odpowiedni dla Wilsona i obrazujący
obecną sytuację w zespole?
Jeśli usunąć wokal z ostatnich kilku albumów, zobaczysz
ewolucję brzmienia zespołu we właściwy sposób,
choć styl pisania waha się od jednego do drugiego.
Dzięki Damianowi i jego czystemu głosowi nie zabrzmimy
odpowiednio ciężko jak to było z Mac’iem
lub Glynnem, ale jednocześnie przynosi znacznie więcej
zmienności i tonów. Każdy wokalista miał unikalne
cechy, które zespół miał szczęście w sobie zawrzeć.
"For the Journey" jest pewnego rodzaju kontynuacją
poprzedniej. Jest to bardziej kontynuacja stylu, liryczne
nawiązanie, czy brzmienie, a może Twoim zdaniem
nie powinno tak się odbierać tego albumu?
Można powiedzieć, że utwory "Watchtower on the
Moon" i "Turned to Dust" mogą być postrzegane jako
ewolucja poprzedniego albumu, ale to jest miejsce,
gdzie zatrzymuje się dla mnie to porównanie. Ten album
wychodzi z zupełnie innych intencji, które różnią
go od "March of Progress". Ostatni album spotkał się
Foto: Nuclear Blast
nas w drodze i zostaje przez życie. Słowa pokrywają się
z osobistymi zmaganiami i ten kontekst został dobrze
uchwycony w tym obrazie.
Został wykonany przez polskiego artystę Leszka
Bujnowskiego. Kim on jest? Dlaczego zdecydowaliście
się na niego?
Znalazłem Leszka szukając według fraz kluczowych z
naszych piosenek. Rich i ja chcieliśmy użyć fotografię
na okładkę i nie sięgać po tych samych artystów, z którymi
pracowaliśmy wcześniej. Nie miała być zaangażowana
w muzykę, a jedynie jej uzupełnieniem.
O czym jest ten album? O odejście z tego świata, a
może o czymś innym? Możesz powiedzieć o tym coś
więcej?
Te utwory to bardzo wiele opowieści o podróży przez
życia. W przeszłości wielu naszych tekstach mieliśmy
takie tematy jak polityka i filozofia, ale na tym albumie
trochę bardziej kierujemy się do wewnątrz i podejmujemy
się takich tematów jak uczciwość, przebaczenie
i wytrwałość, na rzeczach, które pomagają nam
Dwunastominutowy "The Box" jest bardzo intensywny,
ale to, co jest najbardziej niesamowite, kiedy
słuchałem go po raz pierwszy, to, to że naprawdę nie
zauważyłem, że jest taki długi - co faktycznie odbiera
się jako dobrą rzecz. Myślę, że nawet długie numery
są dobre, ale zazwyczaj, są rozpoznawalne w czasie,
a tym razem człowiek łapie się na czasie dopiero pod
koniec. Przyznam, że inne wasze długie utwory, jak
choćby trzynastominutowy "Critical Mass" dłużyły
się, nie zrozum mnie źle, uważam je za najsłabsze
części poprzednich krążków. ale tym razem było inaczej.
Co sądzisz na ten temat? Może wreszcie znaleźliście
idealną kompozycję i równowagę emocjonalną,
by to osiągnąć?
Cóż, "Critical Mass" można uznać za trzy oddzielne
utwory, które są związane tekstowo. Napisałem je na
fortepianie wykorzystując pole, które nie zostało wykorzystane
przy "Wounded Earth" i po prostu pisałem
w takim układzie, aż poczułem że jest to pełne. Ten
utwór pozwala mi pamiętać ludzi nie będących pośród
nas w pozytywny sposób. Lirycznie jest luźno, o tym
co się dzieje, gdy stary i nowy świat się ze sobą zderzają.
Widać w nim pokusy życia, które wyglądają atrakcyjnie,
ale ostatecznie niewiele mają do zaoferowania,
są wręcz zgubne.
O czym jest przemówienie w tym numerze?
Przemówienie należy do Mario Savio, który był
członkiem ruchu wolności słowa w Berkeley i myślę, że
to chyba jest znane jako "umieścić swoje ciała na
przekładni". Miałem nagrane jego przemówienie, bo
podobał mi się jego ton i miał być w nim wykorzystany,
ale Richard wpisał go w tekst.
Czy możesz powiedzieć coś o filmowym cytowaniu
na tym albumie? Na przykład w "The Unforgiven"
jest coś z muzyki Hansa Zimmera do filmu "Incepcja"
A może jest to tylko coś co nie każdy usłyszy?
Nie jestem pewien, co masz na myśli, ale wykorzystałem
w pracy wiele brzmień klawiszowych, tak zwanych
softsynth o nazwie Omnisphere. Tworzy ogromne
"klocki" atmosferycznych dźwięków, które można
porównać do barw często wykorzystywanych w muzyce
filmowej. Wybrałem je, aby stworzyć kontrast między
dużym chórem i wąskim , wręcz kameralnym refrenem
i jego wolnym tempem.
Czy możemy spodziewać się bardziej kinowego spojrzenia
w waszej muzyce w najbliższej przyszłości?
Zawsze używamy dostępnych narzędzi, aby poprawić
84
THRESHOLD
obraz muzycznego tła. Rzadko używamy orkiestry,
która ogólnie dobrze brzmi w progu. W naszym wypadku
nie jest celowo wykorzystywana w naszej palecie
dźwięków, ale muzyka progresywna pozwala na to,
żeby nie mieć żadnych ograniczeń.
Niesamowitym utworem jest "Turned to Dust". Jest
to kolejny po otwierającym metalowy strzał w dziesiątkę.
Czy możemy spodziewać się, że będzie kolejnym
singlem?
Został wydany jako drugi singiel kilka tygodni temu, a
my prawdopodobnie zrobimy film promocyjny do trzeciego,
którego premierę przewidujemy na listopad.
Tytuł trochę przywodzi na myśl "Turned to Stone".
Czy jest coś na rzeczy? Co możesz o tym powiedzieć,
zrobiliście to celowo czy to również moje mylne
skojarzenie?
Jeśli myślę o "Turned to Stone", to przychodzi mi do
głowy ELO (Electric Light Orchestra - przyp. red.).
Ten utwór jest o uczciwości i osobistej walce, by wszelkie
składane obietnice, na coś się zdały.
Kolejnym świetnym utwór jest "Autumn Red", który
nie tylko w tytule, ale również muzycznie i emocjonalnego
jest bardzo jesienny. Zrobiliście to celowo, a
może jest to kolejny przypadek?
Ten kawałek został napisany przez naszego klawiszowca
Richarda i jest połączony tekstowo z poprzednimi
utworami "Flags and Footprints", "Static" oraz
"Hollow". Jest zainteresowany tą porą roku, bo pisze je
pod wspólnym tytułem, "parasolem", który określa jako
"The Uncertainty of Autumn" (Niepewności Jesieni -
przyp. red.). To niezwykłe nagranie cały czas pozostawało
niedokończone, aż na tydzień przed skończeniem
realizacji płyty pojawił się ostateczny miks.
Większość utworów Threshold jest bardzo łatwo, w
jasny sposób stworzyć , gdzie wszystkie ścieżki są
określone i widać ich złożoną naturę, ale z tym numerem
było inaczej, siedzieliśmy nad jego środkową częścią,
aż uznaliśmy ją za perfekcyjną i cieszę się, że poświęciliśmy
jej więcej czasu.
Kolejnym doskonałym utworem jest zarazem jednym
z najciemniejszych i moim zdaniem także jednym z
najciekawszych w Waszej dyskografii. Mówię o
oczywiście "The Mystery Show". Zastanawiałem
się, jak to udało wam się połączyć w całość wolny,
wręcz doomowy klimat z jednoczesnym ciężarem.
Jest nawet znacznie mroczniejszy od większości tego
typu cięższych utworów!
Osobiście uważam, że te wolniejsze utwory z minorowymi
akordami mają większy ładunek drobnych emocji,
zwłaszcza gdy się ze sobą łączą tak dobrze. "The
Mystery Show" to w chwili obecnej prawdopodobnie
mój ulubiony numer z tej płyty, ze względu na atmosferę
jaka z niego emanuje.
Jako bonus na limitowanej edycji jest utwór zatytułowany
"I Wish I Could". Jest to pierwsza napisany
przez waszego perkusistę Johannesa Jamesa
od dziesięciu lat, ale zawiera także w sobie więcej
groove'u. Dlaczego stał się tylko bonusem? Czy
możesz o tym powiedzieć coś więcej?
"I wish I Could" stał się bonusem, ponieważ jest coverem
numeru, który pojawił się już na płycie Johannesa.
Naszym głównym założeniem jest materiał autorski
i uzależniony od jego twórcy. Ten jednak bardzo
pasuje do styluy Threshold i z radością go nagraliśmy,
poniekąd jako własny.
"For Journey" jest również trzecim albumem wydanym
przez Nuclear Blast. Wiem, że poprzednie zostały
wydane między innymi przez Inside Out Music.
Dlaczego zmieniliście wytwórnię z Inside Out na
Nuclear Blast? Czy byliście zadowoleni z pracy z
Inside Out i czy jesteście szczęśliwi z obecnej pracy
jaką wykonuje dla Was Nuclear Blast?
Szukaliśmy nowego miejsca do dalszego rozwoju, gdy
kończył się nasz kontrakt i mój przyjaciel z austriackiego
zespołu Edenbridge powiedział, że Nuclear
Blast zasadza się na nas. Kilka e-maili później mieliśmy
ofertę kontraktu i odkryłem, że są bardzo łatwymi
ludźmi do współpracy, która trwa do dziś. Są szczerzy
i wspierają zespół bardziej i więcej niż się spodziewałem
po jakiejkolwiek wytwówrni.
Skoro mówimy o wytwórniach, chciałbym zapytać o
waszą pierwszą. Co się stało z Giant Electric Pea?
Nadal działa? Wiesz coś o jej statusie?
Giant Electric Pea istniała tylko do wydawania albumów
angielskiej grupy IQ. Podpisaliśmy z nimi kontrakt
na cztery pierwsze albumy, aż Inside Out nie
przejęło jednego z ich dyrektorów. Wierzę, że ta
wytwórnia nadal istnieje.
Przeżywamy obecnie renesans muzyki progresywnej.
Czy znasz niektórych młodych zespołów jak choćby
Leprous, Haken lub polski Riverside? Co sądzisz o
nich i jak widzisz przyszłość progresywnego rocka i
metalu?
Generalnie prog metal nie jest rodzajem muzyki jakiej
słucham, więc trudno jest mi się wypowiedzieć się na
ten temat. Moja uwaga skupia się na tych zespołach,
które zawierają w swojej muzyce więcej atmosfery.
Naszym zamiarem było tylko pogodzić ze sobą style
muzyczne, które lubiliśmy jako zespół, a zwłaszcza
wtedy kiedy zaczynaliśmy go tworzyć. Mieszanie metalu
w oparciu riff z mocnym tłem muzyki progresywnej
dało nam wolność i pozwoliło wyrwać się z ograniczeń
Foto: Nuclear Blast
narzucanych przez standardowy metal. Można łatwo
nas nazywać zespołem grającym metal progresywny,
ale prawdopodobnie mamy inne zdanie, o tym co tak
naprawdę gramy.
Wracjąc do muzyki, ale nie tylko tej związanej z
Threshold. Damian Wilson śpiewa również w
Headspace, innym genialnym zespole. Niedawno
zostało ujawnione, że powstaje następca "Iam Anonymus"
z 2012 roku. Czy możesz powiedzieć coś
więcej o nowym albumie? Czego możemy się spodziewać
po drugim Headspace?
Wokale były nagrywane w moim studio, ale nie mam
pojęcia kiedy będzie wydany i co się na nim znajdzie.
Potraktowałem ten czas jako wakacje.
Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z Wilsonem i
jego niesamowitym głosem słuchałem projekt akustycznego
Maiden United, który również jest w całości
niesamowity. Z tego co wiem Maiden United jest
obecnie w trasie. Czy możemy spodziewać się kolejnego
studyjnego albumu projektu w najbliższej przyszłości?
Być może już nawet powstaje? Jeśli tak, być
może możecie coś powiedzieć trochę o tym co znajdzie
się na nowym Maiden United?
Sądzę, że zwracasz się do niewłaściwej osoby, nigdy
nie słuchałem New Wave of British Heavy Metal i
nie znam ich twórczości. Znam tylko projekty Damiana
i jego trzy solowe albumy, które znakomicie pokazują
jego możliwości wokalne.
Wróćmy jednak do Threshold. Ten rok to nie tylko
rok nowego albumu, ale również dwudziesta rocznica
"Psychedelicatessen", jedynego krążka z wokalistą
Glynnem Morganem. Wiem, że zaproponował swój
głos i siebie na stanowisko wokalisty ponownie po
odejściu i nagłej śmierci McDermotta. Co on teraz
robi? Czy śpiewa w jakimś zespole?
Pracowaliśmy znów razem w 2009 roku, kiedy nagrywaliśmy
dla Paradox zbiór singli. Zaśpiewał dwa numery,
które były związane z Psychedelicatessen, ale
zostały zarejestrowane tylko na potrzeby tego wydawnictwa.
Słyszałem Glynna ostatnio w zeszłym roku,
gdy pracował z członkami Shadow Gallery nad nowym
projektem i kawałek, który słyszałem był obiecujący.
Ma świetny głos i mam nadzieję, że jeszcze go
usłyszymy.
Kolejną ciekawą rzeczą dla mnie i myślę, że nie tylko
dla mnie, związaną również z Glynnem Morganem,
jest oczywiście obchodzenie wspomnianej rocznicy.
Czy macie jakieś plany na specjalne wydanie tego
albumu? Może jakieś koncerty rocznicowe z gościnnym
udziałem Glynna Morgana, wykonanie całego
albumu na żywo lub niektórych utworów z tego albumu?
Wszystkie moje wysiłki skupiają się na pisaniu nowej
muzyki dla Threshold, zwłaszcza że wciąż czuje, że
jestem kreatywny, więc pewnie nie Trudno jest organizować
koncerty z byłym członkami grupy nie sprawiając
żeby obecni czuli, że z tego powody są mniej
ważni.
Pewnie będzie można na obecnej trasie usłyszeć tylko
numery z "For the Journey". Gdzie zamierzacie
zagrać?
Będziemy grać pięć utworów z "For the Journey", a
także powtarzamy sobie kilka utworów z naszego bogatego
repertuaru, który nie był grany od wielu lat.
Wszystkie daty podane są na naszej stronie internetowej:
www.thresh.net
Jakie plany Threshold ma na przyszłość? Być może
masz już jakieś szkice lub nie zrealizowane numery
do przebudowania i przemyślenia na następny album?
Nigdy nie szukam inspiracji w poprzednim, starszym
materiale na nowe albumy i wolę pisać kawałki związane
z konkretnym czasem powstawania i nagrywania.
Nigdy nie możesz być pewien, co wydarzy się w muzyce,
ale mam nadzieję, że jesteśmy w stanie zrobić
więcej muzyki Threshold w najbliższej przyszłości.
To wszystkie pytania, które przygotowaliśmy dla
was. Dziękuję bardzo za wywiad. Jeśli chcesz coś dodać
od siebie lub powiedzieć coś specjalnego dla polskich
fanów, jest to najlepszy moment.
Mam nadzieję, że na "For the Journey" będzie łączyć
ludzi na poziomach osobistych relacji, bo taki mieliśmy
zamiar przy jego pisaniu.
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
THRESHOLD 85
Czyli krótkie rozmówki z Danielem Gildenlöw
o życiu, rodzinie, muzyce i nie tylko
Daniel Gildenlöw, lider i założyciel Pain Of Salvation startował do kariery muzyka
rockowego w wieku….11 lat. Ze swoim pierwszym, amatorskim bandem Reality zgarniał w
Szwecji nagród na "pęczki", a to dla najlepszego wokalisty, a to gitarzysty w licznych konkursach
i na festiwalach. Współcześnie Daniel to uznana firma, osobowość rocka, która po zmianie
nazwy grupy w roku 1991, pomimo turbulencji personalnych dalej prowadzi rockowy
skład kreując jego artystyczny wizerunek. Dziś Pain Of Salvation to instytucja, a każdy ich
album elektryzuje zarówno brać dziennikarską piszącą o muzyce, jak też tysiące fanów
ceniących sobie ambitną sztukę muzyczną. Jakie były początki na drodze do sławy, jak
formułuje swoje priorytety twórcze, jaki jest prywatnie - kilkoma refleksjami na te tematy
podzieli się z Szanownymi Czytelnikami HMP Daniel Gildenlöw.
HMP: Cześć! Na początek chciałbym podziękować
za stworzenie możliwości przeprowadzenia wywiadu
dla polskich czytelników Heavy Metal Pages i mam
nadzieję, że odpowiedzi na przygotowane pytania nie
"ukradną" zbyt wiele twojego cennego czasu.
Daniel Gildenlöw: (Śmiech) Dzięki, dla mnie to
prawdziwa przyjemność, więc się nie martw (śmiech)
Zacznijmy od kilku pytań natury ogólnej. Jak myślisz,
co robiłbyś w Anno domini 2014, gdybyś nie był
muzykiem rockowym?
Hmm, to trudne pytanie, zazwyczaj mówiłem, że pisałbym
książki, studiowałbym fizykę, fizykę kwantową,
ale kilka tygodni temu wybrałem się z dwójką moich
starszych synów na Monster Jam, żeby zobaczyć
Monster Trucki, Grave Digger'a. Po prostu podobało
mi się przebywanie tam. Czułem się jakbym oglądał
samochodową wersję pro wrestlingu. Patrzysz jak jeżdżą,
skaczą, robią fikołki w powietrzu i naprawdę
świetnie się bawisz. To tak jakbyś był znowu dzieckiem.
Kiedy tam siedziałem, złapałem się na tym jak
myślałem: "Chciałbym kiedyś takiego poprowadzić.
Naprawdę. Skakać tak wysoko, przewracać się w powietrzu,
miażdżyć. To byłaby świetna zabawa!". Wtedy
postanowiłem, że jeżeli w kolejnym wywiadzie zostanę
zapytany o to, co bym robił, gdybym nie był muzykiem,
odpowiem wtedy, że byłbym kierowcą Monster
Trucka. Przyszedł więc ten moment i musze to powiedzieć.
Tak, chciałbym być kierowcą Monster Trucka,
to jest to (śmiech).
Czy w twoim domu często słychać muzykę? Czego
słuchasz najczęściej? A twoja Rodzina? Wracasz
czasami do starszych płyt Pain Of Salvation?
Tak, chyba jest w nim dużo muzyki, ale chyba nie tyle
ile ludziom się wydaje. Myślę, że znalazłabyś więcej
muzyki w domu kogoś kto jest nią bardzo zainteresowany,
ale nie jest muzykiem. Chodzi mi o to, że
wszędzie są instrumenty, ale będąc w domu bardzo
rzadko na nich grywam. Prawdopodobnie dlatego…
Nie chcę być nudny i mówić, że to moja praca i nie
chcę przynosić jej do domu. Naprawdę cenię sobie
ciszę (śmiech). Jeżeli już szukam muzyki, to sięgam
raczej częściej po stare albumy. Zazwyczaj kończy się
na tym, że włączam coś w samochodzie. Właściwie słucham
tam o wiele więcej muzyki niż w domu. Wybieram
coś, jakieś utwory, z którymi dorastałem. Sięgam
po coś intensywnego, jak na przykład "Eye In The Sky",
Alan Parsons Project, to pierwszy album, który sam
kupiłem i jeden z moich ulubionych. Pasuje do mnie w
jakiś sposób, uspokaja mnie. Naprawdę bardzo, bardzo
rzadko, chciałbym nawet powiedzieć, że nigdy nie słucham
albumów Pain Of Salvation (śmiech). Głównie
dlatego, że kiedy nagrywam album przesłuchuję go
więcej razy niż najbardziej szalony fan w ciągu całego
życia. Jestem nimi przesycony, ale nadal je lubię. Nadal
lubię grać je na żywo i wybieram je, nie bałem się
nawet zagrać całego "Remedy Lane" na festiwalu w
USA i w Europie też (śmiech). Jednak kiedy usiądziesz
i słuchasz swojej płyty, robisz to w inny sposób, zaczynasz
ją analizować. Rzadko jest to dla mnie przyjemne,
bo cały czas denerwuję się i myślę co mógłbym zmienić
w brzmieniu. To tak jakbym doprowadzał się do szaleństw
czymś, czego nie mogę zmienić.
Jak wygląda twój normalny roboczy dzień?
To zależy od tego co robię, w jakim momencie procesu
jestem. Podczas miksowania spędzę więc dużo czasu za
komputerem. Z drugiej strony jestem gościem tego
rodzaju, że jeżeli mam coś zrobić, to moja cała struktura,
natura będzie szalała, żeby robić inne rzeczy. Tak
więc, kiedy siedzę i miksuję chcę chwycić za gitarę,
albo siąść za pianinem i tworzyć muzykę. Kiedy w moim
kalendarzu przychodzi czas na tworzenie, chcę robić
coś innego. Taki po prostu jestem. Ludzie mówią o
tym, że można mieć osobowość kota, albo psa. Ja zdecydowanie
jestem kotem. Człowiek kot zawsze chce
być tam, gdzie go nie ma (śmiech). To chyba doskonale
mnie opisuje. Cała praca będzie więc zakłócana
przez moje pasje, ważne rzeczy, które chcę zrobić. Zawsze
jest tak, że kiedy utknę siedząc na tyłku przy
pracy, nagle stwierdzam: "Ooo, musze zrobić coś ważnego,
później do tego wrócę" (śmiech).
Szwecja to dobre miejsce do tworzenia muzyki?
(Śmiech) Jest tu dość depresyjnie przez większą część
roku, więc pod tym względem to chyba dobre miejsce
(śmiech). Siedzisz wtedy na kanapie i oglądasz jakieś
filmy, telewizję otoczony świeczkami, albo coś, to pomaga.
Chyba jest to dobre miejsce, żeby tworzyć muzykę.
Szczególnie teraz, kiedy od dziesięciu lat mieszkam
na wsi, podobnie jak wtedy, kiedy dorastałem w
otoczeniu natury i drzew. Jeżeli chodzi o mnie, to
bardzo dobrze wpływa na moje pisanie. Myślę, jednak,
że to bardzo trudny kraj, jeżeli chodzi o dotarcie gdzieś
ze swoją muzyką. Musisz więc być albo bardzo sprytny,
albo, jak większość szwedzkich zespołów, zabrać
swoją muzykę gdzieś indziej.
Jak postrzegasz perspektywy rozwoju rocka? Zauważyłeś
w ostatnim czasie jakieś godne uwagi nowe
trendy?
Myślę, że najciekawszym kierunkiem na ten moment
jest to, że w końcu trend w produkcji zaczął odwracać
się od brzmień z jakimi mamy do czynienia od jakichś
dwudziestu lat. Bardzo mnie to cieszy. To jakby
oświadczenie, że teraz produkcja będzie przeciwieństwem
tego, co stało się trendem. Widzę, że przez ostatnie
lata wszystko zwraca się znowu w kierunku skupionym
na muzyce, kiedy instrumenty powracają do
łask, brzmienie staje się cieplejsze. Naprawdę bardzo
mi się to podoba. Mam nadzieję, że wszystko będzie
się rozwijać w tym kierunku.
Zaskoczę cię, gdy zapytam, czy interesujesz się żużlem
(speedway)? Przecież Eskilstuna to jeden z najsilniejszych
ośrodków tego sportu, a ja pochodzę z
miasta Bydgoszczy w Polsce, miasta Tomka Golloba,
stąd moje pytanie.
(Śmiech) Muszę powiedzieć, że tak. To byłaby chyba
dobra odpowiedź pod tym względem. Pamiętam jak
tata zabrał mnie kiedyś jako dziecko na speedway. Bardzo
to lubił. Chyba myślał, że mi się spodoba. Byłem
dość nieśmiały, ale zawsze lubiłem brać mój rower,
budować jakieś duże skocznie i, rozumiesz, robić sobie
krzywdę (śmiech). Ale kiedy mnie tam zabrał stwierdziłem,
że było tam dużo hałasu, a żużel opryskuje
wszystkich, łącznie z nami. Ludzie jeżdżą cały czas w
kółko, sytuacja się nie rozwija. To jak wyścigi konne,
tylko z motocyklami. Można było poczuć jak są rozgrzane.
Żużel nie zrobił więc na mnie tak dużego wrażenia
jak myślał tata (śmiech). Nigdy się po tym nie
otrząsnął (śmiech). W końcu nie były to Monster
Foto: Lars Ardarve
86
PAIN OF SALVATION
Trucki (śmiech).
Pamiętasz jeszcze jak doszło do utworzenia w twoim
mieście Eskilstuna zespołu Reality? Miałeś przecież
dopiero jedenaście lat!
Tak, ale musisz pamiętać, że w tamtym czasie nie miałem
się z kim porównywać. Miałem aż jedenaście lat,
w moim świecie oznacza to, że straciłem masę czasu
(śmiech). Dla mnie to nie jest nic dziwnego, to nawet
naturalne, że w tym wieku zakładasz zespół. Zespoły
są fajne. Problemem było jedynie to, że kiedy masz jedenaście
lat i zakładasz grupę masz raczej ograniczony
wybór. Bierzesz po prostu obojętnie jakich ludzi z
sąsiedztwa. Tak jak już mówiłem, ja mieszkałem na
wsi, więc nie miałem zbyt wielu sąsiadów. Wyglądało
to więc tak, że musiałem zaangażować właściwie wszystkich
ludzi, których znałem. Dlatego w pierwszym
składzie często się kłóciliśmy. Ja miałem swoją wizję
zespołu. Wybrałem ich ze względu na instrumenty na
jakich potrafili grać, co było trochę trudne (śmiech).
Jako grupa ludzi byliśmy chyba zbyt daleko od mojej
wizji tego, co chciałbym żebyśmy osiągnęli. Z drugiej
strony, w tym wieku bardzo szybko się rozwijasz. Kiedy
myślę teraz o tamtych czasach, widzę że zespół był
wtedy złożony z całkowicie różnych osób. Jednak
kiedy to analizuję, to w tych latach rozwijaliśmy się w
szalonym tempie. Zgaduję, że przez pierwsze dwa -
trzy lata zrobiliśmy tyle co normalnie zajęłoby nam
jakieś dziesięć lat. Patrząc na nasze utwory z tamtego
okresu widać, że rozwijaliśmy się bardzo ostro i nagle.
I to chyba było świetne, patrzysz wstecz i widzisz jak
inne jest teraz twoje poczucie czasu.
Jakie gatunki rocka graliście jako Reality? Zająłeś się
już wtedy także komponowaniem?
Tak, to znowu nie było dla mnie nic dziwnego. Byliśmy
zespołem, powinniśmy mieć też jakieś piosenki
(śmiech). Nigdy nie ciągnęło mnie do robienia coverów.
Oczywiście zrobiliśmy kilka kiedy miałem, nie
wiem, może z czternaście lat, ale właśnie to było dla
mnie dziwne. Naturalne wydawało mi się tworzenie
własnej muzyki. Chcieliśmy być tym, co uważaliśmy za
metal. Naszą definicją metalu był wtedy chyba Kiss,
chociaż teraz wydaje mi się, że należeli raczej do klasycznego
rocka. Pierwsze trzy lata naszej twórczości nawiązują
bardzo właśnie do klasycznego rocka i jest w
niej prawdopodobnie znacznie więcej parcia w stronę
bardziej mainstreemową, niż to co robiliśmy później.
Minęliśmy się trochę z celem, byliśmy chyba trochę za
młodzi więc zaczęliśmy tworzyć mainstreemowe popowe
kawałki (śmiech)
Od kiedy zacząłeś grać na gitarze i śpiewać, jeśli
mając jedenaście lat występowałeś już przed publicznością?
Myślę, że pierwszy występ na żywo dałem mając właściwie
dziesięć lat, na jednej ze szkolnych zabaw w stodole
(śmiech) To był właśnie mój pierwszy w życiu
show, przed moją klasą i kilkoma innymi. Niedługo
później, jakieś trzy - cztery lata, graliśmy już na dużym
konkursie muzycznym, przed setkami widzów.
Pamiętam, że strasznie się baliśmy przed wyjściem na
scenę. Byliśmy cali zieloni na twarzach siedząc na
backstage'u i czekając na naszą kolej, żeby wyjść przed
tych wszystkich ludzi. Pamiętam też, że ta nerwowość
i to uczucie, że zaraz zwymiotuje zniknęły razem z
pierwszym krokiem na scenie. Poczułem się całkowicie
spokojny, w pewien sposób czułem jakbym wrócił do
domu. W tamtym momencie zrozumiałem chyba, ze
właśnie to chcę robić w moim życiu (śmiech).
Byłeś dumny jako czternastoletni chłopak z nagrody
"Najlepszy Wokalista" na konkursie muzycznym
"Rock- SM"?
Jasne, skakałem na scenie. Znacznie później poznałem
kogoś, kto akurat był wtedy na tym konkursie. Był
przyjacielem kogoś z innego zespołu. Miał kasetę, na
której nagrany był występ właśnie tego zespołu, ale też
to jak wychodzę odebrać nagrodę dla najlepszego wokalisty.
Ja tam naprawdę skakałem, podskakiwałem
wchodząc na scenę (śmiech). Wygrałem buty, co było
dość dziwną nagrodą, ale w tamtym momencie uważałem,
że to najfajniejsza rzecz jaką mogłem dostać, najfajniejsze
buty jakie mógłbym mieć (śmiech). To nie
był więc jedynie zaszczyt, ale też para butów (śmiech).
Gdzie leżała przyczyna licznych zmian personalnych
w składzie Reality i późniejszej, w roku 1991, zmiany
nazwy na Pain Of Salvation? Czy istnieje jakaś interpretacja
tej nazwy?
W tamtym momencie chciałem zmusić ludzi do myślenia,
to nie była typowa, normalna nazwa dla zespołu.
Foto: Lars Ardarve
Dla mnie od samego początku oznaczała, że jeżeli
chcesz coś osiągnąć, musisz być gotowy na poświęcenie.
Zawsze istnieje jakaś prostsza droga, ale żeby dojść
do jakiegoś momentu, musisz być również przygotowany
na radzenia sobie z różnymi rzeczami. Zawsze
można znaleźć coś dobrego w czymś złym i coś złego
w czymś dobrym, tak właśnie działa życie. Tak to rozumiem.
Pamiętam wywiad dla jakiejś gazety, coś
około 1992 roku, porównałem to wtedy do siedzenia
na pustyni, nie mając nic do picia. Musisz oszczędzać
energię, a najefektywniejszym sposobem na to będzie
po prostu siedzenie w miejscu. Prawda, nie będziesz się
wtedy pocił, ale z drugiej strony nie ma mowy o bezpieczeństwie
(śmiech). Po prostu będziesz tam sobie
siedzieć i ostatecznie umrzesz. Możesz wybrać to łatwiejsze
wyjście, ale jeżeli chcesz mieć szansę na przetrwanie
i wydostanie się stamtąd będziesz musiał wstać
i zacząć iść. Oczywiście nie ma pewności, że w ten sposób
znajdziesz ratunek, ocalenie, ale masz na to szansę.
Według mnie chodzi właśnie o podjęcie tej wędrówki,
wybranie cięższej, trudniejszej opcji. To właśnie
znaczy Pain Of Salvation.
Jak oceniasz z perspektywy czasu fakt, że wasze pierwsze
nagrane kasety nie wzbudziły zainteresowania
wytwórni płytowych?
Słyszałem o tym kilka razy, ale tak nie było. Nagraliśmy
kasety i wysłaliśmy je. Wytwórnie od razu się
nimi zainteresowały. Nie wiem skąd pochodzi ta informacja,
że nasze pierwsze nagrania nie wzbudziły zainteresowania
wytwórni, jeżeli było odwrotnie. Prawie
natychmiast otrzymaliśmy pozytywne odpowiedzi.
Gdzie szukasz inspiracji do tworzenia muzyki? Rejestrujesz
gdzieś wszystkie swoje dźwiękowe pomysły?
Mam wiele nagrań na moim telefonie, zgrywam wszystkie
pomysły do komputera. Niektóre z nich trafiają
tam wiele razy (śmiech). Dziewięciu - dziesięciu pomysłom
pozwalam ulecieć. Patrząc na to obiektywnie,
prawie codziennie zaczynam w głowie pisać jeden lub
dwa kawałki. Większość z nich po prostu porzucę, ponieważ
albo nie są dla mnie wystarczająco interesujące,
albo zostawiam je do ewentualnego użytku. Jeżeli
chodzi o inspirację, to nigdy jej nie szukam. Myślę, że
zazwyczaj inspiracją dla mnie jest… Ooo, moja żona
krzyczy ze schodów, że to ona jest moją inspiracją
(śmiech). I oczywiście ma rację. Może właśnie o to
chodzi. Zawsze jest gdzieś w pobliżu. Nigdy nie
musiałem szukać inspiracji. Czasami czuję, że to może
być coś negatywnego w moim życiu, coś co rozprasza,
odciąga od robienia zwykłych rzeczy. Wszystko może
być natchnieniem, wszystko co cię otacza, więc jak
można nie być przez to zainspirowanym (śmiech).
Potrafisz grać na bardzo wielu instrumentach, w twojej
biografii na stronach Wikipedia naliczyłem czternaście.
Nie kusiło cię, aby nagrać album jednoosobowo,
z wszystkimi partiami wokalnymi i instrumentalnymi,
jak kiedyś Mike Oldfield rejestrując "Tubular
Bells"?
Tak, od pierwszego demo, od pierwszego albumu praktycznie
wszystkie wokale są moje. Zawsze namawiam
innych, żeby zaśpiewali, ale nie są w tym temacie zbyt
doświadczeni i zwykle kończy się na tym, że porzucamy
taki pomysł, bo zwyczajnie zajmuje zbyt dużo
czasu. Nie dlatego, że nie potrafią śpiewać. Po prostu
bycie w takiej sytuacji, stojąc przed mikrofonem musisz
potrafić się przystosować. Nie zrobiliby tego tak
szybko jak ja. Kiedy przesłucham raz ścieżkę dźwiękową
i zaczynamy próbę, mogę zaśpiewać dokładnie tak
samo, niezależnie od tego co by się na niej znajdowało
daję sobie z nią radę. Po prostu pozostali potrafią śpiewać,
ale nie są wokalistami (śmiech). Z wokalnego
punktu widzenia prawdopodobnie będziemy w stanie
"użyć" pozostałych członków zespołu na kolejnych albumach
i nie będą to jedynie dwie - trzy piosenki, będziemy
ich dodawać znacznie więcej. Gram też czasami
na perkusji, na basie, na przykład na pierwszych albumach
grałem tez na keyboardzie, tak więc siedziałem
też po tej drugiej stronie. Jestem chyba jednak
skoncentrowany na czymś innym, wolę, żeby inni też
mogli się popisać, mieli swoje miejsce. Oczywiście zawsze
chciałem nagrać album grając na wszystkich instrumentach
sam. Jednak bardzo trudno jest mi podjąć
to wyzwanie i dobrze się przy tym bawić. Nie jest to
moim priorytetem i zwykle kończy się odkładaniem
wszystkiego na następny rok (śmiech) Wolę zająć się
wszystkimi pomysłami i albumami, nad którymi pracujemy
jako zespół.
Obok obowiązków w rodzimej kapeli współpracujesz
także z przedstawicielami innych projektów rockowych,
między innymi The Flower Kings, Transatlantic,
Ayreon czy Hammer Of Gods. Czy w dobie
nowoczesnych systemów medialnych taka praca
to zadanie łatwe, lekkie i przyjemne?
Tak, ale zależy od tego jak to robisz. Na przykład
Hammer Of Gods było bardzo fizycznym projektem.
To było jak dwa koncerty. Musiałem słuchać materiałów
Led Zeppelin chociaż nie miałem żadnej styczności
z ich muzyką. Musiałem więc przejść szybki instruktaż
w trakcie trasy z The Flower King. Przez trzy
godziny uczyłem się muzyki The Flower King, a kiedy
dawałem z nimi koncerty grałem na keyboardzie, gitarze,
perkusji i śpiewałem, a wielokrotnie musiałem wykonywać
kilka z tych rzeczy na raz. Zawsze uważałem
to za świetną zabawę. Po pierwsze odgrywałem
całkowicie inną rolę niż w Pain Of Salvation, gdzie
jestem jakby silnikiem, napędem, biorę odpowiedzialność
za innych. Kiedy gram z The Flower King czuję
się bardziej jak jeden z przyrządów w skrzynce narzędziowej.
Potrzebuję tego co sam tworzę, lubię doprowadzać
moje wizje albumów do perfekcji, nie potrafiłbym
bez tego żyć, ale fajnie jest tez zrobić sobie czasem
przerwę. To tak jakbym próbował dawać z siebie
wszystko na rzecz jakiegoś skomplikowanego pomysłu
i muzyki, która nie jest moją własną, co jest w pewnym
sensie satysfakcjonujące. A wykonywanie wszystkich
PAIN OF SALVATION 87
tych rzeczy w tym samym czasie i próby pobicia
swoich poprzednich występów pokazują ci co możesz
udoskonalić następnego dnia. Będąc w trasie starałem
się więc udoskonalić swój udział w tej skomplikowanej
machinie. Kiedy zaczęła się trasa z Led Zeppelin tribute
bandem, miałem już cały materiał Led Zeppelin w
głowie. Poleciałem do Nowego Jorku, tam ćwiczyliśmy
przez jeden albo dwa dni, a później był już koncert.
Muszę ci powiedzieć, że poziom ich mistrzostwa był
naprawdę bardzo, bardzo wysoki (śmiech). Nie czułem
się zbyt komfortowo stojąc tam częściowo oszołomiony
i zmieszany (Dazed and Confused) (śmiech) w rozpiętej
koszuli z tamburynem w ręce. Co było dla mnie
najbardziej niekomfortowa sytuacją, która mi się przydarzyła
i dlatego chyba się na nią zgodziłem (śmiech).
Pain Of Salvation zaliczany jest do kierunku progressive
rock, progressive metal. Czy taki podział na
kategorie stylistyczne ma według ciebie jakiś sens?
Ciągle nad tym myślę. Kiedy zaczynaliśmy tworzyć
pierwszy album, około 1997 roku, termin "metal progresywny"
był dla mnie czymś nowym, miał dopiero
kilka lat. Nadal czuje pewną dumę, kiedy nazywają nas
zespołem grającym progressive metal, bo wydawało mi
się, że w końcu pojawił się w muzyce styl, w którym
nie było wytycznych. Cały czas się zmieniał, zgłębiał
różne kierunki w muzyce. Metal progresywny był
czymś innym, czymś nowym, co było w stanie korzystać
z elementów różnych rodzajów muzyki i być czymś
prawdziwym. Bardzo szybko okazało się, że cały ten
styl wybuchnął. To samo dzieje się chyba z wszystkimi
rodzajami muzyki. Kiedy coś jest wystarczająco nowe,
żeby stworzyć nową terminologię, prawdopodobnie
dzieje się tak dlatego, że jego założyciele byli innowatorami,
ludźmi, którzy szukali czegoś nowego. Później
pojawiła się druga fala złożona głównie z fanów tej
pierwszej. Tak wiec na początku masz nowatorów,
którzy próbują zrobić coś nowego, a cały muzyczny
świat to pokocha i zacznie kopiować. Wtedy niszczy
się podstawową ideę tego co lubisz. Jeżeli lubię coś nowatorskiego
i to skopiuję, będzie to całkowite przeciwieństwo
(śmiech). Myślę, że właśnie to stało się na
początku nowego tysiąclecia. Powstała pewna recepta
jak dany styl powinien brzmieć, progresywny metal
stał się więc każdym innym gatunkiem, ale nie tym
czym był. Pod tym względem zacząłem wstydzić się
terminu "progressive metal", zacząłem uciekać od tego
co się nim nazywa (śmiech). Ostatecznie stwierdziłem,
że zrobiłem kółko i widzę, że jako ludzie potrzebujemy
nowych terminów i jest to normalne, dzieje się z każdym
stylem w muzyce. Jeżeli nazwiemy coś popem, bo
jest popularne, stanie się to nazwą dla określonego brzmienia,
niezależnie od tego czy jest popularne czy nie.
Trzeba z tym po prostu żyć. Nie podoba mi się nawet
to, że niektóre zespoły mogą mówić, że stworzyły jakiś
nowy styl w muzyce. Może będę surowy, ale nie czuję
się zbyt komfortowo z tym, że ktoś tworzy swój własny
styl, żeby tylko móc później powiedzieć w wywiadzie,
że gra curious (ciekawy) metal, albo coś innego
(śmiech).
Przejdźmy do ery działalności Pain Of Salvation.
Mogę szybko zapytać tylko która jest godzina? Nie
mam przy sobie żadnego zegarka poza tym w telefonie,
który trzymam przy uchu.
Jasne, jest 21.30.
O matko! Przepraszam, ale naprawdę muszę… Dobra,
ostatnie pytanie, bo jestem już o dziesięć minut spóźniony
na następny wywiad.
Dobra, to może… Hmmm…
(Śmiech) Musisz teraz wybrać odpowiednie
O boże! … Nie mam pojęcia, które wybrać! (śmiech)
Widzę (śmiech) ale jestem pewny, że każde z nich będzie
dobre (śmiech).
Yyyy… Hmm… Dobra! Może to! (śmiech). Interesujesz
się filozofią? A co możesz powiedzieć o swoim
stosunku do Boga?
(Śmiech)
Pytam, bo taką ambitną tematyką zająłeś się opracowując
teksty na potrzeby projektu "Be".
Tak, cóż to pytanie na które mógłbym napisać cały
esej, ale postaram się odpowiedzieć krótko. Nie wiem
nawet czy ktokolwiek to zrozumie, ale spróbuję. Tak,
interesuję się filozofią, nie z wyboru, ale filozofia jest
jak polityka, otacza nasze życie i społeczeństwo.
Wszystko co robisz jest polityką i filozofią pod wieloma
względami. Właśnie czytam pewną książkę, próbując
połączyć fizykę kwantowa i filozofię, bardzo interesujące.
A mój stosunek do Boga? Myślę, że mój
punkt widzenia jest taki, że każda wizja każdego człowieka
na temat kim jest Bóg jest niekonieczna i zła.
Odpowiem ci tak jak kiedyś w jednym z wywiadów po
wydaniu albumu "Be". Powiedzmy, że mamy dwie osoby
żyjące w dwuwymiarowym świecie, gdzie nic nie jest
trójwymiarowe. Powiedzmy, że na ułamek sekundy
wyjmiesz te osoby z ich ograniczonego świata do trójwymiarowego
wszechświata i pozwolisz im spojrzeć na
otoczenie. Patrzą na nie z dwóch różnych kątów, każdy
z nich będzie widział okolicę z innej strony. Pierwszy
z nich będzie przekonany, że patrzy na okrąg, bo
pochodzi z dwuwymiarowego świata i tylko okręgi tak
wyglądają. Drugi, który widzi to samo z innego miejsca,
będzie równie mocno przekonany, że patrzy na
kwadrat. Teraz wysyłamy ich z powrotem do ich świata
i zobaczymy, że powstały dwie religie - religia okręgu
i religia kwadratu. I właśnie w tym momencie wkraczamy
na złe tory, ponieważ obaj są przekonani o tym,
co widzieli. A żaden z nich nie widzi i nie rozumie, że
są zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć. Zaczną więc
sądzić się nawzajem o prawdziwość okręgu i prawdziwość
kwadratu, a na tym się nie skończy. Ich dzieci
zaczną się zabijać przez to, że żaden z nich nie potrafi
zrozumieć, że to coś nienależące do ich świata. Właśnie
o to chodzi, jeżeli Bóg istnieje, to jestem pewny,
że niezależnie od tego czy jest kobietą czy mężczyzną,
jest całkowicie poza naszym światem, nie jest jednym
z nas. Dla mnie definicją religii i Boga jest taka, że jeżeli
czegoś nie rozumiemy to nie zabijajmy się nawzajem
z tego powodu, rozumiesz, po prostu się zrelaksujmy
(śmiech) A teraz chyba już będę musiał zadzwonić do
kolejnego rozmówcy (śmiech).
Na zakończenie życzę tobie i zespołowi powodzenia
w pracy artystycznej, wdrażania nowych idei twórczych.
Chciałbym także wyrazić w imieniu polskich
fanów szacunek za dotychczasowe dokonania na polu
muzyki rockowej.
Dzięki! Bardzo miło to słyszeć (śmiech)
Anna Kozłowska & Włodzimierz Kucharek
Muzyka klasyczna zagrana na metalowo
Na Tomie Philipsie dziennikarz zawsze może polegać. I nagra świetny album, i
potem jeszcze wyczerpująco o nim opowie. Na łamach naszego periodyku jest już stałym
gościem, wręcz odnosi się do niego z pewnym sentymentem, ale chyba nawet nasi stali
Czytelnicy znajdą w poniższym wywiadzie coś ciekawego dla siebie. Skąd hasło "więcej klawiszy!",
co Tom myśli o Niemenie oraz jaki wpływ na amerykańskich muzyków ma czeska śliwowica?
- odpowiedzi czekają.
HMP: Tomek! Gratuluję nagrania kolejnego świetnego
albumu. Od naszej ostatniej rozmowy minęło
ładnych parę lat. Co się działo z While Heaven
Wept między wydaniem "Fear of Infinity" a "Suspended
at Aphelon"?
Tom Phillips: Cześć! Fajnie, że mogę znowu z tobą
rozmawiać! Jak zawsze bardzo dziękuję za okazywane
nam wsparcie! Fakt, kilka lat minęło. W międzyczasie
pojechaliśmy na dwie trasy z Promordial - jedną po
Europie i drugą po Stanach Zjednoczocnych (razem z
Alcest i Cormorant) oraz pojawiliśmy się na wielu wyjątkowych
festiwalach, wliczając w to Up The Hammers
w Grecji i ProgPower w Stanach. Dwukrotnie
wystąpiliśmy też na niemieckim Hammer of Doom,
za drugim razem grając jako główna gwiazda ponad
dwugodzinny epicki koncert, podsumowujący dwudziestopięcioletnią
historię While Heaven Wept!
"Suspended at Aphelion" w znacznej części powstawał
natomiast między końcem grudnia 2011r. a marcem
2012r. Można więc śmiało powiedzieć, że w ostatnim
czasie byłem bardzo aktywny i zajęty!
album który musimy dopiero zrobić - pomost między
"Fear of Infinity" i "Suspended at Aphelion", ale jeszcze
za wcześnie, by o tym mówić. Naturalnie, "Suspended
at Aphelion" to całkowicie nowy materiał,
który zawiera najświeższe próbki muzyki While Heaven
Wept. Jeszcze w lutym tego roku napisaliśmy nową
wersję "Lifeliness Lost", którą nagraliśmy w 36 godzin,
eksportowaliśmy ją do midi, a Mark Zonder nagrał w
niej swoje partie w ciągu dwóch dni! Mamy teraz naprawdę
sporo materiału, na kolejny album raczej nie
trzeba więc będzie długo czekać. Zamierzamy go nagrać
wkrótce; wciąż powstaje i jest dla nas bardzo ważny.
Będzie jeszcze głębiej zakorzeniony w szaleństwie
niż najnowszy… a wręcz w dalekiej przestrzeni kosmicznej.
Jestem ciekaw waszego procesu twórczego. Naszła
mnie taka myśl: Nowa Trylogia "Gwiezdnych Wojen"
nie dorównuje starej między innymi dlatego, że
krytyki, pozytywnych i negatywnych recenzji, ale
powiedzmy sobie szczerze, nie bierzemy wszystkiego
na poważnie… Nie można dać się ranić złym słowem
czy wierzyć w każde dobre. Czasami pewne rzeczy się
nie udają, jeśli na przykład pozwolimy zdominować się
terminom. Może to skutkować problemami technicznymi
oraz utratą spontaniczności. Mam swoje
"problemy" z każdym albumem. Są to małe niuanse i
detale, które zapewne drażnią tylko mnie, bo zawsze
czepiam się i analizuję wszystko pod mikroskopem, ale
zdaję sobie też sprawę, że łatwo popaść w przesadę.
Kiedy analizujesz każdy szczegół, stajesz się chorobliwie
krytyczny, a zawsze znajdzie się coś, co będziesz
poprawiał do usranej śmierci… Czasami znacznie
łatwiej jest powiedzieć sobie dość. I tak, nawet gdy
mówimy o "Suspended at Aphelion", to jego realizacja
pokrywa się tylko w 95 procentach z moją wizją.
Staramy się oddawać naszej twórczości sprawiedliwość,
ale wciąż są w niej rzeczy, które nadają się do
zmian, nawet jeśli tylko ja je widzę.
Są muzycy, którzy programowo nie słuchają cudzych
albumów, żeby się nimi nie inspirować, nie
zapożyczać podświadomie pomysłów. Co sądzisz o
takim podejściu?
Chyba należę właśnie do tej kategorii, ponieważ
oprócz zespołów, z którymi akurat dzielimy scenę, nie
słucham niczego innego właśnie z tego powodu - nie
chce ulegać jakimkolwiek inspiracjom. Mając na uwadze
ile muzyki wypływa prosto ze mnie - tylko bogowie
wiedzą skąd i dlaczego - ważne jest, by się zdystansować
od wszystkich zbytecznych spraw. To doskonałe
podejście, ponieważ skupianie się tylko na While
Wiem, że Jason (Lingle, klawiszowiec - przyp. red.)
dołączył do While Heaven Wept, gdy ciąża Michelle
(Loose-Schrotz, również grającej na klawiszach -
pryzp. red.) ograniczyła jej aktywność w zespole, lecz
teraz wszystko wróciło do normy a mimo to zostaliście
z parą klawiszowców. To trochę casus Janicka
Gersa z Iron Maiden, czy naprawdę potrzebujecie
dwóch muzyków odpowiedzialnych za ten instrument?
Zawsze mieliśmy sporo miejsca dla dodatkowych
instrumentacji w While Heaven Wept! Nasza muzyka
ma wiele warstw, jest z natury swej symfoniczna,
cztery ręce na klawiszach musiały dać ich jeszcze więcej.
Założenie było takie, żeby Michelle mogła grać
partie adagio, a Jason mógł zająć się ich wzmacnianiem
innymi tembrami, a także realizować się jako wokalista.
Muszę też wspomnieć o mojej miłości do Tangerine
Dream z lat 70-tych, do Eela Craig, jak również
do Klausa Schulze'a, Kitaro i Vangelisa. Otóż
dla mnie nie ma czegoś takiego jak za dużo klawiszy!
Wciąż dodaję nowe partie do utworów, gdy je gram!
Ostatnio rozważałem nawet rozszerzenie partii perkusji
i gitar!
Jak gra się i komponuje w siedmioosobowym zespole?
Toż to mała orkiestra, ale z indywidualistami na
składzie, co w przypadku muzyków orkiestrowych nie
jest pożądane.
Cóż, 95 procent muzyki While Heaven Wept wychodzi
bezpośrednio ode mnie, pozostałych zachęcam
do swojego wkładu, ale wiesz jak to jest, większość ma
swoje własne zespoły, więc to, co wymyślą, zazwyczaj
ląduje gdzieś indziej. Wyjątkami z ostatnich lat były
"Saturn And Sacrifice" z "Fear of Infinity", która
właściwie była kompozycją Scotta (Loose'a, drugiego
gitarzysty - A.N.), a Jason jest odpowiedzialny za część
szóstą "Suspended at Aphelion" (czyli "The Memory of
Bleeding"). Nie mam wątpliwości, że kiedyś wszyscy
będą komponować, ale stwierdziliśmy też, że zwykle
kiedy utwór nie wychodzi ode mnie, to po prostu nie
brzmi jak While Heaven Wept. Nie wiem czy się do
końca z tym zgadzam, ponieważ dużo zmieniamy i
pozwalamy utworom ewoluować, ale na pewno wszystkie
albumy spaja wspólna formuła, nieistotne jak
bardzo są one eksperymentalne i jak różnią się między
sobą.
Przy okazji premiery "Fear of Infinity" wspominałeś
mi, że wykorzystaliście już wszystkie pomysły z waszego
muzycznego archiwum i od teraz na waszych
albumach będą się pojawiać tylko świeże kompozycje.
Czy tak właśnie się stało tym razem?
Cóż, wciąż mamy trochę materiału w archiwach, z lat
1989-1990, ale nie jestem pewien, czy ten materiał
kiedykolwiek zostanie ujawniony. Oczywiście, jest też
Foto: Nuclear Blast
pisząc ją, George Lucas wykazał się nieznajomością
własnego materiału. Co jest zrozumiałe, bo filmowcy
często nie oglądają własnych filmów. Muzycy też
nieraz nienawidzą swoich utworów, zwłaszcza tych
najbardziej sztandarowych, które grali już tysiące
razy. A jak to jest z tobą? Czy pisząc materiał na
nowy album sięgasz po wasze poprzednie nagrania i
analizujesz co było w nich dobre, a co złe? Co się
spodobało, a co nie?
Wiesz, ponownie muszę podkreślić, że nie piszemy
muzyki intencjonalnie. Zawsze jest kosmiczna, jest
strumieniem podświadomości, wyrażamy przez nią nas
samych. Pozwalamy jej swobodnie z nas wypływać.
Rozwija się, czasami przez lata, aż w pewnym momencie
się materializuje… Prawdą jest, że granie tych samych
utworów w kółko może być wkurzające, ale dysponujemy
materiałem zebranym przez dwadzieścia
pięć lat i możemy przebierać w nim podczas tras. Jest
tylko kilka numerów, których nie bierzemy pod uwagę,
jednakże nawet kawałki, które napisaliśmy, gdy
byliśmy nastolatkami, wciąż są wartościowe. Chodzi
mi oto, że podczas występów staramy się wcześniejszy
materiał zagrać z szacunkiem dla całej dyskografii, a
nie tylko odegrać jako "reakcję" na wcześniejsze dokonania.
Oczywiście, jesteśmy gotowi na przyjmowanie
Heaven Wept i odrzucanie innej muzyki jest jak
odmładzanie się, wręcz jak odwiedzanie starego przyjaciela,
ale przynoszącego ze sobą całe doświadczenie i
bagaże życiowe ze sobą. Powiem ci szczerze, takie podejście
się naprawdę opłaca. "Suspended at Aphelion"
jest zupełnie inny od wszystkiego, co zostało wydane
w 2014 r., może nawet w ciągu ostatnich kilku lat…
może nawet od bardzo dawna…
Ale czy mimo to jesteś fanem innych zespołów, kupujesz
nowe płyty i chodzisz na koncerty? Możesz nam
kogoś polecić?
Jestem zapalonym i oddanym słuchaczem na inny
sposób. Pożeram muzykę! Nigdy nie jestem wystarczająco
nasłuchany, nigdy nie mam dosyć! Kupuję CD, LP
i gadżety - bezpośrednio od artystów, kiedy tylko jest
to możliwe, i chodzę na jak najwięcej koncertów. Nie
na ponad sto rocznie, jak to bywało w młodości, ale za
to czuję, że moje wybory mają znaczenie. Decyduję się
tylko na te, które mogą dostarczyć mi niezwykłych
przeżyć. Oczywiście odwiedzam też naszych przyjaciół
i kolegów, gdy grają w okolicy, by się przywitać i okazać
swoje wsparcie. Muszę także powiedzieć, że niesamowicie
było oglądać na żywo Primordial tak wiele
razy. To jeden z największych zespołów koncertowych
wszech czasów, z najwspanialszym frontmanem naszej
WHILE HEAVEN WEPT 89
ery! Widziałem tak wiele koncertów w moim życiu, ale
niewiele mogło równać się z tymi! Mam na myśli to, że
oni wciąż się rozkręcali i grali coraz lepiej! Wśród
innych zespołów, z którymi graliśmy wspólną trasę,
były też takie, który błyszczały na żywo, często bardziej
niż na płytach. Mówię tu o takich grupach jak
Argus, Orodruin, Vektor i Beelzefuzz, jak również o
naszych kolegach z Agalloch, Alcest i Cormoran...
Choć w tych ostatnich przypadkach akurat albumy są
równie wspaniałe. Co do nowych zespołów, które uważam
za godne uwagi, to powinieneś sprawdzić Doomocracy
z Grecji, ponieważ są oni doskonałym połączeniem
wczesnego Solitude Aeturnus i wokali, które
przypominają zarówno Roba Lowe'a i Midnighta
(RIP) z Crimson Glory! Ale przede wszystkim, muszę
wspomnieć o King Crimson, których kilka miesięcy
temu widziałem na ich raczej nieoczekiwanym tegorocznym
tournée. Niewątpliwie największy zespół jaki
kiedykolwiek widziałem na żywo, a w dodatku grał
wówczas materiał w dużej mierze wyjęty z lat 70-tych,
na deskach sceny występowali z kolei muzycy łączący
wszystkie epoki... Mój przyjacielu, zapewniam cię, że
ten pojedynczy koncert był najwspanialszym, na jakim
byłem w ciągu czterdziestu lat! Nadal jestem zszokowany.
Doprowadził do tego, że zaopatrzyłem się we
wszystkie wydawnictwa związane z obchodami 40-
lecia istnienia King Crimson, w tym trzy zestawy, które
zawierają ponad sześćdziesiąt płyt z materiałem,
który został nowo zremasterowany, a także sporo niepublikowanych
dotąd utworów!
Swoją drogą lubisz Arcturus? Momentami udaje
wam się wykreować podobną, kosmiczną atmosferę.
Na "Suspended at Aphelon" słychać to wyjątkowo
wyraźnie.
Uwielbiam Arcturus! Zawsze ich lubiłem. Właściwie
jeszcze od siedmiocalowego "My Angel", a "La Masquerade"
i kolejne ich albumy są jednymi z najbardziej
unikalnych, ciekawych i naprawdę progresywnych muzycznie
rzeczy, jakie kiedykolwiek ujrzały światło dzienne...
Naprawdę są poza wszelką klasyfikacją i konkurencją.
Nie mam wątpliwości, że Arcturus wywiera
jakiś wpływ na While Heaven Wept, ale mam na
myśli przede wszystkim typowe dla nich rozmywanie
wszelkich granic muzycznych. Nasze korzenie oczywiście
różnią się od ich. Wywodzimy się ze sceny doom
metalowej i Stanów Zjednoczonych, ale myślę, że
odkrywamy podobne zakątki wszechświata!
A właśnie, przypomniałem sobie, że parę lat temu
sprezentowałem ci płytę "Enigmatic" Czesława
Niemena, ale ciągle zapominam zapytać o twoje
wrażenia.
Uwielbiam ją! Wzbudziła we mnie całą falę skojarzeń
i wspomnień - od "Atom Heart Mother" Pink Floydów
po późną twórczość Pära Lindha, od Pell Mell
po Eela Craig. Oczywiście największe wrażenie robią
wokale, które są fenomenalne! Takiego zasięgu i potęgi
spodziewałbyś się na przykład po młodym Ianie
Gillanie. Świetna rzecz!
Pytanie trochę nie na czasie, ale co myślisz o ostatnim
albumie Black Sabbath? Wszyscy są zgodni w
tym, że jest to album wtórny, ale dla jednych to jest
w nim najwspanialsze, a dla drugich jest najgorsze.
Nawet go kupiłem... Myślę, że to dobra płyta. Minęło
trochę czasu odkąd go słuchałem, ale to oczywiste, że
Iommiemu nie brakuje fantastycznych pomysłów, czy
ciężkich riffów. Myślę, że to był dla nich wielki
wysiłek... Nie przeszkadza mi fakt, że album jest bardzo
doomowy. Czuć, że wokale są najsłabszą częścią.
Zawsze też będę wolał Billa Warda na perkusji (bez
urazy Brad!). Produkcja jest odrobinę zbyt nowoczesna
jak na mój gust. Wszystko co mogę powiedzieć, to
to że mi się podoba, ale mógł być lepszy, to na pewno...
Jednak jak wielu innych artystów z 60-tką na karku nagrywa
materiał, który tak miażdży? Oczywiście nie
tylko dla mnie spełnieniem marzeń byłby dopiero kolejny
album Black Sabbath z Dio.
Foto: Nuclear Blast
"Suspended at Aphelon" wydaje się logicznym
rozwinięciem "Fear of Infinity". Znowu stawiacie na
krótsze kompozycje, ale tym razem wszystkie utwory
tworzą jedną suitę, prawda?
"Suspended at Aphelion" jest rzeczywiście jednym
kawałkiem, podzielonym na jedenaście oddzielnych
utworów. Dla mnie stanowi epicką całość... Naprawdę
nie potrafię myśleć o poszczególnych częściach jak o
oddzielnych utworach. Nie wybraliśmy też z tego albumu
żadnego singla. Podtytuły nie odnoszą się do różnych
utworów, a nazywają jedynie rozdziały znacznie
większego dzieła. Często wskazują na zmianę nastroju
lub rozwoju w fabule. "Suspended at Aphelion" powinien
być postrzegany jako element dużej formy, jak
"Thus With a Kiss I Die", "The Furthest Shore" i
"Finality". Jest to logiczna ewolucja While Heaven
Wept... To tak naprawdę połączenie wszystkich tych
numerów.
Płyta jest tak wspaniale skondensowana, a poszczególne
utwory zlewają się ze sobą, więc nie tylko łyka
się ją w całości, ale wręcz po tych 40 minutach myśli
się: "Super, więc teraz będzie drugi utwór?" Zupełnie
nie odczuwa się przy niej upływu czasu.
Racja! Należy go traktować jak jedną długą podróż. Jak
zauważyłem wcześniej, słuchanie pojedynczych utworów
nie przyniesie zamierzonych rezultatów. Radzę
słuchać wielokrotnie całość, by maksymalnie ją zrozumieć
i docenić. Jest wiele warstw, które trzeba oderwać
i przetrawić... Łatwa przyswajalność materiału jest złudzeniem...
Jest on harmonicznie bardzo skomplikowany,
duży nacisk kładziemy na kontrapunkty. Słuchanie
go naprawdę wymaga pełnego zaangażowania,
gdyż można łatwo przegapić wiele szczegółów... Mam
nadzieję, że to co mówię ma sens. Ale myślę, że to zaleta!
Byłoby źle, gdyby słuchacz nudził się w połowie
płyty!
Twoje teksty zawsze były bardzo osobiste. O czym
tym razem piszesz? Jakie wydarzenia służyły ci natchnieniem?
"Suspended at Aphelion" to kolejny rozdział w historii
mojego życia, ponownie bardzo osobista podróż
dotycząca specyficznego pościgu, którego pomimo
wszystkich moich wysiłków i nadziei nie udało się
dokończyć. Tam naprawdę nie ma potrzeby, żebym
wchodził w szczegóły. Pozwól jednak, że wyjaśnię, iż
"aphelium" to najdalszy punkt od Słońca, a Słońce w
tym przypadku jest metaforą wszystkiego, dążenia w
określonego kierunku z wielką pasją... Wiesz, poszukiwanie
oświecenia, pokoju, miłości, trzeźwości czy sukcesu
- dla każdego będzie ono znaczyć co innego. W
rzeczywistości jednak jest tak, że czasem mimo wszystko
wiara, nadzieja, serce nie wystarczają, a pewne rzeczy
pozostają niedostępne, nieosiągalne.
Po raz pierwszy od czasów waszych demówek sięgnęliście
po growlujący wokal. Skąd ten pomysł i kto
odpowiada za jego wykonanie?
Właściwie, to już drugi raz od czasu tamtego demo, ale
i tak minęło jakieś jedenaście lat od czasu ich ostatniego
wykorzystania (w utworze tytułowym z "Of Empires
Forlorn)! Sam zająłem się nimi, tak jak poprzednio,
ponieważ nie mógłbym za nic ryzykować uszkodzenia
głosu Raina (Irvinga, wokalisty - przyp. red)!
Powody ich wykorzystania są proste: akcentują moment,
w którym Ikar spada z nieba... a raczej nasz bohater,
który identyfikuje się tu z Ikarem. Są to krzyki
rozpaczy, gniewu; opisują, jak skrzydła są trawione
przez ogień i wreszcie gdy zanurza się w morzu.
Na albumie pojawiło się paru znakomitych gości. Od
kogo wyszedł ten pomysł i czyja zasługa w tym, że
udało się ich zaangażować?
Jest pięciu gości na albumie, w uzupełnieniu do "regularnych"
siedmiu członków zespołu, z których jednym
jest Kevin, nasz inżynier, który przyczynił się do kilku
dodatkowych dźwięków klawiszy (Tak! Więcej klawiszy!),
efektów i warstw. Poza tym mamy Marka
Zondera (Warlord, ex-Fates Warning), który bębni na
całym albumie, Victora Arduiniego (współzałożyciela
Fates Warning), który zagrał najbardziej epicką solówkę
w swojej karierze, mojego kolegę z dzieciństwa
Christophera Ladda na gitarach klasycznych (ma
nawet doktorat z gry na klasycznej gitarze), a jeden z
moich kolegów ze szkoły muzycznej, którego uczę,
Mark Shuping, jest odpowiedzialny za wszystkie wiolonczele
i inne instrumenty smyczkowe. Co do sensu
ich zaangażowania, to zależało mi na wykorzystaniu
ich wyjątkowych umiejętności.
Jesteś niezwykle płodnym muzykiem, ale też grałeś w
wielu zespołach. Ostatnimi czasy jednak skupiasz
się na macierzystej kapeli.
Kiedyś sądziłem, że potrzebuję obracać się w różnych
stylach, by uporządkować swoją muzyczną tożsamość.
Byłem członkiem grup grających od progresywnego
rocka, black metalu i death metal, przez doom, a na
awangardzie kończąc. Jak większość członków zespołu.
W pewnym momencie granice gatunków się dla mnie
zatarły, co odbiło się na czterech ostatnich albumach
While Heaven Wept. Każdy z nas ma muzykę w swoim
DNA i bezsensowne jest skupiać się na zbyt wielu
stylach.
Orientujecie się już z jakim przyjęciem spotkał się do
tej pory "Suspended at Aphelon"?
Minęło tylko kilka tygodni od wydania albumu, więc
jest to trochę za wcześnie, abym mógł na ten temat się
wypowiedzieć. Szczególnie biorąc pod uwagę, że ten
album potrzebuje trochę czasu, aby móc go w pełni
zrozumieć. Wiem, że zbił wiele osób z tropu, ponieważ
jest tak mocno zakorzeniony w muzyce klasycznej,
bardziej dynamiczny i atmosferyczny aniżeli pompatyczny,
zupełnie inny od "Fear of Infinity". Myślę, że
ostatecznie będzie to album, który podzieli publikę.
Trudno go zrozumieć, jeśli nie jest słuchany wielokrotnie
i z uwagą. Na pewno nie jest też dla każdego, ale
przecież While Heaven Wept też nigdy nie był
zespołem dla każdego. Wiem za to, że na sto opublikowanych
do tej pory recenzji dosłownie dziewięćdziesiąt
było wspaniale pozytywnymi. Uznanie krytyki nie
zawsze przekłada się na sprzedaż, ale na pewno jest
miłe. Potwierdza, że podążanie własną ścieżką jest najlepszą
drogą z możliwych, ale o tym wiemy przecież
nie od dzisiaj. Bycie szczerym wobec samego siebie - to
jest jedyna prawda jaką wyznajemy!
Czytujesz więc recenzje waszych płyt. Już nieraz
mówiliśmy o tym, że waszej muzyki nie sposób
przypisać do jednego gatunku. Sam kiedyś określiłeś
ją jako "metal z sercem i duszą". Z jakim najdzi-
90
WHILE HEAVEN WEPT
wniejszym, zupełnie nietrafionym porównaniem
się spotkałeś?
Czytam wszystkie opinie, które można
znaleźć, i kataloguję każdy artykuł, wywiad,
recenzję "Suspended at Aphelion"
na Facebooku dla każdego, kogo
choć trochę obchodzimy... Dobre, złe,
brzydkie - wszystkie bez wyjątku tam
są! Nawet jeśli negatywne recenzje bolą,
nawet jeśli otrzymujemy pozytywne,
wszystko to musi zostać ujawnione. Nie
bierzemy wszystkiego do serca. Każdy
ma prawo do wyrażania swoich opinii!
Wierzymy w wolność słowa i wypowiedzi.
Najdziwniejsze porównanie…
prawdopodobnie określenie naszej muzyki
jako "Celine Dion Metal". Naprawdę
nie wiem skąd ta osoba wytrzasnęła
to określenie, ale nie wydaje mi się,
żeby każdy w metalowym światku
potrafił rozpoznać wpływ polskiego
kompozytora Mikołaja Góreckiego na
"Suspended at Aphelion"! Nie widzę
też najmniejszego sensu w doszukiwaniu
się w naszej muzyce power metalu -
nie brzmimy przecież jak Edguy, Hammerfall,
Stratovarius… Szybkie, melodyjne
aspekty While Heaven Wept
wypływają bardziej z Holy Terror,
Forbidden, Artillery, jak również z
wczesnego Fates Warning, Queensryche
czy Crimson Glory! Najfajniejsze
jest, że "Suspended at Aphelion" ludzie
porównują do wszystkiego - od Genesis,
Pink Floyd, King Crimson do
Artcurus, od Dimmu Borgir do Dead
Can Dance, od Fated Warning do
Queen… i Queensryche!
Planujecie pojechać w trasę koncertową?
Jest nadzieja zobaczyć was w
Europie?
Zamierzamy zaplanować kilka koncertów...
Byłoby spełnieniem marzeń,
gdyby udało się dotrzeć do większej
liczby miejsc, niż kiedykolwiek wcześniej,
w tym do kilka krajów, do których
jeszcze nie zawitaliśmy. Jednakże
Foto: Nuclear Blast
wszystko zależy od promotorów, by to
oni zwrócili się do nas i przede wszystkim do Rock
The Nation, a także fanów, którzy będą zachęcać ich
do tego. Tak czy inaczej nic nie planujemy przed rokiem
2015, ponieważ zbliżamy się do okresu ferii
zimowych. Tak, zima nieuchronnie się zbliża i nawet
jeśli to jest dobry klimat dla naszej muzyki, to nie jest
on dobry dla muzyków! Będziemy gotowi na wizytę w
Europie w przyszłym roku i to najszybciej jak tylko się
da. Zachęcamy do wspierania "Suspended at Aphelion"
bez względu na okoliczności pogody!
Z kim chcielibyście zagrać? Ostatnio dobieraliście
partnerów nie według przynależności do konkretnego
gatunku, lecz według emocji, jakie niesie w sobie ich
muzyka. Świetny klucz! Z Primordial i Alcest tworzyliście
znakomity miks!
Wiesz, zastanawiałem się nad tym ostatnio, ale nie
znalazłem żadnej odpowiedzi… Z przyjemnością dzieliłbym
scenę z Primordial raz jeszcze… Nawet jeśli to
oni byliby headlinerami! Kto by nie chciał pójść na taki
koncert? Oczywiście, Alcest też byłby cudowny… Trochę
dojrzeli i nie miałbym nawet nic przeciwko supportowaniu
ich. Osobiście wolałbym coś nieoczkiwanego,
jak choćby znaleźć właściwą grupę grającą muzykę progresywną
czy nawet post-rockową jak Mono, This
Will Destroy You czy waszą polską Tides From Nebula.
Tak czy inaczej, jesteśmy otwarci na propozycje…
Aczkolwiek wolałbym postawić na różnorodność,
aniżeli dosłownie na emocje czy zakres stylistyczny.
Swoją drogą ci pierwsi też lada dzień wydają nowy
album (25 listopada, rozmowę przeprowadziliśmy
dwa tygodnie wcześniej - przyp. red.). Podekscytowany?
Jak najbardziej! To będzie jeden z najlepszych albumów
2014 roku i nie mogę się doczekać swojej własnej
kopii, które zamówiłem jeszcze w przedsprzedaży. Kocham
produkcję tego albumu… Do tego zawiera znakomite
numery! Primordial jest jednym z tych zespołów,
które nigdy mi się nie znudzą! Jednakże nie mam
wątpliwości, że ten materiał na żywo będzie jeszcze
mocniejszy!
Cały czas mam głęboko w pamięci wasz występ na
Metalfeście w czeskim Pilźnie w 2011 r., a także
degustację śliwowicy bezpośrednio po nim! Pamiętasz
to jeszcze? Jim (Hunter, basista - przyp. red) nie
sprawiał wam potem problemów? Po kilku głębszych
ledwie stał na nogach, choć to wielki facet.
(Śmiech) Taaak! Myślę, że zarówno Jim jak i ja spowodowaliśmy
tam trochę problemów! Czeski alkohol jest
zabójczy! To była bardzo emocjonująca noc. Abstrahując
od tego, że byłem całkowicie zchlany, był to też
ostatni dzień trasy, a ja czułem się tak jakbyśmy dopiero
ją zaczynali… Trudno było nam odmówić, kiedy
każdy podchodził do nas i chciał się napić, więc było
absolutnie zajebiście i to każdej nocy. Cóż mogę więcej
powiedzieć? Następnym razem tylko Jim (albo Rain)
będą pić. Ja jestem trzeźwy od dziewiętnastu miesięcy…
Może to w każdej chwili ulec zmianie, choć raczej
jest to wątpliwe. Nie oznacza to jednak, że odpuszczę
sobie wybryki i szaleństwo, które będzie na wyciągnięcie
ręki! Ach, te kroki w Pilźnie były zabójcze (Jim
schodził ze schodów na czworaka, najpierw wykonując
kroki nogami, a potem rękami - przyp. red.)!
Pracujecie już z Nuclear Blast od kilku lat. Jak układa
się wasza współpraca? Czy odczuwasz wyraźnie,
jak poparcie giganta przekłada się na wasze możliwości
twórcze?
Jeśli chodzi o "Suspended at Aphelion", to nie moglibyśmy
być bardziej zadowoleni z reakcji i wsparcia
Nuclear Blast. Czuje się, że oni naprawdę stoją murem
za tym albumem i za While Heaven Wept. Na
pewno wykorzystali wszystkie z możliwych środków,
aby świat się o nim dowiedział. Byliśmy z nimi prawie
w stałym kontakcie przez ostatnich kilka miesięcy.
Pracowali z nami razem jako zespół. Naprawdę nie
mogę narzekać. Mam tylko nadzieję, że cały ten wysiłek
nie pójdzie na marne. To znaczy dla mnie i dla
zespołu "Suspended at Aphelion" jest wydawniczym
sukcesem, ale jestem pewny, że Nuclear Blast ma
bardzo różne definicje sukcesu, szczególnie jeśli chodzi
o sprzedaż! Mam nadzieję, że ludzie będą kupować tę
płytę. Nie zawiodą się!
A propos poprzedniego pytania, wspominałeś
mi kiedyś, że twoim marzeniem
jest nagranie albumu z orkiestrą,
bo to jest dla While Heaven Wept naturalny
partner. Czy widzisz obecnie
szansę wcielenia tej wizji w życie? Na
"Suspended at Aphelon" mamy już
skrzypce i wiolonczelę.
Na pewno zbliżyliśmy się do jego realizacji
i zdecydowanie chciałbym, żeby
kiedyś ziściło się ono w całości. Właściwie
"Suspended at Aphelion" można
by łatwo rozpisać na orkiestrę, biorąc
pod uwagę, że tak naprawdę zawiera
muzykę klasyczną zagraną przy pomocy
typowo rockowego instrumentarium.
Rzecz jasna oprócz partii wiolonczeli i
skrzypiec. Na "Suspended at Aphelion"
znalazło się ponadto wiele potężnych
partii chóru. Odegranie i odśpiewanie
albumu przez orkiestrę i chór byłoby
ogromnym przedsięwzięciem, ale
dlaczego nie miałoby dość do jego realizacji?
Poważnie, to wszystko ma sens!
W przyszłym roku będziecie obchodzić
25-lecie istnienia (jeśli liczyć od przemianowania
zespołu w 1991r.). Czy planujecie
jakieś specjalne obchody? Może
koncertowe DVD?
Właściwie to w tym miesiącu mija 25 lat
(pierwsze wcielenie zespołu powstało z
kolei w 1989r. - przyp. red.), więc dla
nas to szczęśliwa rocznica! Zasadniczo
"Suspended at Aphellion" jest albumem
upamiętniającym ten kamień milowy
i to o wiele lepiej niż płyta DVD lub
jakakolwiek kompilacja. Prezentuje on
nas jako zespół natchniony i głodny
komponowania. Nie ma porównania
między naszą obecną kondycją, a tą
sprzed ćwierćwiecza! Nie mówię, że
wszystko co wydaliśmy wcześniej jest do
niczego, ale szczerze mówiąc teraz tak
dużo nowej muzyki czeka na wydanie,
że wolę skupić się na niej, nie zaś na
refleksji nad przeszłością. Na tę może
kiedyś sobie pozwolę, kiedy życie trochę
spowolni.
Od pewnego czasu While Heaven Wept jest na fali
wznoszącej. Patrząc na waszą działalność wstecz,
byłbyś w stanie wskazać moment, w którym nastąpił
ten przełom i wszystko zaczęło zmierzać ku dobremu?
Myślę, że już o tym wspominałem, kiedy rozmawialiśmy
ostatnim razem, ale w zasadzie mój pogląd nadal
jest to aktualny. Otóż nagranie każdego albumu jest
największym sukcesem i krokiem naprzód. Chciałbym
powiedzieć, że przełomem była realizacja "Of Empire
Forlorn", "Vast Oceans Lachrymose", a teraz "Suspended
At Aphelion". Jako znaczący mógłbym też
wskazać moment, w którym Rain i Jason dołączyli do
zespołu. Tak dużo działo się na przestrzeni tych lat, że
trudno mi jednak wskazać konkretne chwile. Nasza
muzyka ewoluuje, ale naprawdę nie zakładaliśmy pięcia
się w górę. Nie udało nam się osiągnąć poziomu bliskiego
prawdziwej sławy i popularności, zawsze będziemy
podziemną anomalią, ale jesteśmy z tego zadowoleni
i nie ogranicza to nas w jakimkolwiek stopniu. Jesteśmy
szczęśliwi z etapu, na jaki znajdujemy się w
danym momencie, i nie zmieni się to tak długo, jak nadal
będziemy mogli nagrywać albumy i grać muzykę na
żywo. Miejmy nadzieję, że po drodze mając też wpływ
na czyjeś życie.
Nic tylko życzyć wam dalszych sukcesów! Do zobaczenia
na trasie mam nadzieję!
Dzięki! Doceniam tę szansę - było miło znów rozmawiać!
Na pewno zobaczymy się już wkrótce! Wszystkiego
najlepszego życzę nie tylko tobie, ale także
każdemu z was z osobna!
Adam Nowakowski
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
WHILE HEAVEN WEPT 91
HMP: Zaglądając do twojej biografii można się zorientować,
że dosyć późno, bo w wieku 27 lat zdecydowałeś
o założeniu kapeli rockowej. Co stało się impulsem
takiej decyzji?
Nick Barrett: Nie, nie w wieku 27 lat. Zacząłem jak
miałem 17 lat! Chciałem być muzykiem odkąd skończyłem
11 lat.
Znasz z autopsji Złotą Erę Rocka, czyli lata 70-te.
Praktycznie dorastałeś z tą muzyką. Zeus Pendragon
rozpoczynał karierę od grania coverów. Na waszej
setliście byli między innymi Jimi Hendrix, Led Zeppelin,
Fleetwood Mac i Santana. Skąd zainteresowanie
taką właśnie muzyką, która może z wyjątkiem
Santany swoje korzenie znajduje w bluesie?
Muzyka bluesowa była wspaniałym wpływem, ma wiele
do zaoferowania jeśli chodzi o wyczucie, inspirowała
wielu gitarzystów, wiele standardów ma w sobie wiele
właśnie z bluesa.
Debiut na "żywo" Zeus Pendragon , występ w obskurnej
Marshall Rooms w Stroud to totalna porażka
czy niezły jak na debiut koncert? Słyszałem, że w
jego organizacji "maczał palce" twój brat Patrick?
To był niesamowity koncert, tamtej nocy po gigu nie
mogłem spać, tak byłem nią podekscytowany. Tak,
mój brat miał wielu przyjaciół w szkole, więc klub był
wypełniony po brzegi.
Medialne plotki wspominają, że właśnie wtedy podjąłeś
decyzję o pożegnaniu ze szkołą i nauce gry na
gitarze. Twoimi idolami byli Hendrix, Jimmy Page
czy Peter Green, a może jeszcze ktoś inny?
Od marzeń do rzeczywistości
Pendragon, jeden z najbardziej zasłużonych zespołów klasyfikowanych oficjalnie
pod szyldem neo-progressive rock, choć zamykanie sztuki muzycznej kwartetu w jednej szufladzie
wydaje się nieporozumieniem, ponieważ "Dumny Rycerz" przekracza wielokrotnie
granice różnych gatunków, tworząc po prostu bardzo dobrą muzykę. Jego kariera, rozwój i
niewątpliwe sukcesy wiążą się nierozerwalnie z postacią "ojca-założyciela" formacji Nicka
Barretta, który od ponad 35 lat komponuje, pisze teksty, śpiewa i gra na gitarze, kształtując
wizerunek artystyczny tej, współcześnie można napisać, ikony muzyki rockowej. Przez wiele
lat aktualni i byli członkowie zespołu dbali o jego rozkwit, w efekcie czego płyty Pendragon
stały się oczekiwanym składnikiem każdej ambitnej kolekcji fonograficznej, a muzycy kreujący
jego styl należą, szczególnie w Polsce do grona zawsze mile widzianych i szanowanych
gości. Także najnowsze wydawnictwo "Men Who Climb Mountains", czekające na swoją premierę,
elektryzuje emocje fanów na całym świecie. Już niedługo każdy otrzyma okazję, aby
w spokoju i skupieniu posłuchać nowych artystycznych przemyśleń kwartetu, a w oczekiwaniu
na ten moment można uzupełnić swoją wiedzę zapoznając się z treścią wywiadu z
Nickiem Barrettem, głównym "inżynierem" projektu Pendragon.
Jak również Ritchie Blackmore, Carlos Santana…
Pamiętasz swoją pierwszą gitarę, którą kupiłeś czy
otrzymałeś w prezencie? Dlaczego zdecydowałeś się
na gitarę? Brałeś lekcje gry czy jesteś samoukiem?
Próbujesz grać także na innych instrumentach?
Jestem samoukiem. Moja matka kupiła mi gitarę za
osiem funtów, to była klasyczna Landola, wciąż ją
mam na ścianie w mojej szopie. Grałem na pianinie i
brałem sporo lekcji, moje serce było szczerze oddane
gitarze, ale cieszę się, że grałem na pianinie, nawet jeśli
nienawidziłem lekcji i ciągłego ćwiczenia, ponieważ
bardzo pomogło mi to przy pisaniu mnóstwa muzyki
na klawiszach, właściwie to nawet gram kilka pianinowych
partii na nowym albumie i kilka klawiszowych
solówek.
Foto: Pendragon
Twój styl gry na gitarze klasyfikuje się dzisiaj w tej
samej kategorii co David Gilmour czy Steve Rothery,
zaznaczając, że grasz zwykle skomplikowane i
niezbyt szybkie partie z wykorzystaniem całej skali
efektów gitarowych. Jaką radę dałbyś początkującym
gitarzystom, którzy chcieliby wypracować tak jak ty
własny autorski, rozpoznawalny styl?
Aby znaleźć własny rozpoznawalny styl musisz uzewnętrznić
siebie i odnaleźć siebie! Jedyną radą jaką
mogę dać, to grać tak, jakby był to twój ostatni dzień
na Ziemi, kochać to, co robisz i słuchać tak wielu gitarzystów
ilu zdołasz, a wtedy znajdziesz swój własny
styl.
Kto zaproponował usunięcie mitologicznego Zeusa z
nazwy zespołu i pozostawienie członu Pendragon,
oznaczającego imię ojca Króla Artura? Interesowały
cię w przeszłości legendy arturiańskie?
Sądzę, że był to najpewniej Julian. Tak, jestem zainteresowany
legendami arturiańskimi, tu gdzie mieszkam
w Zjednoczonym Królestwie jest ich naprawdę
sporo.
Czy twoim zdaniem w karierze zespołu rockowego
potrzebny jest tak ulotny czynnik jak szczęście? Wy
mieliście sporo szczęścia spotykając na swojej drodze
promotora i managera Grega Linesa.
Cóż, Greg zaprosił nas do Marillion, więc zagraliśmy
razem wiele koncertów, które bardzo nam pomogły.
Przełomem w karierze Pendragonu były współpraca i
wspólny koncert z Marillion w 1982r. w Gloucester.
Zdobyliście wtedy szerokie grono słuchaczy, czego
efektem był koncert w ramach Reading Festival
przed ponad 30-tysięczną publicznością. Jak wspominasz
tamte czasy? Przyjaźń z Marillion trwa do dzisiaj?
Nie, widzimy się obecnie raczej rzadko, ale dość często
widuję Fisha, widziałem też Steve'a Rothery'ego na
koncercie Stevena Wilsona kilka lat temu. Ostatnio
trochę rozmawiałem z Markiem Kellym na Loreley
Festival i na koncercie Fisha.
Jak powstał pierwszy autorski repertuar Pendragon
zaprezentowany na longplayu "The Jewel"? Skąd
wziął się pomysł na granie takiej muzyki, określanej
często jako neo-progressive rock, a nie innej, może
bardziej komercyjnej?
Oczywistym krokiem na przód od grania coverów Led
Zeppelin było rozpoczęcie pisania własnej muzyki i zaczynaliśmy
wgryzać się w jazz rock i rock progresywny
w rodzaju Genesis, Camel, Jeana Luca Ponty'ego i
Larry'ego Carltona, bardzo ceniliśmy też Steely Dan.
Komercyjna muzyka nie interesowała nas, chcieliśmy
grać coś bardziej złożonego, z dużą ilością gitarowych
solówek i klawiszowych melodii.
Wypracowanie stylu zespołu trwa często przez wiele
lat. Wam udało się to dosyć szybko, bo album "The
World" zaliczany jest do klasyków, bez słabych punktów,
uwielbiany przez fanów na całym świecie. Od
jego edycji minęło wiele lat, a muzyka nie zestarzała
się ani odrobinę. Czy pokusiłbyś się o wskazanie najmocniejszych
stron waszego muzycznego wizerunku?
Czy powracasz czasami do słuchania Waszych
starszych płyt, czy stanowią one zamknięty rozdział?
Czasami słucham naszych starych płyt, moim faworytem
jest "Not Of This World". Jestem bardzo dumny
z naszych starych albumów, ale muzycznie musisz iść
naprzód i próbować różnych innych rzeczy, zmieniasz
się też jako osoba, więc niepodobne byłoby stworzyć
coś identycznego jak tamten album - jest unikalny i
stosowny do tamtego czasu.
Trzy lata przed wydaniem "The World" w 1988 roku
nastąpiły w życiu Pendragon cztery ważne wydarzenia:
a) opublikowaliście swój drugi album "Kowtow",
Tak, nasz pierwszy album z naszej własnej wytwórni
Toff Records.
b) Clive Nolan został nowym klawiszowcem. Clive
to ponoć twój kumpel z dzieciństwa? Jak doszło do
tego, że po odejściu Cartera, został on nowym członkiem
waszej ekipy?
Nie widziałem Clive'a od wielu lat, ale kiedy odszedł
Rik, zaczęliśmy nagrywać dema z Peterem i zrobiliśmy
rekonesans po wytwórniach próbując znaleźć dobry
kontrakt i wtedy zatrzymaliśmy się w domu Clive'a
niedaleko Londynu, gdzie rozmawialiśmy o tym,
że potrzebujemy nowego klawiszowca i on się nam zaoferował.
c) Także w 1988 założyliście własny label, Toff Records.
Co was skłoniło do takiej decyzji? Czy Toff
Records zajmuje się wydawaniem wyłącznie waszych
płyt, czy promuje także innych artystów?
Mogliśmy nie otrzymać kontraktu, więc zdecydowałem
się sprzedać swoje własne nagrania. Toff Records
była stworzona tylko dla potrzeb Pendragon, jednakże
zrealizował też jedną płytę zespołu A Million Blues.
d) Waszym współpracownikiem został Simon Williams,
twórca charakterystycznych grafik wydawnictw
Pendragonu. Traktujecie go jak członka zespołu?
Williams ma wolną rękę w projektowaniu okładek
Waszych płyt, czy ulega czasami sugestiom z waszej
strony?
Nie, miałem listę wielu rzeczy, które chciałem zobaczyć
na okładce i Simon mógł to umieścić i sprawić, że
będzie właśnie taka, jednakże czasami mam tyle pomysłów,
że czasami zastanawiam się jak on je wszystkie
mieści, ale zawsze mu się to udaje, ma niezwykłe wyczucie
perspektywy.
92
PENDRAGON
Pendragon to w kwestiach programowych, stricte
muzycznych twór demokratyczny, czy ostateczne
decyzje należą do Ciebie jako muzyka, założyciela
bandu? Zdarza wam się pokłócić w sprawie doboru
utworów na płytę? Nowy materiał tworzycie w czasie
wspólnego jamowania czy wymieniacie się plikami
w sieci?
Piszę całą muzykę i słowa samodzielnie, nawet partie
klawiszy, perkusji i basu. Robię demo skończonych numerów
w Pro Tools, potem daję je do zagrania pozostałym
członkom zespołu, by zagrali je po swojemu i
zgodnie ze stylem i osobowością.
Kwartet Pendragon to czwórka artystów tworzących
przez długie miesiące kontury nowych songów, czy
krótkodystansowcy, którym potrzeba niewiele czasu
na stworzenie ostatecznej wersji nowego materiału?
Macie ulubione miejsce swojej pracy?
Jak powiedziałem piszę całą muzykę sam, więc idzie to
bardzo wolno i często zabiera to dwa, trzy lata , ponieważ
jest wiele rzeczy do uwzględnienia. Pracuję w moim
domu, nie lubię udawać się sam do jakiejś salki, lubię
widzieć ludzi szwędających się po mieszkaniu, robiących
sobie kawę albo oglądających telewizję. Chodzenie
do wydzielonego pokoju według jakiegoś planu
jest trochę przytłaczające, depresyjne.
Moja przygoda z muzyką Pendragon zaczęła się w
1991 roku wraz z publikacją "The World". Uważam,
że na tej płycie udało się połączyć w monolit kilka
ważnych komponentów: śliczne tematy melodyczne
+ klarowne i bogate brzmienie - wielowymiarową
strukturę+ udane partie solowe + specyficzną dla
zespołu nastrojowość + twój wokal nabrał pewności
i zarazem jakości. Czy niewątpliwy sukces płyty,
która nie jest przecież "radiowa", był dla was zaskoczeniem?
Wiele ludzi lubi "The World" ponieważ to nasz najszczerszy
album, nie miał być komercyjny, chcieliśmy
stworzyć naprawdę dobry materiał z dobrym producentem
i dobrą grafiką. Odnoszę wrażenie, że to właśnie
wtedy tak naprawdę się narodziliśmy.
W programie "The World" znalazła się także rozbudowana
kompozycja "Queen Of Hearts" należąca od
początku do kanonu twórczości Pendragon. Lubicie
tworzyć tak złożone dzieła? Co Was w nich pociąga?
Czy wykonanie takiego monstrum na koncercie to
duże wyzwanie dla zespołu czy zadanie lekkie, łatwe
i przyjemne?
Tworzenie długich numerów albo utworów, które będą
się dobrze ze sobą łączyć jest dobre, ponieważ ma się
wtedy wrażenie długiej podróży, szukasz różnych emocji
i uczuć. Zawsze też jest ciężej zagrać coś dłuższego
niż krótszego.
Obok "Queen Of Hearts" na dysku znalazły się praktycznie
same hity rocka progresywnego. Po latach
intensywnej i ciężkiej pracy nadeszła ulga, że oto
osiągnęliście status rockowego autorytetu, czy potraktowaliście
popularność albumu jako impuls do
zdobycia kolejnych etapów na drodze do rozwoju?
"The World" przyniósł nam wielu nowych fanów i dobrze
się sprzedawał, miał wiele dobrych recenzji, więc
była to dla nas pozytywna motywacja, aby Pendragon
trwał dalej.
To miłe uczucie przekonać się, że wraz z publikacją
"The World" doszliście do punktu Waszej kariery, w
którym każdy kolejny album wywoływał dyskusje i
ekscytację słuchaczy? Jak odbierasz bardzo dobre
oceny waszych wydawnictw, jako motywację do dalszej
pracy, czy być może jako zaspokojenie wewnętrznej
próżności i poczucia sławy?
Cóż, sława to dość powierzchowna sprawa! Dla mnie
zawsze najważniejsze była czysta kreatywność, by
stworzyć najlepszą rzecz na jaką cię stać, nawet jeśli
spędzisz nad tym mnóstwo czasu, ślęcząc nad klawiszami,
pisaniu i ponownym pisaniu całej muzyki. Tworzenie
jest czymś co łączy ludzi, daje ci poczucie szczęścia
we wnętrzu, ale także kiedy nie daje satysfakcji i
dobrego odzewu, czymś co ciężko się znosi!
Na płycie "The Window Of Life" kontynuowaliście
linię stylistyczną poprzednika fonograficznego, kreując
specyficzną dla was nastrojowość, klimat. Czy
to twoim zdaniem obok brzmienia, rytmu, melodii,
ważne elementy treści płyty?
Tak, zazwyczaj melodia, atmosfera i emocje są najważniejszymi
kwestiami.
Gdy w 1996 roku pożyczyłem przyjaciółce, nie znającej
wcześniej twórczości Pendragon, "The Masquerade
Overture" przeżyła szok. Gdy włączyła CD-player
wprost poraziło ją operowe intro. Pamiętasz jak
narodziła się ta idea? Wiem, że Clive słucha także
muzyki klasycznej. Czy także dla Ciebie tzw. muzyka
poważna stanowi czasami inspirację? Czy muzyk
rockowy powinien poznać także kanon tego rodzaju
muzy?
Słucham wiele klasycznej muzyki i zależało mi na tym,
by album zaczynał się w taki właśnie operowy sposób.
Chciałem żeby przypominało to trochę "Requiem"
Mozarta czy jego "Don Giovanniego". Nie wydaje mi
się, że muzyk rockowy powinien słuchać muzyki klasycznej,
ale słuchanie każdego typu muzyki pomaga w
rozszerzaniu horyzontów, także tych związanych z
ostatecznym kształtem i brzmieniem twojej własnej
muzyki.
Wspaniały "Paintbox" stał się przyczynkiem do nagrania
utworów w wersji akustycznej? Czy opracowania
znanych kawałków w formie unplugged to trudne
wyzwanie?
Może tak być, zwłaszcza gdy gram to sam na ostatnich
domowych koncertach. Musiałem zmienić klawisze,
żebym mógł grać głębsze akordy i grać solowo z większą
harmonią wspierających mnie orkiestracji, ale
wcale nie są jakoś trudne do uzyskania. "Green and
Pleasant Land" był znacznie większym wyzwaniem, by
zagrać go akustycznie!
Pięć lat fani musieli czekać na kolejny zbiór nowych
kompozycji "Not Of This World", a przerwa spowodowana
była zmianami w twoim życiu prywatnym.
Miało to bezpośredni wpływ na charakter muzyki,
która stała się emocjonalna, chwilami osobista.
Czy twórca muzyczny staje się bardziej autentyczny
ukazując także swoje słabości? Czy potrafisz tworząc
muzykę zdystansować się od swojego życia prywatnego?
Cóż, piszę muzykę z perspektywy własnego doświadczenia,
to, o czym chcę pisać to są rzeczy prawdziwe.
To nie jest dystansowanie się od własnego prywatnego
życia, ale używanie muzyki do opowiedzenia światu
swoich pomysłów, historii, wewnętrznych rozterek i
tak dalej. Muzyka pozwala to robić w sposób doskonały,
pozwala przecież na to od wielu wieków!
W Polsce jesteście zawsze mile widziani. Niektóre
fragmenty "Believe" to pewna forma podziękowania
za wsparcie ze strony polskich fanów? Trudnym zadaniem
była dla ciebie nauka wymowy polskich słów,
które znalazły się w treści songów?
Nauczyłem się tylko trochę polskiego, ale nie wiem czy
brzmią one właściwie w języku polskim!
Trzy lata trwały wśród fanów próby odpowiedzi na
pytanie, czy Pendragon może nas jeszcze czymś zaskoczyć.
W tym kontekście "Pure" to prawdziwa
bomba, jedno z waszych najbardziej urozmaiconych
dzieł, pulsujących energią i świeżością, a "Indigo"
jedna z najbardziej pokręconych kompozycji, w której
moc, ostre, surowe riffy przeplatają się z iście romantycznymi
partiami gitarowymi twojego autorstwa.
Dążenie do zjednoczenia rockowego "ognia" i "wody"?
Około roku 2005 oglądałem sporo motorcrossowych
DVD i podobało mi się bardzo z powodu nu metalowej
muzyki takich zespołów jak Deftones, Trapt, Stone
Sour czy Foo Fighters i stwierdziłem, że mogłoby być
ciekawie zawrzeć trochę takich inspiracji, dodać ich
trochę do mojego melodyjnego grania. Myślę, że w każdym
jest potrzeba zamieszania inspiracjami od czasu
do czasu, inaczej po prostu się zanudzisz.
Czy odczuwasz presję tworzenia ciągle czegoś lepszego,
bardziej doskonałego? Jak reagujesz na artystyczne
niepowodzenia, jak radzisz sobie z opiniami
krytycznymi? Traktujesz je jak naukę na przyszłość
czy nieznośne pieprzenie upierdliwych dupków?
Jezu… jak nigdy przedtem, presja jest większa teraz niż
wtedy kiedy miałem 20 lat! Muszę stać się bardziej
skrupulatny w pisaniu muzyki i graniu jej, w mojej
głowie musi być najlepsza jak tylko może być. Czasami,
gdy jest krytykowana to bardzo jej nie znoszę,
myślę sobie: "Wy skurwysyny… idźcie i nagrajcie sobie
lepszy album… albo utrzymajcie zespół razem przez
trzydzieści pięć lat…" ludzie naprawdę nie wiedzą, jak
ciężko czasami potrafi być, tak wkurza mnie to, bo
muzyka nie jest subiektywna, bardzo ciężko w muzyce
jest sprawić, żeby coś było złe lub dobre, to bardziej
zależy od osobistego gustu i smaku, zwłaszcza jak wielu
krytyków słucha albumu tylko raz… raz! Nigdy nie
trafisz do serca, tego co artysta stara się przekazać, jeśli
posłuchasz jego albumu tylko raz. Bardzo łatwo jest
usiąść na tyłku i krytykować czyjąś pracę, ale znaczne
ciężej jest spróbować stworzyć coś własnego.
Jak powstają twórcze koncepcje Pendragonu? Na
albumie "Pure" opisaliście dźwiękami ludzkie życie od
dzieciństwa po dorosłość? Znalazły się tam także
akcenty autobiograficzne?
Wszystkie utwory są zazwyczaj o moich doświadczeniach,
przemyśleniach i przekonaniach.
Fani nie znają jeszcze zawartości nowego "dziecka"
zespołu, płyty "Men Who Climb Mountains", dlatego
napiszę, że ostatnim waszym dziełem jest "Passion".
Piękna to muzyka w każdym fragmencie, niezwykle
różnorodna. Jak rozumiesz eklektyzm w
muzyce rockowej?
Słucham wiele muzyki z otwartym umysłem, zazwyczaj
mam płytę jakiegoś zespołu w moim samochodzie
na dany tydzień, której słucham na okrągło, tak długo,
aż stwierdzę, czy mi się podoba czy nie. Dzisiejsza
muzyka rockowa stała się tak różnorodna - mam na
myśli takie Linkin Park! Zespoły w rodzaju Biffy Clyro,
trafiają do różnych typów ludzi. Oczywiście, niektóre
zespoły wciąż przesuwają granice, czego normalnie
nie powinieneś robić, ale dzięki temu powstają nowe
rzeczy.
Moje poprzednie pytanie było nieco prowokacyjne,
bo w programie "Passion" znalazło się wiele niespodzianek.
Jedną z nich jest ostre, momentami metalowe
brzmienie. Taki mieliście cel, proponując słuchaczom
"wycieczkę" do krainy prog-metalu?
Co takiego…? Nie wiem, starałem się tylko napisać
trochę dobrej muzyki…
Ciekawe, że pomimo znaczących różnic pomiędzy
utworami tej płyty, cały materiał jest bardzo spójny,
zmienia się tylko co jakiś czas jego charakter? Czy
idea stworzenia takiego "kameleona" to czysty przypadek,
czy może zamierzone działanie?
Jak napisałem, wszystko dla każdego będzie inne w
każdym z numerów, tak się dzieje, nie ma w tym żadnego
ukrytego, misternego planu… piszę to, co uważam,
że będzie brzmiało dobrze.
Wiesz, nie cierpię rapu i gdy przeczytałem twoje słowa,
że na tej płycie ("Passion") słuchacze znajdą
także fragmenty rapowane, pomyślałem, że pogodzenie
rapu i stylu Pendragon to coś w rodzaju "mission
impossible". Ku mojemu zdziwieniu udało się to
wybornie, oczywiście piszę o utworze "Empathy". Jak
powstała ta hybryda, początek typowy dla Pendragonu,
część środkowa to rytmiczny i melodyjny rap z
twoją bardzo długą partią gitary, a na koniec iście
diabelskie rozwiązanie, czyli Clive w występie symfonicznym?
Tak! (śmiech) Chciałem trochę zaszokować ludzi, kiedy
dochodzą do końca "Empathy" mówią sobie: "Co to
kurwa miałoby być??!!" Nie jestem jakimś szczególnym
fanem rapu, ale mój syn puszczał trochę takiej muzy w
samochodzie - Devlina, brytyjskiego rapera, z takimi
piosenkami jak "London City" czy "Runaway" i im
dłużej tego słuchałem, tym bardziej mi się to podobało,
świetne teksty i bardzo dobre melodie, sprawdźcie
go sobie na You Tube. Jest więcej muzyki, które
mój syn mi puszczał i wywarła na mnie wpływ.
Lubisz takie działania "pod prąd", łamiące przyzwyczajenia
słuchaczy, odbiegające od wcześniej wypracowanych
standardów?
Tak. Lubię melodyjną muzykę, więc zawsze jest moim
punktem zaczepienia, ale wydaje mi się, że możesz
przesunąć granice i spróbować różnych innych rzeczy.
Należy podkreślić, że "Passion" to także znakomita
jakość wydawnicza, interesująca okładka, nietypowy
booklet, załączona płyta DVD, muzyka i szata graficzna
stanowi jedność, jednym słowem zbliżyliście
się do ideału. Można zrobić to jeszcze lepiej?
Kto może to wiedzieć? Każda osoba ma inny album,
który uważa za swój ulubiony. Z najnowszym albumem,
chciałem żeby był prosty, zwykłe pudełeczko,
chciałem mocniej zwrócić uwagę na muzykę, jestem
nieco przewrażliwiony na punkcie tej całej mody na
pakowanie nowych płyt.
Zdradź jeszcze na koniec, czym zaskoczy nowość
"Men Who Climb Mountains"? Czy fani zespołu
będą ponownie usatysfakcjonowani? Dlaczego tak
sądzisz?
Tak. To jest Pendragon, ale znów nieco inny, są na
nim mocne kawałki, melodie, niezłe gitarowe solówki.
Jestem też bardzo zadowolony z wokali, sądzę, że
ludziom się spodoba. Nie jest tak ciężki jak "Pure" czy
"Passion", ale wciąż ma w sobie wiele energii.
Na zakończenie życzę tobie i całej grupie efektownej
trasy koncertowej w październiku i do zobaczenia w
Polsce.
Dziękuję…
Włodzimierz Kucharek
PENDRAGON 93
Pendragon - The Jewel
1985 EMI / Inside Out; 2005 Toff (Remaster)
Pomysłodawcą założenia formacji Pendragon
i głównym architektem projektu był Nick Barrett,
firmujący działalność zespołu, także
współcześnie decydujący o jego profilu artystycznym,
komponujący, piszący teksty i pielęgnujący
jego pokaźny dorobek. Pendragon to
ukochane "dziecko" Barretta, "narodzone" w
roku 1978. Czasy dla istnienia takich grup u
schyłku Złotej Ery lat 70-tych były piekielnie
trudne i obiektywnie należy stwierdzić, że Zeus
Pendragon, bo tak brzmiała jego pierwotna
nazwa, startował w klimacie dla rocka progresywnego
wysoce niesprzyjającym. Dlaczego?
Istotną przeszkodą była rozlewająca się fala
kapel punk rocka, walących solidarnie "w
czambuł" dokonania i dziedzictwo muzyki
rockowej, niezależnie od jej nurtów stylistycznych.
Brzmi to dzisiaj obrazoburczo, gdy
czytamy o kwestionowaniu klasy Hendrixa,
Led Zeppelin, Yes czy Floydów, ale takie były
czasy, w których scenę rockową kształtowali
faceci potrafiący zagrać na gitarze dwa akordy
w "porywach swojego talentu". Po początkowym
szoku związanym z bezczelnością punkowców
środowisko ucywilizowało się pozwalając
na względną symbiozę różnych odłamów rocka,
także tego z sygnaturą neo prog. Do głosu
zaczęły dochodzić nowe formacje, wśród nich
po korekcie nazwy także Pendragon, z ambicjami
zerwania z odgrywaniem coverów i stworzenia
autorskiego repertuaru. Nick Barrett
zdawał sobie doskonale sprawę z "niszowości"
gatunku neo-progressive, ale nie miał zamiaru
"pójść w komerchę". Efektem samodzielnych
poczynań artystycznych kwartetu stał się mini
album "Fly High, Fall Far", a niedługo potem
pierwszy samodzielny album "The Jewel". Entuzjazm
twórców przykrył większość niedostatków
płyty, które po latach stały się oczywiste,
niektóre częściowo usprawiedliwione, choćby
niedoróbki techniczne mające przełożenie na
brzmienie całości. Prawie 30 lat temu artyści
żyli w zupełnie innej rzeczywistości technicznej,
inny był poziom wiedzy na temat nowoczesnych
technik nagraniowych, dlatego trudno
mieć pretensje do realizatorów o płaskie,
pozbawione przestrzeni brzmienie. Jedno jest
pewne, startujący do potencjalnej kariery Pendragon
wysłał czytelny sygnał, chcemy zaistnieć
w świadomości słuchaczy taką oto muzyką.
Wątpliwości rodziło się wiele, przykładowo
jak wpłyną na spójność materiału początkowe
roszady personalne. Czy długi, kilkuletni okres
powstawania nagrań nie będzie miał negatywnego
wpływu na jednorodność całości? Czy
"garażowe" warunki rejestracji nie popsują jakości
kompozycji? Pozytywem był fakt, że pomimo
zmian osobowych w składzie Nick kontrolował
i kierował procesem tworzenia będąc,
pod wyraźnym wrażeniem twórczej aktywności
swoich przyjaciół z Marillion. To z tym zespołem
Pendragon zaliczył chrzest "bojowy" w
występach koncertowych jako suport. Marillion
zdecydowanie przecierał szlaki na drodze
do sukcesów publikując rewelacyjny debiut
"Script For A Jester's Tear" w 1983 roku, album,
który osiągnął wydawniczy status "platyny",
dlatego pozostali reprezentanci muzycznego
"progresywnego" kierunku postanowili
kroczyć taką samą drogą. Okazało się, że
wspólne koncerty z Marillion stanowiły coś w
rodzaju nobilitacji dla muzyków Pendragon i
pozwoliły na okrzepnięcie i zebranie niezbędnych
doświadczeń. Pisząc wymieniam w tekście
nazwisko Nicka Barretta jako sprawcę zjawiska
Pendragon, ale zasługi w "rozwinięciu
skrzydeł" grupy i jej rozwoju miała i ma także
osobowość basisty Petera Gee, który swoją
kreatywnością wywarł znaczące piętno (piętno
rozumiane oczywiście w sensie pozytywnym)
na jakość muzyki prezentowanej przez band.
Pomysłodawca licznych rozwiązań rytmicznych,
wykonawca basowych linii we wszystkich
utworach jest od lat motorem napędowym
zespołu. Po zmianach kadrowych Pendragon
ustabilizował skład, a ta stabilność gwarantuje
ciągły rozwój, poszukiwanie nowych inspiracji,
wysoki poziom artystycznych kreacji. Gdy spojrzymy
na kolejne etapy kariery to musimy
przyznać, że Pendragon zachowuje się jak wino,
im starszy tym lepszy, zachwycając ślicznymi
melodiami, niepowtarzalną nastrojowością,
perfekcją wykonawczą, dopracowanym brzmieniem.
Za wymienione komponenty ich stylu
tysiące fanów na całym świecie składa głęboki
ukłon. Debiut zespołu w postaci premierowego
dysku odbył się w atmosferze konieczności
sprostania oczekiwaniom zarówno fanów,
których Pendragon przyciągnął jak magnes
udanymi występami poprzedzającymi koncerty
Marillion, co stanowiło dobitną rekomendację
profesjonalizmu kwartetu. Losy nowej
formacji śledziło z uwagą także tak zwane środowisko,
skupiające przedstawicieli mediów i
szeroko rozumianych kręgów powiązanych z
rockiem. Ciśnienie rosło, proces tworzenia autorskiego
materiału rozciągał się jak guma od
gaci, a nowych nagrań jak nie było, tak nie było.
Ale nadszedł wreszcie ten dzień próby i
Pendragon wystrzelił jak rakieta. Nie wszystkim
rockowym teamom dane jest stworzyć
tak dobry zestaw kompozycji w artystycznym
debiucie, a Nick Barrett i koledzy sprostali zadaniu,
nawet tych trochę przypadkowych odbiorców
muzyki, którym wcześniej nazwa Pendragon
zaledwie "obiła się tylko o uszy". Wielu
słuchaczy solidarnie podkreślało świeże spojrzenie
na trend, który nazywano progrockiem,
liczni zwracali uwagę na świetne pomysły melodyczne,
całkiem szerokie grono akcentowało
różnorodność kompozycji, a fachowcy chwalili
poziom wykonania. Nic tylko się cieszyć.
Szczególne powody do satysfakcji miał zapewne
Nick, któremu udało się spełnić swoje marzenie
sprzed wielu lat. "The Jewel" stał się
wręcz synonimem urzeczywistnienia muzycznych
planów ambitnego gitarzysty, wizji o
karierze własnego bandu pochodzącego przecież
z głębokiej brytyjskiej prowincji (miasteczko
Stroud liczy sobie 12 tysięcy mieszkańców).
Ale trzeba też obiektywnie stwierdzić, że
rzadko zdarza się, że rezultaty pracy żółtodziobów
odznaczają się takim potencjałem
dojrzałości, dyscypliną wykonania, konsekwencją
w dążeniu do wytyczonych celów. Po
pierwszym, drugim… czy dziesiątym przesłuchaniu
albumu okazuje się, że chłopaki nie
zmarnowali lat, które upłynęły od czasu założenia
bandu po dzień fonograficznych narodzin
longplaya, dostarczając fanom zbiór songów,
kipiących energią, pasją, wyrazistych stylistycznie,
dynamicznych i zagranych z entuzjazmem.
Niektóre z nich, by wymienić tylko
"Alaskę", "Leviathan" czy "The Black Night"
awansowały do kanonu Pendragon, stając się
zarazem wyznacznikami neo-progresywności
w sztuce rockowej. Żeby nie być "gołosłownym"
przytoczę niektóre z tych komponentów:
rozbudowane i miejscami skomplikowane
struktury rytmiczne, w czym celuje głównie
Barrett, wielopłaszczyznowość kompozycji z
wieloma przełomami i zmianami, silne wyeksponowanie
wyrazistych melodii, porywających
swoim urokiem, emocje i ekspresja partii
instrumentalnych (Nick Barrett nie należy do
gitarzystów o bajecznej technice, ale nadrabia
swoje niedociągnięcia z nadwyżką "rozsiewając"
wokół pozytywne fluidy emocjonalne),
umiejętne dozowanie wstawek symfonicznych,
wplecionych proporcjonalnie w profil brzmieniowy
(istniały w historii rocka klasowe składy,
w których rolę samca alfa pełnił jeden instrumentalista,
a pierwszy przykład z brzegu
to dominacja Keitha Emersona w trio ELP).
Powracając do meritum, czyli zajmując się zawartością
albumu "The Jewel", należy stwierdzić,
że jest to wyjątkowo udane dzieło, które
skutecznie opiera się mijającemu czasowi zachowując
krzepkość i świeżość, mimo upływu
czasu nie pachnie starzyzną, co zdarza się w
muzyce nie tylko rockowej dosyć często. Oczywiście
można się przyczepić do pewnych niedociągnięć
brzmieniowych, mam na myśli
oczywiście pierwszą edycję płyty, ale wynikają
one przede wszystkim z niedoskonałości ówczesnej
techniki nagraniowej sprzed prawie 30
lat. Wersja poprawiona z roku 2005 usunęła w
głęboki cień niektóre potknięcia, ale może to
głupie posunięcie z mojej strony, jednak nostalgia
powoduje, że częściej sięgam do rejestracji
z roku 1985, doceniając urok tamtej nowości.
Dwa pierwsze kawałki mają bardzo przebojowy
charakter, krótkie, zwięzłe, bez szaleńczych
zmian tempa, każdy z nich oparty na jednym
wątku melodycznym. "Higher Circles" i
"The Pleasure Of Hope" wyróżnia niesamowita
energia, taka nieposkromiona radość z grania,
z możliwości zaprezentowania ludziom swoich
umiejętności. Drugi z nich zawiera wyraźne
ślady specyficznych dla Pendragon pasaży
klawiszowych, świetne zintegrowanie brzmienia
Barrettowskiej gitary inspirowanej dziełem
wielkiego mistrza Andy Latimera z gęstym,
intensywnym brzmieniem keyboardów,
oraz na razie oszczędne "majstrowanie" przy
zmianach tempa, gdy niektóre frazy ulegają
delikatnemu spowolnieniu, by po kilkudziesięciu
sekundach systematycznie nabierać rozmachu.
Oczywiście pisząc o potencjale przebojowości
w utworach Pendragon nie należy
przywoływać skojarzeń z jakichś plastikowych,
przesłodzonych pioseneczek, w których naiwniutka
panienka z pseudo entuzjazmem śpiewa
o swojej pierwszej miłości w krótkich portkach.
Nie tędy droga! Dumny rycerz ma własny
patent na "zaraźliwe" melodie, które na
długo gnieżdżą się w umysłach słuchaczy, dlatego
dwa pierwsze fragmenty to z polotem zagrane
rockowe, rasowe wymiatacze. "Leviathan"
wkracza na terytorium dźwięków, które
z czasem stały się znakiem rozpoznawczym
grupy. Dynamika partii instrumentalnych, doskonałe
zagrywki gitary, sporo przestrzeni dla
ekspozycji innych instrumentalistów, z których
każdy solidnie wykonuje powierzone zadania
i surowy wokal być może z warsztatowymi
niedoskonałościami, ale ile w nim żaru i
naturalności. Od pozycji numer cztery, o tytule
"Alaska", utworze opowiadającym o życiu
w odosobnieniu płyta nabiera szlachetności,
oferując atrybuty, które należą do żelaznych
punktów w katalogu cech charakterystycznych
stylu Pendragon, podniosły nastrój, złożona
struktura, ekwilibrystyczne przejścia, pięknie i
powoli rozwijający się temat główny, spora dawka
partii solowych. Jednym słowem poemat
ze znakiem jakości. Pozostałe części wydawnictwa
to rockowa ekstraklasa, a "The Black Knight",
należący od dekad do klasyków Pendragon
unosi nas w Kosmos, powala swoim pięknem,
a kolejne dźwięki tego dumnego hymnu
demonstrują potęgę brzmienia, przetaczając
się jak walec po receptorach, zachwycając różnorodnością,
błyskotliwością przejść z jednej
frazy w następną, rockowym pazurem i romantyzmem
klawiszowych i gitarowych pasaży. To
czasowo, dwucyfrowa próbka talentu i umiejętności
całej czwórki scalonej w jeden organizm
wykonawczy prowadzący tę monumentalną
kompozycję. To jeden z tych przykładów, które
pozwoliły Rycerzowi zasiąść na muzycznym
tronie, stać się autonomicznym bytem
twórczym, który na lata opanował umysły tysięcy
swoich przyjaciół na całym świecie. I nie
mam bladego pojęcia, co musiałoby się zdarzyć,
że Pendragon musiałby abdykować. Jestem
przekonany, że nigdy do tego nie dojdzie,
ponieważ coraz mniej w muzycznej branży zespołów
wkładających tyle serducha w tworzenie
nowych sekwencji dźwięku, przecież nie
dla siebie, lecz dla tych, którzy w roku debiutu,
1985 brytyjskiej czwórce zaufali. I niech
tak będzie dalej, a ja wiem swoje, że ci, którzy
muzyczne wizje Pendragon ignorują, raczej nie
wiedzą jak wiele przeżyć estetycznych tracą w
swoim ziemskim życiu. Album "The Jewel" to
jeszcze nie Mount Everest twórczości Pendragon,
ale panowie stawiając pierwsze samodzielne
kroki wdrapali się bardzo wysoko. (4)
Pendragon - 9:15 Live
1986 Toff
Już w przypadku recenzji albumu "Kowtow",
będącego następcą studyjnym debiutu, wspomniałem
o łamaniu pewnych stereotypów wydawniczych
przez Nicka Barretta i spółkę, w
kontekście omawianej w poniższym tekście pozycji
dyskograficznej. Takie postępowanie można
generalnie oceniać dwojako, z jednej strony
może to oznaczać łamanie pewnych przyzwyczajeń
i podmuch świeżości, niekiedy jednak
takie działanie przynosi opłakane skutki.
W sytuacji zespołu muzycznego wydawanie
płyty z rejestracją koncertu jako dopiero drugiego
wydawnictwa fonograficznego niesie pewne
ryzyko związane głównie z niedostatkami
repertuarowymi. Bo przecież nikt mi nie powie,
że kapela rockowa świętująca niedawno
premierę swojego inauguracyjnego albumu posiada
w swoich zbiorach dostateczną ilość nagrań,
aby wypełnić program pełnowymiarowego
występu przed publicznością w roli headlinera.
Dodatkowym utrudnieniem może być także
niedostateczna współpraca poszczególnych
instrumentalistów, którzy, co jest normalną
rzeczą, potrzebują czasu, żeby się dotrzeć.
Pendragon pozyskał nowego klawiszowca,
Clive'a Nolana, który w zakresie brzmienia
pełnił ważną rolę, jednego z głównych aktorów.
Nie wiem, co legło u podstaw takiej, trochę
wariackiej decyzji, ale być może był nią
fakt, że koncert odbył się w klubie Marquee,
traktowanym przez rockmanów Brytanii i nie
tylko jak artystyczna Mekka. Dobry występ w
tym miejscu mógł stanowić legitymację do dalszego
rozwoju, oraz postrzegania zespołu
przez media. Ale ostatnie moje uwagi traktować
należy w kategorii czystych spekulacji, ponieważ
nie znalazłem materiałów potwierdzających
powyższą tezę. Chciałbym szczerze
nadmienić, że longplay "9:15 Live" nie należy
do moich faworytów z dorobku formacji z logo
Pendragon. Dlaczego? Nie jestem ekspertem
od wokalistyki, ani muzykologiem, ale wydaje
mi się, że Nick Barrett, a właściwie jego walory
głosowe brzmią na albumie cienko, bez wyrazu,
mało ekspresyjnie, nieprzekonująco. Dla
przeciwwagi dodam, że Nick jako gitarzysta to
absolutny dominator na scenie, który w żadnym
fragmencie nie wykazuje obaw przed
samodzielnym prowadzeniem melodii czy linii
rytmicznej. W jego partiach wyczuwa się pewność,
swobodę, luz i fantazję, oraz, co znajdzie
pełniejsze odzwierciedlenie na późniejszym
etapie kariery Pendragon, dużą dozę
kreatywności, ponieważ Nick nie trzyma się
kurczowo schematów gitarowych wypracowanych
w studio, lecz próbuje zmieniać ich profil,
dodaje nowe elementy, wybiera nieco inne
rozwiązania. Dzięki takiemu działaniu albumy
koncertowe formacji nie stanowią li tylko wiernego
odtworzenia zarejestrowanego wcześniej
w studio materiału. Stąd zawsze chętnie nabywam
wydawnictwa "na żywo" "arturiańskiego"
Rycerza, gdyż dają one gwarancję usłyszenia i
przeżycia nowych form aranżacyjnych, niespotykanych
partii solowych i naturalnego klimatu
wypełnionego emocjami. Zespół od początku
swojej aktywności koncertowej jest także
do bólu szczery wobec fanów nie starając się
kamuflować potknięć koncertowych, które należą
przecież do otoczki każdego występu na
forum przed publicznością, a wykonawcy to
nie małe japońskie bądź chińskie roboty, które
są w stanie skopiować nawet śrubkę w podłodze
estrady, na której prezentują się muzycy.
Drugim plusem jest nowa twarz w grupie,
oczywiście chodzi o Clive'a Nolana, który w
żaden sposób nie zamierza powielać klawiszowych
patentów swojego poprzednika, Rika
Cartera, stawiając na absolutną twórczą samodzielność,
wybierając warianty brzmienia bliskie
sobie, demonstrując całą paletę umiejętności
i integrując się doskonale z pozostałymi kolegami.
W zasadzie krążek "9:15 Live" to mocny
dowód na tezę, że Carter przy Nolanie to
pomyłka i, że takiego rasowego klawiszowca
potrzebował właśnie Pendragon, wspinając się
dzięki niemu na kolejne szczeble rozwoju artystycznego.
Do ogólnie wysokiego poziomu wykonawczego
dostosowują się basista Pete Gee
i perkusista Fudge Smith, co jednak było łatwe
do przewidzenia, gdyż są oni po prostu
znakomitymi muzykami, mającymi "czuja" w
graniu nawet najbardziej zapętlonych progresywnych
sekwencji. Z tej przyczyny nawet te
złożone, wielowymiarowe fragmenty programu
koncertu wypadają przekonująco i profesjonalnie.
Jedynym mankamentem, może trochę
przynudzam, ale uważam to za istotny aspekt,
jest ograniczona oferta repertuarowa. Kwartet
nie miał w roku 1986 czym "straszyć", dlatego
musiał sięgnąć nawet do utworów głęboko "zakopanych"
w dyskograficznej piwnicy, stąd
obecność utworu "Excalibur" z winylowej EP-ki
"Fly High, Fall Far" z roku 1984, choć po
sprawiedliwości należy powiedzieć, że zarówno
zespołowi, jak też fanom spodobał się ten kawałek,
włączony do wielu widowisk "na żywo".
Przybliżając odbiorcom ten koncert należy wymienić
jeszcze jeden składnik, mianowicie dramaturgię
występu. Nie wiem, czy to celowy zabieg
czy może tak przypadkowo wyszło, ale im
dalej "w las" tym lepszy poziom i większe napięcie
emocjonalne słuchaczy. Po dosyć "letnim"
wstępie instrumentalnym "Victims Of
Life", z przyjemnymi gitarami i klawiszowymi
fanfarami, nadchodzi "grubo ciosany", "ciężkostrawny"
"Higher Circles", jest zwyczajnie nudny
i nie ratują go nawet hymniczne nolanowskie
zagrywki. Ekscytacji nie wywołuje także
"Circus", który toczy swoje brzmienie jednostajnie,
jakby oczekiwał na impuls, który go
ożywi. Prawie siedem minut nie pozostających
w pamięci, instrumentalnie przegadanych, bez
spektakularnych akcentów instrumentalnych.
Po pierwszych trzech nagraniach jakościowo
jest najwyżej poprawnie i zaczynają się pojawiać
obawy, czy grupa udźwignie ciężar wykonania
pierwszego oficjalnego koncertu. Ale "Leviathan"
poprawia sytuację, oferując przede
wszystkim agresywne partie gitarowe. Jeszcze
tylko trzyminutowy singlowy przeskok do beztroskiego
rock'n'rolla "Red Shoes", który brzmi
tutaj jak wyrwany z innej rzeczywistości i za
cholerę nie pasuje do całości przekazu. Szczęściem
tego albumu są dwie ostatnie części,
"Alaska" i "The Black Knight", prawdziwe
94
PENDRAGON
progrockowe hymny, prawie 20 minut natchnionej
muzyki z wszystkimi komponentami
stylu Pendragon, którymi zespół zachwycał i
czaruje fanów w późniejszej epoce. Złożone
aranżacje, śliczne tematy melodyczne, perfekcja
wykonawcza, nawet wokal Nicka osiąga poziom
do tej pory niespotykany. Gdy dołożymy
do wymienionych składników niesamowity nastrój,
swobodne przejścia z jednej frazy instrumentalnej
w kolejną, mnogość partii solowych,
otrzymamy dźwiękowe obrazy, za które
tysiące fanów pokochało Pendragon. Dla tych
dwóch obszernych opowieści zagranych przed
publicznością klubową warto posiadać ten album,
bo te podniosłe chwile zwiastują narodziny
gwiazdy, która od publikacji "The World"
zaczęła świecić niezwykle intensywnym
blaskiem. Z poczucia obowiązku zasygnalizuję
obecność na krążku trzech "uzupełniaczy" studyjnych,
chodzi o przyjemny, melodyjny kawałek
instrumentalny "Please", fatalny, popowy
"Dark Summer's Day", w którym głos Nicka
brzmi z powodu beznadziejnej produkcji
tak, jakby wokalistę zamknięto w podziemnej
pieczarze. Na pożegnanie kwartet serwuje instrumentalny
"Excalibur", który trudno zganić,
ponieważ zawiera wiele cech stylu Pendragon,
ze szczególnym podkreśleniem pracy keyboardów
oraz eleganckiej, starannej aranżacji. Już z
pobieżnej lektury tego tekstu można dojść do
prawidłowego wniosku, że "9:15 Live" stanowi
bardzo nierówny zestaw kompozycji, z których
niestety kilka sprawia duchowy ból i estetyczne
cierpienie, ale są też na dysku takie rozdziały,
które u fana wywołują emocjonalnie
dygotanie serca z fascynacji pięknem skomponowanych
fraz. Wydawnictwo "9:15 Live" dokumentuje
przede wszystkim jeden z etapów
rozwoju grupy, stanowiąc dowód na to, jak
Pendragon sukcesywnie przeobrażał się z
"brzydkiego kaczątka" (może nie do końca stosowny
atrybut) we wspaniałego, dumnego, dojrzałego
"łabędzia". (3)
Pendragon - Kowtow
1988 Toff / 2012 Madfish (Remaster)
Rok po debiucie członkowie zespołu zdecydowali
się na wydanie płyty koncertowej "9:15
Live". Było to, nie ma co ukrywać, pociągnięcie
dziwaczne z jednego powodu, mianowicie
rzadko zdarza się, że grupa rockowa rejestruje
album "live" po wydaniu zaledwie jednego
longplaya studyjnego. Mimo całej mojej sympatii
do Pendragon nie jestem w stanie zrozumieć
takiej strategii, gdyż moim zdaniem, może
się mylę, występy przed publicznością służą
głównie prezentacji wersji materiału muzycznego
zamieszczonego w studio na stosownym
nośniku. Chłopaki z Pendragon poszli
nieco "pod prąd" i zagrali wybór nagrań ze swojego
debiutu, "wycinając" z całości niewiele ponad
40 minut na koncertówkę, po latach uzupełnione
bonusami ze studia. Szału nie było,
tym bardziej, że chronicznie brakowało kasy,
co odbiło się na jakości technicznej rejestracji.
Minęły kolejne dwa lata i kwartet postanowił
podbić serca słuchaczy drugim autorskim albumem
zatytułowanym "Kowtow". Całość rodziła
się w bólach, ponieważ w budżecie było
manko, a początkowo zainteresowana wydaniem
płyty EMI odstąpiła od zawarcia kontraktu.
Ten niekorzystny zbieg okoliczności
wpłynął wyraźnie na jakość wykonanej pracy,
począwszy od kiepskiego brzmienia, po okładkę
albumu, która pierwotnie przypominała
czarno-białą kserówkę, dopiero w wersji CD
"dorobiła się" czerwonego tytułu. W tym całym
zamieszaniu istotną rolę, kto wie, czy nie
najważniejszą odgrywał jeszcze jeden aspekt.
Rockowi twórcy, którzy tak udanie określili
dźwiękami swoje priorytety na krążku premierowym,
stanęli przed odpowiedzią na ważne
pytanie, w jakim kierunku powinni pójść artystycznie,
czy eksplorować dalej szeroko rozumiany
rock progresywny, czy zmienić może
styl wyrażania swoich emocji. Wahanie słychać
w dużej części nowych kompozycji, a pięć
pierwszych piosenek preferuje raczej pop rock
z jego motoryczną przebojowością. I gdy słuchacz
po ponad 20 minutach obcowania z muzyką
traci resztki nadziei na ambitniejsze sekwencje
tonów, grupa zmienia front na bardziej
wyrafinowane frazy w postaci "Total Recall"
czy "The Haunting". Reasumując tę część mojej
analizy, należy stwierdzić, że zawartość albumu
"Kowtow" jest nierówna, miotając się od
przebojowości po wysmakowane struktury
"podgrzane" chwilami nostalgiczną, momentami
melancholijną nastrojowością. Nieprzypadkowo
te dłuższe nagrania łatwo znalazły dostęp
do późniejszych koncertów zespołu, wyczekiwane
i entuzjastycznie przyjmowane
przez fanów. Traktując wydawnictwo globalnie
jako fonograficzną publikację rockową na tym
etapie działalności Pendragon można było sobie
postawić zasadne pytanie, dokąd dalej
Dumny Rycerzu? Wyprzedzając nieco bieg
wypadków można odetchnąć z ulgą i powiedzieć,
że Nick Barrett z kolegami wybrali właściwą
drogę rozwoju, a podążając nią konsekwentnie
oczarowali publiczność, pierwszy raz
obwieszczając w pełni swoje artystyczne credo
na ścieżkach "The World". Wracając do meandrów
dysku "Kowtow", stało się słyszalne, że
Pendragon poszedł w kierunku kompozycji
krótszych, melodycznie chwytliwych i był to
trend zgodny z nową brytyjską sceną progresywną,
która po odrodzeniu na początku lat 80-
tych (patrz na albumy Marillion, czy Twelfth
Night albo IQ bądź Citizen Cain) tendencji do
tworzenia bardzo rozbudowanych utworów,
pod koniec tego okresu bardzo uprościła swoje
kreacje artystyczne. Kwartet o którym mowa
sam chyba do końca nie był przekonany, jakie
wybrać rozwiązanie, czego dowodem winyl
"Kowtow", bo tak w pierwszej wersji zaistniał
ten materiał, który zawierał na stronie "A" same
krótkie songi, o czasowej objętości typowego
singla (zresztą Pendragon wydał także
singiel "Red Shoes"), natomiast na side "B" zamieszczono
utwory dłuższe, o bardziej złożonej
strukturze (wyjątek stanowi "Solid Heart").
Nie ma wątpliwości, że było to świadome działanie
artystów. Trzy pierwsze kawałki należą
do kategorii typowych rockowych kawałków z
dominującą gitarą, prostą melodią i jednorodnym
podziałem rytmicznym. Nie są one ani
specjalnie brzydkie, ani nie zachwycają urodą,
ot takie sobie rytmiczne granie dobre zarówno
do posłuchania w samochodzie, jak też jako
podkład w czasie spotkania towarzyskiego.
Fragmentów o podobnej konstrukcji w brytyjskiej
muzyce rockowej tego okresu istnieją
setki, dlatego łatwo zginąć w powodzi podobnych
nagrań, a zdobycie popularności zależało
głównie od szczęścia. Nieco inaczej wygląda
sytuacja z akapitem albumu zatytułowanym
"2AM", a dzieje się tak z trzech powodów, po
pierwsze utwór wyróżnia się bajeczną melodyką,
rozmarzonym klimatem, romantycznym
nastrojem, po drugie oferuje nam spektakularny
występ gościa, Juliana Siegala na saksofonie.
Żeby nie było żadnych wątpliwości nadmienię,
że partia tego instrumentu nie jest
zwykłym dodatkiem tzw. "kwiatkiem do kożucha",
lecz pięknie poprowadzonym, chwytającym
za serce swoim pięknem występem.
Jest jeszcze trzeci element, który miał znaczący
wpływ na ostateczny kształt tego songu,
a jest nim wykrystalizowanie się nowego
brzmienia instrumentów klawiszowych, za
którymi zasiadł nowy członek ekipy Clive Nolan,
prywatnie kumpel Nicka, który w czasie
prywatnego spotkania sam zaoferował swoje
usługi, z czego po odejściu Cartera, Barrett
skwapliwie skorzystał. Wystarczyła niespełna
5-minutowa prezentacja umiejętności Nolana
w przestrzeni "2AM", żeby dojść do wniosku,
że ten facet ma niezwykły talent do generowania
autorskiego brzmienia obsługiwanych
przez siebie "parapetów". Nie zapominajmy, że
Clive jest klasycznie wykształconym pianistą,
stąd czytanie nut w przeciwieństwie do samouka
Barretta nie sprawia mu żadnych trudności.
Bonusem okazały się także zainteresowania
Nolana muzyką klasyczną, co wykorzystuje
po dziś dzień, przemycając do kompozycji
Pendragon liczne akcenty i rozwiązania z tak
zwanej "sztuki elitarnej" bądź jak kto woli "kultury
wysokiej", wystarczy posłuchać przykładowo
końcowego fragmentu utworu "Empathy"
z ostatniego dostępnego na rynku, wspaniałego
albumu "Passion" (2011). Po tej czarującej
opowieści "2AM" jest już tylko piękniej, a
gdy rozbrzmiewa "Total Recall", każdy, kto
wsłucha się głęboko w jego strukturę zapomina
o rzeczywistości. Bajka! Prawdziwa perła rocka
neoprogresywnego, choć w tym miejscu wszelkie
klasyfikacje są zupełnie zbędne, bo mamy
do czynienia po prostu z przepiękną muzyką i
magnetycznymi dźwiękami. Kompozycja posiadająca
charakter ballady zrealizowana została
perfekcyjnie, podobnie brzmią wszystkie partie
instrumentalne, a wokal wznosi się na sam
szczyt emocjonalności. Tego utworu nie da się
zignorować, także po 25 latach, to wyznacznik
tego, co najlepsze w dziele Pendragon, czym
zespół porywa tysiące dusz i serc na swoich
koncertach. Sądzę, że w przypadku "Total Recall"
te odczucia podzielają sami wykonawcy,
którzy w trakcie występów "live" wykonując
ten diament angażują się emocjonalnie bez reszty.
Po takich przeżyciach, aby nie prysł czar,
grupa nie mogła zaproponować rockowej piosenki,
radosnej i rytmicznej, choćby takiej jak
charakterystyka "Saved By You" czy "The Mask"
z albumowego wstępu. Następna kompozycja
wręcz musiała być utrzymana w zbliżonej
konwencji. Tak zrozumieli to wyzwanie sami
rockmani i opracowali longtrack "The Haunting",
epicki i podniosły, z keyboardowymi pejzażami,
recytującym aktorsko swoje kwestie
Nickiem, fantastycznymi partiami gitary, melodią,
którą pamięta się długo po wybrzmieniu
ostatniej nutki. Po skromnym intro, kilka sekund
przed granicą pierwszej minuty "The
Haunting" wspina się na poziom instrumentalnego
hymnu, podążając niespiesznie w kolejne
frazy, w których potęga perkusji graniczy ze
ślicznymi wstawkami gitary i malarskimi krajobrazami
klawiatur. Kompozycja wyróżnia się
zmiennością raz przyspieszając, innym razem
spowalniając bieg muzycznych zdarzeń, ewoluując
od delikatności do pełnej mocy zjednoczonego
instrumentarium. Utwór poprzez swoją
wielopłaszczyznową strukturę wymaga od słuchacza
koncentracji, aby nie stracić nawet
odrobiny tych delicji. Długaśny rozdział tytułowy
zaczyna się trochę jarmarczną melodyjką,
ale potem w miarę upływu czasu nabiera powagi,
oferując w części środkowej, po czwartej minucie
kompletną zmianę swojego wizerunku.
Jedynym elementem całej układanki obejmującej
pozycje 6-9, takim cierniem w tyłku jest
"Solid Heart" banalna pioseneczka, zaburzająca
klimatyczną równowagę tej fazy albumu.
Płyta "Kowtow" oceniana może być na zasadzie
fifty fifty, ponieważ połowa nagrań nie
zachwyca taplając się w przeciętności, natomiast
te rozbudowane formy stanowią awangardę
tego, co w karierze Pendragon nastąpiło na początku
lat 90-tych i cieszą uszy każdego miłośnika
progresywnych brzmień, wśród których
Pendragon postrzegany jest jako jeden z filarów
stylu. Dlatego ocena może być dla niektórych
czytelników rozczarowująca, ale obiektywnie
więcej jak "3" dać nie mogę. Mówi się
trudno. (3)
Pendragon - The World
1991 Toff / 2011 Madfish (Remaster)
Upłynęło sześć lat od premiery debiutanckiego
albumu Pendragon, gdy na rynku ukazał się
album "The World". Nadużyciem byłoby
stwierdzenie, że oczekiwania fanów były duże,
tym bardziej, że prawda wyglądała tak, że fonograficzni
poprzednicy tej nowości płytowej
powalić na kolana nikogo nie mogły i były
najwyżej poprawne. Dlatego zaskoczenie było
pełne, ponieważ sześć nagrań na krążku "The
World" zaświeciło pełnym blaskiem piękna.
Wiem, że są malkontenci, którzy twierdzą, że
czwarta publikacja Pendragon należy także do
kategorii "Przeciętne", ale ja pozwolę sobie nie
zgodzić się z taką opinią. Mnie ta muzyka kolokwialnie
pisząc "uwaliła", więcej, trzyma w
swoich "szponach" także po ponad dwudziestu
latach. Kiedyś ktoś mądry powiedział, że piękno
się nie starzeje, niezależnie od faktu, czy
są to sztuki plastyczne, czy sztuka filmowa lub
kunszt muzyczny. Podpisuję się pod sentencją
"Piękno się nie starzeje" w ciemno, a utwierdzam
się w takim przekonaniu wiele razy, gdy
tylko sięgam na półkę, by odtworzyć tę niepełną
godzinę muzycznej magii. Według mojego
przekonania ten album stał się przełomem
w artystycznym życiu kwartetu pod każdym
względem. Istnieje kilka wskazówek na poparcie
powyższej tezy. Po trzech płytach niewyraźnych
stylistycznie, które jednoznacznie nie
pozwalały na zdefiniowanie przyszłej drogi artystycznej,
zespół jednoznacznie nakreślił swój
profil artystyczny, formułując główne punkty
muzycznej deklaracji. Stało się jasne, że popowe
"wybryki" ze ścieżek "The Jewel" i "Kowtow"
można odłożyć do lamusa, a żywiołem
Pendragon stał się na całe dziesięciolecia niezwykle
klimatyczny rock progresywny. Zresztą
szczerze mówiąc w tym przypadku nie interesują
mnie podziały na klasyfikacje stylistyczne,
gdyż Pendragon stał się dla mnie od momentu
edycji "The World" synonimem piękna w
rocku, pokazał, jak dźwiękami wyrazić emocje,
jak stworzyć nieziemski nastrój, niezależnie od
tego, czy utwór trwa cztery czy kilkanaście minut.
Każda następna płyta przynosiła potężną
dawkę urokliwych tonów opartych na wypracowanych
standardach. Cieszy mnie również
fakt, że Pendragon nie podąża na barykady
rewolucji stylistycznej, "dorzucając" sukcesywnie
wraz z każdym kolejnym albumem skromną
dawkę nowości, dowodząc, że nie skamienieli
na swoich pozycjach a ciągle poszukują
nowych środków wyrażania umiejętności,
emocji i pasji. Po wydaniu dysku "The World"
nareszcie można było odetchnąć, ponieważ
wykrystalizował i umocnił się skład personalny,
a rotacja w tej mierze rzadko sprzyja osiąganiu
ambitnych celów. Po drugie muzycy nabrali
zdecydowanie pewności siebie w kwestii
swoich umiejętności instrumentalnych, więcej,
podjęli udaną próbę wyeksponowania indywidualnego
stylu, a to miało istotny wpływ na całokształt
dokonań. Nick Barrett okrzepł na
stanowisku wokalisty, dotarł także na kolejny
szczebel wtajemniczenia w sztuce gry na gitarze.
Po raz pierwszy na "The World" jego partie
stały się tak rozpoznawalne, wypełnione
emocjonalnym żywiołem, podkreślone romantyzmem,
a gdy struny barrettowskiej gitarki zanucą
te swoje rozciągnięte frazy, nie znajdziecie
skuteczniejszego lekarstwa na skołatane
nerwy. Clive Nolan gra jak natchniony wypełniając
przestrzeń łagodnymi dźwiękami, raz
prowadząc samodzielnie melodie, innym razem
partnerując Nickowi. Nie wiem co by się
stało, przepędzam takie czarne myśli, gdyby
kiedyś klawiszowiec zespołu powiedział basta i
postanowił opuścić skład, ponieważ jego dzieło
instrumentalne to integralny składnik stylu, a
wystarczy, że Nolan zagra pojedynczy organowy
akord, wiadomo wtedy, że wydarzy się
coś wielkiego, a intonowane przez niego dźwięki
oznaczają początek niebanalnego fragmentu,
który rozwinie się w tętniącą keyboardowymi
dźwiękami symfonię. Przyznam się do pewnego
"defektu", mianowicie ile razy, a czynię
to często, zabieram się za przesłuchanie poprzedniego
wydawnictwa "Passion", swoją wędrówkę
po jego zakamarkach zaczynam od
"Empathy" i z napięciem wyczekuję końcowego
symfonicznego odcinka tego ślicznego utworu.
I pomimo tego, że doskonale wiem, co czeka
na moje receptory w finałowym fragmencie, po
długiej partii solowej Nicka, mój zachwyt nie
maleje, a ciary na plecach to normalka. Oswoiłem
się już tymi kilkoma minutami kunsztu,
zaprzyjaźniłem się wręcz z całym występem
Clive'a, a nadal działa on na moją duszę jak
czarnoksięski balsam. Zboczyłem trochę z
głównego wątku tekstu, ale Nolan to człek
wielce uzdolniony, klasycznie wykształcony, o
rozległych horyzontach, nie zamykający się w
klatce z napisem "progrock" i ta jego wszechstronność
służy całemu zespołowi. Opiniując
talenty czwórki instrumentalistów nie powinienem
zaniedbać oceny sekcji rytmicznej,
choć przypisywanie basiście i perkusiście li tylko
zadań polegających na wytyczaniu profilu
rytmicznego kolejnych kompozycji byłoby grubym
nieporozumieniem. Pete Gee, ostoja grupy,
także z punktu widzenia relacji międzyludzkich,
przejmuje wielokrotnie dowodzenie
nad całą strukturą utworu, urozmaicając przekaz
w wielu miejscach opowieści "O Świecie",
bardziej Tolkienowskim, niźli realnym, krystalizując
brzmienie, dbając o porządek rytmiczny.
Nić porozumienia z zasiadającym za
zestawem bębnów Fudge Smithem umocniła
się znacząco w nagraniach z księgi "The World".
Pendragon jako zintegrowana całość funkcjonuje
precyzyjnie jak świetnie zaprogramowana
maszyna, chociaż określenia "zaprogramowana"
i "maszyna" mogą wprowadzić niezły
zamęt, ponieważ w muzyce zespołu na każdym
kroku do świadomości słuchaczy przebijają
się przede wszystkim uczucia, namiętności,
ekscytacja, daleko jej do skonfigurowania
czy robotyzacji. Te właśnie elementy przenoszą
się także na odbiorców, działając na ich
wyobraźnię, poczucie estetyki, zapraszając niejako
do wspólnego przeżywania z delikatnością
i wyczuciem skomponowanych i kunsztownie
podanych sekwencji dźwięku. "The World" to
album skończony, a szukanie słabszych momentów
to istne wariactwo i brak pojęcia, że
rockowa muza to głównie emocjonalność a nie
chłodna, techniczna kalkulacja. Dlatego każdemu,
kto muzykę Pendragon z tej właśnie
płyty potrafi przeżywać we własnej osobowości,
podaruje ona setki fascynujących chwil, zaintryguje,
zaimponuje, rozpali entuzjazm, niekiedy
skłoni do refleksji, na pewno nie pozostawi
obojętnym. Czego nie dotknąć na dysku
"The World" to najprawdziwszy diament, bo
nie sposób udowodnić wyższości "Świąt Bożego
Narodzenia nad Świętami Wielkanocnymi"
zgodnie z maksymą Profesora Jana Tadeusza
Stanisławskiego, podejmując próbę udowodnienia,
że utwór "X" jest lepszy od "Y", bo tutaj
wszystko jest ekstra lux. Wspaniałe tematy
melodyczne, przeplatają się ze znakomitymi
partiami instrumentalnymi, w urozmaiconej
strukturze nie kolidują z sobą sąsiadujące solidarnie
proste i "połamane" rozwiązania w zakresie
rytmu. Wypieszczone brzmienie, liczne
akcenty solowe świetnie skonsolidowane z zawartością
utworów, symbioza poszczególnych
instrumentów, swobodne operowanie dynamiką,
tempem, tak, aby nie wpaść w rutynę bądź
monotonię. Kompozycje krótsze w rodzaju
"Shane" i spiritus movens, siła sprawcza tego
albumu, suita "Queen Of Hearts", elegancko
wykonane, z multum ciekawych przejść, przełomów,
zwrotów tempa czy linii melodycznej
powodują, że słuchacz tkwi przed głośnikami
bądź w słuchawkach jak dosłownie przyspawany
i chłonie całymi "łychami" to czyste
piękno spływające na duszę. Znajdzie się zapewne
czytelnik, który postawi prosty, być może
zasadny zarzut, a gdzie tutaj mister Włodek
merytoryka i będzie miał rację, ale ja nie potrafię
w przypadku tej płyty skupić się na chłodnej
kalkulacji, ocenie tego Kosmosu dźwięków,
ponieważ od ponad 20 lat odbieram album
"The World" emocjami, pomijam zastanawianie
się, czy może Nick Barrett nie dopracował
jakiegoś riffu, może perkusista "walnął" niezbyt
czysto i nie w punkt, a Nolan poswawolił sobie
na klawiaturze niezgodnie z kanonem gry,
choć wydaje mi się, że tylko szaleniec albo zadufany
w sobie dupek ma w sobie tyle bezczelności
by zarzucić Clive'owi brak tak zwanego
warsztatu wykonawczego i niedoróbki z tą sferą
związane. Ale tę uwagę potraktować należy
na marginesie całego tekstu. Już w inauguracyjnej
kompozycji "Back In The Spotlight", ślicznej,
wielowymiarowej (brzmienie, zmienność
melodyczna i rytmiki) zwrócić można uwagę
na wymienność funkcji instrumentalistów, na
wzorcowe uzupełnianie się gitarowych eskapad
Nicka i instrumentów klawiszowych pod wodzą
Nolana, którzy dają fenomenalny pokaz
wielowariantowego grania typowych dla rocka
progresywnego przedstawicieli instrumentarium.
Ile ekspresji w popisie Nicka, ile rozmachu
we frazach Clive'a, a obaj panowie na bazie
stosunkowo prostej konstrukcji strukturalnej
kompozycji żonglują luzacko bogactwem tonów
różnistych, stopniując od początku po mistrzowsku
napięcie i dynamikę. Przecież pierwsza
sekwencja to dźwięki subtelne, które z
czasem nabierają siły i szybkości, by po 1:30 w
momencie włączenia się beatów perkusji i basowych
akordów wybuchnąć nieokiełznanie
jak muzyczny wulkan. Gitara "wycina" motoryczny
kawałek, a klawisze zagęszczają całe tło.
Kto nie zna, ten nie wie, że startujemy w świecie
melancholijnej "przytulanki", która po kilku
minutach przeobraża się w rasowego, motorycznego
rockowca. "The Voyager" od pierwszych
szumów i szelestu akustycznych strun
oraz pojedynczych akordów fortepianowych
rozwija się powoli w monumentalny hymn z
przepięknym pomysłem melodycznym. Multum
zwrotów muzycznej akcji nadaje utworowi
magnetycznej siły przyciągania, stąd słuchaczowi
pozostaje tylko podziwiać kunszt wykonawczy.
Sekundy przed granicą siódmej minuty
gwałtowne spowolnienie stanowi pretekst,
żeby w trakcie dalszej podróży budować napięcie
i epicką podniosłość. Wzruszająca, genialna
partia solowa Barretta pobudza tysiące
mrówek zaczynających swój marsz po całym
ciele. Nie chcę być nachalny, ale jak ktoś tego
nie czuje, to niech da sobie spokój ze słuchaniem
jakiejkolwiek płyty Pendragon, bo i tak
tego nie zrozumie. Przykre ale prawdziwe! Natchniona
kompozycja, jeden z wielu filarów
piękna w muzyce zespołu. Muzycy nie mają
zamiaru spuszczać z tonu, czego wyrazem
zgrabna piosenka "Shane", z miłą dla ucha melodyką,
utrzymana w średnim tempie, z wplecioną
kolejną uwodzicielską solówką na elektryczne
struny autorstwa Nicka. "Prayer"
("Modlitwa") zasługuje w pełni na swój tytuł, z
intro z klasycznym fortepianem, werblami i
dramaturgiczną konstrukcją. Aktorem pierwszego
planu jest ponownie natchniona gitara
uzupełniona oszczędnymi klawiszami. Nigdy
przedtem ani potem Pendragon w swojej ponad
30-letniej historii nie stworzył tak epickiego
dzieła, tak obszernej opowieści jak "Queen
Of Hearts", kompozycji równie pięknej jak pozostałe
części albumu, podzielonej na trzy akty.
Co ciekawe, poszczególne rozdziały powstawały
w różnym czasie, jednak takie postępowanie
nie zaszkodziło w najmniejszym stopniu
spójności materiału. Mamy tutaj do czynienia
z wieloma aspektami rocka progresywnego,
brzmienie akustyczne miesza się z zadziorną
elektryką, nostalgia i marzenia spotykają
wokalne partie na granicy krzyku, oszczędność
w dawkowaniu dźwięków zbliżająca się
do minimalizmu przeplata się z bogactwem i
przepychem, zespołowość wykonawcza dzieli
przestrzeń z licznymi wistami solowymi, zmienność
tempa graniczy z fragmentami o jednostajnym
rytmie. A drugi akapit suity zatytułowany
"…A Man Could Die Out Here…"
zgodnie uznawany jest za sympatyków zespołu
i branżowych fachowców za progrockowe Himalaje.
Posłuchajcie ze słuchawkami, a będziecie
w stanie jeszcze pełniej docenić podziały na
lewy i prawy kanał, po prawej wspaniała gitara,
w środku motoryczny duet bas - perkusja, z lewej
elektronika, czyli królestwo Clive'a. Zachwyty
nad tym dźwiękowym spektaklem potrafimy
zrozumieć w pełni, gdy poświęcimy
muzyce swój własny czas i damy się wciągnąć
w magiczny świat "Królowej Serc". Ekstraklasa
światowa! Brak jakichkolwiek szans na nudę,
bo pomimo swoich ponad 20 minut "Queen Of
Hearts" zachwyca od pierwszej do ostatniej nutki,
stanowiąc od tamtej pory, tj. od roku 1991
wizytówkę grupy. Nie tylko to nagranie, a cały
zestaw kompozycji docenili słuchacze, zarówno
ci, którzy towarzyszyli "Rycerzowi" od
płytowych narodzin, po tych, którzy edukację
w zakresie dyskografii Pendragon zainaugurowali
od longplaya "The World". Wydawnictwo
po dziś dzień jest jednym z najchętniej kupowanych
albumów kapeli. A wracając na "sekundę"
do programu omawianej publikacji, nie
chciałbym "osierocić" kompozycji zamykającej
tracklistę krążka, czyli "And We'll Go Hunting
Deer", która w swoim charakterze działa jak seans
releksacyjny, tonuje wzbudzone emocje,
uspokaja burzę namiętności we wnętrzu każdego
słuchacza, bo tego albumu nie da się wysłuchać
ze stoickim spokojem, na chłodno.
Gdybym miał komuś zaczynającemu swoją
przygodę z twórczością Pendragon zarekomendować
płytę z ich dorobku na tzw. dobry
początek, to bez wahania wskazałbym "The
World". Z dwóch przyczyn, primo, jest ona
według mnie kwintesencją rockowego artyzmu,
czaru i elegancji. A secundo, ponieważ po
jej edycji zespół wywindował jakość swoich
dźwiękowych kolaży na taki poziom, że dzisiaj
"strach się bać", co będzie w przyszłości.
Znam niektórych dosyć ortodoksyjnych odbiorców
muzyki rockowej, którzy na brzmienie
terminu "rock progresywny" dostają czkawki i
zaczynają zgrzytać z irytacji zębami. Tak samo
reagują na propozycję posłuchania Pendragon,
wyciągając ze swojego archiwum cały plik
mniej lub bardziej krytycznych uwag. Mam dla
tych wszystkich indywiduów jedną radę, pocałujcie
się w d… . A "The World" to na pewno
jeden z najpiękniejszych przykładów tego,
co potrafią stworzyć rockowi artyści! (6)
Pendragon - The Window Of Life
1993 Toff / 2012 Madfish (Remaster)
W historii rocka istniały, a także funkcjonują
współcześnie wykonawcy wywołujący skrajnie
odmienne reakcje słuchaczy, które można
zamknąć w haśle "Nienawiść albo miłość".
Większość fanów nieformalnie zrzeszonych w
koalicji odbiorców muzyki rockowej podzielić
można w takim przypadku na dwie różniące
się od siebie społeczności, sympatyków oraz
niekiedy zajadłych przeciwników. Źródło takich
zachowań nie jest do końca wyjaśnione, w
związku z czym znalezienie racjonalnych przyczyn
przypomina trochę szukanie czegoś po
omacku. Po raz pierwszy usłyszałem taką opinię
przed laty, gdy jeden z moich znajomych
próbował w towarzystwie rockowo - zakręconych
osób wyjaśnić swojej… żonie, że w przypadku
postrzegania twórczości King Crimson
wyróżnić można tylko dwa rodzaje odczuć,
uwielbienie bądź nienawiść. Do dyskusji na
powyższy temat doszło kilka dni po terminie
edycji czteropłytowego boxu "The Great Deceiver"
(materiał z koncertów z lat 1973-
1974) wydanego w roku 1992, a Koleżanka
Małżonka nie potrafiła pojąć jak można się
zachwycać i słuchać takiego rzępolenia. Wydaje
mi się, że podobnie układa się sytuacja z podziałem
na akceptację i negację w odniesieniu
do dorobku fonograficznego Pendragon. Koalicja
zespołowi niechętnych podkreśla brak
oryginalności, wtórność kompozycji, wykorzystywanie
zapożyczeń, brak własnego stylu. Natomiast
sprzymierzeńcy kwartetu formułują w
trakcie dysput towarzyskich własne argumenty
i mówią o magicznej nastrojowości, uporządkowaniu
dźwięków w strukturze utworów,
96
PENDRAGON
dbałości o melodie, perfekcjonizmie wykonawczym,
klimacie baśniowości. I jak tutaj znaleźć
konsensus? Mało prawdopodobne wydaje się
zawarcie rozejmu i pogodzenie "zwaśnionych"
grup. Niestety album "The Window Of Life"
niesnasek tych nie wyciszy, przeciwnie, spotęguje
je. Powód jest jeden, mianowicie twórcy z
Pendragon powielili patent, który przyniósł
niekwestionowany sukces "The World", powtórzyli
pewne rozwiązania, pożyczając niektóre
pomysły od… siebie i innych. Taka opinia
nie znaczy wcale, że "The Window Of Life"
jest do bani, bo tak nie jest, ale Pendragon niczym
nie zaskakuje, jest w pewnym sensie
przewidywalny. W dalszym ciągu otrzymujemy
zestaw ładnie opakowanych kompozycji,
zawierających chwytliwe melodie, miks pięknie
powiązanych sekwencji akustycznych i elektrycznych,
starannie opracowanych brzmieniowo,
utrzymanych w specyficznym dla zespołu klimacie,
wykonanych precyzyjnie i potwierdzających
jakość instrumentalną. Obiektywnie
patrząc konwencja w porównaniu do fonograficznego
poprzednika nie uległa zmianie. Dla
mnie to zalety, ale dla malkontentów to strawa
do krytyki. Ja uważam, że omawiana płyta to
wyraz stabilizacji stylistycznej, a nie stagnacji.
Z tych wątpliwości rodzi się wniosek, że każdy,
kto chce sprawdzić te głosy, powinien samodzielnie
zmierzyć się z tą materią, gdyż "de
gustibus non disputandum est" czyli "o gustach
się nie dyskutuje". Jest to najprostsza droga do
weryfikacji opinii. Należy się jednak zgodzić z
tezą, że już w czasie odsłuchu dwóch pierwszych
tracków myśli odbiorcy nerwowo biegają
w tę i z powrotem szukając odniesień do
historycznych, klasycznych albumów rocka,
ponieważ fragmenty "The Walls Of Babylon" i
"Ghosts" do złudzenia przypominają koncepcje
twórcze dwóch ikon gatunku, Pink Floyd i
Genesis. Wstęp tego pierwszego utworu buduje
długa impresja gitarowa Barretta w manierze
Gilmourowskiego intro z suity poświęconej
Sydowi Barettowi "Shine On You Crazy
Diamond". Także Nolan przypadkowo (?) uruchamia
sekwencję dźwięków bliźniaczą do zagrywek
Tony Banksa z wczesnych albumów
Genesis, gdy w przestrzeni dominują generowane
przez klawisze partie chóralne oraz pasaże
duetu organy- mellotron. Nie potrafię rozstrzygnąć
dylematu, czy panowie rockmani sięgnęli
po takie środki realizacji świadomie, czy
całością rządzi zwykły przypadek, co zdarza
się w muzyce dosyć często. Ja chcę wierzyć, że
w rachubę wchodzi wyłącznie opcja druga i nie
wyobrażam sobie, żeby artyści tego pokroju co
Nolan i Barrett poszli na kompletną łatwiznę
i narażali na szwank swój świeżo zdobyty autorytet.
Kończąc wątek ewentualnych zapożyczeń
obiektywnie należy stwierdzić, że wspomniany
dysonans wywołujący u słuchaczy stan
lekkiego napięcia odnosi się do niewielkiej cząstki
materiału muzycznego, a jego zdecydowaną
większość stanowią pomysły kojarzące się
jednoznacznie z artystycznym charakterem
Pendragon. Autorskie kreacje Nicka Barretta
i kolegów przedstawiają solidny, równy poziom
i wydawnictwo "The Window Of Life"
to na pewno powód do chluby niźli do zmartwień
nad kondycją progresji. Na marginesie
chciałbym jeszcze wspomnieć o pewnym
szczególe formalnym związanym ze zremasterowaną
wersją tego wydawnictwa, którą "dopakowano"
czterema nagraniami bonusowymi
osiągając czasowo pojemność bliską 80 minutom,
czyli zbliżając się do granicy technicznej
wydajności tradycyjnego kompaktu. Wracając
do kwestii pozytywów płyty wymienić można
wiele z tych, które dotyczyły wcześniejszej pozycji
dyskograficznej Pendragon, longplaya
"The World": świetne wątki melodyczne, zresztą
melodyjność to na pewno kategoria uniwersalna
wyglądająca przez "Okno Życia", specyficzna
nastrojowość ujmująca swoim urokiem
i spontanicznością, wspaniałe, lekkie,
subtelne brzmienie, które czyni atmosferę
przenoszącą słuchacza w inny wymiar, z daleka
od realu, blisko do marzeń, snów i stymulowania
wyobraźni. "The Window Of Life" ujmuje
duchowo smakowitymi, ekspresyjnymi
partiami solowymi, dłuższymi i krótszymi, stanowiącymi
nieodłączne komponenty stylu
Pendragon. Dwa główne motory napędowe
zespoły, Barrett i Nolan ponownie spisują się
na medal kreśląc wielowymiarowe pejzaże instrumentalne,
poukładane, przeważnie spokojne,
bogate w niuanse, które słuchacz wychwytuje
przy kolejnych spotkaniach z muzyką zarejestrowaną
na płycie. W programie albumu
pojawiają się, gdyby tak nie było, niektórzy poczuliby
się rozczarowani, bardziej rozbudowane
formy, choćby "The Walls Of Babylon" czy
"The Last Man On Earth", składające się z
pomniejszych akapitów zgrabnie i płynnie ze
sobą połączonych w spójny organizm. Tych
niespodziewanych przejść, zwrotów rytmicznych,
punktów przełomowych, spowolnień
czy przyspieszeń, które przyczyniają się do
wzbogacenia i urozmaicenia całości materiału,
notujemy we wnętrzu albumu sporo, ale szczerze
mówiąc, bez tych składników Pendragon
straciłby swoją autonomię stylistyczną, ponieważ
należą one twórczego kanonu grupy. "The
Window Of Life" zachwyci bez wątpienia
tych, którzy wolą piękno ponad brzydotę, łagodność
i dźwiękowy ład zamiast chaosu i bałaganu,
słoneczne barwy zamiast tajemnicy i
mroku. Jednak moim zdaniem "The Window
Of Life" sprawdzi się świetnie w chwilach
sprzyjających relaksacji, równowadze emocjonalnej
czy wyciszeniu i nie jest to recepta z poradnika
psychologa - amatora. Podstawowa lista
obejmuje sześć nagrań o zróżnicowanej
długości. "The Walls Of Babylon" stał się wyczekiwaną
częścią licznych koncertów, a jego
początek stanowi w zasadzie instrumentalny
monolog gitarzysty Nicka Barretta. Trochę
powyżej, w kontekście kompozycji otwierającej
"Okno", "The Walls Of Babylon" sformułowałem
zarzut dotyczący pewnych podobieństw
rozwiązań brzmieniowych do dziedzictwa
sztuki rockowej, co jednak nie znaczy, że impresja
na gitarę i klawisze na wstępie jest nic
nie warta. Romantyczny nastrój tego fragmentu,
który tworzy swoją grą Nick Barrett na
pierwszym planie, wzniecając przeciągnięte,
urokliwe, powolne, takie snujące się w marzeniach
dźwięki gitary zwyczajnie wzrusza i wyzwala
u słuchacza nieprawdopodobne emocje,
powodując, że zaledwie cztery pierwsze minuty
tkają niewiarygodną nić sympatii pomiędzy
wykonawcami a sercem i duszą adresatów tych
fraz. Napisałem w liczbie mnogiej, wykonawcami,
ponieważ nie wolno nam zapomnieć o
roli Clive'a Nolana, który konstruuje niezwykle
ciepłe, zarazem intensywne klawiszowe tło
partnerując na równych prawach elektrycznej
gitarze. I pomimo Floydowych sugestii o rodowodzie
tego akapitu, o czym nadmieniałem
wyżej, trudno oprzeć się urodzie tego fragmentu.
Po przekroczeniu granicy czwartej minuty
utwór nabiera dynamiki (co za organowe wejście,
palce lizać!), poweru, struktura rytmiczna
staje się bardziej wyrazista, brzmienie potężnieje,
aby w okolicach szóstej minuty "rozhuśtać"
pieśń do wspaniale melodyjnego refrenu z
wyśpiewywanymi "Murami Babilonu". Po ósmej
minucie struny Barrettowskiej "kochanki"
drapią ostrymi szponami przestrzeń prowadząc
charakterystyczny riff, a Nolan swoimi
organowo - syntezatorowymi wariacjami prowadzi
autorski monolog, obrazujący skalę jego
umiejętności instrumentalnych. Tymczasowo
zepchnięci w cień Panowie "Bas - Bębny" też
dają się we znaki, szczególnie przy karkołomnych
zwrotach rytmicznych, których zespół
nam nie szczędzi w drugiej części tego długiego
rozdziału. Pal licho wszelkie inspiracje innymi
twórczymi ideami, prawdziwe bądź nie! Jak
tutaj nie kochać ekspresyjnych wypowiedzi
Pendragon, jeżeli w awangardzie albumu znajduje
się taki kawałek! A kto jeszcze nie poczuł
satysfakcji, tego emocjonalność wystawiona
zostaje na próbę wytrzymałości w chwili, gdy
jego umysłem zawładnie pozycja numer dwa,
"Ghosts". Już pierwsze fortepianowe akordy generowane
przez "Króla parapetów", Nolana zapowiadają,
że za moment dojdzie do spektakularnego
wydarzenia. I nikt, tak myślący nie
zawiedzie się! Po minucie solowego występu
Clive'a, do mikrofonu pierwsze słowa ze spokojem
wypowiada Nick, a po dalszych 40 sekundach
krzywa dynamiki skacze do góry jak
opętana, a zespół buduje prześliczny klimat.
Niby prosta to pieśń, żadnych ekstrawagancji,
a ile piękna zarówno w sferze melodyki, jak też
selektywnego brzmienia, ile spokoju w wytyczaniu
ścieżek rytmicznych, ile zespołowości w
kreacjach instrumentalnych, ile, wręcz cudownej
ekwilibrystyki uczuciami i nastrojem w
punkcie 3:35. Esencja stylu Pendragon z tego
okresu kariery. To w tym fragmencie spotykamy
najwięcej nawiązań do "starego" Genesis,
ale jakie to ma znaczenie? Liczy się tylko
czar i estetyczność całych kaskad dźwięków
spadających na wyciszone zachwytem receptory
publiczności. Komu mało, ten może podziwiać
wdzięk kolejnej story "Breaking The
Spell", z powolnym tempem na wejściu, utworu
rozwijanego harmonijnie, z zakusami Nicka
do gitarowej improwizacji, mnóstwem smaczków
wyczarowanych przez Nolana. Sekundy
przed czwartą minutą rzuca nas na kolana
epickość partii solowej gitary, potężne uderzenia
perkusji, po czym kompozycja przeobraża
się w rytmiczną figurę podążającą w klarownie
wytyczonym przez artystów kierunku.
Nie, muzycy nie rzucają rewolucyjnych haseł,
nie nawołują na barykady, oni tylko oparci o
solidny fundament, który sami "wylali" określając
założenia swojego stylu, kontynuują
swoją wizję definicji progresji. W części środkowej
potężna dawka wypowiedzi wyłącznie
instrumentalnych, demonstrujących pracę precyzyjnie
ustawionej "maszynerii z duszą". "The
Last Man On Earth" dosłownie rozwala skorupę
nawet najbardziej odpornych na wzruszenia.
Nic już nie stanowi tamy przed tysiącami
mrówek defilujących po naszych cielesnych
przymiotach, nic nie jest w stanie zahamować
euforii jako reakcji na piękno. Ponad
14 minut dźwiękowych delicji, Kosmos uniesień
stworzony przez Mistrzów. Tak, tak, nie
bójmy się tych może górnolotnych słów. Kto
nie wierzy, niech spróbuje zachować kamienną
twarz w 2:22 po wejściu gitary Nicka! Czy
udaje się racjonalnie myśleć? Nie ma szans! A
potem czteroosobowa karawana rusza w swoją
wędrówkę po "Ziemi" oferując prawdziwe dziwy
natury, mijając genialne partie solowe, porażając
ślicznością tematów melodycznych, poruszając
się raz szybciej innym razem wolniej,
regulując tempo jak wytrawny maratończyk ,
dążący konsekwentnie do wytyczonego celu
kompozycji. Nie jestem "zimnogłowym" typem,
analizującym kolejne sekwencje, ale tutaj
na 14-minutowej trasie czeka na nas multum
uniesień, niespodzianek, zmiennych prądów,
zwrotów, przeobrażeń wnętrza utworu, dynamicznych
przejść i kołysankowych uspokojeń.
Co rusz to zmiana konwencji, to inna twarz
brzmienia, inny bieg rytmu, inny profil instrumentalny,
lawina perkusyjnych beatów i basowych
erupcji w jednej części ustępuje nagle
miejsca hymnicznej podniosłości. Ponad 14
minut, a czas mija jak mrugnięcie okiem, nie
ma mowy o zastoju, chwili jednostajności, cały
ten świat dźwięków poraża bogactwem i rozmachem.
Jak tutaj nie cenić takiego poematu,
chyba trzeba być kompletnym ignorantem pozbawionym
uczuć. Numer pięć w programie
nosi tytuł "Nostradamus (Stargazing)" i zaczyna
się od partii gitarowej o nieregularnej linii,
bo trudno w tym miejscu mówić o konkretnych
riffach, by po dwóch minutach powitać w
swoim towarzystwie Nolanowski fortepian i
spokojny wokal. Wszystkie znaki wskazują na
kolejny akt muzyczny o lirycznym, poetyckim
charakterze. Ale po trzeciej minucie okazuje
się, że pozory mylą. Na scenę wkracza motoryczny,
"stadionowy" hicior, o dużym potencjale
przebojowości, najbardziej dynamiczna
część programu albumu, przepędzająca na
cztery wiatry panujące do tej pory melancholię,
nostalgię, pewien rodzaj zadumy nad życiem
i światem. Ale uspokojony koniec "Nostradamusa"
zwiastuje powrót do pieczołowicie
konstruowanej nastrojowości przez poprzedników
na liście tracków. Sądząc tak nie
mylimy się, ponieważ finałem, zwieńczeniem
płyty jest stosunkowo krótki "Am I Really
Losing You?", tylko i aż śliczna piosenka z jednorodnym
wątkiem melodycznym, który jest
tak piękny, że mógłby śmiało płynąć w
przestrzeni do nieskończoności. Ten wokalnoinstrumentalny
akcent uzupełnia wytrawnie
namalowany dźwiękami obraz z podpisem
czterech "malarzy", którzy zjednoczeni we
wspólnym dziele przyjęli kiedyś nazwę Pendragon.
Wiem, ta ostatnia uwaga pachnie patetycznością,
ale cóż na to poradzę. W takich
porywających momentach jak "Am I Really
Losing You?" patos to nieodłączny składnik
przeżywania. Album "The Window Of Life"
to kolejny przykład wrażliwości twórców z
Pendragon. Przed laty znaleźli niszę w gatunku
zwanym rockiem progresywnym, z kunsztem
i wytrwałością ją "umeblowali", a ponad
20 lat temu, dokładnie w roku 1993 dostarczyli
kolejny dowód, że marzenia to nie puste
słowa, a piękne dźwięki tworzone przez utalentowanych
artystów potrafią jak mało co
przemieścić słuchaczy w inne stany świadomości.
I bez znaczenia jest banalny fakt, że
niektórzy "laboranci" rozebrali konstrukcje
kwartetu na czynniki pierwsze, stwierdziwszy,
że niektóre z komponentów kiedyś już zostały
w rockowym wymiarze wymyślone. A jakie to
ma znacznie w konfrontacji z tysiącami wytrawnych
nutek dających szczęście i spływających
balsamiczną, łagodną falą do serc i dusz słuchaczy
przez otwarte właśnie "Okno Życia"?
(5)
PS. Nie odnoszę się do nagrań bonusowych
edycji zremasterowanej z prozaicznego powodu,
gdyż nie posiadam wydawnictwa Madfish
z roku 2012, ale nie sądzę, że te dodatkowe
utwory mają jakikolwiek wpływ na odbiór i jakość
programu podstawowego longplaya "The
Window Of Life", co najwyżej stanowią jego
merytoryczne uzupełnienie.
Pendragon - Fallen Dreams And Angels
1994 Toff
Jednym ze sposobów promowania materiału
muzycznego nagranego przez rockowe składy
jest edycja tzw. EP-ek, stanowiących najczęściej
rodzaj awangardy płyt długogrających.
Obiektywnie należy zauważyć, że minialbumy
to względnie rzadkie zjawisko na rynku fonograficznym.
Idea produkcji takiego krążka narodziła
się dosyć dawno, bo w czasach tradycyjnych
płyt gramofonowych. EP- Extended
Play to mała płyta o prędkości 45 obr./min.
mieszcząca trochę dłuższe nagrania, potocznie
mówiąc EPka, to wydawnictwo fonograficzne
między singlem a płytą długogrającą. Dla niektórych
zespołów, ze względu na długość ich
kompozycji, ramy czasowe singla stały się za
ciasne, stąd wykorzystywały one techniczne
możliwości i decydowały się na zarejestrowanie
minialbumu. Tak uczynili także członkowie
grupy Pendragon w okresie między albumami
"The Window Of Life" i "The Masquerade
Overture", umilając fanom oczekiwanie
na nowe utwory i wysyłając czytelny sygnał,
że zespół nie zginął w otchłani zapomnienia.
"Fallen Dreams And Angels", cztery
utwory, nieco ponad 25 minut muzyki, przedstawia
utwory, które nie znalazły miejsca w
programie podstawowym dużej płyty, a które
zespół uznał za warte prezentacji. Do tej ostatniej
uwagi należy załączyć informację, że całość
EP-ki dodano w formie bonusa do zremasterowanej
wersji publikacji "The Window Of
Life" z roku 2006. Gdyby gdziekolwiek na
świecie zorganizowano seminarium na temat
cech charakterystycznych rocka progresywnego
to Nick Barrett mógłby wystąpić w roli prelegenta
a jako przykładem wspierającym analizę
mógłby posłużyć się pierwszym utworem z
programu EP-ki, który przygotowany został
według receptury uwzględniającej standardy
gatunku. Ramy konstrukcji "The Third World
In The U.K." odpowiadają wzorcom progresji
zdefiniowanym przed wielu laty i zaadoptowanym
przez Pendragon, wraz z atrybutami
wynikającymi z autorskiego spojrzenia na wymienioną
stylistykę. Utwór posiada klamrę
spinającą jego strukturę, a jest nią fortepian z
narastającą sekwencją akordów budującą swoiste
napięcie i specyficzny dla grupy optymistyczny
klimat. Działa on jak magnes na
słuchaczy, wciągając ich w przeżywanie nastrojowych
i intrygujących dźwięków. Całe fortepianowe,
klasycyzujące intro ustępuje przestrzeni
w dalszym biegu kompozycji partiom
instrumentalnym wypełniającym część środkową,
ze szczególnym wskazaniem na gitarę,
aby w rozwiązaniu finałowym powrócić na zasadzie
kody do fragmentu fortepianowego.
Także zarys dramaturgiczny został nakreślony
zgodnie z kanonem, mianowicie od wstępu
emocje rosną sukcesywnie jak krzywa na wykresie,
aby po osiągnięciu punktu kulminacyjnego
ponownie osiągnąć poziom neutralny.
Barrett zadbał o wyeksponowanie chwytliwego
tematu melodycznego, którego inicjatorem
jest od 2:20 gitara elektryczna, rozwijająca
motyw główny w dosyć długiej partii solowej.
W tle pobrzmiewają instrumentalne
akcenty keyboardów oraz motoryka sekcji rytmicznej.
Końcowa repetycja z fortepianem w
roli głównej podkreśla spójność kompozycji, jej
uporządkowany charakter, pozostając dzięki
temu zabiegowi w pamięci odbiorców. Chciałbym
poruszyć jeszcze jeden aspekt tego utworu,
a dotyczy on warstwy słownej. Barrett jako
autor tekstu występuje tutaj w roli barda zaangażowanego
politycznie, co w przypadku treści
songów Pendragon jest ewenementem. "The
Third World In The U.K." porusza problematykę
jakości życia imigrantów w Zjednoczonym
Królestwie, a tytuł stanowi pewnego rodzaju
prowokację ze słowami określającymi
United Kingdom jako "wonderful world", rozumianymi
ironicznie. Aby nie tworzyć wrażenia
podniosłości i powagi problematyki zespół jako
drugi punkt programu proponuje dosyć banalną,
prostą i beztroską piosenkę "Dune" z
tradycyjnym podziałem na zwrotkę - refren i
fajnym motywem melodycznym. Szersze opisywanie
tego przebojowego fragmentu byłoby
tworzeniem ideologii z podtekstami, których
tutaj "ani widu ani słychu". Ot, odprężający
przebojowy kawałek miły w słuchaniu. Blisko
8-minutowy "Sister Bluebird" to już zupełnie
inna bajka, kojarząca się ze swoim "młodszym
bratem", wcześniejszą kompozycją "Voyager" z
albumu "The World". Od delikatnego prologu
z klawiszami na pierwszym planie, brzmienie
nabiera majestatu i podniosłości, oferując specyficzne
dla zespołu liczne zwroty melody-
PENDRAGON 97
czno-harmoniczne, stanowiące obudowę głównego
pomysłu. Każdy sympatyk Pendragon
znajdzie takie elementy, które należą do charakterystyki
stylu, od licznych akcentów gitarowych,
piękne partie solowe, hymniczne klawisze
"generała" Nolana oraz spektakularne
rozwiązania melodyczne. Osiem minut pozwala
muzykom poswawolić sobie instrumentalnie,
co skwapliwie wykorzystują. Jednym słowem
kolejny rockowy poemat z logo Pendragon.
Ostatni rozdział z tytułowym utworem,
nagranym już w roku 1991, na potrzeby EPki
odkurzonym i po liftingu, tworzy aurę spokoju,
harmonii w oparciu o mieszankę półakustycznych
i elektrycznych dźwięków gitary, subtelności
klawiszowych i zrównoważonego
tempa wytyczanego przez schowaną w tle sekcję.
Brakuje w tym utworze blasku, iskry, które
pozwoliłyby zaistnieć tej kompozycji na
dłużej w świadomości słuchaczy, ponieważ
rządzi nim przeciętność. "Fallen Dreams And
Angels" klasyczny spektakl progrockowy z dopiskiem
"neo" w czterech aktach, nie dorównujący
jednak poziomem "dużym" albumom Pendragon,
może zostać potraktowany jako rozrywkowy
przerywnik w oczekiwaniu na kolejne
rozbudowane wydawnictwo zespołu, w tym
przypadku publikację "The Masquerade
Overture". Dopiero po poznaniu "Uwertury"
można zauważyć liczne słabości minialbumu i
potwierdzenie faktu, że jednak żywiołem i życiem
Pendragon pozostaną pełnowymiarowe
longplaye, a "małe" płytki stanowić mogą najwyżej
ciekawostkę fonograficzną. (3)
Pendragon - As Good As Gold
1996 Toff
Druga i ostatnia EPka w karierze Pendragon
ukazała się jesienią 1996 w czasie tury koncertowej
promującej album "The Masquerade
Overture". Jej zawartość jest w pewnym sensie
ciekawostką przeznaczoną nie tylko dla zagorzałych
fanów zespołu, ponieważ obok singlowej
wersji tytułowego utworu zawiera trzy
nigdzie niepublikowane kompozycje. Choćby z
tego powodu materiał EP-ki stanowić może
wartościowe uzupełnienie fonograficznego dorobku
Pendragon. Najsłabszym punktem programu
"małej" płyty jest znana już z repertuaru
"Uwertury" wersja nagrania "As Good As Gold",
dlatego, że odarta została praktycznie z wszystkich
smaczków, klimatu, czy solowych popisów
wykonawczych zaprezentowanych na
dużej płycie. W tej sytuacji potwierdzenie znajduje
teza, że Pendragon to formacja, która
najlepiej wypada i czuje się, gdy realizuje swoje
pomysły w złożonych, rozbudowanych formach.
W rzeczonym przypadku żywot utworu
"As Good As Gold" uległ drastycznemu skróceniu,
a takie cięcie pozwoliło wyłącznie na zachowanie
szczątkowego zarysu kompozycji,
ram głównego tematu melodycznego, ograniczenia
zakresu partii instrumentalnych, a to
miało znaczący wpływ na pełnię brzmienia.
Kwartet Pendragon nie należy do składów
rockowych zdobywających szczyty singlowych
list, a brak wielu sekwencji klawiszowych Nolana
i Barrettowskiej gitary pozbawiło kompozycję
progrockowego blasku, czyniąc z niej
dosyć prostą i banalną piosenkę, jakich tysiące
pojawia się i znika w środkach masowego przekazu.
Jedyne elementy, który udało się przetransponować
na ścieżki wersji krótszej to melodia
i dynamika wykonania. Niestety, kto zna
oryginał, może poczuć się lekko "zmącony" i
zdezorientowany szczególnie w momencie
zakończenia songu, które sprawia wrażenie
niedopracowanego i na chybcika "przyciętego".
Zupełnie inaczej wygląda struktura "Bird Of
Paradise", który przypomina typowy dla Pendragon
rockowy poemat, przechodząc ewolucję
od minimalistycznego wstępu po bombastyczny
finał. Początek wskazuje na balladę,
wokal przy akompaniamencie delikatnych
akordów fortepianu. Dopiero po jakimś czasie
profil brzmienia uzupełniają stonowany bas i
przestrzenna perkusja. Napięcie rośnie, wzmaga
się intensywność brzmienia, zmienia się
znacząco klimat, który przybiera barwy podniosłe,
epickie, a utwór "rozlewa" się szeroko w
przestrzeni w typową dla zespołu epopeję. W
części środkowej rejestrujemy partię solową
gitary Barretta oraz nierozstrzygnięty pojedynek
dźwięków elektrycznych strun i klawiszowych
"zabawek" Nolana. Wzmianka należy się
także przyciągającej uwagę swoją urodą linii
melodycznej, ale w przypadku Pendragon to
swoista norma. Prawie 8-minutowy "Midnight
Running" rozpoczyna się motywem gitarowym
i pasażem syntezatorowym w nastroju delikatnej
melancholii. Jednakże jego profil ulega radykalnemu
przeobrażeniu za sprawą monotonnie
pulsującej perkusji oraz tętniącej surowym
i prostym rytmem gitary basowej. Oba instrumenty
tworzą wspólnie coś w rodzaju rusztowania,
na którym oparcie znajdują rozłożyste
płaszczyzny klawiszowe, a Nick może błyszczeć
prowadząc swoje partie solowe. Utwór
zyskuje dzięki pracy duetu bębny - gitara basowa
niezwykłą motorykę, energię, swoje dokłada
mister Nolan, który dwoi się i troi przy
klawiaturach, czarując para symfonicznymi
rozwiązaniami, a po 5:40 swój kunszt gitarzysty
demonstruje Barrett prowadząc prześliczną
partię gitary. Świetna kompozycja, wzorcowo
wykonana. Krążek zamyka "drobiazg"
pod tytułem "A Million Miles", jednorodny instrumentalnie,
z ustawionymi w centrum keyboardami
budującymi fundament dla partii
wokalnej, wyciszonej i odrobinę sentymentalnej.
EP-ka "As Good As Gold" to udany przerywnik
między kolejnymi longplayami Pendragon,
którego znaczenie podnosi fakt, że w
przeważającej części zawiera materiał nigdzie
niepublikowany. Muzycznie bywa różnie, od
bardzo przeciętnego otwarcia przez dwa długie
akapity, mogące zadowolić każdego poszukiwacza
progresywnych dźwięków, po akcent liryczny.
(3)
Pendragon - The Masquerade Overture
1996 Toff / 2013 Madfish (Remaster)
Mistrzowskie dzieło! I w zasadzie na tym
stwierdzeniu można zakończyć całą recenzję!
Chory pomysł? Być może. Ale każda osoba,
która zna zawartość "Uwertury" przyzna mi
chyba rację, że tę niepełną godzinę spektaklu,
tak prawdziwego spektaklu jak w teatrze operowym,
stworzonego i wykonanego przez
czwórkę artystów z Pendragon należy przeżyć
samemu, najlepiej w domowym zaciszu. Te podniosłe
słowa, ta moja egzaltacja w sprawie
"zwykłej" płyty muzycznej jest, według mojej
skromnej opinii, w pełni uzasadniona. Cała
ocena tego albumu, ocena, którą w tym miejscu
spróbuję przytoczyć, będzie oczywiście
przesiąknięta czystym subiektywizmem, ale
przecież inaczej być nie może. Chociaż wartość
tego dzieła, jego wielkość orzekana bądź klasyfikowana
współcześnie, po 18 latach od pierwszej
edycji, wskazuje, że czas weryfikując artyzm
dźwięków na tym albumie nie tylko nie
obniżył poziomu not, a nawet więcej, przynajmniej
w moim przekonaniu, podniósł ich rangę.
Gdy dzisiaj sięgam po "The Masquerade
Overture" jestem jeszcze bardziej zachwycony
aniżeli wtedy, gdy po raz pierwszy dorwałem
płytę w swoje ręce i nie wysłuchałem, lecz pożarłem
łakomie słuchem siedem kompozycji
na niej zawarte. Co to było za święto, tym radośniejsze,
że okazało się, że przemycane oszczędnie
informacje o ponadczasowym dzie-le
zespołu nic a nic nie były przesadzone. Ten
stan trwa do teraźniejszości, a dźwięki mają
czas w głębokim poważaniu i dalej przypominają
prześliczną pannę kuszącą swoimi atrybutami,
która po 18 latach jest jeszcze bardziej
atrakcyjna i zmysłowa, niż wcześniej. Dojrzała,
wyszlachetniała, tworząc aurę niesamowitego
powabu. Nie mam złudzeń, wręcz jestem
stuprocentowo przekonany, że znajdą się
wśród ludzi słuchających rocka osobnicy, którzy,
być może słusznie rzekną, a czym się tak
podniecać, przecież to tylko muzyka, niematerialne
sekwencje dźwięków. Będąc racjonalnym
wypada mi tylko zaakceptować takie rozumienie
tej kwestii, jednak w skrytości ducha
wiem, że "The Masquerade Overture" to coś
więcej, to muzyka rockowa podniesiona do
rangi sztuki. I z takiej perspektywy postaram
się zachowując wszelkie konwenanse przybliżyć
Czytelnikom poruszoną tematykę. Do
pracy! Piękniejsze wejście w tematykę płyty
jak "Uwertura" trudno sobie nawet wyobrazić.
Wiele rzeczy znalazło tutaj swoją premierę.
Pierwsza: Nick Barrett przygotował na klawiszach
orkiestracje, co zostało skwapliwie odnotowane
w "Line- up" wydawnictwa. Do tej pory
Pendragon nie korzystał w takiej skali z sekwencji
do złudzenia przypominających orkiestrę
symfoniczną. Druga: Wsparcia w zakresie
wykonania wokalnego udzielili - nie napiszę
piosenkarze ani wokaliści, bo wyjdę na ignoranta
- operowi pieśniarze, głosy zarówno żeńskie
jak i męskie. Gdy w długim intro po 90
sekundach rozbrzmiewa potężny chór, zmysły
słuchacza wariują. Coś niesamowitego, z jaką
siłą i dostojnością zjednoczona koalicja klasycznie
wyszkolonych głosów wyśpiewuje swoje
frazy. Nie znajdę się z dala od prawdy, gdy napiszę,
że ta istna ściana wokalna poraża ka--
żdego słuchającego swoją potęgą. Pozwolę sobie
na opowiedzenie pewnej historii związanej
z "The Masquerade Overture". Znając już
pierwsze wrażenia, jakie wywołuje całość zarejestrowanej
na albumie muzyki, pożyczyłem
płytę do przesłuchania koleżance z pracy, zupełnie
nieźle osłuchanej w rocku, z uwagą,
żeby do przesłuchania zabrała się w odpowiednich
warunkach, czyli na przyzwoitym sprzęcie,
nie daj Boże w samochodzie, bez udziału
innych urządzeń pracujących w domu typu
telewizor, bądź jakiś sprzęt AGD. Pani ta wykonała
moje, nazwijmy to polecenie, od A do
Z, nie wiedząc oczywiście, co ją tak naprawdę
czeka. Następnego dnia podzieliła się ze mną
swoimi refleksjami na temat odbioru tych
dźwięków. Pierwszą reakcją, zgodnie z jej opinią
i innych zebranych domowników, było
oszołomienie. Wszyscy zaczęli się natychmiast
zastanawiać, ki czort nagrał płytę i gdzie tutaj
szukać śladów muzyki rozrywkowej. Dopiero
po chwili do świadomości zebranych dotarło,
że zespół, który wykreował te magiczne dźwięki
nosi nazwę Pendragon. Przedtem nazwa ta
była obca, od tego dnia stali się zaprzysięgłymi
fanami kwartetu. Trzecia: Może to detal, ale
po raz pierwszy zdarzyło się na longplayu Pendragon,
że kolejne kompozycje zostały połączone,
płynnie przechodząc z jednego aktu do
następnego rozdziału. Czwarta: To na tym dysku
grupa stworzyła swój maga przebój, przepiękny
"Paintbox", znany w kilku wersjach,
między innymi singlowej oraz akustycznej,
oczekiwany, a właściwie wykrzyczany przez
publiczność koncertową. Można nawet żartobliwie
stwierdzić, że od tego momentu żaden
koncert bez niewinnego "Pudełka" nie uzyskiwał
udzielanego przez publiczność certyfikatu
ważności. Z drugiej strony, przywołując w pamięci
to czarodziejskie zbiorowisko tonów, aż
nie sposób sobie wyobrazić bardziej adekwatnego
tytułu w konfrontacji z powalającym pięknem
kompozycji. Już na podstawie tego
szczątkowego zapisu, łatwo się zorientować, że
w tym tekście krytyka nie znajdzie swojego
miejsca. Nie ma najmniejszego powodu, aby
przytaczać kontrargumenty i próbować bez
skutku szukać "dziury w całym" czyli słabości
jakiegokolwiek fragmentu. Już "The World" i
"The Window Of Life" oferowały wiele pięknych
obrazów, ale to co słuchacz znajdzie na
"The Masquerade Overture" przechodzi pojęcie
wrażliwego umysłu. Prawdziwa fontanna
rewelacyjnych pomysłów melodycznych, dopracowane
do ostatniego szczegółu brzmienie,
także od strony technicznej. Mistrzowska klasa
instrumentalistów. Nigdy do tej pory nie powstała
taka chemia pomiędzy wykonawcami,
taka integracja umiejętności kwartetu jak na
ścieżkach "…Uwertury". Nigdy na płycie Pendragon
gitara Nicka Barretta nie brzmiała
tak poruszająco, a w jej partiach solowych nie
tkwił taki potencjał emocji wyrażanych riffami.
To co osiągnął Nick integrując możliwości
techniczne gry z pasją i kumulacją namiętności
to najwyższy, nie unikając potoczności wypowiedzi
napiszę, level. Podobnie sprawa wygląda
z osiągnięciami Nolana, który w pełni
zademonstrował skalę swojego nietuzinkowego
talentu, generując całą paletę klawiszowych
wspaniałości, od zagrywek oczywistych, po
niuanse ukryte w tym dziele i identyfikowane
przez słuchaczy dopiero po n-tym przesłuchaniu.
Liczne klawiszowe ekspozycje obrazują w
pełni wszechstronność wykształcenia Clive'a,
jego inklinacje do rozwiązań rodem z muzycznej
klasyki. Dla osób znających biografię
tego Pana to nic dziwnego, biorąc pod uwagę
jego edukacyjną drogą. Duet bas - bębny imponuje
precyzją szwajcarskiego zegarka, bezbłędnie
wpasowuje się w gęstą przestrzeń dźwięków
instrumentalnych solistów, znajdując w
przestrzeni utworów wiele takich miejsc, aby
pokazać swój indywidualny kunszt. Nie chcę
opisywać i udawać eksperta od Pendragonowych
dźwięków na tym albumie, ale trudno mi
ukryć swoje wzruszenia, entuzjazm, który
wręcz wybucha każdorazowo, gdy płyta znajdzie
swoje miejsce w "gniazdku" odtwarzacza i
zaczyna snuć swoje śliczne "wody" przez ponad
57 minut żywota, począwszy od pierwszych
zabójczych sekund zwiastujących odkrycie
wielkiej tajemnicy opowieści, aż do wybrzmienia
ostatniego półtonu w finale. W tych chwilach
najmocniej przekonuję się, dlaczego zostałem
fanem Pendragon, dlaczego uwielbiam
ich kompozycje, dlaczego nie przekonują mnie
argumenty krytyków pieprz…ch o wyimaginowanych
niedoróbkach i zapożyczeniach. Wtedy
właśnie stawiam sobie fundamentalne pytanie,
w jakim celu człowiek słucha muzyki, niezależnie
od jej gatunku. Być może nie potrafię
do końca udzielić profesjonalnej odpowiedzi,
ale wydaje mi się, że po to, aby coś przeżyć w
sferze duchowej, raz głęboko się wzruszyć, innym
razem "prześlizgnąć" się tylko po powierzchni
konglomeratu dźwięków, aby wzbudzić
swoje poczucie estetyki. I muzyka Pendragon
ze ścieżek "The Masquerade Overture" spełnia
wszystkie pobieżnie wymienione kryteria.
Dlatego, gdy ktoś nie zna tego albumu i zdecyduje
się na spotkanie "face to face" z jego siedmioma
częściami, niech pomyśli o zawar-tym
na nim pięknie, gdy z głośników popłynie jeden,
drugi, trzeci i wiele następnych wątków
melodycznych. Nie żądajcie rewolucji, upajajcie
się klasycznie ułożonymi środkami wyrazu
właściwymi rockowej stylistyce, które tworzą
prześliczną galerię panoramicznych i wielobarwnych
obrazów, kreślonych instrumentalnowokalnymi
"pędzlami" artystów "całą gębą". To
tyle moich osobistych wynurzeń. Nie będzie
żadnych wskazówek, że w tym kawałku to, w
tamtym inny element rytmicznych wariacji, a
w kolejnym genialna aranżacja. To nikomu
niepotrzebne zrzędzenie. Jedyną rzeczą, którą
należy wykonać, to włączyć funkcję "Play" i
przymknąć oczy, a rzeka cudownych dźwięków
zaleje wasze serca jak gigantyczna fala tsunami,
tylko, że ta fala nie przynosi zniszczeń,
lecz moc rockowych "czułych słówek" w pięknym
"pałacu marzeń". Taka jest właśnie "The
Masquerade Overture". Reszta się nie liczy.
Płyń chwilo! Płyń! Tym pięknem nie można
się nasycić! (6)
PS. Pozwoliłem sobie w post scriptum zamieścić
kilka odnośników do drugiego krążka limitowanej
edycji, która obejmuje cztery utwory,
prawie 19 minut muzyki. Dwa pierwsze fragmenty
pochodzą z dysku podstawowego, a
chodzi o "As Good As Gold" oraz "Masters Of
Illusion", z tym, że zespół prezentuje zupełnie
inne wersje wykonania, uboższe i znacznie
krótsze od nagrań oryginalnych. Wyeksponowano
w nich wiodący temat melodyczny, wytyczono
zakres jednorodnego tempa, skumulowano
nieco więcej dynamiki, zredukowano
partie solowe, ograniczono w istotnym wymiarze
zabiegi aranżacyjne przekształcając je w
proste piosenki o sporym potencjale przebojowości.
Prawie 7-minutowy "Schizo" wywodzi
swój rodowód ze stylistyki Pink Floyd okresu
"The Division Bell", szczególnie żeńskie partie
chóralne i gitarowe, utrzymany w średnim
tempie, z jednostajnym, balladowo kołyszącym
rytmem. Ekstra dysk zamyka "The King
Of The Castle" pomyślany jako kontynuacja
kompozycji "The Shadow", zagrany w wersji
half-unplugged. Miła dla ucha, odprężająca i
melodyjna piosenka, w której główną rolę odgrywa
Nick Barrett, a swoje pejzaże dźwiękowe
oraz partie chóralne klawiszy w drugiej części
dodaje także Clive Nolan, upodabniając
całość do klasycznej kompozycji Genesis
"Entangled". Załączony dysk traktować należy
na zasadzie ciekawostki, która przedstawia
alternatywny wizerunek stylu Pendragon,
stąd nie będę podejmował próby klasyfikacji
bądź oceny żadnego z czterech tracków.
Pendragon - Not Of This World
2001 Toff / 2012 Madfish (Remaster)
Wobec tego albumu mnożyć można same superlatywy.
Kiedyś słyszałem swoistą formę
stopniowania przymiotnika "piękny": pięknypiękniejszy
- najpiękniejszy - zaje…cie piękny.
Daleki jestem od epatowania wyrażeniami nieparlamentarnymi,
ale ostatnie określenie jest
adekwatne do stanu uczuć, w którym znajduje
się człowiek po wysłuchaniu całości muzyki.
Na tej płycie wiele rzeczy jest naj: to prawdopodobnie
najbardziej dojrzała prezentacja
umiejętności kwartetu. Najlepszy mix dźwięków
akustycznych i elektrycznych. Najwięcej
partii solowych znalazło swoje miejsce w programie
albumu, dodajmy partii wyrafinowanych,
niezwykle ciepłych i emocjonalnych. Nie
wiem, czy wydawnictwo "Not Of This World"
przedstawia najlepsze pod względem technicznym,
najbardziej dopracowane brzmienie,
ale jestem przekonany, że trudno temu komponentowi
płyty cokolwiek zarzucić. To na
pewno koalicja najdłuższych kompozycji w
historii grupy, ponieważ pięć utworów tworzących
program podstawowy trwa ponad 67 minut,
a aż trzy z nich to wielowątkowe opowieści.
Zresztą wystarczy dodać, że najkrótszą czę-
98
PENDRAGON
ścią albumu jest pozycja z numerem jeden, "If
I Were The Wind" licząca dokładnie 9 minut i
23 sekundy. Zapewne pisząc o zaletach tej
opasłej księgi dźwięków pominąłem nieświadomie
niektóre z nich, ponieważ każdy sympatyk
Pendragon po latach obcowania z twórczością
przywykł do pewnych cech charakterystycznych
ich artystycznych kreacji i zaczął
traktować je w kategorii aksjomatu, czyli twierdzenia
przyjmowanego bez dowodu jako oczywistość,
że wspomnę tylko pełne uroku tematy
melodyczne. Z licznych wywiadów, przede
wszystkim Nicka Barretta wynika, że melodyjność
należy do priorytetów w procesie tworzenia
kwartetu, dlatego już dawno temu wszyscy
ci, którzy należą do grona zaprzyjaźnionych
słuchaczy zespołu piękne wątki melodyczne
zaczęli postrzegać jako coś należnego, codziennego,
obecnego w dziesiątkach utworów
ekipy - Barrett - Nolan - Smith - Gee. Moje
stwierdzenia nie powinny stanowić asumptu
do polemiki na temat jakości tej muzyki w
konfrontacji z innymi dokonaniami zespołu,
ale jestem przekonany, że omawiane wydarzenie
fonograficzne stanowi demonstrację integralności
materii muzycznej stworzonej na
tym albumie. Podstawowe założenia twórcze,
mapę stylu członkowie Pendragon wypracowali
i zdefiniowali już wiele lat wcześniej na
krążku "The World", natomiast dysk "Not Of
This World" to wzorcowy przykład umocnienia
swoich wizji artystycznych, osiągnięcia niebywałego
poziomu biegłości instrumentalnej,
prawdziwego mistrzostwa w kreowaniu klimatu,
specyficznej dla tych artystów nastrojowości.
W nomenklaturze sportowej istnieje
taka obiegowa opinia, że trudność nie polega
na zdobyciu wiodącej pozycji wśród medalistów
czy autorytetów, sztuką jest utrzymanie
tej pozycji przez następne lata aktywności zawodowej.
Z perspektywy czasu trudno kwestionować
rangę Pendragon w rozwoju i dziedzictwie
rocka progresywnego, ponieważ każde
następne wydawnictwo zapisane dźwiękami
osiągało wysoki bądź bardzo wysoki poziom,
zdobywając szerokie rzesze słuchaczy.
Sądzę, że posiadam legitymację do takiego
stwierdzenia i potrafię to udowodnić. Piszę ten
tekst kilka dni po koncercie promującym nowe
"dziecko" w rodzinie Pendragon, album "Men
Who Climb Mountains", który odbył się 15.
października 2014 w bydgoskim klubie Kuźnia.
Nabita do granic możliwości sala wskazywała
dobitnie, że oto witamy nie jakąś kapelę
rockowych "szaraczków" lecz ekipę cenionych
rockmanów. A na podstawie reakcji publiczności
można napisać tylko jedno, w tym
środowisku Pendragon ma obecnie status
gwiazdy, choć ich zachowanie nie ma nic
wspólnego z gwiazdorzeniem, tak charakterystycznym
dla artystów pożal się Boże. Nie
chciałbym rozwodzić się nad zawartością tego
występu live, ale na widowni zapanowało istne
szaleństwo, od owacji, gromkich oklasków, po
skandowanie "Pendragon, Pendragon!" oraz
"Dziękujemy! Dziękujemy!". A było za co dziękować.
Panowie wykonali profesjonalnie nie
tylko swoją pracę, oni dali swoim fanom jeszcze
coś, coś ulotnego, emocjonalnego, osobistego.
Ten koncert i zapewne wiele innych to
nie tylko odhaczenie kolejnej imprezy, to nie
tylko wpływy gotówkowe na koncie artystów,
to głównie pasja, uczucia, radość z grania, radość
ze spotkania z przyjaciółmi, fizyczne wyczerpanie
po wielkim wysiłku, kwitowane
przez muzyków uśmiechami i przyjaznymi gestami.
I tak sprawa wygląda także z albumem, o
którym piszę, gdzie z każdego zakątka wychyla
się emocjonalność, unoszą się we Wszechświecie
pozytywne fluidy, docierają do słuchacza
cząstki nietuzinkowych osobowości artystów.
Tego nie można dotknąć, ale to się czuje
w każdej sekundzie. Także z tego powodu
dźwięki z "Not Of This World" są tak śliczne,
wywołują wzruszenie, pozwalają pracować wyobraźni,
stymulując ją bodźcami zawartymi w
każdej z pięciu rozbudowanych kompozycji.
Magia znana przyjaciołom Pendragon, dla
przypadkowych słuchaczy albo dla neofitów
stylu progresji rockowej nie musi być tak oczywista,
ale każdy chyba się zgodzi, że już od
pierwszych dźwięków te czary obejmują nas
swoimi "stalowymi" ramionami, nie luzując
chwytu do ostatniego oddechu ciszy. A my
poddajemy się jak bezwolne istoty wołając niemym
głosem, płyń chwilo, płyń! Bo jak tutaj
uciekać ze świata rajskich wizji, bajkowych
złudzeń, marzeń, które ma każdy? Pytanie retoryczne.
Głos dzwonu, szum wiatru, powiewające
w tle syntezatorowe "zasłonki" przy
otwartym oknie "Tego Świata" i ten urzekający
pięknem motyw gitary, która zaczyna
swoje czarodziejskie łkanie poruszając serca.
W takiej intymności dane jest nam, gościom
wkroczyć wraz z "If I Were The Wind (And
You Were The Rain)" do królestwa tonów różnistych,
których wspólnym wyróżnikiem jest
ich niewątpliwie wysoka jakość stricte muzyczna
i piękno, Piękno, piękno... otaczające naszego
ducha jak zmysłowa mgła, która przeniknie
w wasze najbardziej intymne schowki, wzruszy,
rozbudzi emocjonalnie, ukołysze, wywoła
nowe marzenia i refleksje. Taka jest ta pełna
spokoju opowieść od pierwszych taktów aż po
ostatni półton. Wiele osób wskazuje w prywatnych
rankingach ten właśnie album jako number
one w dyskografii Pendragon, a upływający
czas nie jest w stanie ukruszyć ich pewności.
Moim skromnym zdaniem racja jest po ich
stronie. Ten dzwon jak z "Division Bell" Floydów,
ten nieprzyjazny świst wiatru, basowe
grzmoty syntezatorów budują w "If I Were The
Wind" niesamowite napięcie, oczekiwanie na
zdarzenie. A gitara Nicka dosłownie przeszywa
ciszę jak strzała z kuszy Wilhelma Tella, z
cudownym, rzewnym motywem, z którego jak
wielkie krople z sopli lodu kapią uczucia. Bo
muzyka na tej płycie to apogeum uczuciowości,
gdy emocje grają razem z muzycznymi instrumentami,
gdy dusza śpiewa razem z wokalistą.
Wykrzyczane słowa:
"If I were the wind and you were the rain
That blows from east to west that melts away this pain"
przejmująco zaburzają ciszę. I nawet wtedy,
gdy kompozycja nabiera nieznacznie rozpędu
(3:50), niesamowitego rozmachu, okiełznana
zostaje w punkcie 6:15, nieziemskim, prostym,
ale jakże urokliwym występem fortepianu, który
brzmi tak, jakby Nolan nie dotykał palcami
czarno - białych klawiszy, lecz je czule pieścił.
Także Barrett dostosowuje barwę swojej wokalnej
wypowiedzi do stworzonej atmosfery,
kontynuując tekst jak recytowany wiersz. Ujmujący
to fragment, którego nastrój przenosi
się na następne rozdziały albumu, chyba najbardziej
łagodnego i refleksyjnego w karierze
Pendragon. Następny epizod, dwuczęściowy
"Dance Of The Seven Veils" przedstawia Barretta
jako niezwykle zaangażowanego, śpiewającego
z emocjonalną intensywnością wokalistę.
Jego kwestia, gdy "przemawia" przed oczami
Gorgony, upodabnia go do dramatycznego
aktora. Gorgony (jedna z nich na ilustracji w
booklecie) to groźne siostry o przerażającym
wyglądzie, postacie z mitologii greckiej, z których
najbardziej znana jest Meduza. Jej spojrzenie
zamieniało w kamień. Po 3:25 plastycznie
ukształtowany wokal "przykryty" zostaje
gęsto utkaną siatką instrumentalną. Wtedy
muzyczna akcja rozgrywa się w wielu zakresach:
głos Nicka - chór - gitarowy riff - klawisze
w koalicji z sekcją rytmiczną. W części drugiej
utwór znacznie przyspiesza, robi się wręcz
skoczny, rytmiczny, ale do czasu nadejścia kolejnego
przełomu w punkcie 1:15, kiedy w
przestrzeni dominować zaczynają akordy gitary
akustycznej, a klimat przepojony nostalgią
zmienia tę pieśń w przejmujący hymn. Po trzeciej
minucie melduje się ponownie gitara, ale
jakże inny, drapieżny image, surowy riff, grzmiący
bas i pulsujące bębny wpływają na zmianę
charakterystyki utworu. Liczne zmiany
tempa, gwałtowne acz kontrolowane przejścia
z odcinków akustycznych we frazy elektryczne,
epicki finał powodują, że ta zróżnicowana
kompozycja potrafi skutecznie wryć się w
pamięć słuchacza na długi czas. Zdecydowanym
hegemonem, monumentalnym poematem
jest nagranie tytułowe wydawnictwa,
ponad 16 minut progresywnie ubarwionych
delikatesów. Start jak eksplozja skumulowanej
energii, burzliwe, nerwowe takty, krzycząca gitara,
ekspresowo pędzący w dal i utrzymujący
równowagę rytmiczną duet bas - perkusja, szalejące
syntezatory czynią wrażenie jakiegoś
dźwiękowego inferno. Ta powódź nutek zalewająca
zmysły słuchacza trwa grubo ponad
trzy minuty. Z tego obrazu zgiełku wyłania się
jak piękna panna zabójcza linia melodyczna,
którą wokalnie prowadzi Nick w kooperacji z
już ustabilizowaną rytmicznie sekcją. Spektakularne
chórki, orkiestrowe niuanse przydają
kompozycji rozmachu i mocy, Nolan wprowadza
akcenty symfoniczne, a melodyka po raz
kolejny dosłownie zwala z nóg. Tytułowy
utwór wyhamowuje gwałtownie 10 sekund po
szóstej minucie, a królami muzycznych przestworzy
zostają akustyczne "sylaby" gitary, oszczędne,
stylizowane odrobinę na andaluzyjskie
flamenco. "Give It To Me", z wplecionymi wielogłosami,
pełni funkcję łącznika z trzecim
akapitem suity. Bezkolizyjne przejście w strukturę
"Green Eyed Angel", który startuje w manierze
spokojnej ballady, a później krok po
kroku ewoluuje w kierunku coraz intensywniejszego,
nasyconego podniosłością eposu,
kroczącego dumnie i elegancko po dźwiękowych
ścieżkach albumu. Uroczysty nastrój
spektaklu podkreśla dodatkowo Nolanowska
partia organów. Co za przeżycie! I jak nie
docenić kreatywnych wizji twórców! Wytworzony
nastrój utrzymuje także prawie 12- minutowy
"A Man Of Nomadic Traits", w którego
wnętrzu różne patenty melodyczne i rozwiązania
rytmiczne zmieniają się jak w kalejdoskopie,
szczególną uwagę zwraca wymienność
ról instrumentalistów, gdy front sceny anektują
najpierw gitarowe akordy, potem frazy
keyboardów, tony elektryczne w mikście z sekwencjami
akustycznymi, żeńska wokaliza Tiny
Riley (3:30) z wokalnymi popisami Barretta.
I oto nadchodzi czas 7:56. W tym właśnie momencie
Nick kreuje gitarowe "widowisko", porywająca
koncentracja umiejętności instrumentalisty
w bardzo długiej partii solowej, ozdobionej
klawiszowymi chórkami Nolana.
Epilogiem powieści napisanej muzyką jest 18-
minutowy "Koniec Świata", w dwóch częściach
"The Lost Children" i "And Finally…". Napiszę
krótko. Jak tak ma wyglądać "World's End" to
ja proszę o bilet! Subtelny początek z repetycją
tematu przewodniego z prologu albumu. Ale
ten spokój to pozory, ponieważ upływający
czas zmienia charakter kompozycji, która rozwija
się w potężny rockowo - symfoniczny hymn
z perłą w postaci kapitalnej melodii. Cóż
napisać po takim święcie? Każde kolejne słowo
to zbytek! Kurtyna opada! Zalega kompletna
cisza! Główni aktorzy milkną! A słuchacz?
Targają nim duchowe przeżycia, czas na refleksje,
uspokojenie rozszalałej wyobraźni, stonowanie
zachwytu. Płyty "Not Of This World"
można słuchać w kółko, uruchamiając odpowiednią
funkcję odtwarzacza. Nie znuży nas,
nie spowszednieje ten diamentowy majstersztyk.
Gwarancja stuprocentowa! (6)
Post scriptum! Bonusami są dwa nagrania w
nowych aranżacjach i wersjach akustycznych.
Wytrawny pokaz instrumentalnej oszczędności
i precyzji wykonawczej. Zapowiedź pełnowymiarowej
płyty wyłącznie unplugged "Acoustically
Challenged". Ale to już inna bajka.
Pendragon - Acoustically Challenged
2002 Metal Mind
Środowisko fanów w Polsce brytyjskiego bandu
Pendragon jest wyjątkowo liczne. Przy
okazji każdej wizyty w naszym kraju zespół
witany jest i przyjmowany ze staropolską gościnnością.
Dlatego nie ma się co dziwić, że
artyści chcą i potrafią się za ten szacunek i
przyjaźń odwdzięczyć. W historii stosunków
na linii Pendragon - polska publiczność zanotowaliśmy
już kilka spektakularnych wydarzeń,
które podkreślały więź łączącą polskich
słuchaczy i członków grupy. Wyrazem tych
przyjacielskich relacji były między innymi słowa
z języka polskiego wplecione w treść songu
na płycie "Believe", albo wyróżnienie klimatu
koncertów w Polsce decyzją, że pierwsze DVD
rejestrowane było w Katowicach. Trzeci dowód
to przedmiot poniższego opisu, mianowicie
fakt, że jedyny w swojej historii krążek z nagraniami
wyłącznie akustycznymi Pendragon
zarejestrował w Warszawie w studio radiowej
Trójki i wydał za pośrednictwem rodzimego
wydawnictwa Metal Mind. W pewnym sensie
"Acoustically Challenged" jest uhonorowaniem
polskich fanów, ich otwartości na
sztukę muzyczną Pendragon od wielu lat i
kumpelskich wzajemnych relacji. Nie jest żadną
regułą, że zespół w materiałach prasowych
podkreśla ustawicznie wyjątkowość atmosfery
występów w Polsce, dokładając systematycznie
dowody swojego przywiązania, a należą do
nich także inne projekty realizowane na rodzimych
scenach, a mam tutaj na myśli choćby
premierowe spektakle oper rockowych Nolana,
czy występy akustycznego projektu Caamora,
z wokalistką Agnieszką Świta. Może moje
słowa "pachną" samouwielbieniem, ale
słowiańskie dusze potrafią reagować emocjonalnie
i ekspresyjnie w czasie występów,
potrafią też słuchać muzyki nie tylko powierzchownie,
co w jednym z wywiadów akcentował
także lider Porcupine Tree, Steven Wilson.
Z tych powodów wielu wykonawców wraca do
nas chętnie, licząc na entuzjastyczne przyjęcie.
Niektórzy tak się już zadomowili, że rok kalendarzowy
bez ich koncertów można uznać za
stracony (vide Anathema czy Deep Purple),
choć do tej uwagi należy naturalnie podejść z
przymrużeniem oka. Nagrywanie albumów
akustycznych stało się praktyką stosunkowo
częstą i każdy rok obdarowuje nas, odbiorców
mniej lub bardziej udanymi zestawami dźwięków
w wersji unplugged. W wielu przypadkach
nie jest to dla muzyków zadanie łatwe i lekkie,
a w szczególności dotyczy to rockowych składów
preferujących muzykę złożoną i bogatą
aranżacyjnie. Przystosowanie niektórych
rozciągniętych w czasie kompozycji do skromnej,
oszczędnej instrumentalnie wersji akustycznej
wymaga wyczucia, niekiedy kompletnie
nowej aranżacji, uwzględnienia ograniczeń wynikających
z grania "bez prądu". Może się mylę,
ale wydaje mi się, że wykorzystanie instrumentarium
li tylko akustycznego stanowi nie
lada wyzwanie dla wykonawców. Nie wszystkie
utwory bronią się w takich wersjach, z niektórych
nie da się "wycisnąć" nawet jednej
dziesiątej ich elektrycznego potencjału, a pomyślmy
o takich czynnikach jak dynamika
przekazu, melodyjność. Należę do grona rockowych
dinozaurów, stąd mam wiele wspomnień
z licznych koncertów rockowych kapel. A
jeden z nich pamiętam szczególnie dobrze.
Trudno mi przywołać dokładną datę (oj ta
skleroza!), ale było to w latach 80-tych, w czasach
dla współczesnego młodego pokolenia na
granicy surrealizmu, w epoce przedinternetowej
(tak, tak, takie czasy także przeżyliśmy
na ziemskim padole), gdy każdego dnia w
radiu społeczeństwo śledziło z zapartym
tchem komunikaty o tzw. stopniu zasilania.
Informowały one o mocy pobieranej energii
elektrycznej i gdy padała sakramentalna formułka
"stopień zasilania 20, albo jeszcze gorzej
21", to każdy był przygotowany na "krótkoterminowe"
wyłączenia prądu (w każdym
domu świeczka to nie był gadżet-ciekawostka
lecz obiekt pożądania po zapaleniu którego "jasność
się stawała"), tak na 2-3 godziny, w
najmniej spodziewanym momencie. W mieście,
w którym mieszkam, Bydgoszczy jest jeszcze,
choć grozi mu rozbiórka, taki obiekt rodem
z wykopalisk archeologicznych o nazwie
Torbyd. To stare, nieczynne już lodowisko,
które właśnie w latach 80-tych w miesiącach
letnich służyło jako sala koncertowa niektórych
koncertów rockowych. Jednym z zespołów,
które tam występowały, był ceniony także
dzisiaj Nazareth. Akustyka tego miejsca była
fatalna, no bo jak może być słychać muzykę
nawet głośną z blaszano-betonowego baraku,
bo taką "architekturę" prezentował ten obiekt.
Ale muzycy i technicy Nazareth nie byli od
macochy i starali się przynajmniej zneutralizować
tragiczne warunki betonowych trybun i
blaszanego dachu. Koncert zaczął się planowo,
nawet było słychać muzykę, choć przeszkadzał
pogłos jak cholera, gdyż dźwięki generowane
przez elektryczne instrumentarium odbijały
się od surowych, betonowych trybun. Ale najgorsze
miało dopiero nadejść. Wszyscy zebrani
pod wpływem hard rockowych czarów zapomnieli
o prozie życia w Polsce, a stopień zasilania
tylko na to czekał. W pewnym momencie
bums i kilowaty zginęły jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki naczelnego energetyka
kraju. Ciemno na oko wykol nie było, bo dziwnym
trafem paliły się uliczne latarnie przebiegającej
50 metrów za sceną ulicy Moniuszki.
Słuchacze zwiesili "nosy na kwintę", zdając sobie
sprawę z niedokończonego snu o koncercie
Nazareth. Ale muzycy tej kapeli zaprezentowali
niesamowitą klasę, "olali" elektryczny program
koncertu, sięgnęli za swoje akustyczne
instrumenty i zaczęli jakby nic się nie stało
grać dalej swoje unplugged. Szczęki publiczności
opadły aż do ziemi, a show trwał dalej. Ale
nie każda grupa posiada stosowny potencjał
umiejętności, aby wybrać takie wyjście awaryjne,
dlatego byłem ciekaw, jak poradzi sobie z
materiałem przygotowanym na dysku Pendragon.
Kiepsko potrafiłem sobie wyobrazić, jakich
zabiegów dokonają, "przycinając" niektóre
kawałki na potrzeby akustyki, bo byłem przekonany,
że te oryginalnie najbardziej rozbudowane
kompozycje, muszą stracić dużą część
zasobów dźwiękowych przy ograniczeniach
klawiszy Nolana, czy żywiołowych gitarowych
pasaży Barretta, albo basowych pulsów Petera
Gee. I w tym punkcie się pomyliłem, a
moje przewidywania rozlazły się jak stara guma
od gaci. Utwory straciły na pewno sporą
dawkę rozmachu, monumentalizmu, przestrzeni
brzmienia, co jest w pełni zrozumiałe,
PENDRAGON 99
ale nie straciły nic ze swojego magicznego wizerunku.
Jak naiwnie wyobrażałem sobie, że
taki "The Voyager", trwający na albumie "The
World" ponad 12 minut, albo "Alaska" z płyty
"The Jewel" z blisko 9-minutowym czasem
swojego żywota muszą zostać drastycznie skrócone,
no bo jak w wersji acoustic oddać te
wszystkie detale, niuanse, smaczki. A tutaj pełne
zaskoczenie, bo akustyczny "The Voyager"
mieści ponad 9 minut dźwiękowych delicji.
Tak, tak delicji, ponieważ trójce muzyków
Pendragon udało się wiernie odtworzyć magię
i wspaniały klimat albumów studyjnych, a w
zakresie popisów instrumentalnych panowie
nadali utworom nową jakość, bo w rzeczywistości
mamy do czynienia z nowymi, świeżutko
brzmiącymi nagraniami, zwiewnymi, lekkimi
jak piórko, melodyjnymi jak jasna cholera,
jeżeli "jasna cholera" może być melodyjna.
Dziesięciu piosenek zawartych na płycie
"Acoustically Challenged" można słuchać "w
kółko Macieju", czyli "na okrągło", tkwi w nich
niezwykłe, proste, oszczędne, niekiedy minimalistyczne
piękno, które przyciąga uwagę słuchacza,
kojąc jego zmysły. W żadnym wypadku
nie są to "ogniskowe" (ognisko-piwko-grill)
banały, lecz starannie opracowane songi, zaczerpnięte
z całego dorobku Pendragon, bo
obok starusieńkich i niekiedy zapomnianych,
ale znakomicie odświeżonych utworów jak
"Alaska" (The Jewel" 1985) czy "2 AM" ("Kowtow"
1988) muzycy przedstawili akustycznie
"zrewolucjonizowany" "The Voyager" ("The
World" 1991), piękny set z albumu "Not Of
This World", a nawet kompozycję "Unspoken
Words" ze ślicznego solowego albumu Petera
Gee "Heart Of David" (1993). Muzycy osiągnęli
także niezwykle czyste brzmienie, selektywne,
w czym "zasługa" zapewne po równo
tzw. czynnika ludzkiego i pomieszczenia koncertowego
radiowej Trójki, zbudowali dramaturgię
tego świetnego widowiska, zaoferowali
bardzo dobry program na dwie gitary i klawiaturę.
Wiele kompozycji zaskakuje nowością, a
wykonawcy nie poszli na łatwiznę i zrezygnowali
na przykład z już ogranego i lubianego
przez fanów kawałka unplugged "Paintbox".
Dlatego nie będzie nadużyciem, gdy stwierdzę,
że przedstawiony materiał to premierowy zestaw
i inna "twarz" Pendragon w trzyosobowym
składzie (sierotką "Marysią" został Fudge
Smith, dla którego zabrakło miejsca w składzie).
Ciepłe słowa należą się także stronie
wydawniczej albumu, dopracowany graficznie
i kolorystycznie digipack, starannie wydana
książeczka, w której oprócz zdjęć z rzeczonego
koncertu, znalazły się teksty wszystkich utworów.
Od razu widać, że artyści nie "odrabiają
pańszczyzny" lecz podchodzą profesjonalnie
do realizacji powierzonego zadania. A jak komuś
mało, to może się jeszcze dowiedzieć, że
dysk ma także swoją część multimedialną, w
której zawarto między innymi wyczerpujące
informacje o planowanych koncertach, obszerną
galerię zdjęć, fragmenty wideo. Z przyjemnością
ogląda się całe wydawnictwo, które jest
przykładem profesjonalizmu, a pozycja
"Acoustically Challenged" nie pełni roli fonograficznej
"zapchajdziury" a jest pewnikiem
pełnoprawnym członkiem dyskografii Pendragon,
zaznaczmy, jedynym do tej pory akustycznym
show zespołu. Fajna rzecz i wartościowe
uzupełnienie każdej kolekcji płytowej. (4)
Pendragon - Believe
2005 Toff
Dwadzieścia lat minęło od debiutu płytowego
Pendragon, wydanego w roku 1985 albumu
"The Jewel". Zespół "częstuje" słuchaczy kolejną
dawką swoich ubranych w charakterystyczne
dźwięki przemyśleń. Już słyszę tych wiecznych
narzekaczy, którzy paluchami zaczną
wytykać "powtórkę z rozrywki" czyli uporczywe
trzymanie się standardów gatunku, który
ktoś kiedyś nazwał rockiem progresywnym.
Może mają rację, może eufemistycznie pisząc,
mijają się z prawdą. Szczerze mówiąc- wybaczcie
drastyczne określenia - g…. mnie to obchodzi.
I to wcale nie dlatego, że jestem jakimś
tam głupkowatym zaślepieńcem, który bezkrytycznie
przyjmuje wszystko, co panowie z
Pendragon skomponują i w formie srebrnego
dysku wcisną. Sądzę, że czterech chłopa pod
kierunkiem Nicka Barretta solidnie przez wiele
lat pracowało na to, aby zostać rozpoznawalną
rockową marką, a po początkowym stylistycznym
zamieszaniu na dwóch pierwszych
krążkach, po wydaniu płyty "The World" doszło
do stabilizacji stylu i trzeba posiadać dużo
złej woli, żeby stwierdzić, że muzyka Pendragon
ginie w zamęcie tysięcy innych dźwięków,
nie mając wyrazistego charakteru. Tak na pewno
nie jest, a potwierdzeniem tej tezy może
być kolejna publikacja "Believe". Daleki jestem
o nazywania tego wydawnictwa koncepcyjnym,
ale łatwo wskazać na jego ideową myśl
przewodnią, zawierającą się w kwestii wiary,
ufności w niektóre aspekty ludzkiego życia. Już
pierwsze wypowiedziane słowa nie zostawiają
odbiorcom złudzeń, precyzując założenia
twórców, a po instrumentalnym utworze tytułowym
nadchodzi "No Place For The Innocent",
a w nim m.in.:
"Do you believe in Darwin's theory of evolution
Do you believe in the president the bible the constitution
Do you believe in innocence
Do you believe in thought control
Do you believe in wonderland".
Ale porzućmy próbę analizy tekstów, a skoncentrujmy
się na muzyce. Nawet najwięksi adwersarze
nie pałający nadmiarem sympatii w
stosunku do twórczości Pendragon, jeżeli chcą
zachować elementarną uczciwość, muszą przyznać,
że po raz nie wiadomo który Pendragon
prezentuje w całym blasku jedną ze swoich
najmocniejszych cech, mianowicie zabójczą
melodykę. Przez ponad 51 minut płyną kaskady
dźwięków, obojętnie czy wygenerowanych
przez instrumentarium elektryczne czy bez
prądu, które wywołują z treści kompozycji liczne
motywy melodyczne, wspaniałe, niekiedy
proste, ale jakże pomysłowe, podane we wzorcowy
sposób, tak, aby słuchacz po ich konsumpcji
odczuwał natychmiast głód zmuszający
go do powrotu. Przyznam, że dawno, bardzo
dawno nie słuchałem dysku "Believe" i gdy
teraz na potrzeby recenzji powróciłem do zawartości
nagrań, nie mogę się nadziwić jaką
świeżością, urodą, klimatem emanują kolejne
części albumu. Następny czynnik, który ma
bez wątpienia wpływ na odbiór tego konglomeratu
dźwięków, to zapewne doskonale wyważone
proporcje między pobudzającymi, rytmicznymi
impulsami a atmosferycznymi marzeniami,
pasażami narodzonymi w jakiejś rajskiej
krainie. Kiedy już ukołysani popadamy w stan
bezwolności, szybko dostajemy po główce obuchem,
czyli gwałtownym przyspieszeniem,
podwojeniem potencjału dynamiki, podkręceniem
częstotliwości podziałów rytmicznych.
Ożywczy podmuch stymuluje do pracy nasze
receptory, wyobraźnię, skłania do poddania się
tym muzycznym fluidom. W takich chwilach
zawsze zastanawiam się, skąd artyści dokładnie
wiedzą, czego oczekuje słuchacz, jak oddziaływać
na jego samopoczucie, jakimi bodźcami
uruchomić uczucia. Inny składnik Pendragonowych
wizji, który pozostał prawie bez
zmian, o czym pisałem już w wielu tekstach
poświęconych zespołowi i jego spuściźnie fonograficznej,
to piękno tej muzy. Kurcze, ile
trzeba mieć talentu, wyczucia, umiejętności i
wrażliwości aby zaprojektować wytrawne pasaże,
które kipią wspaniałą melodyką w idealnej
symbiozie z wytworzoną nastrojowością.
Nie wiem, jak wam, ale mnie ta uroda kompozycji
kwartetu rozkłada na łopatki, a dusza
wrzeszczy, jeszcze, jeszcze, jeszcze, będąc ciągle
nienasyconą. I co z tego, że może niektóre
patenty, to lekko zmodyfikowana powtórka z
własnego dorobku, nie ma to najmniejszego
znaczenia, bo piękno trudno pogrążyć w otmętach
brzydoty i nijakości, piękno trudno zdeprecjonować.
Dlatego, gdy sięgamy po nagrane
dekady wcześniej albumy wielkich autorytetów
rocka, mamy wrażenie ich ponadczasowości,
której nikt, nawet największe oszołomy nie
spróbują bez ryzyka kompromitacji, poddać w
wątpliwość i "zgwałcić". I tak wygląda sprawa z
Dumnym Rycerzem. Jemu już nikt i nic nie
jest w stanie zaszkodzić. "Believe" to kolejny
przyczynek do polemiki o artystycznym autorytecie
kwartetu. Struktura albumu, o którym
mowa, obejmuje sześć rozdziałów, z umieszczonym
w punkcie centralnym, opus magnum
projektu "The Wishing Well", czteroczęściowej
suicie, trwającej ponad 21 minut. Płyta ma też
swojego adresata, bohatera zbiorowego i jest
dedykowana ofiarom i rannym zamachów w
Londynie, 7 lipca 2005 roku. Tego dnia bomby
podłożone przez terrorystów w metrze na
stacji King's Cross i miejskim autobusie pozbawiły
życia 52 osoby, a ponad 700 osób zostało
rannych. Wiedząc o tej dedykacji nieco
inaczej reagujemy na instrumentalny wstęp,
trwający niecałe trzy minuty "Believe", ponieważ
oczywistością staje się w tym momencie
jego podniosły nastrój, łagodność żeńskiej wokalizy,
subtelne plamki klawiszy. Odnajdziemy
w tym drobiazgu akcenty muzyki folk, celtyckiej,
etnicznej, a w drugiej części niesamowite
wrażenie robi elektronicznie przetworzony,
"wyprany" z emocji głos. Tylko niespełna 180
sekund, a ile się dzieje, jak zbudowana atmosfera
działa na kolejne etapy albumu, jaki piękny
krajobraz narysowali muzycy dźwiękami,
ile w nim wdzięku, ile melancholii, ile subtelności,
trudno to pojąć po jednorazowym wysłuchaniu.
Potem pojawia się pierwszy sygnał
werbalny, rzucone w przestrzeń słowa o ironicznym
zabarwieniu "And Now Everybody To
The Dancefloor" i szybkie przejście do utworu
"No Place For The Innocent", najbardziej rytmicznego,
rockowo prostego fragmentu płyty.
Powierzchnia songu pulsuje ostrym gitarowym
riffem, bas i perkusja wymiatają aż miło, energetyczna
melodia i wokal oraz bombastyczne
klawisze, wszystko "sklejone" w jednorodny organizm.
Jednak kolejne kawałki odbiegają od
tej motorycznej wypowiedzi, już do końca albumu,
więcej w nim balladowych pasaży, aniżeli
kipiących energią rockowych killerów. W
"Wisdom Of Solomon" następuje powrót do klimatu
poznanego w intro, głównie za sprawą
malowniczej, etniczno podkolorowanej żeńskiej
wokalizy i unoszących się w powietrzu
pasaży syntezatorowych. Po spokojnym wstępie
song ożywa i zmienia swoją charakterystykę
za przyczyną Barrettowskiej akustycznej
gitary z wplecionymi cechami stylu flamenco,
która wymienia się rolami z akordami gitary
elektrycznej, a "parapety" Nolana dbają o stosowne
dawki podniosłości i epickości. Ten
patos może chwilami irytować, ale nie odgrywa
on roli pierwszoplanowej, raczej należy ten element
potraktować marginalnie. Za to pierwszoplanową
kompozycją publikacji jest długaśny,
z wielowątkową strukturą "The Wishing
Well", w którym muzyczne zdarzenia przeżywają
wiele zwrotów, a grupa w pełnym blasku
swoich nietuzinkowych umiejętności prezentuje
wszystko to, co potrafi najlepiej plus kilka
dodatków ekstra. Początek suity przypomina
misterium, jakąś rockową mszę z uduchowionymi
partiami chóralnymi, melorecytacją Nicka,
subtelnym, nieznacznie rozmytym brzmieniem
keyboardów i żeńską wokalizą przypominającą
mi rozwiązania z albumu... Vangelisa
"Heaven And Hell". W dalszym ciągu rejestrujemy
dwa oblicza gitary, jedno, elektryczne,
umiarkowanie mocne, drugie akustyczne,
balladowe, oba oblicza w wymiennych
rolach. Umiejętnie zaakcentowane w strukturze
utworu wpływy etniczne, w momentach
przyspieszeń wycieczki w kierunku melodyjnego
rocka. Solidny drumming oraz basowa autonomia
pozwalają na elastyczność w kształtowaniu
rytmu i ciągłe regulowanie tempa.
Multum partii solowych z dominacją gitarowych,
które biorą na siebie także odpowiedzialność
za prowadzenie linii melodycznej, a
Barrett dysponuje w tej dziedzinie niesamowitym
talentem. Tych wątków melodycznych,
różnych od siebie, niepowtarzalnych notujemy
we wnętrzu suity dziesiątki, niektóre mają
wręcz zjawiskową urodę, no bo jak nazwać
czary w "Sou'by Sou'west"? Dźwiękowego obrazu
"The Wishing Well" dopełniają niuanse
brzmieniowe w postaci dziwnych pogłosów,
szeptów, gregoriańskich zaśpiewów. Architektura
tego projektu składa się z wielu komponentów,
sprawnie powiązanych, pasujących do
siebie, zespolonych w monolit pod każdym
względem, czy to pasaży instrumentalnych,
czy klimatu, brzmienia, dynamiki. Mają zapewne
rację ci, którzy powiedzą, że takich suitowych
fraz z historii rocka wyszukamy setki,
ale będę się upierał przy swoim zdaniu, że słuchając
tej muzyki nasze skojarzenia wędrują w
rejony stylu Pendragon i nie sposób się w tej
kwestii pomylić. Argumenty za powyższą opcją
można mnożyć, a niektóre z nich po tylu latach
obcowania ze sztuką muzyczną kwartetu
po prostu się czuje "opuszkami zmysłów". Czasami,
ze względu na swoje wykształcenie lingwistyczne
(germanista), zajmuję się tłumaczeniem
tekstów najróżniejszych i wielokrotnie
uruchamiam coś, co w języku niemieckim nazywa
się "Fingerspitzengefühl", czyli wyczucie
kontekstu opuszkami palców, to znaczy, że
wiem, że w tym zdaniu pomimo pięciu synonimów
pasuje akurat ten a nie inny wariant.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że jest to kryterium
ulotne, ale ono się sprawdza w wielu sytuacjach.
I tak jest także w tym przypadku, nieraz
wyczucie a nie obiektywne kryteria decydują,
że identyfikujemy jakiś fragment muzyczny. A
kawałków Pendragon nie sposób pomylić z
czymś innym. Sorry, zboczyłem trochę z tematu
głównego, a do końca programu płyty "Believe"
pozostały tylko jej dwa akapity, "Learning
Curve" i "The Edge Of The World". Pierwszy
z nich to przyjemna piosenka w rejonów
pop rocka z miejscem na solowe zadania i niezłą
melodią i sporą dozą przejść z fraz elektrycznych
w akustyczne i odwrotnie, wśród
których wyróżnić można tę po czwartej minucie,
utrzymaną w konwencji latynoskiej. Zestaw
zamyka patetyczna, atmosferyczna ballada
z powiewem akustyki w prologu oraz elegijną
partią gitary w dalszym jej biegu (po trzeciej
minucie). Jej charakter nazwałbym teatralnym,
podniosłym jak hymn, a wrażenie wzmacnia
się, gdy w tle pojawia się żeńska wokaliza.
Im bliżej końca, tym bardziej delikatnie, a w
finale pozostają tylko głos Nicka i minimalistyczna
akustyka gitary. Longplay "Believe"
należy szanować i docenić. Stanie się to tylko
możliwe, gdy spełnimy kilka warunków. Pierwszy,
wsłuchamy się w to co słowami i dźwiękami
mają do powiedzenia artyści i nie uczynimy
tego powierzchownie, lecz pozwolimy tej
bogatej muzyce "ułożyć" się w naszych zmysłach,
odczytać ją i zrozumieć. Bo "Believe" to
nie jest album do szybkiej i zdawkowej konsumpcji.
Drugi, skoncentrujmy się wyłącznie
na muzyce, najlepiej ze słuchawkami na
uszach, odseparowani od bodźców zewnętrznych.
Tylko wtedy poznamy jej wielowymiarowość
i przede wszystkim intymność. Trzeci,
nie doszukujmy się na siłę rewolucji, bo nowe
dzieło Pendragon oparte zostało mocno na
fundamentach klasyki rockowej, pielęgnując jej
wszechstronność (muzyka etniczna - muzyka
świata - pop - progresja - folk), elegancję kompozycji,
proporcjonalność części składowych,
uwypuklenie melodii. To elementarne wymagania
wobec słuchacza, oczywiście tylko wtedy,
gdy jest on naprawdę zainteresowany zawartością
stricte muzyczną. Dla innych, mających
w głębokim poważaniu powyższe sugestie
krótka informacja, dajcie sobie święty spokój
ze słuchaniem "Believe", szkoda waszego czasu
i "wysiłku". Nie macie szans otrzymać paszportu
do krainy Pendragon. (4,5)
Pendragon - Pure
2008 Toff
"Mały" jubileusz 30-lecia założenia zespołu
czwórka wielbicieli opowieści arturiańskich
uczciła wydaniem nowego albumu zatytułowanego
"Pure", dodajmy płyty niecierpliwie oczekiwanej
od momentu pojawienia się pierwszych
medialnych informacji o narodzinach
jej projektu. Pendragon to nie jakaś tam anonimowa
kapela, lecz stabilny personalnie skład
doświadczonych rockowych "wyjadaczy", którzy
przez trzy dekady wytyczają swoje ścieżki
rocka progresywnego, według własnej receptury
artystycznej, wdrażanej sukcesywnie, której
efektem są kolejne publikacje zapisane na powierzchni
kompaktowego dysku, obwoływane
regularnie muzycznymi wydarzeniami. Choć
termin "gwiazda" nie posiada najszczęśliwszych
konotacji w kontekście kariery w szeroko
rozumianej kulturze, to uczciwie należy
przypomnieć, że w wielu krajach europejskich
Pendragon posiada status niekwestionowanej
gwiazdy, świecącej na firmamencie ambitnego,
melodyjnego rocka. Nick Barrett i koledzy nie
tworzą kwartetu odciętego od świata nowych
muzycznych trendów i nie żyją w zamkniętej,
izolowanej komorze, przeciwnie, stanowią grono
inteligentnych artystów poszukujących
ustawicznie nowych inspiracji, nowoczesnych
funkcji harmonicznych. Podobnie wygląda
powyższa kwestia w odniesieniu do publikacji
"Pure", na której zarejestrowano pięć nagrań
świadczących o potencjale grupy, potwierdzających
argument, że grupa okrzepła, potrafi do
maksimum wykorzystać w kompozycjach bagaż
nabytych przez lata doświadczeń, swobodnie
porusza się po wielu polach sztuki muzycznej,
przekraczając wielokrotnie granicę gatunku,
"ochrzczonego" kiedyś mianem rocka
progresywnego. Dzięki tym "wycieczkom" na
terytoria innych odłamów stylistycznych rockowe
kreacje formacji wyróżniają się urozmaiconą
strukturą. Zawartość "Pure" to oczywiście
nadal progrock w najlepszym wydaniu, ale trudno
przemilczeć flirt Nicka Barretta z mocniejszymi
odmianami rocka, penetrowanie
zakresów działania właściwych dla hard rocka,
a nawet miejscami wprowadzanie cech właściwych
scenie heavy metalu (gitarowa partia od
2:50 w pierwszej części "Comatose"). Nie potrzeba
specjalnego wyostrzenia uwagi, aby w
zamykającym płytę utworze, śliczności i perełce
"It's Only Me" "wyłowić" wpływy bluesa i to
100
PENDRAGON
nie tylko z powodu umieszczenia w składzie
instrumentarium harmonijki ustnej, "obsługiwanej"
przez the guest, Roda Crispa. Pendragon
czasami czerpie inspiracje z harmonii
bluesowej, pamiętając o genezie rocka i korzeniach
stylu tkwiących głęboko w twórczości
bluesowej. Pozostając dalej przy epilogu, kompozycji
"It's Only Me" należy "uprzedzić" potencjalnych
słuchaczy, że te osiem minut i piętnaście
sekund to jeden z najpiękniejszych fragmentów
nie tylko wydawnictwa "Pure", lecz
także całego dorobku kwartetu. Występujący u
mnie symptom po wysłuchaniu tej "piosenki"
po raz pierwszy to wręcz chorobliwa chęć do
powrotu w strefy jej działania. Na każdym kroku,
za każdym "zakrętem" "czai" się piękno, a
ta… nazwijmy ją balladą, świeci diamentowym
blaskiem, nabierając przy kolejnych przesłuchaniach
innych barw i odcieni. Utwór toczy
swoje dźwiękowe "wody" powolnie, leniwie,
tworząc od pierwszej nutki niesamowity,
atmosferyczny "całun", nastrój melancholijnej
panoramy, ślicznego krajobrazu, podziwianego
z jakiegoś "punktu widokowego". Kapitalny temat
melodyczny, bogactwo partii instrumentalnych
z filmowymi, ilustracyjnymi pasażami
Nolana, niezwykle dyskretnymi, rozlanymi
symfonicznie po całej powierzchni aż po horyzont.
Żeńska paraoperowa wokaliza, choć kilkusekundowa
i skromnie dozowana czaruje
swoim misteryjnym klimatem. Natchniony
wokal Nicka i długa rewelacyjna partia gitary
wsparta motoryczną pracą bębnów i pulsem
gitary basowej uzupełniają ten subtelny obraz.
A Barrett dotykając palcami progów i strun
głaszcze je emocjonalnie powodując, że one
nie grają lecz rzewnie łkają w natchnionej
"arii". A zakończenie autorstwa Nolana, przecież
to zaledwie kilka sekund, łagodne, delikatne
i proste uderzenia w klawiaturę fortepianu
po wybrzmieniu ostatniego tonu pozostawiają
słuchaczy z "gębą rozdziawioną" w niemym zaczarowaniu.
I tak oto analizę i reminiscencje
związane z longplayem "Pure" rozpocząłem
"od ogona", przybliżając czytelnikom treść
kompozycji ostatniej w zestawie. Powróćmy
więc do stosownej kolejności, przytaczając kilka
uwag porządkujących. Traktując nowy album
kilkoma uwagami ogólnymi, należy przede
wszystkim zwrócić uwagę, że jest on bardziej
różnorodny od klasycznych dokonań zespołu.
Całość mimo wspólnego konceptu tematycznego
- okres dorastania młodego kilkunastolatka,
problemy związane z dojrzewaniem -
nie tworzy jednolitego materiału, nawet pomyślana
jako suita, kompozycja "Comatose", licząca
sobie łącznie blisko 18 minut, posiada
na łączeniach dwusekundowe przerwy, tak jakby
twórcy chcieli w ten sposób zaznaczyć, że
poszczególne jej akty należy rozumieć jako
niezależne rozdziały. W historii Pendragon,
jego założyciel i gitarzysta, Nick Barrett nigdy
do tej pory nie wykazywał inklinacji do metalowego
grania. Tutaj przeciwnie, w licznych
fragmentach gitara prowadzi agresywne riffy,
brzmi ostro, drapieżnie, żywiołowo, kipiąc
energią. Przykłady można mnożyć, od otwarcia
w "Indigo" z motorycznym riffem od pierwszych
sekund, po kolejne frazy tego utworu,
w których wściekłość gitarowych sekwencji
złagodzona zostaje odrobinę klawiszowymi
wstawkami Nolana, przez "Eraserhead", w którym
gitara dosłownie siecze przestrzeń dźwięku
na kawałki, osiągając apogeum napastliwości
i szybkości w 2:47 akapitu "View From The
Seashore", do końca którego jest to w zasadzie
występ "jednego aktora" czyli "naczelnego wioślarza"
grupy, Nicka Barretta. Aż po wstęp do
"The Freak Show", w którym gitarowy riff bombarduje
swoją motoryką przez kilkadziesiąt sekund,
przechodząc płynnie do znakomitego
melodycznie gitarowego pasażu, choć i ten niby
spokojniejszy odcinek nie jest pozbawiony
tak do końca furii i instrumentalnej agresji. Po
raz pierwszy wykonawcy zdecydowali o wykorzystaniu
całej palety efektów dziwnych i różnistych,
które w rocku generalnie nie stanowią
jakiegoś ewenementu, ale dla Pendragon są
nowością. Wymienić można szczekanie psów,
orientalizmy, zaśpiewy plemienne. Także instrumentarium
uzupełniono o brzmienie niespotykanych
do tej pory w twórczości kwartetu
partii skrzypcowych, obecność harmonijki
ustnej zaznaczyłem już powyżej, podobnie jak
wzmianka o wokalizie w manierze śpiewaczek
operowych. Niezmienne pozostały inne składniki
stylu Pendragon, zmieniającą się jak
marcowa pogoda nastrojowość, perfekcyjne
przechodzenie od napaści dźwięków po wyciszenie
i nostalgię, dotykalny wręcz smutek w
"It's Only Me". Bez zmian pozostał kunszt tworzenia
linii melodycznych, ale w tej profesji
rockmani z Pendragon od dawna są mistrzami.
Chociaż dostrzegam na płycie "Pure" obok
wpadających w ucho patentów w zakresie melodii
również takie, które szybko znikają z pamięci
słuchacza. Zachowano także tendencję
do ustawicznego manipulowania tempem, stąd
w ramach jednego utworu pojawia się niekiedy
kilka przełomów, zaskakujących przejść przynoszących
zamianę profilu rytmicznego, tłumienie
bądź podbijanie krzywej dynamiki, różnicowanie
brzmienia. Ale ten typ zachowań fanów
grupy nie dziwi, ponieważ przez lata zdążyli
się już przyzwyczaić. Tym razem rzadko
zespół korzysta z rozwiązań akustycznych,
które naturalnie można spotkać w trakcie 53-
minutowego żywota omawianej płyty, ale nie
są one tak rozprzestrzenione jak na wcześniejszych
pozycjach fonograficznych Pendragon.
Trudno powiedzieć, że czuję się albumem
"Pure" rozczarowany, tym bardziej, że należę
do grona sympatyków grupy twierdzących, że
Barrettowi i kolegom nie przytrafił się do tej
pory płytowy zestaw nagrań, który byłby jednoznacznie
słaby. Pendragon kiepskich płyt
nie publikuje, choć w przypadku ostatniego
wydawnictwa pozostaje pewien niedosyt i niepewność
dotycząca kierunku, w którym zmierza
twórczość zespołu. Bo jeden aspekt jest pewnikiem,
mianowicie kwartet dokonał korekty
kursu stylistycznego. Czy to trwała tendencja
czy tylko flirt? Odpowiedź przyniesie czas i kolejne
przemyślenia muzyków opisane dźwiękami.
Te z krążka "Pure" wprowadziły konsternację
i wewnętrzne dywagacje wśród fanów,
czy czasem ulubiona grupa nie zboczyła ze
swojej autorsko wytyczonej trasy w stronę terytoriów
zdominowanych artystycznymi wypowiedziami
Porcupine Tree bądź Galahad.
Serce mówi, że jest inaczej, ale czy ta teza się
sprawdzi, rozjaśni dopiero przyszłość, która w
nieubłagany sposób potrafi zweryfikować wartość
każdej pozycji dyskograficznej wykonawców.
(4,5)
Pendragon - Concerto Maximo
2009 Metal Mind
Gdyby ktoś zetknął się z twórczością Pendragon
po raz pierwszy i chciałby poszerzyć swoją
wiedzę o dorobku zespołu, może śmiało spędzić
czas przy słuchaniu tego dwupłytowego
wydawnictwa, do którego w wersji full wypas
dołączono jeszcze elementy wizyjne w postaci
płyty DVD zawierającej rejestrację całego koncertu,
z którego pochodzą także nagrania na
dyskach CD, który odbył się 13 października
2008 roku w Teatrze Śląskim w Katowicach.
A jak komuś za mało to ucieszy go informacja,
że do płyty DVD "dorzucono" w formie bonusu
kilka punktów, nazwijmy je organizacyjnych,
o których można poczytać w wykazie
powyżej, oraz w komentarzu poniżej. Żeby całość
materiału na wizji i fonii objąć czasem, to
trzeba go mieć cholernie duuużo, bo tylko wysłuchanie
17 nagrań "live" zajmie nam ponad
150 minut!!! Drugie tyle zaangażujemy w obejrzenie
spektaklu i dodatków, czyli podsumowując,
jedno popołudnie mamy "z głowy". Ale
zapewniam, że warto. Oczywiście Pendragon
ma na koncie inne wydawnictwa koncertowe,
bo przypominam, że już druga płyta w ich regularnej
dyskografii "Live 9:15" była jak
wskazuje tytuł występem "na żywo" w czasach,
gdy zespół dopiero raczkował, a posiadając
własnego materiału tyle co "kot napłakał" musiał
się nieźle nagimnastykować, aby sklecić z
tego pełnowymiarowy występ. W przypadku
"Concerto Maximo" wykonawcy mieli inny
problem, z drugiego bieguna, co wyeliminować
ze swojego dziedzictwa artystycznego, aby powstał
w miarę reprezentatywny, spójny set,
stanowiący przekrój ich twórczości. Od zalewu
intensywnych dźwięków głowa boli! Jednak
Goździkowa z reklamy w tym przypadku nie
pomoże! Ale chłopakom udało się to wybornie
i podjęli wiele trafnych decyzji dotyczących
także kompozycji z zamierzchłej przeszłości.
W programie znaleźli się przedstawiciele odległych
czasów, bo lubiany przez fanów "Total
Recall" znalazł się pierwotnie na longplayu
"Kowtow" z 1988 roku, czyli z okresu, kiedy
niektórych słuchaczy nie było jeszcze w planach
macierzyńskich, a ich rodzice obrzucali
się klockami w piaskownicy. Podobnie można
napisać o "Sister Bluebird" z EP-ki "Fallen
Dreams And Angels". Gdyby ogłosić wśród
fanów koncert życzeń, to większość tych pozycji
znalazłaby się na jego liście i to też dobrze
świadczy o autorach programu. "Concerto
Maximo" to potężna dawka Pedragonowych
dźwięków wykonanych z ikrą, pasją i spontanicznością,
ponieważ cała czwórka jest w świetnej
formie, tryskając na koncercie wigorem i
optymizmem. Nie jest żadną tajemnicą, że dla
tych Panów kolejne wizyty w Polsce to przyjemność,
a zarejestrowanie w całości koncertu
w naszym kraju, opublikowanego jako oficjalny
przez rodzimego wydawcę, Metal Mind
Productions, ma też swoje znaczenie. Równie
ważna jest jakość edycji, znakomita pod
każdym względem, bo trudno przyczepić się
do brzmienia, jeszcze trudniej krytykować szatę
graficzną, chyba że ktoś marzy o tym, aby
wyjść na przygłupa, o doborze utworów już
wspomniałem. Słuchałem tej, znanej mi przecież
muzyki, oglądałem ją także i muszę
stwierdzić, że także "na żywo" kompozycje
Pendragon to wspaniałe przeżycie zadowalające
nawet najbardziej wybredną estetykę.
"Obsłuchane" przecież nagrania, które w zaciszu
domowym odtwarzałem z albumów studyjnych
wielokrotnie, w swoich wersjach koncertowych
nabierają dodatkowego blasku i
szlachetności. Przyczyna tkwi zapewne w fakcie,
że cała czwórka nie traktuje widowiska
"live" jako zadania odtwórczego, lecz stara się
ze wszelkich sił dodać coś ekstra od siebie, nauczyć
słuchaczy czegoś, pobudzić zaskakującym
impulsem ich intelekt, wrażliwość. Jest to
wprawdzie zadanie dla odbiorców "laborantów"
czyli takich, którzy uwielbiają "babrać" się
w tyglu dźwięków i wyszukiwać podobieństw
między poszczególnymi fragmentami, ale gdyby
wyżej wymienieni dokonali szczegółowej
"rozbiórki" bądź "rozkładu" kompozycji ze
ścieżek "Concerto Maximo", doszliby do
wniosku, że muzycy dokonali sporo modyfikacji,
które uczyniły ze znanych już filarów ich
artystycznych dokonań nieco inne "produkty
finalne". I to też należy zapisać po stronie plusów
tego wydawnictwa. Generalizując, można
napisać, że "żywe" kopie kompozycji nagrywanych
w zaciszu studia, posiadają znacznie
większy potencjał dynamiki, ale ta myśl nie
jest oczywiście zbyt odkrywcza, ponieważ ten
zabieg stosuje wiele kapel rockowych. Zapomniałem
na początku wspomnieć, że ta publikacja
dzieje się nie bez przyczyny i stanowi
uświetnienie 30-lecia istnienia kwartetu. To
swoisty upominek dla jednych i drugich, czyli
dla artystów, oraz dla słuchaczy. A gdy porównać
te przedłożone nagrania z innymi imprezami
na scenie z udziałem Pendragon, to aktualne
wydanie bije tamte na głowę, pod każdym
względem, technicznym, repertuarowym,
atmosfery, wydawniczym. Gdyby obok siebie
wysłuchać "Concerto Maximo" i przykładowo
oficjalny album "The Very Very Bootleg" to
przy tym drugim można nabawić się chronicznego
bólu zębów. No, ale nic w tym dziwnego,
inne czasy, inna rzeczywistość medialna,
inne wyzwania techniczne. "Concerto Maximo"
należy do przedstawień koncertowych
świetnie zbudowanych dramaturgicznie, zabija
wręcz monotonię, pozwalając cieszyć się
niezwykle urozmaiconym materiałem. Szczególne
uznanie należy się zespołowi za wykonanie
dzieł najbardziej złożonych, epickich, a
tych na obu płytach nie brakuje, wymieniając
kolejno tylko te dwucyfrowe, "A Man Of Nomadic
Traits" (11:32), "The Wishing Well"
(17:41), "The Voyager" (11:05), "Masters Of
Illusion" (12:45) czy nieśmiertelna "Queen Of
Hearts" (19:55). Z drugiej strony wykonawcy
musieli nieźle pokombinować, aby z czasowo
rozległego utworu, oryginalnie grubo ponad
dziesięć minut, "The Walls Of Babylon" przedstawić
wyłącznie 5-minutowy ekstrakt. Takich
modyfikacji jest tutaj więcej. Napisałem już
także kilka słów o wręcz klasycznym budowaniu
atmosfery i napięcia na spotkaniu z publicznością,
a potwierdzeniem tej tezy jest sam
start z "The Walls Of Babylon", który miał jedno
założenie i spełnił je wyśmienicie, "rozhuśtać"
tłum słuchaczy. Przy takim ogniu scenicznym
nikt nie jest w stanie zachować kamiennego
oblicza, dlatego wstęp koncertu to prawdziwe
wejście "smoka" zwanego Pendragon.
Kolejny etap prowadzi słuchaczy do tak znanej
i lubianej krainy wspaniałych odcieni nastroju,
w konstruowaniu których akurat ten team jest
mistrzem, a kiedy powietrze w koncertowym
roomie opanowują fruwające cząstki nostalgii i
marzeń, Nick intonuje kompletną zmianę za
sprawą dynamicznego "Nostradamus", który
prowokuje do wyrażania zachowań ogniście
energetycznych. Nastrój ewoluuje jak łagodnie
falujący ocean. Podobnie wygląda kontynuacja
scenariusza na drugim krążku, po spokojnym,
genialnie atmosferycznym "The Shadow" z albumu
"The Masquerade Overture", metalowo
drapieżna gitara rozwala ciszę charakterystycznym
riffem, przypominając przebojową
melodię "The Freak Show" z "Pure", a kolejny
kawałek "The Voyager" mistrzowsko stabilizuje
podniesione tętno zebranych. Znakomitym
resume koncertu jest doskonała i kapitalnie
wykonana suita "Queen Of Hearts", a gdyby
Pendragon nie był rodzaju męskiego można
podejrzewać, że to on panuje i jest Królem
serc zebranej rzeszy sympatyków. Euforyczna
reakcja publiki posłużyć może jako odpowiedź
na pytanie, czy to udany koncert zespołu. Tak!
Rozlega się chóralny krzyk. I mają rację ci, którzy
przytaczają opinię, że kwartet Pendragon
to koncertowe "zwierzę", czuje się na estradzie
świetnie, a entuzjazm publiczności wyzwala w
muzykach dodatkowe pokłady energii w prezentacji
swoich ogromnych umiejętności. A jak
szczęśliwi byli słuchacze, jak wyglądały radosne
oblicza instrumentalistów i ile emocji zaangażowali
oni w precyzyjne wykonanie partii
solowych obserwować można na pierwszym w
dziejach zespołu DVD. Premierowy dokument
filmowy w dyskografii Pendragon jest wydawnictwem
ze wszech miar udanym. Śledząc
kolejne odsłony katowickiego koncertu można
się tylko utwierdzić w przekonaniu, że cały
obszerny materiał, który dociera do naszych
uszu z krążków kompaktowych, to nie żaden
inżynieryjny trick, lecz rejestracja "na żywo"
występu czterech zawodowców. Ekipa techniczna
przy pomocy profesjonalnego sprzętu
pokazuje znakomicie wszystkie te elementy,
które decydują o jakości widowiska, funkcjonujące
według partnerskich norm, czyli artystów
z jednej strony i przeszczęśliwych słuchaczy.
Masa ludzka, sorry za może niezbyt zręczne
określenie "masa", "pożera" wręcz dźwięki
płynące ze sceny, reagując żywo i ze znajomością,
rozumnie, co jest niezwykle ważne, wysyłając
czytelne sygnały, że ten tłum przyszedł
do teatru, żeby słuchać muzyki, a nie żeby
wypić piwko i wymienić się uwagami na temat
stosunków panujących w korporacji. Muzycy
czują emocjonalne zaangażowanie odbiorców
dając z siebie to, co najlepiej robić potrafią.
Spoglądając na twarze wykonawców, ani przez
sekundę nie mamy wrażenia, że oni przyjechali
"odbębnić" zawodowy obowiązek. Ze szczegółami
widać jak ciężką pracę wykonuje Scott
Higham, jak ekspresyjne zachowanie prezentuje
Nick Barrett i ile kreatywności należy do
Petera Gee, który interesuje się nie tylko swoim
basowym "wiosłem", ale wspomaga także
Nolana na swoim mini keyboardzie, sięga po
gitarę wzmacniając partie Barretta, a jakby tego
było mało, obsługuje pedały basowe i niekiedy
współtworzy chórki. Człowiek orkiestra.
I jeszcze kilka wzmianek dla tych, dla których
znaczenie ma wiedza o danych technicznych
obrazu: dobra jakość, jednakże dostępna tylko
w formacie 4:3, oświetlenie sceny bez zastrzeżeń,
podobnie prowadzenie kamer, dźwięk
oczywiście stereo w dolby. digital 5.1., a mix
wypadł niezwykle naturalnie, do tego stopnia,
że oglądając z odtwarzacza DVD lub komputera
mamy wrażenia, jakbyśmy sami stali w centralnym
punkcie zebranej publiczności. Nie
wolno zapomnieć o załączonym materiale bonusowym,
w którym rolę pierwszoplanową odgrywa
wywiad z Nickiem Barrettem, w dalszej
kolejności dokumentacja zdjęciowa koncertu,
przegląd dyskografii Pendragon, downloads
do tapet i logo Pendragon. Jednym słowem
wyczerpujący zestaw upominków z doskonale
przygotowanego spotkania rockowego
bandu z fanami, zorganizowany w miejscu, w
którym z rockowego koncertu uczyniono święto
i spektakl. Czego więcej potrzeba? (5)
Pendragon - Passion
2011 Toff Records / Madfish
Na ostatniej stronie książeczki znalazła się ważna
i wiele wyjaśniająca adnotacja: "This is dedicated
to our friend Tommy Dziubinski".
Mniej zorientowanym chciałbym przypomnieć,
bo warto, że Tomek Dziubiński był założycielem
Metal Mind Productions, organizatorem
festiwalu Metalmania oraz animatorem
i propagatorem muzyki rockowej, ze
wskazaniem na tę z dopiskiem hard and heavy.
Zmarł na nowotwór w roku 2010 w wieku 49
lat. Piszę Tomek Dziubiński, chociaż nie znałem
go osobiście i w zasadzie powinienem napisać
przed jego nazwiskiem słowo Pan, ale
wiem, że wszyscy w środowisku, przyjaciele,
znajomi lub nieznajomi mówili po prostu Tomek,
a on tę formę tolerował. Pasja w pracy i
przyjaźń z wieloma muzykami powodowała, że
także w kręgu zespołów odwiedzających nasz
kraj, uznawany był za osobowość, stąd między
innymi dedykacja na albumie "Passion" grupy
Pendragon. Nieprzypadkowo dedykacja o
przedstawionej treści znalazła swoje miejsce w
rockowej publikacji zatytułowanej "Pasja".
Według słownika języka polskiego "pasja" to
"zamiłowanie, uwielbienie, silne zainteresowanie",
a tych cech trudno było Tomkowi Dziubińskiemu
odmówić. Taki też tytuł otrzymał
album Pendragon, wydany w roku 2011. Zanim
napiszę kilka słów na temat jego zawarto-
PENDRAGON
101
ści muzycznej, chciałbym zwrócić uwagę na
obudowę płyty, czyli jakość edycji. Nigdy do
tej pory wydawnictwa Pendragon nie osiągnęły
takiego poziomu, począwszy od obrazów
umieszczonych na okładce i wewnątrz bookletu,
aż po gustowny digipack, załączony krążek
DVD z dokumentacją procesu tworzenia muzyki,
aż po jakość użytych do produkcji materiałów,
z znakomitej klasy papierem. Dlatego
biorąc do ręki grubaśną książkę z logo Pendragon,
aż nie chce się jej wypuścić, a estetyka
śmieje się pełną gębą na takie rarytasy. Być
może dla niektórych osób taki element wydawnictwa
jak szczegóły edytorskie jest bez znaczenia,
bo przecież muzyka jest najważniejsza,
ale takie podejście do prezentacji tej muzyki
budzi głęboki szacun za stuprocentowy profesjonalizm.
W przypadku płyty "Passion"
śmiem twierdzić, że zarejestrowane dźwięki
bez tej graficznej otoczki stają się jakby uboższe
i mniej wyrafinowane. Żartobliwie pisząc
chciałbym jeszcze wskazać jeden minus wydania,
mianowicie całość jest tak gabarytowa
wyrośnięta, że nie mieści się na standardowej
półce przeznaczonej na kolekcję fonograficzną.
Może to celowy zabieg zespołu, ponieważ
"Passion" poprzez swoją nienormatywną wielkość
stoi u mnie na miejscu specjalnym, doskonale
widocznym, kusząc wręcz do zainteresowania
się również moich gości, mających niekiedy
mgliste pojęcie o rocku progresywnym i
twórczości omawianego bandu. Przechodząc
do meritum, czyli dźwięków i ich konfiguracji.
Jak dowiedziałem się z napływających wieści,
że Nick Barrett eksperymentuje, pod wpływem
fascynacji muzycznych syna nad dostosowaniem,
uwaga!, uwaga! elementów czegoś
nazywanego w świecie rapem czy hip hopem
do rockowych wypowiedzi Pendragon, resztki
włosów na mojej głowie stanęły na baczność a
wewnętrzny głos zaryczał "Pogięło go!". Co?
Niedowierzanie! Cholera, co z tego będzie? Same
pytania bez odpowiedzi. Czy Nick chce
pogrążyć zespół w jakimś pieprzonym repertuarze
hiphopowym. Przecież wolność artystyczna
ma też swoje granice. Koniec świata! Emocje
zagotowały się, a krew doprowadzona została
do temperatury wrzenia. Ale spokojnie,
tylko spokojnie, powtarzałem jak mantrę, może
to horrendalna pomyłka, kaczka dziennikarska.
Zażyłem natychmiast dawkę uspokajacza,
czytaj szklaneczkę whisky z lodem, powróciło
racjonalne myślenie. Poczekaj, co się
gorączkujesz, aż sam będziesz miał okazję zweryfikować
te szalone wiadomości "organoleptycznie".
Mijały tygodnie. Nadszedł dzień premiery.
Dwa dni później w drzwiach mojego domostwa
stanął kurier z szarą, kartonową paczką.
Podpisałem, kartonik odebrałem, nerwowymi
ruchami uwolniłem tkwiącą w nim płytę
z kilometrów taśmy klejącej i drżącymi emocjami
umieściłem srebrny krążek w odtwarzaczu.
Oczekiwanie na wojnę totalną! Pozycja
numer jeden i ani śladu rapowanych wstawek,
numer dwa… mijają kolejne minuty, nic. Ale
już po 4:15 coś zaczyna się dziać, od 4:40
zmienia się charakterystyka utworu no i jest,
fragment z rapowanką Barretta. Szoku nie
przeżywam, ponieważ wokalnie można to nazwać
sugestią, że mamy do czynienia z rapem
czy hip hopem (sorry, mam taki defekt, że nie
rozróżniam). Nie są to nachalnie wtłoczone
słowa, skandowane, w usypiającym rytmie. Całość
tego rapowanego odcinka, całe szczęście,
rozłazi się za sprawą pysznej partii solowej gitary,
która z rapem niewiele ma wspólnego.
Dobra, poszło. Rejestruję w mózgu dynamit
nagrania numer trzy. O.K. Potem ponad 13-
minutowy długodystansowiec "This Green…",
nie ma nawet namiastki tego, o co było to całe
mentalne kruszenie kopii. Żeby nie zanudzać
wyjawię, że do końca albumu poszukiwania
okazały się bezowocne. Hurra! Odetchnąłem z
ulgą. Pendragon nie przeszedł na hip-hopową
stronę mocy, a Nick ani Clive nie wystąpią na
koncercie w portkach z rozporkiem na wysokości
kolan. Wybaczcie te moje złośliwości, ale
wyjątkowo nie trawię tego muzycznego bełkotu,
który nazwano rap czy może hip hop albo
hula hop. A teraz po tych krytycznych słowach
budzi się we mnie obawa, choć prawdopodobieństwo
jest minimalne, że moje opinie
przeczytają jacyś chłopcy - hiphopowcy, a
mnie biedaka czeka jakiś dżihad. Już zamontowałem
dwa dodatkowe zamki w drzwiach,
zamknę gębę, a pozostałe myśli przeleję w
ciszy na papier. "Passion" to w pewnym sensie
kontynuacja zmian zapowiedzianych przez
"Pure", przynajmniej w jednym zakresie, zaostrzenia
brzmienia Pendragon. "Pasja" przynosi
sporo rozwiązań zahaczających o heavy
metal, może prog metal. Szczególnie dostrzegalna
jest ta korekta kursu stylistycznego w
grze gitarzysty Nicka Barretta. Udowodnił sobie
i innym, że potrafi wykorzystując elektrykę
strun gitarowych dać niezłego czadu. A ponieważ
pozostali członkowie grupy także nie są
od "macochy", w większości punktów programu
płyty słyszmy ostre i wściekłe wymiatanie.
Takie podejście do tej materii to "woda na
młyn" dla nowego pałkera Scotta Highama,
który szaleje kaskaderskimi przejściami, towarzysząc
gitarze. A Peter Gee lekko, łatwo i
przyjemnie jak kameleon zmienia swoje priorytety
wykonawcze na omawianym albumie,
dokładając co rusz do pieca basowych akordów.
W wyniku tych zabiegów cały album
wręcz pulsuje, drga, jak ziemia po erupcji wulkanu.
Drapieżność i agresja, także wokalna stają
się dominującymi cechami przykładowo tytułowego
nagrania, w którym akcję zaczyna
odhumanizowana perkusja, która celowo brzmi
tak, jakby Higham siedział zamknięty w
jakimś blaszanym baraku. Następnie po kilkunastu
sekundach wchodzi ostry, ciężki i mocarny
riff gitary, który tłamsi wcześniejszą,
chwilową łagodność wokalu, a po 1:40 kumulacja
jazgotu gitarowego w kooperacji z sekcją
rytmiczną i wrzeszczącym głosem zbliża kompozycję
do najmroczniejszych fraz black metalowych.
Oczywiście ten powiew trwa dosyć
krótko, ale jasno pokazuje, że kwartet Pendragon
jak chciałby, to potrafiłby przyłoić decybelami.
Inną kwestią jest odpowiedź na pytanie,
czy fani zespołu są gotowi na akceptację
takiego radykalnego przeobrażenia wizerunku.
Minutę przed końcem panowie chyba się zmęczyli,
bo zaserwowali słuchaczom gwałtowne
hamowanie, bez melodii, z rozmytymi konturami
pasaży instrumentalnych dobijamy do
końca. Przejście w ponad 11-minutowy "Empathy"
początkowo praktycznie nic nie zmienia w
dynamice przekazu, ponownie w przestrzeni
dźwięków jest bardzo głośno, niezwykle motorycznie,
z ciętym riffem. Jako żart przedstawię
taką sytuację. Zaprezentowałem pierwszą część
utworu "Empathy" koledze, który do tej pory
nie znał twórczości Pendragon, wiedział tylko
ode mnie, że kapela gra rock progresywny. Gdy
usłyszał ten wstęp, to jego spontaniczna reakcja
zawarła się w słowach: "Ty, ale ci potrafią
przypier….ć", koniec cytatu. Nic dodać, nic
ująć. Ale wspomniana kompozycja nie ma tak
prostej budowy, jak wydaje się to pozornie od
pierwszego taktu. Można w niej wyróżnić trzy
odmienne etapy, pierwszy to ciężar gitar z metalowego
"podwórka", potem od 4:40 do 9:35
to praktycznie monolog Nicka, który prowadzi
tę partię zarówno wokalnie, jak też gitarowo,
w spokojnym, relaksacyjnym tonie, z
wstawkami rapu, natomiast dla mnie spiritus
movens, siłą sprawczą tego utworu jest akapit
końcowy, w którym królem "polowania" zostaje
zdecydowanie Mister Clive Nolan. Szok
jest totalny. Wszystkie dotychczasowe koncepcje
usuwa w głęboki cień mistrzostwo i symfoniczna
dusza Nolana. Clive skomponował
chyba jeden ze swoich najbardziej spektakularnych
fragmentów, w którym podniosły hymn z
wygenerowaną klawiszową orkiestrą dosłownie
wgniata w fotel. Słuchałem tych niespełna
dwóch minut solowego występu klawiszowca
Pendragon setki razy, tak, jak maniak, setki
razy i za sto pierwszym ,drugim i następnym,
pomimo, że znam już te dźwięki prawie na pamięć,
zachwycam się tak, jakby to był prapremierowy
koncert artysty w sali filharmonicznej.
Nie wiem, może mam na ten temat wypaczony
pogląd, ale uważam, że Nolanowska
propozycja finału "Empathy" jest wprost genialna.
A cały utwór skonstruowany na zasadzie
przeciwieństw, w którym każda z trzech
części radykalnie różni się do siebie, spełnia
swoje zadanie wyśmienicie. Otrzeźwienie po
tym zauroczeniu przynosi "Feeding Frenzy",
przez pierwszą minutę snujący się leniwie po
pięcioliniach, by uderzyć jak dźwiękowym
obuchem motorycznym riffem. Jest ciężko,
mocno, energetycznie i dosyć jednorodnie rytmicznie.
Najdłuższą formą albumu jest ponad
13-minutowy "This Green And Pleasant Land",
który przeżywa wiele zwrotów, gwałtownych
przyspieszeń, skoków dynamiki, oferując także
zupełnie niezłe pomysły melodyczne. Oczywiście
instrumentaliści "wygospodarowali" sporo
miejsca na popisy solowe, czasu mieli dosyć, a
solo na gitarę po 2:33 przypadło mi szczególnie
do gustu. Pendragon to kwartet niespokojnych
dusz, dlatego w strukturze kompozycji
ciągle coś jest modyfikowane, wprowadza się
nowe patenty, bazując na głównym wątku melodycznym,
niesamowicie nośnym i chwytliwym.
Kompozycja sprawdziła się także doskonale
w programie europejskich koncertów w
październiku 2014, a reakcja publiczności
wskazuje, że to jeden z tych punktów setlisty,
który świetnie sprawdza się w warunkach występów
"na żywo". Wspomnę jeszcze tylko, że
nietypowe jest zakończenie omawianego rozdziału,
ponieważ Barrett wydaje z siebie odgłosy
kojarzące się z jodłowaniem górali alpejskich
z Austrii czy Szwajcarii. Celu nie znam,
traktuję to jak muzyczny żart. Najdłuższy tytuł
"It's Just A Master Of Not Getting Caught"
otrzymał trochę przewrotnie utwór najkrótszy.
Fajna melodyka, zachowana z poprzednich
punktów programu ciężka gitara, chociaż
utwór sytuuje się w kręgu prostego rocka, omijając
regiony progresji. "Skara Brae" w fazie początkowej
niczym specjalnym się nie wyróżnia,
no może przebojową melodią, ale po 2:30 zmianie
ulega klimat, do akcji wkraczają akustyczne
tony gitary, by po niecałych dwóch kolejnych
minutach powrócić na tory wojowniczej
rytmiki z wplecionymi efektami zabawy dźwiękami.
Finał albumu buduje atmosferyczny
"Your Black Heart", o typowej dla Pendragon
nastrojowości, z balladową akustyką, pewną
dawką klawiszowych zagrywek Nolana z partią
fortepianu, chórkami. Kompozycja snuje
się leniwie, generując relaksacyjne dźwiękowe
pejzaże. Melodyjna partia chóru w refrenie
upiększa przekaz, a subtelna partia solowa gitary
budzi romantyczne skojarzenia. Podsumowując
mogę stwierdzić, że "Passion" to chyba
najbardziej różnorodny album zespołu, z
największą ilością agresywnych partii gitarowych,
z najcięższym brzmieniem w dotychczasowej
historii bandu. Kwestią dyskusyjną jest
odejście od specyficznej nastrojowości, mniej
wyrazistych wątków melodycznych, zaostrzenie
brzmienia, penetrowanie dotąd zespołowi
nieznanych rejonów stylistyki metalowej i
przystosowanie jej właściwości do autorskich
potrzeb Pendragon. To wydawnictwo ustawia
moim zdaniem Pendragon na rozdrożu, z jednej
strony grupa wieloletnich sympatyków,
która wcale nie musi być zadowolona z wolty
artystycznej, z drugiej strony potencjalni nowi
słuchacze, którzy mogą dołączyć do kręgu fanów
skuszeni ostrzejszą, ale też chyba mniej
wyrafinowaną formą zreformowanego przekazu
muzycznego grupy. Co dalej Dumny Rycerzu?
Musimy uzbroić się w cierpliwość i poczekać
do następnego longplaya, który być może
wyjaśni, czy romans z hard i heavy metalem, to
chwilowe zauroczenie, czy być może trwała
tendencja. Mnie wydawnictwo "Passion" nie
porwało do zachwytów, uważam, że oferowany
zestaw nagrań usadowił się na średnim poziomie
jakości, choć doceniam chęć reformowania
i poszukiwanie nowych, być może ożywczych
prądów. Ale to tylko moja subiektywna ocena.
(4,5)
Pendragon - Out Of Order Comes Chaos
2013 Metal Mind
Pisząc o pierwszym zestawie audio - video w
karierze Pendragon, wydanym w roku 2009
pt. "Concerto Maximo" wspomniałem nie bez
dumy, że ten band bardzo lubi przyjeżdżać do
naszego kraju, czyni to w regularnych odstępach
czasu związanych z publikacją kolejnych
premierowych albumów, a sam boss nie kryje
w wywiadach, że w naszym kraju on i jego
koledzy czują się w czasie występów wyśmienicie,
a polska publiczność to aktywny członek
Pendragon Family. Minęły niespełna cztery
lata, a Pendragon w kwietniu 2013 ruszył w
Polskę, by promować nowy materiał zarejestrowany
na albumie "Passion". W czasie tournee
zajrzeli także do Teatru Śląskiego, gdzie
wspólnymi siłami z ekipą techniczną Metal
Mind zaplanowali organizację drugiego spektaklu
wizyjnego, w czasie którego postanowili
zagrać liczne swoje kompozycje z nowości fonograficznej
uzupełnione o nagrania z dalszej i
bliższej przeszłości. W ten oto sposób powstała
kolejna reprezentatywna kompilacja
przypominająca fanom wspaniałe dokonania
kwartetu z okresu "The World", "The Window
Of Life" czy "Not Of This World" współistniejące
na dwóch dyskach po sąsiedzku z
songami z krążków "Pure" i "Passion". Co
ciekawe ci, którzy przed czterema laty zdecydowali
o zakupie "Concerto Maximo" na pewno
nie poczują się "wystrychnięci na dudka",
ponieważ omawiane zestawienie nagrań koncertowych
Anno domini 2013 nie powiela żadnej
kompozycji wykonanej w tymże samym
miejscu "na żywo" w roku 2009. Ale wspólnych
czynników jest całe multum, od wybornej formy
muzyków, przez szaleństwo publiczności
po jakość techniczną wydawnictwa i płytę
DVD stanowiącą kolejny dowód profesjonalizmu
artystów, ekipy technicznej oraz uwielbienia
muzyki Pendragon przez polską publikę.
Po wielu utworach długo nie milknące oklaski,
okrzyki entuzjazmu, skandowanie to naoczne
dowody, że wszyscy zebrani, niezależnie od celu,
w jakim pojawili się w Teatrze Śląskim
zrealizowali zadanie na maksa. Koncert trwający
blisko 140 minut to wyzwanie dla artystów
i słuchaczy, choć interakcja między jednymi
i drugimi dowodzi, że przyjazne gesty to nie
medialne tricki i wymuszone przez poprawność
kreowanie wizerunku lecz autentyczna zażyłość
i przyjaźń. W takiej atmosferze po prostu
chce się na takim koncercie być, przeżywać
wszystkie te magiczne chwile, podziwiać i szanować
umiejętności rockmanów. Pendragon
doskonale czuje się zarówno w bardzo długich
poematach, wymagających przygotowania i
koncentracji od słuchaczy, skupienia i biegłości
instrumentalnej od artystów, jak też tych
krótszych kompozycjach, często pobudzających
odbiorców muzyki do spontanicznej reakcji,
wyzwolenia dodatkowej energii, żywiołowości
gestów w trakcie rytmicznego klaskania
bądź skandowania. Ponownie potwierdziła się
stara prawda, że widowisko tworzą wszyscy, ci
na estradzie i ci stojący po drugiej stronie "barykady",
choć chyba nie istnieje gorsze słowo
określające stosunki na linii Pendragon- polscy
fani jak "barykada". Już na wstępie tytułowe,
albumowe "Passion" rozochociło publiczność,
dając jej mentalnego "kopa" do właściwego wejścia
w ten koncert. Później zabójczo melodyjne
"Back In The Spotlight" pozwoliło podziwiać
piękno ciągle młodego fragmentu albumu "The
World", choć 22 lata w muzyce rockowej to
przepaść. Ale wykonanie tego utworu z longplaya
oznaczającego tak naprawdę początek
kariery bandu i cząstki magii unoszące się w
dostojnym teatralnym audytorium oraz reakcja
słuchaczy świadczą o ponadczasowej wartości
dźwięków stworzonych przed dwoma dekadami.
Truizmem jest akcentowanie jakości wykonania,
poziomu umiejętności muzyków, ich
zaangażowania w prezentację form suitowych,
jak na przykład trwający 16 minut "Not Of
This World" czy rozbudowana również w swojej
studyjnej wersji kompozycja "Comatose",
która z odcinkami improwizowanymi przekroczyła
"na żywo" 17 minut. Na drugim dysku
każdy muzyczny odbiorca dźwięków otrzymuje
równie wzorcowe wykonania oraz reprezentatywny
wybór nagrań z dyskografii grupy. Pisząc
w zdaniu poprzedzającym "wzorcowe" nie
miałem na myśli bezbłędne technicznie, ponieważ
jestem w tej materii dyletantem i nie
śmiałbym oceniać, czy gdzieś rozjechały się
akordy, czy ktoś zakłócił harmonie, a Nick pogubił
się z tonacją wokalu. Fachowiec czytając
moje oceny werbalne złapałby się zapewne za
głowę z rozpaczy. Ale dla mnie ważniejszymi
aspektami są, zdaję sobie sprawę, że może to
trochę naiwne, niewymierne kryteria, takie jak
uczucia w partii solowej, które widać po gestach
i mimice muzyka, gitarowy riff wywołujący
"gęsią skórkę", wzruszenie po klawiszowym
pasażu czy uśmiech radości po lawinie
uderzeń wygenerowanych przez bębniarza. To
według mojej opinii tworzy nastrój, klimat,
wytwarza nieuchwytną chemię między mistrzami
instrumentów i słuchaczami. Bez tej
interakcji każdy koncert jest do d…, a bywało
tak, oj bywało, nawet z udziałem tuzów rocka,
którzy sami tworzyli wrażenie obecności za
grubą, wręcz pancerną szybą. Ale to temat na
inne opowiadanie. Koncertówka "Out Of Order
Comes Chaos" przedstawia na scenie zespół
sympatycznych, ciepłych, przyjaznych i
swobodnie zachowujących się muzyków, dla
których występ to nie kara, lecz przyjemność.
To widać (DVD) i słychać na każdym kroku, w
każdym momencie. Człowiek to taka cwana
bestia, że łatwo się przyzwyczaja do dobrego i
tak wygląda sytuacja tego wydawnictwa. Już jego
poprzednik łączący w pełnej wersji edycji
dwa dyski CD oraz płytę DVD przyniósł mnogość
dźwięków, a także świetne zdjęcia i starannie
opracowane załączniki. Publikacja "Out
Of Order Comes Chaos" zawiera booklet z
wieloma zdjęciami oraz wyczerpującymi informacjami
kto, co i kiedy. Na fotkach zespołowych
nawet przeważnie stonowany i powściągliwy
Clive Nolan zaszczyca odbiorców półuśmiechem.
Chociaż tę ostatnią uwagę proszę
potraktować w kategoriach żartu. Swoistą normą
są takie komponenty widowiska live jak
102
PENDRAGON
partie solowe poszczególnych muzyków, tutaj
w solidnej dawce, a nikt nie pozostaje obojętny
na partie solowe Barretta, które raz porażają
energią i dynamiką, a innym razem intymnością
i delikatnością. Nolan obok syntezatorowych
pasaży stale przypomina o swoich korzeniach
klasycznych wyniesionych ze szkół
muzycznych oraz inklinacjach do symfoniczności,
a frazy fortepianowe stanowią ozdobę
wielu części koncertu. Także sekcja rytmiczna
sprawuje ustawiczną kontrolę nad stanem struktury
rytmicznej poszczególnych utworów, pozwalając
sobie czasami "dorzucić" akcenty indywidualizmu.
Pendragon w pracy zespołowej
czuje się wyśmienicie, nie sposób dostrzec lub
dosłuchać się momentów zawahania, braku
interakcji czy nieporozumień, całość przebiega
sprawnie, płynnie, z dobrze rozumianą pewnością
siebie. Ten luzacki nastrój udziela się publiczności,
która łatwo przechwytuje gesty i
słowa autorów, współtworząc rockowy teatr,
nomen omen w Teatrze Śląskim w Katowicach.
Także w przypadku płyty DVD trudno
sformułować, gdyby ktoś bardzo chciał, jakiś
sensowny zarzut. Bardzo dobre oświetlenie
sceny, dynamiczna praca kamer, aktywne zachowanie
muzyków na scenie, oczywiście w
pewnym dopuszczalnym zakresie, bo trudno
oczekiwać, że Nolan będzie biegał ze swoim
keyboardem z jednego kąta w drugi udając żywiołowego
młodzieniaszka. Najbardziej wycofanym
i "stacjonarnym" czyli biernym typem
jest Peter Gee, ale ten rodzaj zachowania wynika
po trochu z jego zadań instrumentalisty
oraz osobowości. Inicjatorem wszelkich kontaktów
z publicznością jest Nick Barrett, ale
taka jego rola i koniec. Teraz zapewne przyjdzie
poczekać wieki całe na tego typu wydawnictwa
autorstwa Pendragon, ponieważ na
przestrzeni czterech lat wyprodukowano dwie
płyty obejmujące pokaźną część twórczości
formacji i wypada uzbroić się w cierpliwość, aż
zgromadzony materiał dźwiękowy pozwoli na
nieco inne skonfigurowanie repertuaru, tak żeby
całkowicie wyeliminować powtarzalność.
Chociaż nigdy nie mów nigdy, a w roku 2015
wypadnie w życiu Pendragon kolejna rocznica,
30 lat od wydania debiutanckiego longplaya.
(5)
Pendragon - Men Who Climb Mountains
2014 Toff
15 października poszedłem na koncert Pendragon
do bydgoskiego klubu Kuźnia i pierwszy
raz zdarzyło mi się, że z wyjątkiem prezentowanego
w sieci utworu "Beautiful Soul"
nie miałem bladego pojęcia, czego mogę oczekiwać
po nowym albumie zespołu. Dopiero na
miejscu powstała okazja zakupu wydawnictwa,
a i tak należę do wąskiego grona szczęśliwców,
którzy double CD nabyli za jedyne 65,-PLN
niejako prosto od "producenta" i nie muszą
uprawiać swoistej gimnastyki w poszukiwaniu
konsumencko przyjaznej ceny produktu. Bo
wszyscy dystrybutorzy doszli chyba do wniosku,
że Polska to bogaty kraj a Polakom nadmiar
kasy wysypuje się z kieszeni i postanowili
"ukarać" fanów zespołu, dyktując lichwiarskie
ceny. Sami sprawdźcie dysproporcje cenowe,
kilkadziesiąt złotych różnicy między tym, co
zaoferował bezpośrednio management zespołu,
a cyferkami, którymi można się wystraszyć
w sieci. Nie powinno zatem dziwić, że w corocznych
zestawieniach różnych magazynów
muzycznych najlepszych zespołów, wokalistów,
płyt istnieje często rubryka "Największe
rozczarowanie" i wielu słuchaczy wpisuje w
tym miejscu systematycznie od lat "Ceny płyt
w Polsce". Ale zostawmy ten temat, szkoda
nerwów, lepiej zająć się rzeczą przyjemniejszą,
czyli wrażeniami po wysłuchaniu nowego krążka
Pendragon. Gdybym miał najkrócej, jak
tylko potrafię, ocenić współczesne dokonania
muzyczne kwartetu, nota bene z nowym perkusistą
Craigiem Blundellem, to napisałbym
"Miły powrót do klasyki". Bo panowie serwują
słuchaczom, po ostatnich bardziej metalowych
zrywach stylistycznych, powrót do korzeni,
czyli repertuaru wyważonego, spokojniejszego,
bardziej nastrojowego, niekiedy baśniowego,
niż przez minione lata, ze ślicznymi melodiami,
oraz znacznym udziałem akustyki, od klasycznego
fortepianu Nolana po gitarowe sekwencje
akustyczne Nicka. Barrett, główny
twórca nowego programu na płytę, odszedł
nieco od mocarnych riffów, porzucił heavy metalowe
eskapady, rozwiódł się z hard rockowymi
"hołubcami" rytmicznymi. Atmosfera nowych
dźwięków jest zdecydowanie stonowana,
bardziej pastelowa, mniej agresywna, a charakter
skomponowanego materiału jest bardziej
jednorodny, bez mariażu z innymi odłamami
stylistycznymi rocka. Pendragon pozostał sobą,
biorąc pod uwagę fakt, że jego artystyczna
osobowość ukształtowana została wraz z edycją
albumu "The World". Jednym słowem, powróciła
magia! Pachnący nowością krążek, posiadam
go od dwóch tygodni, zawiera jeszcze
jedną istotną cechę, mianowicie im częściej
słucha się tych dziewięciu utworów, tym bardziej
się one podobają, odkrywając mnóstwo
zakamuflowanych na początku niuansów.
Kwartet daje także przekonywującą odpowiedź
krytykom progresji na pytanie, co też jeszcze
można ulepszyć w stylu grupy, jak go
zmodyfikować, czym nasycić. Unowocześnić
częściowo zapomniane i zakurzone atrybuty
autorskich wypowiedzi, zadbać o porządek w
tworzonych sekwencjach dźwięku, nie wkraczać
na obce terytoria, pozostać sobą. I Pendragon
tak uczynił, pozostał sobą nie siląc się
na udziwnienia, stąd każdy słuchacz znający
ich twórczość, identyfikuje bez kłopotu charakter
wykreowanych dźwięków, rozpoznaje
specyficzne partie solowe Nicka Barretta,
który bardziej epatuje sztuką gry na gitarze niż
decybelami, zachwyca się znanymi sobie eleganckimi
pasażami instrumentów klawiszowych,
docenia precyzję basu Petera Gee i
akceptuje standardy wykonawcze nowego,
czyli Craiga Blundella. Aż tyle i tylko tyle.
Wciągający to materiał muzyczny, piękne
zbiorowisko dźwięków bogatych ale nie udziwnionych,
magnetyczna nastrojowość. Stary
Rycerz w najlepszej formie! Zanim spróbuję
dokonać analizy zebranych na krążku "Men
Who Climb Mountains" tematów przyznam
się do pewnego "przestępstwa". Nigdy tego nie
robię, a tym razem jakiś czort skusił mnie, żeby
poczytać w sieci o nowym albumie Pendragon.
I doszedłem do niezbyt dla mnie budującego
wniosku, że chyba jestem jakimś totalnym
głupkiem z kompletnie wykoślawionym
gustem, bo z większością przeczytanych
recenzji całkowicie się nie zgadzam. Nie będzie
żadnych wskazówek źródłowych ani cytatów,
bo nie chcę robić z siebie "Doktora Wszystkowiedzącego",
ale bój się Pana Boga Szanowny
Recenzencie, twierdzący, że ten album do końca
nie przekonuje, a w jakimś tam utworze to
są takie fragmenty, które świadczą o mizerii
Barretta i kolegów. Już tylko jeden krok do
rozkazu wydanego czterem sympatycznym
muzykom "Na kolanach z pielgrzymką do Częstochowy!"
Podstawowa rzecz ludziska, Nick
wielokrotnie wygłaszał tezę, którą akceptuję,
że według jego sposobu pojmowania muzyki
rockowej, to o jej przekazie, jakości, klimacie
decydują emocje, dopiero potem na przykład
biegłość techniczna instrumentalistów. A na
tej płycie emocje płyną całymi garściami, zarażają
słuchacza jak nie przymierzając epidemia,
porywają w swój wir działania, wywołując
wzruszenie, refleksję, działając na wyobraźnię,
stymulując zmysły odbiorcy. Nie wolno! tej
muzyki rozbierać w jakimś pieprzonym, przydomowym
laboratorium na czynniki pierwsze,
ona jest scalonym organizmem, monolitem,
jednorodną konstrukcją i wyrywanie kolejnym
opowieściom o ludziach gór, ale także tym,
którzy zdobywają kolejne cele w naszym, ludzkim,
prozaicznym życiu, zębów na chybił
trafił jest gwałtem na tej pięknie udrapowanej
materii i powinno być karane pracą w kamieniołomach.
Uff! Sorry, dałem upust swojej
furii, ale ostatnio ciężko toleruję nieuzasadnioną
krytykę wpadającą w krytykanctwo. Obiecuję
poprawę i zamilczę. Gdyby spróbować
podejść do tej płyty przez pryzmat dotychczasowej
twórczości Pendragon, to analizując jej
przebieg od powstania do współczesności łatwo
można dostrzec w okresie 2008 - 2014
próbę sprawdzenia się w nieco innej stylistyce,
bliższej założeniom hard rocka, nawet heavy
metalu, abstrahując od faktu, jak te projekty
zostały przyjęte przez publiczność. Natomiast,
jak już śladowo wspomniałem powyżej "Men
Who Climb The Mountains" to powrót do
tej łagodniejszej odmiany rocka progresywnego,
bardziej atmosferycznej i melodyjnej. Nieco
krótsze utwory niż to "drzewiej" bywało, w
bardziej skondensowanej formie , ale podobnie
atmosferyczne jak klasyki w dyskografii kwartetu.
Już pierwszy krok na drodze do poznania
zawartości longplaya sugeruje, że grupa nie
zapomniała o swojej tradycji. "Belle Ame" to
spokojna ballada, raczej oszczędnie zinstrumentalizowana,
z setem dźwięków w wersji unplugged,
przypomina z racji chociażby partii
wokalnej bardziej wiersz niż zręczną piosenkę,
z odrobinę sennym klimatem, z którego wybudza
nas track z numerem dwa, znany powszechnie,
bo jako jedyny z krążka wcześniej
upubliczniony w necie "Beautiful Soul". Ten z
kolei na wejściu sprawia wrażenie dynamicznego
rockowego killera, ale to tylko gitarowy
start z charakterystycznym riffem. W pozostałej
części wyróżnia się chwytliwy motyw melodyczny,
spokojne, zrównoważone tempo i
przewaga dźwięków gitarowych. Strukturę
kompozycji wypełniają również pasaże klawiszy,
utrzymane bardziej w konwencji ambientu
aniżeli trendów właściwych progrockowi.
Ale nikomu nie powinno to przeszkadzać.
Twórcy wykorzystali także śladowo żeńską wokalizę
oraz oklaski, może z koncertu?, jako
efekt specjalny. Trzecim punktem jest prawie
11-minutowy "Come Home Jack". Jak usłyszałem
tę kompozycję od razu pojawiły się skojarzenia
z niektórymi rozwiązaniami harmonicznymi
szkockiej kapeli Mogwai, jednak potem
Pendragon nie poszedł drogą intensyfikowania
gitarowego hałasu prowadzącą do punktu
kulminacyjnego dynamiki, lecz pozostał w
sferze muzyki rodem z iluzorycznego filmu nasączonego
nastrojowymi wizjami. Owszem
zdarzają się epizodycznie przyspieszenia, przynoszące
tutaj wyrazistą, miłą melodię, ale de
facto giną one w urozmaiconym spektrum tonów
głównie gitarowych, których podsumowaniem
jest zdecydowanie prześliczna partia solowa
Barretta zaczynająca się dokładnie w
8:37. Choćby dla niej warto poświęcić czas temu
utworowi, choć według mnie całość zasługuje
na uwagę. Przejście w "In Bardo" nie zostało
zaznaczone nawet sekundową przerwą, a
ponieważ nastrojowość tego w przeważającej
części instrumentalnego akapitu stanowi kontynuację
poprzednika trudno się zorientować,
że nagle znaleźliśmy się w strefie wpływów
kolejnego rozdziału "O ludziach wspinających
się na góry". Ten odcinek zaznacza się kolejnym
solowym występem gitarzysty (2:35).
Kompletnym zaskoczeniem staje się samo zakończenie,
czyli ostatnia minuta, w której dochodzi
do prawie jazzowej improwizacji na fortepian
i perkusję, a w zasadzie słowo "prawie"
jest tutaj zbędne. Posłuchajcie tego fragmentu
uważnie, ponieważ stanowi on historyczny
precedens w twórczości Pendragon, a brzmi
tak, jakby doszło do instrumentalnego sporu
Nolana i Blundella. Ostatnie sekundy z kolei
przypominają mi odgłosy zarejestrowane na
wczesnych dziełach Vangelisa, na przykład na
winylu "Albedo 0:39". Dwie następne części
działają jako przeciwstawne fragmenty, a taki
wniosek można sformułować już na podstawie
ich tytułów. Pierwszy "Faces Of Light" to moim
zdaniem najpiękniejszy akt albumu, z dostojnym,
klasycznym wstępem fortepianu pod
dyrekcją Clive'a Nolana (przez pierwsze 30
sekund to jedyny aktor na scenie), po czym
obok warstwy lirycznej notujemy genialną
symfonię na struny elektryczne, nastrojowo
porywającą partię, pełną nieudawanego romantyzmu
i melancholii. Istota stylu Barretta,
który jest mistrzem w takich łkających rzewnym
głosem gitarowych monologach. Subtelne
syntezatorowe tło uzupełnia ten nieziemski
klimat. W części środkowej udany duet wokalny
Nicka i jego partnerki. Później trochę ostrzejsze
brzmienie gitary to sygnał dla sekcji
rytmicznej do przyspieszenia, ale bez ekstrawagancji.
Śliczna melodia to następny komponent,
który przyczynia się do kształtu tej muzycznej
perełki. Kurde, a jak ten wycinek brzmi
w słuchawkach! Ludzie, palce lizać! Rolę
adwersarza w tym specyficznym pojedynku
przejął utwór "Faces Of Darkness" pełen mroku
i tajemniczości, nastrojowo zdecydowanie
nieprzyjazny istotom ludzkim. Każdy wyczuje
czające się w ciemnościach niebezpieczeństwo,
tak sugestywny dźwiękowy obraz stworzył
Pendragon. Przegnano sielskie krajobrazy z
poprzednika, choć etap środkowy to instrumentalnie
stonowana, proporcjonalnie zbudowana
konstrukcja. Tego samego powiedzieć
nie można o stronie wokalnej, ponieważ Nick
aktorsko zmienia klimaty wygłaszanych kwestii,
od neutralnego monologu po partie ekspresyjne
podszyte mrokiem. Do dosyć surowego
brzmienia doszedł ciężar gitary i solidna
praca bębnów z basem. Bardzo zróżnicowany
to przykład pomysłów rocka progresywnego. A
na scenie witamy kolejnych gości, którymi są
zombie. "For When The Zombies Come" przypomina
na początku ilustrację do horroru, syntezatorowe,
jednostajne tło i pojedyncze akordy
gitary, ten stan trwa prawie półtorej minuty.
Dopiero później dźwięki układają się w
uporządkowaną sekwencję, a gitara delikatnie
eksperymentuje z pogłosami. Leniwy wokal,
świadomie "wyprany" z emocji, taki beznamiętny,
nabiera kolorów dopiero w okolicy 4:15.
Dosyć jednorodna struktura rytmiczna i oniryczny
klimat przełamuje dopiero kolejna partia
solowa gitary po szóstej minucie. Przez końcowe
30 sekund wybrzmiewająca powoli gitara
dzieli przestrzeń kompozycji z intrygującym
fragmentem mówionym. Wytrwały poszukiwacz
znajdzie w tej siedmio i pół minutowej
kompozycji również ślady inspiracji psychodelią.
"Wielkoludem" czasowym albumu
jest ponad 11-minutowy hołd złożony wybitnym
odkrywcom Ziemi i świata gór. Na dole
strony w książeczce z tekstem songu wymieniono
nazwiska wielu postaci gór i odkrywców
"Nieznanego", między innymi Georga Mallory,
jednego z najwybitniejszych himalaistów
brytyjskich ery międzywojennej, który zginął
w roku 1924, pokonany przez Mount Everest;
irlandzkiego podróżnika Sir Ernesta Shackletona,
badacza Antarktydy czy Andreasa Hinterstoissera,
niemieckiego alpinisty, odkrywcy
i przede wszystkim zdobywcy północnej ściany
Eigeru w Alpach (trawers nosi jego nazwisko),
który przegrał walkę z tą górą, ginąc w czasie
wspinaczki w latach 30-tych 20-tego wieku.
Mógłbym zamieścić takie mini biografie wszystkich
uhonorowanych przez rockmanów z
Pendragon, ponieważ od prawie 40 lat pasjonują
mnie góry i wspinaczka, potrafię także
docenić wysiłek towarzyszący tej formie aktywności.
Ale ponieważ w dobie internetu każdy
może znaleźć informacje o tych ludziach, przypomnę
tylko, że 14 nazwisk wypisano u dołu
strony w booklecie z tekstem "Explorers Of The
Infinite". W kwestii muzycznej poznałem ten
zbiór dźwięków w czasie koncertu i od razu
zwrócił on moją uwagę swoją przemyślaną
konstrukcją, której warstwy wewnętrzne odkrywają
przed słuchaczami twórcy, od wyciszonej
pierwszej połowy kompozycji delikatnymi
pasażami klawiszy, brzmieniem gitar zarówno
tej akustycznej jak tej "prądowej", po
część drugą, po szóstej minucie, gdy całość nabiera
wzniosłości, wspinając się na poziom
hymnu ku czci, bo tak można sobie wyobrazić
sposób oddania szacunku osobistościom , które
poszukując i zgłębiając tajemnice Ziemi oddały
to, co miały najcenniejszego, swoje życie.
Nick Barrett i koledzy uniknęli nadmiaru
egzaltacji, przesadnego demonstrowania zaangażowania
emocjonalnego, ograniczając przykładowo
zastosowanie znanych z rocka środków
wyrazu w postaci rozdmuchanych orkiestracji,
wzniosłych partii chóralnych, potęgi
brzmienia. Muzycy Pendragon postawili raczej
na intymność środków wyrażających szacunek,
stąd prostota wykonania, wyważona
dynamika przekazu, brak symfonicznego zadęcia
spowodowany odsunięciem daleko na drugi
plan sekwencji klawiszowych. Summa summarum
należy stwierdzić, że to kolejny, kształtny
i gustownie podany "klocek" w kunsztownej
układance zespołu. Klamrą spinającą opowieść
o ludziach eksplorujących tajemnice naszej
planety jest "Netherworld", dokąd udały się te
osoby na wieczny spoczynek. Kompozycja inspirowana
pięknym poematem Rudyarda
Kiplinga "If". Przeczytajcie ten mądry wiersz,
włączcie nagranie "Netherworld", a docenicie
piękno dźwięków, przy pomocy których główny
architekt Nick Barrett potrafił "namalować"
swoje odczucia. Oto słowa:
Jeżeli
Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili
Ubodzy duchem, ciebie oskarżając;
Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili,
Na ich niepewność jednak pozwalając.
Jeżeli czekać zdołasz, nie czując zmęczenia,
Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje,
Lub nienawiścią otoczony, nie dasz jej wstąpienia,
Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz.
Jeżeli masz marzenia, nie czyniąc ich panem,
Jeżeli myśląc, celem nie czynisz myślenia,
Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane
Jednako przyjmujesz oba te złudzenia.
Jeżeli zniesiesz, aby z twoich ust
Dla głupców pułapkę łotrzy tworzyli,
Lub gmach swego życia, co runął w nów,
Bez słowa skargi wznieść będziesz miał siły.
Jeżeli zbierzesz, coś w życiu swym zdobył,
I na jedną kartę wszystko to postawisz,
I przegrasz, i zaczniesz wieść żywot nowy,
A żal po tej stracie nie będzie cię trawić.
Jeżeli zmusisz, choć ich już nie stanie,
Serce, hart ducha, aby ci służyły,
A gdy się wypalisz, Wola twa zostanie
I Wola ta powie ci: "Wstań! Zbierz siły!"
Jeżeli pokory zniszczyć nie zdoła tłumu obecność,
Pychy nie czujesz, z królem rozmawiając,
Jeżeli nie zrani cię wrogów ni przyjaciół niecność,
I ludzi cenisz, żadnego nie wyróżniając.
Jeżeli zdołasz każdą chwilę istnienia
Wypełnić życiem, jakby była wiekiem,
Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia
I - mój synu - będziesz prawdziwym człowiekiem!
Czy potrzebne są jeszcze jakieś obce słowa?
Zamilknę, by nie zakłócić mądrości tego przesłania.
Na zakończenie podzielę się tylko jedną
refleksją, że głęboki szacunek dla Nicka Barretta
i jego kolegów za wybór formy podsumowania
opowieści o "Men Who Climb
PENDRAGON 103
Mountains". Potrafią czynić piękno, oj
potrafią. (5)
PS. Bonusowy dysk tak odstaje od albumu
podstawowego swoim nastrojem, że zwyczajnie
nie wypada pisać o nim w tekście powyżej.
Akustyczny koncert Nicka zawiera kompilację
znanych utworów z całego dorobku Pendragon
wykonanych "bez prądu" przez niego w
listopadzie 2013. Można go potraktować jak
ciekawostkę, bo muzycznie przypomina familiarne
spotkanie przyjaciół w niewielkim gronie,
gdy jeden z uczestników spotkania chcąc
je umilić sięga po gitarę i wykonuje to, co mu
w duszy gra. Z przeciętności tego materiału
zdają sobie także sprawę sami artyści Pendragon,
ponieważ w regularnej książeczce albumu
nie ma ani śladu wskazującego na dysk bonusowy,
do tego stopnia, że tytuły zamieszczonych
tam utworów podano wyłącznie na naklejce
płyty, nie ma ich ani w książeczce, ani
na rewersie wydawnictwa. Dlatego wrażenie,
że ten dodatkowy krążek to jakiś anonim, dopiero
wewnątrz dostrzegamy, że do jego produkcji
przyznał się Nick Barrett. Według mojej
opinii po jednorazowym wysłuchaniu acoustic
koncert, można sobie ze słuchaniem tego
zestawu dać spokój i opuścić na jego temat
zasłonę milczenia.
PS 2. I jeszcze jedna uwaga natury ogólnej.
Zobaczymy co nam przyniesie przyszłość
kwartetu Pendragon, ale jeden aspekt można
uznać za niepokojący, mianowicie coraz większą
dominację Barretta jako wokalisty, co w
pełni zrozumiałe, oraz jako instrumentalisty, z
czym już większy problem. Nick coraz częściej
w czasie prac studyjnych zasiada także za klawiaturą,
co skwapliwie odnotowuje przy poszczególnych
utworach, odbierając część obowiązków
Nolanowi. Może to tylko krakanie z
mojej strony, ale mam obawy, żeby nie doszło
do sytuacji, w której Pendragon przekształci
się formalnie w coś, co będziemy nazywali
Nick Barrett's Project. Oby tak się nie stało.
Ileż można gadać? Koniec marudzenia!
Włodzimierz Kucharek
HMP: Za taką wytwórnią jak Jolly Roger Records stoją
ludzie, którzy są wielkimi fanami heavy metalu. Opowiedz
jak zostałeś wkręcony przez heavy metal?
Antonio Keller: Po pierwsze chciałbym podziękować HMP
za możliwość opowiedzenia światu o Jolly Roger Records,
bardzo dziękuję. Zacząłem słuchać heavy metalu w 1990 roku…
zupełnie jakby to było wczoraj, ale tak nie jest. (śmiech)
Byłem trzynastolatkiem słuchającym popu i tego co leciało w
radiu czy telewizji… ale muzyka nie była dla mnie niczym
ważnym… aż do 1990 kiedy w liceum poznałem dzieciaka,
które naprawdę siedziały w metalowym świecie. Miał mnóstwo
kaset i nagrań, które przynosił ze sobą do szkoły każdego
dnia… zaimponował mi, oczarował tym nowym dla mnie wizerunkiem,
poprosiłem go by pożyczył mi którąś ze swoich
kaset, bo byłem ich ciekaw, by pojąć o co chodzi… kaseta
zawierała "Live in UK" Helloween na stronie A i "Reign in
Blood" Slayera na stronie B. Strona B była dla mnie wówczas
za ostra i zbyt agresywna, ale strona A to było coś niesamowitego,
miłość od pierwszego odsłuchu! "Future World" to
był kawałek, który zmienił wszystko! Potem odkryłem wszystkie
wcześniejsze nagrania i zespoły sprzed 1990 i oczywiście
zacząłem śledzić wszystko, co wówczas wychodziło.
Taki fan jak ty to także kolekcjoner. Przyznaj się jak wielką
masz kolekcję? Z których albumów z twojego zbioru jesteś
najbardziej dumny?
Miałem ogromną kolekcję aż do roku 2000. Naprawdę, mnóstwo
kaset, płyt, CD, magazynów i innych pamiątek. Wtedy,
kiedy zacząłem w 2000 moją "przygodę" z Jolly Roger Records
podjąłem ciężką decyzję by ją sprzedać, zamiast ją trzymać.
To trudne, gdy musisz zrobić selekcję, co opchnać, a co
zostawić bo wciąż jest super. Jednakże potrzebowałem od czegoś
zacząć, wybrałem z niej część do sprzedania. Zachowałem
tylko trzy kolekcje, zespołów które kochałem najbardziej:
Crimson Glory, Running Wild i Savatage. Jako kolekcję
rozumiem wszystko, co miałem związanego z tymi zespołami.
Wszystkie nagrania, kasety, CD, single, promo, wycinki prasowe
z całego świata. Oczywiście zachowałem też sporo płyt
nie będących częścią kolekcji, a do których często wracałem…
mam tu na myśli Chastain, Helloween, Warlord, Omen,
Quensryche… same łakocie ze starej szkoły heavy metalu.
Najbardziej cennymi z pośród nich i z których jestem dumny,
były i są "Sirens" Savatage na rzadkim niebieskim winylu z
podpisami (także tym od Crissa) na okładce i oryginalne
wydanie pierwszego demo Running Wild "Heav Metal Like
An Hammerbow".
Fan heavy metalu to aktywny uczestnik wszelkich imprez,
koncerty, festiwale, trasy itd. Jak wiele ich było i które z
takich wydarzeń zostało ci najmocniej w twojej pamięci?
Kiedy byłem młodszy, mam na myśli okres około 1990 roku,
próbowałem być na tylu koncertach na ilu tylko mogłem.
Pamięcią sięgam do znakomitego festiwalu "Monsters of
Rock" w edycji z 1991 roku z Metalliką, AC/DC i Queensryche!
Odbywał się w tym moim mieście (Modena) i bardzo
dokładnie pamiętam ten dzień, całe gromady ludzi napierających
z różnych części Włoch, to był pierwszy i największy
w tamtym czasie koncert na jakim byłem. Od czasu 1990 zobaczyłem
setki koncertów aż do teraz, także dlatego, że nie
jest to moje jedyne zajęcie, bo zajmuje się też pracą, na pewno
jednak było lepiej jak byłem młodszy! (śmiech). Wspominam
też bardzo dobrze pierwszy raz na Bang Your Head Festival
w Niemczech w 2002 roku, który uważam za jeden z najlepszych
jaki kiedykolwiek widziałem… nie był za duży ani za
mały. Na przykład, nie przepadam za Wacken, jest zdecydowanie
za wielki… bardzo ciężko go przetrwać! Preferuję raczej
...myślisz o Jolly Roger Records, myślisz o
włoskim heavy metalu...
Scenę muzyczną tworzą nie tylko muzycy i fani ale także
wydawcy, promotorzy, dziennikarze itd. Mimo, że ich
działania są najmniej widoczne, to nie znaczy, że nie
mają nic ciekawego do powiedzenia. Czasami jest wręcz
odwrotnie, bowiem przeważnie posiadają ciekawe osobowości,
które pchają ich do niestandardowej działalności.
Prowadzenie wytwórni płytowej, nawet jednoosobowej,
to karkołomne zadanie. Bardzo podziwiam tych
co decydują się na ten krok. Jednym z nich jest Antonio
Keller, który założył Jolly Roger Records. O jego pracy,
ideach i innych perypetiach możecie poczytać poniżej.
kameralne koncerty w klubach… sądzę, że to jest miejsce
takich spotkań - magiczna atmosfera heavy metalu jest właśnie
w klubach.
Skąd pojawił się pomysł na założenie Jolly Roger Records?
Zawsze kochałem heavy metalową muzykę, wpierw jako fan,
potem dorastałem jako muzyk (bębniłem przez jakieś 10 lat),
kolejnym krokiem było pogodzenie pasji z pracą. Zacząłem w
2000 roku jako mały sprzedawca, winyle i rzadkie egzemplarze.
Po sześciu latach z wypracowaną pozycją jako sprzedawca
i rozbudowując katalog winyli i CD spróbowałem swoich sił
jako wydawca. Nazwa została zaczerpnięta oczywiście z Running
Wild!
Dlaczego wydajesz tylko włoskie zespoły? Co jest tak
szczególnego w scenie włoskiej?
Podjąłem decyzję, że będę wydawał tylko włoskie grupy jako
pewien symbol rozpoznawalności, na zasadzie "myślisz o Jolly
Roger Records, myślisz o włoskim heavy metalu" czy coś w
tym guście. Jest wiele wytwórni, wydających różne gatunki,
więc ja wybrałem jedną ścieżkę, wierząc, że ludzie się z nią
zidentyfikują. Nie sądzę, że włoska scena jest lepsza od tej
skądś indziej, ale przez lata, także tu we Włoszech, chorowałem
ale nie cierpiałem gdy mówiono "włoska scena jest najgorsza
ze wszystkich"!!! Kto może powiedzieć, że to prawda?
Chyba tylko ktoś, kto nigdy nie słuchał "naszej" muzyki. Włochy
to niesamowite państwo, mamy swoje problemy od lat, ale
także mnóstwo źródeł inspiracji, od historii i tradycji zaczynając!
Uważam, że włoska heavy metalowa scena jest "specjalna"
i wyróżniająca się, bo była w stanie wykreować i stworzyć
unikalne i oryginalne brzmienie przez lata, pozostając prawdziwą
i undegroundową jednocześnie. Tutaj, zwłaszcza w latach
80-tych ciężko było być heavy metalową grupą, ponieważ
nie posiadaliśmy profesjonalnych studiów, profesjonalnych
wytwórni i tak dalej… uwierz mi, żeby grać tutaj heavy metal
musisz być albo pasjonatem albo marzycielem. Unia tych
dwóch rzeczy w moim odczuciu wystarcza by uznać włoską
scenę muzyczną za szczególną. Moim celem i nadzieją jest
koncentrowanie się tylko na włoskich zespołach, rozpowszechnianie
ich po całym świecie. Chcę pamiętać o wszystkich zespołach,
które mieliśmy w przeszłości, które mamy teraz i
które będziemy mieli w przyszłości. Nie możemy być
uprzedzeni co do włoskich zespołów, należy dać im szansę…
mamy wiele do zaoferowania: osobowość, pasję i oczywiście
mnóstwo znakomitej muzyki!
Wydajesz także tylko klasyczne odmiany heavy metalu,
heavy metal, epic metal, doom metal, thrash metal itd. Co
się za tym kryje?
Jednym słowem? Pasja. To jedyny rozsądny powód. Nigdy nie
wyprodukowałbym czegoś co mi się nie podoba, tylko dlatego
bo jest trendy. Wyrosłem na old schoolowej heavy metalowej
muzyce i oczywiście to zdeterminowało, to co robię w pracy.
Dla mnie heavy metal to tylko to, co zawiera się w tych podgatunkach.
Nie mówię, że któryś z nich jest gorszy czy lepszy
od innego, każdy z nich jest po prostu inny. Kiedy myślę o
heavy metalu myślę o Running Wild - "Black Hand Inn", tak
więc gdy produkuję heavy metalowy album liczę na to, że ludzie
go polubią, bo wiedzą i kochają ten gatunek i ten album
Running Wild… jedne rzeczy są epickie, inne doom'owe itd.,
tak określam te gatunki, bo wywodzą się ze starej szkoły. Chce
też powiedzieć, że jako old school rozumiem nie tylko konkretny
gatunek, ale także całą masę spraw, zaangażowanie, to
jak dana muzyka jest grana, dynamizm i jej siłę… nie znoszę
tych nowych wydawnictw z takim samym płaskim brzmieniem,
z zerową ilością dynamizmu i wysoką kompresją… ale
oczywiście rozumiem, że takie myślenie niestety stawia mnie
w mniejszości…
Swoje wydawnictwa wydajesz na winylu i na CD, ale
odnoszę wrażenie, że to winyl darzysz szczególną atencją.
Mam rację?
Tak, wszystko zawiera się w pasji, o której mówiłem już wcześniej.
Winyle kosztują sporo kasy, znacznie więcej niż zwykłe
CD, ale także dają znacznie więcej! Brzmienie jest doskonalsze,
bardziej dynamiczne i "cieplejsze", grafiki są bardziej
104
PENDRAGON
szczegółowe… winyla się nie da po prostu opisać, to
stan umysłu i sposób życia. Wierzę, że pasja, którą z
poświęceniem kontynuuje w Jolly Roger Records i
wszystkie wydawnictwa mogą być postrzegane jako
moje metalowe dzieci… jedną z dróg realizacji tej pasji
jest właśnie wydawanie winyli.
Moim ulubionym zespołem z katalogu Jolly Roger to
Rosae Crucis, który z wydanych przez ciebie zespołów
jest twoim ulubionym?
"Il Re del Mondo" Rosae Crucis był pierwszym
albumem jaki zrealizowałem w Jolly Roger Records,
w roku 2008 roku i oczywiście jest też jednym z moim
ulubionych, nie tylko ze względu na muzyczną zawartość
ale także dla tego, że był początkiem tego wszystkiego…
Mam też szczególny związek z grafiką - mam
taki tatuaż na prawym ramieniu. Szczerze mówiąc,
muszę powiedzieć, że lubię wszystkie płyty, które dotychczas
wydałem, są dla mnie jak synowie, a jak wiadomo
pośród synów nie ma tego jedynego, ulubionego!
(śmiech)
Ostatnio wydałeś pierwsze albumy Strana Officina.
Robią wrażenie...
Tak, jestem z tego bardzo dumny. Strana Officina jest
uważana za jedną z najlepszych włoskich grup tutaj we
Włoszech, razem z wielkim Death SS. Mam nadzieję,
że tymi re-edycjami pomogłem zespołowi stać się bardziej
rozpoznawalnym poza granicami Włoch i dałem
tez większą widoczność swojej wytwórni. Pierwszy
album "Strana Officina" należy do moich najbardziej
ulubionych płyt i kocham w nim włoski język w tekstach.
Dla mnie to jeden ze snów, mieć ich w swoim
katalogu. Wszystkie albumy, nigdy nie dostępne w
wersjach CD, zostały całkowicie zremasterowane razem
z niezrealizowanymi bonusowymi utworami, było
to też bardzo kosztowne, ale pasja nie zna ograniczeń
finansowych!
Twój katalog to niezła gratka dla kolekcjonerów,
zapytam się jednak o coś innego, myślę, że masz kilka
nie zrealizowanych marzeń, jakie płyty chciałbyś
przypomnieć fanom, a jeszcze nie zdobyłeś do nich
praw?
Cóż, myśląc o włoskiej scenie muzycznej, moim marzeniem
jest wydanie czegokolwiek z logiem Death SS,
ale byłbym dumny także z Domine.
Jak w ogóle dobierasz zespoły i płyty, które później
wydajesz?
Zazwyczaj staram się odkrywać interesujące zespoły i
płyty samodzielnie, ale czasami się zdarza, że znajomi
czy zespoły same się ze mną kontaktują. Rzeczy, których
szukam to przede wszystkim osobowość i zaangażowanie
oraz oczywiście dobre muzyczne umiejętności.
Nie dbam oto, jak powiedziałem wcześniej, czy
coś jest stare, jeśli wydaję płyty na nowo. Dbam o
jakość albo coś jest dobre, albo nie, a dobre znajduje
się ponad czasem i wierzę, że ludzie prędzej czy później
odkryją to sami. Nawet jeśli old shoolowy heavy
metal jest głównym gatunkiem, z którym mam do
czynienia, nie mam ograniczeń, dbam o muzykę i jeśli
coś mnie naprawdę zaskoczy, to kto wie, może jest to
warte wyprodukowania. Na przykład, następnymi wydawnictwami
Jolly Roger Records będą nowe albumy
Graal i Witchwood, które są bardziej zakorzenione w
prog rocku z lat 70-tych skrzyżowanym z mocniejszymi
brzmieniami, ale możesz mi wierzyć, że z prawdziwą
duszą i zaangażowaniem.
Przy prowadzeniu wytworni, bardzo ważnymi kwestiami
są promocja i dystrybucja, jak z tym dajesz sobie
radę?
Cóż, tak, są naprawdę ważne, ale obecnie jest bardzo
trudno o dobre sklepy, które byłyby zainteresowane
małymi wytwórniami oraz inwestowaniem w promocje
ich wydawnictw, dlatego Jolly Roger Records wciąż
jest niszową wytwórnią. Robię wszystko co w mojej
mocy, by zwrócono uwagę na firmę jak i zespoły, które
mnie reprezentują, dbając o jedno i drugie. Oczywiście
do tej pory główna promocja była skupiona na Włochach,
ale od 2015 roku zamierzam zarobić więcej
pieniędzy w Europie. W każdym razie dystrybucja partnerska
będzie realizowana dzięki Goodfellas we Włoszech
i Code7 (sub-dystrybutant Plastic Head) które
zajmie się rynkiem brytyjskim i innym eksportem.
Nawiązałem też kontakty z innymi wytwórniami na
całym świecie, jak na przykład z japońskim Rock
Stakk, niemieckim TWS, Shadow Kingdom w Stanach
i tak dalej.
We Włoszech jest sporo wytwórni, które podobnie
jak Jolly Roger Records promują klasyczny heavy metal.
Czy znasz ludzi, którzy tworzą te firmy, współpracujesz
z nimi czy raczej konkurujecie, a może
staracie nie wchodzić sobie w drogę?
Zaczynając przygodę w 2000 roku miałem świadomość,
że we Włoszech jest wiele wytwórni i oczywiście
tyleż ludzi, którzy stoją za nimi. Zawsze starałem się z
nimi współpracować, ponieważ najlepszym sposobem
by promować włoską scenę muzyczną jest być w dobrej
komitywie z innymi i pchać całość w jednym kierunku,
nie jest łatwo współpracować z innymi ludźmi, niektórzy
z nich podążają innymi ścieżkami, inaczej myślą,
mają inne priorytety zaangażowania. Tak więc są wytwórnię,
z którymi mogę działać razem i takie z którymi
nie mam możliwości, ale sądzę, że to jest normalne
jak w przypadku wielu innych spraw.
Bardzo ważne w działalności takich firm jak twoją są
kontakty osobiste. Starasz utrzymywać kontakty z
ludźmi, którzy działają na scenie klasycznego heavy
metalu na całym świecie?
Tak, oczywiście że próbuję! Mam cały notes zapisany
adresami i kontaktami, ale to nie jest wcale takie łatwe
jak można by się spodziewać… Wiem, że trudno wypłynąć
na szeroką wodę, ponieważ jest mnóstwo zespołów
i wytwórni… mam nadzieję, że ciężką pracą
zdobędę dobre rezultaty oraz to że Jolly Roger Records
zostanie zauważona i moje poświęcenie się opłaci.
Wydaje się, że również ważnym jest bywanie na
różnych festiwalach typu Keep It True. Można
spotkać ciebie na takich imprezach? Zabierasz wtedy
Foto: Jolly Roger
ze sobą kram, aby uświadomić fanom, że taka firma
jak Jolly Roger w ogóle istnieje?
Tak też myślę. (śmiech) Szczerze, w zeszłym roku
byłem gotów do bookowania i wystawienia całego asortymentu
na Keep It True, ale nie mieli już wolnej
przestrzeni, możliwe że w 2015 roku bardziej mi się
poszczęści. W każdym razie chcę podziękować Enrico
Leccese'owi z Cruz del Sur Music, bardzo dobra
wytwórnia heavy metalowa z Włoch, za dwa lata poświęcone
sprzedaży moich wydawnictw. To także dodatkowa
wypowiedź odnośnie powyższych pytań.
Musisz znać dobrze włoską scenę, na jakie młode
kapele zwróciłeś ostatnio swoją uwagę?
Muszę powiedzieć, że tutaj we Włoszech w ciągu
ostatnich dziesięciu lat jakość muzyki wzrosła diametralnie
i naprawdę ciężko nie zauważyć czegoś interesującego,
nowym nabytkiem (nawet jeśli nie są już tacy
młodzi) z całą pewnością są Ancilloti (z członkami
Strana Officina i Bud Tribe) ze wspaniałym albumem
"Legacy Of Rock", na żywo naprawdę kopią tyłki.
Kolejną znakomita grupą jest Asgard, także Caronte,
które ostatnio podpisało kontrakt z Van Records na
nowy album. W 2015 roku wyjdzie z mojego ramienia
debiut Negacy (wcześniej znani jako Red Warlock)
który jest naprawdę czymś znakomitym, w moim odczuciu
jeden z najlepszych heavy metalowych albumów
jaki kiedykolwiek powstał, świetny miks pomiędzy
Nevermore, Megadeth a Sanctuary, z profesjonalnym
zaangażowaniem, jeden z najbardziej światowych
albumów, jaki słyszałem, który nadchodzi z
Włoch. Niedługo usłyszycie go i wspomnicie moje słowa
(śmiech).
Obserwujesz w ogóle współczesną scenę klasycznego
heavy metalu? Masz swoje jakieś ulubione
zespoły? Co sądzisz o nurcie NWOTHM?
Niestety nieszczególnie, ponieważ pracuję nawet po
10-12 godzin i słucham jedynie rzeczy koniecznych,
demówek, nowych miksów albumów przeznaczonych
do produkcji i tym podobnych. Ale, dzięki mojej pracy,
często podróżuje sprzedając heavy metalowe produkty
na wydarzeniach, festiwalach… Mam też możliwość
oglądania wielu nowych zespołów na żywo. Jest kilka
naprawdę dobrych, jak na przykład In Solitude,
Atlantean Kodex, Abysmal Grief (z Włoch), ale
moje serce i tak będzie najmocniej biło dla starszych
zespołów.
Jakie masz najbliższe plany, jakie płyty przygotowujesz
do wydania?
Promować jeszcze mocniej, dobrą i niezależną muzykę.
W styczniu wyjdzie drugi krążek Darking (z Agostino
Carpo, byłym członkiem Domine) zatytułowany
"Steal the Fire", którego brzmienie nie mogłoby być
bardziej metalowe! Zbalansowane między Running
Wild, Iron Maiden i Chastain. Póżniej w marcu wyjdą
nowe albumy od Graal i Witchwood, a najprawdopodobniej
w kwietniu debiut Negacy, który jest
najlepszym albumem wyprodukowanym przez Jolly
Roger Recodrds i nie mogę się doczekać, by się nim z
wami podzelić! Tymczasem, fani Nevermore i
Sanctuary uważajcie!!! Kolejnym ważnym celem dla
Jolly Roger Records jest poświęcenie większej uwagi
wysyłce mailorderowej, więc jeśli mogę wykorzystać to
miejsce, chcę zaprosić każdego z was do zerknięcia do
naszego katalogu na www.jollyrogerstore.com, gdzie
znajduje się ponad sześć tysięcy tytułów na sprzedaż!
Kupując oryginalne płyty w najlepszy z możliwych
sposobów wspierasz podziemną rzeczywistość, którą
okupuje Jolly Roger Records. Po raz piaty z rzędu
będę też organizował heavy metalowy festiwal we
Włoszech dedykowany włoskim zespołom zwany
"Acciaio Italiano" czyli "Włoska Stal", łapiecie?
Odbywa się on w Modenie 31 stycznia z takimi zespołami
jak Darking, In.sidia, Gunfire, Fil di Ferro,
Epitaph, Rod Sacred… może wpadniecie?
Michał Mazur
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
JOLLY ROGER RECORDS 105
HMP: Doskonale zdajecie sobie sprawę, że Polska to
nie najlepsze miejsce dla glam metalu czy hard rocka,
więc po co w ogóle powołaliście do życia Nasty
Crue?
JJ: "Nie najlepsze miejsce" to nie powód by takiej muzyki
nie grać. Powołaliśmy Nasty Crue do życia jako
tribute band dla hair metalowej fali muzyki, która wydarzyła
się w latach 80-tych w USA. Wtedy to był najlepszy
czas i miejsce w jakim ten gatunek mógł się
rozwinąć. Sex, drugs, rock'n'roll, kicz, kasa - zazwyczaj
w ten sposób opinia publiczna podsumowuje ten gatunek.
Z początku Nasty Crue było dla nas przede wszystkim
zabawą w "rockstarów".
Na przełomie lat 80-tych/90-tych zeszłego wieku z
zachodu przyszła moda na słuchanie coraz bardziej
ekstremalnej muzy. Wraz z tą modą polscy maniacy
przejęli sposób bycia i ubierania się itd. Wśród idei
przyjęto nienawiść do glam metalu, co mnie zawsze
mocno zastanawiało, bo w Polsce nigdy nie było wysypu
kapel grających glam/hair metal czy choćby hard
rocka. Telewizja i radio równie niechętnie puszczało
pojedyncze utwory glam metalowców, heavy metalowców
czy ogólnie ekstremy. Generalnie wszystkie
odmiany ciężkiego grania były ignorowane przez polskie
media. A przez społeczeństwo wręcz tępione z
Gdy usłyszałem "Balls Out" Steel Panther
byłem zdumiony, że w nowym wieku taki
twór ma jeszcze rację bytu. Muza i podejście
zespołu do tematu, zmiotło mnie. Była
w tym jednak pewna szpila, że na rodzimej
scenie nic takiego na pewno się nie wydarzy.
A wydarzyło się. Glam metalowe Nasty
Crue próbuje zaistnieć tu w moim kraju!
Nie ma łatwo, choć muzycy mówią, ze świetnie
się bawią (może to takie zaklinanie rzeczywistości).
Jestem za i życzę im aby im się
udało. Trzeba mieć jednak świadomość, że
zdecydowana większość fanów do takiej muzy
nastawiona jest bardzo negatywnie, a ta
postawa trwa od wielu dekad, choć dla mnie
nie ma jasnych ku temu przesłanek. O Nasty Crue
mówi wokalista JJ...
Steel Panther był naszym głównym
motorem napędzającym
równą pasją jak maniacy "tępili" glam i hair metal.
Zastanawialiście się czemu taka postawa znalazła
podatny grunt wśród polskich maniaków?
Pamiętam, że w młodości liczyły się skrajności. W czasach,
o których wspominasz byłem dzieckiem, ale pod
koniec lat 90-tych jako nastolatek zauważyłem, że kto
słuchał bardziej ekstremalnej odmiany metalu tym
większego szacunku oczekiwał. Bo "on to rozumie a
inni nie". Sam miałem podobny okres związany z jak
najbardziej połamaną i popieprzoną odmianą progresywnego
metalu - kiedy już trudno stwierdzić czy ktoś
jest geniuszem, a może po prostu "ściemnia" grając losowe
dźwięki. To samo dotyczyło prężnie rozwijającej
się, mówiąc delikatnie, muzyki elektronicznej - to były
lata świetności dla techno-imprez. Trzymałem się od
nich z daleka, ale z tego co wiem to tam też liczyły się
ekstrema, a wszelkie przejawy melodyjności były postrzegane
jako "komercha". Nie spotkałem się z pojęciem
"nienawiści" do glam metalu. Rozumiem, że z
glamu można się naśmiewać - z powodu image'u albo
melodyjnych refrenów; zresztą współcześni przedstawiciele
gatunku sami to robią (np. my - śmiech), ale tak
mocnego słowa jak "nienawiść" bym nie użył. Znam
starszych od siebie kolegów, którzy na początku lat 90-
tych grali melodyjny metal ubrani w zabawnie, dziś,
wyglądające wdzianka. Chyba to jednak nie był taki
Foto: Nasty Crue
wstyd skoro to robili. I to nie dla kasy.
Powołujecie się na młody amerykański zespół Steel
Panther, jest to kapela która również muzycznie oddaje
hołd kapelom hair i glam metalowym z lat
osiemdziesiątych ale do swojego repertuaru wprowadziła
elementy kabaretu. I właśnie ten kabaret
przełamał postawę polskich maniaków. Wydaje się,
że "jaja" wyczyniane w teledyskach i na scenie przez
ten zespół przyciągnęła do siebie spora część tych
nieugiętych metalowców. O dziwo muzyka już im
tak bardzo nie przesadza. Macie pomysł jak wyjaśnić
ten fenomen?
Odpowiedź jest prosta: "rozrywka". Steel Panther zaserwował
fanom metalu dawkę genialnej muzy do złudzenia
przypominajacą metalowe hity, ale z nowoczesnym
brzmieniem. Do tego komiczne teksty i image
wyolbrzymiające cechy stereotypowego "rockstara".
Odbiorca nie ma mętliku w głowie. Świetna muzyka +
zabawne podejście do tematu + umyślne wyolbrzmienie
= rozrywka. Koniec kropka. Grają od ponad 15 lat,
wcześniej znani byli pod innymy nazwami i głównie w
Los Angeles. Zawodowcy. W 2009 roku, kiedy powstało
Nasty Crue, to Steel Panther był naszym głównym
motorem napędzającym. Brzmieli genialne, wyglądali
zabawnie, a do tego ten luz, ta ironia. Takie
muzyczno-erotyczne poczucie humor nam bardzo
odpowiadało. Mieliśmy jeden cel: bawić się jak oni,
zachowywać się jak wariaci. I też tak jak oni, móc w
dowolnej chwili zakładać i zdejmować strój glamowego
muzyka. Trzymamy się tej zasady do dziś, ale jasna
granica się zatarła. Nasty Crue nabrało trochę ogłady.
Wciąż pajacujemy, wygłupiamy się i robimy cyrk na
scenie. Nie jest to jednak teatrzyk czy kabaret, to prawdziwe
zwierzęce zachowanie, które wychodzi z nas
gdy światła sceniczne skierowane są na zespół. Glamowy
image, wliczając peruki, pozwala słuchaczom łatwiej
zaakceptować Nasty Crue, Steel Panther i nam
podobnych. Od razu w głowie otwiera się szufladka,
mówiąca "ach! będzie show!". Image to jak gra wstępna,
część osób zachęci, część odtrąci, potem niech
przemówi muzyka. Warto wspomnieć przy tej okazji o
Tenacious D, Wig Wam wcześniejszych Bad News i
Spinal Tap oraz The Rutles.
Jednak dla większość polskich maniaków nic się nie
zmieniło, takie kapele jak Nasty Crue ciągle będą
określane pogardliwie "pudel metal". Jak będziecie
żyć z takim brzemieniem?
Takie określenia nam nie przeszkadza. Z resztą, Nasty
Crue samo o sobie niekiedy mówi "Pudel Metal". Traktujemy
to pieszczotliwie. To nie to samo co pogardliwe
"brudas" w określeniu do innej odmiany rocka/metalu.
Odbiór glam metalu i hard rocka w Polsce jest nie
wielki, generalnie skazujecie się na bardzo niszową
scenę. Nie macie pomysłu aby promować się za granicami
Polski? Tam jest lepszy odbiór takiej muzy, a
postawa tępienia tego nurtu to raczej margines,
zupełnie inaczej niż w Polsce...
Nie jest aż tak źle. To nie grind-core-vegetarian-gaypure-sex-anal-mit-krasnales
metal. Od momentu wydania
płytki "Rock 'N' Roll Nation" poznajemy bliżej
lokalny rynek glamu. Recenzje albumu, opinie dziennikarzy
i słuchaczy, trasa "Rock'N'Roll Nation Tour
2014" oraz rozmowy z fanami glamu bardzo nam w
tym pomogły. W Polsce opinia o Nasty Crue wciąż bazuje
na kontrowersyjnym występie w jednym z telewizyjnych
"talent show". Zaczynamy kierować się trochę
na zachód. Koncertowaliśmy w Niemczech - spotkalismy
się z bardzo ciepłym przyjęciem. Publiczność od
razu podłapała o co nam chodzi. Spodziewaliśmy się
tego, bo wcześniej nawiazaliśmy kontkat z niemieckiem
fan-klubem Steel Panther, zespół ten cieszy się
tam dużą populatnością. Mamy zaplanowany kolejny
wyjazd do pobliskiej Saksoni wiosną 2015. Poważnie
rozpatrujemy wyjazd na trasę do Anglii, gdyż tam
branżowe czasopisma z zaciekawieniem przysłuchiwały
się "Rock 'N' Roll Nation". Boimy się jednak, że
to nie wystarczy aby zapełnić klub każdego dnia, tak
aby zwrócił się koszt trasy. Póki co wszystko wskazuje
na to, że będziemy częściej odwiedzać Niemcy.
Jak już wielokrotnie wspominałem Nasty Crue to
hołd nurtowi hair i glam metalowemu. Powiedzcie
wprost jakie kapele z tego stylu was najbardziej inspirują?
Dotychczas natchnienie czerpaliśmy z klasyków: Motley
Crue, Whitesnake, Ratt, Van Halen, Def Leppard,
Skid Row, Danger Danger, Kiss, Mr.Big,
Giant, Journey, Trixter, Firehouse... jest tego mnóst-
106
NASTY CRUE
wo - cała plejada "rockstarów" z lat 80-tych. Obecnie
przyglądamy się bardziej współczesnym zespołom:
Crashdiet, H.E.A.T, Santa Cruz, De La Cruz,
Reckless Love, Steel Panther, Hardcore Superstar
oraz nowym wydawnictwom dinozaurów, gdyż wielu
wykonawców z glamową historią wróciło kilak lat temu
z ciekawymi płytami, np. Airrace, Hardline, Europe...
Z polskich wykonawców wymienię Human, Lessdress,
Fatum. Jestem wokalistą i klawiszowcem, dlatego
chętniej tworzę bogate kompozycje opierające się
na melodii i harmonii niż na rytmie i gitarowych riffach.
Taki właśnie jest otwierajacy debiutancki album
utwór "The Last Piece of My Heart". Szukam inspiracji
w AOR i melodyjnym metalu, np. Work of
Art, Survivor, The Magnificent, Pretty Maids,
Pride Of Lions. Potem liczę na to, że reszta zespołu
doda pomysłowi "kopa" dzięki zadziornym gitarom i
ciekawym akcentom.
Jak juz wspominaliśmy na swoim koncie macie płytę
"Rock'n'Roll Nation", nasz kolega redakcyjny pod
względem muzycznym ocenił was pozytywnie. Jednak
czytałem inne opinie, że wasza muza jest zbyt
ociężała i pozbawiona radości grania przez co nie zaraża
energią słuchacza. W sumie zarzut poważny...
Zgadza się. Pojawiły się powtarzające opinie o "płaskości"
brzmienia płyty, niewielkej dynamice oraz
'szkolnym' odegraniu partii. Przynajmniej tak to zrozumiałem.
Podczas nagrywania płyty brakowało nam
producenta, czuliśmy to na każdym kroku. Jaki werbel
wybrać? Którą partię podkreślić? Czy skrócić solówkę?
Jak zakończyć utwór? Gdzie dograć harmonię? Czy
pauza przed wejściem "na raz" jest potrzebna? Czy
brzmienie gitary nie wchodzi w konflikt z basem?
Pogłos krótki czy długi? Czy kawałek "jedzie"? Na tego
typu pytania pomaga odpowiedzieć producent. W
trakcie nagrań polegaliśmy na własnym doświadczeniu,
a miksu i masteringu podjął się nasz kolega Kamil
Biedrzycki, który miał dostęp do dobrego studia. Nie
chcieliśmy sami dopieszczać utworów, bo wiedzieliśmy,
że brakuje nam dystansu. Utwory z "Rock'N'Roll
Nation" tłukliśmy miesiącami na koncertach i tak też
one powstawały - z myślą o koncertowych wrażeniach
i publice skaczącą pod sceną. Stąd płyty tej najlepiej
słucha się z gałką wolumenu rozkręconą "na full" na
imprezie, klubie czy w aucie. Hair metal do bliski
krewny stylu arena rock - najlepiej brzmi na dużych i
głóśnych imprezach.
Za to nasz kolega w swojej opinii insynuował, że
wokalista nie przyłożył się do swoich partii. Ogólnie
polscy śpiewacy nie mają łatwo, rzadko kiedy potrafią
dorównać standardom wyznaczonym przez angielskich
czy amerykańskich wokalistów...
Na płycie "Rock'N'Roll Nation" starałem się zwrócić
uwagę słuchacza na wysokie partie wokalne - tak istotne
dla tradycyjnego w glamie głosu "high-pitch tenor"
(np. Motley Crue, Cinderella). W okół nich tworzyłem
melodię. Uwarzam się jednak za barytona, dlatego poszukuję
nowych inspiracji, bardziej komfortowych dla
mojego głosu. Przyglądam się bliżej m.in. W.E.T,
Danzig, Motorjesus, Pink Cream 69, Devil's Train i
szukam ciekawych połączeń czegoś w stylu hair metalu
z niższym głosem. Nie wiem co z tego wyjdzie
(śmiech). Często kończy się to podobnie do śpiewu
Kinga Dimonda - część partii jest niskich, a część
śpiewanych wysokim falsetem. Tylko co ze "środkiem"?
Dlatego poszukiwania odpowiedniego miejsca dla mojego
głosu wciąż trwają.
O czym śpiewacie i jak podchodzicie do samego
przekazu waszych tekstów?
Miało być wulgarnie i zabawnie, zupełnie jak Steel
Panther. Okazało się jednak, że to nie takie proste. I
nie chodzi o barierę językową, tylko o nasze osobowości.
Przy "Jingle Balls" pokazaliśmy kwintesencję pierwszych,
młodzieńczych lat Nasty Crue - prosto z mostu:
impreza, dziwki, koks (śmiech). Innym przykładem
zabawnej piosenki naszego autorstwa jest "Love at
Backdoor" i taki też jest klip. Z przymrożeniem oka należy
również traktować "Rockstar" oraz "Ukrainian
Prostitute". Jednak bliżej sercem jest nam do prawdziwych,
szczerych, metalowych petard sprzed lat, a tematy
tam poruszane dotyczyły imprez, dragów, walki,
seksu, dziewczyn i miłości a nie "Gloryhole" czy "Fat
Girl" jak to robi Steel Panther. Po pięciu latach istnienia
Nasty Crue trochę wydorośleliśmy, dlatego
spodziewajcie się więcej finezji w tekstach na kolejnej
płycie.
Takie Steel Phanter doprowadziła do mistrzostwa
swoje teledyski, przez fanów (ale nie tylko) są bardzo
chętnie oglądane. Jak wy podchodzicie do swoich
klipów?
Rozrywkowo i niskobudżetowo. Bazujemy na skąpo
ubranych dziewczynach i seksapilu. Próba zrealizowania
klipu ze scenariuszem spaliła na panewce. Zjadłyby
nas koszty oraz czas jaki musielibyśmy poświęcić na
wzięcie udziało w klipie i koordynowaniu projektu.
Niestety odbyłoby się to kosztem muzyki. W pierwszej
kolejności stawiamy na muzykę, w drugiej na koncertowe
show, a dopiero w trzeciej na wideoklipy.
W jakim kierunku chcecie pójść ze swoją muzyką, co
się zmieni a co pozostanie takie samo? Generalnie co
się dzieje u was na próbach (i nie tylko)?
Pragniemy otworzyć nowy rozdział dla Nasty Crue. I
to na kilku płaszczyznach. Po "różowych" latach glamu
w stylu 80-tych, zamierzamy uwspółcześnić podejście
do tego gatunku w Polsce. Chcemy odświeżyć image i
podpatrzeć nowoczesne rozwiązania producenckie stosowane
w skandynawskim glamie. Planujemy nawet
zamknąć się w salce prób na kilka dni i tworzyć pod
wpływem emocji. Taki eksperyment sobie wymyśleliśmy...
Właśnie, w sieci przebijają się plotki, że przymierzacie
się do nagrania kolejnej płyty. Proszę zdradźcie
trochę szczegółów...
Zaraz po trasie "Rock'N'Roll Nation Tour 2014" siadamy
w swoim studiu projektowym aby tworzyć nowy
materiał na drugą płytę. Część utworów już powstała,
nawet graliśmy raz czy dwa premierowo niektóre z
nich podczas trasy, aby zobaczyć jak zareaguje publika.
Po premierze utworu "Friday Night Fever" było pół
sekundy ciszy... i wielkie owacje. Wow! Pamiętam, że
stojąc na scenie byłem zaskoczony tak pozytywnym
odbiorem tego kawałka. Jest inny niż dotychczasowe.
Takiego właśnie odzewu i zaskoczenia słuchaczy spodziewam
się po premierze nowej płyty pod koniec
2015 roku.
Jesteście w trakcie trasy. Interesuje mnie, jak prezentujecie
się na scenie, jak wygląda wasze show? No i
jak z publiką dużo przychodzi jej na wasze koncerty?
Występy na żywo to nasz żywioł. Wyglądamy "glamowo",
bo w ten sposób łatwiej jest nam wczuć się w
klimat wielkich aren koncertowych i stadionowej
atmosfery grając w niewielkim klubie muzycznym. Kostium
artysty metalowego, musi być interesujący, przesadzony.
To samo dotyczy make-up'u i gestów. Nasty
Crue jest właśnie tak przesadnie glamowe. Celem jest,
aby publiczność w klubie poczuła się jak na prywatnym
intymnym show. Czyli "wielka scena", ale we
własnym, ulubionym klubie muzycznym słuchacza.
Do tego pogłos, chórki i improwizacje. No i niezbędna
jest pogawędka między utworami, o tym nie zapominamy.
A po wszystkim whiskey przy barze i afterparty
wraz z publicznością. A z nią bywało rożnie. Były koncerty
dla prawie pustej sali (Jelenia Góra) oraz takie
gdzie dziewczyny same wskakiwały na scenę poruszać
się do rytmu w kawałki "Rockstar" (Opole, Wałbrzych).
W końcu też pełna sala, gdzie staniki lądowały
na scenie (Wrocław).
Wystąpiliście w telewizyjnej produkcji Must Be The
Music, po co wam to było?
Ten występ miał na celu wyjście z podziemia i... w zasadzie,
udało się. Nie zależało nam jednak na opini
zwykłej rodziny Kowalskich, która włącza TV na wieczorną
rozrywkę. Zależało nam na opini ludzi lubiących
rocka, którzy chętnie odwiedzają kluby i festiwale - to
dla nich gramy. Wiesz, gdy wtedy podjęliśmy decyzję
pokazania się w TV, nie sądziliśmy, że ktoś może tak
negatywnie odebrać bandę rockowych przebierańców.
Nasty Crue istniało już wtedy od ponad roku, miało
na koncie kilka udanych koncertów i naszą wizytówką
była pewność siebie."Przecież jesteśmy grupą kolorowych
rockstarów, którzy dobrze się bawią - jak tu nas
nie polubić?" - myśleliśmy. Za kulisami, gdy trwały
przygotowania, wszyscy zrozumieli od razu kim jesteśmy,
co gramy i po co tu jesteśmy. Byliśmy tak przerysowani,
że bardziej już chyba się nie dało. O to
właśnie chodziło: żeby nikt nie miał wątpliwości, o jaki
styl reprezentujemy.
Nie oglądam takich programów ale ponoć zadarliście
z Korą Jackowską. O co poszło?
O moje słowa. Opowiem to tak: wychodzimy na scenę.
Ja, jako frontman rzucam improwizowaną wiązankę
powitalną: o tym, że jesteśmy z L.A. znamy Jona Bon
Joviego, przyjechaliśmy pokazać jak się grało metal w
USA w latach 80-tych i inne zabawne dyrdymały.
Spontanicznie, pewny siebie: w końcu takie jest Nasty
Crue, taki jest JJ. I nagle padają ze strony Kory zaskakujące
słowa. W ogóle nie byłem na to przygotowany.
Moje myśli krążyły w okół: "Ale że co?! Ja kogoś uraziłem?
Przecież glam rocka/metalu na dużą skalę w
Polsce nie było i każdy o tym wie. O co tej babce chodzi?!
Jak ona mnie nazwała?!". Po takim wstępie, jeszcze
przed prezentacją muzyczną, czułem się jakbym
dostał obuchem w głowę. Ten incydent wpłynął na
wykonanie "You Give Love A Bad Name" zaraz potem.
Wstydu nie było, ale też i nie ma się czym chwalić.
Dopiero później dano mi do zrozumienia, że Kora
wzięła sobie moje zdanie - "(...) takiej muzyki w Polsce
nie było" - do serca. Uważała, że mówiłem o jej zespole,
który w latach 80-tych zdobywał popularność na
polskiej scenie. Publika wzięła stronę Kory. Wiedziałem,
że nie przejdziemy dalej, zwłaszcza, że występ był
przeciętny. To był moment, w którym uświadomiłem
sobie olbrzymią moc mediów. Większość komentarzy
anonimowych internautów wskazywała na to, że ludzie
nie zrozumieli jednak o co chodzi ekipie Nasty
Crue. Szkoda, naprawdę szkoda.
Mimo że hard'n'heavy nie należy w Polsce do najpopularniejszych
odłamów rocka, to jednak parę kapel tu
istnieje. Śledzicie ten rynek? W kim upatrujecie swoich
godnych rywali?
No pięknie. Już nawet dziennikarze muzyczni mówią o
zespołach metalowych per "rywale" zamiast "koledzy".
Co my się mamy bić!? Nie przejmuj się, wiem, że mówiąc
to nie miałeś na myśli "przeciwników"; rozumiem,
że to taka przewrotna forma literacka... Moim zdaniem,
ten rynek muzyczny się rozwija. Głównie dzięki
nowoczesnym, elektronicznym kanałom dystrybucji i
promocji. Martwię się jednak, że tak mocno zakorzenione
jest ubóstwianie klasyków hard'n'heavy. Nowości
i eksperymenty w heavy metalu spotykają się z silną
krytyką. Zawsze staramy się gościnnie zaprosić interesujące
zespoły na koncert, dzięki temu zapoznałem się
z dużym gronem polskiego świata hard'n'heavy. Wiosną
2015 zagramy koncert razem ze Scream Maker
oraz Kruk. Podziwiam oba zespoły, jestem ich fanem.
Zawsze śledziłem poczynania CETI oraz Turbo. Staram
się być na czasie z ich nowymi wydawnictwami.
Lessdress i Vincent też się "reaktywowali", ale jestem
trochę rozczarowany. Na Dolnym Śląsku mieliśmy
okazję spotkać się z XIII w Samo Południe, Wolf &
the Motherfuckers, Jaywalk, młodziudkim Bonhart.
Przez ostatnie lata obserwowałem jak zespoły powstają
i rozpadają się. Kilka z nich miało rewelacyjne pomysły
muzyczne. Znamy się dobrze ze stricte wrocławskimi
zespołami rock/metalowymi, które świetnie sobie radzą:
Sixpounder, Crimson Valley, Wolfrider, Pussy
Busters, Katedra, Snake Charmer... Nawiązaliśmy
kontakt z zespołami z innych miast, aby w przyszłości
wspólnie koncertować: Axe Crazy, Steel Velvet, Clodie...
Żałuję, że Silver Samurai już nie istnieje. Całe
szczęścię ich płytkę można znaleźć na Spotify.
Co jeszcze chcielibyście powiedzieć swoim fanom?
Słuchajcie nowych kapel, nie zacinajcie się na kilku
ulubionych płytach sprzed lat. Grozi wam wtedy syndrom
"starego pryka", który powtarza w kółko
"(...)kiedyś to była muzyka!". Idźcie z muzycznym
duchem czasów jednocześnie pamiętając o jego korzeniach.
Słuchajcie tego co naprawdę wam się podoba,
a nie czegoś tylko dlatego, że ktoś to poleca. Uprawiajcie
muzyczny "surfing", konstruujcie swoje ulubione
mix-tape'y (playlisty). Doceńcie rożnorodność
heavy/glam/prog/power kapel, jest ich na dzisiejsze
czasy mnóstwo - i to na wyciagnięcie ręki. Takie surfowanie
z jednej kapeli na drugą przy użyciu dziś wszechobecnej
podpowiedzi "podobnych wykonawców"
pozwala wynaleźć prawdziwe perełki. Stay Heavy &
Fun!
NASTY CRUE
Michal Mazur
107
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
su wydawana jest przez Pure Steel,
większą wytwórnię zajmującą się "podziemnym"
heavy metalem. Być może
popularność grupy choć odrobinę wzrośnie
i nazwa Alltheniko zacznie pojawiać
się poza granicami Italii. (4)
Strati
AC/DC - Rock Or Bust
2014 Sony Music
Australijska legenda nie rozpieszcza
swych fanów, wydając kolejne studyjne
albumy co kilka lat. Na szczęście od premiery
"Black Ice" minęło "tylko" sześć
lat i na rynku pojawił się jego następca
"Rock Or Bust". Jednak zanim płyta się
ukazała w zespole doszło do poważnych
zawirowań. Tuż przed rozpoczęciem nagrań
gitarzysta i założyciel AC/DC
Malcolm Young miał udar mózgu, co
wykluczyło go nie tylko z nagrań, ale
uniemożliwia też dalszą karierę muzyczną.
Wcześniej doszło już do takiej,
chociaż nie tak dramatycznej sytuacji, w
której na trasie 1988 roku Malcolma
zastępował bratanek jego i Angusa, Stevie
Young, który obecnie jest już stałym
członkiem grupy. Jednak na promocyjnych
zdjęciach figuruje tylko z
Brianem Johnsonem, Angusem Youngiem
i Cliffem Williamsem - biorący
udział w nagraniu "Rock Or Bust" perkusista
Phil Rudd popadł w konflikt z
prawem, chociaż najpoważniejsze zarzuty
o zlecenie zabójstwa zostały wycofane.
Póki co nie wiadomo więc, w jakim
składzie grupa ruszy na trasę promującą
album, jest już jedna wiadome, że z powodzeniem
nawiązuje on do najlepszych
dokonań AC/DC. "Rock Or
Bust" to bardzo krótka, nawet jak na
standardy zespołu, bo trwająca niewiele
ponad pół godziny, ale treściwa płyta.
Nawiązująca do starszych dokonań formacji,
czerpiących z bluesa, hard rocka
czy nawet glam rocka, jak w "Baptism
By Fire", "Emission Control" czy "Rock
The Blues Away". Surowych, zadziornych,
ale też bardzo przebojowych, by
wymienić: miarowy opener "Rock Or
Bust", singlowy "Play Ball" czy równie
archetypowe "Sweet Candy" i "Get Some
Rock & Roll Thunder". Z kolei "Miss
Adventure" to przebojowe chórki kojarzące
się z latami 50-tymi, zaś sąsiadujący
z nim "Dogs Of War" to mocarny,
mroczny numer. I pomyśleć, że zdzierający
w tych numerach gardło Brian Johnson
ma już 67 lat, a pozostali muzycy
są od niego raptem o kilka lat młodsi
- rock'n'roll najwidoczniej konserwuje i
pozwala utrzymać młodość. (5)
Air Raid - Point Of Impact
2014 High Roller
Wojciech Chamryk
Ależ ci młodzi Szwedzi wymiatają! I
tak, jak te ćwierć wieku z okładem triumfy
na całym świecie święcił szwedzki
death metal, to teraz coraz większą popularność
zdobywa tradycyjny heavy metal
z tego kraju. Owszem, w latach 80-
tych też nie brakowało tam wyśmienitych
grup z tego nurtu, by wymienić tylko
Heavy Load, Glory Bells, Gotham
City czy Torch, ale obecne sukcesy ich,
zwykle bardzo młodych, sukcesorów z
RAM, Helvetets Port czy Steelwing
na czele każą już mówić o tym zjawisku
w kategorii swoistego fenomenu. Air
Raid bez kompleksów zgłasza drugim
albumem swój akces do tego zacnego
grona. Co ciekawe istniejąca od pięciu
lat grupa nie ogranicza się tylko do
kopiowania patentów z płyt starych klasyków
- utwory Air Raid to doskonałe
przykłady świeżego, porywającego grania
na najwyższym poziomie, bez względu
na to czy chłopaki dociskają gaz
do dechy w "Bound To Destroy", "Wild
Fire" czy "Vengeance", nieco zwalniają w
"The Fire Within" czy kombinują w instrumentalnym
"Flying Fortress". Jeśli
będą rozwijać się w takim tempie, to za
dwa-trzy lata mogą już zagrozić największym,
tym bardziej, że większości
gwiazd widmo zasłużonej emerytury zaczyna
zaglądać w oczy. (5,5)
Wojciech Chamryk
Alltheniko - Fast and Glorious
2014 Pure Steel
Nie tylko nazwa tej grupy w zasadzie
nic nie znaczy. Niestety sama formacja
nie znaczy także wiele na europejskim
"rynku". Prawdę powiedziawszy trudno
wśród miłośników heavy metalu spotkać
takich, którym po usłyszeniu nazwy
Alltheniko zapali się w głowie lampka.
A może powinna? Ta wierna stałemu
składowi od początku swojego istnienia
włoska formacja to kawał solidnego,
surowego jak śledź heavy metalu.
Grupa jest tercetem i jak na klasyczną
ekspresję tej formy przystało, zespół
charakteryzuje ascetyczne brzmienie,
podstawowe instrumentarium i skromne
aranżacje. Doskonale równoważy je
gęsta, mocna i agresywna muzyka balansująca
na granicy speed czy nawet
thrash metalu. Alltheniko w swoim graniu
czerpie garściami z kanadyjskiego
Exciter i początków niemieckiego Rage,
echa obu grup słychać na "Fast and
Glorious" bardzo wyraźnie, a do dawnego
Rage przybliża grupę także wokalista
Davide Celoria o wrzaskliwej,
rozdartej manierze. Pamiętam Alltheniko
z pierwszej płyty. Wtedy zespół nie
robił na mnie tak dobrego wrażenia,
prawdopodobnie przyczyniało się do tej
opinii słabsze, nieco "demówkowe"
brzmienie. Na "Fast and Glorious" zespół
pokazuje dojrzalsze oblicze, słychać
w sposobie komponowania i podejściu
do produkcji, że amatorską fazę
zostawił za sobą. Grupa od jakiegoś cza-
Alpha Tiger - iDentity
2015 SPV
Ta niemiecka formacja stanowi dla mnie
pewną zagadkę. Z jednej strony zespół
obraca się w bardzo luźnym melodyjnym
graniu, z drugiej swoje teksty pisze
zupełnie na serio, uciekając od panienek,
smoków i glorii heavy metalu (niepotrzebne
skreślić). Co więcej, w tej
pozornie prostej i swobodnej muzyce
potrafi ukryć różne smaczki, od kastanietów
po nagłe zwroty "akcji" w melodyce.
Pod płaszczem zabawy w drugi
Edguy, Helloween czy nawet Leatherwolf
kryje się bogactwo motywów,
ogromne "osłuchanie" muzyków z mnogością
odmian heavy metalu. Pod płaszczem
luzackich hardrockowych refrenów
czai się wyczuwalna radość nie tylko
grania ale przede wszystkim tworzenia
muzyki. Wszystkie te zalety mogłyby
sprawić, że trzeci krążek Alpha Tiger
byłby godny polecenia każdemu miłośnikowi
heavy metalu. Niestety guzik
z pętelką albo - jak kto woli - figa z makiem.
Mimo superlatyw, jakie można o
Alpha Tiger napisać, nie jest to zespół
dla każdego. Przede wszystkim wielu
może razić czyste, nawet sterylne brzmienie,
po drugie śpiewający wysoko,
momentami wręcz jazgotliwie (takie
wokale odbierane są często jako tzw.
"irytujące") Stephan Dietrich, a po
trzecie sama stylistyka (pozytywna, żywiołowa,
"power metalowa" - nie mylić
jednak z "happy metalem" uprawianym
przez Freedom Call i Axxis). Niemniej
jednak "iDentity" jest niewątpliwym
pociskiem energii, kłębowiskiem pomysłów,
kopalnią chwytliwych melodii i
przede wszystkim dobrze zagranym kawałkiem
współczesnego metalu. (4)
Alsatia - Fields of Elysium
2014 Self-Released
Strati
Amerykański band o nazwie Alsatia i
ich debiutancki album "Fields of Elysium"
to jedno z najciekawszych metalowych
odkryć roku 2014. Kapela obrała
za cel granie power metalu, w którym
zostały skrzyżowane cechy Stratovarius,
Sonata Arctica i Children of
Bodom. Pomysł może i ciekawy, tylko
że nie aż taki prosty. Kapeli udało się w
osiemdziesięciu procentach zrealizować
swój cel. Na płycie czuć klimat i brzmienie
wyjęte z Children of Bodom, a ze
Stratovarius klawisze i power metalowy
pazur. O skojarzenia z tamtymi
wielki zespołami też łatwiej, ponieważ
"za sitkiem" stoi utalentowany Scott
Livingstone, który ma w sobie "to coś" i
przede wszystkim - odpowiedni warsztat
techniczny. "Kill To Atone" ma coś z
Children of Bodom i Stratovarius,
zespół łączy w tym numerze progresywny
metal z symfonicznym power metalem.
Na uwagę zasługują ciekawe
pojedynki na solówki panów Ashlocka i
Longa. Może jest to nieco naiwny i
oklepany zabieg, ale dobrze się prezentuje.
Nie brakuje prawdziwych hitów, co
potwierdza energiczny "Eternia", który
porywa swoim prostym motywem i
żywiołowością. Zespół potrafi odnaleźć
się też w dłuższych kompozycjach co
potwierdza epicki "The Devil And The
Charlatan". Klawisze też potrafią przekonać
i sprawić, że utwór nabiera dzięki
nim mocy i tajemniczego klimatu. Tak
właśnie jest w przypadku "Vae Victus".
Całość zamyka najmocniejszy punkt
krążka, czyli "I, Diefer", który jest najostrzejszym
kawałkiem na płycie. Szkoda,
że zespół nie utrzymał całego materiału
w takim stylu. Mimo pewnych
niedociągnięć jest to debiut, który warto
obczaić. Fani melodyjnego grania nie
powinni narzekać, zwłaszcza że materiał
jest na swój sposób urozmaicony, a
muzycy starają się by wykonanie nie
było naganne. Zobaczymy jak potoczą
się losy tej formacji, oby w przyszłości
pokazali więcej. (3,9)
Łukasz Frasek
Ancient Dome - Cosmic Gateway To
Infinity
Punishment 18
Włosi od 15 lat łoją thrash i chociaż nie
osiągną już raczej poziomu najwybitniejszych
przedstawicieli gatunku, a o
jakiejś oszałamiającej karierze czy sławie
też nie ma mowy, wciąż robią swoje.
I trzeba przyznać, że ich trzeci album
"Cosmic Gateway To Infinity" jest
całkiem udany. Udało im się bowiem
wypracować ciekawie brzmiące połączenie
bezkompromisowej energii z bardziej
technicznym, ale w żadnym razie
nie przekombinowanym graniem. Sporo
tu siarczystych, zapadających w pamięć
riffów ("Hyperspace"), wręcz przebojowych
refrenów ("Empire Of Lies"), ale
też bardziej zakręconych dźwięków pod
Voivod (utwór tytułowy) czy patentów
zaczerpniętych od Megadeth ("Dead
Zone"). Nie brakuje też akustycznych i
balladowych partii w tym ostatnim
utworze oraz "A Sea Of Stars", są bły-
108
RECENZJE
skotliwe solówki, najciekawsze chyba w
instrumentalnym "Nebuloid", niekiedy
też partie gitar dopełniają instrumenty
klawiszowe, jak w openerze "N.I.F.
(New In Ancient Dome)", co wszystko
stanowi o sile tego albumu. (4,5)
Wojciech Chamryk
Angelus Apatrida - Hidden Evolution
2014 Century Media
Thrash tego hiszpańskiego kwartetu staje
się coraz bardziej bezkompromisowy i
zarazem zaawansowany technicznie.
Owszem, wpływy Testament, Megadeth
czy przede wszystkim Pantery są
tu wciąż słyszalne, ale też dziesięć utworów
składających się na "Hidden Evolution"
to też dowód na ciągły rozwój
Angelus Apatrida. Grupa preferuje
rzecz jasna szybkie tempa, ale poza
ostrym thrashowym łojeniem, niekiedy
ocierającym się, za sprawą siarczystych
blastów, nawet o black metal ("Tug Of
War"), mamy tu też sporo ciekawych
patentów. Roi się od nich zwłaszcza w
najdłuższym na płycie, zamykającym ją
9-minutowym utworze tytułowym, ale i
w krótszych, bardzo dynamicznych
numerach jak "Immortal" czy "End
Man". Z kolei "Speed Of Light" wzbogaca
gościnną solówką Chris Amott (ex-
Arch Enemy), zaś na limitowanej edycji
płyty mamy cover "Highway Star" Deep
Purple. Warto sprawdzić. (4,5)
Astralion - Astralion
2014 Limb Music
Wojciech Chamryk
Mam wrażenie, że nadszedł dzień, w
którym takie tuzy jak Sonata Arctica,
Stratovarius, czy Freedom Call mogą
śmiało iść na emeryturę. Sukces Victorious
i teraz debiutującego Astralion,
tylko potwierdzają, że młode, głodne
sukcesu kapele mogą mieć więcej do powiedzenia
niż te bardziej znane formacje,
które zabawiają nas od lat. Wydaje
mi się, że fiński Astralion wyróżnia się
na tle innych iskrą, pomysłowością i
chęcią zwojowania świata. Ten zespół
ma potencjał by być kolejną gwiazdą
melodyjnego power metalu, mocno zakorzenionego
w latach dziewięćdziesiątych.
Do sukcesu przyczynili się wokalista
Ian Highhill i basista Krister Lundell,
którzy dali się poznać w znakomitym
Olympos Mons. Tamtej kapeli nie
ma już od paru ładnych lat, dobrze
więc, że ci dwaj muzycy znaleźli nowy
dom. Astralion gra równie przebojowy,
energiczny power metal co właśnie
przed laty Olympos Mons. Na styl tej
formacji składa się szybkie tempo, duża
dawka melodyjności, którą podkreśla
klawiszowiec Thomas Henry. Słuchaczom
może podobać się układ między
Thomasem, a gitarzystą Henkiem - a
mianowicie ciekawe pojedynki, rozpędzone,
energiczne solówki i mocne riffy,
które oddają to, co najlepsze w tym
gatunku. Zresztą sam otwieracz mówi
wszystko o stylu tej kapeli. "Mysterious
& Victorious" to najlepszy hołd dla Sonata
Arctica, Stratovarious i Freedom
Call jaki słyszałem wciągu ostatnich lat.
To idealny utwór, który mimo swojego
oklepanego motywu robi niesamowite
wrażenie, uderza fakt, że wciąż można
jeszcze grać w taki sposób power metal.
"The Oracle" jest bardziej marszowy i
"rycerski", z nutką Hammerfall. Kolejny
hit odnotowany. Niestety zespół
przedobrzył ze słodkością i "dyskotekowymi"
klawiszami w "At The Edge of The
World". Nie zabrakło też miejsca na
bardziej stonowane motywy, a klimatyczny
"We All Made Metal" robi na
płycie bardziej za metalowy hymn. Ian
Highhill najbardziej sprawdza się w
power metalowych petardach pokroju
"Black Sails", radosnego "Computerized
Love", czy helloweenowego "Five Fallen
Angels". Jak to bywa na tego typu płytach,
nie zabrakło i kolosa trwającego
przeszło dziesięć minut ani ballady.
Jakby nie patrzeć jest to poukładany
album, urozmaicony i naszpikowany
przebojami. Można od samego początku
poczuć klimat lat dziewięćdziesiątych,
a także to, co najlepsze w twórczości
Sonata Arctica czy Freedom
Call. Ten zespół namiesza na rynku
muzycznym, tylko trzeba uważnie śledzić
ich twórczość. (5)
Łukasz Frasek
Audio Porn - Midnight Confessions
2014 JK
Jedną z dziwniejszych i komicznych nazw
zespołu jaką spotkałem w ciągu ostatnich
lat bez wątpienia jest Audio Porn.
Kontrowersyjna nazwa na niewiele
się zdała, bowiem już debiutancki album
"Jezebel's Kiss" przeszedł bez większego
echa. Teraz ta kanadyjska formacja
po dwóch latach powraca z nowym
wydawnictwem. "Midnight Confessions"
to płyta zawierająca to, co poprzednia
czyli dawkę humorystycznego,
melodyjnego hard rocka, nawiązującego
do Aerosmith, Def Leppard, czy Alice
Coopera. Zespół nie kryje się z tym, że
wychował się na muzyce z lat osiemdziesiątych.
Nic nowego, że dostajemy
wtórną, odtwórczą muzykę, ale nikt
chyba nie oczekuje od tej młodej kapeli
czegoś innego niż takiego rasowego hard
rocka. Nie wszystkie kawałki są udane,
większość to wypełniacze. Najlepiej wypada
stonowany "Sin" przesiąknięty
twórczością Def Leppard. Gitarzysta
Jeff nie daje za wiele od siebie i słychać
raczej silenie się na konkretne motywy,
aniżeli swobodne i pomysłowe granie.
"Lord of The Thights" to jeden z niewielu
momentów, w których Jeff wygrywa
dość ciekawy motyw. Patrząc na okładkę
można niemal od razu stwierdzić,
że nie będzie to wielkie dzieło i raczej
mamy do czynienia z płytą niskich lotów.
Materiał i umiejętności zespołu
niestety tylko to potwierdzają. (1,5)
Łukasz Frasek
Avatarium - All I Want
2014 Nuclear Blast
Avatarium to grupa byłych i obecnych
muzyków Candlemass z basistą
Leifem Edlingiem na czele, znanych
też z, m.in. z Tiamat czy Evergrey.
Było więc rzeczą wiadomą, że taki skład
nie będzie firmować chybionych
dźwięków, co potwierdziły: wydany w
roku ubiegłym debiutancki album oraz
dwie EP-ki, w tym najnowsza "All I
Want". Mamy na niej ponad pół
godziny muzyki. Strona A to dwa nowe
utwory studyjne, tytułowy i "Deep
Well". Wielu pewnie okrzyknie je kolejną
próbą żerowania na trwającej obecnie
popularności tzw. retro rocka, ale
kto jak kto, ale Leif Edling gra taką
muzykę od wczesnych lat 80-tych. Tak
więc "All I Want" czerpie zarówno z
dokonań Black Sabbath jak i
Candlemass, a za sprawą organowych
pasaży może się też kojarzyć z rockiem
progresywnym wczesnych lat 70-tych.
Dochodzi do tego śpiew Jennie-Ann
Smith, prywatnie żony gitarzysty grupy
Marcusa Jidella, bliski Jex Thoth.
"Deep Well" jest bardziej klimatyczny,
momentami transowy, z melodyjnymi
solówkami - zresztą drugiej z nich
wtóruje wokaliza Smith. Trzy utwory
ze strony drugiej to nagrania zarejestrowane
kilka miesięcy temu na festiwalu
Roadburn w Holandii. W tych
pochodzących z debiutanckiego albumu,
dłuższych niż w wersjach
studyjnych kompozycjach, zespół wypada
surowiej, lokując się wręcz w klimacie
przełomu lat 60-tych i 70-tych.
Rządzą tu gitary, mamy sporo
organowych i syntezatorowych
brzmień, a wokalistkę wspierają w
chórkach instrumentaliści - jak na jeden
z pierwszych koncertów Avatarium
brzmi to zawodowo pod każdym względem.
(5)
Wojciech Chamryk
Axenstar - Where Dreams Are Forgotten
2014 Inner Wound
Jednym z najważniejszych zespołów
power metalowych na szwedzkim rynku
muzycznym jest bez wątpienia
Axenstar. Można o nich napisać wiele,
ale mimo pewnych trudności dalej
tworzą i mają się całkiem dobrze, co
potwierdza wydanie kolejnego albumu,
"Where Dreams Are Forgotten". Tym
razem zespół potrzebował tylko trzech
lat (a nie pięciu, jak ostatnio), żeby
wydać nowy krążek. Kolejnym pozytywnym
zaskoczeniem jest fakt, że zespół
odzyskał dawny blask sprzed kilku lat.
Nowy materiał cechuje energia, przebojowość
i powiew świeżości. Zespół
nawiązuje do swoich najlepszych dzieł -
"The Inquisition" i "The Final Requiem".
Już otwieracz "Fear" śmiało można
uznać za jeden z najlepszych utworów
Axenstar jaki kiedykolwiek powstał.
To szybki, zagrany z pasją i polotem
kawałek, który oddaje piękno power
metalu. Jakby cały album byłby taki
to Axenstar mógłby okrzyknąć nowe
dzieło najlepszym albumem w historii
zespołu. Tymczasem zespół postanowił
nieco zaskoczyć. Taką niespodzianką
jest choćby bardziej stonowany, bardziej
heavy metalowy "Curse The Tyrant",
który został wypakowany ostrym
riffem i energicznymi solówkami. Ogólnie
trzeba przyznać, że duet Joakim /
Jens stara się i naprawdę można dostrzec
postęp względem poprzednich
płyt. Nie tylko na tej płaszczyźnie. Co
ciekawe, nawet kiedy utwór wydaję się
smętny, jak w przypadku "The Return",
panowie potrafią go z jego biegiem rozkręcić.
Innym zaskoczeniem są takie
cięższe motywy, które eksponuje "Demise"
czy "Greed". Ta płyta brzmi jak dawny
, który potrafił wykreować atrakcyjne
melodie, który nie miał problemów
z nagraniem hitów. "Inside The
Maze" czy "My Scrifice" to prawdziwe
przeboje, które jeszcze bardziej podnoszą
poziom tej płyty. Klawisze w "Annihilation"
klimatem dorównują twórczości
Kinga Diamonda, a sam utwór to
czysty power metal. Zespół nie kryje
swoich korzeni i pochodzenia z północnej
Europy - w ich graniu można usłyszeć
i Silent Force i Stratovarius, ale
to przecież żadna skaza. Całość zamyka
najdłuższy z całej płyty kawałek czyli
"Sweet Farewell". "Where Dreams Are
Forgotten" to świetny, przemyślany
materiał, który wypchany jest hitami.
Co więcej, cechuje go świetne, soczyste
brzmienie i klimatyczna okładka. Powstała
płyta godna marki Axenstar.
Grupa powróciła do glorii i chwały. Oby
więcej takich płyt w ich wykonaniu.
Brawo panowie. (5)
Łukasz Frasek
Black Fate - Between Visions and Lies
2014 Ulterium
Minęło pięć lat od wydania "Deliverance
of Soul" i grecki Black Fate powraca
z nowym wydawnictwem. Słuchając tej
płyty, mam wrażenie, że "Between
Visions and Lies" nie wnosi niczego
nowego do twórczości tej kapeli - jest to
po prostu typowy album tej formacji,
który przypadnie do gustu fanom, którzy
cenią sobie progresywny aspekt w
muzyce heavy/power metalowej. Niby
kapela jest doświadczona, gra od 1990
roku, ale na nowym albumie brakuje
ikry. Zespół gra jakby na siłę i nie czuć
w nim radości ani przekonania, że gra
dla zaspokojenia własnych ambicji, czy
też dla swoich fanów. Nowy materiał
jest po prostu średni i nie przykuwa
uwagi na dłużej. Największym atutem
zespołu jest oczywiście wokalista Vasilis,
który technicznie wymiata i sprawia,
że takie kawałki jak "State of Conformity"
brzmią drapieżnie, mimo stonowanej
konwencji. Chciałoby się też
usłyszeć więcej szybszych kompozycji w
stylu "Lines in the Sand". Niestety na
"Between Visions and Lies" na próżno
szukać takich właśnie utworów, który
RECENZJE
109
przyprawią nasze serce o szybsze bicie.
Jest kop, energia, czyli to, czego brakuje
pozostałym utworom. Nie potrzebne są
tutaj kombinacje, zabawa tempem i
wtrącenia nowoczesności, przez takie
zagrywki, takie utwory typu "The Game
of Illusions" stają się po prostu nijakie i
chaotyczne. Żeby nie było, że cały czas
marudzę, pochwalę udany, pełny energii
"In Your Eyes". Ten kawałek pokazuje,
że Black Fate stać na zryw i potrafi
nagrać power metalowy hit. Odnoszę
wrażenie, że zespół chciał zawrzeć wiele
stylów na jednym krążku, co nie do
końca zdało egzamin. Całość płyty zamyka
klimatyczny "Fear", w którym zespół
zabiera słucha w rejony symfonicznego
metalu. Płyta jest nie spójna i
niestety pozbawiona jest atrakcyjnych
melodii, okrojona z emocji i energii. Został
sam progresywny szkielet i mocne,
dopieszczone brzmienie. Za mało atutów,
by przekonać mnie, że jest to dobry
album. (3)
Blindeath - Into The Slaughter
2014 Earthquake Terror
Łukasz Frasek
Raz bardziej, raz mniej popularny, ale
thrash wciąż rajcuje młodych ludzi na
całym świecie. W Milanie kilka lat temu
czterech młodzieńców też postanowiło
spróbować się z tym gatunkiem. Nazwali
się Blindeath, a po wydaniu demo i
EP-ki przyszła pora - przynajmniej według
nich - na debiutancki album. "Into
The Slaughter" jako całość razi jednak
przeciętnością, co w czasach wręcz nadprodukcji
wszelkiej maści zespołów już
brzmi jak wyrok. Owszem, chłopaki co
nieco już potrafią, grają z ogromnym entuzjazmem,
słychać też, że uwielbiają
Overkill, Whiplash, D.R.I. czy Kreator,
ale to jeszcze wszystko za mało. Za
dużo tu bowiem przypadkowych połączeń
- owszem, czasami nawet interesujących
- patentów czy riffów, co szczególnie
razi w dłuższych utworach, jak
ponad sześciominutowy "Feast Of
Blood". Krótsze numery, takie dwu-trzy
minutowe petardy, wychodzą młodziakom
znacznie lepiej, vide "Toxic War!"
czy "Welcome To The Thrash Party",
niezły jest też "Rebels Die Hard" z gościnnie
ryczącym Gianlucą Perotti z
Extrema, ale jak słyszę te syntetyczne,
pozbawione mocy bębny w "Arcadia"
czy "Murdered By The Beast", to więcej
jak (3) nie będzie…
Wojciech Chamryk
Blind Guardian - Twilight of the Gods
2014 Nuclear Blast
Lubicie Blind Guardian? Jeśli tak, to
niniejsza, recenzowana przeze mnie
skromna rzecz bardzo was uciesz. Gwarantuję.
Pod koniec stycznia ujrzymy
nowego dłogograja spod szyldu Blind
Guardian. Toteż aby umilić nam czas
niemiecki zespół opublikował EP'kę,
aczkolwiek bliżej temu do singla z bajerami
niż pełnoprawnej EP. Wydawnictwo
oferuje bowiem tylko trzy kawałki,
których objętość to niecałe 15 minut.
Czy to mało? Oczywiście, ale w pozytywnym
sensie! Z trzech utworów jeden
jest premierowy, a dwa pozostałe to
koncertowe wykonania wielkich przebojów
niemieckich weteranów. Niespełna
5 minutowy "Twilight of the Gods" to
bardzo typowy, piorunująco skoczny i
melodyczny kawałek, który ma nas
wprowadzić w pełen patosu klimat. Są
szybkie riffy, jest doskonały, melodyczny
refren i skoczny klimat po prostu
powodują uśmiech na twarzy każdego
fana. Warto dodać, że to jeden z najkrótszych
utworów z nadchodzącego albumu,
więc wyobraźnie sobie takiego 8-
minutowego kolosa. Palce lizać, zapowiada
się wyśmienicie. Dwa pozostałe
kawałki to "Time Stands Still (At the
Iron Hill)" z legendarnego już albumu
"Nightfall in Middle Earth", Tolkiena
czuć wszędzie wokoło. Utwór nie stracił
w tymże wykonaniu nic a nic, to wciąż
rozpędzona power metalowa machina.
Ostatnim kawałkiem jest, oczywiście,
"Bard's Song (In the Forest)". Nie ma
fana Blind Guardian, który nie zna
tego utworu. To legendarna już ballada,
którą śpiewają wszyscy i wszędzie.
Nadaje się wszędzie. Podsumowując,
otrzymujemy doskonałe, wspaniale
opakowane (ta przepiękna okładka!) i
uczciwie power metalowe wydawnictwo
w najlepszym stylu. Doskonała zapowiedź
większego wydawnictwa. Całość
robi dokładnie to, do czego została
przeznaczona - smaka na więcej. A to
już niedługo. Każdy fan Blind Guardian
nie może przejść obok tego wydawnictwa
obojętnie. Jeśli sądzicie, ze
znajdę tu minusy, czy jakiekolwiek gorsze
strony to się mylicie. Jeśli się jaracie
niemieckimi weteranami to będzie się
wam podobać, bo mi się podoba. (4,8)
Blind Petition - Law & Order
2014 Breaking
Stanisław Gerle
40 lat nieprzerwanej działalności to imponujący
staż, nawet jeśli Blind Petition
nie zdołali się w tym czasie jakoś
szczególnie zapisać w pamięci fanów poza
rodzimą Austrią. Te jubileuszowe
urodziny grupa Hannesa Bartscha
uczciła wydaniem albumu "Law &
Order", pierwszym po siedmioletniej
przerwie w wydawniczej aktywności.
Wątpię jednak, by ich fani o dłuższym
stażu byli zachwyceni obecnym kierunkiem
Blind Petition. Kiedyś panowie
wymiatali bowiem melodyjne, siarczyste
hard 'n' heavy, teraz zaś na siłę próbują
udowadniać, że nie są dinozaurami.
Stąd pewnie wokale w stylu Eddiego
Veddera w "Like Hell" czy odniesienia
do grunge w "The Score", albo jakieś
elektroniczne wstawki w "People". Na
pewno ciekawsze jest przerobienie stareńkiego
"Highway Devils" na blues
rockową modłę z harmonijką ustną, wykorzystaną
też zresztą w "How Long",
czy sięgniecie po inny zespołowy klasyk
"Blind Petition" w przearanżowanej wersji,
ale po co przerabiać bez sensu na nowo
coś dobrego? Ciekawostką są też wykorzystane
w kilku utworach kobiece
wokale, może się podobać ładna tytułowa
ballada, ale i tak jak dla mnie z tej
- zapowiadanej jako powrót do korzeni -
płyty najciekawiej wypadają te najbardziej
oldschoolowe numery w rodzaju
klasycznie hard rockowych "Feelin'
High" czy "God Of Rock 'N' Roll". Tak
więc całościowo jest raczej średnio, ale
liczę na to, że nie jest to łabędzi śpiew
Blind Petition. (3,5)
Wojciech Chamryk
Blood & Iron - Voices Of Eternity
2014 Pure Steel
Symfoniczny power metal z Indii? Może
brzmi to jak orientalna ciekawostka,
ale Blood & Iron dają radę, zresztą
gdyby tak nie było, to "Voices Of Eternity"
nie ukazałoby się z logo niemieckiej
Pure Steel Records. Spodziewałem
się tu jakichś wycieczek w rejony muzyki
indyjskiej, tymczasem nic z tych rzeczy,
bo zespół bardzo sprawnie wymiata
siarczysty, melodyjny power metal
inspirowany zarówno współczesną sceną
europejską jak i amerykańskimi
klasykami z lat 80-tych, dodając do tego
wpływy bardziej symfonicznego grania -
od Savatage do Nightwish. Efekty to
blisko 50 minut chwytliwej, urozmaiconej
i niezwykle energetycznej muzyki.
Co ciekawe, opartej przede wszystkim
na gitarowych partiach, bo instrumenty
klawiszowe kreują brzmienia
nawet nie drugiego, ale nawet trzeciego
planu. Mnóstwo tu siarczystych riffów,
przejść, efektownych solówek, czasem
nawet dwóch - trzech w utworze, co najciekawiej
wypada w utworze tytułowym,
"Ghost Of A Memory" i "Eternal
Rites". Sekcja też nie wypadła sroce
spod ogona, chociaż na dobrą sprawę
grupa nie ma stałego basisty, tak więc
pewnie partie basowe zarejestrował
któryś z gitarzystów, ale największym
zaskoczeniem okazał się dla mnie
wokalista. Już od pierwszych minut słuchania
tych mp3 miałem bowiem nieodparte
wrażenie, że skądś znam ten głos i
okazało się, że gościnnie na tej płycie
śpiewa Giles Lavery, znany z Dragonsclaw
czy Warlord, czyli wyśmienity
wokalista, obdarzony mocarnym głosem
o wyjątkowej barwie. Nie wiem, czy
Nowozelandczyk dołączy na stałe do
Blood & Iron, ale nawet gdyby tak się
nie stało, to nagrali razem bardzo ciekawą
płytę. (5)
Wojciech Chamryk
Born Of Fire - Dead Winter Sun
2014 Pure Steel
Amerykańska kapela Born Of Fire,
otarła sie na początku tego stulecia o
sławę. Dobrze przyjęty album "Transformation"
z roku 2000, koncerty z zespołami
Flotsam&Jetsam czy Armored
Saint, wróżyły dobrze. Niestety los
sprawił, że kapela przepadła na blisko
dziesięć lat. Powracają z nowym, drugim
w karierze studyjnym albumem zatytułowanym
"Dead Winter Sun". Czy
mają ponownie szanse stanąć u progu
kariery? Obawiam się, że będzie trudno.
Muzyka Born Of Fire, często wrzucana
do szufladki z napisem power-metal, to
także elementy klasycznego heavy,
wzbogacone o nieco progresywnego klimatu.
W utworach sporo się dzieje, od
balladowych wstawek w dość ponurym
klimacie, przez melodyjne sola gitarowe,
po ostro cięte riffy i liczne zmiany tempa.
Okazjonalnie pojawiają się też brzmienia
klawiszowe. Świetnie się w tym
wszystkim odnajduje debiutujący w
barwach zespołu wokalista Gordon
Tittsworth. Śpiewa wysoko przywodząc
na myśl nowego wokalistę
Queensryche, Todda La Torre. Potrafi
także interesująco obniżyć wokal czy
zaśpiewać z dziwną, ciekawą manierą.
Do mocniejszych punktów płyty zaliczyłbym
rozbudowany "Cast The Last
Stone", ponury "Dead Winter Sun" z
motoryczną zwrotką, klawiszami w
środkowej części i mocnym tekstem, zaczynający
się atmosferyczną partią basu
"Hollow Soul" a także kończący płytę
żwawy "When Hope Dies". Niezłe wrażenie
robi także rozpoczynający się
niemal thrashowym motywem "In a
Cold World". Nad płytą unosi się ciężki
i mroczny klimat, także za sprawą poważnych
tekstów. Zatem album w sumie
dość udany, to, czego mi brakuje w
muzyce Born Of Fire, to odrobina polotu,
przebojowości. Jednak śmiało mogę
polecić płytę fanom heavy-progresywnego
grania spod znaku Queensryche
lub Fates Warning. (4.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Burning Black - Remission of Sin
2014 Limb Music
Włoski Burning Black jest na scenie od
2003 roku i na swoim koncie do tej pory
miał dwa albumy. Na trzecim, "Remission
of Sin" zespół kontynuuje swoją
przygodę z muzyką właściwie tam gdzie
ją ostatnio skończył. Zespół nadal dostarcza
nam energicznego, mocnego
heavy metalu z domieszką hard rocka.
W ich muzyce jak zwykle można wyłapać
melodie i gitarowe motywy wyjęte z
twórczości Judas Priest, Journery czy
Iron Maiden. Mimo pewnych nawiązań
i inspiracji, Burning Back wciąż gra
swoje i jest tym zespołem znanym nam
z poprzednich wydawnictw. Jedyną
zmianę jaką można odczuć to ostrzejsze,
bardziej soczyste brzmienie i większy
nacisk na agresywne riffy. Nic dziwnego,
że zespół na otwieracz wybrał
"Mercenary of War" - wyrazisty sygnał,
że zespół gra mocny, pełen energii i wigoru
heavy metal. Za partie gitarowe
odpowiada duet Chris/Eric i nie można
narzekać na ich wyczyny. Nie są one
niezwykłe i ponadczasowe, ale są przyzwoicie
zagrane i posiadają nutę melodyjności.
Ten trik zawsze się sprawdza i
nadaje utworom choć trochę przebojowości.
Hity przychodzą zespołowi dość
ciężko, ale na pewno za taki możemy
110
RECENZJE
uznać melodyjny "Flag of Rock". Kto lubi
szybkie tempo, odrobinę power metalu
w heavy metalowej formule ten powinien
odpalić czym prędzej "Crucified
Heart". Fani Judas Priest powinni wyłapać
zapożyczenie z "Rapid Fire". O
sile tej płyty z pewnością decydują takie
mocne kawałki jak "Love Me", rytmiczny
"Soulless Stone" czy pomysłowy "True
Metal Jacket". Można grupe zarzucić
brak urozmaicenia i niski stopień przebojowości
jak na tego typu płytę, ale z
pewnością nie jest to album z niszową
muzyką. Trzeba się po prostu w czuć w
rytm "Remission of Sin", a wtedy dotrze
do was muzyka Burning Black. (3,6)
Łukasz Frasek
Capilla Ardiente - Bravery, Truth and
Endless Darkness
2014 High Roller
Czekałem na ten krążek z niecierpliwością
przekonany, że będzie to dzieło
wysokich lotów no i się nie zawiodłem.
Mogę nawet rzec, że debiut tych chilijskich
doom metalowców przebił moje
wyobrażenia o nim. Słyszałem już parę
lat temu ich EPkę "Solve Et Coagula" i
był to zacny materiał, który już wtedy
dawał nadzieję na przyszłość. Poza tym
podczas wspólnego piwkowania w Warszawie
po koncercie Esoteric/ Isole/
Procession, basista tego ostatniego
Claudio Botarro z ogromnym przekonaniem
zachwalał mi mający się dopiero
ukazać debiut swojego drugiego zespołu.
Tym zespołem był oczywiście Capilla
Ardiente, którego nazwę można
przetłumaczyć na polski jako płonąca
kaplica. Tak więc wszystkie znaki na
niebie i ziemi zwiastowały duże wydarzenie
na doomowej scenie. Muzykę
graną przez Capilla Ardiente można
określić najprościej jako epic doom,
czyli słychać echa Candlemass, Solitude
Aeturnus czy troszkę mniej znanego
Forsaken. Gitarzysta Julio Borquez
nagrał wszystkie partie tego instrumentu
i muszę przyznać, że odwalił
zajebistą robotę. Riffy są niesamowicie
majestatyczne, podniosłe i kiedy trzeba
to ciężkie, ale nie pozbawione też energii
i dynamiki kojarzącej się ze starym
power metalem. Jego sola to też najwyższa
klasa. Idealnie oddają nastrój tej
muzyki, są epickie i bardzo klimatyczne.
Najlepszym przykładem jest pierwszy
właściwy numer wchodzący zaraz
po intro, czyli "Nothing Here for Me".
Możemy usłyszeć w nim również znakomite
solo na basie, doskonałą grę garowego
oraz równie zajebiste wokale
Jest on wizytówką całej płyty i jeśli ktokolwiek
go polubi to z pewnością wciągnie
się też w resztę. Skoro wspomniałem
o wokalach to muszę nadmienić, że
Felipe Plaza (również Procession) wywiązał
się za swojej roli bez zarzutów.
Doskonale spełnia rolę narratora historii
opowiadanej w tekstach, a jego
trochę dramatyczny i emocjonalny sposób
śpiewania sprawia, że wydaje nam
się ona bardziej autentyczna. Trochę
przypomina mi Roberta Lowe i Leo
Stivale (Forsaken). Cały materiał jest
świetnie skomponowany, przemyślany i
dopasowany do konceptu. Przybliżając
w dużym skrócie historię zawartą w tekstach
to opowiada ona losy bohatera
żeglującego łodzią po mrocznym morzu,
uzbrojonego tylko w miecz i pochodnię.
Walczy on z różnymi przeszkodami i
przede wszystkim z własnymi słabościami.
Muzyka perfekcyjnie oddaje uczucia
jakie nim targają, a potężne i przestrzenne
brzmienie pozwala nam poczuć
bezmiar morza. Na "Bravery,
Truth and Endless Darkness" znajdują
się dwa krótkie instrumentalne
intra rozpoczynające każdą stronę winyla
oraz cztery monumentalne kompozycje
trwające po 10-11 minut. Płyty najlepiej
słuchać jako całości i dać się porwać
tej historii, ale każdy z utworów
słuchany wyrywkowo robi równie duże
wrażenie. Capilla Ardiente udało się
nagrać album wyjątkowy, przepełniony
emocjami, mroczną atmosferą i co najważniejsze
klasycznie metalowy. W tym
roku jest to bezapelacyjnie numero uno
jeśli idzie o epicki doom metal. Aż strach
pomyśleć co stworzą w przyszłości.
Acha, okładka płyty zawierająca wszystkie
elementy związane z konceptem
lirycznym, to zajebisty motyw na koszulkę.
Jeśli takowe się pojawią to choćby
góry miały srać będą ją miał. (5,5)
Chainfist - Scarred
2014 Mighty Music
Maciej Osipiak
Na początek rzec trzeba o uroczej okładce.
Potem o tym, że w miksie maczał
palce niejaki Jacob Hansen. Wiadomo
więc, że płyta brzmi znakomicie, nowocześnie
wręcz. W dobie, gdy większość
młodych zespołów, robi wszystko by
zabrzmieć na maksa oldschoolowo, miło
dla odmiany posłuchać muzyki brzmiącej
współcześnie. Duńczycy oferują
słuchaczom na swoim drugim albumie,
miks starej szkoły thrash metalu (te
riffy!), z modern thrash metalem, który
łączy mocne riffy gitarowe z melodyką
wręcz heavy-metalową. Skomplikowane?
Posłuchajcie zaczynającego album
"Scares of Time", który po kilku niepokojących
dźwiękach, przeradza się w
klasyczny thrash metalowy wałek, jednak
z melodyjnym refrenem, podszytym
chórkiem. Duńczycy prezentują bowiem,
jakby łagodniejszą odmianę
thrash metalu, przystępniejszą, przebojową
wręcz. Przypomina to mocno amerykańskie
kapele jak Avenged Sevenfold,
czy Trivium, ze szczególnym
naciskiem na ten ostatni. Od Trivium,
muzyka Duńczyków różni się brakiem
growli i jednak słabszym poziomem
kompozycji. Mocniejsze punkty albumu,
oprócz otwierającego "Scares of Time",
to "Another Day in Hell", zaczynający
się balladowo a oferujący cały
wachlarz możliwości Chainfist, nie
wyłączając świetnego refrenu. Podobny
potencjał przebojowości, połączony z
ostrymi gitarami niesie ze sobą "Seven
Minutes of Pain". Tu dostajemy też
świetną solówkę. Niezły jest też, rozpoczynający
się od fajnego motywu gitarowego
"Statement". Płyta kończy się znakomitym
"Mass Frustration" oraz akustyczną
wersją "Black Rebel Noise", która
podoba mi się bardziej, niż mocniejszy
odpowiednik. Warto dodać, że z
muzyką, świetnie koresponduje niewesoła
warstwa tekstowa, traktująca o całym
gównie naszych czasów. Dobry album.(4.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
ChainReAction - A Game Between
Good And Evil
2014 Pure Underground
Tym razem przyszło mi wystukać kilka
zdań na temat zespołu dla mnie całkowicie
anonimowego. Po zasięgnięciu informacji
z przepastnych otchłani internetu
dowiedziałem się, że ten niemiecki
zespół pogrywa już od 1996 roku z
czego do 2005 występował pod nazwą
Variety Law. Po zmianie szyldu już
jako ChainReAction nagrali kilka EPek
po czym w 2014 roku nakładem Pure
Underground pojawił się, z pewnością
długo wyczekiwany przez samych muzyków
album. Czy ktoś jeszcze z niecierpliwością
i obgryzając paluchy do
krwi czekał na ten krążek? Podejrzewam,
że poza najbliższym otoczeniem
zespołu nie bardzo. ChainReAction
rzeźbi tradycyjny heavy metal z dużą
dawką melodii. Gitarzysta Scott Bolter
grał na wczesnych materiałach Stormwarrior
w tym na ich debiucie, jednak
niestety nie słychać tych wpływów w
jego obecnej grupie. "A Game Between
Good and Evil" to album, który na
pewno nie przyniesie wstydu twórcom,
ale też tłumów raczej porywać nie będzie.
Ot, poprawny heavy metal i tyle.
Słucha się go całkiem przyjemnie i bez
uczucia zażenowania. Pojawia się trochę
fajnych melodii, a niektóre refreny nawet
mogą się wgryźć na trochę dłużej w
ucho. Muzycy też umieją grać co przy
takim stażu chyba nikogo nie powinno
dziwić. Jednak coś mi nie do końca w
tym pasuje. Chyba jednak brakuje mi
trochę bardziej "metalowego" klimatu,
energii i drapieżności. Muzyka jest dla
mnie jakaś taka ugrzeczniona i zwyczajnie
mnie nie porywa. Wokalistka Conny
Bethke ma dobry, mocny głos i umie
śpiewać, ale znowu brakuje w tym dynamiki.
Do tego jak usłyszałem tekst do
"Anthem for Humanity" to aż rozbolały
mnie zęby. Grafomania to mało powiedziane.
Urósł groźny konkurent dla
"Imagine" Lennona, ta sama tematyka.
Wracając do muzyki to pomimo sporej
liczby zarzutów z mojej strony to jest to
jak najbardziej słuchalny i całkiem
niezły krążek. Jego pechem jest to, że w
dzisiejszych czasach wychodzą ogromne
ilości muzyki i żeby się przez to przebić
trzeba być więcej niż dobrym. Mimo
wszystko części z was ChainReAction
podejdzie z pewnością bardziej, więc jeśli
lubicie tradycyjny heavy metal z babeczką
za mikrofonem, w którym słychać
echa Accept, Saxon czy Scorpions
to możecie to spokojnie łyknąć.
(3,5)
Maciej Osipiak
Cemetery Lust - Orgies of Abomination
2014 Hells Headbangers
Cemetery Lust teoretycznie gra black/
thrash czy też "rape thrash" jak sami
twierdzą, jednak w sumie to, co dostajemy
to w gruncie rzeczy anemiczny, lekko
przybrudzony thrash. W dodatku na
dość nierównym poziomie, bo na tym
albumie dostajemy i trochę cienizny, i
trochę przeciętności, i trochę godnych
uwagi momentów. W "Mass Grave Orgy"
pierwszym utworze po intrze witają
nas cztery akordy na takt proste tremola
oraz krzywe blasty. O ile te dwa ostatnie
mają jakiś tam swój urok, to pierwszego
motywu nie jestem w stanie
pojąć. Po co zaczynać pierwszy utwór
najbardziej prostackim i nudnym motywem
na jaki można wpaść w sali prób?
Dalej na szczęście jest nawet znośnie.
"Bloody Whore Bath" niesie ze sobą
nieświęte echa Possessed. Ten utwór
ma świetną wymowę i czarci koloryt.
Nikczemne zaśpiewy świetnie komponują
się z chaotycznymi i szalonymi riffami.
"Malice in the Morgue" należy do
lepszych wałków na płycie. Ta diaboliczna
kompozycja została nagrana z
niezwykła mocą, werwą i gracją. Nawet
perkusista gra tutaj lepiej, a jeżeli niekiedy
gra krzywo to dalej utwór nie traci
swego impetu, nabierając przy tym naturalnej
głębi. "Ride the Beast" to niby
nic specjalnego, ale w sumie każda kapela
tego typu powinna mieć takie konwencjonalne,
proste uderzenie. Na "Orgies
of Abomination" występują także
utwory, które można określić mianem
średnich. "S.T.D. (Sexually Transmitted
Death)" i "Cyborg Sex Machine" to przeciętne
thrashowe wałki, których pełno
jest wszędzie. Analogicznie można powiedzieć
o "Malefic Masturbation", które
jednak ma bardzo interesujące przejście
przed solówkami, chroniące je nieco
od szarzyzny przeciętności. "Cum on the
Cross", swoją drogą zajebisty tytuł, po
wałkowanych w kółko riffach na początku,
raczy nas pod koniec prawdziwie
brutalnym ciosem, który wynagradza
średni początek. Prawdę powiedziawszy
apoteozą wałkowania w kółko jednego
motywu jest "Tenement". Riff przed
zwrotką, w zwrotce i po zwrotce jest
tym samym i jednym riffem. Przejście
dodane po tych motywach też w sumie
jest tym samym motywem tylko zagranym
ósemkami, a nie tremolującymi
szesnastkami. Teksty to zupełnie inna
sprawa. W gruncie rzeczy kapele, które
uważają się za black/thrashowe jadą w
gruncie rzeczy na dwóch motywach -
albo na demonicznych, bluźnierczych
wizjach albo na plugawym seksie i piciu.
Jest to naturalnie krzywdzące i brutalne
uogólnienie, lecz patrząc już na same tytuły
utworów można stwierdzić do
której grupy zalicza się Cemetery Lust.
I tak zbliżamy się do podsumowania
całości. Przy "Orgies of Abomination"
można odczuć, że mamy tutaj zaprezentowaną
muzykę, którą gra grupa bliskich
znajomych, chcących stworzyć coś
w gatunku, który ich jara. Nie idzie odmówić
temu nagraniu szczerości i zapału.
Nie ma tu co prawda za bardzo liczyć
na ciekawe momenty w temacie
solówek. Leady są zagrane chyba dlatego
"bo jakieś przecież muszą być". Są
średnie i wymuszone. Gdyby były lepiej
dopracowane, to kompozycje wiele by
na tym zyskały. Co do riffów, największym
mankamentem jaki posiada Cemetery
Lust w swych kompozycjach to
koszmarna kwadratura, wałkowanie jednego
motywu kilka razy i powtarzalność
riffów. Po całym albumie nie ma się
zielonego pojęcia który kawałek był
który. W większości z nich brakuje
punktów charakterystycznych. Brakuje
urozmaiceń, a wiele kapel black/thrashowych
pokazało, że nawet w tym niby
pozornie prostym i niewyszukanym
RECENZJE 111
gatunku, można stworzyć naprawdę interesujące
i zapadające w pamięć kompozycje.
(3,2)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
CETI - Brutus Syndrome
2014 Metal Mind
Już singiel "AD 2014" zapowiadał, że
przygotowywany na jubileusz 25-lecia
poznańskiego zespołu jego siódmy album
studyjny będzie dziełem wyjątkowym,
ale zawartość "Brutus Syndrome"
przeszła chyba najśmielsze oczekiwania
fanów CETI. To nie tylko jeden z najmocniejszych
i najlepszych albumów w
obszernej dyskografii zespołu, ale też
jego najdojrzalsza płyta. Stricte heavy
metalowa, oparta na potężnych gitarowych
riffach, mocarnej sekcji z wyeksponowanym
basem nowego muzyka w
składzie, Tomasza Targosza. Mniej tu
tym razem klawiszy Marihuany, które
dopełniają zwykle większość kompozycji,
na plan pierwszy wysuwając się, poza
balladami, w mrocznym "Run To
Nowhere" oraz klasycznie "hammondowym"
"The Evil And The Troy". Reszta
to gitarowa, dynamiczna jazda na najwyższym
poziomie. Tak jak w rozpędzonym
openerze "Fight To Kill", singlowym
"Wizards Of The Modern World",
"Masters Of Dull" czy "Son Of Brutus",
w których zespół brzmi jednocześnie
klasycznie i niezwykle porywająco.
Podkreśla to jeszcze świetne, organiczne,
nawiązujące również do czasów
świetności takiego grania brzmienie, ale
nie dziwi to w kontekście informacji, że
płytę nagrano raptem w cztery dni, jak
podkreśla z dumą Grzegorz Kupczyk
niemal na setkę. Nie brakuje też momentów
niemal magicznych, jak w "The
Evil And The Troy", w którym Barti
Sadura i Tomasz Targosz wymieniają
się solówkami, z kolei perkusista Marcin
"Mucek" Krystek ma pole do popisu
w "The Song Will Remain". Z kolei
Grzegorz Kupczyk błyszczy w każdym
z tych 10 utworów, porażając zarówno
wysokimi, jak też niższymi, wręcz demonicznymi
partiami. I tak, jak zwykle
reklamy wydawców są zwykle nieco na
wyrost, tak tym razem w słowach "Grzegorz
Kupczyk z zespołem w życiowej
formie!" nie ma nawet cienia przesady.
(6)
Wojciech Chamryk
Circle II Circle - Live at Wacken - official
bootleg
2014 earMusic
Koncert wydany na tym oficjalnym
bootlegu został zarejestrowany jeszcze
w 2012 roku na Wacken Open Air.
Miałam szczęście być na tym występie,
więc słuchanie tej płyty sprawia mi podwójną
przyjemność. Przede wszystkim
XXIII edycja tego festiwalu upłynęła
pod znakiem błota. W błocie tonęły nie
tylko pola namiotowe, ale, co gorsza,
miejsca przed scenami. Poruszanie się
między nimi za dnia było trudne, a wieczorem
zakrawały o wyczyn ekstremalny.
Nie chcę myśleć jaka byłaby frekwencja
na Circle II Circle gdyby grupa
grała drugiego lub trzeciego dnia. Pierwszego
pogoda nam jeszcze komunikacji
nie popsuła, a ilość osób zgromadzonych
pod namiotem niewielkiej scenki
na końcu terenu festiwalowego, gdzie
grało Circle II Circle, i tak była mała.
Początkowo decyzja o umieszczeniu
Amerykanów w tej dziupli z dala od głównych
scen wydawała mi się zaskakująca.
Okazało się jednak, że była ona
strzałem w dziesiątkę. Grupa ludzi pod
sceną była niewielka, ale jednocześnie w
żadnym razie nie przypadkowa. Paradoksalnie
przebywając wśród tłumów
przeogromnego festiwalu można było
poczuć się jak na klubowym koncercie,
na który bilet kupili tylko fani występującej
grupy. Rzeczywiście za ścianami
namiotu Headbangers Stage wytworzyła
się magiczna atmosfera wynikająca
z radości, ekscytacji i zaangażowania
fanów w koncert.. Bootleg "Live at
Wacken", dzięki temu, że jest wydawnictwem
w zasadzie nieobrobionym, z
dającymi się słyszeć wszelkimi naturalnymi,
koncertowymi niedociągnięciami,
daje efekt powrotu pod scenę Headbangers
Stage. Słychać więc nie tylko fantastyczny
głos Zaka Stevensa świetnie
odśpiewującego swoje numery znane z
płyty "The Wake of Magellan", ale też
na przykład niezbyt udane, bo zaśpiewane
za wysoko chórki w "Anymore" czy
utworze "The Wake of Magellan".
Wszystko pozostawiono dokładnie tak,
jak poszło na żywo. Grupa grała jedynie
45 minut, więc płyta siła rzeczy nie zawiera
materiału z całej płyty Savatage
"The Wake of Magellan" (która w oryginale
trwa... równo godzinę), a "jedynie"
osiem numerów. Pod nóż poszły
kawałki instrumentalne i te w oryginalne
zaśpiewane przez Jona Olivę.
Koncert w 2012 roku, na którym Circle
II Circle odgrywało utwory z rzeczonej
płyty grupy Savatage miał być gratką
dla jej fanów, którzy nie mogą posłuchać
utworów swojej ulubionej grupy z
racji tego, że ta zwyczajnie nie istnieje.
Gratka przerodziła się w regularną trasę,
a dziś już wiemy, że numery z "The
Wake of Magellan" na Wacken Open
Air powrócą, ale w oryginalnym wykonaniu.
Savatage ma w tym roku zagrać
jedyny koncert od czasu swojego rozpadu
w 2002 roku. Tymczasem oficjalny
bootleg Circle II Circle może być raczej
ciekawostką dla kolekcjonerów i miłą
pamiątką dla tych, którzy na koncercie
byli, niż wydawnictwem do regularnego
słuchania.
Convent Guilt - Guns For Hire
2014 Cruz Del Sur
Strati
Usłyszałem tych Australijczyków za
sprawą promocyjnej składanki "Abysmal
Sounds Sampler featuring advance
tracks from upcoming Convent
Guilt demo", firmowanej przez ich ówczesnego
wydawcę. Zespół grał wówczas
mroczny, ale dość melodyjny tradycyjny
metal, inspirowany dokonaniami
Mercyful Fate, Running Wild, Cloven
Hoof czy Demon i takie też dźwięki
kultywuje na swym debiutanckim albumie.
Momentami muzycy idą tu jeszcze
dalej, nawiązując do czasów heavy
rocka i początków NWOBHM z końca
lat 70-tych ("Angels In Black Leather",
judasowy "Don't Close Your Eyes"). Bywa
też, że łączą melodie spod znaku
Mercyful Fate z szorstką surowością
Venom ("Perverse Altar"), wplatają w
mocarno-balladowy heavy elementy
muzyki ludowej ("They Took Her
Away"), ale brzmią też wręcz przebojowo,
jak w numerze tytułowym. Archetypową
warstwę muzyczną podkreśla
surowa, oszczędna produkcja, bo "Guns
For Hire" brzmi niczym materiał zarejestrowany
w małym studio tak w 1983
roku na analogowej taśmie. Ową surowość
podkreśla jeszcze bardziej rozpędzony
finałowy "Stockade", mający też w
sobie coś z bezkompromisowości punk
rocka. (4,5)
Wojciech Chamryk
Corners Of Sanctuary - Axe To Grind
2014 La Mazukuata
Corners Of Sanctuary to prawdziwi
pracoholicy, którzy pewnie w czasach
śrubowania norm i socjalistycznego
współzawodnictwa pracy byliby serdecznie
znienawidzeni przez swych kolegów.
Nie wiem ja oceniają ich koledzy
czy konkurenci z branży, ale fakt jest
faktem trzy EP-ki i trzy albumy w
niespełna trzy lata to doskonały wynik,
tym bardziej, że trzymają one poziom i
nie ma tu mowy o seryjnym produkowaniu
gniotów nadających się na podstawki
pod doniczki czy kubki. "Axe To
Grind" też nie przynosi swym twórcom
wstydu, ba, jest to ta płyta trio z Filadelfii,
która przypadła mi najbardziej do
gustu. Zespół w porywającym stylu nawiązuje
bowiem na "Axe To Grind" do
czasów świetności amerykańskiego tradycyjnego
i epic metalu z wczesnych lat
80-tych. Kompozycje stały się więc
krótsze, bardziej zwarte, a surowa produkcja
uwypukla jeszcze bardziej moc
riffów, zadziorność w głosie Seana Nelligana
oraz dynamiczną sekcję. Dochodzą
do tego umiejętnie wplecione tu i
ówdzie partie klawiszowe i organowe
brzmienia (utwór tytułowy), bas fajnie
dubluje linię gitary rytmicznej ("One
Lifetime"), a generalnie fani Omen czy
Manilla Road daliby się pewnie pokrajać
za numery takie jak: "On The Hunt",
"Shadow Soldiers", "Victoria" czy
wspomniany już "Axe To Grind". (5,5)
Cripper - Hyena
2014 Metal Blade
Wojciech Chamryk
Niemcy z Cripper są wciąż zafascynowani
nowoczesnym thrash metalem,
na co dostarczają sporo dowodów swym
nowym, już czwartym w dyskografii
albumem. Jest więc ostro, szybko i bezlitośnie.
Zespół uderza z niezwykłą mocą
już tytułowym openerem, a ewentualnych
niedobitków dobija kolejnym ultra
szybkim, niespełna trzyminutowym ciosem
zatytułowanym "Tourniquet". I chociaż
następny na trackliście "Bloodshot
Monkey Eye" nie jest tak rozpędzony, to
swoje robią mocarne riffy z arsenału Dimebaga
i Pantery, a obłędny ryk wokalistki
Britty Gortz dopełnia reszty. Ten
schemat powtarza się już do końca
płyty, wzbogacany czasem balladowym
wstępem ("7"") czy większą ilością takowych
partii w mrocznym "Pure", ale
przeważają szybkie, bezlitosne strzały
jak "Animed Flesh" czy "Patterns In The
Sky", w których Cripper czuje się zdecydowanie
najlepiej. Nie jest to na
pewno płyta jakoś wyjątkowo oryginalna,
ale, zważywszy na niemiecką solidność
i sporo atutów wyżej wymienionych,
można się z nią zapoznać. (4)
Cruizzen - Free Ride
2014 Pure Rock
Wojciech Chamryk
AC/DC ma się dobrze, firmując właśnie
kolejny studyjny longplay "Rock Or
Bust", ale gdyby przyszło im na myśl
zakończyć karierę, to peleton potencjalnych
następców naciska dość mocno, a
niemiecki Cruizzen finiszuje w czołówce.
Owszem, to nie jest tak, że inspiruje
ich tylko zespół braci Young, bo słychać
tu też wpływy Kiss ("Rock 'N' Roll
Generation") czy Krokus ("It's Over"),
są wpływy bluesa (utwór tytułowy) oraz
blues rocka ("Sparkplugsblowing"), ale
to dokonania AC/DC miały na Cruizzen
największy wpływ. Co ciekawe mamy
tu odniesienia zarówno do ery Bona
Scotta jak i Briana Johnstona, a wokalista
Alex Mayer brzmi równie przekonywująco
w obu tych wcieleniach,
tylko raz, dokładniej w "Crazzy Dayzz"
wypadając niczym parodia obecnego
śpiewaka AC/DC, ale to pewnie bardziej
kwestia niefortunnie dobranej tonacji
niż braku umiejętności. Najefektowniej
wypada to w openerze "Soundmaker",
surowym "Straight Down Dirt" oraz -
niespodzianka - w ocierającym się o
pop, przebojowym "Lipstick On My
Pillow". (4,5)
Wojciech Chamryk
Dennis DeYoung - …And The Music
Of Styx. Live In Los Angeles
2014 Frontiers
18 marca 2014 frontman formacji Styx
i autor, główny kompozytor repertuaru i
najbardziej znanych songów powrócił
wskrzeszając w pamięci fanów legendarny
kwintet amerykańskiego rocka
progresywnego. Po raz drugi w czasie
swojej solowej kariery DeYoung odbył
nostalgiczną podróż w zamierzchłe
czasy, prezentując obszerne rozdziały z
dyskograficznego dorobku Styx. Obok
dwóch dysków w wersji audio koncert
zarejestrowano także na potrzeby edycji
płyty DVD w jakości HD. Sympatycy
112
RECENZJE
zespołu wiedzą, że od ostatniego takiego
wydarzenia minęło ponad 11 lat,
kiedy w roku 2003 DeYoung wystąpił
na scenie Chicago Theatre wraz z orkiestrą
symfoniczną (repertuar Styx
posiada moim zdaniem taką osobowość,
że dosyć łatwo ją zmienić i przystosować
do wykonania z symfonikami)
przedstawiając spektakl rockowy obejmujący
historyczne kompozycje Styx,
udokumentowany przed dekadą jak i
obecnie dwoma płytami CD i jedną
DVD. Dennis DeYoung jak mało kto
spośród "pierwotnych" członków zespołu
ma legitymację do posługiwania
się nazwą i logo Styx, ponieważ pod koniec
lat 60-tych był jednym ze współzałożycieli
i przez cały okres działalności
grupy wywierał znaczący wpływ na
profil jej twórczości, charyzmę artystyczną,
zdobytą i niekwestionowaną,
szczególnie na kontynencie amerykańskim
popularność, a jego głos poprzez
swoją barwę i manierę wykonawczą stał
się od początku istnienia rozpoznawalną
marką, kojarzoną w świecie rocka
jednoznacznie z biografią i dyskografią
Styx. Dlatego aktualny "powrót do
przeszłości" to nostalgiczna podróż do
najbardziej odległych (połowa lat 70-
tych) zakątków dziedzictwa tej zasłużonej
dla progrocka i rocka symfonicznego
kapeli. Siwy, starszy Pan z mikrofonem
w ręku, ale głos dalej rozpoznawalny, jego
tembr, metodyka manewrowania na
skali, sposób zachowania na scenie, specyficzne,
łagodne "z duchem romantyzmu"
interpretowanie tekstów, charakterystyczne
"rozmówki" z publicznością
i ich klimat, jakby wszyscy uczestniczyli
w towarzyskim spotkaniu dawno niewidzianych
przyjaciół, a wszystkie te elementy
show jakby "żywcem" wyciągnięte
z klatek starego filmu z tytułową rolą
Styx, filmu przedstawionego w odnowionym
formacie i w innej rzeczywistości.
Jeszcze jedna uwaga w formie
przytyku, dotycząca gadulstwa muzyka,
który między utworami "gaworzy" niekiedy
minutę z zebranymi, ignorując zupełnie
oczekiwanie na czystą muzykę.
Może to przeszkadzać w odbiorze. Snucie
długich monologów rozbija skutecznie
dramaturgię występu, prowadząc
do zwykłej prozaicznej nudy, choć uczciwie
trzeba przyznać, że oceniając po
temperaturze reakcji, publiczność jest
zachwycona, traktując te dysputy jak
świetną, familiarną zabawę. Przypuszczam,
że czytelnikami HMP są w
przeważającej części fani rocka o dwa
pokolenia młodsi ode mnie, dlatego za
zasadne uważam odkurzenie kilku mocno
wytartych kart z encyklopedii historii
rocka i przypomnienie, kto "ukrywa"
się pod hasłem "Styx", tym bardziej,
że w Europie band ten nie zdobył oszałamiającej
popularności, raczej był postrzegany
jak drugoligowy, będąc docenianym,
ale bez takiego gwiazdorskiego
blichtru i szału jak w Ameryce. Nigdy
nie należałem do zagorzałych fanów
progresji ze etykietką "Made in USA".
Sam tak do końca nie wiem, skąd wynika
ta moja rezerwa, ale zapewniam, że
to czysto subiektywny wybór. Uznając
granicę między rzeczową krytyką a
nieznośnym krytykanctwem (skłonność
do nierzeczowego krytykowania i wydawania
bezcelowych negatywnych sądów)
przyznaję, że doceniam wkład gatunku
zwanego amerykańskim rockiem
progresywnym w rozwój światowej kultury
muzycznej, ale zawsze odczuwałem
taki wewnętrzny dyskomfort, który jak
chochlik podpowiadał, że są takie elementy
stylu kapel amerykańskich, których
ja nie potrafię, przy całej dobrej
woli, zaakceptować. Jednym z tych składników
jest granie równo - prosto - rytmicznie,
ale bez finezji i chęci łamania
pewnych kanonów, przyzwyczajeń, zastanych
trendów czy skamieniałych standardów.
Może się mylę, ale od lat pokutuje
w pewnych kręgach słuchaczy opinia,
niektórzy powiedzą, że to tylko
zmurszały stereotyp, że Amerykańce
nigdy nie zrozumieją muzyki zespołów,
które "bawią" się w projektowanie wielowątkowych
kompozycji, rozciągniętych
w czasie, w których spotykają się
niekiedy skrajne rozwiązania w kwestii
rytmiki, brzmienia, wykorzystywania
komponentu symfoniczności, łączenia
kilku wątków melodycznych. Z tego
samego powodu jako przeciętny słuchacz
nie rozumiem sławy i autorytetu
artystycznego takich postaci kultury
USA jak "The Boss" czyli Bruce Springsteen,
albo Eagles czy ZZ Top. O.K.
ich sprawa, mają do tego pełne prawo i
basta! Składam to na karb przekonania
Amerykanów o własnej wielkości jako
kraju, a co za tym idzie "towarów" tam
produkowanych. Ale pozostawmy tę
moją pseudo socjologiczną teorię, bo nie
czuję się kompetentny, aby dalej snuć
takie niemuzyczne rozważania. Oczywiście
znam z podręczników historii
rocka nazwy amerykańskich kapel, nawet
więcej, próbowałem wiele lat temu
zmierzyć się z ich twórczością (Canned
Heat, Grateful Dead, Crossby, Stills,
Nash & Young czy Starcastle), bo nie
chciałem mieć poczucia, że coś wartościowego
umknęło mojej uwadze, ale
akcja zakończyła się fiaskiem. Naturalnie
daleko mi do postawy "walenia
wszystkiego globalnie w czambuł", dlatego
z biegiem czasu bez przymusu medialnego
zdążyłem nawet polubić cząstkowo
bądź w komplecie twórczość
niektórych z nich. Pierwszy band, który
przychodzi mi do głowy to Kansas, w
moim mniemaniu rewelacyjna muzyka,
którą po prostu uwielbiam (ach te partie
skrzypcowe, to miód na serce). Każdy
album Kansas "łykam w całości bez
popitki" i zawsze chcę więcej i więcej.
Do tej samej kategorii "Favorites" zaliczam
także Dream Theater, a z przeszłości
Iron Butterfly. Ale takich kapel
mam w swoim spisie niewiele. Znacznie
więcej potrafię wskazać formacji rockowych,
których nagrania traktowałem
wybiórczo, tzn. do gustu przypadły mi
niektóre kompozycje. Tak było z The
Doors (genialny "The End" i jego obecność
na ścieżce dźwiękowej filmu Coppoli
"Czas Apokalipsy" (1979)), Boston,
Blue Öyster Cult, Chicago,
Manfred Mann, Journey, Foreigner,
Lynyrd Skynyrd, Supertramp czy właśnie
bohater tego artykułu Styx. Świadomie
nie zaznaczyłem nazw rockowych
składów z czasów bliskich współczesności,
bo przecież tematem tekstu
nie są moje osobiste preferencje muzyczne.
Wyżej podane argumenty nie pozwalają
mi występować na forum na stanowisku
eksperta w dziedzinie "american
rock", chociaż akurat w zakresie pojedynczych
utworów z obszernej biografii
płytowej Styx czuję się mocny,
ponieważ przez lata całe dzięki przyjaciołom
i sobie nasłuchałem się tych
dźwięków do woli. Na zakończenie tych
refleksji postaram się podać kilka faktów
z okresu aktywności Styx. Nazwę
zaczerpnięto z mitologii greckiej, a Styks
to główna spośród pięciu rzek Hadesu,
przez którą musiała przeprawić się
każda dusza zmarłej osoby w drodze do
krainy zmarłych. Przez Styks przewoził
Charon. Nie znalazłem wiarygodnego
wyjaśnienia, dlaczego pod koniec lat 60-
tych Dennis DeYoung (wokal, instr.
klawiszowe) oraz bracia Chuck (bas) i
John Panozzo (perkusja) zakładając
kapelę zdecydowali się na taką nazwę.
Do swojego trio panowie dokooptowali
gitarzystów Jamesa Younga i Johna
Curulewskiego i ruszyli na podbój
rockowej Ameryki. Udało im się dosyć
szybko podpisać kontrakt z Nickel
Records i w roku 1972 ukazała się ich
pierwsza publikacja, oczywiście stosownie
do tamtych czasów był to winyl pt.
"Styx". Przez następne dwa lata wydali
aż trzy studyjne płyty długogrające (ale
tempo!) i wypracowali własny styl, mieszankę
gitarowego rocka, z elementami
art rocka, z silnie zaakcentowanymi partiami
organów Hammonda i wstawkami
wielogłosowymi (chórki to zawsze była
silna strona Styx). Niewątpliwie lokalnie
odnieśli sukces, a ponieważ mieli też
talent do tworzenia przebojowych piosenek,
niektóre z nich zauważone zostały
przez rozgłośnie radiowe. Pierwszym
ogólnoamerykańskim hitem stała się
ballada "Lady" z albumu "Styx II"
(1973), która w 1975 awansowała na
listę Top - 10 i pociągnęła popularność
całego albumu, który osiągnął status
"złotej płyty" (w tamtym okresie
oznaczało to minimalny próg sprzedaży
- 500 tysięcy egzemplarzy!!!). I tym oto
sposobem Styx, wtedy anonimowy
kwintet wypłynął na "szerokie wody" i
stał się dobrem narodowym, ściągającym
tłumy na swoje koncerty. W roku
1978 Styx opublikował, według mojej
opinii, swój najlepszy album w karierze
"Pieces of Eight", jak sam tytuł wskazuje,
ósmy w kolejności, koncept- album,
najbardziej złożony, "progresywny".
Swoistym paradoksem jest fakt, że ten
longplay stał się bardziej ceniony najpierw
w Europie, będąc przepustką Styx
do wkroczenia na salony progresji na
Starym Kontynencie. A później z tą karierą
różnie bywało. Falowała. W erze
punk rocka muzycy Styx "uciekli" w
kompletną "prościznę", próbując przetrwać
jako producenci przebojów, niektórych
na granicy "kiczu", ale widząc, że
to droga donikąd, Dennis DeYoung i
koledzy podjęli trudną decyzję o
rozwiązaniu zespołu w roku 1984. Choć
trochę uszczypliwie trzeba zaznaczyć,
że na koncie bankowym artystów wszystko
było O.K., a przebój "Mr. Roboto" z
tytułem adekwatnym do muzycznej
treści, sprzedał się jako singiel w ilości
ponad 1 miliona sztuk (!). Przez pięć lat
panowała głucha cisza, a w roku 1989
nastąpiła reaktywacja na trzy kolejne
lata, następnie los Styx zawisł na trzy
"roczki" w próżni, by zostać wybudzonym
ze stanu artystycznej hibernacji w
roku 1995. Działają do dziś, ale w składzie
brakuje trzech członków, współautorów
projektu. Po pierwszym rozwodzie
w roku 1984 Dennis DeYoung
rozpoczął karierę solową, w ramach
której zarejestrował pięć pełnowymiarowych
wydawnictw, jednak przez cały
ten okres zawsze towarzyszył mu duch
Styx z lat minionych, a sam artysta
organizując swoje show całymi garściami
czerpał ze spadku Styx, mając zresztą
do tego pełne prawo. Analizując
zawartość edycji koncertowej muzyki z
logo Styx i solowych kompozycji autora
łatwo dojść do spostrzeżenia, że dużą
część tych nagrań jawnie kojarzy się z
dziejami jego macierzystej formacji.
Najwięcej swoich reprezentantów, po
trzech, mają dwa albumy Styx, "The
Grand Illusion" (1977) i "Pieces Of
Eight" (1978). Jednak nie wywołuje to
irytacji, ponieważ od ostatniej wizyty na
terytorium Styx minęło 10 lat, a ludziska
przychodzą na koncert oczekując
utworów zespołu, które przedstawiono
po odświeżeniu, z aranżacjami po delikatnym
liftingu. Układając program
imprezy muzyk miał do dyspozycji obszerną
dyskografię grupy, a także swoją
i jedynym jego zmartwieniem pozostała
odpowiedź na pytanie, co odrzucić z tej
masy dźwięków, które przeboje nadają
się do przypomnienia, które zostawić w
poczekalni, jakie kompozycje z potencjałem
progresywności odzwierciedlają
charakterystykę stylu Styx, a które z
nich pod wpływem nieubłaganego czasu
stały się lekko przestarzałe. Jedno należy
w tej kwestii przyznać, że wokalista
dokonał trafnego wyboru, a on sam jako
wokalista zachował tę magiczną, identyfikowalną
natychmiast barwę głosu, a w
roli instrumentalisty pozostał wierny
tradycji, kreując liczne partie solowe z
wykorzystaniem organów Hammonda
oraz syntezatorów z nieśmiertelnym
moogiem na czele. Program koncertu
ułożony został chronologicznie i znalazły
się w nim utwory z 10 letniego okresu
działalności Styx, począwszy od
"Lady" z albumu "Styx II" aż po "Mr.
Roboto" ze średnio udanego longplaya
"Kilroy Was Here" (1983), a zapewne
zupełnie przez przypadek dysk pierwszy
wypełniły kompozycje krótsze, bardziej
przebojowe, natomiast na "Dwójce" zebrano
kilka przykładów inklinacji Styx
do tworzenia progresji. Mimo takiego
rozstawienia nagrań dla mnie apogeum
wydawnictwa to pierwsze dźwięki
hymnu "Suite Madame Blue", ponad 9-
minutowego przedstawiciela starego,
stylowego proga. Właśnie wtedy spowijająca
mgła magii staje się najgęstsza,
zasłuchana publiczność milczy jak trakcie
jakiegoś rockowego misterium, a
główny aktor opanowuje przestrzeń w
części pierwszej brzmieniem swoich partii
klawiszowych, by po szóstej minucie
dopuścić do wspólnego dzieła zdecydowanie
hard rockowe gitary, które tną
jak brzytwa, stanowiąc akompaniament
dla popisów wokalnych, tych solo i w
chórkach. Świetny akt spektaklu, dlatego
szaleńczy entuzjazm publiczności
wydaje się w pełni uzasadniony. Kolejne
czary obiecuje "Best Of Times", kapitalnie
nastrojowym, częściowo śpiewanym
przez całą publikę, a to widomy znak,
że na koncert nie przybyli przypadkowi
słuchacze. Fantastyczne gitary, wokalna
perfekcja wykonawcza, śliczny temat
melodyczny, unoszący się w powietrzu
nastrój romantyczności potwierdzają
klasę tej pieśni. To taki "nieamerykański"
kawałek, o dosyć miękkim brzmieniu
i z wyrafinowanymi partiami klawiszy,
fortepianu, gitary, podniosłą orkiestracją.
Wspaniała rockowa symfonia,
fragment do słuchania i refleksji,
bez szans na wspólne podskakiwanie
czy zbiorowe klaskanie. Ale dobry koncert
nienawidzi stagnacji, dlatego utwór
"Renegade" "wymiótł" resztki melancholii,
ostre, motoryczne, rock'n'rollowe
riffy gitary demolują ciszę aż miło, a
solówka swoją energią i spontanicznością
wyrywa drzwi z zawiasów. Kolejny
raz pojawiają się także specyficzne kiedyś
dla Styx wielogłosy, bo w tej kapeli
śpiewać musieli umieć wszyscy, łącznie
z technicznymi. Finałem całości w wersji
"na żywo" jest perełka "Come Sail
Away", ze słowami doskonale znanymi
publiczności, utwór składający się nieformalnie
z dwóch akapitów, w pierwszym
nostalgiczna piosenka z fortepianowym
akompaniamentem, która po
2:20 przeobraża w "dzikie rockowe
zwierzę", z gitarami rozdającymi instrumentalne
"karty" i wykrzyczanym refrenem.
Swoje "trzy grosze" dorzucają do
RECENZJE 113
struktury brzmienia około 3:40 syntezatory
pod wodzą Dennisa DeYoung.
Taka wymienność wiodących ról na linii
klawisze - gitary trwa jeszcze blisko trzy
minuty, a wszystko kończy owacja
zebranych tłumnie słuchaczy. Odnosząc
jeszcze jedną uwagę do zawartości pierwszego
dysku, chciałbym uzupełnić, że
nie we wszystkich utworach DeYoung
prowadzi linie wokalne. Postanowił on,
że w piosenkach oryginalnie śpiewanych
w składzie Styx przez Tommy Shawa
zastąpi go gitarzysta August Zadra,
którego walory głosowe świetnie się do
wykonania tego zadania nadają. I jeszcze
jedno zdarzenie potraktować można
jako ewenement. Odpowiedzialność
za drugoplanowe wokale przejęła za
namową męża Suzanne DeYoung, prywatnie
od 44 lat żona Dennisa, która
do tej pory nie miała odwagi, aby wystąpić
na scenie obok męża. Gdyby dokonać
porównania wykonań Styx z wersjami
Anno domini 2014 można dojść
do wniosku, że obecny skład, głównie
dzięki żywiołowości gitarzystów sprawia
bardziej rockowe wrażenie. Sam bohater
wieczoru jako klawiszowiec otrzymuje
znaczące wsparcie od drugiego
keyboardera Johna Blasucci i w tych
momentach siłą rzeczy na pierwszym
planie rządzą bardziej symfoniczno -
balladowe inklinacje Dennisa, spychając
żywioł elektrycznych strun na drugi
plan. Ale zwolennicy gitarowego poweru
też niejednokrotnie uzyskują rekompensatę,
której kulminacją jest otwieracz
drugiego krążka "Rockin The Paradise".
Podsumowując można stwierdzić,
że Dennis DeYoung pomimo swoich
67 lat (!!!) utrzymuje się w znakomitej
formie, zarówno fizycznej, emanując
energią przez cały grubo ponad półtoragodzinny
set, jak też wokalnej, ponieważ
głos pozostał dalej mocny, melodyjny,
nawet biorąc poprawkę na techniczne
korekty przy miksowaniu materiału.
Ten koncert stanowi także potwierdzenie,
że repertuar Styx nie
umarł 40 lat temu, lecz współcześnie
potrafi oddziaływać tak samo zniewalająco
i magicznie jak przed czterema dekadami.
Duża zasługa w tej strategii
samego projektodawcy, który na scenie
pozostał wierny brzmieniu analogowych
instrumentów, ignorując nowinki techniczne.
Zresztą jego nastawienie do
pogoni za nowościami ilustruje celnie
skrawek wywiadu załączonego do wizyjnej
rejestracji "live", gdy dziennikarz
prowokuje go do porównania funkcjonowania
klasycznego rocka z jego modernistycznym
image, artysta odpowiada
cytatem z songu "Mr. Roboto" "…too
much technology". I niech ta zdawkowa
wypowiedź posłuży jako pointa tej
recenzji. (4,5)
Włodzimierz Kucharek
Dire Peril - Queen Of The Galaxy
2014 Dead Inside
Na swej kolejnej EP-ce Amerykanie nadal
hodują starej szkole power i thrash
metalu. W trzech autorskich kompozycjach
starają się jednak zerwać z rozmaitymi
schematami, wplatając weń patenty
rodem zarówno ze speed metalu
("My Vengeance Is Everything (Chaos
Reigns)"), tradycyjnego metalu ("Space
Invaders"), a nawet ostrzejszego, dość
przebojowego hard rocka z miadenową
galopadą (utwór tytułowy). Nie są to
może jakoś wyjątkowo porywające
utwory, ale zdecydowanie trzymają poziom,
zaś znany z Imagiki wokalista
Norman Skinner jest mocnym punktem
zespołu. Mamy też kolejny cover w
dorobku Dire Peril. Po udanej wersji
evergreenu "Godzilla" Blue Öyster Cult
sprzed dwóch lat panowie nagrali tym
"Something About You" Boston, rzecz z
kultowego debiutu tej grupy. Jednak tak
jak oryginał z 1976 zachwycał klimatem
i urzekającą melodią, tak tutaj, mimo w
każdym calu poprawnego wykonania,
czegoś zabrakło. Ale i tak za trzy wcześniejsze
autorskie utwory - mocne: (4)
Wojciech Chamryk
Dreadful Minds - Love/Hate/Lies
2014 Phonector
Nie znam dwóch wcześniejszych płyt
tego niemieckiego zespołu, ale może to i
lepiej, bo na kompilacyjnym "Love/
Hate/Lies" mamy nie nadającą się do
słuchania, trudną do przyswojenia
magmę aż czternastu długich, nudnych
i wyjątkowo schematycznych utworów.
Już na widok zdjęcia zespołu, przedstawiającego
sześciu ponurych panów w
średnim wieku, nie spodziewałem się niczego
nadzwyczajnego, ale to co usłyszałem
przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Jak widać, mający niesłychaną
smykałkę do wszelkich odmian hard'n'
heavy, Niemcy też czasem zanotują
wpadkę… Niby wszystko jest tu tak jak
trzeba: solidne riffy, sporo solówek, klawiszowiec
też ma wiele do powiedzenia,
z lubością korzystając z organowych
barw, ale jakoś to wszystko nie współbrzmi,
szczególnie, że poszczególne
kompozycje też nie grzeszą oryginalnością.
Holger Weckbach też brzmi tak,
jakby śpiewanie sprawiało mu nie tylko
trudności, ale było też dla niego przykrym
obowiązkiem, co niestety obniża
ocenę niektórych wyróżniających się
utworów, jak "The Growing Fear" czy
"Left". Dlatego też z tych 14 numerów
ciekawsze są tylko trzy: ostrym z powerem
"Breaking Circles", "Edge Of
Sanity" - owszem, znowu z beznadziejnym,
beznamiętnym śpiewem, ale z
fajną warstwą instrumentalną i kąśliwą
gitarą oraz zróżnicowany, ciekawie się
rozwijający "Caught In Illusion". "Wake
Up" na finał? Racja, obudźcie się panowie,
póki czas… (2)
Edgedown - Statues Fall
2014 Massacre
Wojciech Chamryk
Debiutancki album młodej niemieckiej
kapeli Edgedown, może się podobać.
Co więcej, dobrze rokuje na przyszłość.
Kapela w sumie gra klasyczny heavymetal,
ale brzmienie jest jak najbardziej
współczesne. Muzycy postarali się o
sporo niezłych, ostro tnących riffów,
dbając przy tym o melodię. Duża w tym
zasługa wokalisty Andreasa Meixnera,
który dysponuje czystym, melodyjnym
wokalem trochę pod Dickinsona, czy
Dio. Utwory są wzbogacone wokalnie
czasem o skandowanie czy mocne chórki
("Rising"), a czasem o delikatny, subtelny
śpiew, jak w balladzie metalowej
"Wasting Time", która momentami rozkręca
się w dynamiczny numer. W warstwie
muzycznej Edgedown, najczęściej
proponuje szybkie galopady z melodyjnymi
refrenami. Przykładem utwór tytułowy,
czy "In My Dream". Na uwagę
zasługuje zaśpiewany agresywnie, zaczynający
się ciekawym motywem melodyjnym
gitar, "Live Together Or Die
Alone". Ciekawie wypadają też "No
One's Prey", z niezłym refrenem i melodyjną
solówką, oraz "Fate", z nastrojowym
zwolnieniem w środkowej części.
Płytę kończy natomiast, uduchowiona
ballada "Flames", wzbogacona o orkiestracje.
Myślę zatem, że całkiem udany
to debiut. Najważniejsze, że słychać u
Niemców, zdolność do komponowania
niezłych utworów, bo warsztat maja już
całkiem dobry. (4.7)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Epitaph - Crawling Out Of The
Crypt
2014 High Roller
Doom metal, pierwszy album, Włosi…
Ale to w żadnym razie nie debiutanci,
bo większość tworzących ten zespół z
Werony muzyków zaczynało w latach
80-tych w kultowych Black Hole i Sacrilege,
a wokalista Emiliano śpiewał w
proponującym równie mroczne dźwięki
All Souls' Day. Włosi nie zdołali się
jednak przebić na przełomie lat 80-tych
i 90-tych - skończyło się na trzech taśmach
demo i utworze "Beyond The Mirror"
na składance Underground Symphony.
Grupa po latach wróciła z
nowym gitarzystą, proponując zarejestrowany
na nowo wybór najlepszych
utworów z owych trzech kaset. I trzeba
przyznać, że zniosły one próbę czasu,
tym bardziej, że Epitaph wzbogacają tu
i ówdzie ten swój posępny doom metal.
A to mamy klimat bliski dokonaniom
Mercyful Fate ("Beyond The Mirror"),
są nawiązania do surowego metalu
wczesnych lat 70-tych i początków następnej
dekady ("Ancient Rite") czy
Black Sabbath ("Necronomicon", "Sacred
And Prophane"), a nawet szybszego,
tradycyjnego heavy metalu ("The
Loser One"). Riffowe struktury poszczególnych
utworów dopełniają też klawiszowe
brzmienia: częściej wykorzystywane
organy Hammonda i syntezatory
oraz kościelne organy w końcówce "Sacred
And Prophane" i fortepian we wstępie
"Confuse The Light". Nie ma więc co
się zastanawiać, bo tu, podobnie jak w
przypadku innych, limitowanych wydawnictw
High Roller Records, też obowiązuje
zasada: kto pierwszy, ten lepszy.
(5)
Wojciech Chamryk
Event Urizen - Revolution
2013 Self-Released
Materiał zawarty na debiutanckiej EPce
tej śląskiej grupy został zarejestrowany
w latach 2011 - 2013 i składa się
z dwóch części. Pierwsza to cztery nowsze
utwory. Zespół hołduje w nich
najbardziej klasycznej odmianie tradycyjnego
heavy metalu - zakorzenionej w
dokonaniach gigantów NWOBHM z
Iron Maiden na czele ("Walls Of Fire"),
ale nierzadko pojawiają się też odniesienia
do bardziej surowego ("The Darkest
Night") czy wręcz progresywnego
metalu ("I Am Revolution"), nie brakuje
też przebojowych refrenów i efektownych
melodii ze sporą dawką mocarnego
heavy ("Abyss Of Hell"). Instrumentaliści
z klasą znamionującą praktyków
o sporym stażu odnajdują się w
takich dźwiękach, zaś Łukasz Krauze
jawi się jako bardzo wszechstronny, obdarzony
głosem o ciekawej barwie wokalista.
Trzy starsze utwory są nieco
bardziej surowe, ale równie udane. Najbardziej
przypadł mi do gustu ostatni z
nich, rozpędzony "White Skull" - ostry,
dynamiczny, z niższym, agresywnym
śpiewem i porywającymi partiami solowymi
i unisonami gitar, ale równie szybkiemu
"Nightrider" oraz miarowemu
rockerowi "Battlefield" też niczego nie
brakuje, zaś "Revolution" jako całość to
mus dla fanów Maiden, Iced Earth czy
niemieckiej sceny heavy lat 80-tych. (5)
Wojciech Chamryk
Evil Conspiracy - Prime Evil
2014 Self-Released
Stachanowcami panowie z Evil Conspiracy
nie są zdecydowanie, bo istniejąc z
przerwami od dwunastu lat dorobili się
właśnie pierwszego albumu. Trzeba jednak
przyznać, że "Prime Evil" to kawał
solidnego, melodyjnego metalu i jeśli
już miałbym wybierać, to zdecydowanie
wolę sytuacje, gdy zespół nagrywa rzadziej,
ale tak ciekawe płyty. Szwedzi
czerpią przede wszystkim z tradycyjnego
i speed metalu lat 80-tych. Jest więc
zwykle szybko bądź bardzo szybko, czasem
tylko miarowo, a już tylko niekiedy
balladowo. Zwykle króciutko, jak w
"Fallen From The Sky", chociaż niekiedy
i dłużej, tak jak w, niestety dość monotonnym,
"The Plague". Ale już rozpędzony
"Scars With Pride" z dwiema solówkami,
miarowy numer tytułowy czy
eksponujący zgranie sekcji rytmicznej
kolejny szybki killer "Tools Of Evil" to
może nie arcydzieła, ale utwory naprawdę
udane. Wokalista Fredrik Eriksson
wypada w nich naprawdę niczym
rasowy śpiewak z lat 80-tych, a warto
też dodać, że daje radę również w tych
zbliżonych do thrashu numerach jak
"7:2" czy "The Beast Of Flesh And
Blood". Tak więc debiut udany, oby tyl-
114
RECENZJE
ko nie trzeba było czekać na jego następcę
jakieś kolejne dziesięć latek. (4,5)
Existance - Steel Alive
2014 Mausoleum
Wojciech Chamryk
Młodzi podopieczni legendarnej belgijskiej
wytwórni muzycznej Mausoleum
Records, francuski zespół Existance, po
kilku latach szlifowania materiału, prezentuje
pełnowymiarowy debiut. Płyta
zatytułowana wymownie "Steel Alive",
przenosi nas (a jakże!), w lata 80-te.
Jeśli lubujecie się w graniu z pod znaku
NWOBHM, w kapelach jak Saxon, Judas
Priest czy Iron Maiden, śmiało
możecie zakosztować tego "francuskiego
dania". Nie ręczę, że będzie smakować
każdemu, bo nie ma co ukrywać, że do
poziomu pierwszoligowego, jeszcze trochę
chłopakom brakuje. Z drugiej strony,
muzyka Existance, zagrana jest z
dużą lekkością, techniczną dbałością o
szczegóły a wokalista operuje czystym,
ciekawym wokalem, bez epatowania
nadmiernym patosem. Słucha się tej
płyty przyjemnie, lecz z drugiej strony,
mocniejszych wrażeń duchowych, nie
dostarcza. Do ciekawszych utworów
można zaliczyć "Dead or Alive" ze skandowaniem
w refrenie, rodzaj rockowej
ballady "Burning Angel", tytułowy "Steel
Alive", czy w końcu zamykający album,
"From Hell", gdzie riff gitarowy, nieco
przypomina "The Wicker Man", wiadomego
zespołu. Właściwie poważny zarzut
mam tylko jeden. Brakuje w tej muzie
jakiegoś pierwiastka przebojowości,
fajnych refrenów. Czegoś, co porwie fanów
do… metalowego piekła. Wszystko
jest mówiąc kolokwialnie, na jedno
kopyto. Zakończę jednak pozytywnie,
wszak to dopiero debiut a pewien potencjał
w kapeli z pewnością tkwi. Myślę
więc, że kolejne płyty mają szansę
debiut zdeklasować. (3.8)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Exlibris - Aftereal
2014 MetalMind
Warszawska ekipa nabrała ostatnio niewiarygodnego
wręcz tempa: minął raptem
rok od premiery "Humagination"
i już ukazał się następca tego, może
niekoniecznie jak głosi reklama wydawcy,
"kultowego", ale ze wszech miar udanego
albumu. "Aftereal" nie przynosi
może jakichś zaskakujących zmian, bo
Exlibris wciąż porusza się w rejonach
melodyjnego heavy/power metalu, ale
nowości też na tej płycie nie brakuje.
Grupa poszła bowiem o krok dalej, proponując
bardziej rozbudowane aranżacje,
sporo chwytliwych linii melodycznych
oraz mocarne, stricte heavy metalowe,
wręcz agresywne partie gitarowe.
Tak też niejednokrotnie brzmią wokale
Krzysztofa Sokołowskiego, który nie
tylko udowadnia, że jest jednym z najlepszych
wokalistów w kraju, ale też
mógłby śmiało stawać w szranki z samym
Timem "Ripperem" Owensem.
Owo metalowe uderzenie równoważą
orkiestrowo-symfoniczne aranże "Before
The Storm", "Suspended Animation" czy
"False Messiah", spora ilość mrocznej
elektroniki dopełnia z kolei czerpiący z
hard rocka "Omega Point" oraz "Darker
Than Black". Jeszcze bardziej mroczne,
wręcz ambientowe jest intro "The Continuum"
skomponowane i wykonane
przez Michała Staczkuna, ale to nie
jedyna z niespodzianek na "Aftereal".
Można sobie bowiem wyobrazić solo
elektrycznych skrzypiec w "The Day Of
Burning", ale już na swego rodzaju sensację
zakrawa to, że jego autorem jest…
Zbigniew Wodecki, niezbyt kojarzony
z muzyką rockową i metalową. Nowością
w Exlibris nie są za to kobiece
wokale - udział wokalistki Setheist,
Maksyminy "Maxi" Kuzianik, fajnie
dopełnia brzmienie chórków, wybrzmiewając
w pełni w miniaturze "Before The
Storm". Kolejnym wokalistą udzielającym
się gościnnie na "Aftereal" jest sam
Tom Englund. Podpora Evergrey śpiewa
w "Closer", a utwór ten to także
basowa solówka Piotra Torbicza oraz
dwuminiutowe (sic!) solo Piotra Rutkowskiego
(Corruption). Kolejnym
gitarowym wirtuozem jest Piotr "Dziki"
Chancewicz (Mech) w "King Of The
Pit", ale Daniel Lechamński i Piotr
Sikora też niejednokrotnie udowadniają,
że w kategorii popisów solowych też
potrafią zachwycić, chociażby w "In The
Darkest Hour". (5)
Wojciech Chamryk
Exodus - Blood In Blood Out
2014 Nuclear Blast
Scenariusz zapewne wyglądał w ten sposób.
Gary Holt, widząc jak dobrze
powodzi się Souzie w jego nowym projekcie
o nazwie Hatriot, którego obie
płyty zbierały bardzo pozytywne recenzje,
nie myślał zbyt długo przed ściągnięciem
go z powrotem do Exodus.
Bez skrupułów wywalił Dukesa, który z
Souzą nie ma się co nawet równać. Rob
miał okazję przez prawie dziesięć lat
śpiewać w swym ulubionym zespole, nagrał
z nim także parę albumów i grał
koncerty, więc według chłodnej kalkulacji
Holta nie ma prawa narzekać jako
techniczny, który dostał "awans" na
członka zespołu. W różnych wywiadach
można przeczytać, że Rob nie zagrzał
miejsca w kapeli, gdyż miał inną wizję
ścieżki, którą miał podążać Exodus. Jest
to oczywista bzdura, bo Dukes od samego
początku w zespole miał niewiele
do gadania i zdawał sobie z tego sprawę.
Był nawet autorem raptem pięciu tekstów
do utworów, co jak na trzy albumy
(nie liczę nagranego na nowo "Bonded
By Blood"), pokazuje to jaki wkład miał
Rob w twórczość Exodus. Nie wiem
czym został skuszony Zetro, by znowu
grać w zespole z Holtem, jednak biorąc
pod uwagę, że w wywiadzie, który z nim
przeprowadziliśmy z okazji premiery
drugiego krążka Hatriot, wspominał, że
nie chowa żadnej urazy względem swoich
kolegów z Exodus, wcale nie musiały
być to żadne złote góry. Mając w pamięci
fenomenalny "Tempo of the
Damned" z 2004 roku oraz to, że Steve
nadal ma głos jak żyleta, oczekiwania
względem nowego albumu były naprawdę
wysokie. Sam Nuclear Blast, wytwórnia
pod której skrzydłami znajduje
się Exodus, podsycał je zresztą skutecznie.
Nowy Exodus miał przez to być
prawdziwą bombą. Wyczekiwał niczym
tętniak, czekający na wybuch, niczym
kobieta z dwubiegunówką podczas
okresu. Ten album miał orać jak naćpany
i wyposzczony nosorożec na ecstasy.
Pieczę nad brzmieniem znowu trzymał
Andy Sneap, więc w temacie tego jak
będzie brzmiał nowy album, niespodzianek
raczej miało nie być. A jak wygląda
sprawa "Blood In Blood Out" w
praktyce? Niestety już nie tak różowo.
Fakt faktem, brzmienie jest naprawdę
potężne. Perkusja brzmi cudownie, co o
tyle cieszy, że stanowi ona w sumie jeden
z najlepszych elementów tego albumu.
Gitary są ostre i organiczne, a także
w tym wszystkim da się wychwycić
plumkanie basu. Głos Zetro brzmi wyśmienicie
i wyraźnie bryluje w miksie.
Kondycja samych utworów nie wygląda
już tak dobrze. Wszędzie będziemy
mieli do czynienia ze zwolnieniami.
Momentami ma się aż wrażenie, że są
one wciskane w każdy utwór wręcz na
siłę. Ale po kolei. Biały szum, który
towarzyszy nam na rozpoczęciu albumu
przez półtorej minuty pierwszego utworu
(swoją drogą co za poryty pomysł na
intro?!) skutecznie zniechęci nas do
pogłaśniania głośności. Reszta "Black
13" na szczęście rekompensuje nam trochę
ten fakt, że Exodus sam próbuje obrzydzić
nam słuchanie własnego albumu.
Wiele jest takich utworów i albumów,
które na początku brzmią jakby
były nagrane w kiepskiej jakości, by potem
wejście wszystkich gałek na konsolecie
sprawiło duże wrażenie na słuchaczu,
ale w tym przypadku to chłopaki i
Sneap sporo przesadzili. Na szczęście
później nie uświadczymy takich patentów.
"BTK" rozpoczyna się riffem kojarzącym
się jednoznacznie z "Tempo of
the Damned". Niesie ze sobą bardzo
wydatną sugestię "Shroud of Urine".
Utwór jednak potem zaczyna trochę
przynudzać. W przeciwieństwie do
utworów, które wchodziły w "Tempo of
the Damned", które były nieustanną
rzeźnią riffów i agresywna chłostą, ten
utwór siada i ochładza się wraz z biegiem
trwania. Refren już w ogóle traci
na impecie i zaczyna usypiać swym
groovem, ale to jak pod koniec wchodzą
patenty metalcore'owe to już chyba
drobna przesada. W każdym razie potencjał
głosu Zetro nieźle jest tutaj marnowany.
Ciekawostką jest fakt, że jak
się dobrze wsłuchacie wychwycicie głos
Chucka Billy'ego w tym utworze. Innym
utworem przywodzącym początkowo
na myśl "Tempo of the Damned" jest
"Salt the Wound", w którym solówkę
nagrał stary "wychowanek" Exodusa -
Kirk Hammett, a w niej, no przecież
nie inaczej, sporo jest granego pedału
wah-wah. "Honor Killings" rozpoczyna
swoją jazdę riffem w stylu "Impact Is
Imminent". Naturalnie po szybkich riffach,
zwrotkach i refrenach, tu też następuje
załamanie prędkości rytmu.
Sepulturowe zwolnienie tutaj jednak
bardzo dobrze współgra z resztą utworu.
Następujące po nim drabinki i siarczyste
melodyjne riffy oraz niezwykle
energiczne solówki sprawiają, że ten
utwór należy do jednych z lepszych na
płycie. Drugim takim dobrym utworem
jest numer tytułowy, który brzmi jak
XXI-wieczna interpretacja nieśmiertelnego
"Toxic Waltz". Thrashowy klimat
"Collateral Damage" i właściwie totalna
absencja zwolnień, tak bardzo charakterystycznych
dla reszty utworów z najnowszego
krążka Exodusa, sprawia, że
ten utwór wchodzi naprawdę nieźle.
Perkusyjne połamańce w tym utworze
dudnią niczym epileptyczne tango przy
stroboskopie. "My Last Nerve" jest okej,
lecz potem wpada w sidła hardcorowych
synkop i neothrashowych pułapek. "Body
Harvest" zaczyna się bardzo smaczną
kanonadą ostrych Exodusowych riffów.
Zwrotki i prechorus świetnie wypadają z
agresywnym i zadziornym głosem Zetro.
Utwór jednak kompletnie siada, i to
tak pretensjonalnie jak waleń na plaży,
w neothrashowym, a właściwie wręcz
hardcore'owym refrenie i prostackich
synkopach, następujących po nim. Nawet
świetne solówki obfitujące w wyśmienite
harmonie nie zacierają złego
wrażenia. "Food for the Worms" ma za to
tak zajebisty riff, który nam przypomina,
że jednak mimo wszystko mamy do
czynienia z albumem Exodus. Niestety
narzucone szybkie i agresywne tempo
znowu zostaje brutalnie zahamowane
przez hardcorowe patenty, które sprawiają
wrażenie wtrąconych tam totalnie z
dupy. "Numb" technicznie nie jest niczym
specjalnym, jednak jest to kipiący
thrashem wałek, praktycznie nie zbrukany
hardcore'owymi wpływami jak
większość innych utworów na tym albumie,
dlatego się go całkiem przyjemnie
słucha. Utwory czasem brzmią na niedokończone
i niedopracowane, tak jakby
z braku pomysłu Holt i spółka postanowili
wstawiać najprostsze i najbanalniejsze
pomysły i riffy tam, gdzie trzeba
było trochę dłużej pomyśleć. Prawie
wszystkie utwory są skonstruowane z
grubsza na jednym schemacie: riff na
intro - zwrotka - refren - zwrotka - refren
- hardcorowe zwolnienie - pojedynek
solówek - refren - koniec. Bardzo
często utwory zaczynają się naprawdę
godnie, tylko po to by potem popaść w
poprzerywane core'owe patenty. W
sumie to dość zabawne, że po wywaleniu
Dukesa, który jest dość mocno
zafascynowany sceną core, Exodus
nagrał najbardziej hardcore'owa płytę w
swej historii, co zwłaszcza słychać w
drugiej połowie wydawnictwa. "Blood
In Blood Out" nie da się jednoznacznie
zaorać. Na tym albumie znajduje się
bardzo dużo dobrych momentów. Jednak
wsadzoną im tez dość znaczną
ilość figur, które właściwie nie powinny
znaleźć się na albumie Exodus czy jakimkolwiek
dobrym albumie muzycznym.
Swoją drogą paradoksalnie ostatni
album Hatriot brzmi bardziej Exodusowo
niż najnowsza płyta Exodus.
Ci, którzy na dziesięciolecie "Tempo of
the Damned" spodziewali się godnego
sukcesora tego nowoczesnego dzieła
chyba nieco się zawiedli. (3)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Fates Prophecy - The Cradle Of Life
2014 Arthorium
Doświadczona brazylijska załoga Fates
Prophecy w zreorganizowanym składzie
przypomina o sobie czwartym krążkiem
nagranym po ośmiu latach od
poprzedniego "24th Century". Klasyczny
do bólu heavy-metal, jaki proponują
Brazylijczycy na swoim najnowszym
krążku z pewnością znajdzie
swoich zwolenników. Nie brakuje melodyjnych
refrenów, solówek gitarowych i
wszystkich elementów typowych dla
RECENZJE 115
rycerskiego metalu. I mimo, że nawet
dość przyjemnie się tego słucha, trudno
oprzeć się wrażeniu wtórności, braku
świeżości muzyki zaproponowanej
przez Fates Prophecy. Więcej dynamiki,
czadu słyszałem na niejednej płycie
nagranej przez 60-latków. Trudno zatem
wróżyć zespołowi podbicie tym albumem
Świata, ale jak było powiedziane
na początku, niejeden metalowy ortodoks
zapewne rzewnie pomacha banią
w rytm "The Cradle Of Life". Mnie ta
płyta nie urzekła. (3.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Firewolfe - We Rule The Night
2014 Limb Music
Amerykanie na swoim drugim albumie
serwują kawał świetnej melodyjnej muzyki
w klimacie hard-heavy. Muzyka dla
fanów amerykańskiego, melodyjnego
grania spod znaku Dokken, Riot czy
Ratt. Kawał świetnej roboty na płycie
wykonał wokalista David Fefolt, współpracujący
z takimi muzykami jak David
Ellefson, Roy Z, czy Matt Sorum. Słychać
w jego fajnym, rockowym głosie
spore doświadczenie. Większość numerów
utrzymanych jest w hard-rockowym
klimacie "Luck Of The Draw', "Ready To
Roll", "Long Road Home", czy nieźle bujający
"Who's Gonna Love You". Muzycy
jednak potrafią także złamać schemat
za sprawą mrocznego "The Devil's
Music", zaproponować totalnie przebojowe
granie "Late Last Night', czy
przyładować z konkretną metalową
mocą, jak w "Betrayal Kiss", zaczynającym
się od szaleństw gitarowych i robiącym
wrażenie świetnym refrenem.
Nie gorszy pod tym względem jest także
"Dream Child". Wyciem wilków zaczyna
się natomiast tytułowy "We Rule The
Night", kawał melodyjnej metalowej jazdy.
Do tego ciekawy "A Senator's Gun"
w balladowym klimacie. W swojej klasie
- prawie mistrzostwo świata! (5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
First Aid - Nursed
2014 Iron Shield
Berlińczycy potrzebowali aż siedmiu lat
by po zreformowaniu składu nagrać
swój trzeci album, ale wygląda na to, że
to podładowanie akumulatorów wyszło
First Aid na zdrowie. Zaprezentowali
bowiem na "Nursed" dziesięć szaleńczych,
thrashowych numerów, idealnie
wyważając proporcje pomiędzy brutalną
intensywnością a bardziej
melodyjnymi czy technicznymi partiami.
Dobrze wkomponował się w to
wszystko nowy wokalista Chris Carl,
wykorzystujący zarówno bardziej
ekstremalne, jak i czystsze, choć nie
pozbawione zadziorności, wokale.
Dlatego też brzmi to wszystko bardzo
wiarygodnie zarówno w rozpędzonych
maksymalnie, dwu - trzyminutowych
"Chained To Die", "Hit By Shit" czy
"Grimace Of Lie", rozkręcających się
stopniowo numerach jak "Fill The Void"
oraz tych bardziej urozmaiconych, jak
"Rise Of The Dead" z wpływami tradycyjnego
heavy metalu, porywającymi
solówkami i udziałem gości, wokalistów
Matthiasa Windelschmidta i Torstena
Schmollingera. Powrót z tarczą, bez
dwóch zdań. (4,5)
Freakings - Gladiator
2014 Self-Released
Wojciech Chamryk
Fraza "Thrash metal atack!", wykrzykiwana
po wielokroć przez wokalistę
Jonathana Brutschina w siódmym
utworze z drugiej płyty Szwajcarów to
dobre określenie jej zawartości.
Początek w postaci "Kingdom" oraz "The
Day Will Come" to co prawda jeszcze
bardziej speed metalowe, surowe granie,
ale już od trzeciego, tytułowego
utworu grupa wchodzi na najwyższe
obroty, proponując szaleńczy, bezkompromisowy
thrash. Czasem bardziej
melodyjny, choć nie pozbawiony pewnej
surowości ("Hate In Our Veins"),
niekiedy ciut wolniejszy, z mocarnymi
zwolnieniami ("The Life"), ale przede
wszystkim ostry, wściekły, z histerycznym
wrzaskiem wokalisty ("Atomic
Idiocy", "Why"). Są też nawiązania do
crossover (króciuteńki "Till Death",
"False God"), a produkcja, jak na niezależne
wydawnictwo też jest całkiem
znośna - Carrion panowie popularnością
pewnie nie przebiją, ale moc jest. (4)
Wojciech Chamryk
Frost Commander - Invincible
2014 Self-Released
Polskich zespołów grający tradycyjny,
europejski heavy metal, a zwłaszcza
tych, którym udaje się wydać płytę, mamy
niewiele. Raz, że muzyka inspirowana
Helloween czy Running Wild
niestety lubi płynąć na fali mody i po
fazie zachłyśnięcia się nią przychodzą
lata chude, kiedy słuchanie i tworzenie
jej to sromotny wstyd. Dwa, że wbrew
pozorom jest to gatunek niewdzięczny
do tworzenia, bo łatwo obnaża wszelkie
ewentualne niedociągnięcia muzyków -
wokalista musi umieć śpiewać, a głowa
grupy musi umieć pisać ciekawe linie
melodyczne, bo inaczej zespół przepadnie
w morzu innych płyt tego gatunku.
Trzy, że niewdzięczny do promowania,
bo "europejski power metal" to styl, w
przypadku którego łatwiej niż w przypadku
innych otrzeć się o kicz i tandetę.
Na szczęście istnieją śmiałkowie,
którym te kłody pod nogami niestraszne.
Wśród chojraków znalazła się
młoda stażem i - uśredniając - wiekiem,
kapela z Warszawy, Frost Commander.
Debiut, który wydała własnym
sumptem to sążnista porcja dynamicznego
heavy metalu opartego stylistycznie
na klasycznym Helloween, wczesnych
płytach Blind Guardian czy
Running Wild. I choć da się wychwycić
także naleciałości innych, tradycyjnych
zespołów heavy metalowych, są na
"Invincible" kawałki takie jak "Galactic
Lore", które są tak niemieckie, że aż
dziw, że powstały w XXI wieku i to za
wschodnią, a nie zachodnią granicą
Odry. Zresztą rzeczony numer mógłby
posłużyć za wykładnik stylu Frost
Commander - runningowy riff, linia
wokalna niemalże wydarta Hansiemu
Kürschowi, folkowa wstawka wydarta
jego kamratom z zespołu oraz helloweenowe
solo. I choć guardianową
atmosferę podkręcają także teksty zapożyczone
z literatury fantastycznej,
warto dodać, że na tym się skojarzenia z
ekipą "Ślepego Ciecia" się kończą. Partie
perkusyjne Frost Commander są
bardzo skromne (choć rzecz jasna gdy
Thomen Stauch był w wieku perkusisty
Frost Commander, Adama Polanowskiego,
też nie wygrywał specjalnych
zawijasów), a i wysoki, klarowny wokal
Szymona Dżumaka to inna bajka niż
zadziorne głosy wokalistów kapel, do
których Frost Commander porównuję.
Wracając jednak do tekstów - co ciekawe,
ich autor i szef grupy, Tomasz
Świstak napisał obszerne "liryki", co
wyróżnia je na tle innych grup tej estetyki,
zwłaszcza polskich. Słychać, że
jego koncepcja na zespół jest dojrzała i
słychać też, że płyta brzmiałaby dużo
lepiej, gdyby ekipa z Warszawa miała
więcej środków. Albo, gdyby nagrywała
w Szwecji. Niestety, szwedzkich możliwości
nie mamy, dlatego pomysłowy zamysł
zderzył się ze słabszą realizacją.
Podejrzewam, że zespół naprawdę nie
pogardziłby choćby bardziej przestrzennym
brzmieniem. Płyta wyszła latem
2014 roku, zespół zagrał kilka koncertów,
a teraz jego dalsze losy stanęły pod
znakiem zapytania, ponieważ w styczniu
znów grupę opuściło kilkoro muzyków.
Trzymajmy kciuki, żeby Tomasz
zebrał Frost Commander "do kupy",
bo tkwi w nim potencjał do wykorzystania.
Gross Reality - Overthrow
2014 Divebomb
Strati
Podobno materiał na to wydawnictwo
był pisany przez dwadzieścia pięć lat. I
jak wyglądają efekty? Ten album to nowoczesny
thrash ukuty na kanwie
późniejszego Testamentu i Powermad.
Coś podobnego dostarczyli nam niedawno
włoscy metalowcy z Ultra-Violence.
Gross Reality cechują niezwykle
melodyjne zaśpiewy, które zostawiły daleko
za sobą konwencję thrash meta-lu.
No nie da się tutaj momentami nie myśleć
ciągle o Chucku Billym z Testamentu,
Chrisie Astleyu z Xentrix czy
o aktualnym gardłowym Annihilatora.
Pozostawiając jednak z boku wszelkie
skojarzenia nie da się odmówić wokaliście
Gross Reality dużych umiejętności
wokalnych. Śpiewa czysto i potrafi
utrzymać długo swój mocny zaśpiew na
stałej wysokości. "Overthrow" zostało
przyodziane w nowoczesną produkcję.
Album jest głośny i wypolerowany do
granic możliwości z całym dobrodziejstwem
inwentarza oraz cechami negatywnymi
takiego stanu rzeczy. Irytuje
nieco syntetyczny bas oraz zlewające się
ze sobą gitary. Przy takiej produkcji
należy się liczyć z tym, że gitarowe riffy
będą przypominały jednolitą i mało
selektywną bryłę. Tak też jest na "Overthrow".
Nie mamy tutaj takiej tragedii
jak na płytach Nevermore, jednak typowo
metalowe mięso zostało zastąpione
cyfrowymi kompozytami. Szkoda, bo
słychać, że kompozycje są świetnie dopracowane
i są niezwykle interesujące.
Jednak sposób ich nagrania wydatnie
przeszkadza w odbiorze tej muzyki.
Wokale brzmią zbyt radiowo i alternatywnie.
Produkcja dźwięku jest tak wymuskana,
że aż traci swój pazur i, paradoksalnie,
swą moc. (3)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Guerra Total - Cthulhu Zombies &
Anti-Cosmic Black Goats
2014 Iron Shield
Kolumbijscy pracoholicy i zwolennicy
totalnej ekstremy nie zwalniają tempa.
Guerra Total nie zna jednak takich,
nadużywanych przez wiele innych zespołów,
terminów jak "progres" czy "wejście
na kolejny etap muzycznego rozwoju".
Grają za to od lat bezkompromisowy
black/speed/thrash, czerpiący
zarówno z niemieckiego thrashu lat 80-
tych jak i pierwszej fali skandynawskiego
black metalu przełomu lat 80-
tych i 90-tych. Dokładają do tego teksty
oparte na twórczości H.P. Lovecrafta
("Iä! Iä! Cthulhu Fhtagn!", "R'lyeh's Bizarre
Non-Euclidean Geometry"), uwielbiają
klimaty z horrorów klasy B bądź C
("Black Metal Zombies"), ale potrafią
też puścić oko do słuchacza ("Whisky
Possesed"). Nie unikają przy tym odniesień
do bardziej tradycyjnego heavy,
udowadniając też, że bardziej melodyjne
partie, jak np. w "Manifestum Anti
Mundi" fajnie urozmaicają nawałnicę
dźwięków z blastami na pierwszym
planie, niekiedy zaś inspirują się starym,
dobrym punk rockiem ("Nuklear Black
Goat"). Są też tradycjonalistami o tyle,
że zamiast sięgać po sample czy inną
elektronikę korzystają z thereminu,
dzięki czemu ich utwory niewątpliwie
zyskują na oryginalności. (5)
Halcyon Way - Conquer
2014 Massacre
Wojciech Chamryk
Amerykanie z Halcyon Way swoją muzykę
rozlokowali na pograniczu melodyjnego
power metalu, heavy metalu i
progresywnego metalu. Ich kompozycje
są dość gęste, urozmaicone i bogato zaaranżowane.
Jak już zaznaczyłem muzycznie
opierają się na klasycznych patentach
wyżej wymienionych kierunków
heavy metalu dbając o bezmiar wpadających
w ucho melodii. Dodatkowymi
walorami mają być niskie strojenie gitar,
sięganie po estetykę nowoczesnego metalu
oraz wzbogacanie wokali o drugi
głos, który operuje growlem (rzadko
blackowym skrzekiem, ale jednak). Je-
116
RECENZJE
dnocześnie to co miało być atutem to
przyczyniło się do zguby. Prawdopodobnie
to te nieliczne - ale zawsze - wycieczki
w nowoczesne rejony i wspomaganie
głównego wokalisty spowodowały,
że kompozycje zaczynają zlewać się w
jedno. Zamiast bogactwa muzycznego
zaczynamy spostrzegać, że każdy utwór
poddany jest temu samemu pomysłowi
na aranżacje. Inne pozytywy jak gęste i
urozmaicone struktury utworów zamiast
intrygować zaczynają nużyć i dezorientować
słuchacza. Negatywne emocje
zamyka wokalista Steve Braun, który
mimo ciekawego głosu, w refrenach
przeciąga tak frazy, że powoduje uczucie
ciągłego słuchania tego samego refrenu.
Niewątpliwie Amerykanie mają
potencjał, śmiało poruszają się w swoim
świecie muzycznym oraz mają niemałe
umiejętności (szczególnie para gitarzystów).
Ciągle jednak nie potrafią dopracować
się ciekawej receptury na zainteresowanie
większego grona słuchaczy.
Najprawdopodobniej to im odpowiada.
Nie wątpię aby zespół miał swoich stałych
odbiorców, jakby nie było, "Conquer"
to już trzecie pełne wydawnictwo.
A że to małe grono to inna sprawa. Powątpiewam
aby w przyszłości coś zmieniło
się pod względem muzycznym w
Halcyon Way. Moim zdaniem kapela
skazała się na tych nielicznych fanów,
których ma obecnie. Na koniec krótka
dygresja, ostatnio wielu fanów narzeka,
że ich bohaterowie nie zmieniają się, że
dopadł ich muzyczny zastój. Niech Halcyon
Way będzie poniekąd przestrogą,
że zmiany czy inna oryginalność nie zawsze
przynosi lepsze rezultaty. Ja z pewnością
wolałbym posłuchać ten zespół
w bardziej klasycznej odsłonie. (3)
\m/\m/
Harmony - Theatre Of Redemption
2014 Ulterium
Harmony to zespół parający się graniem
melodyjnego power metalu. Muzycznie
nie jest to jednak ta najprostsza
forma tego gatunku. W kompozycjach
dzieje się sporo, muzycy nie tylko skupiają
się na power metalu ale sięgają
również po patenty znane z progresywnego
metalu, neoklasycznego rocka,
hard rocka, AORu, muzyki klasycznej,
itd. Tempa utworów są przeważnie wolne
i średnie choć trafiają się też i szybkie
momenty ("Crown Me King"). Bardzo
duży nacisk położono na aranżacje,
są one bardzo bogate i ciekawe, w ten
sposób muzycy nie pozwalają na to, aby
posądzać kapelę o muzyczną banalność
czy pretensjonalność. Mocny nacisk
kładziono również na melodyjność,
wręcz obok aranżacji, jest to znak rozpoznawalny
Harmony. Oczywiście
muzycy starają się aby być dalekim od
trywialności. Choć w wypadku tytułowego
utworu ("Theatre Of Redemption")
i ballady "You Are" były momenty,
przy których zastanawiałem się, czy
nie powinęła się im noga. Powyższe
umiejętności nie powinny dziwić, bowiem
zespołowi szefują gitarzysta Markus
Sigfridsson i perkusista Tobias
Enbert, którzy współtworzą również
progresywny Darkwater, gdzie melodie
i aranżacje poddawane są jeszcze większym
emocjom. I tak, nie dość, że każda
kompozycja jest różnorodna, to każdy
utwór różni się od pozostałych podejściem
do budowy, tematami muzycznymi,
melodyjnością i aranżacjami. Niech
za przykład posłużą te najbardziej wpadające
w ucho kawałki. "Inhale" to
prosty, powolnie sączący się song z specyficzną
rytmiką, "Theatre Of Redemption"
ma coś w sobie z fińskiego HIM,
choć aranżacja kieruje go do rejony
ambitnego przeboju, natomiast "You
Are" jak dla mnie przesiąknięte jest
atmosferą ballad Scorpionsów. Dużo
pracy włożono w produkcję. Z pewnością
dołożyli się do tego Henrik Udd i
Fredrik Nordström (Studio Fredman),
którzy miksowali oraz Thomas "Plec"
Johansson, który masterował cały materiał.
Zespół z równą łatwością eksponuje
te mocne i energetyczne momenty
jak te delikatne i subtelne. Jednak gdy
większość współczesnych produkcji stara
się podkręcić gałki wzmacniaczy, to
Harmony o półtonu łagodzi swoją
muzykę. Na pewno w ten sposób wyróżnia
się ta kapela, ale wydaje mi się,
że to nie przysporzy Szwedom sympatyków.
Tym bardziej, że dodanie mocy
nie powinno zmienić przekazu tego
zespołu. Tobias (znakomite partie gitary)
i Markus gwarantują wysoką jakość
warsztatu muzycznego, ale na ten
album dobrali sobie znakomitych muzyków.
Basista Raphael Darfas i klawiszowiec
John Svensson udowadniają to
co dźwięk, choć Svensson nie uniknął
bezbarwnych brzmień, które źle kojarzą
się z melodyjnym power metalem. Całe
szczęście, że to tylko epizody na całości
"Theatre Of Redemption". Lecz największym
sukcesem jest współpraca z Daniel'em
Heiman'em, który na tym albumie
zaśpiewał wyśmienicie. Jego pomysły
i melodie świetnie wpasowały się
w muzykę Harmony. Podkreśla on nimi
główne cech kapeli, melodyjność i
bogactwo muzyczne. Podobnie czyni to
swoją barwą głosu. Daniel śpiewa wysoko
ale robi to bardzo pewnie, że nie
pozostaje nic innego tylko zachwycać
się jego kunsztem. Śpiew Daniela
wspierają chórki - równie kunsztowne -
autorstwa Ulrika Arturéna. "Theatre
Of Redemption" to dobry album, choć
może ciut za łagodny. Ma na prawdę
wiele walorów. Lecz ciągle mi siedzi w
głowie, że podrasowanie mocy przyniosłoby
Harmony lepsze rezultaty. Niemniej
można na to przymknąć oko, tym
bardziej, że albumy tego zespołu nie
ukazują się co roku (4)
\m/\m/
Heart - Heart And Friends-Home For
The Holidays
2014 Frontiers
W grudniu ubiegłego roku Heart powróciło
do swego rodzinnego Seattle na
specjalny koncert bożonarodzeniowy.
Całość zarejestrowano i wydano na
CD/DVD. Program koncertu podzielono
na dwie części. W pierwszej zespół
sióstr Wilson wykonał garść świątecznych
utworów, w tym autorstwa. Joni
Mitchell, Boba Dylana, Harry'ego
Nilssona i Sammy'ego Hagara. Były
wokalista Van Halen zaśpiewał też
gościnnie w "All We Need Is An Island"
i "Santa's Going South". Kolejni goście
którzy zaznaczyli swój udział na "Heart
And Friends…" to: Shawn Colvin,
nieco już zapomniany Richard Marx
oraz Pat Monahan z Train. Generalnie
brzmi to całkiem przyjemnie, chociaż
nie jest to materiał do częstszego słuchania.
Kilka ostatnich utworów to już
dość dynamiczne, rockowe granie: największy
przebój Heart "Barracuda",
"Even It Up", wydłużone do ponad 10
minut legendarne "Stairway To Heaven"
i finałowe wykonanie "Ring Them Bell".
Dziwne to jak dla mnie zestawienie:
piosenki świąteczne i mocniejsze granie,
tak jakby zespół próbował wzmocnić
potencjał komercyjny wydawnictwa
swoją i obcą klasyką, tym bardziej, że
jedna z wokalistek wyraźnie niedomaga
głosowo, co jest szczególnie słyszalne w
coverze Led Zeppelin. (3,5)
Wojciech Chamryk
Hessian - Bacheloros Of Black Arts
2014 Stormspell
Kwartet mieszany Hessian z Portland
(USA) debiutuje rzeczonym albumem,
będącym dowodem fascynacji muzyków
klasycznym hard rockiem z przełomu
lat 60-tych i 70-tych oraz surowym
heavy metalem z końca owej dekady.
Najbardziej słyszalni są rzecz jasna
Black Sabbath, zarówno w tych dłuższych,
monumentalnych utworach jak
"Alchemic Blessing" czy szybszych, raptem
trzyminutowych "Funeral Disco"
czy "Une Charogne EN", ale innych
wpływów też nie brakuje. Od motoryki
wczesnego Manilla Road ("Iron Baby")
do bardziej melodyjnego, ale też surowego
brzmienia znanego chociażby z
debiutu Kanadyjczyków z The Hunt
("Eyebite"), aż do mocarnego, bardziej
współczesnego i posępnego doom metalu
("Homonculator"). Jednak utworem
wizytówką tej płyty jest jak dla mnie
"Cloven Lady", w którym w najpełniejszej
formie udało się zebrać wszystkie
atuty Hessian, a duet wokalistów Salli
Wason i Angusa McFarlanda wypada
najbardziej przekonywująco. (4,5)
Wojciech Chamryk
Ichabod Krane - Day of Reckoning
2014 Pure Steel
Nazwa zespołu zapaliła mi w głowie
pewne światełko. Czyżby miało mieć tu
miejsce jakieś nawiązanie do Sleepy
Hollow? Po krótkim wywiadzie środowiskowym
okazało się, że moje skojarzenia
i przypuszczenia okazały się słuszne,
gdyż ten projekt tworzy dwóch byłych
członków tego kultowego zespołu,
w tym sam Tom Wassman, których
wspiera basista Halloween oraz wokalista
z Wulfhook. Zawartość debiutanckiego
krążka Ichabod Krane to poprawny
i przyjemny amerykański power
metal starej szkoły. Nie ma tu co prawda
miejsca na jakieś niebosiężne spusty
czy pianie z zachwytu pod firmament.
Nie zmienia to faktu, że całego "Day of
Reckoning" się przyjemnie słucha. Niewiele
zostaje jednak w głowie. Głównie
przez to, że wokalista ma bardzo podobną
manierę śpiewania w większości
utworów. Nie skreśla to jednak wartości
tego wydawnictwa, raczej sprawia, że
słucha się go dobrze "jednym ciągiem", a
nie na wyrywki. Nie ma tu słabych momentów,
wszystko jest równie solidne.
Jak na razie projekt Toma Wassmana
zapowiada się bardzo interesująco i
warto śledzić dalsze poczynania tego zespołu.
(4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
In Aevum Agere - Limbus Animae
2014 Pure Steel
Włoscy doom metalowcy podsuwają
swym czekającym na drugi album grupy
fanom kolejną EP-kę. "Limbus Animae"
to cztery utwory, będące dowodem
obecnej, całkiem niezłej formy
Bruno Masulliego i jego trzech kompanów.
Jest więc miarowo, mrocznie,
po-sępnie i złowieszczo, z mocarnym
riffowaniem, oszczędną sekcją i wysokim
głosem. Niekiedy dają o sobie znać
echa dokonań zespołów NWOBHM z
przełomu lat 70-tych i 80-tych ("Awaiting"),
znacznie częściej jednak słychać
echa fascynacji wczesnym Black Sabbath
czy ich najzdolniejszych uczniów
Candlemass ("Damnatio Memoriae").
Ciekawie wypadają też próby łączenia
doom metalu z bardziej akustycznymi
brzmieniami, co dodaje drapieżności
"Anti Inferno/Limbus Animae" ponownie
przypominając czasy wczesnych lat 70-
tych, kiedy to np. Jethro Tull potrafili
łączyć ostre gitarowe partie z takim bardziej
klimatycznym, inspirowanym muzyką
dawną graniem. Takich subtelnych
partii nie brakuje też w finałowym "Solitude",
tak więc fani gatunku powinni
być z "Limbus Animae" zadowoleni.
(4,5)
Ion Vein - Ion Vein
2014 Majesphere
Wojciech Chamryk
Fajnie, że Ion Vein nagrało nowy album.
Nie jest to może taka płyta na
jaką fani starego dobrego progressive
power metalu mieliby ochotę, ale w mia-
RECENZJE 117
rę daje radę. W jej skład weszły nagrane
na nowo kawałki z dwóch poprzednich
EP grupy, ale także zupełnie nowe kompozycje.
Trochę szkoda, że nie jest to
zupełnie nowy materiał, gdyż akurat
utwory z "IV v2.0" trochę zaniżają poziom
wydawnictwa. A już na pewno
umieszczenie "Fools Parade" jako otwieracza
nowego albumu to, delikatnie rzecz
ujmując, drobne nieporozumienie.
Na szczęście potem jest już lepiej. "Anger
Inside" wita nas fajnym, dudniącym
riffem. Utwór pędzi po bezdrożach, zatrzymując
się rzadko, jednak wykorzystując
rzeczone postoje do maksimum.
Dobrze upakowane urozmaicenia sprawiają,
że ta kompozycja wręcz błyszczy.
W "Alone" wita nas subtelna atmosfera
spokoju, w którą bardzo dobrze zostały
wpasowane lekko progresywne motywy.
Sama kompozycja zabiera nas co chwilę
w zupełnie inne rejony, sprawnie manipulując
nastrojowością i klimatem. Obecne
są niestety także utwory, które odbiegają
od reszty swoim poziomem. "Love
/Hate" jawi się jak neometalowa nuta
rodem z jakiegoś bandu małpującego
Trivium czy Dream Theater. Takie sytuacje
się zdarzają na najnowszym albumie
Ion Vein trochę zbyt za często, co
może trochę razić. Jednak przed całkowitym
zatraceniem się w kiepskiej papce
zespół ustrzegł się poprzez świetne
leady, które potrafią pozytywnie zabarwić
nawet najbardziej nieudany utwór z
tej płyty. Nowy Ion Vein nie brzmi tak
jak ostatnie cyfrowe wydawnictwa wydane
pod tym szyldem. "IV v1.0" oraz
"IV v2.0" prezentowały zupełnie inne
podejście do tematu. Na "Ion Vein" zespół
brzmi jak nieślubne dziecko
Queensryche, Vicious Rumors i mniej
irytujących momentów Nevermore.
Produkcja jest nowoczesna, jednak o
dziwo, dobrze się prezentuje na nowych
kompozycjach. Możliwe, że jest to
zasługa prawdziwego geniuszu, zarówno
kompozycyjnego jak i studyjnego, w
wykonaniu zespołu i inżyniera dźwięku.
Gryzie się z tym jednak nachalne lubowanie
się w bieda-motywach rodem z
nowoczesnych nowinek z pogranicza
muzyki alternatywnej i metalowej. Ten
album jest pełen rozbieżności, nie tylko
z powodu wszechobecnej progresji. Po
prostu mamy tutaj obok dość fajnych
kawałków jak "Face the Truth" i "Anger
Inside" umieszczone średniawki. Ta rozbieżność
w poziomie jest bardzo łatwo
zauważalna i trochę niszczy kruchą
strukturę albumu. (3,9)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Iron Command - Play It Loud
2014 Self-Released
Mimo niewątpliwego sentymentu, jakim
darzę kobiety, a już szczególnie kobiety
dzierżące gitarę, tudzież mikrofon
w ręku, nie jestem w stanie napisać zbyt
wielu pozytywnych refleksji, po przesłuchaniu
debiutanckiego albumu pochodzącej
z Medellin w Kolumbii, grupy
Iron Command. Kapela tnie oldschoolowy
speed-heavy metal. Jest w
tym graniu odpowiedni poziom dynamiki,
agresji. Utwory utrzymane na ogół w
szybkich tempach, nie oferują niestety
słuchaczowi żadnych specjalnych doznań.
Muzycy nie serwują zbyt ciekawych
riffów, solówek, o melodyce nie
wspominając. Wszystko przebiega na jednym,
mocno przeciętnym poziomie.
Niestety nawet wokalistka, swym nijakim,
mało urozmaiconym wokalem nie
podnosi poziomu płyty. Mimo surowego
brzmienia, które pasuje do muzy,
trudno przyzwyczaić się do beznadziejnego
soundu perkusji, mocno przypominającego
jedną z płyt słynnego zespołu
na M. Przed zespołem jeszcze sporo
pracy, szczególnie na gruncie kompozytorskim.
(3)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Iron Curtain - Jaguar Spirit
2013 Heavy Forces
Gdybym miał obstawiać kraj pochodzenia
zespołu Iron Curtain, po przesłuchaniu
najnowszego krążka zatytułowanego
"Jaguar Spirit", Hiszpania byłaby
jedną z ostatnich opcji. W ogóle nie mogę
połączyć tego kraju z muzyką graną
przez Iron Curtain. Jakoś to nie pasuje,
a jednak. Muzyka Hiszpanów sięga
gdzieś głęboko w lata 80-te, momentalnie
na myśl przywodząc Motorhead,
głównie za sprawą wokalisty Mike'a Leprosy,
który śpiewa niczym nieślubny
syn Lemmy'ego Kilmistera. Również
muzyka bardzo przypomina legendarnych
Brytyjczyków. Proste riffy gitarowe,
szybkie tempa, brudne brzmienie i
kilmat utworów osadzony gdzieś głęboko
w punk-rocku czy nawet rock'n'rollu.
Muzycy Iron Curtain jednak zdecydowanie
dbają przy tym wszystkim o
melodię i wyraźnie ciążą w stronę
heavy-metalu. Płyta mknie do przodu
jak pociąg Pendolino (wyłączając polskie
egzemplarze) i pod względem kompozycyjnym
trzyma wyrównany, dobry
poziom. Wyróżnić można, rozpoczynający
płytę "Run Hide Fight" z melodyjnym
refrenem i taką samą solówką.
Nie gorszy, pod tym względem jest
"Rangers Attack", który jest kulminacją
przebojowego grania, na tym albumie.
Świetne wrażenie robi też zamykający
album "Cheaper Whiskey Woman", z zabójczą
melodyjną zagrywką, chórkami i
solówką, która po prostu budzi uśmiech
na twarzy. Muszę przyznać, że całkiem
przyjemna to płyta. Nie z gatunku, o
których można rozpisywać się godzinami,
ale z tych, których przyjemnie się
słucha w przeróżnych okolicznościach
przyrody. Szczególnie polecam imprezę
przy piwku albo samochód. (4.8)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Isole - The Calm Hunter
2014 Cyclone Empire
Premiera najnowszej płyty Szwedów
uświadomiła mi, jak spragniony byłem
takich dźwięków! Candlemass naprzemiennie
zawiesza i odwiesza działalność,
ale do studia ma już nie wchodzić,
Solitude Aeturnus milczy od blisko
dziesięciu lat, While Heaven Wept wykroczył
daleko poza granice gatunku
wkrótce po wydaniu debiutu - a wszak
właśnie te zespoły nazwano kiedyś wielką
trójcą epic doom metalu! Szczęśliwie
Isole ciągle jest z nami i regularnie nagrywa
znakomite albumy. Dosyć bezpieczne,
utrzymane w podobnym stylu,
ale na tyle kreatywne i wyraźnie naznaczone
indywidualnym stylem Szwedów,
by nikt nie mógł im zarzucić (auto)plagiatu.
Nie inaczej jest z "The Calm Hunter".
Na płycie Isole jak zwykle nie brakuje
znakomitego czystego śpiewu, fajnych
riffów i doskonałych solówek (w
tej kwestii trzeba odnotować znaczący
postęp - większość partii solowych to istny
miód dla uszu), wszystko to pogrążone
jest w podniosłej i mrocznej zarazem
atmosferze, przyozdobione zaś potężnym
i krystalicznie czystym brzmieniem
(kolejna zmiana na plus w stosunku
do poprzedników). W rezultacie
otrzymujemy być może najlepszy z
dotychczasowych albumów Isole, pozbawiony
jakichkolwiek słabych punktów.
Specjalnie parę razy słuchałem go z
jawnie złą intencją jak sukinsyn, by do
czegoś się obowiązkowo doczepić, lecz
każdy utwór ma w sobie coś absolutnie
urzekającego i nie byłem w stanie wydusić
z siebie ani słowa krytyki! Kurczę,
nawet oprawa graficzna jest znakomita.
Teraz powieje herezją, ale prawdę
mówiąc dzięki takim płytom jak "The
Calm Hunter" nie tęsknię za Solitude
Aeturnus, a trudno ode mnie wycisnąć
większy komplement pod adresem zespołu
epic doom metalowego. Dla koneserów
gatunku to płyta-mus! (6)
John Steel - Freedom
2014 Self-Released
Adam Nowakowski
"Freedom" to debiutancki album tego,
istniejącego już od siedmiu lat, bułgarskiego
zespołu i słuchając go mam bardzo
mieszane uczucia. Słychać bowiem,
że panowie grać potrafią, czasem nawet
udaje im się złożyć kilka ciekawych
pomysłów w dość interesujący utwór,
ale w większości przypadków jest to
sztampowe, nudne i totalnie wtórne granie.
Co gorsza większość tych nieudanych
kompozycji mamy na początku
płyty i można je niestety prezentować
jako podkład muzyczny w celu udowodnienia,
że metal to muzyka z gruntu pozbawiona
jakichkolwiek wartości.
Opener "War" to monotonna parodia
Spinal Tap, utwór tytułowy brzmi jeszcze
słabiej, niczym nagranie demo zespołu
bez powodzenia próbującego grać
tradycyjny heavy, co muzykom z takim
stażem nie powinno się przytrafić. Ciut
lepiej jest w "Change" i "The Crow", ale
to też zestaw najbardziej wyświechtanych
metalowych klisz, które ratuje
tylko głos wokalisty. A jest nim sam
Blaze Bayley (Iron Maiden, Wolfsbane,
solo), który śpiewa gościnnie w
pierwszych siedmiu numerach z tej
płyty. "Freedom" na dobrą sprawę rozpoczyna
się od utworu numer pięć, balladowego
"The Voice Of Sorrow", po
którym następują dynamiczny, przebojowy
"Nightmare" i mroczny "Evil Sky" -
z porywającymi solówkami, ale też
brzmieniem perkusji przypominającym
automat. W dwóch ostatnich numerach:
power balladzie "Angel" i urozmaiconym
"Leviathan Rises" (cover Nephwrack)
śpiewa już były wokalista tej grupy,
Dilian Arnaudov, obdarzony wyższym,
mocarnym głosem, pasującym
według mnie znacznie lepiej do surowych,
archetypowych kompozycji John
Steel. Niestety jako całość "Freedom" to
zbiór przypadkowych utworów nie stanowiących
zwartej całości, co podkreśla
jeszcze udział dwóch wokalistów. Dlatego
jest to raczej tylko ciekawostka dla
fanów Blaze'a. (3)
Wojciech Chamryk
Kat & Roman Kostrzewski - Buk Akustycznie
2014 Mystic
Sytuacja wokół legendy polskiej muzyki
metalowej, zespołu Kat, jest delikatnie
mówiąc dziwna. Mamy bowiem, dwa
składy posługujące się tą zasłużoną nazwą
a tak naprawdę tego "prawdziwego"
Kata, chyba nie ma. Nie czas i miejsce
jednak, na gorzkie żale. Jeden ze wspomnianych
składów, ten zaakceptowany
przez fanów Kat & Roman Kostrzewski,
nagrał akustyczną płytę, zawierającą
mnóstwo wspaniałej muzyki z przeszłości
zespołu. Utwory na płycie "Buk
Akustycznie", zostały zagrane w prostej
formie, z zachowaniem ducha oryginalnych
nagrań. Nie spodziewajcie się zatem,
poszerzonego instrumentarium,
zaproszonych gości czy wywracania
aranżacji do góry nogami, jak na niektórych
projektach akustycznych, innych
wykonawców. Romanowi i załodze wyraźnie
nie o to chodziło. Zasadniczo
najwięcej niespodzianek, czeka słuchaczy
przy utworach, które w pierwotnych
wersjach wybrzmiewały ostro, thrashowo.
Utwory "Śpisz Jak Kamień", "Odi
Profanum Vulgus", czy "Łoże Wspólne
Lecz Przytulne", mimo akustycznej formy,
zachowują energetyczny charakter i
są naprawdę mocnymi punktami płyty.
Zdecydowanie pomaga w tym szorstki,
agresywny wokal Romana Kostrzewskiego,
różniący się nieco, od czasów
dawnych. Kolejnym mocnym punktem
płyty jest "Diabelski Dom 1", gdzie muzycy,
szczególnie gitarzyści, pokazują
się fajnie z innej, niż metalowa strony.
W ogóle, w wersjach akustycznych,
utwory Kata, zaczynają się jawić, nieco
inaczej. Sporo w nich bluesowego klimatu.
Na płycie mamy też sporo utworów,
które w oryginałach, miały charakter
balladowy i tu dużych różnic, nie zauważymy.
Wyjątkiem "Łza Dla Cieniów
Minionych" w wersji mniej poetyckiej, z
ciekawymi wokalizami Romana na
końcu, oraz "Trzeba Zasnąć", tu zmiana
nastąpiła na płaszczyźnie lirycznej.
Zachęcam do zagłębienia się w nowy
tekst i zastanowienia nad tym, co autor
chce nam przekazać. Podsumowując -
dla każdego fana zespołu mus, piękne
wspomnienia i trochę czegoś nowego,
przemyconego przez muzyków w akustyczne
wersje utworów. (4.8)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
118
RECENZJE
Kernunna - The Seim Anew
2013 Self-Released
Celtic folk metal z Brazylii? Ano, można
i tak, tym bardziej, że debiutujący
niniejszą płytą septet poczyna sobie
całkiem zgrabnie. Nie dość, że mają
wszechstronnego, w dodatku grającego
na różnych etnicznych instrumentach,
wokalistę Bruno Maia, chętnie korzystają
też z banjo, fletu, mandoliny czy
skrzypiec, to jeszcze nieźle komponują.
Czasem jest to bardziej mroczne, chociaż
folkowe granie, z partiami instrumentów
klawiszowych niczym z lat 70-
tych (opener "Kernunna"), niekiedy
przybierające formę power folk metalu
(inspirowany dokonaniami Jethro Tull,
rozpędzony "Curupira's Maze") czy
wręcz etnicznej muzyki brazylijskiej
(utwór tytułowy). W podobnym stylu
utrzymany jest również "Pog mo thoin",
z kolei szybki "The Keys To Given!" to
wręcz kandydat na folowy przebój. I
chociaż nie zawsze muzykom udaje się
uniknąć pułapki plagiatu (brzmiący niczym
"Silent Lucidity" Queensryche,
"Snark"), to już inspirowany zarówno
staroangielskim folkiem jak i dokonaniami
Yes czy Styx "Dreamer" czy folkowo-progresywny
"Ricorso", czerpiący zarówno
z ekstremalnego metalu jak i
zwiewności art rocka, mogą się podobać.
(4)
Wojciech Chamryk
King Diamond - Dreams Of Horror
2014 Metal Blade
W oczekiwaniu na kolejne studyjne
dzieło, będącego już w pełni sił po zdrowotnych
perypetiach Króla, Metal Blade
Records uraczyło jego fanów kolejną
kompilacją. "Dreams Of Horror" to 33
utwory na dwóch płytach CD, wybrane
przez samego Kinga Diamonda oraz
gitarzystę Andy'ego La Rocque z albumów
wydanych w latach 1986-2007.
Jednak jak to bywa przy tego typu wydawnictwach
efekty nie są powalające. Z
każdej płyty na ową składankę trafiły
bowiem 1-2 utwory, co dziwi o tyle, że
wczesne LP's Mistrza to właściwie płyty
bez słabych punktów i aż dziwne, że
zabrakło tu miejsca dla większej ilości
reprezentantów "Fatal Portrait", "Abigail",
"Them" czy "Conspiracy", tym
bardziej, że każdy z tych kompilacyjnych
dysków trwa raptem 54-56 minut.
Nie ma też niestety żadnych rarytasów
czy ciekawostek, choćby singlowych
utworów z lat 80-tych. Można też było
się pokusić o dorzucenie zawartości dawno
nie wznawianego MLP "The Dark
Sides", czy pomyśleć o opublikowaniu
czegokolwiek, chociażby w postaci nieznanych
fanom nagrań koncertowych.
Dla maniaków czy kolekcjonerów dokonań
Kinga Diamonda nie ma więc
na tej płycie niczego godnego uwagi,
chyba, że zechcą postawić na półce kolejną,
dość efektownie wydaną płytę.
Mogę jednak polecić "Dreams Of Horror"
tym wszystkim, którym wystarczy
jedno wydawnictwo szalonego Duńczyka
z dość reprezentatywnym wyborem
jego najciekawszych utworów, bądź
początkującym słuchaczom. (4)
Korzus - Legion
2014 AFM
Wojciech Chamryk
Thrashowa krucjata Brazylijczyków
trwa w najlepsze. Panowie zdają się nie
przejmować mijającymi latami, a w
końcu grają już razem, nie licząc oczywistych
w tak długim czasie zmian
składu na niektórych pozycjach, od 31
lat. Może dorobek zespołu nie jest jakiś
bardzo obszerny, ale dziewięć albumów,
w tym kompilacja i dwie koncertówki,
to też niezgorszy wynik, tym bardziej,
że grupa miewała też cztero-pięcio letnie
okresy milczenia. Podobnie było w
ostatnich latach, jednak "Legion" zdecydowanie
wynagradza fanom Korzus owo
dość długie oczekiwanie na kolejną
płytę brazylijskiej legendy. Wypełniające
krążek utwory są bowiem z jednej
strony dojrzałe, dopracowane i wręcz
urozmaicone, jak na poły balladowy
"Die Alone", "Self Hate" czy rozbudowany
do siedmiu i pół minuty, zamykający
album utwór tytułowy. Czasem robi się
też nieco nowocześniej, bo zespół stawia
na wyrazisty groove ("Lifeline") albo
brzmi nieco nowocześniej ("Time Has
Come"). Jednak bez obaw, muzycy nader
chętnie udowadniają też, że najlepiej
czują się w bezkompromisowym,
surowym, totalnie thrashowym łojeniu
na najwyższych obrotach, tak więc każdy
fan old schoolowego thrashu pewnie
nie będzie rozczarowany takimi
dawkami muzycznej agresji jak: "Lamb",
"Vampiro", "Purgatory" czy "Devil's
Head". (4,5)
Kreyson - Návrat Krále
2013 Petards
Wojciech Chamryk
W połowie lat 90-tych kariera Kreyson
uległa pewnemu załamaniu. Krížek
skoncentrował się na popowym Damiens
i karierze solowej, odnowił też
współpracę z Vitacit. Jednak wilka ciągnie
do lasu i koniec końców Kreyson
wrócił do gry. Początkowo tylko w wymiarze
koncertowym, później pojawiły
się dokumentujące to wydawnictwa
koncertowe, następnie składanki, aż w
końcu coś, do czego dojść musiało -
nowy album studyjny, wydany po kilkunastu
latach przerwy. "Návrat Krále"
wstydu grupie nie przynosi. Przerwa
chyba wyszła muzykom na dobre, bowiem
- powróciwszy w nieco zmienionym
składzie - zaproponowali jeszcze
mocniejsze, pełne mocy bezkompromisowe
utwory. Czasem niemal thrashowe
("Archandel Michael"), niekiedy
nawet z perkusyjnymi blastami ("Kde se
toulas"), chociaż muzycy potrafią też w
porywający sposób powrócić do kipiącego
energią metalowego czadu z lat 80-
tych ("Otervi oci") oraz połączyć szybkie,
drapieżne partie z balladowymi
zwolnieniami ("Tva zar"). Może niekoniecznie
wszystko na tej płycie musi się
podobać, bo takie chóralne na, na, na w
"Davej, dej" zalatuje wręcz dancingową
sztampą, ale już akustyczne gitarowe solo
w innej, znacznie ciekawszej balladzie
"Ztracim" to już najwyższa klasa - podobnie
jak właściwie cały album "Návrat
Krále". (5)
Wojciech Chamryk
Lions Of The South - Chronicles Of
Aggression
2014 Self-Released
Trio z Miami debiutuje rzeczonym wydawnictwem
i - zważywszy na dość długi,
bo już sześcioletni staż formacji -
spodziewałem się po nim czegoś lepszego.
A "Chronicles Of Aggression",
mimo tego, że nie jest złą płytą, nie porywa
też niczym szczególnym. Ot, poprawnie
zagrany, nieźle brzmiący metal
i nic ponadto. Czasem jest więc szybko,
klasycznie i melodyjnie ("Reflection"),
niekiedy muzycy nawiązują do świetnych
tradycji rodzimego speed/power
metalu z lat 80-tych ("Chronicles Of
Aggression"), ale generalnie preferują
bardziej thrashowe patenty. Czasem
sprawdzają się one całkiem nieźle (ostry
opener "Vicious Cycle", równie siarczysty
"In Your Hands"), ale zespół
niepotrzebnie porywa się na długie
kompozycje, w których grzęźnie w
schematach i zdecydowanie za bardzo
zapatruje się na to co lata temu stworzyła
np. Metallica. Całość dopełnia
monotonny, jednowymiarowy śpiew
Cristobala Pereza - ponad 40 minut
przy tak ograniczonych środkach wyrazu
to zdecydowanie spore wyzwanie
dla słuchacza. Czyli, jak na razie, bez
zachwytów, ale z pewnymi rokowaniami
na przyszłość, bo to przecież w
końcu debiut. (3,5)
Lonewolf - Cult of Steel
2014 Lonewolf
Wojciech Chamryk
Tak naprawdę, wszyscy wtajemniczeni
wiedzą, czego spodziewać się po płycie
francuskiego Lonewolf. Ci, którzy nie
wiedzą, niechaj spojrzą na okładkę
najnowszej płyty zatytułowanej "Cult
Of Steel". Wszystko powinno być jasne.
Spodziewać się możemy solidnej porcji
tzw. true-metalu, mocno osadzonego w
latach 80-tych, zorientowaną na fanów
takich zespołów, jak Running Wild czy
Grave Digger. Trzeba przyznać, że
Francuzi budzą respekt częstotliwością
wydawania płyt studyjnych i zasadne
wydaje się pytanie, czy w parze z ilością,
idzie też, jakość? Przyznaję szczerze, że
nie potrafię udzielić satysfakcjonującej
mnie odpowiedzi. O ile, Lonewolf gra
na najnowszej płycie swoje, jest w tym
wszystkim energia, poziom jest utrzymany,
o tyle, mam wrażenie, że jest to
poziom, co najwyżej średni i za dużo w
tym wszystkim powielania chwalebnych
wzorców (Running Wild, Grave Digger),
a za mało czynnika, który wyróżniałby
kapele, spośród innych. Brak mi
na najnowszej płycie Francuzów odrobiny
polotu, błysku kompozycyjnego.
Natomiast za dużo słyszę wtórności,
czasem nawet muzyka sprawia wrażenie
siermiężnej. Z pewnością młodzi fani
metalu, znajdą tu sporo okazji do
żywiołowego machania banią, lecz czy
coś w tej bani pozostanie na dłużej?
Wątpię. Pewnie, jako fan Running
Wild i ja znajdę na "Cult of Steel", coś
ciekawego, choćby utwory utrzymane w
wolniejszych tempach i nieco bardziej
rozbudowane, jak "Werewolf Rebellion",
czy "Mysterium Fidei", gdzie słyszymy
ciekawe sola gitarowe lub dźwięki akustyczne.
Wyróżnia się też "Funeral Pyre",
cos w rodzaju hymnu metalowego, z
fajną melodią. Chciałbym napisać
więcej pozytywów o płycie zespołu, który
gra już sporo lat, ale wybaczcie, nie
potrafię. Jeśli gra się już muzykę, tak
wyraźnie inspirowaną jakimś zespołem,
to trzeba to wrażenie zniwelować mocnymi
kompozycjami. Na tej płycie, takich
nie odnotowałem. (3.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
LostPray - That's Why
2014 Self-Released
"That's Why" to kolejny przykład płyty,
która tak na dobrą sprawę nie powinna
się ukazać. Mamy tu osiem utworów.
Większość z nich rozpoczyna się schematycznym,
balladowym wstępem, po
którym następuje wręcz erupcja kopiowania,
klonowania i powielania metalowych
klisz. Owszem, tych dwóch Ukraińców
i dwóch Turków dysponuje niezłym
warsztatem, są tu, jak mawiano
kiedyś w odniesieniu do filmów, tzw.
"momenty", ale to zdecydowanie za mało,
kiedy aż sześć utworów trwa ponad
pięć minut. O tym, że rozwlekanie ponad
miarę nudnych, pseudo progresywnych
kompozycji nie popłaca przekonują
krótsze, bardziej zwarte "Alienation"
i "Memoir"; reszta, z jednym wyjątkiem
to flaki z olejem. Co gorsza wokaliście
wydaje się, że jest Jamesem
Hetfieldem, a refreny kojarzące się z
pseudo przebojowością współczesnego
"rocka" typu Nickelback ("The Blessed
One") czy jakieś alternatywne granie
("Zero To Hero") są gwoździem do
trumny LostPray. Ów jeden jedyny
chlubny wyjątek to zamykający płytę,
trwający 6:31 "Speakers Of Evil". Nie
mogę się nadziwić, dlaczego zespół nie
poszedł w tym kierunku, bo to świetny,
urozmaicony, dopracowany w każdym
calu numer. Szybki, dynamiczny, skrzą-
RECENZJE 119
cy się solówkami - jest tu dramaturgia,
power, są emocje. Ale by się o tym przekonać
trzeba się przedrzeć przez siedem
wcześniejszych utworów, z których większość
jest po prostu asłuchalna. Dlatego
za całość: (2,5)
Mad Parish - Procession
2014 Self-Released
Wojciech Chamryk
Biorąc pod uwagę ilość młodych kanadyjskich
zespołów metalowych oraz jakość
granej przez nich muzyki, trzeba
przyznać, że tamtejsza scena robi wrażenie.
Kolejnym godnym uwagi zespołem
z tego kręgu jest Mad Parish. Miło
się robi na sercu, gdy debiutancki album
kapeli oprócz świeżości, werwy, dynamiki,
mnóstwa ciekawych pomysłów,
zachwyca także przebojowością i poziomem
kompozycji, którego nie powstydziliby
się bardziej doświadczeni koledzy
po fachu. Posłuchajcie tylko takich
numerów jak "Doppleganger", "Without
Chains", czy "Red Darren". Refreny
wprost do nucenia przy goleniu, tudzież
innych czynnościach domowych, naprawdę
świetne rockowe przeboje. Niepozbawione
jednak metalowego sznytu.
Chłopaki lubią też pokombinować, jak
choćby w kończącym płytę, rozbudowanym
"Dawn Of The Unforgiven" z
bujającym rytmem, chóralnymi zaśpiewami
i świetnym przyśpieszeniem w
środkowej części utworu. Do tego jeszcze
kapitalna, akustyczna wstawka.
Kolejnym mocnym punktem płyty jest
"To Build a Fire", z miażdżącym refrenem,
ciekawymi solówkami i nastrojowym,
klimatycznym zwolnieniem. Brawo!
Trzeba zwrócić uwagę, na świetnie
osadzony w muzyce wokal. Nie brakuje
także zaopatrzonych w ciekawe riffy gitarowe,
krótkich rockowych strzałów
jak otwierający płytę "Darkness Befalls
This Cursed Land", czy "Stitch In Crime".
Klasyczny hard/heavy. Pomysłowo
i przebojowo! Kanada rządzi! (5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Megasonic - Intense
2014 Mausoleum
Mimo tego, że mamy do czynienia z debiutancką
płytą, w przypadku belgijskiego
Megasonic, na pierwszy rzut
ucha wiadomo, że w składzie są doświadczeni
muzycy ze sporymi umiejętnościami.
Muzyka Belgów lawiruje gdzieś
między hard-rockiem a heavy-metalem,
co najważniejsze wszystko to, zagrane
jest pomysłowo i brzmi bardzo na czasie.
Czyli klasyczny gatunek, podany w
nowoczesnym stylu. Zaczyna się bardzo
interesująco, "Sonic Tension", to instrumentalne,
epickie intro, gęsto zdobione
orkiestracjami, ale także ciętym riffem
gitarowym. Po czym atakuje nas solidna
porcja klasycznego hard-rocka, w postaci
utworu "Bombs Away", zaśpiewanego
w fajny, luźny sposób. Zaskoczeniem
jest wstęp do kolejnego w zestawie
"Demon's Lust", gdzie słyszymy dość
ponury, męski chór, wyśpiewujący świetny
melodyjny motyw. W tym utworze,
jednym z lepszych na albumie, zespół
za sprawą mocnego riffu, zahacza o
heavy - metalowe rejony. Warto zwrócić
uwagę na kapitalny, melodyjny refren
ze świetnie pokombinowaną warstwą
wokalną. Dbałość o urozmaicenie partii
wokalnych, z pewnością jest jedną z
cech wyróżniających ten album. Podobne
emocje i środki wyrazu niesie ze sobą
"Future Shock", urozmaicony dodatkowo
świetną, ostrą partią środkową,
jakby w duchu thrash-speed metalu. Kolejnym
wyróżnikiem tego utworu, ale
także i całej płyty, są naprawdę ciekawe
solówki gitarowe. Metalowym impetem
atakuje także "Raging Heart", wzbogacony
znów o świetne chórki. Dla odmiany
stronę hard-rockową albumu prezentują
takie numery jak "Crash and Burn",
z mocnym refrenem i motywem klawiszowym,
przewijającym się gdzieś w tle,
"Witches Brew" z klasycznym riffem, czy
w końcu najmocniejszy na płycie "Eyes
of the Storm", po prostu cudeńko!!!
Żeby nie było tak słodko, łyżka dziegciu
- ballady. Są dwie. Jedna nawet niezła
"Man in the Moon" i druga całkiem
słaba "Love Lost Love". Mam wrażenie,
że nie jest to najlepsza formuła, dla tej
kapeli. Płytę kończą natomiast niespodzianki,
odrobina rock'n'rolla w postaci
utworu "Down to Mexico", oraz cover
zespołu ABBA, "Does Your Mother
Know". Obie, całkiem przyjemne. Zatem,
z czystym sumieniem, mogę polecić
recenzowaną płytę, wszystkim tym,
którzy nie mają ochoty zatracić się w
oldschoolowych dźwiękach, ale klasykę
lubią. (4.9)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Metal Machine - Free Nation
2014 Dream
Już po wysłuchaniu pierwszych dźwięków,
nowej formacji znanego m.in. z
Exorcism, urodzonego w Serbii wokalisty
Csaby Zvekana, skojarzenia wędrują
w jedyną możliwą stronę. Judas
Priest. Wokalista Metal Machine swoją
niesamowitą skalą, nie tylko dorównuje
metalowemu Bogu. W niektórych
utworach jak np. "Morning Star", jego
ekwilibrystyka wokalna pozostawia
Halforda daleko z tyłu. Co do muzyki,
mamy do czynienia z klasycznym metalem
podanym w agresywnym, nowoczesnym
wydaniu. Bardziej to przypomina
pamiętny Fight, który Halford założył
po odejściu z Judas. Szczególnie numery
jak "Nailed To The Cross", czy
"Detox", gdzie prócz mocnych riffów
gitarowych, podwójnej stopy, słyszymy
także skandowane chórki skontrastowane
z wysokim wokalem. Ciekawie wypadają
także ballada "Black Sun", która
nie tylko tytułem nawiązuje do twórczości
Primal Fear, oraz tytułowy "Free
Nation", z klasycznym metalowym riffem
i przebojowym melodyjnym refrenem.
A więc dobry, nowocześnie podany,
klasyczny heavy-metal z fantastycznym
wokalem. Z pewnością znajdą się malkontenci,
którzy sklasyfikują tą płytę,
jako kolejny "Tribute to Judas Priest".
Ja wolę na to spojrzeć z innej strony,
cieszmy się z tej płyty, Judasi już takiej
nie nagrają… (4.8)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Mezzopalo - Underskin Stories
2014 Self-Released
Włosi fajnie łączą na tej płycie tradycyjne
hard'n'heavy przełomu lat 70-tych
i 80-tych z bardziej rock'n'rollowym i
hard rockowym podejściem. Efekt to interesująca,
momentami wręcz porywająca
muzyka. Czasem uroczo staroświecka
i arachaiczna, jak w trzyminutowym
openerze "Enough Of You",
niekiedy nawet mająca coś z dynamicznego
rocka tamtych lat ("Honolulu").
Są też mocne, typowo riffowe numery z
wyeksponowanym basem, dudniącą
perkusją i drapieżnym śpiewem ("No
Reaction", "Shady And Shiny"), ale
Mezzopalo jednak najlepiej czyje się
chyba w takim bardziej amerykańskim
graniu. Czerpiącym z bluesa czy southern
rocka ("Ain't Up For TV"), ale częściej
z dokonań Guns N' Roses oraz stylu
Axla Rose'a, co słychać nie tylko w
tym utworze, ale też w szaleńczym "Skeletons",
"Sea Of Fools" czy "Another Sip
Of Hell" - Cristian Marcolla udowadnia
tu niejednokrotnie, że ma kawał głosu
o szerokiej skali. Ciekawostką jest zaś
balladowy "Conversation" z psychodeliczną
wstawką i przebojowym, lżej brzmiącym
refrenem, który odbieram jako
próbę urozmaicenia i tak ciekawej płyty.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Mindwars - The Enemy Within
2014 Punishment 18
Mindwars jest świeżym włosko-amerykańskim
trzyosobowym projektem, w
któ-rym udziela się Mike Alvord z
Holy Terror. Już sam ten fakt, że osoba
odpowiedzialna za nieokrzesane riffy z
"Terror and Submission" i, no właśnie,
"Mind Wars", atakuje znowu, jest godny
bliższemu przyjrzeniu się. Sam album,
zatytułowany "The Enemy Within",
jest umiejętnie przygotowanym thrash
metalowym sztychem. Wybrzmiewa na
nim dobrze nagrany i przede wszystkim
dobrze zagrany thrash metal rodem z
końcówki lat osiemdziesiątych. Nie ma
tutaj prostoty, lecz znajdziemy bardzo
dużo interesujących i ciekawych elementów,
które były obecne w muzyce w
okresie poprzedzającym schyłek złotej
ery thrashu. Całokształt jest dziełem jak
najbardziej przyzwoitym i niezmąconym
nowoczesnymi naleciałościami.
Zdarzą się, co prawda, co jakiś czas fragmenty,
które mogą nie podejść, jednak
spokojnie można to zakwalifikować
jako zdrową chęć eksperymentowania i
poszerzenia swej wizji artystycznej, a
nie usilne i nieumiejętne łączenie prawilnych
thrashowych patentów z cudacznymi
wstawkami. Prawdę powiedziawszy,
spokojnie można było też wyrzucić
z tego albumu trzy czy cztery utwory,
które odstają mniej lub bardziej znaczniej
swym poziomem od reszty, gdyż
niewiele im zabrakło do tego, by zakwalifikować
je jako zapełniacze. Gdyby
nie to, "The Enemy Within" otrzymałby
jeszcze wyższą ocenę. Mankamentem
są także wokale. Barwa głosu Alvorda,
który wziął na siebie obowiązki
wokalisty, nie jest zbyt dobrze pasująca
do muzyki Mindwars. Jest to właściwie
jedyna rysa na tym albumie. Sam sposób
nagrywania wokalu trochę przypomina
ostatnie dokonania Sepultury -
wokal jest trochę zniekształcony i słychać,
że ktoś bawił się efektem typu distortion
przy jego obróbce. Mike Alvord
nie był obecny na scenie metalowej praktycznie
od czasu rozpadu Holy Terror
w 1989 roku. Mimo to wrócił w dość
spektakularnym stylu, przynosząc ze sobą
prawdziwy i klimatyczny thrash metal.
Można? Można! Ciekawe, że niektórzy
muzycy "dojrzewają" albo "rozwijają"
swoje brzmienie i podejście do
komponowania, co zwykle oznacza to,
że zaczynają nagrywać ciężkostrawne
mamałygi lub neothrashowe kicz-hity.
Tutaj tego uniknięto. "The Enemy Within"
brzmi potężnie, a jednocześnie ulicznie
i brudno. Gęste instrumenty i
umiejętne aranżacje kompozycyjne
sprawiają, że debiutancki krążek Mindwars,
wydany przez Punishment 18,
jest uczciwym, wyróżniającym się i zacnym
albumem muzycznym. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Młot Na Czarownice - Popioły wiar
2015 Self-Released
Młot Na Czarownice to młody, bo istniejący
raptem od dwóch lat, ale już
całkiem nieźle grający zespół z Pionek.
Potwierdza to wersja demo debiutanckiego
albumu grupy, zarejestrowanego
między majem 2013 a lipcem bieżącego
roku. Młot Na Czarownice zdecydowanie
hołduje starej szkole tradycyjnego
heavy metalu, zakorzenionej w dokonaniach
Judas Priest, Iron Maiden, Dio
czy Manowar ale też z licznymi odniesieniami
do naszych rodzimych legend,
jak Kat czy Turbo, w obu przypadkach
jeszcze sprzed etapu fascynacji thrashem.
Jest więc odpowiednio szybko,
surowo i ciężko, z odpowiednią dozą
mroku, ale akurat to, przy nazwie grupy
inspirowanej podręcznikiem dla inkwizytorów
"Malleus Maleficarum", dziwić
nie powinno (opener "Napój głupców",
"Popioły wiar"). Równie wiarygodnie
grupa prezentuje się w dłuższych, bardziej
urozmaiconych kompozycjach, jak
niesiony partią basu, łączący dynamiczne
przyspieszenia z balladowymi
wstawkami "Horyzonty niespełnienia"
czy równie efektowny "Przedwiosenny
świt". Dodajcie do tego multum gitarowych
solówek, moc riffów, dynamiczne
bębny i kompetentnego wokalistę, z równie
dobrą górą jak i niższymi, bardziej
drapieżnymi rejestrami i macie pełny
przegląd sytuacji. Tak więc szanownych
120
RECENZJE
P.T. szefów firm fonograficznych czy innych
łowców talentów informuję niniejszym,
że zespół jest do wzięcia, zaś fanów
takich dźwięków zachęcam do wybrania
się na jego koncert bądź przynajmniej
kontrolnego odsłuchu w sieci. (5)
Wojciech Chamryk
Mortalicum - Tears from the Grave
2014 Metal On Metal
Pomimo faktu, że jestem wielkim fanem
doom metalu szczególnie jego tradycyjnej
lub epickiej odmiany to jednak do
trzeciej płyty Szwedów z Mortalicum
podchodziłem z ostrożnością. Pamiętam,
że ich debiut "Progress of Doom"
był niezłym materiałem, ale jednak nie
wzbudził we mnie żadnych uczuć wyższych.
Dwójki "The Endtime Prophecy"
nie słyszałem wcale, więc nie do
końca byłem pewien czego mogę się po
"Tears from the Grave" spodziewać. I
tak naprawdę zmian stylistycznych w
porównaniu z debiutem to zbyt wielu tu
nie uświadczymy. Dalej jest to bardzo
mocno inspirowany wczesnymi latami
70-tymi heavy/doom, w którym czuć
ducha Sabbathów. Jednak na "Tears..."
większy nacisk położony został na ciężar
i wolne tempa, a zmniejszono ilość
hard rockowych motywów. Chwilami
brzmi to jak pozbawiony wojowniczości
i heavy metalowego patosu Grand Magus.
Tak naprawdę tylko dwa utwory są
szybsze (jednocześnie najkrótsze), czyli
pierwszy "The Endless Sacrifice" oraz
"Spirits of the Dead". Jednak prawdziwą
esencją tego krążka są te wolniejsze
doomowe hymny. "I am Sin" to po prostu
zajebisty numer z pięknymi melodiami,
"I Dream of Dying" ma fajny drajw i
taki leciutko bluesowy feeling. "The
Passage" wręcz urywa dupę, szczególnie
w szybszych partiach, a doskonały refren
przywodzi na myśl solowego
Dickinsona. Natomiast ostatni "The
Winding Stair" jest po prostu przepiękny
i posiada taki trochę bajkowy klimat.
Doskonałe zwieńczenie płyty. Posłuchajcie
tych riffów, jakżeż one bujają.
Do tego długie, czasem kojarzące się ze
starym psychodelicznym rockiem, bardzo
emocjonalne sola. Sekcja rytmiczna
gra klasycznie rockowo z bardzo wyraźnym
i melodyjnie grającym basem.
Nad wszystkim góruje głos wokalisty.
Henrik Högl grający również na gitarze
nie posiada jakiegoś super mocnego gardła
ani genialnej techniki, jednak śpiewa
z dużym uczuciem i brzmi bardzo
autentycznie. Po prostu idealnie pasuje
do tych dźwięków. "Tears from the
Grave" brzmi niezwykle ciepło i naturalnie
dzięki czemu naprawdę sprawia
wrażenie jakby był nagrany cztery dekady
temu. Wspaniale się to łączy z
melancholijną, lekko oniryczną atmosferą
tej muzyki. Moja kobieta stwierdziła,
że ta muzyka przypomina jej
cmentarz latem i muszę stwierdzić, że
pomimo ewidentnej "jesienności" tych
dźwięków jest to bardzo dobre określenie.
Pomimo ciężaru i w większości wolnych
temp oraz tego, że płyta trwa ponad
godzinę to słucha się jej bardzo
lekko. Nawet przesłuchanie jej kilka
razy pod rząd nie męczy. Mortalicum
na swoim trzecim krążku pokazali się z
jak najlepszej strony i przygotowali godzinną
porcję wyśmienitej i przede
wszystkim szczerej muzyki. (5)
Maciej Osipiak
Mortician - Shout For Heavy Metal
2014 Pure Underground
Są powroty i powroty. Austriacki Mortician
nie zrobił jakiejś oszałamiającej
kariery w latach 80-tych, tak więc
można obstawiać bez większego ryzyka,
że muzycy wrócili do gry kilka lat temu
z pobudek innych niż merkantylne. Potwierdzają
to debiutancki album sprzed
trzech lat i najnowszy "Shout For Heavy
Metal". Mocarny, hymniczny numer
tytułowy na początek, po nim rozpędzony
"Eagle Spy" z fajnym riffowaniem i
klangiem basu, a jako trzeci bardziej
rozbudowany "Promised Land" to jakby
wstęp do tej płyty. Po nich Austriacy
uderzają rozpędzonym, inspirowanym
Dio - ten riff, motoryka! - "Rock Power",
dorzucają mroczny, ale przebojowy "The
Devil You Know" i utrzymany w podobnym
stylu "Black Eyes". Trzy ostatnie
utwory to mocny, oparty na wyrazistej
sekcji "Inner Self", ballada "Hate" -
początkowo dość delikatna, ale rozwijająca
się stopniowo w monstrum w stylu
Black Sabbath i finałowy, nawiązujący
do Accept "Wrong Way". Mocna rzecz,
nie tylko dla fanów lat 80-tych. (5)
Wojciech Chamryk
Mr. Big - …The Stories We Could
Tell
2014 Frontiers
Eric Martin, Billy Sheehan, Paul Gilbert
i Pat Torpey zaczęli swą wspólną
działalność od naprawdę wysokiego C,
jednak zważywszy na ich przeszłość,
kontrakt z fonograficznym gigantem
Atlantic oraz generalnie przychylny dla
melodyjnego hard rocka schyłek lat 80-
tych, inaczej być nie mogło. Już debiutancki
"Mr. Big" z 1989r. zebrał bardzo
dobre recenzje, a dwa kolejne longplaye,
"Lean Into It" oraz "Bump Ahead" radziły
sobie jeszcze lepiej, przede wszystkim
dzięki przebojowej balladzie "To
Be With You" oraz przeróbce hitu Cata
Stevensa "Wild World". Później bywało
już gorzej, zmienił się skład, aż grupa
rozpadła się w 2002 roku. Panowie wrócili
jednak do gry pięć lat temu i znowu
nagrywają. "…The Stories We Could
Tell" jest ich ósmym albumem i chociaż
hitu na miarę w/w na nim nie uświadczymy,
to rzecz jest godna uwagi. Panowie
wciąż bowiem nie zapomnieli jak się
komponuje chwytliwe, melodyjne, przebojowe,
ale i ostre, zdecydowanie hard
rockowe numery. Dla zwolenników ckliwych,
sentymentalnych ballad są tu aż
trzy kąski: "The Man Who Has Everything",
"East/West" oraz "Just Let Your
Heart Decide". Coś mocniejszego też się
znajdzie: zadziorny opener "Gotta Love
The Ride", równie ostry kolejny "I Forget
To Breathe", miarowy "The Monster In
Me" z basowymi pochodami czy zakorzeniony
w amerykańskim hard rocku
lat 70-tych (kłania się Aerosmith) "Cinderella
Smile". Fajnie brzmi też skoczny,
bardziej rock'n'rollowy "The Light Of
Day". I mimo tego, że nie brakuje na tej
płycie również kilku wypełniaczy, jak
dość nijakie "It's Always About That
Girl" czy "What If We Were New?", to
jednak trzyma poziom i jest dowodem
na to, że Mr. Big jeszcze daleko do miana
wypalonych i odcinających kupony
od chwalebnej przeszłości weteranów.
(4)
Wojciech Chamryk
Night Demon - Curse of the Damned
2015 SPV
Chętnie napisałabym, że "Curse of the
Damned" to jeden z najlepszych krążków
z tradycyjnym heavy metalem
2014 roku, gdyby nie to, że premierę
wydania płyty wyznaczono na styczeń
2015. A co pokaże rok 2015 - dopiero
zobaczymy. Jestem jednak pewna, że
debiut Night Demon będzie w czołówce
tego rodzaju wydawnictw. Ten istniejący
od ledwie pięciu lat zespół, prezentuje
doskonały i przemyślany heavy metal
rodem z lat osiemdziesiątych. Kalifornijczycy
wyciągnęli wszystko co najlepsze
z klasycznego heavy metalu. Tym
sposobem na "Curse of the Damned"
pojawiają się zarówno "galopady" w stylu
NWoBHM jak i klimatyczne, obracające
się w średnim tempie kawałki
rodem z amerykańskich płyt sprzed 30
lat. Płytę reprezentują jednocześnie ostre
riffowe tarki jak i zwolnienia wypełniane
cichym klangiem basu. Niektóre
kawałki sięgają wprost do rock'n'rolla,
inne są bardziej masywne i przy dobrym
wietrze mogłyby wpisać się w tradycję
dawnego epic metalu. Wszystkie klocki
tej oldskulowej układanki doskonale
spaja czysty głos Jarvisa Leatherby'
ego. Choć jego wokal z pewnością nie
należy do najlepszych na świecie, wspaniale
nawiązuje do klasyków w stylu
Ricka Cunninghama z Warlord czy
Tima Lachmana z Gargoyle. Mimo
prostoty linii jakie wyśpiewuje, potrafi
wykreować kapitalny nastrój. Z tymi
pozytywami koresponduje świetna produkcja
i brzmienie płyty - sprawia ona
wrażenie analogowej, a zarazem zrobionej
nowocześnie, świadomie pozbawionej
sztucznego brudu czy schowania
niektórych partii. Mimo samych superlatyw,
jakie wymieniam pisząc o tym
krążku, trudno powiedzieć o tym albumie,
że jest wybitny. Warto zaznaczyć,
że jest on niezwykle prosty, a zawarte
na nim utwory są wręcz banalne. Cała
sztuka polega jednak na tym, żeby nagrać
płytę prostą i bezpretensjonalną,
która przy tym będzie po prostu dobra,
a jej słuchanie będzie sprawiało wielką
przyjemność. Night Demon właśnie
udowodnił, że potrafi wykonać tę sztukę.
(5)
Strati
Nightingale - Retribution
2014 InsideOut Music
Założyciel kilku zespołów rockowych.
Szef artystyczny. Producent. Zdolna
bestia muzycznie. Multiinstrumentalista
- gitara, bas, perkusja, instrumenty
klawiszowe. Wokalista. Sprzedawca w
sklepie z instrumentami muzycznymi.
W marcu 2015 skończy 42 lata. Pochodzi
ze Szwecji. Nienawidzi bezczynności.
Pytanie za zero punktów: O kim
mowa? Dan Swanö, niespokojny duch
szwedzkiego rocka. Facet z tyloma talentami,
że gdyby musiał, zagrałby też
na festynie ludowym polkę bądź krakowiaka.
Ma gdzieś sztuczne podziały
między gatunkami muzycznymi. Priorytet,
tworzenie dobrej muzyki, starannie
przygotowanej. Wróg niechlujstwa i
bylejakości. W necie można znaleźć o
nim multum informacji, choć na pewno
nie na pierwszych stronach, ponieważ
artysta jak ognia unika celebryckiego
życia, skromnie doskonali swój warsztat
muzyczny i spełnia swoje marzenia realizując
różnorodne projekty w swoim
studio. Nightingale to też efekt potrzeby
chwili. Jak powszechnie wiadomo
Dan Swanö to raczej ekspert kojarzony
z odmianami ciężkiego rocka, przede
wszystkim death metalem i jego znaną
od 25 lat kapelą Edge Of Sanity. Pomimo
groźnie wyglądającej nazwy
"death metal" młodszy z braci Swanö
(Dag jest prawie 10 lat starszy od Dana)
biorąc na siebie odpowiedzialność za
charakter repertuaru macierzystej kapeli
nigdy nie zrezygnował z jednego z ważniejszych
punktów repertuaru, z założenia,
że nawet najbardziej brutalnie i
agresywnie brzmiąca muzyka rockowa
powinna wyróżniać się zawsze jedną
cechą, mianowicie powinna posiadać
rozpoznawalną linię melodyczną. Ten
wyznacznik Dan Swanö uznał jako jeden
ze swoich indywidualnych priorytetów,
także angażując się w działalność
innych składów rockowych, gdzie był
często zapraszany, by wymienić tylko
kilka z brzegu: Pan.Thy.Monium.,
Brjen Dedd, Unicorn, Router Nine,
jako perkusista w Katatoni i Bloodbath,
jako wokalista w Therion na
przełomowym dla popularności zespołu,
znakomitym albumie "Theli". Po
wydaniu kilku albumów, demo i EP-ek z
Edge Of Sanity Dan poczuł się znużony
powtarzalną konwencją, opuściła
go trochę wena twórcza, więc wybrał
wariant pracy dla przyjemności we
własnym studio. W tym właśnie okresie
"podszlifował" swoje umiejętności gry na
innych instrumentach niż gitara, wpadł
na pomysł zbudowania solowego projektu,
któremu nadał nazwę Nightingale.
Nie będę przynudzał pisząc o rotacji
personalnej w składzie, zaznaczę
tylko, że Dan postanowił zmienić dosyć
znacznie profil twórczości, odejść od
ciężkiego metalu i skomponować rockowe
piosenki, niezbyt skomplikowane, z
rockowym sznytem i zwracającą uwagę
melodyjnością. Takie zadania postawił
przed rockowym projektem Nightingale,
który w planach miał być rodzajem
odskoczni od aktywności podstawowej,
grupą-efemerydą, którą jeszcze
przed narodzinami, a po wydaniu
pełnowymiarowego albumu, miał zamiar
pogrzebać na rockowym szrocie. Ale
RECENZJE 121
jak życie wielokrotnie pokazało, takie
artystyczne "prowizorki" mocno trzymają
się na nogach i trwają w najlepsze
przez lata całe. Tak zdarzyło się z
Nightingale, który w przyszłym, 2015
roku obchodził będzie 20 urodziny, a w
dyskografii posiada osiem pozycji fonograficznych,
rzecz, której nie da się zignorować.
Gdy Szef HMP zaproponował
mi napisanie recenzji i ocenę premierowej
płyty tego szwedzkiego bandu, podszedłem
do zadania "domowego" jak do
"jeża". W łepetynie przebiegły szybko
myśli nieuczesane, do cholery, dlaczego
mam się zająć czymś, czego do tej pory
nigdy nie słyszałem, nie znam, a jedynym
elementem tej układanki, o którym
miałem jakieś pojęcie, był "główny
inżynier" Dan Swanö. Ale życie potrafi
płatać figle, tak było także w tym przypadku
i obecnie nie potrafię się od tej
płyty odczepić. Słucham jej po raz n-ty
i to wcale nie z poczucia obowiązku, że
niby jak o czymś piszę, to powinienem
to znać - standard prawda? - ale z czystej
przyjemności. Pogodę za oknem mamy
taką jak każdy widzi, więc dla poprawienia
nastroju, dania sobie kopa do
większej aktywności, nie irytowania się
głupkami za kierownicą w czasie jazdy
do pracy czy w innym celu, odpalam
dysk "Retribution", którym przynajmniej
na mnie działa zbawiennie, momentalnie
wraca na moją facjatę uśmiech,
staję się uprzejmy dla innych,
wzruszeniem ramion reaguję na ewidentne
chamstwo w ulicznych korkach,
jednym słowem staję się przyjacielem z
otwartymi ramionami wobec wszystkich
ludzi, łącznie ze szczekającymi kundelkami
z politycznego schroniska w rodzaju
Jarosława K. Ale zostawmy tak
zwaną klasę polityczną, bo łamy HMP
zarezerwowane są dla innych treści,
znacznie przyjemniejszych. Wracając
do Dana Swanö. Facet stworzył i przy
pomocy trzech innych gości nagrał
dziesięć dosyć krótkich, te najbardziej
"rozwlekłe" przekraczają ledwo granicę
5 minut, piosenek, z których każda pretenduje
praktycznie na rockową listę
przebojów. Każda posiada własną zaraźliwą
energię i taki potencjał przebojowości,
że każdego słuchacza wysadza
dosłownie z siedziska. Każdy instrumentalista
dodaje do pieca kilowaty
własnej energii, w przeważającej części
elektryczne instrumentarium wywołuje
iskry dynamiki, ustępując z rzadka trochę
przestrzeni dźwiękom akustycznym.
Całość, czyli dziesięć kompozycji,
raptem 44 minuty muzyki, brzmi
niesamowicie świeżo, żywiołowo i
entuzjastycznie i ta spontaniczna radość,
słyszalna od pierwszej nutki spływa
na słuchaczy kształtując ich nastrój i
nastawienie do świata. Gdybym miał się
pokusić o określenie stylu muzycznego
tych prezentacji, to określiłbym jako
melodyjny rock, mocno wsparty na tradycji
lat 70-tych i początku lat 80- tych
AOR, uwspółcześniony oczywiście, ze
znakomitym brzmieniem. Nie znalazłem
nawet pod lupą śladów progresywności,
zarówno tej metalowej jak też
tradycyjnie rockowej, brak ekstremów,
są natomiast, powtarzam to jak mantrę,
rewelacyjne melodie. W każdym utworze,
na każdym kroku przesłuchując ten
album stykamy się z niesamowicie
nośnymi tematami melodycznymi. Cały
zestaw okraszony został wspaniałą,
dosyć typową balladą "Divided I Fall",
pięknym, lekkim jak "pyłek na wietrze"
niespełna 4 minutowym drobiazgiem,
który znalazł się w połowie trasy przesłuchiwania
fonograficznego krążka.
Jest to też jedyny song, w którym dominuje
brzmienie akustyczne, znakomicie
opracowane, soczyste i wyraziste. "Divided
I Fall" to skromnie zinstrumentalizowana
piosenka, w której akcenty
rozłożono proporcjonalnie na spokojny
głos - akompaniament gitary akustycznej
i towarzystwo oszczędnego fortepianu.
Dowód na to, że aby stworzyć
piękną balladę, wystarczy postawić na
prostotę systemu zwrotka-refren, dołożyć
precyzję wykonawczą i naturalne,
ciepłe brzmienie. Niby tak trywialna
prawda, ale dla niektórych twórców bariera
nie do przeskoczenia. Dan Swanö
nie ma z tym najmniejszego problemu.
Tak skaczę po programie albumu, ale
chcę wyszukać te miejsca, na które każdy
odbiorca zareaguje od razu przy
pierwszym kontakcie z tą muzyką. A
więc wydawnictwo zamyka świetny kawałek
"Echoes Of A Dream", o którym
jako jedynym z zestawienia można chyba
napisać, że wykazuje znacznie ograniczone,
ale jednak, inklinacje do progresywnego
metalu. Sukcesywnie rozwijany
główny motyw melodyczny, nabiera
mocy czarując swoją urodą, toczy się
przez niespełna sześć minut w stonowanym
rytmie przez zmysły słuchacza,
ale w swojej drugiej części, od czwartej
minuty, oferuje bonus w postaci ognistej,
ostrej w miarę upływu czasu coraz
cięższej partii solowej gitary, oraz podniosłych
partii chóralnych schowanych
nieco w tle. Gdy docieramy do tego
punktu, zauważamy także zmianę klimatu
kompozycji, która startuje w rytmie
rockowej ballady, ale potem krzywa
dynamiki systematycznie się podnosi,
osiągając hymniczny finał. Bardzo ciekawie
skomponowana pieśń, chyba
jedyny komponent nie kandydujący do
miana przeboju. W każdym z utworów
wyróżnia się także warstwa wokalna, a
Dan Swanö wywołuje szacunek prezentując
świetny, mocny rockowy głos.
Dan Swanö - recepta szamana: pomysły
na chwytliwą melodię wymieszaj
dokładnie z siłą i motoryką gitar, dodaj
bitów perkusji i mrocznej potęgi basu, a
dla rozjaśnienia wizerunku "przemaluj"
wnętrze w niektórych miejscach oszczędnymi
plamkami dźwiękowymi instrumentów
klawiszowych. Efekt: "Retribution".
Ktoś po przeczytaniu powyższych
słów powie, że mam świra na jednym
punkcie, mianowicie identyfikowania
bądź ustawicznego poszukiwania nośnych
wątków melodycznych. Ale jak receptory
nie mają rejestrować tak "rzucającego
się w uszy" składnika muzycznego,
jeżeli melodie wylewają się tutaj
jak lawa wulkaniczna z krateru, "zarażając"
jak epidemia zmysły słuchaczy i delektując
gusta odbiorców. Każdy z 10
rozdziałów dysponuje autonomicznym,
rewelacyjnie skonfigurowanym profilem
melodycznym, cechuje go precyzja w
wytyczaniu ścieżek rytmicznych, dopracowana
produkcja, prostymi konstrukcjami
opartymi na gitarowym fundamencie
ze śladowym dodatkiem klawiszy,
raczej krótkimi, niewiele z nich przekracza
pięć minut i jednorodnymi stylistycznie.
Ale, dosłownie wybuchający z
nich potencjał melodyjności, znakomity
wokal, wyśmienicie zaprojektowane
partie instrumentalne powodują, że
tych 40 kilku minut chce się słuchać dla
poprawienia nastroju, dla relaksu, dla
radości, jako pozytywny impuls pobudzający
intelekt. Melodie są tak chwytliwe,
że natychmiast trafiają do mózgownicy,
neurony przetwarzają je i już za
moment niżej podpisany osobnik nuci
sobie fragment na dobry początek dnia.
Muszę tylko uważać, żeby nucenie nie
było zbyt głośne, bo w przeszłości z tym
przesadziłem, wprawdzie pod stymulującym
wpływem wyrobów polskiego
przemysłu spirytusowego i w rezultacie
takiego zachowania w promieniu kilku
kilometrów pod wpływem moich arii
wymiotło wszystkie psy i koty. Trochę
czasu potrzeba było, żeby przywrócić
środowisko naturalne do stanu względnej
równowagi. W programie longplaya
są sami kandydaci do rockowego przeboju
dnia/ tygodnia/ roku, niepotrzebne
skreślić. Gdybyśmy żyli w innych czasach
(tak ostatni raz było 30 lat temu),
w których stacje radiowe powszechnie
prezentowały muzykę, a nie plastikowe
śmieci, to w kolejce do przebojowego
ducha słuchaczy stałyby "Chasing The
Storm Away", "Forevermore", "The Maze",
duszę ukoiłby wzmiankowany wyżej
song "Divided I Fall", a nawet wybredne
gusta zaspokoiłaby kompozycja "Echoes
Of A Dream". Nie będzie naciąganiem,
gdy dodam, że sąsiedzi wymienionych
pozycji z zestawu dziesięciu utworów
też rozpychają się łokciami z uzasadnioną
ambicją zaistnienia w czołówce peletonu.
Jako podsumowanie dodam kilka
komentarzy innych muzyków rockowych
o Nightingale i wydawnictwie
"Retribution": "Dla mnie Dan Swanö
od najwcześniejszych lat jest jednym z
moich mentorów. To jeden z najbardziej
muzykalnych ludzi, jakich znam i,
od których dzięki naszej współpracy
najwięcej się nauczyłem. Śledzę karierę
Nightingale z zainteresowaniem i podziwiam
ich stały rozwój, a Swanö pokazuje,
że jako wokalista i kompozytor jest
coraz silniejszy. Nightingale to moja
ulubiona muzyka na podróż, obok klasyki
The Who". (Mikael Akerfledt,
Opeth)... "Dan Swanö & co. prezentują
się tutaj tak melodyjnie i emocjonalnie
jak nigdy wcześniej. "Retribution", nowy
klasyk! (Mikael Stanne, Dark Tranquillity)
... "Nightingale! Zrobili to! Napisali
i zarejestrowali znakomite, chwytliwe
piosenki! Świetna produkcja, ale tego po
nim oczekiwałem. Lubię ten głos! Dan z
upływem lat jest coraz lepszy! (Arjen
Lucassen, Ayreon)... "Mistrz melodii i
twórca elementarnych podstaw łączenia
metalu i AOR oraz tworzenia dźwiękowych
klejnotów powraca!" (Markus V.,
Insomnium)... I na tych cytatach można
chyba skończyć zachęcać was do posłuchania
nowej płyty Nightingale zatytułowanej
"Retribution" (choć jej roboczy
tytuł brzmiał "Bravado"). Warto poświęcić
44 minutki, a świat wokół stanie
się bardziej kolorowy i ładniejszy. (5)
Nonamen - Obsession
2014 Iron Realm
Włodzimierz Kucharek
Na swym debiutanckim albumie krakowski
kwintet prezentuje połączenie progresywnego
metalu, gotyckiego rocka
oraz skrzypcowej wirtuozerii. Młodym
muzykom udała się trudna sztuka wykreowania
mrocznej atmosfery w oprawie
urozmaiconych, wielowymiarowych
aranżacji. W klimat płyty wprowadza
mroczne intro "Rising", po którym
grupa uderza żywiołowym "Black Rose" i
neoklasycznym "From The Enslaved",
pierwszym dowodem ogromnego kunsztu
klasycznie wykształconej skrzypaczki
Agnieszki Reiner. Później jest równie
ciekawie, bo "Control" to rozwijający się
stopniowo, początkowo spokojny numer,
zaś dwuminutowy instrumental
"Agallah" urzeka balladowo-akustycznymi
brzmieniami. "Sleepingfall" też zaczyna
się dość delikatnie, by w kulminacji
do zadziornego śpiewu Edyty
Szkołut dołożyć dynamiczne gitarowe
partie Macieja Dunin-Borkowskiego.
Jednak na "Obsession" niepodzielnie
panują i rządzą skrzypce, tak jak w pięknej
balladzie, ale momentami bardzo
dynamicznej, "Shall I Go?", urozmaiconym
od strony rytmicznej utworem tytułowym
czy "Necrocreative", chyba najdoskonalszym
przykładem płynnych
przejść od mocarnego, stricte metalowego
grania do klimatycznych, spokojniejszych
partii. Nominalnie ostatni na
krążku "Emily" to z kolei niemal folkowy
wstęp, bardziej progresywno-metalowa
forma oraz kolejne popisy skrzypaczki,
od wirtuozowskiej interpretacji do
subtelnego pizzicato w balladowej części.
Od materiału podstawowego odstaje
nieco ukryty utwór "Inanis", ale i tak
"Obsession" to rzecz godna polecenia -
At The Lake wyrósł poważny konkurent.
(5)
Wojciech Chamryk
Nowrong - Prognostic of a Great
Disaster
2014 Shinigami
Och tak, kolejny robiony na pałę thrash
z tekstami o tym jakie to życie w dzisiejszym
społeczeństwie jest niedobre,
fujka i w ogóle - czas na anarchorebelbuntycyzm
w białych adikach z supermarketu.
Alpy ironii. No, ale przejdźmy
bezpośrednio już do omawianego dzieła.
Bez zbędnego owijania w bawełn
można od razu rzec, że brzmienie płyty
jest niezbyt dobre. Chłopaki postawiły
na nowoczesne brzmienie, charakterystyczne
dla nowszych odmian muzyki
metalowej i alternatywnej. Gitary pełgają
w dole rejestru, zagłuszając przy tym
całkowicie bas. Inżynier dźwięku starał
się przywrócić czytelność brzmienia poprzez
dodanie wyższych częstotliwości
w zgrywanym werblu i stopie perkusji.
Gada to wszystko bardzo mało składnie.
Brzmienie jakie uzyskało Nowrong
jest ciężkie, syntetyczne i mało
składne. Co do samych kompozycji, trudno
tutaj wskazać coś, co może zainteresować
słuchacza, o podekscytowaniu
go nie wspominając. Muzyka, która
wylewa się z głośników jest nudna, przewidywalna
i rachityczna. Ciągle można
odnieść przeświadczenie, że słuchamy
miksów demo jeszcze niedokończonych
kompozycji. Co można powiedzieć dobrego
o tej płycie? Nie za wiele. Nie jest
to kompletna szmira, jednak nudzi i
męczy niemiłosiernie. Metal bez litości
chyba jednak nie tak powinien wyglądać.
2,5
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Nuclear Warfare - Just Fucking
Thrash
2014 MDD
Czego można się spodziewać po takim
tytule płyty? No przecież, że nie jazzowych
improwizacji po skalach bluesowych.
Niestety, nie miałem wcześniej
styczności z Nuclear Warfare, a tu się
okazuje, że to ich czwarty krążek studyjny.
Ta niemiecka kapela zadebiutowała
w 2004 roku albumem "War Is
Unleashed". Do ciekawostek należy
dodać fakt, że za garami w tej thrash
122
RECENZJE
metalowej machinie siedzi nieduża kobitka,
która też rysuje okładki dla płyt
Nuclear Warfare. Forma Nuclear
Warfare na "Just Fucking Thrash"
brzmi jak nowofalowy thrash (niespodzianka!)
z nieco niemieckim zacięciem,
które jednak sprawia, że nie jest to taka
nie za fajna kotłowanina jak w przypadku
innych nowofalowych thrashy. Wyraźne
są wpływy Darkness, Kreatora
oraz niekiedy Tankard. Typowe thrashowe
kwadraty są urozmaicone ciekawymi
wstawkami i odpowiednimi dla tego
stylu przejściami. Nie ma tutaj w
sumie żadnego takiego bardzo jasnego
punktu, który wybija się ponad inne.
Riffy, solówki, perkusja i wokal są w
porządku. Szału nie robią, jednak nie
ma na żadnej z tych płaszczyzn zbyt
wielu potknięć czy krzaczków. Pełno tu
old-schoolu. W radosnym, nieco Tankardowych
"Thrash Metal Polizei" i
"Ich Mag Bier", które zresztą są jedynymi
tu utworami po niemiecku, przebija
się prawdziwy imprezowy thrash metalowy
klimat ostrej inby. Nie ma tu infantylizacji,
z którą można się często
spotkać w przypadku młodych, nieobytych
zespołów, tworzonych przez nowofalowych
thrash-śmieszków. Oprócz tego
są także prawdziwe thrash metalowe
uwertury, jak choćby "Place of Slaughter",
"The Sniper Strikes Again" czy
utwór tytułowy. Nuclear Warfare stawia
momentami na sprawdzone proste
rozwiązania, czego efektem jest między
innymi bezpośredni thrash metalowy
cios w postaci "Break Away". Nie ma w
nim zbyt wielu połamańców, lecz za to
są w nim obecne proste tremola i zagrywki
bardzo charakterystyczne dla teutońskiego
thrashu z lat osiemdziesiątych.
Utworem, który najbardziej przypadł
mi do gustu jest "Circle of Thirst"
brzmiący jak nagłe zespawanie ze sobą
Dead Kennedys, Tankarda i maniery
wokalnej Petrozzy z Kreatora. Jest to
luzacka kompozycja, bez spiny i nadęcia,
w którą wpleciono bardzo fajne leady
gitarowe. Sam album broni się całkiem
dobrze. Nie jest to jakieś dzieło
wiekopomne, lecz bardzo dobrze opracowana
rzemieślnicza praca. Ciekawe,
że w sumie prawie nie uświadczymy tu
podwójnej stopy. Perkusistka jednak
potrafi naparzać bardzo szybko typowo
kreatorowe-slayerowe duka-duka na
twinie, więc nie ma mowy na jakiekolwiek
narzekania w tym temacie. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
October 31 - Bury The Hatchet
2014 Hells Headbamgers
King Fowley wystawił cierpliwość fanów
na próbę bez precedensu, ale po
dziewięciu latach milczenia October 31
powrócił silniejszy niż kiedykolwiek.
"Bury The Hatchet" można więc śmiało
określić jeśli nie najlepszą, to jedną z
najbardziej udanych płyt w dyskografii
zespołu. Wygląda na to, że po kilku
materiałach Deceased King zatęsknił
do takiego oldschoolowego, porywającego
tradycyjnego metalu i dał temu
upust na najnowszym krążku. Zapowiadał
go, będący sygnałem powrotu zespołu
w najwyższej formie, singel "Gone
To The Devil", a zawartość albumu tylko
to dobitnie potwierdza. Od pierwszych
sekund atakują bowiem motoryczne,
rozpędzone "Tear Ya Down" i
"Down At Lover's Lane", przedzielone
cudownie surowym tytułowym rockerem.
Idealnie pasuje do nich przeróbka
"Under My Gun" Icon, zespołu obecnie
niedocenianego, wręcz lekceważonego,
ale mającego wpływ na rozwój amerykańskiej
sceny heavy na początku lat
80-tych. Nie brakuje też efektownych
kompozycji łączących gitarowe uderzenie
z mrocznymi partiami syntezatorów,
jak w "The House Where Evil
Dwells" czy "Arsenic On The Rocks", ale
idealnie równoważą je czady stylu
wczesnego Motörhead ("Gone To The
Devil", "Angel Dusted") oraz kolejne numery
tego typu, brzmiące tak, jakby
zostały skomponowane i nagrane dobre
trzydzieści lat wcześniej - ostro, surowo
i niezwykle dynamicznie. W zalewie
syntetycznej, pseudo metalowej tandety
"Bury The Hatchet" jawi się więc
niczym ożywcza oaza na pustyni. (5)
Outrage - We the Dead
2014 Metal On Metal
Wojciech Chamryk
Jak to możliwe, że niemiecki Outrage
nie funkcjonuje w większości metalowych
umysłów i powolutku, dopiero od
niedawna zaczyna budować swoją markę?
Zespół powstał w 1983 roku i przez
pięć lat działalności nagrał kilka taśm
demo po czym popadł w niebyt. W
2004 roku doszło do reaktywacji i od
tego czasu pojawiło się już siedem
dużych płyt. Ostatnia z nich "We the
Dead" wydana nakładem Metal on
Metal Records nie przynosi żadnych
zmian w muzyce tego piekielnego kwartetu.
W dalszym ciągu tłuką ekstremalnie
oldschoolowy i poczerniały speed/
thrash metal, w którym przebijają echa
przede wszystkim ich ziomali z Sodom.
Outrage gra w stylu przypominającym
takie diabelskie pomioty jak "Obsessed
by Cruelty" czy "Persecution Mania".
Nie ma tu żadnego kombinowania na
siłę tylko bezpośrednia i wulgarna jazda
na przodu. Posłuchajcie choćby miażdżącego
piszczele "Death from Behind",
a zrozumiecie wszystko. Tutaj nawet
wokalista ma podobną manierę do Angelrippera
z tym jego charakterystycznym
szwabskim akcentowaniem. Słychać
też niekiedy ten klasyczny rockandrollowy
drajw kojarzący się z Venom,
a w wolniejszych fragmentach Celtic
Frost. No i właśnie od takiego "Be That
as it May" wieje celtyckim mrozem na
kilometr. Na całe szczęście pomimo
dobrego, utrzymanego w 21 wiecznych
standardach brzmienia, materiał nie
stracił nic ze swojej atmosfery. Podczas
obcowania z tym krążkiem czuć ten specyficzny,
zatęchły, piwniczny klimat i
smród siarki. "We the Dead" to prawdziwy
diament dla maniaków pamiętających
czasy starego podziemia, bo czy są
jacyś metalowcy nie wielbiący wymienionych
tytanów czarnego metalu lat
80-tych? Ciężko mi to sobie wyobrazić.
Bardzo prawdziwa, szczera i zagrana z
fanatycznym oddaniem płyta. Właśnie
takie zespoły jak Outrage zasługuję na
wsparcie, a nie przeróżne plastikowe pokemony
chcące zostać gwiazdami rocka.
(5)
Maciej Osipiak
Pain Of Salvation - Falling Home
2014 InsideOut Music
Daniela Goldenlöw i jego kolegów
zrzeszonych pod wspólnym szyldem
Pain Of Salvation słucham już ładnych
parę latek, a dokładnie od dnia, kiedy
wpadł mi do ręki ich studyjny album
"The Perfect Element, Part I" w roku
2000. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć,
że lepiej trafić nie mogłem,
ponieważ wyżej wymieniony z tytułu album
uznawany jest w kręgach fanów,
ale także mediów za jeden z najlepszych,
a może nawet za najbardziej prominetny
w dyskografii Szwedów. Od samego
początku zachwyciłem się całą
paletą nastrojów zawartą w ich przekazie
muzycznym, oraz wspaniałym tętniącym
bogactwem brzmieniem, zbudowanym
niekiedy na zasadzie ekstremalnych
kontrastów. Gildenlöw jak
rzadko który rockowy twórca potrafi zestawić
obok siebie sekwencje dźwięków,
które na "pierwszy słuch" zupełnie do
siebie nie pasują, nawet więcej, wykluczają
się wzajemnie budując dysonans. I
tym oto sposobem na terytorium jednej
kompozycji pojawiają się ostre, surowe i
skrajnie agresywne riffy gitary przechodzące
w "terapię" akustyczną, tony minimalistyczne,
wręcz ascetyczne graniczą
z rozbuchaną i monumentalną frazą, w
której oprócz różnych odcieni rockowego
instrumentarium wypływają para
symfoniczne aranżacje, a wokal potrafi
gwałtownie przeobrazić się z sennego,
cedzącego słowa w krzyczącego, niekiedy
growlującego osobnika. Taka konfiguracja
brzmienia to bez wątpienia zasługa
głównego "machera" grupy w zakresie
kompozycji, produkcji, miksów, czyli
Daniela Gildenlöw. Rzadko zdarza się,
że jeden z członków całej grupy odciska
tak wyraźne piętno na globalnym wizerunku
artystycznym formacji, jak ma
to miejsce w przypadku Pain Of Salvation.
Styl samego zespołu trudno jednoznacznie
sklasyfikować, ponieważ ich
utwory swobodnie przekraczają umowne
granice wielu stylów, ignorując je,
stąd uzyskany taką drogą konglomerat
dźwięków wyróżnia się brakiem podobieństwa
do jakiegokolwiek zjawiska
szeroko pojmowanej sceny rockowej.
Daniel Gildelöw nie cierpi szufladkowania,
a komponując kompletnie nie
przejmuje się stylistycznym pochodzeniem
tworzonego materiału muzycznego.
Fachowcy w branży wskazują w
twórczości szwedzkiego bandu wpływy
heavy metalu, metalu progresywnego,
rocka progresywnego, muzyki punk,
folk, free jazzu, rocka symfonicznego,
atmosferycznej ballady. Aż dziw bierze,
że tak połączona materia nie "rozjedża"
się stylistycznie, tworząc najczęściej
autonomiczny, spójny organizm. Muzyka
spod znaku Pain Of Salvation to
dosyć skomplikowana, strukturalnie
złożona materia, wymagająca wysiłku
intelektualnego odbiorcy, ambitna i
wielowątkowa. Muzycy z upodobaniem
łamią konwenanse, standardy, kreując
własne wizje przełożone na zbiory
dźwięków w atmosferycznej otoczce.
Słuchacze znający dokonania Pain Of
Salvation wiedzą doskonale, że kwintet
jest prawdziwym mistrzem w reżyserowaniu
wytrawnych concept - albumów,
w których każda cząstka odgrywa istotną
rolę, wpływając na kształt projektu.
Właśnie wspomniana na wstępie płyta
"The Perfect Element, Part I" należy
do tej kategorii, kolejne to "Be" czy
"Scarsick" zwana przez fanów czasami
"The Perfect Element, Part II". Koncepty
to rozłożyste formy, zestawione z
wielu komponentów, połączonych
wspólnym tematem, wymagające w celu
ich zrozumienia całościowej analizy. Zapewne
nie czas i miejsce, aby poruszać
zasygnalizowaną problematykę, być
może kiedyś przy okazji kolejnego concept
- albumu autorstwa Pain Of Salvation
będzie możliwość bardziej dogłębnego
odniesienia do głównych założeń,
ponieważ przedmiot tej recenzji wydawnictwo
"Falling Home" zostało
okrzyknięte płytą akustyczną, co już na
początku wprowadza zamęt. Ponieważ
nie jest do końca prawdą, że jedenaście
składników albumu zostało przedstawionych
w wersjach unplugged. Daniel
Gildenlöw wcale nie epizodycznie korzysta
z możliwości gitary elektrycznej,
może nie w pełnym zakresie, ale dźwięki
elektryczne na pewno nie zostały wypchnięte
na niezauważalny margines, w
niektórych fragmentach to one decydują
o obliczu kompozycji, o czym będzie
sposobność napisać więcej przy omawianiu
kolejnych piosenek z listy tracków.
Także klawiszowiec Daniel Karlsson
nie ogranicza się w swoich partiach do
klasycznego fortepianu, wykorzystując
potencjał wspaniale ciepłych i intensywnych
brzmień organów oraz Fendera
Rhodes zwanego również potocznie
piano Fender, instrumentu będącego rodzajem
elektrycznego fortepianu, który
największą popularność osiągnął w latach
70-tych XX. wieku. Ciekawostką
jest, że Rhodes ma drewnianą klawiaturę.
Instrument ten wykorzystywany był
i jest powszechnie zarówno w muzyce
rockowej, jak też jazzowej. Na Fenderze
lubił grać Ray Manzarek z The Doors,
a jak czynił to wspaniale wystarczy posłuchać
jego partii solowej w "Riders On
The Storm". Oprócz niego w dziejach
sztuki muzycznej grali tacy geniusze jak
Chick Corea, Herbie Hancock, Dave
Clempson z Colosseum, a także węgierski
wirtuoz Gabor Presser z Locomotiv
GT. Wracając do życiorysu Pain
Of Salvation należy przypomnieć, że
grupa powstała z inicjatywy Daniela
Gildenlöw, cudownego dziecka szwedzkiego
rocka, "dziecka" w dosłownym
sensie, ponieważ Daniel rozpoczął start
do kariery w wieku 11 lat, gdy założył
pierwszy rockowy band Reality w 1984
roku, a ten zaczął odnosić regularne sukcesy
w różnych konkursach i na festiwalach.
Siedem lat później grupa zyskała
nową nazwę, Pain Of Salvation i w
1994 po licznych zmianach personalnych
nagrała na kasecie magnetofonowej
swoje debiutanckie demo "Hereafter",
które nie spotkało się z zainteresowaniem
jakiejkolwiek wytwórni płytowej.
Upłynęły kolejne trzy lata, gdy
zespół nagrał swój pierwszy album na
dysku kompaktowym "Entropia", który
zignorowano w Europie totalnie. Nie
wiadomo dlaczego, ale nowe dźwięki
spotkały się z życzliwym przyjęciem w
RECENZJE 123
Japonii, skąd pozytywne opinie o zawartości
krążka "rozeszły" się po całym
kontynencie azjatyckim. Także druga
publikacja "One Hour By The
Concrete Lake" ukazała się w kraju
Kwitnącej Wiśni, dopiero później poprzez
InsideOut Music z ofertą Pain
Of Salvation zaznajomili się słuchacze
w Europie. Od tego czasu Szwedzi porzucili
swoją anonimowość, a prawdziwym
przełomem stało się stworzenie
"The Perfect Element, Part I", płyty
uznawanej przez wielu do współczesności
za największe osiągnięcie artystyczne
szwedzkiego kwintetu. Potem ekipa
Daniela Gildenlöw wydawała kolejne
longplaye, z których każdy stawał się
wydarzeniem, budząc emocje wśród
słuchaczy. I tak doszliśmy do czasów
współczesnych. Przed kilkoma dniami
InsideOut Music opublikował światu
następną nowość Szwedów zatytułowaną
"Falling Home". Album zapowiadany
jako akustyczny nie jest zupełnie
"bez prądu", o czym umieściłem wzmiankę
już na wstępie. Program obejmuje
jedenaście utworów, z których osiem to
zupełnie na nowo zaaranżowane kompozycje
z albumów studyjnych grupy,
od "Stress" z debiutu fonograficznego
"Entropia" po reprezentantów dyptyku
"Road Salt". W repertuarze uwzględniono
także dwa covery, "Holy Diver"
Ronnie Jamesa Dio oraz "Perfect Day"
Lou Reeda, obu nieżyjących legendarnych
twórców rockowych. Listę zamyka
piosenka tytułowa, pachnąca jeszcze
kompozytorską świeżością. Wyłączywszy
punkt ostatni wszystkie pozostałe
utwory uzyskały zupełnie nowy wymiar
artystyczny, praktycznie można powiedzieć,
że są to absolutne nowości, tak
wielkiej transormacji uległy ich struktury.
To powoduje, że nikt nie powinien
marudzić, że naciągnięto go "na kasę"
klonując znane kawałki repertuaru Pain
Of Salvation. W każdej sekundzie słychać,
że Daniel z kolegami włożył niesamowicie
dużo pracy w premierowe
skonfigurowanie tych songów. Są na tej
płycie takie miejsca, że nawet eksperci
od twórczości zespołu mogą mieć trudności,
przynajmniej na wstępie, z prawidłową
identyfikacją albumowych składników.
Oczywiście nowy nie znaczy lepszy,
dlatego w dalszej części recenzji postaram
się zwrócić uwagę na najważniejsze
efekty dokonanych przeróbek. Dla
większego porządku zamieszczę w nawiasie
informację z tytułem albumu, dotyczącą
pochodzenia danego utworu.
"Stress" ("Entropia") - sądzę, że ta pół -
akustyczna interpretacja wywołać może
zupełnie rozbieżne reakcje słuchaczy,
jednym spodoba się takie swobodne
ukształtowanie jej struktury, innych
zrazi istny tygiel gatunkowy, a może się
tak stać z kilku powodów. Oryginał sam
w sobie posiada nieźle zakręcony charakter,
łamańców rytmicznych tam bez
liku, wspieranych skutecznie przez rozwiązania
atonalne, dlatego powstaje
wrażenie, że w strukturze kompozycji
panuje niezły bałagan, a zalążków jakiegoś
tam skrawka melodycznego to
nawet jak ze świecą szukać, to rezultat
będzie marny. W aktualnej wersji przygotowanej
na potrzeby dysku "Falling
Home" połączono fragmenty ocierające
się o jazz, szczególnie wokale, które budzą
we mnie wspomnienia sztuki muzycznej
uprawianej przez genialny, ceniony
na świecie polski kwintet wokalny
(czerty głosy męskie plus Ona czyli Ewa
Wanat) Novi Singers. Kiedyś, tzn. we
wczesnych latach 70-tych młodzież
(hihi... ale staromodne określenie. Ja
także w tych prehistorycznych czasach
zaliczałem się jako licealista, a później
student do tej grupy) ówczesne młode
pokolenie zainteresowane kulturą muzyczną
eksplorowało także dziedziny
nierockowe, wśród nich najróżniejsze
odłamy jazzu, zachęceni lekturą magazynu
"Jazz Forum", ukazującego się po
dziś dzień. Nie wypadało nie znać tego
kwintetu wokalnego, tym bardziej, że
czasami nawet, wtedy jeszcze czarnobiała
telewizja, prezentowała ich, nie
wiem jak to nazwać, ale niech będzie,
teledyski, a o ich sukcesach w promowaniu
zdobyczy socjalistycznej Ojczyzny
mówiono nawet w Dzienniku Telewizyjnym!
Nie robię sobie żadnych jaj,
takie kiedyś były czas i już. Ale wracając
do Pain Of Salvation. Daniel Gildenlöw
śpiewając próbuje - do końca nie
wiem, czy moja identyfikacja jest prawidłowa
- tak jak wspomniani Novi Singers
wykorzystywać głos w roli instrumentu
muzycznego. W połowie lat
sześćdziesiątych była to jedna z tendencji
jazzu nowoczesnego, a technika
ta nosi nazwę śpiewu instrumentalnego.
Prekursorami w Polsce był właśnie w/w
kwintet wokalny (na starcie kariery, później
kwartet). Daniel wykonuje swoją
partię z własnym akompaniamentem
gitary akustycznej, do niej "doszlusowują"
po jakimś czasie perkusja oraz
piano Fendera. Ta jazzowa maniera wykonawcza
staje się jeszcze bardziej wyrazista
po pierwszej minucie, a cały spektakl
trwa jeszcze sześćdziesiąt sekund.
Chwilę potem następuje szleńcze przejście
do strefy wpływów elektrycznego
bluesa, a sygnał do zmiany daje gitara
elektryczna. Zwroty muzycznej akcji
notujemy co kilkadziesiąt sekund. Po
trzeciej minucie popisową partię prowadzi
na fortepianie elektrycznym Daniel
Karlsson, a fragment ten przywołuje
znowu najlepsze tradycje z historii jazzu
i takich instrumentalistów jak Herbie
Hancock czy Chick Corea. Bonusem w
dalszej części jest obecność Hammondziaków,
krótka ale słyszalna i złożone
kombinacje wokalne, z głosem Daniela
Gildenlöw na pierwszym planie i wielogłosami
w tle. Rozpisałem się na temat
pierwszej kompozycji tak obszernie
jakby trwała przynajmiej z 20 minut, a
to przecież tylko dokładnie 5:32, ale
trzeba przyznać, że zmienność jej
dźwiękowych sekwencji, rytmu, wymienność
akcentów brzmienia elektrycznego
w mniejszości, z intensywnością
tonów akustycznych w przewadze, jest
imponująca. Sam pomysł na taką parafrazę
zahacza o szaleństwo, ale jego realizacja
nie należy na pewno do zadań
łatwych, ponieważ wymaga niezwykłej
elastyczności w podejściu do konfiguracji
podziałów rytmicznych. "Linoleum"
(Road Salt One)" - kolejny przykład
udanego przeistoczenia nagrania oryginalnego,
w pierwszej części agresywnego,
dosyć surowego wokalnie i instrumentalnie,
"poprzecinanego" wściekłym
riffem i kaskadą perkusyjnych bitów w
zupełnie innych byt muzyczny. Dominują
w nim ascetyczna instrumentalizacja
i wynikające z niej bardzo oszczędne,
żeby nie powiedzieć minimalistyczne
brzmienie, na które obok wokalu
składają się także dźwięki generowane
przez miotełki perkusyjne "szeleszczące"
po talerzach, skąpa akustyka gitary, śladowe,
prawie niesłyszalne klawisze.
Dopiero w dalszym fragmencie (2:35)
utwór na moment podbija dynamikę za
sprawą gęstych organów, podniesionego
głosu i ożywionych bębnów, ale to kilkunastosekundowy
incydent. Chwilę
później wszystko wraca do ustalonej na
wstępie normy. W wyniku tych zabiegów
stała się rzeczy dziwna, mianowicie
na urodzie zyskała wyeksponowana melodia,
która w elektrycznym otoczeniu
wydaje się być schowana za nawałnicą
dźwięków. Zaryzykowałbym nawet
twierdzenie, że przedstawiona wersja z
ograniczonym dostępem do prądu
zerwała ze swoim oryginalnym wizerunkiem
ze ścieżek "Road Salt", stając się
samodzielnym bytem, wcale nie gorszym.
Mnie ta interpretacja intryguje i
stanowi dowód kreatywnej siły wykonawców.
"To The Shoreline" ("Road Salt
Two") - we wnętrzu tej urokliwej, melodyjnej
piosenki autorzy przeróbki nie
musieli za dużo majstrować, odjęto trochę
decybeli, wyciszono nieznacznie kaoalicję
instrumentów, ale te zabiegi modernizacyjne
nie wpłynęły na usposobienie
tej kompozycji. Dalej jest diabelnie
melodyjnie, zachowano prawie nie naruszone
brzmienie fraz wokalnych,
skrupulatnie odtworzono wielogłosowe
tło, stanowiące mocny punkt programu,
sekcja precyzyjnie punktuje rytmicznie,
a delikatnie wycofane klawisze snują się
tu i ówdzie w przestrzeni utworu. "Holy
Diver" (Ronnie James Dio album "Holy
Diver") - oj zdziwiłby się śp. Ronnie James
Dio wykonaniem coveru "Holy
Diver" z debiutanckiego albumu grupy
Dio. Oj zdziwiłby się bardzo, ze szczęką
"wyciągniętą" do samej ziemi. Tutaj prawie
żaden element oryginalnego wykonania
nie oparł się reformatorskiemu
działaniu Daniela Gildenlöw i jego
kolegów. Na pewno nie jest to hard
rockowy killer, zmieniło się totalnie oblicze
tej dostojnej pulsującej Hammondami
kompozycji. Owszem brzmienie
organów to obok konturów melodii jedyny
znak rozpoznawczy "przemycony"
z wykonania Dio, chociaż w wersji Pain
Of Salvation partie organowe są zdecydowanie
mnie intensywne, bardziej
skromne. Zniknęła aura tajemniczości
budowana w oryginale od samego
początku dźwiękowymi efektami specjalnymi,
z odgłosami burzy itd. itp. Od
pierwszej sekundy w wersji z albumu
"Falling Home" słyszymy raczej sekwencje
jazzowe, z elektryczną gitarą w
manierze - i znowu te skojarzenia - Patha
Metheny. Wokalnie chórki nawiązują
do wokalnych patentów amerykańskiej,
wokalnej grupy jazzowej The
Manhattan Transfer (dwie damy i
dwóch gentlemenów), dalekiej od rocka,
co szczególnie "wypływa" po upływie
pierwszej minuty. Dokładnie w punkcie
1:48 członkowie Pain Of Salvation serwują
nam kolejną niespodziankę, mianowicie
radykalne przejście z konwencji
jazzowej do reggae (!!!), tak jakby duch
Boba Marleya ponownie zawitał na naszą
planetę. Posłuchajcie tej gitarki,
tego kołyszącego rytmu, wyobraźnia
tworzy obraz plaży na Jamajce z tańczącym
z drinkami w ręku rozbawionym
towarzystwem. A po 2:30 powrót
do tematu początkowego ze świetnymi
partiami solowymi rewelacyjnej gitary
rywalizującej z Hammondami. Opis
brzmi niewiarygodnie, ale jest prawdziwy.
Według mojej opinii nowy "Holy
Diver" to wielki utwór, dowód niesamowitej
wszechstronności artystów, którzy
w konwencji oddalonej o lata świetlne
od rocka czują się jak przysłowiowe
"ryby w wodzie". Luzik, swoboda, skłonność
do jamowania. Świetna rzecz!
"1979" ("Road Salt Two") - kto zna pierwowzór
z dysku sprzed trzech lat, ten
wie, że jest to śliczna, delikatna ballada,
kwintensencja tego, co można opatrzyć
nazwą "acoustic song". Dlatego autorzy
nie musieli zbytnio mieszać w strukturze
piosenki, pozostawiając ją w stanie
prawie niezmienionym, co nie podważa
faktu zasadności jej wyboru do programu
"Falling Home". Pomimo tego, że
stanowi w pewnym sensie "powtórkę z
rozrywki" doskonale wpasowuje się w
klimat nowego wydawnictwa. "Chain
Sling" ("Remedy Lane") - publikacjia
"Remedy Lane" to był drugi punkt dyskografii,
od którego zaczęła się moja
znajomość z twórczością Szwedów i do
dzisiaj uznaję ten album za jeden z ich
najlepszych. Napiszę więcej, to prawdziwa
fantazja dla uszu fana muzyki rockowej,
rzecz, która nie zawiera praktycznie
żadnych słabych punktów. Wymieniona
z tytułu kompozycja to kapitalny,
emocjonalny i żywiołowy przykład
interpretacji hiszpańskiego flamenco,
z iście diabelsko zakręconą partią
perkusji, która wyraża istotę złożoności
utworu. Wprawdzie nie ma tutaj kastanietów,
brak tancerzy, ale od czego
człowiek posiada wyobraźnię. Kumulacja
dźwięków dosłownie rozsadza jak
dynamit ten spontanicznie wykonany
song. Zalety tej mimo swojej akustyczności
potężnej i podniosłej pieśni
zachowała nowa wersja, która nie
wykazuje rażących różnic w konforntacji
ze swoim wzorcem, a stanowi dowód,
że wielkie utwory muzyczne z pojedynku
z upływającym czasem zawsze
wychodzą zwycięsko. Szacun! "Perfect
Day" (Lou Reed "Transformer") - to kultowa
ballada genialnego barda i rockowego
rewolucjonisty śp. Lou Reeda z
1972 roku. Ale historia pokazuje, że ta
wspaniała piosenka ani na moment nie
"wylądowała" w zakurzonym archiwum,
lecz stanowiła jako, cover wyzwanie dla
innych artystów. W październiku 1997
jej nowa wersja wydana na singlu BBC
"zebrała" ponad dwa miliony funtów ze
sprzedaży w ramach akcji charytatywnej
Children In Need, a w wykonaniu
wzięli udział tacy artyści jak David Bowie,
Bono, Elton John, Tom Jones czy
Suzanne Vega. Rok wcześniej piosenkę
wykorzystano na ścieżce dźwiękowej
filmu "Trainspotting". Te fakty wskazują
dobitnie, że Daniel Gildenlöw postanowił
zmierzyć się z legendą. Jak to
mu wyszło? Nieco inaczej, ale równie
pięknie. Zachowano niepowtarzalny klimat
tej ballady, podobnie jak Lou
Reed, także w głosie Daniela dominuje
nostalgia i smutek. Przepiękna melodia
zostaje w umyśle na długo. W porównaniu
do oryginału zrezygnowano z aranżacji
smyczkowej, wprowadząjąc fortepian.
Ponad 40 lat, które minęły od premiery
nie wywarło piętna na tym songu,
pozostającym świadectwem wielkości
artysty, jakim niewątpliwie był Lou
Reed. Pain Of Salvation po przeprowadzeniu
delikatnego liftingu przywołał
to dzieło w pamięci wielu słuchaczy.
Trzy następne pozycje w programie
stanowią pakiet utworów pochodzących
z albumu "Scarsick": "Mrs. Modern
Mother Mary" - oryginalnie to prawdziwie
nieokiełznane dzikie zwierzę, szarpiące
przestrzeń gitarowymi pazurami,
eskalacją dynamiki, brzmieniową agresją.
Tutaj ingerencja autorów zmieniła
wszystko. Wyrwano pazury, usunięto
surowość i wokalny gniew wprowadzając
klimat balladowy, bazując wyłącznie
na akustyce instrumentarium, bardziej
eksponując linię melodyczną i nadając
subtelne brzmienie. Plamki dźwiękowe
elektrycznego fortepianu, oczywiście
gitara bez prądu i wyciszona perkusja
oraz odrobinę aktorski wokal stanowią
obecnie atrybuty tego songu. Mnie ta
wersja nie porwała, no ale każdy może
mieć własny pogląd, stanowiący przeciwwagę
do mojego. "Flame To The
Moth"- "zdjęto" z tego kawałka cały metalowy
ciężar brzmienia, jako substytut
wprowadzono akustykę gitary, penetrującej
rejony latynoskie i trzeba
przyznać, że jego nastrojowość, ekspresja
wokalna uzupełniona plamkami
dźwiękowymi klawiszy oraz motoryczną
perkusją stworzyła zupełnie nowe
warunki interpretacji. Nowa rzeczywistość
instrumentalna oznacza korektę
profilu brzmieniowego, także główny
motyw melodyczny stał się bardziej wy-
124
RECENZJE
razisty. Mnie propozycja Pain Of Salvation
przekonuje. "Spitfall" - porównajmy
nagranie zasadnicze z dysku
"Scarsick" z przeróbką, z założenia z
ograniczonym dopływem prądu; po
pierwsze wskazałbym na specyfikę elektrycznego
wykonania, która obejmuje
między innymi dziwaczny wokal Daniela
Gildelöw, utrzymany w manierze
hip hopowej, z deklamowaną warstwą
słowną, brzmiącą jak skandowanie haseł.
Po drugie, głos "odzyskuje swoją
śpiewność w melodyjnym refrenie, a
partie instrumentalne kojarzą się z
surowym brzmieniowo progmetalem.
Wreszcie po trzecie, w środku, po
czwartej minucie rockmani wprowadzili
instrumentalny przerywnik z domeną
klawiszy, nasączony po brzegi elektroniką,
trwa to łącznie około 30 sekund, po
czym następuje powrót do motywu
głównego. Co uległo transformacji na
kompakcie "Falling Home"? Może to
herezja, co za moment napiszę, ale dla
mnie nowa wersja "Spitfall" bije na
głowę oryginał. Muzyczni architekci dokonali
radykalnych cięć aranżacyjnych,
zmniejszyli intensywność partii instrumentalnych,
porządkując je w ten
sposób, że przydzielili wyraźnie role
główne i drugoplanowe. Na froncie brylują
wspaniałe organy Hammonda, z
narastającą dynamiką. Dzięki temu
"trickowi" wyreżyserowano niesamowicie
thrillerowaty spektakl, który swoją
atmosferą upodabnia się do pełnego
mroku i tajemniczości, starusieńkiego
kawałka Floydów "Astronomy Domine".
Świetne zagrywka. Strona wokalna
pozostała delikatnie hip hopowa, ale
jest, nazwałbym to, mniej dominująca,
władcza, po prostu więcej w niej fraz
jednostajnie mówionych aniżeli skandowanych,
ekpresyjnie akcentowanych.
Takie stonowanie wokalu wyszło kompozycji
na zdrowie. A w refrenie wyeksponowano
zabójczą melodykę z bonusem
w postaci chórku, co nadaje
utworowi piosenkowy wymiar. Wcześniej
odgrywające pierwszoplanową rolę
partie gitary elektrycznej pozbawiono
mocy i w tej interperatcji budują one
motoryczne tło do popisu Hammondziaków.
"Spitfall" pół-akustyczny nabrał
zupełnie innych "kolorów", innej
wartości stricte muzycznej, od brzmienia,
przez wyrazisty rytm, po tak ulotny
czynnik jak inna nastrojowość. Także
wskaźniki dynamiczne rosną sukcesywnie
wraz z mijającym czasem, osiągając
punkt graniczny około minuty
przed końcem. "Falling Home" - nowość
kompozycyjna to dosyć typowa ballada
o akustycznym brzmieniu gitary, z wokalnym
duetem żeńsko - męskim,
oszczędna instrumentalnie. Najmniej
ekstrawagancka, najbardziej tradycyjna,
balladowa. Gdyby zacząć odsłuchiwanie
całej płyty od pozycji ostatniej, to termin
"acoustic album" znalazłby pełne
uzasadnienie. Ale Daniel Gildenlöw ze
swoją ekipą "złamał " pewne przyzwyczajenia
dotyczące reżyserii typowych
albumów akustycznych. W licznych
fragmentach wprowadzono partie elektryczne,
czy to gitary, czy instrumentów
klawiszowych, nadając utworom nowy
szlif aranżacyjny. Dzięki temu autorzy
osiągnęli zapewne zamierzony efekt, nie
serwują "odgrzewanych kotletów" lecz
starannie przygotowali premierowe
"dania" dźwiękowe, których słucha się z
zainteresowaniem, zapominając zupełnie
o fakcie, że kiedyś już te kompozycje
zaistniały w świadomości słuchaczy,
ale w kompletnie innej rzeczywistości
artystycznej. Lubię takie wyzwania, gdy
twórcy unikają powielania zakurzonych
pomysłów starając się dostarczyć fanom
nowy produkt będący rezultatem indywidualnych
przemyśleń. Sądzę, że
kwintetowi Pain Of Salvation profesjonalnie
udało się zrealizować zamierzony
projekt. Ku uciesze licznej grupy odbiorców.
(4)
Palace - The 7th Steel
2014 Massacre
Włodzimierz Kucharek
Można by powiedzieć niemiecki klasyczny
heavy metal. Ale niemiecki klasyczny
metal to także a może przede
wszystkim takie kapele, jak Accept czy
choćby Gamma Ray, w których muzyce
zawsze było sporo finezji, świeżości.
Palace, doświadczona załoga niemiecka
to przedstawiciel tej bardziej topornej,
mniej finezyjnej części niemieckiej
sceny z naciskiem na takie grupy jak
U.D.O. czy Grave Digger. Muzycy serwują
grubo ciosane riffy, chropawy wokal
i nie bawią się w subtelności. Posłuchajcie
refrenów takich utworów jak
"Bloodshed Of Gods", czy "Iron Horde" a
będziecie wiedzieć ,o co mi chodzi. Nie
jest to z pewnością album do spuszczenia
w toalecie, jednak dla mnie brzmi
trochę jakbym słuchał odrzutów z
najlepszych czasów Running Wild.
(3.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Panzer - Send Them All To Hell
2014 Nuclear Blast
Niemiecka broń pancerna z lat II wojny
światowej należała do najlepszych wytworów
ówczesnej techniki wojskowej. I
chociaż hitlerowska III Rzesza ostatecznie
uległa aliantom, to czołgi takie jak
Pantera czy Tygrys są do dziś pamiętane
nie tylko przez historyków,
miłośników militariów czy członków
grup rekonstrukcyjnych. Nie są to na
pewno chwalebne dla Niemców czasy,
ale od teraz niemiecki Panzer może kojarzyć
się już tylko i wyłącznie pozytywnie
za sprawą pewnej supergrupy.
Tworzą ją bowiem: Schmier (Destruction,
Headhunter), Herman Frank
(Accept, Victory) i Stefan Schwarzmann
(Accept, Running Wild). Grupa
powstała z inicjatywy perkusisty i zadebiutowała
właśnie albumem "Send
Them All To Hell". Na szczęście muzycy
nie próbują tu kopiować dokonań
swych macierzystych formacji, wracają
za to do czasów świetności tradycyjnego
metalu, podanego jednak w mocarnej,
współczesnej oprawie brzmieniowej.
Sporo tu więc odniesień chociażby do
Judas Priest (początek "Roll The Dice"
to żywcem "The Hellion", rytmika singlowego
openera "Death Knell" kojarząca
się z "All Guns Blazing"), ale generalnie
słychać, że panowie nagrali płytę
z dźwiękami bliskimi od lat. Czasem
bardziej melodyjnymi, jak nośny "Hail
And Kill" czy zawadiacki "Panzer" z
wbijającym się w pamięć chwytliwym
refrenem, ale też mrocznymi, wręcz
speed metalowymi. Tu na plan pierwszy
wysuwają się "Freakshow", "Virtual
Collision" oraz "Bleed For Your Skins",
ale generalnie cała płyta trzyma poziom
i wypełniaczy tu nie uświadczymy. Do
tego Schwarzmann okłada bębny z
ogromną siłą i precyzją, Schmier szaleje
z basem i raczy słuchaczy swym ostrym
niczym żyletka głosem, a Frank
serwuje mocarne riffy i niepowtarzalne
solówki - czasem nawet trzy w jednym
utworze. Chciałoby się, żeby weterani
zawsze nagrywali takie płyty, a młodsi
szli w ich ślady. (5)
Wojciech Chamryk
Panzerhund - Voice Of The City
2015 Self-Released
Panzerhund to istniejąca od trzech lat
młoda wrocławska grupa, a "Voice Of
The City" jest jej drugim wydawnictwem.
Słychać tu, że zespół ma
potencjał, już spore umiejętności, a do
tego obdarzonego niezłym głosem wokalistę
Michała Steckiego, radzącego
sobie równie dobrze zarówno w niższych,
jak i wysokich rejestrach. Do tego
muzycy chętnie sięgają do klasycznych
rozwiązań znanych z czasów świetności
niemieckiego czy brytyjskiego metalu
("The Journey", utwór tytułowy), potrafią
przyłoić speed metalowym "Nuclear
Midgets" oraz wpleść w mroczny "Warzone"
pełne rozmachu klawiszowe partie.
Czasem jeszcze się to wszystko trochę
rozłazi aranżacyjnie, rażą też odstające
in minus od głównych partii wokalnych
amatorskie chórki, ale "Voice Of
The City" jest bez dwóch zdań dowodem
na rozwój tej nieźle rokującej na
przyszłość formacji. (4)
Queen - Forever
2014 Virgin/EMI/Universal
Wojciech Chamryk
Panowie May i Taylor kontynuują karierę
bez Freddiego ale i bez Johna. Jednak
od czasu do czasu pozwalają przypomnieć
wszystkim to co się działo - nie
ma co ukrywać - w tych najlepszych latach.
Tym razem mamy do czynienia z
kompilacją, czyli zbiorem przebojów.
Trochę to dziwny wybór bo spora część
kompozycji to te, po które zespół sięga
rzadziej albo w ogóle. Dopierając pieśni
na ten zestaw prawdopodobnie May i
Taylor kierowali się wytycznymi, którymi
były: melancholia, romantyzm i patos.
Przynajmniej mam takie wrażenie.
Niemniej najważniejsze w tym zestawie
są trzy kompozycje: "There Must Be
More To Life Than This", "Let Me In
Your Heart Again" oraz "Love Kills - The
Ballad". W pierwsza z nich to Mercury
śpiewa w duecie z Michaelem Jacksonem.
"There Must Be More To Life
Than This" pochodzi z solowej płyty
Freddiego "Mr. Bad Guy", gdzie miał
zdecydowanie popową oprawę. Panowie
May i Taylor swoim zwyczajem od nowa
nagrali podkład, na plan pierwszy
wysunęli gitarę, nadając kawałkowi
charakteru rockowej ballady. Jackson
zaśpiewał swoim subtelnym głosikiem
jedną zwrotkę oraz w duecie z Mercurym
w wieńczącym całość refrenie.
Szczerze, mało mnie obeszła ta wersja.
"Let Me In Your Heart Again" powstała
w 1983 roku w czasie sesji "The Works".
Jednak wtedy muzycy nie zdecydowali
się na jej wykorzystanie. Brian
May przekazał go niejakiej Anicie Dobson
(obecnie żonie Briana). Oczywiście
głos Frediego nadał tej kompozycji
innego wymiaru i pewnie May trochę
pomęczył się aby dograć tak piękne gitary.
Udana i ciekawa wersja. Natomiast
"Love Kills - The Ballad" to już dla mnie
majstersztyk. Kawałek napisał Mercury
wraz z Giorgio Moroderem. W oryginale
to takie sobie dyskotekowe plumkanie
lub bardziej mocniejszy beat (w
innym miksie). Tu nabrała prawdziwej
"queenowskiej" magi, Brian i Roger zrobili
znakomitą robotę. Ten wariant
"Love Kills" bardzo mi odpowiada i jest
nie tylko ozdobą składanki "Forever"
ale całego dorobku Queen. Jest jeszcze
tytułowe "Forever" czyli "Who Wants To
Live Forever" ale w wersji na fortepian.
Rzecz znana ale ciągle robi wrażenie.
Generalnie nie lubię kompilacji, nie za
bardzo przepadam również za większą
dawką melancholii, jednak tym razem
bardzo lubię wrzucać sobie do odtwarzacza
dyski z "Forever". A no właśnie
Universal tym razem dał radę, bowiem
dla polskich fanów w wersji "polskiej
ceny" wypuścił wersje rozszerzoną,
dwupłytową. Myślę, że tym łatwiej będzie
wam wyhaczyć tą pozycję i dołączyć
do swojego zbioru.
Rancor - Dark Future
2013 Xtreem Music
\m/\m/
Piętnastolecie działalności hiszpański
Rancor uświetnił wydaniem drugiego w
swoim dorobku długogrającego albumu
studyjnego. Już w pierwszym utworze
słychać tu znaczną różnicę w porównaniu
z poprzednim długograjem oraz
EPką, która ukazała się w międzyczasie.
Najnowszy album Hiszpanów, noszący
tytuł "Dark Future", przynosi solidną
dawkę rasowego thrash metalu w dużo
lepszej jakości dźwięku niż poprzednie
wydawnictwa grupy. Słychać to już od
otwierającego "The Last Drop Of Blood"
rozpoczynającym się od podniosłego
riffu. Muszę przyznać, że w pierwszych
zwrotkach wokalista Dani Lopez nie
przekonuje mnie do siebie swoim śpiewaniem
(podobnie jest w refrenach
"Addicted to hate"), o tyle później jest
już zdecydowanie lepiej. We wspomnianej
wcześniej kompozycji ma świetne
końcówki w refrenach, z kolei w "Sea
Of Lies" (do którego powstał teledysk)
śpiewa wręcz wzorowo, szczególnie w
refrenach. W porównaniu z albumem
"Release The Rancor" poczynił spory
postęp. Wysokie zaśpiewy (jak np. w
"Deaf People") oraz agresywne partie w
RECENZJE 125
szybszych utworach dobrze eksponują
jego możliwości wokalne. Na płycie nie
brakuje rasowych, thrashowych killerów,
jak np. tytułowy "Dark Future".
Dobrym momentem wytchnienia od
metalowego łojenia jest balladowy
wstęp do "Nothing Within", który z czasem
nabiera mocy. Bardzo pozytywnie
można ocenić pracę instrumentalistów,
zarówno jeśli chodzi o dokładność gry
jak i jakość kompozycji. Bardzo dobrze
uwypuklono tu partie sekcji rytmicznej,
która gra bardzo potężnie i równo.
Świetnymi riffami raczą słuchacza
gitarzyści. Zresztą nie tylko riffami.
Wybornie wychodzą im chociażby
zagrywki w przejściach, np. w "Sea Of
Lies" czy właśnie w "Dark Future". Partie
gitar rytmicznych, są zagrane tu
niezwykle precyzyjnie. Jedną z najmocniejszych
stron albumu są gitarowe
solówki: melodyjne, dopracowane technicznie
i bardzo przemyślane. Płyta całościowo
spójna i bardzo dobra. Pozostaje
mieć nadzieję, że Hiszpanie pójdą
do przodu również na kolejnym albumie.
Swoją drogą już ciekaw jestem w
jaki sposób tytuł kolejnej płyty oraz nazwa
zespołu (dla niewtajemniczonych:
rancor to potwór z Gwiezdnych Wojen)
będą korespondować z okładką. (4,8)
Rafał Mrowicki
Ravensire - We March Forward
2013 Eat Metal
Intrygująca to płyta. Po pierwsze muzyka,
jakoś niespecjalnie koresponduje z
krajem pochodzenia zespołu. Ravensire,
to młody portugalski zespół, prezentujący
światu, swój debiutancki album.
Płyta prezentuje klasyczny nurt heavymetalu,
ale w odcieniu odrobinę mroczniejszym.
Trochę odniesień do doom
metalu, słychać wpływ mistrza Iommiego,
w riffach rzeźbionych przez młodych
muzyków. Do tego wokalista Rick
Thor, wprowadza ciekawy klimat,
swym szorstkim, ponurym głosem. Album
zaczyna akustyczne intro "Black
Abyss", po czym zespół atakuje klasycznym,
metalowym "Night Of The
Beastslayer", utrzymanym w dość żwawym
tempie. Podobnie "Fate Is Inexorable",
wyposażony w ciekawy riff i całkiem
ciekawy refren. Wszystkie wymienione
składniki, plus melodyjną
solówkę znajdziemy także w "Iron Pits".
Dla odmiany wolniejsze tempa znajdziemy
w takich numerach jak, epicki
"Gates Of Ilion", "Homecoming", czy wreszcie
pachnący Black Sabbath, "Drawing
The Sword". Ciekawa natomiast
sprawa, wychodzi z udanym "Beyond
The Portcullis", gdyż zaintrygowany,
jakby znanym riffem, zacząłem zastanawiać
się nad tym i w końcu…olśnienie.
Posłuchajcie "Redeemer Of Souls", z
ostatniej płyty Judas Priest. Riff, jak
malowany. Portugalczycy, mogą być
więc zadowoleni, że wpadli na niego
wcześniej, niż jedna z największych kapel
światowego metalu. Myślę, że zespół
rokuje całkiem nieźle. Jeśli lubicie
wczesny Running Wild, Manowar -
warto posłuchać. (4.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Red Circuit - Haze Of Nemezis
2014 Limb Music
Dawno nie słyszałem Red Circuit, nie
to, że jakoś specjalnie tęskniłem. Po
prostu po wielu latach zespół wypuścił
swój kolejny album "Haze Of Nemezis"
i jest okazja aby przypomnieć sobie o tej
"supergrupie". Wraz z wydaniem debiutu
"Trance State", band zdobył uznanie
wśród zwolenników progresywnego
metalu. Wtedy w 2006 roku, ten zespół
nie bardzo mnie przekonał do siebie, w
ogóle lekko dziwiła mnie atencja co niektórych
do Niemców. Szczerze mówiąc
do tej pory w mojej pamięci nie wiele
pozostało po "Trance State", także
wraz z nowym krążkiem na nowo zapoznawałem
się z Red Circuit (nie sądzę
abym z "Homeland", albumem z 2009
roku, miał kiedykolwiek do czynienia).
Generalnie "Haze Of Nemezis"
również nie wywarł na mnie jakiegoś
wielkiego wrażenia. Muzycznie bardziej
kojarzy mi się z dobrze zagranym melodyjnym
power metalem niż progresywnym
metalem typu Vanden Plas,
Adagio czy Elegy (kiedyś personalnie
zespół powiązany był z wymienionymi
kapelami). Owszem elementy progresywne
też wyłuskamy ale bardziej są one
tu jako dodatek, ozdobnik czy dekoracja.
Więcej doznań podobnych do tych
progresywnych daje muzyce tego zespołu
gra nastrojami i klimatem, które ogólnie
są ponure. Powyższe wrażenia potęgują
struktura samych kompozycji
oraz dość nowoczesny strój gitary.
Utwory nie epatują ekwilibrystyką czy
nadmierną złożonością. Podstawowa w
nich to melodyjność. Choć ze względu
na klimat i ociężałe gitary niekiedy
wkrada się odczucie monotonii. Kompozycje
różnorodne, od balladowych po
te szybsze, niestety lawirują bardzo blisko
konwencjonalnych standardów z
melodyjnego power metalu. Muza jest
zagrana i nagrana na wysokim poziomie.
Jeżeli ktoś miałby się czepiać to
pewnie będą to detale. Choć co u niektórych
mogą one urosnąć do niebagatelnych
rozmiarów. Od początku zespołowi
swojego głosu udziela Chity Somapala.
Nie zawsze jego wokal w pełni
sprawdza się ale w wypadku "Haze Of
Nemezis" można mówić o pełnej przyzwoitości.
Możemy usłyszeć go w sporej
palecie swoich umiejętności. Operuje
również głosem raz mocnym z chrypką
po melodyjny, stonowany i klasyczny
wokal. I co by nie pisać dzięki Somapali
muzyka Red Circuit nabiera kolorów
i życia. Krążek ten nie zmienił
mojego podejścia do twórczości Niemców.
Jak nadarzy się okazja to "Haze Of
Nemezis" z pewnością przesłucham ale
nie będę do niej powracał z uporem maniaka.
(3,5)
\m/\m/
Renegade - Thunder Knows No
Mercy
2014 Pure Underground
Niby Włosi nie mają jakiegoś szczególnego
talentu do mocniejszego grania, a
tymczasem ciekawych zespołów, od tradycyjnie
metalowych do totalnej ekstremy,
mamy tam całkiem sporo. Jednym
z nich jest Renegade z Florencji,
już od dziesięciu lat kroczący nie tylko
śladami Iron Maiden czy Accept, ale
też Strana Officina oraz Danger Zone.
"Thunder Knows No Mercy" to piąty
album zespołu i zarazem kawał porywającego,
tradycyjnego heavy metalu.
Nic dziwnego, że jego wydawcą jest
Pure Underground Records, bowiem
Renegade nie tylko nawiązują do czasów
świetności heavy metalu z początków
lat 80-tych, ale też czynią to z
wyjątkową energią i świeżością. Dlatego
każdy z tych ośmiu utworów to swoista
perełka i mus dla fanów klasycznego
heavy; począwszy od szybkich killerów
"Nobody Lives Forever" czy "The World
Is Dying", na poły balladowego "The
Endless Day", aż do niemal dziewięciominutowego,
rozbudowanego "Trail
Of Tears". Efektownie prezentuje się też
miarowy, czerpiący z Dio rocker z dialogami
gitar i klawiszy "Awaiting The
Storm", a na tle doskonałych instrumentalistów
lśni niczym gwiazda pierwszej
wielkości wokalista Stefano Sensi -
śpiewak bardzo uniwersalny i wszechstronny.
(5)
Sacro Sanctus - Deus Volt
2014 Metal on Metal
Wojciech Chamryk
Parafrazując klasyka, lubimy piosenki,
które znamy. Popyt na muzykę retro
był zawsze, przy czym ta raczej nigdy
nie wychylała nosa poza podziemie i
najbardziej zatwardziałych miłośników
takiej czy innej stylistyki. W XXI w. byliśmy
jednak świadkami skutecznego
szturmu list popularności w wykonaniu
grup retro, czy to odwołujących się do
rocka lat 70-tych, czy też klasycznego
heavy metalu lat 80-tych. Mimo że na
swoim solowym albumie Albert Bell,
znany z Forsaken i Nomad Son, również
sięga głęboko w przeszłość, to jednak
nie sposób oskarżyć go o podążanie
za modą. Otóż Maltańczyk postanowił
złożyć hołd prekursorom metalowej
ekstremy z Celtic Frost na czele. W rezultacie
powstała mroczna płyta łącząca
w sobie elementy obskurnego heavy
metalu, doom metalu i black metalu. Co
ciekawe, Albert odpowiada tylko za
kompozycje i partie basu, ale także wokale
i gitarę (w tym solówki), co jest
imponujące, bo tym samym debiutuje w
dwóch nowych rolach. Na perkusji z kolei
gra nie automat, lecz muzyk sesyjny,
czym Sacro Sanctus pozytywnie wyróżnia
się na tle innych jednoosobowych
projektów. Brzmienie albumu jest
bardzo dobre, czytelne, bynajmniej nie
nowoczesne, ale też nie po chamsku
piwniczne, dzięki czemu nie odstraszy
ani młodzieży, ani zatwardziałych oldschoolowców.
"Deus Volt" to kawał porządnej,
inspirowanej wczesną sceną
ekstremalną muzyki, stworzonej przez
jednego jej miłośnika i adresowanej do
innych, ale też mogącej zainteresować
niekoniecznie lubujących się w takich
dźwiękach. Do której grupy byście się
nie zaliczali, warto dać "Deus Volt"
szansę. (5)
Adam Nowakowski
Sanctuary - The Year The Sun Died
2014 Century Media
Gdy ogłoszono powrót Sanctuary do
studia, zainteresowani fani podzielili się
z grubsza na dwie frakcje - tych którzy
oczekiwali, że owoc prac muzyków będzie
przypominał stylistycznie ich pierwsze
płyty oraz tych, którzy po prostu
czekali na kolejne dokonania Warrela
Dane'a, niezależnie od tego czy będą
one sygnowane szyldem Nevermore
czy Sanctuary. Oczekiwania były tym
większe, że za nowy album Sanctuary
wziął się praktycznie cały skład, bez
Seana Blosla, odpowiedzialny na dwa
pierwsze, klasyczne albumy tej kapeli.
Oczekiwaniom towarzyszyły też obawy.
W końcu Warrel Dane od dawna nie
jest w takiej formie wokalnej jak za czasów
"Refuge Denied". W zapomnienie
poszły jego wysokie zaśpiewy i stawiające
wszystkie włoski na ciele niesamowite
falsetto. Występy zreaktywowanego
Sanctuary z ostatnich lat to potwierdzały,
zwłaszcza, że smutno było
patrzeć jak się Warrel męczy przy takim
sztandarowym "Die For My Sins" na
żywo. Po dwudziestu czterech latach do
katalogu Sanctuary trafia trzeci album
studyjny i muszę od razu powiedzieć, że
dzięki "The Year The Sun Died" Sanctuary
trafia do grona tych zespołów, które
zepsuły swą nieskazitelną dyskografię
dzięki jednej szmirze, bo niestety nowy
album nie jest dobrym nagraniem i
należy to powiedzieć otwarcie. Jest mu
diabelnie daleko do bycia dobrym nagraniem.
Nie brzmi nawet jako nagranie
Sanctuary, tylko jako coś, co powinno
wyjść pod szyldem Nevermore. Wokale
brzmią jak Nevermore, gitary brzmią
jak Nevermore, bas brzmi jak Nevermore
(czyli go właściwie nie słychać) i
produkcja dźwięku brzmi jak Nevermore.
Pierwszy rzut oka na okładkę też
przywodzi na myśl Nevermore.
Stworzył ją Travis Smith, który - to ci
niespodzianka - jest także odpowiedzialny
za grafiki "Dreaming Neon
Black", "Dead Heart In A Dead
World", "Enemies of Reality" oraz
"The Obsidian Conspiracy". Travis
tworzył okładki dla naprawdę wielu różnych
zespołów (w tym Iced Earth,
Death, Cynic, Crescent Shield, Overkill
i wiele innych), lecz inne jego prace jakoś
nie nasuwały skojarzeń z Nevermore.
Ta dla Sanctuary, niestety już
tak. Wygląda jak typowa okłada Nevermore,
z tą różnicą, że widnieje na niej
inna logówka. Przynajmniej ostrzega
ona w jasny sposób przed tym, co możemy
znaleźć w środku. "The Year The
Sun Died" nie brzmi jak naturalna kontynuacja
"Into the Mirror Black".
Temu albumowi daleko jest i do genialnego
"Refuge Denied" i do progresywnego
drugiego albumu. Produkcja
dźwięku brzmi niezwykle cyfrowo i syntetycznie,
a same kompozycje przynudzają
i przebrzmiewają swoją miernością.
Nawet w kontekście samej muzyki
Nevermore ten album wypada jako słaba
kontynuacja dorobku muzycznego
126
RECENZJE
Warrela Dane'a i Jima Shepparda.
Nie ma sensu szukać punktów wspólnych
między "The Year The Sun Died"
i muzyką Sanctuary, gdyż ich praktycznie
nie ma. Sam album, postawiony
samotnie pod ścianą, też się nie broni.
Średnie, monotonne tempa, nudne wokale,
kompozycje brzmiące bliźniaczo z
powodu wypolerowanej cyfrowej produkcji
w stylu Nevermore - słowem
wieje taką papkową szarzyzną z tego
nagrania, która ma niewiele wspólnego z
mocą, potęgą i energią heavy metalu.
Album rozpoczyna "Arise and Purify",
który już na wstępie krzyczy Nevermore
swoimi riffami. Kompozycja przemija
bardzo wolno i męczy bułę niemiłosiernie,
a to przecież dopiero początek
albumu. Wokale w refrenie mają nałożone
na siebie wysokie zaśpiewy, jednak
są one na tyle schowane, że trudno rzec
czy to sam Warrel siebie wspiera, jak
dawniej, czy są podciągane komputerowo.
Sądząc po niechętnej jej ekspozycji
to niestety mamy do czynienia z tym
drugim. W dodatku są one najlepszą
częścią tej kompozycji, co samo w sobie
powinno wiele mówić o pozostałych
aspektach tego utworu. W "Let the Serpent
Follow Me" i w "Exitium (Anthem of
the Living)" nikt się nawet nie stara
ukryć, że mamy do czynienia z kompozycją
Nevermore. Zabawy z pedałem
wah przechodzą w monotonne, ponure
klimaty, które można opisać jednym
słowem, czyli… Nevermore. Te riffy
kojarzą się jednoznacznie, zwłaszcza z
zawodzeniem Dane'a w średnich rejestrach
i tą nieszczęsną syntetyczną produkcją.
Z pozoru nieco żywszy "Question
Existence Fading" szybko siada i się
ochładza. Warrel zamiast śpiewać, jak
miało to miejsce na wcześniejszych płytach
Sanctaury, stawia w gruncie rzeczy
na melorecytację w stylu - no kto by
przypuszczał - Nevermore oraz ostatniej
płyty Laaz Rockit. Ciemna atmosfera
"I Am Low", który miał chyba
przeplatać melancholijny spokojny klimat
z szybkimi zrywami, męczy niesamowicie.
Sanctuary umiejętnie czyniło
analogicznego zabiegi w przykładowo
"Future Tense", "Veil of Disguise" i
"Termination Force". Tutaj niestety
zawodzi, choć Warrel pokazuje, że ma
bardzo różnorodną barwę głosu w średnich
rejestrach. Przy "The World Is
Wired", który dalej jedzie na kilometr
wiadomym zespołem, trafił się także jeden
motyw, którego ze świecą szukać w
twórczości Nevemore. Niestety szybko
przemija i wraca z powrotem zbita
młócka sztucznych riffów. Progresywny
"The Dying Age" męczy swą monotonią i
klepaniem w niekończące się kółko tego
samego motywu gitarowego. Album
kończy utwór tytułowy, który jednoznacznie
utwierdza mnie w przekonaniu,
że nie powinien się nazywać "The Year
The Sun Died" tylko "The Year Sanctuary
Died". Jest to nudny, na siłę
udziwniany i monotonny utwór w średnim,
męczącym tempie. Plusy? Naprawdę
niewiele można rzec na dłuższą
metę w tym temacie. Solówki i leady w
"Arise And Purify", choć są proste i w
sumie dość jednostajne, to brzmią całkiem
nieźle. Szkoda, że utwór do którego
zostały dodane jest średnią szamotaniną.
Akustyczna solówka w "One Final
Day (Sworn to Believe)" jest bardzo
ciekawym smaczkiem wydobywającym
ten album z czeluści nudy i muzycznej
chałtury. Najlepszym utworem na płycie
jest "Frozen", który można opisać
jako średniodobry. Dupy nie urwie, ale
kompozycyjnie prezentuje się prawie
całkiem całkiem… Chyba jako jedynemu
pod względem aranżacji bliżej mu
do tego jakby brzmiało Sanctuary,
gdyby nie eksodus Dane'a i Shepparda
do ziemi Nevermore na początku lat
dziewięćdziesiątych. Przynajmniej na
początku utworu, gdyż nawet pierwsze
zwolnienie ma więcej wspólnego z klimatem
Sanctuary niż Nevermore. Potem,
przy refrenie niestety skojarzenia
są dokładnie takie same jak przy innych
utworach. Niezależnie od tego jak szybki
jest utwór, następuje jego wymuszone
zwolnienie przy refrenie. Ponadto, może
się wydawać, że we "Frozen" część riffów
jest nawet ukształtowana na modłę
Sanctuary. Niestety, trudno jest jednoznacznie
to ocenić z powodu mało
czytelnej, syntetycznej produkcji dźwięku,
o której była już mowa. Drugim
dobrym utworem jest półtoraminutowy
instrumentalny "Ad Vitam Aeternam"
stanowiący bardzo fajny i klimatyczny
akustyczny wstęp do ostatniego utworu
na płycie, który niestety nie utrzymuje
już poziomu swojego wstępu. Dodam
jeszcze, że jak przystało na Warrela
Dane'a teksty utworów są dobre. Warrel
zawsze potrafił pisać ciekawie zbudowane
liryki. Z ich melodyką to zwykle
bywało różnie, ale treść zawsze była
dobrej jakości. Choć na "The Year The
Sun Died" daleko im do stylu prezentowanego
na "Into the Mirror Black" i
"Refuge Denied". Nie jest to jednak element,
który wymiernie wpływa na poprawę
odbioru najnowszego dzieła tej
kapeli. Nowe Sanctuary wypada miernie.
Słuchałem tego albumu wielokrotnie.
Dawałem mu co i rusz szansę,
liczyłem że w końcu do mnie przemówi.
Jako zagorzały fan Sanctuary ślepo
wierzyłem, że coś w końcu zaskoczy, że
przyjdzie pora, gdy zrozumiem ten
album. Okazało się, że jednak nie jest to
płyta z gatunku tych, do których trzeba
dojrzeć. Jako człowiek, któremu daleko
jest do bycia fanem Nevermore, uważam,
że tytułowy kawałek z ich ostatniej
płyty "The Obsidian Conspiracy"
zjada cały nowy album Sanctuary bez
popity. Tak jak pisałem wcześniej, tak
to podkreślę raz jeszcze - "The Year
The Sun Died" jest słaby, niezależnie
czy w kontekście dorobku Sanctuary,
dorobku Nevermore czy też nawet
jeżeli nie będziemy w ogóle brali pod
uwagę jakąkolwiek przeszłość muzyczną
artystów, którzy są za niego
odpowiedzialni. Najnowsza płyta
Warrela Dane'a nie ma za wiele wspólnego
z muzyką metalową. Trudno nawet
z czystym sumieniem nazwać to
wydawnictwo dobrą muzyką. A to nie
wszystko. Nowe Sanctuary nie brzmi w
ogóle jak Sanctuary. "The Year The
Sun Died" brzmi jak cienkie Nevermore
bez Loomisa. Cóż, na zakończenie
dodam, że to dość ciekawe, że w
kontekście recenzji tej płyty częściej
pada nazwa innej kapeli niż tej, która
stworzyła opisywane dzieło. To też w
sumie o czymś jednoznacznie świadczy.
Zalecam potencjalnym słuchaczom jak
najszybciej zapomnieć o tej płycie i wrócić
do ponadczasowego i klasycznego
"Refuge Denied". Po co sobie psuć
krew? (2)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Savage Messiah - The Fateful Dark
2014 Earache
Pamiętam jakim nieporozumieniem i
porażką był poprzedni album młodych
Brytyjczyków "Plague of Conscience".
Nie przeszkadzało to jednak temu, by
zespół ten otrzymał dotację ze specjalnego
funduszu rządowego (Music Export
Growth Scheme) przeznaczonego
dla podmiotów, promujących brytyjską
muzykę za granicą. Może dzięki temu
zastrzyku gotówki (w postaci co najmniej
pięciu tysięcy funtów) najnowszy
album Savage Messiah nie jest już taką
muzyczną lurą i w końcu jest albumem
słuchalnym. Mamy tutaj do czynienia z
nowoczesnym melodyjnym power/
thrashem nie stroniącym od twardych
riffów. Wszystko to zostało opakowane
w nowoczesną, lecz nawet dobrze wyważoną,
produkcję i dobrze pasujący do
całości wokal, co szczególnie cieszy, bo
na poprzedniej płycie to właśnie forma
wokalisty była jednym z głównych mankamentów.
Co prawda wizja muzyczna
Savage Messiah na "The Fateful
Dark" do mnie nie przemawia - ot taki
kabotynizm metalowy, to jednak nie
można odmówić zespołowi dobrej formy,
instrumentalnych umiejętności i
rzetelnego podejścia do tematu aranżacji
utworów. Przy tym albumie fani
takiego grania na pewno będą się nieźle
bawić. Co prawda dla mnie pewnym
nieporozumieniem są radiowe balladki
przetykane pseudociężkimi wstawkami
- "Live As One Already Dead" i "Zero
Hour", jednak co kto lubi, możliwe że
takie kompozycje są wymagane w kanonie
melodyjnego thrashu w dzisiejszych
czasach. W każdym razie już
"Hammered Down", "Iconocaust", "Cross
of Babylon" czy "Hellblazer" to godne
kompozycje, za które należy się uznanie
i pochwała. Dodam jeszcze tak trochę
na marginesie, że to ciekawe, że u nas
nie ma takiego programu jak wspomniany
Music Export Growth Scheme,
który jest przeznaczony dla artystów i
firm związanych z muzyką, chcących
promować swoją działalność za granicą.
Jak widać ta inicjatywa jest przeznaczona
dla wszelakich form ekspresji, także
dla świata heavy metalu. Może warto
by się zastanowić ilu polskim wykonawcom
ze świata bluesa, muzyki awangardowej,
jazzu, heavy metalu, folku,
muzyki elektronicznej i alternatywnej, a
nawet hip hopu można by było pomóc,
promując przy okazji polską muzykę,
za, załóżmy, kwotę 270 milionów złotych,
zamiast stawiać wątpliwej potrzeby
i natury muzeum na warszawskim
Muranowie? Ale w sumie po co, skoro w
wyborach do cebul-samorządów i rządu,
nasi rodacy wybiorą gości, którzy wolą
organizować festiwale poezji żydowskiej
i maratony rowerowe korkujące miasta
w godzinach szczytu. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Skyharbor - Guiding Lights
2014 Basick
Kiedy człowiek myśli, że gatunek zwany
popularnie djentem wyczerpał swój
limit na oryginalne pomysły, to zupełnie
znienacka pojawia się taki Skyharbor,
który przełamuje granice gatunku.
Pierwszy album, zatytułowany "Blinding
White Noise: Illusion & Chaos",
powstał w głowie indyjskiego muzyka -
Keshava Dhara. Artysta prócz tego, że
nagrał większość partii instrumentalnych,
zajął się także produkcją krążka, a
do współpracy zaprosił wielu gości,
m.in. Daniela Tompkinsa (TesseracT)
oraz Marty'ego Friedmana (ex-Megadeth).
Utrzymany w drapieżnej stylistyce
debiut spotkał się z bardzo dobrym
przyjęciem, co umożliwiło Keshavovi
pójście o krok dalej. Do projektu
na stałe dołączył Tompkins, a w skład
powiększył się o kilku nowych muzyków:
Devesha Dayala (gitara), Anupa
Sastry'ego (perkusja) oraz Krishnę
Jhaveriego (gitara basowa). Dwa lata
po wydaniu debiutu, za pieniądze zebrane
na serwisie pledgemusic, panowie
wydają swój drugi pełnoprawny krążek.
Jestem zmuszony zasmucić fanów pierwszej
płyty Skyharbor. "Guiding
Lights" to zupełnie inny materiał,
ukierunkowany w stronę bardziej nastrojowego
grania. Nie oznacza to jednak,
że panowie zrezygnowali z technicznych
popisów. Już na otwierającym
"Allure" więcej jest ambientu, choć głównym
nośnikiem kawałka jest imponująca
rytmika. Ledwo podkreślone melodie,
idealnie współbrzmią z perkusyjnymi
ewolucjami , a wisienką na torcie jest
gitarowe solo w wykonaniu Marka Holcomba
z Periphery. Takich zabaw formą
jest na płycie znacznie więcej. Nieco
jazz-popowych odniesień usłyszymy na
"Indle Minds" i "Miracle", w których
szczególnie wyróżnia się Daniel Tompkins.
W jego wokalu czuć naturalność i
słychać, że w muzyce Skyharbor czuje
się jak ryba w wodzie. Z dobrodziejstw
elektroniki muzycy korzystają na "Halogen"
oraz "New Devil". W tym drugim na
uwagę zasługuje gitarowe solo, utrzymane
w stylistyce fusion. Największe
wrażenie zrobiły na mnie dwa utwory,
które są hołdem dla klasyków rocka progresywnego.
Klimatu "Patience" nie powstydziłby
się sam Steven Wilson (odsyłam
do teledysku wykonanego przez
Jess Cope), a tytułowy "Guiding Lights"
to ukłon w stronę Coldplay i Pink
Floyd. Do swoich korzeni panowie powracają
na "Evolution" oraz "Kaikomie"
(z gościnnym udziałem brytyjskiej
wokalistki - Valentiny Reptile). Więcej
tam polirytmicznych popisów, co na
pewno ucieszy miłośników debiutu.
Płytę kończy niemal dziesięciominutowa
kompozycja w postaci "The Constant"
- to już djent pełną gębą. W zeszłym
roku na piedestale nowoczesnego
prog metalu stanął TesseracT ze swoim
"Altered State", który udowodnił, że w
tym nurcie nie należy rezygnować z
melodii. Panowie ze Skyharbor poszli o
krok dalej i zaserwowali nam wydawnictwo,
które kładzie jeszcze większy nacisk
na przestrzeń, ale przy tym nie zrywa
ze swoim muzycznym rodowodem.
Ta mozaika wielu gatunków - od ambientu,
popu, jazzu, aż po rock progresywny
- to zdecydowanie najmocniejszy
punkt "Guiding Lights". Na uznanie
zasługuje również to, że muzycy pomimo
tej różnorodności nie burzą nastroju
płyty, a ze swoich inspiracji korzystają
bardzo swobodnie. To zasługa nie tylko
kompozytorskich umiejętności Keshava
Dhara, ale też pozostałych członków
grupy, którzy pomimo odległości jaka
ich dzieli, potrafili stworzyć wymagający
i spójny materiał. Instrumentalnym
popisom towarzyszy charyzmatyczny
wokal Daniela Tompkinsa - utrzymany
w stonowanej formie, szczególnie
względem jego dokonań w TesseracT.
Spotkałem się z opinią, że "gdyby
Michael Jackson tworzył djent, to brzmiałby
jak Skyharbor" i trudno się z
tym nie zgodzić, czego dowodem są
utwory pokroju "Evolution", czy "Miracle".
"Guiding Lights" to obecnie jedno
z najbardziej oryginalnych wydawnictw
w math metalowym światku. Zamiast
RECENZJE 127
kroczyć utartymi ścieżkami, panowie
ostro z nich zbaczają i na każdym przystanku
starają się dodać coś nowego do
swojej muzyki. Paradoksalnie przepisem
na coś oryginalnego w tym gatunku okazuje
się odejście od swoich korzeni.
Mniej popisów, więcej melodii - to zdecydowanie
dobry kierunek. Być może
Skyharbor wyznaczy nowy trend i
stanie się solidnym fundamentem dla
innych grup z tego nurtu. Mówi się, że
jeżeli brać już przykład, to od najlepszych,
a w tej materii "Guiding Lights"
jest absolutnym wzorem. (5,5)
Slasher - Katharsis
2014 Self-Released
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Mocna propozycja dla fanów thrash metalu.
Brazylijski Slasher ze swoją najnowszą
propozycją nie powinien zawieść
oczekiwań fanów nowoczesnych odmian
thrash metalu. Potężnie brzmiąca
perkusja, wściekłe riffy gitarowe i wokal
na pograniczu growlu sprawi, że nawet
fani brutalniejszych odmian metalu
powinni łaskawym okiem na tą propozycję.
Płyta Slasher to mocno brzmiąca
rzecz, utrzymana z reguły w szybkich
tempach. Dwójka gitarzystów oprócz
ostro ciętych riffów, potrafi także zaserwować
ciekawe sola gitarowe, jak w
"Final Day", czy okraszonym ciekawym
refrenem "Face The Facts". Wyróżniają
się także bezlitosny "Hostile" a także
nieco wolniejszy, motoryczny "Jamais
Me Entregar". Mocna rzecz pod każdym
względem! (4.8)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Sodom - Sacred Warpath
2014 SPV
EPka zapowiadająca najnowszy album
Sodom zawiera utrzymany w mrocznym
klimacie, premierowy utwór tytułowy,
który zachwyca intensywnymi
gitarami i potężnym wokalem Toma.
Rozbudowana kompozycja urozmaicona
została także ciekawym fragmentem
akustycznym i melodyjną solówką.
Mocna rzecz. Znakomicie podgrzewa to
atmosferę przed nadchodzącą płytą.
Dodatkowo trzy utwory w wersjach live,
z których najlepiej moim skromnym
zdaniem wypada melodyjny "City Of
God" z albumu "Sodom". Tak więc, czekamy
z niecierpliwością. (4.5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Soen - Tellurian
2014 Spinefarm
Kiedy dwa lata temu Soen wydał swój
debiutancki album zatytułowany "Cognitive",
w serwisach muzycznych aż
zawrzało. Zespół na każdym kroku był
zestawiany z twórczością Toola, a bardziej
sceptyczni fani nie stronili od
nazywania grupy plagiatorami. Całe
szczęście skończyło się wyłącznie na
marudzeniu, bowiem album spotkał się
z bardzo ciepłym przyjęciem i znalazł
wielu entuzjastów, zarówno wśród dziennikarzy,
jak i fanów post-metalowych
brzmień. Po ogłoszeniu premiery
"Tellurian", ekipa Martina Lopeza (ex-
Opeth) ponownie znalazła się w centrum
uwagi. Czy Soen dalej trzyma się
swoich inspiracji? Pierwszy rzut oka na
okładkę, bo trudno o niej nie wspomnieć.
Została wykonana przez meksykańskiego
malarza José Luisa Lópeza
Galvána i przedstawia nosorożca w koronie
(sic!), który ze smakiem pałaszuje
potrawy z ludzi. Okładka pomimo groteskowego
charakteru wywołuje przerażenie
i nie wszystkim przypadnie do
gustu (ja byłem zachwycony!), ale trzeba
przyznać jej jedno - bezbłędnie oddaje
tematykę płyty. Nosorożec to władza,
której nie potrafimy się przeciwstawić.
Jesteśmy dokładnie tacy jak na
obrazie - bezradni, skuleni i słabi. Służymy
wyłącznie za pokarm, by napełnić
żołądek bez dna, gdzie nie ma miejsca
na wrażliwość i zrozumienie. Tytuł
płyty odnosi się bezpośrednio do pojęcia
bóstw tellurycznych, które w wierzeniach
starożytnych cywilizacji, władały
sferą ziemską. Co za pomocą tekstów
chcą nam przekazać panowie z Soen?
W gruncie rzeczy ukazują walkę jednostki
o indywidualizm oraz ucieczkę od
alienacji w imię wyższych wartości.
"Komenco" (czyli "Początek") to nic innego
jak krótkie, etnicznie wprowadzenie,
w którym dominuje południowoamerykański
nastrój. "Tabula Rasa"
porywa chwytliwą formą, a w melodii
wyraźnie dominuje sekcja rytmiczna
(znakomity Stefan Stenberg). To oczywisty
wybór na singiel, bowiem dalej
jest nieco mniej sielankowo. Efektowny
wstęp w "Kuraman" (gitarowe partie
Platbarzdisa powalają!) szybko spuszcza
z tonu, by dać więcej przestrzeni partiom
wokalnym Joela Ekelöfa. W
utworze nie brakuje zmian tempa i rytmicznych
połamańców, a wszystko zostało
umiejętnie połączone w jedną całość.
Nieco spokoju znajdziemy w melancholijnym
"The Words", gdzie panowie
odważniej wykorzystują ambientowe
tło. "Pluton" to najbardziej energiczna
kompozycja na płycie, w której
dominują gitarowe popisy i wspaniała
interpretacja wokalna. Post-metalowy
wstęp do "Koniskas" chwyta za gardziel,
a nieco senny nastrój utrzymuje się aż
do punktu kulminacyjnego, gdzie złożona
rytmika świetnie uzupełnia się z partiami
bongosów. Pod koniec Soen przygotował
dla słuchaczy najbardziej rozbudowane
kompozycje na płycie. Zarówno
"Ennui" jak i "Void" zaskakują
dynamiczną prezencją, jednak to ten
drugi robi większe wrażenie. Chwytliwe
partie wokalne (ten scat!), więcej etnicznych
odniesień i mini-solo perkusyjne
w wykonaniu Martina Lopeza wszystkie
te pomysły zasługują na uznanie.
Piękny finał w postaci "The Other's Fall"
to zestawienie wszystkich elementów
płyty, okraszone gorzką liryczną puentą.
Można śmiało powiedzieć, że Soen
na dobre zerwał z toolowymi korzeniami
i na "Tellurian" pokazuje zupełnie
nowe oblicze. Materiał jest znacznie
bardziej progresywny - mniej w nim melodii,
a więcej technicznych popisów.
Nie oznacza to jednak, że panowie przesadzili
z kompozytorskim przepychem.
Postawiona na pierwszym planie sekcja
rytmiczna oraz interpretacje Joela
Ekelöfa zbudowały solidny fundament
dla muzyki Soen - jest subtelna w swojej
zawiłości. Ponownie ważną role odegrały
inspiracje muzyką starych kultur,
choć tym razem są one bardziej dopasowane
do lirycznego konceptu. W tekstach
można znaleźć sporo odniesień do
religii (m.in. do hinduizmu), filozofii
oraz ezoteryki, a same tytuły utworów
zaskakują pomysłowymi metaforami
("Pluton" - odosobniona planeta; "Koniskas"
- tuleja, element maszyny). "Tellurian"
to płyta wymagająca dłuższego
poznawania i nie należy traktować tego
jako wadę. Odkrycie każdego jej elementu,
nawiązania, czy inspiracji daje
sporo satysfakcji. Tym razem obeszło
się bez kontrowersji i marudzenia ze
strony sceptyków. "Tellurian" to przemyślanie
dzieło, które usuwa piętno
swojego poprzednika na korzyść muzycznego
indywidualizmu. Z porzuconym
balastem i bagażem pełnym doświadczeń
Soen może teraz spokojnie ruszyć
dalej. Jeśli nie będą zbaczać z trasy to
czeka ich świetlana przyszłość w zupełnie
nowym świecie. Szerokości, panowie!
(5,4)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Sorrows Path - Doom Philosophy
2014 Iron Shield
Ci greccy doomstersi pogrywają już z
przerwami od ponad 20 lat, ale "Doom
Philosophy" jest ich dopiero drugim
albumem. Zespół ciekawie łączy na nim
mocarny, mroczny doom metal z urokliwymi,
melancholijnymi melodiami.
Wpływy Black Sabbath, Candlemass,
Solitude Aeturnus (gitarzysta Edgar
Rivera gra tu zresztą gościnnie) czy innych
pokrewnych zespołów są tu oczywiste,
ale Grecy potrafią dołożyć do
nich sporo od siebie. Dlatego miarowy,
surowy "Tragedy" pięknie przyspiesza w
refrenach, równie dynamiczny jest "A
Dance With The Dead". Doomowe walce
też nie są jednowymiarowe: sabbatowy
"Epoasis" to też orientalne partie,
tajemniczy klimat i gitarowo-klawiszowe
dialogi, "Clouds Inside Me" i "The
King With A Crown Of Thorns" to w
przeważającej części balladowe, zwiewne
kompozycje, równie urozmaicona
jest wielowątkowa "Everything Can
Change". Są też momenty z nowcześniejszą
elektroniką w "Darkness", mamy
partię wiolonczeli w intro, a Angelosa
Ioannidisa wspiera wokalnie sam
Snowy Shaw. Dlatego też, chociaż płyt
zespołów doom metalowych nie brakuje,
to Sorrows Path wyróżniają się
wśród nich. (4,5)
SoulBender - II
2014 Rat Pak
Wojciech Chamryk
Po farsie z 2013 roku przestałem się
interesować Queensryche. Przypomnę,
że najpierw Geoff Tate, rozstawszy się
z kolegami w atmosferze skandalu, wydał
album firmowany logo zespołu, po
czym oni, po zwerbowaniu nowego
wokalisty, postąpili tak samo. Mieliśmy
więc, a może mamy nadal, dwa zespoły
Queensryche, co na pewno nie wychodzi
muzykom na zdrowie. Nie wiem też,
czy najnowsze solowe poczynania gitarzysty
grupy Michaela Wiltona spotkają
się ze zrozumieniem fanów. Owszem,
debiut SoulBender sprzed dziesięciu
lat był już od dawna niedostępny,
ale można było po prostu wznowić tę
płytę z bonusami, a nie wydawać "II", to
jest cztery nowe utwory ze zremasterowanym
materiałem z debiutu w charakterze
dodatku. Pachnie to bowiem zwykłym
naciąganiem i to tych najwierniejszych
fanów, oni to bowiem wciąż
kupują jeszcze płyty w fizycznej postaci.
Wątpię jednak, by wielu z nich czekało
na SoulBender, bo to takie sobie
połączenie metalu, klimatycznego/alternatywnego
rocka i grunge. Cztery nowe
utwory dostajemy na początek. Najciekawsze
z nich to "Turn Anger Up" z
fajną melodią i dwiema solówkami oraz
nieco orientalny w klimacie "Seraphim"
z basowymi pochodami. Starsze utwory
to taki stylistyczny misz masz. Owszem,
Wilton prezentuje się w nich z jak
najlepszej strony jako solista, ale kompozycje
nie do końca przekonują. Czasem
jest to bowiem niezbyt mocny,
sztampowy rock ("Fix Me"), sporo tu
balladowego, też nie najciekawszego
grania ("Prime Time", "Shoot Poem"),
albo oczywistych, z racji przeszłości
wokalisty Nicka Pollocka, nawiązań do
grunge ("Three Towers") czy alternatywnego
rocka ("Rabbit Hole"). A nie są to
akurat dźwięki, których oczekuję i
których chciałbym słuchać w wykonaniu
jednego z najlepszych metalowych
gitarzystów. Na szczęście mroczny
"Clockwork And Compass", mocarny
"The American Dream" czy nawiązujący
w warstwie wokalnej do The Beatles
"Samsara" sprawiają, że nie jest to całkowite
rozczarowanie. (3,5)
Wojciech Chamryk
SoulHealer - Bear The Cross
2014 Pure Legends
Chłopaki z Kajaani wyraźnie się rozkręcają,
czego efektem jest kolejny, przygotowany
i nagrany w iście ekspresowym
tempie album. Oczywiście kiedyś takie
tempo pracy nie było niczym wyjątkowym,
mało tego, wiele zespołów potrafiło
wydać i w ciągu roku dwie świetne
płyty, ale teraz mamy inne czasy. Tym
większe słowa uznania należą się tym
pięciu sympatycznym Finom, bo "Bear
The Cross" jest kolejną udaną płytą w
ich dyskografii. SoulHealer wciąż więc
gra melodyjnie, momentami wręcz
chwytliwie i przebojowo, ale nie unika
też wpływów klasycznych lat 80-tych
od NWOBHM do niemieckich zespołów
pokroju Accept. Daje to w rezulta-
128
RECENZJE
cie mieszankę iście piorunującą,
bazującą na porywających melodiach i
odpowiedniej dawce mocy i szybkości.
Rozpędzone "Unleash The Beast", "Fall
From Grace", "The Viper's Kiss" czy nawiązujący
do Black Sabbath "Revealed"
byłyby niewątpliwymi ozdobami większości
metalowych LP's z lat 80-tych.
Zespół dobrze czuje się również w średnich
tempach, zarówno w mocarnym
"Dead Man Walking" jak i bardziej
urozmaiconych, wzbogaconych np. balladowymi
partiami rockerach jak
numer tytułowy. Jori Karki też zasługuje
na słowa uznania, bo jego wysoki,
ale mocny głos doskonale się sprawdza
w tych przebojowych, siarczystych numerach.
(5)
Wojciech Chamryk
Space Vacation - Cosmic Vanguard
2014 Pure Steel
Kwartet z San Francisco z klasą nawiązuje
do czasów największej świetności
amerykańskiego power i tradycyjnego
heavy metalu. W sumie nic w tym dziwnego,
bo zespół tworzą doświadczeni
muzycy, nie tylko terminujący w wielu
mniej znanych zespołach, ale też grający
chociażby w Vicious Rumors. Dlatego
też na swym trzecim albumie, ale
pierwszym firmowanym przez Pure
Steel Records, proponują niespełna
trzy kwadranse melodyjnego oraz siarczystego
heavy metalu. Momentami
gdyby nie brzmienie, to naprawdę
można by się zastanawiać, czy nie są to
jakieś nagrania z lat 80-tych, bo taki
"More is More" z niezwykle chwytliwym
refrenem, równie przebojowy "Say My
Name", "Get Down" czy "Eye To Eye"
spokojnie rządziłyby wówczas na playlistach
rockowych stacji radiowych, a
przy odpowiedniej promocji mogłyby
też hulać w MTV obok clipów Dokken
czy Whitesnake. Nie znaczy to jednak,
że na "Cosmic Vanguard" przeważa
melodyjne hard 'n' heavy, bo nie brakuje
też na tej płycie mocniejszych, stricte
metalowych numerów. Takich jak miarowy
"Rolling Thunder" z szybszym
refrenem, zadziorny numer tytułowy z
dynamicznym riffowaniem i klangiem
basu czy ocierający się o speed metal
"Battle Jacket" z gitarowymi i basowymi
solówkami na pewno ożywią tętno
każdego maniaka metalu z lat 80-tych.
(5)
Stallion - Rise And Ride
2014 HighRoller
Wojciech Chamryk
Różnie można oceniać Niemców, ale
jedno nie ulega wątpliwości: mają
ogromną smykałkę do tradycyjnego
heavy metalu, darzą też takie dźwięki
bezgraniczną miłością, dzięki czemu
bez cienia przesady gatunek przetrwał
wyjątkowo dla niego trudny początek
lat 90-tych. Stallion (a mówiąc trochę
żartobliwie Stallion bis, bo wciąż istnieje
kapela pamiętająca czasy świetności
niemieckiego metalu złotej dekady lat
80-tych) zgłasza więc debiutanckim longiem
"Rise And Ride" akces do heavy
metalowej ekstraklasy. Co ciekawe
wśród muzyków grupy są wyjadacze jak
Oliver Grbavac, ale kojarzeni dotąd z
ekstremalnymi zespołami jak Debauchery,
Fleshcrawl czy Nocturnal, a
proponuje ona niezwykle stylowe dźwięki.
Zakorzenione rzecz jasna w niemieckim
power, heavy i speed metalu,
ale też NWOBHM oraz hard rocku. Już
tytułowy opener nie pozostawia cienia
wątpliwości, że lata 80-te mogą być
doskonałym punktem wyjścia do tak
dynamicznej, porywającej kompozycji.
Opatrzony teledyskiem "Wild Stallions"
to ostry speed metal, niczym Accept na
sterydach, równie dynamiczne są "Stigmatized"
i "Watch Out". Są też nieco
lżejsze, bardziej melodyjne utwory:
"Streets Of Sin" z porywającymi solówkami,
"Canadian Steele", "Bills To Pay",
power metalowa galopada w stylu
wczesnego Helloween, "The Right One"
czy "Wooden Horse". Moment wyciszenia
zapewnia zaś balladowy "The Devil
Never Sleeps", ale też wzmocniony iście
sabbathowym riffem i ostrym przyspieszeniem.
Tak więc: dziesięć utworów,
dziesięć pewniaków, bez wypełniaczy -
mus dla fanów klasycznego heavy! (5,5)
Starblind - Darkest Horrors
2014 StormSpell
Wojciech Chamryk
Ja, niżej podpisany będąc w pełni władz
umysłowych oświadczam iż "Daekest
Horrors" to jeden z najlepszych heavy
metalowych debiutów ostatnich lat. Jestem
w tym większym szoku, bo Starblind
uderzyli od razu pełnym krążkiem
pomijając przeróżne dema i epki.
Tak więc praktycznie znikąd pojawił się
ten genialny album i dokonał spustoszenia
w mojej jaźni. Od dwóch miesięcy
słucham tego krążka i nie mogę
przestać. Ten materiał jest niesamowicie
uzależniający, ale jest to bardzo miły
nałóg. Starblind gra błyskotliwy mariaż
Iron Maiden z okresu od "Piece of
Mind" do "Fear of the Dark" z Mercyful
Fate/King Diamond. Zdecydowanie
więcej jest w tych dźwiękach Brytyjczyków
o czym możemy się przekonać
już w pierwszym utworze "Ascendancy".
Te niesamowite duety i harmonie gitarowe
kojarzą się tylko z jednym zespołem.
W "At the Mountains of Madness"
jeden motyw przywodzi mi na myśl
"The Loneliness of the Long Distance
Runner" natomiast fenomenalny "I
Stand Alone" to numer na miarę "The
Evil that Men Do". Natomiast Kinga
można wyczuć przede wszystkim w nastroju
i niekiedy wokalach. Prawie każdy
utwór jest hitem, więc płytę można
zapętlić i słuchać w kółko. Dlaczego
prawie? Otóż "The Great Hunt" zajeżdża
trochę za bardzo amerykańskim
komercyjnym metalem i nie bardzo pasuje
do reszty. Pomimo tego i tak jest w
porządku, a najlepsze w nim są niektóre
fragmenty przypominające Virgin Steele.
Poza klasycznymi heavy metalowymi
killerami Starblind raczy nas też
znakomitą pół-balladą "Crystal Tears",
a na sam koniec epickim, majestatycznym
"Temple of Set". I w taki oto sposób
otrzymujemy najlepsze z możliwych
zwieńczenie tego fantastycznego albumu.
Masa cudownych klasycznych melodii,
zajebiste, a co najważniejsze zapamiętywalne
refreny, genialne harmonie
gitarowe i sola. Czego chcieć więcej?
Każdy fan żelaznej Dziewicy powinien
zrobić wszystko co w jego mocy, żeby
znaleźć ten materiał, bo boję się, że
Harris i spółka mogą już nigdy nie nagrać
czegoś w tym stylu. Na szczęście
mają doskonałych następców. (5,8)
Steel Velvet - Chwila
2014 Self-Released
Maciej Osipiak
Kwartet ze Strzyżowa z każdym wydawnictwem
wkracza na coraz wyższy poziom
muzyczny. Już na demo chłopaki
brzmieli całkiem obiecująco, CD "Luz"
ugruntował to dobre wrażenie, zaś właśnie
wydany drugi album "Chwila" jest
ostatecznym potwierdzeniem wciąż rosnącej
formy Pawła, Dominika, Mariusza
i Roberta. Steel Velvet preferują
dynamiczny i piekielnie chwytliwy hard'
n'heavy. Inspirowany zarówno tradycyjnym
metalem lat 80-tych ("Cierń",
"Nie ma miejsca"), ale też bardziej melodyjnymi
dokonaniami Van Halen,
Bon Jovi czy Dokken ("Chwila", "Piekielny
hol"). Bardzo przekonywująco
wypadają też rock'n'rollowe akcenty w
singlowym przeboju "Julie", "Piekielnym
holu" oraz "Aniele", które przypominają
mi specyficzny luz, przebojowość i surowość
Oddziału Zamkniętego z czasów
debiutanckiego LP. Obok porywających
gitarowych partii mamy też sporo
partii instrumentów klawiszowych i
Hammonda, co najciekawiej wypada w
inspirowanym Rainbow "Mroku", zaś
charakter płyty podkreślają teksty: kiedy
trzeba mroczne i współgrające z żywiołową
muzyką ("Piekielny hol"), ale
czasem też bardziej refleksyjne ("Julie",
"Cierń"). (5)
Wojciech Chamryk
Stryper - Live At The Whisky
2014 Frontiers
Na swej kolejnej koncertówce christian
metalowcy z Kalifornii są w formie.
Czterej panowie dobrze po pięćdziesiątce
mogą być doskonałym przykładem
dla młodszych zespołów, jak grać ostry,
melodyjny metal nie gorzej, a może
nawet i lepiej jak w latach 80-tych. Co
prawda Stryper nie może już marzyć o
takiej popularności i milionowych nakładach
płyt jak w tamtym czasie, ale
bilety na koncerty zespołu wciąż nieźle
się sprzedają, tak jak na ten zarejestrowany
w klubie Whisky. Grupa promowała
wówczas ubiegłoroczny album "No
More Hell To Pay", dlatego też nie
zabrakło pochodzących zeń utworów:
dynamicznego openera "Legacy", równie
ostrego "Marching Into Battle", numeru
tytułowego czy przebojowego "Jesus Is
Just Alright" - coveru The Doobie Brothers.
Nie da się jednak ukryć, że najżywsze
reakcje fanów wywoływała klasyka
z lat 1985-88, czyli utwory do dziś
lubiane i pamiętane. Takim magicznym
momentem są np. "Calling On You" i
"Free", zagrane jeden po drugim , tak jak
na LP "To Hell With The Devil" z
1986r. - mocne, przebojowe i niesamowicie
chwytliwe. Chyba największy
przebój grupy, "Always There For You",
publiczność śpiewa razem z - rewelacyjnie
dysponowanym - Michaelem
Sweet'em, dochodzi też do głosu w
pierwszym bisie, "To Hell With The
Devil", w którym po mrocznym intro
numer się nie rozkręca jak w wersji
studyjnej, ale wokalista śpiewa tylko z
publicznością, aż do wejścia pozostałych
instrumentów. Podobnie jest w
wieńczącym całość kolejnym klasyku
Stryper, "Soldiers Under Command", a
całość "Live At The Whisky" jest nie
tylko udana, ale też dostępna w wersji
CD/DVD. (5)
Wojciech Chamryk
The Prophecy 23 - Untrue Like A Boss
2014 Massacre
Lubicie klasyczne dokonania S.O.D.
czy Anthrax, taką wysokooktanową
mieszankę crossover, thrashu i poczucia
humoru? Tak więc spokojnie możecie
sobie odpuścić "Untrue Like A Boss"
The Prophecy 23. Niemcy próbują
bowiem nawiązać do czasów świetności
w/w, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy,
to nie ta klasa i lekkość dowcipu,
co u nowojorczyków. The Prophecy
23 proponują to wszystko w
"kwadratowej", typowo niemieckiej wersji.
Jest więc solidnie, ale bez polotu, ot,
taki typowy materiał do jednego posłuchania.
Czasem bardziej pod crossover,
niekiedy szaleńczo punkowy, ale zwykle
death/thrashowy, z wrzaskiem Hannesa
i growlingiem Phila, co na dłuższą
metę jest wręcz denerwujące. Owszem,
jajcarski "Bass Player", nawiązanie do
klasyków ośmiosekundowym "The Ballad
Of S.O.D." czy "Tape Trading Like
A Boss" są całkiem OK., bawi też meksykańska
piosnka "Arriba Abajo", ale jak
na zespół z takim stażem i już czwarty
album jest po prostu słabo. (2,5)
Wojciech Chamryk
Thrash Bombz - Mission of Blood
2014 Iron Shield
Namnożyło się tych nowofalowych
thrashy. Większość z nich to plewy do
zaorania lub niedojrzałe jeszcze owoce,
które potrzebują jeszcze czasu, by pokazać
swoją prawdziwą wartość. Na
szczęście jest też dużo dobrych i bardzo
dobrych kapel, które są dowodem na to,
że thrash nie jest wyłącznie domeną
muzyki z lat osiemdziesiątych. Sycylijskie
kapele z tego nurtu, choć nigdy nie
należały do wybitnych, prezentowały
RECENZJE 129
bardzo duży potencjał w tym zakresie.
Podobnie jest z Thrash Bombz. Ich
debiutancki krążek "Mission of Blood"
jest albumem nad którym nikt raczej się
nie będzie ekscytował, jednak mimo to
znajduje się na nim kawał dobrej metalowej
muzy. Sam początek, czyli instrumentalny
"Mosh Tank", jest zachęcającą
kompozycją, jawiącą się jako porządny
start albumu. Typowa dla Nowej Fali
produkcja dźwięku, z wyraźnymi i mięsistymi
gitarami i dudniąca perkusja,
fajne thrashowe riffy - proste lecz skuteczne,
a do tego wszystkiego miły dla
ucha recital gitary solowej. Następujący
po nim "City of Grave" to całkiem udany
thrash metalowy cios z gangowymi
chórkami, zdartymi wokalami i całkiem
interesującymi patentami. Słychać, że
jest to produkt Nowej Fali Thrashu, jednak
mimo to możemy tu doświadczyć
fajnie przygotowany metal z wykopem.
We wspomnianym "City of Grace" bardzo
fajnie została zaaranżowana konstrukcja
utworu, dzięki czemu przetykają
się w nim zróżnicowane, lecz przy
tym pasujące do siebie motywy. Thrash
Bombz potrafi przyspieszyć niemal do
granic wytrzymałości. Szybki, dwuminutowy
"A.H.B." to przykład takiego,
nieco crossoverowego, ścigacza. Zespół
jednak nie zatraca się w samej szybkości
i nie stawia jej jako wartości samej w
sobie. Oprócz bezkompromisowego
thrashu mamy także oniryczny instrumental
"The Curse", który został bardzo
klimatycznie zaaranżowany i rzetelnie
zmontowany. Muzyka, którą zaserwowało
nam młode Thrash Bombz to
nie jest bezrozumna sieka czy walenie
kilku oklepanych motywów. Zespół
stawia na wstawianie nieoczywistych
(dla Nowej Fali Thrashu, naturalnie)
patentów i ciekawych rozwiązań. Większość
kawałków nie uderza od razu,
tylko rozpędza się powoli i technicznie,
by potem dopiero skoczyć do gardła
prędkimi i szybkimi riffami. Podsumowując
- młody, energetyczny, skoczny
thrash, który nie nudzi i nie irytuje. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Tormenter - Prophetic Deceiver
2014 EBM
Ekipa z Kaliforniii wraca po czteroletnim
milczeniu z nowym składem i drugim
albumem. I trzeba przyznać, że
nieźle potrafią zakręcić tym swoim
ostrym, bezkompromisowym thrashem.
Inspirowanym przede wszystkim sceną
niemiecką, z Kreator czy Destruction
na czele, ale i odniesieniami do dokonań
Exodus, Megadeth oraz Possessed.
Stąd w tych dziewięciu utworach mamy
zarówno erupcje szaleńczych, ale kontrolowanych
thrashowych petard,
niekiedy nawet z odniesieniami do
death metalu (utwór tytułowy, "Cosmic
Collapse"), ale i odniesienia do bardziej
technicznego, zakręconego grania. Celuje
w tym zwłaszcza basista Kory Alvarez,
szalejący w wielu fragmentach chociażby
"Snakes In The Throne Room" czy
"Exile From Flesh", popisujący się tez w
instrumentalnym "C.P.R." czy grający
solo w "Critical Stasis", ale gitarzyści
Jahir Funes i Joey Cazarez też mają
sporo do powiedzenia i zagrania na
"Prophetic Deceiver" - płycie krótkiej,
bo trwającej raptem 36 minut, ale pod
każdym względem udanej. (4,5)
Wojciech Chamryk
Transatlantic - KaLIVEoscope
2014 InsideOut Music
Właśnie mija 15 lat od daty założenia
Transatlantic, prawdziwie międzynarodowej
grupy muzyków, którzy zdecydowali
się działać na rockowej niwie z
inspiracji dwóch amerykańskich rockmanów,
Neala Morse'a i Mike'a Portnoya.
Byle kogo panowie sobie do składu
nie dobrali, bo cenionego gitarzystę
Roine Stolta i basistę o uznanym dorobku
i klasie Pete'a Trewavasa. Tym
oto sposobem powstała formacja należąca
do tzw. supergrup, czyli zespołów
rockowych skupiających w składzie
uznane już firmy i osobowości muzyczne.
Oczywiście sam fakt wspólnego
muzykowania przez rockowe tuzy nie
gwarantował sukcesu, ale wielokrotnie
takie właśnie ekipy potrafiły stworzyć
bardzo wartościowe albumy, ponadczasowe,
które przetrwały w świadomości
słuchaczy całe dekady. Gdyby prześledzić
rockowe dzieje pod kątem istnienia
supergrup, można wypełnić strony obszernego
kompendium, ale takie właśnie
konfiguracje personalne zjednoczone w
jednym artystycznym celu powstawały
już pod koniec lat 60-tych. Niektóre z
nich przetrwały całe dekady, a inne
stoczyły się w niebyt po wydaniu jednego
longplaya. Jedną z najdłużej istniejących
supergrup było niewątpliwie
trio Emerson, Lake And Palmer, w
którym trójka wybitnych instrumentalistów
przyczyniła się do narodzin rocka
progresywnego i symfonicznego, opartego
silnie na tradycji muzyki klasycznej.
Były w kręgu takich formacji byty graące
kompletnie różną muzykę od tej,
którą uprawiali w macierzystych kapelach,
choćby Asia, skupiająca indywidualności,
które postanowiły wypróbować
swoją kreatywność w bardziej
komercyjnej formie muzycznej. Zresztą
Asia tworzy po dziś dzień, zachowując
swój styl nawet po małych rewolucjach
personalnych. Na przeciwnym biegunie
stały niewątpliwie Cream i United
Kingdom (UK), proponujące ambitną
muzykę, nowoczesną na tamte czasy,
wytyczającą nowe trendy. Geniusz wykonawczy
zespolony został z siłą wyobraźni
artystycznej, wręcz wizjonerstwem,
co przyniosło oszałamiający rezultat.
Także współcześnie istnieją obok
nas konfiguracje personalne, o których
oficjalnie mówi się w kategoriach supergrupy,
choć niekiedy nadużywa się tego
terminu deprecjonując jego wartość w
momencie, gdy mianem supergrupy otacza
się grono muzyków nie zawsze utalentowanych
i otwartych na ewolucję.
Nie jest to winą tych wykonawców, których
z litości nie wymienię, lecz raczej
mediów pompujących balon oczekiwań
i wmawiających odbiorcom, że oto
mamy do czynienia ze zjawiskiem na
scenie muzycznej. Samokrytyczni słuchacze
"odsieją ziarno od plew", ale
młodsza generacja przyjmuje często
takie deklaracje bezkrytycznie, powodując
w swojej mózgownicy niezły zamęt.
Na zakończenie akapitu poświęconego
ogólnym aspektom działalności supergrup
podam kilka składów pretendujących
do tego miana obecnie, a wśród
nich wyróżnić można między innymi
Black Country Communion, Chickenfoot,
California Breed czy Flying
Colors. Wracając do Transatlantic,
kwartet zaliczany także do opisanego
wyżej środowiska, wystarczy prześledzić
biografie artystów w nim działających,
aby dojść do wniosku, że to rzeczywiście
giganci progresji. Przypomnę, że szwedzki
gitarzysta Roine Stolt nie grał
jeszcze tylko z Krzysztofem Krawczykiem
i discopolowym Bayer Full, w
tylu rockowych projektach angażował
się, nie zaniedbując swojej macierzystej
formacji The Flower Kings (oprócz
tego The Tangent, Kaipa, Karmakanic,
Agents Of Mercy). Na koncie posiada
ponad 50 albumów, nie licząc tych, w
których był wyłącznie "The Guest".
Neal Morse to kolejna instytucja rocka,
oprócz kariery solowej, zanotował kilkanaście
płyt nagranych ze Spock's
Beard, oraz współpracę z Stevem
Hackettem, Ayreon czy Salem Hill.
Mike Portnoy to jak powszechnie wiadomo
były, długoletni perkusista
Dream Theater, ale zignorować nie
można także jego wkładu w dorobek
OSI, Fates Warning, Liquid Tension
Experiment albo Flying Colors. Ostatni
z panów, Pete Trewavas to na co
dzień od ponad 30 lat basista Marillion,
ale był także współzałożycielem
grupy Kino, udzielał się w Iris, Wishing
Tree (grupa Steve'a Rothery). Ta
czwórka spotyka się dosyć regularnie firmując
wspólnie albumy studyjne oraz
ruszając w trasy. Styl Transatlantic
określa się według różnych źródeł jako
progrock z silnymi wpływami rocka
symfonicznego, ale nie ograniczają się
oni wyłącznie do tego terytorium, prezentując
swoje nietuzinkowe umiejętności
w opracowaniach kompozycji obcych
wykonawców, zmieniając niekiedy
radykalnie ich aranżację i tworząc często
nową wartość. Byłem mile zaskoczony
zawartością bonusowego dysku załączonego
do wydawnictwa z roku 2014
"Kaleidoscope", gdzie znalazły się
odkurzone i na nowo zinterpretowane
hiciory znane z historii sztuki rockowej,
bez oglądania się na banalny fakt, czy
dany utwór należał kiedyś do przedsięwzięć
komercyjnych czy może do
ambitnych i do otoczenia kultury niezbyt
popularnej. I tak sąsiadami na liście
nagrań zostały tak teoretycznie
nieprzystające do siebie kawałki jak
wielki przebój Eltona Johna "Goodbye
Yellow Brick Road" w konfrontacji z
znakomitym "Indiscipline" King Crimson,
a wdzięczna, diabelsko przebojowa
piosenka "Cant't Get It Out of My
Head" autorstwa Electric Light Orchestra
nie "pokłóciła się" artystycznie ze
wspaniałym "And You And I" grupy Yes.
Po tym zestawieniu dostrzec można, że
autorzy - "odnowiciele" postawili na
tylko jedno kryterium doboru, mianowicie
"dobra muzyka", która nam się
podoba, ignorując kompletnie podziały
stylistyczne. Całość brzmi świeżo, wręcz
rewelacyjnie. Osoby znające twórczość
Transatlantic wiedzą doskonale, że ich
znakiem niejako rozpoznawczym są
niezwykle rozbudowane kompozycje, a
granice czasowe artyści traktują czysto
umownie. "Zdarzyło" im się w roku
2009 zarejestrować płytę "Whirlwind",
która składa się z… jednego utworu,
wprawdzie w kilkunastu częściach, ale
trwającego bez kilku sekund 78 minut.
Tak wiem, dla niektórych słuchaczy
poznanie takiego rozległego materiału
przekracza wszelaką cierpliwość, liczni
uważają, że to coś w rodzaju sztuki dla
sztuki, a grać taką muzykę można w
nieskończoność. W porządku, to niech
spróbują się z takim monstrum zmierzyć!
Skomponowanie studyjnej suity
przekraczającej granice 30 minut to dla
tych twórców pestka. A jest jeszcze jeden
ważny element, który charakteryzuje
twórczość kwartetu, a jest nim perfekcja
wykonawcza. W żadnym, nawet
najbardziej banalnym fragmencie nie
znajdziemy niedoróbek, niedokończonych
idei, wypełniaczy, fraz dołączonych
na "odwal się". W każdym takim
mamucie wszystkie komponenty muszą
funkcjonować jak w przysłowiowym
szwajcarskim zegarku. I funkcjonują!
Struktura tych rockowych symfonii jest
przejrzysta, spójna, tematy melodyczne
wyraziste, podziały rytmiczne klarowne
i precyzyjnie przygotowane, przejścia z
jednej sekwencji dźwięków w następną
płynne i uporządkowane. Globalnie publiczność
nie ma żadnego kłopotu, by
śledzić rozwój muzycznych wypadków i
go kontrolować. Musi zostać spełniony
tylko i aż jeden wymóg, od słuchacza
oczekuje się skupienia, koncentracji i
rozumności, w przeciwnym wypadku
wkrada się chaos, powodując niezły bajzel
w głowie danego osobnika. Ten obszerny
opis powyżej pełni rolę wstępu
mającego za zadanie przygotowanie do
odbioru wszystkich tych, którzy być
może zechcą spotkać się z propozycjami
Transatlantic po raz pierwszy. Powinni
mieć oni również świadomość, że każde
wydawnictwo tej supergrupy zaspokaja
nawet wybredne gusta pod względem
bogactwa edycji. Tak ma się także
sprawa z najnowszą publikacją zatytułowaną
"KaLIVEoscope". Obejmuje ona
kilka wariantów, a wersja przedstawiona
w specyfikacji powyżej jest najbardziej
"wypasiona" i jak widać obejmuje trzy
dyski audio, dwa DVD, ekstra dodatki,
a zaletą jest moim zdaniem fakt, że
każdy krążek pokazuje Transatlantic w
akcji, ale na jednym koncercie. "Krążymy"
zatem między holenderskim Tilburgiem,
wyłącznie w wersji audio a niemiecką
Kolonią, tylko oferta DVD bądź
bardziej pojemny format blu-ray. Według
mojej opinii jest to ważny czynnik,
ponieważ słuchacz/ widz otrzymuje
całościowy zapis, bez cięć, studyjnych
ingerencji, z naturalną reakcją publiczności
czyli pożądanymi cechami każdego
występu "live". Ja pozwolę sobie
podzielić się kilkoma uwagami w kwestii
trzech płytek audio. Fani Transatlantic
są do tego przyzwyczajeni, ale debiutanci
muszą wykazać się niebywałą siłą
woli, aby zdołać "skonsumować" tak potężną
dawkę dźwięków, a łączny wymiar
czasowy przekracza nieznacznie 180
minut. Tak, tak, to nie żart albo pomyłka,
ponad trzy godziny muzyki rockowej
w jednym ciągu z przerwami na
ewentualną zmianę dysków w odtwarzaczu!
Dodajmy muzyki urozmaiconej, z
całym multum partii solowych każdego
z wykonawców, znaczną dawką improwizacji,
w których czwórka instrumentalistów
czuje się jak "ryby w wodzie", a
swoboda kształtowania kompozycji w
zależności od sytuacji wywołuje głęboki
szacunek. Świetne brzmienie pozwala
wyłowić w tym oceanie dźwięków każdy
niuans, sycić się wirtuozerią każdego z
wykonawców, a jak ktoś nie będzie do
końca przekonany, to wystarczy posłuchać
entuzjastycznej reakcji kilku-
130
RECENZJE
tysięcznego forum słuchaczy. Na scenie
panuje raczej familijna atmosfera, szczególnie
Neal Morse toczy z publicznością
dysputy pomiędzy poszczególnymi
rozdziałami programu. Dwa pierwsze
dyski zawierają wyłącznie autorskie
kompozycje zespołu, a trzeci podzielony
został nieformalnie na dwie części, w
pierwszej usłyszeć można utwory z repertuaru
formacji, a w drugiej artyści nie
poskąpili także coverów, takiej "wisienki
na torcie" w postaci klasyki rocka sprzed
45 lat, nieśmiertelnego hitu "Noce w białej
poświacie" The Moody Blues, a
także dwóch super przebojów holenderskiego
zespołu Focus. Przedstawiciele
mojego pokolenia znają te wspaniałości
"na wylot", bo kiedyś jak radio było
prawdziwym radiem, wpływającym na
gusta odbiorców i kreującym poczucie
estetyki to "Sylvia" i "Hocus Pocus" były
niezapomnianymi składnikami wielu
programów radiowych i nikt nikomu nie
wmawiał, że cukierkowy szajs typu
Margaret to rewelacyjna piosenka. Rewelacyjna
to może ona jest, ale na odpuście
w Kiełpinach Górnych. No ale
spokój, po co się irytować, szkoda
zdrowia. Siłą przekazu Transatlantic
są także zmienności klimatu, momenty,
gdy kwartet przechodzi od skomplikowanych,
połamanych rytmicznie, złożonych
kompozycji, na przykład ekstraktu
suity "Whirlwind", tutaj streszczonej
do nieco ponad 30 minut do opowieści
"Beyond The Sun", jak na normy
czasowe grupy drobiazgu. Nagle salę
koncertową spowija mgła nostalgii, pewnej
dozy melancholii, czasowo giną
potężne, monumentalne frazy instrumentalne,
a królem zostaje poemat
wokalny przy skromnym akompaniamencie.
Piękna, poruszająca pieśń, w
której towarzyszem głosu jest fortepian
i smyczkowa aranżacja. Na widowni
cisza jak makiem zasiał, żadne ucho nie
chce uronić nawet drobiny, a Neal
Morse kontynuuje kameralny spektakl,
krótki, niespełna 5-minutowy. Cisza,
nikt nie odważy się krzyknąć, nawet
głośniej oddychać, ale post factum Mistrzowi
dziękują frenetyczne oklaski.
Niezwykle nastrojowe to chwile, piękne
i romantyczne. Występ jednego aktora,
a pozostali artyści pełnią rolę statystów,
tak samo chłonących te magiczne
dźwięki jak publiczność. Zaraz potem
zebrani zmierzyć się muszą z potężnym,
tytułowym hymnem z ostatniego dzieła
studyjnego "Kaleidoscope". Ponieważ
seria koncertów służyła promocji nagrań
z tej właśnie płyty, nic zatem dziwnego,
że na koncertówce znalazło się
miejsce dla wszystkich jej składników.
Oprócz tych pozycji repertuarowych
kwartet wykonał kilka utworów z różnych
etapów swojej historii, począwszy
od "My New World" i "All Of The
Above" z fonograficznego debiutu
"SMPT:e" z roku 2000 aż po już
wspomniane, jeszcze "ciepłe" nagrania
ze stycznia 2014. Następna kwestia,
która stanowi duży plus wydawnictw
koncertowych Transatlantic to fakt, że
muzycy nie odtwarzają misternie struktury
każdej kompozycji, próbują w
warunkach "live" je modyfikować, tak by
stały się pewną niespodzianką dla
słuchaczy. To jest częściowo odpowiedź
na pytanie, czy warto posiadać w
kolekcji podobne występy "na żywo"
tego bandu. Zdecydowanie tak, ponieważ
niezmiernie rzadko spotkacie powtórki,
skopiowane zagrywki znane ze
studia. Oczywiście kontury projektu
muszą zostać zachowane, ale wnętrze
podlega ciągłej ewolucji, zaskakując
miejscami nawet wytrawnych znawców
dokonań grupy. Improwizacja to życie
każdego z tych twórców, dlatego nigdy
nie wiadomo jaki "numer wywiną" w
danej chwili. Niektóre opowieści artystów
to pomnikowe dzieła, z wykonaniem
których nie mają oni żadnych
problemów na scenie, uwzględniając
także pierwiastki symfoniczności i
rozbuchane orkiestracje. Obserwując
obrazki z koncertu każdy dostrzeże też
radość ze wspólnego muzykowania,
emocje, uśmiechy zadowolenia w reakcji
na zachowanie publiczności, autentyczność
i naturalne zachowanie wykonawców.
Jednym słowem, chemia. Przyglądając
się zapisowi w formacie DVD
łatwo można zgadnąć, dlaczego pomimo
zajętych terminów, obowiązków w
macierzystych kapelach ta czwórka tak
chętnie spotyka się od piętnastu lat, by
wspólnymi siłami wypełniać dźwiękami
swoje pomysły i realizować artystyczne
projekty. Dla każdego potencjalnego
słuchacza, a także po części widza
dostrzegam pewne niebezpieczeństwo w
jednym punkcie, można czuć się przytłoczonym
tą lawiną tonów, lśniących
solówek, karkołomnych przejść i zwrotów,
kapitalnych wątków melodycznych.
Ale z tym "defektem" zbioru
"KaLIVEoscope" każdy musi sobie poradzić
sam. (4,5)
Włodzimierz Kucharek
True Metal Lives Presents… Doorway
To The Unknown
2014 Warriors Of Metal
True Metal Lives to amerykański portal
promujący tradycyjne formy metalu
zaś "… Doorway To The Unknown"
jest pierwszą z serii kompilacji przybliżających
dokonania mniej lub bardziej
znanych zespołów z całego świata.
Mamy tu siedemnaście grup z USA,
Australii, Szwecji, Hiszpanii, Brazylii,
Danii i Belgii, od tradycyjnego heavy,
poprzez współczesny power metal aż do
thrash metalu. Niestety mój egzemplarz
jest uszkodzony, dwóch ostatnich utworów
Sanity's Rage i Gorefield oraz tzw.
hidden track Lunarium nie mogłem
więc posłuchać. Co do pozostałej piętnastki
to jest różnie. Nie dziwi, że najlepiej
wypadają zespoły najbardziej doświadczone,
z mniejszym lub większym
dorobkiem. Prym wśród nich wiodą
Amerykanie z Aska (rozpędzony
"Everyone Dies" z ostatniej płyty) oraz
Arctic Flame (równie zadziorny "Two
Sides Of The Bullet", rażący jednak
wyjątkowo syntetycznie brzmiącą perkusją).
Szwedzki Eternal Fear też jest
niczego sobie, bo "Eternal Damnation"
łączy ostry, typowy dla lat 80-tych
heavy metal z posępnym riffowaniem
wczesnego Black Sabbath. Fajnie
wypadają też młodziaki z Dire Peril
(surowy, mroczny US power/epic "Twisted
Whispers"), ich nieco starsi rodacy z
Beyond Fallen (mocarny heavy z
przyspieszeniami "Caligula") oraz czerpiący
ile się da z lat 80-tych, ale bez poczucia
obciachu czy totalnego plagiatu,
duński Ripe (kąśliwy "Saint Of The
Scar"). Jednak jak dla mnie największymi
objawieniami tej składanki są brazylijski,
istniejący od 15 lat Hazy Hamlet
(klasycznie metalowy "Odin's
Ride" z wpływami epic metalu) oraz
amerykański MindMaze. Co prawda w
biografii tej grupy jako data powstania
widnieje rok 2012, jednak grupa istniała
wcześniej osiem lat pod nazwą Necromance.
MindMaze to tradycyjny power
metal zakorzeniony w latach 80-
tych, z wokalistką Sarah Teets - dla fanów
Hellion czy Bitch zakup obowiązkowy.
Nieco gorzej na "… Doorway
To The Unknown" wypadają kapele
thrashowe, ze wskazaniem na Flesh Engine
(ostry, otwierający całość "Reduce
To Nothing") czy Agresiva ("Chronophobia").
Nie najlepiej jest też ze
współczesnym power metalem (monotonny,
za długi "Betrayal Blind" Lord czy
nijaki, nadmiernie zmiękczony klawiszowymi
brzmieniami "Deathless" Valhalla).
Jednak jako przegląd kondycji
obecnej podziemnej sceny metalowej
"… Doorway To The Unknown"
sprawdza się doskonale i warto rozejrzeć
się za tą płytą, zwłaszcza, że jest
bezpłatna - nie licząc symbolicznych
kosztów przesyłki. (4,5)
Wojciech Chamryk
Twilight Zone - The Beginning
2014 EBM
Może i tytuł sugeruje początki działalności
tej włoskiej formacji, ale to grupa
ze sporym stażem, istniejąca pod inną
nazwą już od 1990r., a od 1998r.
nieprzerwanie działająca jako Twilight
Zone. Po dojściu dwa lata temu nowego
wokalisty Vala Shieldona, znanego,
m.in. z Anguish Force zespół sprężył
się, nagrywając wreszcie debiutancki album.
"The Beginning" to osiem utworów,
pochodzących zarówno z wcześniejszych
materiałów demo, jak i najnowszych.
Szybkich, melodyjnych, zagranych
z ogromną energią, wręcz drapieżnych.
Czasem kojarzących się z power
metalem lat 80-tych (dynamiczny
opener "Bow To Me"), gdzie indziej
brzmiących niczym Running Wild z
wczesnych LP's ("Plague") czy czerpiących
z NWOBHM ("River of Pain").
Zespół nawiązuje też do mrocznych,
piekielnie melodyjnych klasyków Mercyful
Fate ("Under An Iron Cross"),
udanie łączy też surowy, mocarny metal
z bardziej rozbudowanymi formami, jak
w "Chapter 1: The Gates of Hell". Mocny
debiut, oby na ich kolejny album
nie trzeba było czekać następnych 20
lat… (5)
Wojciech Chamryk
Venom - From the Very Depths
2015 Spinefarm
Zespołu Venom chyba nie trzeba nikomu
przedstawiać. "From the Very Depths"
jest czternastym albumem studyjnym
wydanym przez te brytyjskie legendy
black metalu. Od czasu poprzedniego
krążka "Fallen Angels" minęły
cztery lata, a muzycy wciąż idą do przodu
pod względem instrumentalnego zaawansowania.
Nowy album w niczym
nie przypomina wczesnej twórczości
Venom, z wyjątkiem tematyki, która
pozostaje utrzymana w klimatach satanizmu
i bluźnierstwa. Solówki, natomiast,
są bardziej skomplikowane niż
dotychczas, a wokal brzmi pewniej, lecz
spokojniej. Produkcja jest lepsza, instrumenty
wyraźniej słyszalne, utwory
bardziej melodyjne, zaś Cronos, pomimo
swojego gardłowego stylu śpiewania,
brzmi mniej potępieńczo niż dotychczas.
Wspomniana wcześniej melodyjność
odbiera płycie surowość. Przez
to utwory wydają się mniej ciężkie niż
można by się tego spodziewać. Płyta zaczyna
się od utworu "Eruptus", składającego
się z narastającego dźwięku, który
buduje napięcie dla tytułowego utworu.
Zostaje ono rozwiązane szybkimi riffami,
przetykanym dynamicznymi solówkami
przypominającymi shred lat 80-
tych. "The Death of Rock N Roll" charakteryzuje
się bardzo mocnym riffem
przewodnim, któremu niestety uroku
odbiera płynące solo, pełne tappingu i
sweepów, które nijak nie kojarzy się z
twórczością zespołu. Podobnie jest w
utworze "Smoke", gdzie użycie "kaczki"
w instrumentach oraz wolny refren odejmują
ciężkości tej pozornie mocarnej
kompozycji. W następnym utworze pt.
"Temptation" sprawa ma się nieco inaczej,
gdyż jest to jeden z najcięższych
utworów na płycie, a solo, pomimo swojego
zaawansowania, utrzymuje niepokojąco
diabelski klimat. Po tym następuje
kolej na utwór wybrany do promowania
albumu, czyli "Long Haired
Punks". Można powiedzieć, że ma on
najwięcej polotu ze wszystkich kompozycji
z płyty i w największym stopniu
przypomina dawny Venom, co na pewno
docenią starzy fani. "Stigmata Satanas"
jest moim zdaniem chyba najlepszym
utworem z płyty ze względu na
świetnie płynący rytm oraz stanowczy
wokal. Pozostałe kompozycje utrzymane
są w bardzo podobnym stylu.
Utwory są na zmianę bardzo szybkie
albo wolne i potężne. Wyjątkiem jest
"Ouverture", będący klimatycznym,
mrocznym wstępem do utworu "Mephistopheles".
Całość w pewnym momencie
staje się dość monotonna. Płyta nie
zatrzymuje uwagi słuchacza. Osobiście
często traciłem zainteresowanie płytą
słuchając jej od deski do deski. Albumowi
brak jest polotu w stylu NWOB
HM, takich jak we wczesnej twórczości
Venom. Bez cienia wątpliwości można
powiedzieć, że czasy wczesnego Venom
dawno już minęły, a zespół idzie w zupełnie
inną stronę. Dla fanów ich starej
twórczości, takich jak ja, może być to
rozczarowujące, gdyż brytyjskie legendy
zatraciły swoją unikatowość, a "From
the Very Depths" nie wyróżnia się spośród
innych płyt, natomiast być może
zespołowi uda się zyskać nowych słuchaczy,
którym nie spodobał się ich dawny,
surowy styl. (2.5)
Warrant - Metal Bridge
2014 Pure Steel
Oskar Gowin
Nie, nie mamy tutaj do czynienia z tym
słodkopierdzącym Warrant od "Cherry
Pie", lecz z legendarną niemiecką speed
metalową lobotomią. W sumie nie spodziewałem
się, że wyjdzie jakiekolwiek
nowe studyjne wydawnictwo firmowane
tym szyldem. Tymczasem kapela, która
stworzyła kultowe "The Enforcer" i
"First Strike" uderza ponownie. Trudno
oczekiwać by nowy materiał miał równać
się z poziomem "Ready To Command",
"The Rack", "Nuns Have No
Fun", "Ordeal of Death" czy "Satan".
Niemniej spodziewałem się czegoś, co
może spokojnie stanąć w szranki z nowszymi
albumami heavy metalowymi.
RECENZJE 131
O, jakże srogo się zawiodłem. Nowy
Warrant jest dziełem na miarę ostatnich
płyt Heretic, Laaz Rockit czy
Metal Church. W dodatku muzyka tego
niemieckiego tercetu wyraźnie przechodzi
konflikt ontologiczny. Trzydzieści
lat temu Warrant naparzał iście
ściskający za duszę heavy/speed, który
elektryzował i sycił swą mocą. Teraz
nurza się w jakimś trudnym do określeniu
nowoczesnym thrashu ukrytym za
toną nowomodnego groove'u. Gitary są
z reguły wolne, ospałe, pełne dysonansów
i nieprzejrzystego dołu. Wokale
brzmią co najmniej dziwniej. Nie można
odmówić Jorgowi, żeby się nie starał.
Jednak jego wokale są pełne radiowej
maniery. Dużo w nich melodyjnego
środka, a sporadyczne wycieczki w górę
skali nie są już tak ekscytujące jak
kiedyś. Dobrze, że w ogóle są, lecz ich
kondycja pozostawia wiele do życzenia.
Nie zabrakło też patentów charakterystycznych
dla takiej muzyki i dla
wspomnianych niedawno płyt. Już na
starcie wita nas kubeł zimnej wody.
Choć "Asylum" nie jest złym utworem,
to jednak sama styczność z brzmieniem
płyty i tą nowoczesną, nowomodną, mało
czytelną produkcją dźwięku, która
brzmi jak pełganie pancernego żula po
żwirze, stanowi swoisty szok estetyczny.
Perkusja w tym utworze jest szybka,
jednak gitary dudnią jakiś neothrashowy
groove, a wokale w chórkach miękko
bimblają, bo tego nie da się inaczej określić,
w przestrzeni jak w jakimś mało
wyględnym późnym Flotsam & Jetsam.
Basu praktycznie nie usłyszymy
spod tego zakalca gitar. Właściwie jedynym
momentem, w którym go słychać
jest początek do "Blood in the Sky", tuż
przed tymi infantylnymi chórkami i
metalcore'owymi wstawkami gitarowymi.
A infantylnych zaśpiewów rodem z
Korpiklaani na tej płycie jest tutaj co
nie miara. Jedynymi utworami, które
dają radę, gdy już obniżymy nasze standardy
odbioru, są "Asylum", "Come and
Get It" oraz "You Keep Me In Hell", czyli
sam ścisły początek albumu. Potem
Warrant już męczy bułę na pełnym gazie,
nudzi i katuje wpędzające słuchacza
w zakłopotanie figury i pomysły. Nie
ma co się rozwodzić nad poszczególnymi
kawałkami, gdyż nie ma to absolutnie
sensu. Wszystkie mają te same mankamenty
i te same irytujące elementy w
swych konstrukcjach. Na "Metal Bridge"
jest jednak całkiem sporo dobrych
momentów, które jednak giną pod
nawałą core'owych, groove'owych i neothrashowych
pomyj. Ten album byłby
całkiem dobrym, a przynajmniej przyzwoitym
dziełem, gdyby się go pocięło
niemalże na części pierwsze i posklejało
co lepsze fragmenty ze sobą, odsączając
go z syntetyczności brzmienia podczas
produkcji dźwięku. Żeby tego było mało,
na ten album trafiły nagrane na nowo
dwa utwory z debiutanckiej płyty
zespołu "The Enforcer" z 1985 roku -
"Ordeal of Death" oraz ówczesny numer
tytułowy. Nagrany na nowo "Ordeal of
Death" powinien zachwycać, bo jakże
inaczej - w końcu to kultowy wałek
sprzed trzydziestu lat, do którego bania
sama chodziła. Technicznie powinniśmy
mieć tutaj do czynienia ze starą,
fajną kompozycją, przyobleczoną w nowoczesne
rozwiązania brzmieniowe.
Efekt jednak jest odwrotny do zapewne
zamierzonego. Spokojny i melodyjny
wokal nie ma już tej ówczesnej drapieżności,
a gitary są rozmyte w niezbyt
czytelną breję. Nagrany na nowo "The
Enforcer" jest analogiczną pomyłką.
Kończąc już tę recenzję powiem, że
umęczyłem się nad tym albumem nieziemsko.
Wszystko się na nim ze sobą
zlewa, poszczególne utwory irytują
swoimi pseudometalowymi patentami i
wymową. Tak jak mówiłem, są tutaj dobre
momenty, jednak nie dość że trzeba
się ich na siłę doszukiwać z powodu
tego horendalnego brzmienia, to jeszcze
giną w tym całym lesie średnich zagrywek,
tak jakby zespół chciał ukryć fakt,
że czasem zdarza im się napisać heavy
metalowy riff. Muszę przyznać, że nie
spodziewałem się, że ta płyta będzie aż
tak asłuchalna. W 2014 roku pojawiło
się naprawdę sporo świetnych muzycznych
wydawnictw, jednak końcówka
roku coś za bardzo obrodziła w średniawki,
kiepskie płyty oraz marne albumy
zespołów, które wręcz splamiły swe nieskazitelne
dyskografie (i tak, patrzę w
tym momencie na to co odwala Sanctuary),
wydając nagle po latach mdłe
szmiry. Jak widać, już zresztą po raz
kolejny, sam fakt, że kapela nagrała kiedyś
kultowe i fantastyczne dzieła nie
jest powodem dla którego powinniśmy
apriorycznie podchodzić do jej najnowszych
albumów. (2)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Walpyrgus - Walpyrgus
2014 No Rmorse
Bardzo smakowity kąsek przygotowała
dla fanów wytwórnia No Remorse Records.
Jest to zaledwie trzy-utworowe
danie, ale tak smaczne, że od razu chce
się więcej i więcej… Odchodząc od kulinarnych
metafor - mamy do czynienia z
nowym zespołem, ale nie znaczy to, że
muzycy w nim występujący, to debiutanci.
Wśród kapel, w których grali lub
nadal grają muzycy Walpyrgus mamy
takie nazwy, jak Twisted Tower Dire,
While Heaven Wept, czy Widow.
Muzyka zawarta na nowej EP-ce wydaję
się jednak być skierowana do fanów nieco
lżejszego, melodyjnego grania z pogranicza
hard-rocka i heavy-metalu.
"Cold Cold Ground" rozpoczyna się niczym
któryś z hitów Scorpions z lat 80-
tych i robi świetne wrażenie także za
sprawą fantastycznych chórków i wokali.
"Sister" to z kolei rzecz oparta na ciekawej
linii basu, nieco transowa, ale także
bardzo przebojowa. Totalnym power
metalowym hitem jest natomiast utwór
"We Are The Wolves", gdzie słyszymy
kapitalny refren. Jestem pod wrażeniem!
Jeśli muzycy mają więcej takich
utworów w swojej kolekcji, to o pełny
album jestem zupełnie spokojny. (5)
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
Warstorm - Goatspel
2014 Earthquake Terror Noise
Młoda włoska scena thrash metalowa
wypluwa kolejne zespoliki z prędkością
cekaemu. Niestety, nie zawsze jednak
trafiają się nam godne uwagi kapele,
pełne potencjału i klimatu prawdziwego
thrashu. Dość często spotykamy istnych
matich i sebów sraszu, którzy myślą, że
jak naszyją sobie na spodnie naszywkę
Slayera i będą machać banią do "Morbid
Visions" bardziej niż rok wcześniej
robili to do Slipknota, to będą prawdziwymi
cult commanderami i kataniarzami.
No i w ten sposób takie seby zakładają
zespół, jak dajmy na to omawiany
Warstorm, i grają thrash-polkę. Nie jest
jednak do końca tak, że seby z Warstorm
grają fatalnie czy też prostacko.
Potrafią w swe kompozycje wpleść bardzo
dojrzałe wstawki, których bym się po
nich nie spodziewał. W takim "Checkmate
for Mankind", który zaczyna się
tak jak reszta utworów na tej płycie - w
sposób nudny, przewidywalny i mało
wyszukany, Włosi pokazali swoje umiejętności
w bardzo klimatycznym i dobrze
skonstruowanym psychodelicznym
zwolnieniu. Nawet gitara solowa, która
na ogół nie ma pomysłu na ciekawe
leady, trochę się tam postarała miejscami.
Z solówkami na "Goatspel" jest bardzo
różnie. Czasem trafi się jakiś wręcz
ujmujący motyw, który zrekompensuje
nam nieco poziom tego albumu, a czasem
solo wygląda jak mało umiejętne i
niezbyt czyste chrobotanie po ciasnych
progach u nasady gryfu. Innym dobrym
momentem są agresywne kaskady riffów
w "Cursed". Może dlatego, że tutaj chłopaków
wspomogli starsi stażem koledzy
z Hyades. Taki jest właśnie główny problem
tego albumu - trafiają się tutaj
naprawdę dobre momenty, które siłą są
trzymane w sąsiedztwie muzyki, której
nie chcielibyśmy słuchać. "Goatspel" to
prawdziwy padół łez i brutalna utrata
złudzeń - spotka nas tutaj niewiele dobrego,
a jeszcze ktoś nam napluje w
twarz. Sam album na szczęście nie trwa
długo, raptem pół godziny, z czego jedną
trzecią tego czasu zajmuje utwór
tytułowy, który jest swoistym zwieńczeniem
tego… dzieła. Jest to ponad dziesięciominutowa
epopeja, która gdyby
nie wygląd tekstu, byłaby interesującym
przykładem budownictwa muzycznego.
Owszem słychać w niej, które elementy
były przeklejane, co jest owocem irytującej
tendencji widocznej od kilkunastu
lat w muzyce, sprowadzającej się do
tego, że jeżeli jakiś riff występuje kilka
razy w utworze, to wystarczy nagrać go
raz poprawnie, a potem skopiować go w
programie do nagrywania i wkleić w dalszej
części utworu. Mimo to utwór tytułowy
posiada pewien wewnętrzny
blask i odrobinę nieoszlifowanego kunsztu.
Dodam jeszcze na koniec, że prawdziwym
kwiatkiem są teksty. Nie
wszystkie są złe, ale te które są złe, naprawdę
są fatalne. Częstochowskie
rymy i prostackie teksty pokroju "A violent
blast, Warstorm come fast" czy także
średnio wyważone zwrotki, które
sprawiają, że niejednokrotnie wokalista
musi nieźle się gimnastykować, by dopasować
tekst do rytmu utworu. Cóż,
jak dla mnie ten album to dość ostry falstart.
Nie da się mu jednak odmówić paru
całkiem zgrabnych i interesujących
momentów. To jednak za mało, by pozytywnie
odebrać "Goatspel" jako całość.
(2,9)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Whitesnake - Live In 1984: Back To
The Bone
2014 Frontiers
Rok 1984 był dla Whitesnake początkiem
przełomowych wręcz zmian. W
lutym ukazał się w Anglii szósty album
grupy "Slide It In", ale szybko okazało
się, że niezadowolenie z hard rockowej i
bluesowej stylistyki oraz konflikty w zespole
doprowadziły do rozłamu. David
Coverdale zwerbował więc na miejsce
gitarzystów Galley'a i Moody'ego młodego,
nowocześnie grającego wymiatacza
Johna Sykesa, a basistę Hodgkinsona
zastąpił powracający do grupy
Neil Murray. Nowy skład szybko poprawił
materiał z płyty, nowi muzycy
dograli swoje partie, a całość zremisowano.
Taka też wersja ukazała się w USA,
co zaakcentowano nawet adekwatną
informacją na okładce: "Special U.S. remix
version". Próżno też na okładkowym
zdjęciu wypatrywać tam Jona Lorda,
bo w momencie premiery poprawionej
wersji "Slide…" w kwietniu '84
było już wiadomo, że znakomity klawiszowiec
odchodzi do wznawiającego
działalność Deep Purple. I chociaż na
amerykańskim wydaniu sporo partii
dograł Bill Cuomo, to Lord zagrał jeszcze
na części koncertów promują-cych
"Slide It In" i to jego słyszymy na "Live
In 1984: Back To The Bone". Nie ma
tu co prawda tyle do powiedzenia co w
Purplach czy nawet Whitesnake przełomu
lat 70-tych i 80-tych, ale to jego
Hammondy i syntezatory stanowią o
klasie "Soldier Of Fortune", "Walking In
The Shadow of The Blues", drugiej wersji
"Ready An' Willing" z festiwalu "Super
Rock '84" oraz, przede wszystkim finałowej
wiązanki: "Gambler/Guilty Of
Love/Love Ain't No Stranger/Ready An'
Willing", pochodzącej z jego ostatniego
koncertu z Whitesnake. Mamy tu też
solidną reprezentację nowego, promowanego
wówczas LP, bo płytę otwierają
dynamiczne wykonania "Gambler",
"Guilty Of Love" i "Love Ain't No Stranger".
Są też starsze utwory, a Coverdale
wypada doskonale we wszystkich, udowadniając,
że mało kto mógł mu wtedy
dorównać wokalnie. Sekcja Murray/
Powell perfekcyjna, zaś John Sykes
szybko zaaklimatyzował się w zespole,
co szczególnie efektownie akcentuje w
gitarowym intro i dramatycznym "Crying
In The Rain". I chociaż jakość nagrań
jest zdecydowanie bootlegowa, to
jednak warto mieć ten album w swej kolekcji,
bo to żywe, autentyczne nagranie
z czasów świetności Whitesnake. (5)
Wretch - Warriors
2014 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Wretch może być gratką dla różnej maści
grzebaczy w przeszłości, "kataniarzy"
i łowców wszelkich kultów. Ten zespół,
w zasadzie niepozorny, grający bardzo
skromny i oszczędny heavy metal, ma
na stażu ponad trzydzieści lat istnienia i
cały tabun muzyków (niektórych związanych
z "kultowymi" lub znanymi grupami).
Założyciel formacji Nick Giannakos
to jedyny członek grupy, który
przetrwał nieprzychylne wiatry i doprowadził
zespół do wydawniczego "reunionu"
w 2006 roku. Obecnie w jego zespole
grają młodsi stażem muzycy, a on
sam odpowiada za gitary i kompozycje
132
RECENZJE
Wretch. Mimo tego, muzyka, jaką prezentuje
"Warriors" sprawia wrażenie
napisanej ponad dwie dekady temu. To
klasyczny, bardzo tradycyjny heavy
metal, którego brzmienie bez mrugnięcia
okiem zdradza amerykańskie pochodzenie.
Podstawę muzyki tworzą proste
"piłujące" riffy, a kwintesencje zespołu
stanowią linie wokalne. Chociaż Ron
Emig nie jest wybitnym wokalistą, śpiewa
w charakterystyczny dla wielu amerykańskich
zespołów sposób - spokojnie
snując melodie, momentami deklamując,
świadomie nie wykorzystując w
pełni rytmu wybijanego przez sekcję
rytmiczną. Daje to pewien delikatny,
epicki szlif muzyce. Można w nim zatem
odnaleźć odległą (stylistyczną) nutkę
Marka Sheltona czy Andy'ego
Michauda. Być może także wokal
składa się na to, że "Warriors" mimo
dynamicznych riffów jest w gruncie rzeczy
płytą subtelną i kameralną. W mojej
opinii jest nazbyt monotonna i troszkę
bezbarwna. Sądzę jednak, że miłośnicy
heavy metalu zza oceanu znajdą na niej
coś dla siebie. (3,8)
Strati
czeka nas przy finale w postaci "Beyond
The Horizon". Powolny riff, utrzymany
w post-rockowej tonacji, szybko staje się
tłem dla popisów sekcji rytmicznej,
które utrzymują się przez większość numeru.
Ciężar gitar poczujemy dopiero w
refrenie i rozbudowanych partiach solowych
(popis Arnolda Peny). Iście mistrzowskie
pożegnanie. "Omnia" posiada
większość błędów każdego debiutu (niesprecyzowany
charakter, kilka słabszych
pomysłów, gatunkowy miszmasz),
jednak jedyną rzeczą, która go
wyróżnia jest imponująca strona realizacyjna.
Master został wykonany bardzo
starannie, a zespół pod kątem brzmienia
nie odstaje od starszych kolegów po
fachu pokroju A Perfect Circle czy
Tool. Panowie z Zeroclient to także dobrzy
rzemieślnicy, co doskonale słychać
na bardziej rozbudowanych kompozycjach.
Szkoda tylko, że ich forma bywa
nierówna… Z jednej strony mamy ogromne
twórcze zaangażowanie, a z drugiej
próbę doścignięcia wcześniej wspomnianych
wykonawców. Na drugim krążku
porzuciłbym tę ambitną krucjatę na
korzyść indywidualnego charakteru.
Troszkę ponarzekałem, ale generalnie
"Omnia" to całkiem udane wydawnictwo,
które przy bliższym kontakcie daje
sporo satysfakcji. Zawodowe brzmienie
oraz kilka świetnych kompozycji dobrze
wróżą chłopakom z Zeroclient. Niezły
start, któremu do cieplejszego przyjęcia
zabrakło… pewności siebie. (3,6)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Zeroclient - Omnia
2014 Self-Released
Tak właściwie, to niewiele można
powiedzieć o Zeroclient. Wiadomo, że
pochodzą z Kalifornii, grają ogólno pojęty
metal z domieszką progresu i za
stworzenie zespołu odpowiada czwórka
ludzi: Brian Vees (wokal, gitara rytmiczna),
Arnold Pena (gitara prowadząca),
James Wolf (gitara basowa)
oraz Cameron Ellis (perkusja). Panowie
są debiutantami i o ile ich historia
może nie jest zbyt porywająca (przynajmniej
na tę chwilę), to co innego mogę
powiedzieć o ich premierowym krążku
zatytułowanym "Omnia". Rozpoczynający
"Before The Horizon" kładzie nacisk
na dynamikę, ale nie ucieka też od delikatniejszych
fragmentów. Stylowo
utwór przypomina nieco dokonania
Deftones oraz A Perfect Circle. Nieco
hardrockowego szaleństwa (ten riff!)
panowie pokazują na "Solace", który
powinien zostać wykorzystany jako singiel
promocyjny. Dalej mamy polirytmiczny
"Impulse" oraz skłaniający się w
stronę mainstreamowego metalu -
"Arctic". Ten drugi to jeden z moich ulubionych
utworów z albumu - przebojowy,
ale mający też artystyczne zacięcie
(wielogłosy w bridge'u - rewelacja!).
Niestety po świetnym początku muzyka
Zeroclient zaczyna podążać utartymi
schematami i przestaje już zaskakiwać.
"Forbidden" przegina z dudniącym basem
i nie pozwala skupić się na reszcie
detali w instrumentarium, natomiast
taki "Drag" za bardzo stara się naśladować
Tool, niestety z miernym skutkiem.
Takich zapychaczy jest na płycie
jeszcze kilka, ale na szczęście panowie
nie dają się ponieść rutynie. Świetnie
wypada "Shapes", który pomimo niespiesznego
tempa potrafi intensywnie
zapiec, szczególnie w końcowych fragmentach.
Melodia w intrze do "Coriolis"
podkreśla dynamikę utworu, wpływając
nie tylko na atmosferę, ale też rytmikę
utworu. Jednak największe zaskoczenie
Zero Down - No Limit To The Evil
2014 Minotauro
Amerykanie na swym piątym albumie
proponują dziesięć urozmaiconych
kompozycji, nadal rzecz jasna inspirowanych
złotą erą tradycyjnego heavy.
Co ważne: słychać, że nie jest to tylko
odgrywane z takich czy innych względów,
ale że te dźwięki wywarły na muzyków
ogromny wpływ i do dziś mają
oni do takiego grania ogromne serce.
Dlatego też nie ma tu mowy o beznamiętnej,
kiepskiej stylizacji, ale każdy
z tych utworów porywa ogromną energią
i szczerością wykonania. Owszem,
wpływy Accept, Judas Priest i wielu
innych zespołów z tamtych lat są tu
doskonale słyszalne, Mark Hawkonson
też nader często upodabnia się do
Udo Dirkschneidera z wyższym głosem,
ale nikt tu niczego nie ukrywa.
Muzycy grają to, co uwielbiają, dlatego
rozpędzony opener "Return Of The
Godz", zróżnicowany, dość przebojowy
utwór tytułowy, niesiony unisonami
gitar "Cold Winter Night" czy ostry,
zadziorny "Phantom Host" to naprawdę
wyższa szkoła jazdy i metalowego wtajemniczenia,
zaś pozostała szóstka właściwie
w niczym im nie ustępuje. Dlatego
każdy fan takiego grania może brać
"No Limit To The Evil" w ciemno. (5)
Wojciech Chamryk
Arcane - Worlds Collision: The
Anthology
2014 Divebomb
Ten dwupłytowy album przypomina w
całości dorobek zapomnianych prog
metalowców Arcane. Grupa z Teksasu
powstała w połowie lat 80-tych minionego
wieku, kiedy to melodyjny i nieszablonowy
heavy cieszył się sporym powodzeniem.
Zespołowi nie udało się
jednak pójść w ślady Queensryche, Fates
Warning czy Savatage. Arcane dopiero
w 1990r. podpisali kontrakt z
Wild Rags Records, czego efekty pojawiły
się na albumie "Destination Unknown".
Były to już jednak czasy wyjątkowo
nieprzychylne dla takiej muzyki
i skończyło się tylko na tej jednej płycie.
Muzycy wówczas nie zrezygnowali,
ale animuszu starczyło im tylko na
nagranie kolejnego demo i EP-ki "Ambiquity",
która zamknęła ich dyskografię
w 1994 roku. Niektórzy dali sobie spokój
z marzeniami o karierze, basista
Kurt Joye spędził kilka lat w Solitude
Aeturnus, aż po dwudziestu latach po
zakończeniu działalności przez Arcane
Divebomb Records wznowiła jej nagrania.
Kompilacja "Worlds Collision:
The Anthology" to nie tylko trudno dostępne
album i EP-ka, ale też zawartość
pierwszych kaset demo Amerykanów z
1988 i 1989 roku. Te pierwsze nagrania
nie oszałamiają może brzmieniem, ale
słychać już potencjał i umiejętności
muzyków, a sam materiał został wkrótce
dopracowany i trafił na debiutancki
i jedyny album Arcane. "Destination
Unknown" jawi się po latach jako zapomniana
perełka melodyjnego, technicznego
metalu. To osiem niezbyt długich,
ale robiących wrażenie dzięki złożonej
formie i ciekawych pomysłach
kompozycji, pełnych wirtuozerskich
partii, zmian tempa, basowych pochodów,
rytmicznych łamańców i solówek -
nie tylko gitarowych. Nie brakuje też
mocniejszego, wręcz thrashowego grania,
dodającego całości mocy, są patenty
techno thrashowe, a wokalista Oscar
Barbour dokłada do tego wysoki i
przenikliwy, ale mocny głos. Późniejsze
o cztery lata utwory z EP-ki "Ambiquity"
są jeszcze ciekawsze, szczególnie kiedy
przybierają bardziej progresywną formę,
dzięki śmielszemu wykorzystywaniu w
aranżacjach instrumentów klawiszowych.
Dlatego ta składanka Arcane to
mus dla wszelkiej maści muzycznych archeologów.
Candlemass - Candlemass
2014/2005 Metal Mind
Wojciech Chamryk
Pamiętam tak jak to było wczoraj, oczekiwanie
na nowy album Candlemass z
starym składem personalny. Ten niepokój,
czy się uda, czy ten krążek będzie
na miarę tych najlepszych momentów
w karierze bandu. No i ten entuzjazm
gdy już było wiadomo, że krążek
jest wyśmienity i większość z nas z lubością
oddawało się miażdżeniu dźwiękami
płynącymi z dysku "Candlemass". I
aż nie chce się wierzyć, że jeszcze trochę,
a od tamtej pory minie już dziesięć
lat. Mimo nie ubłaganie mijającego
czasu krążek nadal robi duże wrażenie.
Rozpędzony opener "Black Dwarf", wyśmienity
"Seven Silver Keys", hipnotyczny
"Witches", instrumentalny "The
Man Who Fell From The Sky", czy też z
odświeżoną formułą i długaśny "The
Day And The Night" ciągle mocno kopią
nam dupska. Z resztą pozostałe nie wymienione
utwory też są godne uwagi.
Bardzo równy album i bez apelacyjnie
jeden z lepszych w karierze Candlemas.
Produkcja powoduje, że muza przetacza
się po nas niczym walec. Brzmienie jest
szorstkie, brudne, mięsiste, przytłaczające
i zabójczo ciężkie. Potężne riffy,
błyskotliwe solówki, wgniatająca w glebę
sekcja rytmiczna i złowieszczy głos
Messiaha Marcolina to najprostsza
charakterystyka "Candlemass" z 2005
roku. Później niestety nadchodzi rozczarowanie,
bowiem panowie gubią
zdrowy rozsądek i pozwalają na działanie
ego, co kończy się ponownym rozstaniem
z Grubym Mnichem. Pozostaje
nam jedynie ten album, niepowtarzalny,
niesamowity, kapitalny, mroczny,
złowieszczy. Nie dziwię się, że
wtedy wielu stawiało ten album przy
dwóch pierwszych płytach Candlemass.
Ja dzisiaj zrobiłbym to samo.
Candlemass - Lucifer Rising
2014/2008 Metal Mind
\m/\m/
Po ponownym wywaleniu Messiaha
Marcolina, za mikrofonem staje Robert
Lowe, którego znamy z Solitude
Aeturnus. Robert to niesamowity
wokalista ale jest zupełnie innym człowiekiem
i śpiewakiem niż Grubson.
Jego wokal nie potrafi oddać atmosfery,
którą kreował Messiah. Oczywiście
zespół nadal gra doom metal i kontynuuje
takąż tematykę, ale ze względu na
większe możliwości nowego wokalisty,
tworzy muzykę bardziej plastyczną i
świeższą niż za Messiaha bywało. Taki
też zapamiętałem debiut z Robertem,
"King of the Grey Islands". Choć z
drugiej strony, w klimatach album ten
jest jednym z najbardziej ciężkich i ponurych
w karierze Candlemass. Tym
bardziej w kontekście tego krążka zaskakuje
nowy, tytułowy utwór omawianej
EPki, "Lucifer Rising" (krążek ukazał
się zaraz po " King of the Grey Islands").
Kawałek bardzo szybki, heavy metalowy,
w którym Lowe daje sobie znakomicie
radę. Jednak jak poszpera się w pamięci
takie momenty w wypadku tego
zespołu już bywały. Kolejna kompozycja
to niepublikowany "White God", operuje
on już bardziej standardowymi
środkami wyrazu, jest mrocznie i ciężko.
Jednak kompozycja sprawia wrażenie
odrzutu właśnie z "King of the
Grey Islands". Nie ma w niej błysku.
EPkę zamyka nowa wersja "Demons Gae".
Potwierdza ona ogólne wrażenie, że
band z Robertem Lowe daje radę ale
nikogo nie powala. Mimo mojego dystansu
do tego wcielenia "mrocznej trupy",
Pan Lowe przez większość fanów
został zaakceptowany. Przekonują o
tym bonusowe nagrania z koncertu, który
kapela dała w 2007 roku w Atenach.
Publika bardzo dobrze bawi się, żywo
reaguje, każdy z zagranych kawałków
doskonale zna, śpiewa razem z Robertem,
na tyle dobrze, że wokalista niekiedy
pozwala jej na bardzo dużo. Nagrania
sprawiają wrażenie, że nie majstrowano
przy nich w studio. A to za
sprawą - o dziwo - uwiecznionych wokalnych
wpadek Lowe'a. Tak niestety
bywa w trakcie show i akurat w tym
wypadku nie przeszkadza mi to
zupełnie. Bardziej pracuje to na korzyść
zespołu, który pokazuje, że to organizm
z krwi i kości i ulega różnym emocjom i
bywa w różnej kondycji. Trzy nowe
utwory studyjne, dziewięć kawałków z
koncertu, ponad siedemdziesiąt minut
markowej muzyki, to jak na EPkę dość
sporo. Należy pamiętać, że mimo mojego
oschłego podejścia do Candlemass z
Robertem Lowe, to zespół jest z tej
najwyższej półki, a swoją muzykę prezentuje
zawsze na bardzo wysokim poziomie.
\m/\m/
Battleaxe - Power From The Universe
2014/1984 SPV
Drugi, przez wiele lat ostatni, album
studyjny Battleaxe ukazał się 30 lat
temu, stąd rocznicowa reedycja dokonana
przez obecnego wydawcę grupy
Steamhammer. Niestety w zmienionej
okładce, ale z czterema utworami dodatkowymi.
Zespół był wtedy po umiarkowanym,
ale jednak sukcesie, debiutanckiego
LP "Burn This Town" wydanym
przez Music For Nations (na
kontynencie przez Roadrunner) oraz
zmianach składu, kiedy do wokalisty
Dave'a Kinga i basisty Briana Smitha,
również obecnych filarów reaktywowanej
cztery lata temu grupy, dołączyli
gitarzysta Steve Hardy i perkusista Ian
MacCormack. Panowie zarejestrowali
w Highland Recording Studios materiał
znacznie ciekawszy muzycznie od
debiutu. Surowy, ostry i dynamiczny,
zakorzeniony jeszcze w klimacie przełomu
lat 70-tych i 80-tych, ale zarazem
też nowocześniejszy, bardziej dynamiczny,
już bliższy połowie lat 80-tych.
Dobrym przykładem takiego nowocześniejszego
spojrzenia jest bardzo udany
utwór tytułowy, z partiami w wykonaniu
chóru Inverness Cathedral Choir,
z kolei judasowy "Make It America" czy
"Shout It Out" to przykłady bardziej
przebojowego grania. Płyta jednak nie
odniosła spodziewanego sukcesu, co
sprawiło, że nagrywany w 1987r. trzeci
album Batteaxe nigdy się nie ukazał, a
zespół zamilkł aż do 2010 roku, by niedawno
wydać powrotny krążek "Heavy
Metal Sanctuary". Reedycja "Power
From The Universe" różni się od posiadanego
przeze mnie LP Roadrunner
nie tylko okładką. Cztery bonusy to po
części materiał znany z EP-ki "Nightmare
Zone", efekty sesji do planowanej
trzeciej płyty i dotąd niepublikowany
"Love Sick Man" - utwory całkiem udane
i efektownie dopełniające ten najlepszy
w skromnym dorobku grupy album.
Deep Purple - Purpendicular
2014/1996 Hear No Evil
Wojciech Chamryk
Sytuacja Deep Purple w roku 1994 nie
nastrajała optymistycznie: koncertówka/video
"Come Hell Or High
Water" dobitnie dokumentowały postępującą
dezintegrację składu zespołu z
jego najsłynniejszym gitarzystą, zaś
ściągnięty w celu dopełnienia zobowiązań
koncertowych Joe Satriani nie
chciał związać się z Deep Purple na
stałe. Wyjściem z impasu okazało się
zaangażowanie Amerykanina Steve'a
Morse'a, wówczas 40-latka znanego z
własnego Dixie Dregs czy Kansas. W
pełnym składzie Purple weszli do studia
by nagrać następcę "The Battle
Rages On..." i powstały wówczas 15
album studyjny grupy jest nie tylko jednym
z jej najlepszych współczesnych
dokonań, ale też początkiem najbardziej
stabilnego personalnie okresu w
historii Deep Purple. Świetna atmosfera
przełożyła się na urozmaiconą i
zróżnicowaną płytę, która nie podbiła
co prawda list przebojów, ale do dziś
jest doceniana przez fanów grupy oraz
krytyków, porównujących ją do równie
wielobarwnej "Fireball" z 1971r. Już
początek "Vavoom: Ted The Mechanic"
jasno pokazuje, że Morse nie zamierza
być tylko naśladowcą stylu Blackmore'a,
a jego zamiłowanie do zakręconego
i technicznego grania jeszcze niejednokrotnie
da o sobie znać na "Purpendicular".
Nie mogło też jednak zabraknąć
popisowych partii gitarzysty, z
chyba najpopularniejszym solem z tej
płyty w przebojowym "Sometimes I Feel
134
RECENZJE
Like Screaming", równie melodyjnym z
"Loosen My Strings" czy folkowo- akustycznym
"The Aviator". Jon Lord też
staje na wysokości zadania, czarując a to
organową ("Loosen My Strings") czy
syntezatorową solówką ("A Castle Full
Of Rascals"), a już prawdziwym majstersztykiem
są jego pojedynki w "Rosa's
Cantina" z grającym na harmonijce
Gillanem. Wokalista sięga też po ten
instrument w finałowym "The Purpendicular
Waltz", ale utwór ten nie zachwyca
niczym szczególnym, zwłaszcza,
że sąsiaduje z efektownym "Somebody
Stole My Guitar" oraz przebojowym
"Hey Cisco". Jednak "Purpendicular"
zniosła próbę czasu i jest to płyta warta
uwagi, tym bardziej, że jej tegoroczne
wznowienie ukazało się z dwoma
utworami dodatkowymi. Pierwszym jest
japoński bonus "Don't Hold Your
Breath" - rzecz typowo purplowa, z zadziornym
śpiewem Gillana oraz singlowa,
prawie trzy minuty krótsza, wersja
"Sometimes I Feel Like Screaming",
pozbawiona jednak uroku długiego oryginału.
Enforce - The Final Sign
1990/2014 Divebomb
Wojciech Chamryk
Goście z Divebomb znowu wykopali
kolejny zapomniany diament metalowej
muzyki. Tym razem padło na Enforce,
znany także jako En Force, z amerykańskiego
Baltimore. Kapela szerzej nieznana,
jednak w undergroundzie w Baltimore
ciesząca się kultową opinią. Zespół
swojego czasu był bardzo aktywny
koncertowo na Wschodnim Wybrzeżu,
otwierając nawet koncerty Dream
Theater w tym rejonie. Dotychczasowo
w oficjalnym dorobku kapeli znajdowała
się wyłącznie jedna demówka z
1990 roku. Teraz, wraz z wydaniem
"The Final Sign", nieco szersza rzesza
metalowych maniaków ma okazję
zapoznać się z kunsztem Enforce. Zespół
tłucze rzetelny amerykański power
metal przetykany finezyjnie subtelną
progresją. Usłyszymy tutaj muzykę siedzącą
w tych samych rejonach co "dwójka"
Crimson Glory, Queensryche,
Fifth Angel. Fates Warning i opisywany
nie tak dawno Manta Ray. Jakim
sposobem ten zespół na przełomie lat
80-tych i 90-tych nie podpisał dealu nagraniowego
to ja nie jestem w stanie pojąć.
Enforce charakteryzuje dojrzała
muzyka i artyzm w złożonych, lecz
zarazem nie przekombinowanych kompozycjach.
Muzycy tkają na swych
gitarach wytworny kobierzec melodii,
tworząc przy tym bardzo ciekawe patenty,
które niejednokrotnie są niezwykle
oryginalne. Momentami Enforce
brzmi jak Dream Theater bez zbędnego
brandzlowania się gryfem gitary,
rozwlekania utworów lub popadania w
ucukrzenie kompozycji. Zespół, choć
nie funkcjonuje od bardzo dawna, pozostawił
po sobie dziedzictwo, które jest
teraz szerzej dostępne. "The Final
Sign" można spokojnie polecić tym,
którzy lubią amerykański power metal
w wersji progresywnej i bardziej melodyjnej.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Girlschool - Running Wild
2014/ 1985 Hear No Evil
Mógłbym właściwie - tej pochodzącej z
czasów największej popularności zarówno
Girlschool jak i tradycyjnego heavy
metalu - płycie wystawić bez wnikania
w szczegóły dość wysoką notę, motywując
to jakimiś hasłami typu "legenda",
"ponadczasowa klasyka", etc. Problem
jest jednak, delikatnie mówiąc, bardziej
złożony, bo Girlschool A.D. 1985 nie
był już tym samym zespołem co trzycztery
lata wcześniej. I nie chodzi tu
tylko o skład, który rzeczywiście po raz
kolejny uległ zmianie, ale też o sytuację
na ówczesnym rynku muzycznym, z
coraz większą popularnością nijakiego
popu. Dlatego też na swym piątym albumie
dziewczęta były w dość trudnej
sytuacji, tym bardziej, że nowa wytwórnia
Mercury, licząc na komercyjny
sukces "Running Wild", przydzieliła im
producenta Nicka Taubera. Owszem,
opromienionego wówczas współpracą z
Marillion przy legendarnym "Fugazi",
ale też znanego z wielu lżejszych -
artystycznie i brzmieniowo - produkcji.
I tak niestety jest też ta płyta. Dość
przyjemna, szczególnie teraz, gdy porówna
się ją z koszmarkami okupującymi
radiowe playlisty, ale będąca niewątpliwym
kompromisem. Pazurki
Girlschool zostały tu niestety maksymalnie
stępione, przeważają więc dość
lekkie, z założenia przebojowe numery
jak tytułowy, "Something For Nothing"
czy "I Wan't You Back". Są niby ostrzejsze
utwory, jak opener "Let Me Go",
mocnawy "Nasty Nasty", surowy "Love
Is a Lie" z fajnymi organowymi tłami
czy motorowy rytmicznie "Can't You
See", ale do klasy kawałków znanych z
"Demolition", "Hit And Run" czy
"Screaming Blue Murder" jednak im
daleko. Nie porywa też przeciętne
wykonanie "Do You Love Me" Kiss - nic
dziwnego, że zespół wrócił do mniejszej
wytwórni, a firmujący "Running Wild"
skład z wokalistką Jackie Bodimead
też nie przetrwał długo.
Hollow Ground - Warlord
2014 High Roller
Wojciech Chamryk
Wykopalisk spod znaku NWOBHM
ciąg dalszy. Hollow Ground nie powalczył
wtedy zbyt długo, bo istniał w latach
1979-81, dorobiwszy się wówczas
kultowej EP-ki "Warlord", udziału na
równie cenionej kompilacji "Roksnax",
dzielonej z Samurai i Saracen oraz jednej
kasety demo. Kiedy w 1982r. wokalista
Glen Coates wybrał pewniejszą
posadę w Fist, nagrywając z nimi doskonały
LP "Back With A Vengeance",
losy Hollow Ground były przesądzone.
Grupa wciąż jednak cieszyła się
swego rodzaju sławą, co potęgowały
kompilacyjne wydawnictwa w rodzaju
"NWOBHM '79 Revisited", aż w końcu
przed kilku laty wznowiła działalność.
Okazało się wówczas, że poza
garścią nagrań studyjnych zachowało się
też sporo starych kaset z prób, kiedy to
muzycy stawiali radiomagnetofon w kącie,
by później przesłuchać te nagrania.
Było więc z czego wybierać i efekty
mamy na CD/podwójnym LP, zatytułowanym
rzecz jasna "Warlord". Pierwsza
płyta to te lepiej brzmiące utwory: dynamiczne,
z wyeksponowaną gitarą basową,
z siarczystymi riffami, efektownymi
solówkami i drapieżnymi wokalami.
Słychać, że to materiał z początków lat
80-tych, bo teraz już tak się nie gra, łącząc
to charakterystyczne frazowanie z
przebojowymi refrenami jak w "Rock To
Love" i "Easy Action" czy surowość z melodią
w "Warlord". Dopełniające zawartość
albumu utwory demo to niestety
tylko archiwalna ciekawostka, gdzie
niekiedy bardziej trzeba się domyślać
czego się słucha niż słyszeć to w rzeczywistości,
ale walor archiwalny tych surowych
wersji "Warlord", "Flying High"
czy "Fight With The Devil" jest bezdyskusyjny.
Wojciech Chamryk
Kreyson - Angel On The Run
2011/1990 Ulterium
Czechosłowacki metal nigdy nie cieszył
się w Polsce jakimś szczególnym powodzeniem
czy szacunkiem fanów. Dziwi
mnie to o tyle, że nasi południowi sąsiedzi,
mimo wyraźnej niechęci do ciężkiego
rocka, jaką pałali komunistyczni
decydenci w CSSR, mieli sporo niezłych
zespołów. Jednym z nich był Kreyson,
który jednak zdołał się wybić dopiero
po upadku systemu. Nie ma w tym nic
dziwnego, skoro zespół stworzyli byli
muzycy Citron, Vitacit, Arakain oraz
Moped, z charyzmatycznym wokalistą
Lád’ą Krížkiem. Grupa zaczęła od
wysokiego C, bowiem jej debiutancki
album "Andìl Na Útìku" ukazał się też
na Zachodzie w wersji anglojęzycznej,
jako "Angel On The Run". Było to możliwe
dzięki współpracy wokalisty formacji
z niemieckim producentem o
czeskich korzeniach Janem Nìmecem,
a przede wszystkim zaproszeniu Krížka
do nagrania chórków na LP "Death Or
Glory" Running Wild. Rock 'N' Rolf
nie tylko zrewanżował się czechom tym
samym, ale też miał udział w wyprodukowaniu
"Angel On The Run". Płyta
nie cieszyła się co prawda jakimś szczególnym
zainteresowaniem na Zachodzie,
bo wschodni rock/metal miał swoje
pięć minut szansy na karierę jakieś trzycztery
lata wcześniej, ale to materiał ze
wszech miar udany. Mimo tego, że to
album z 1990r. przeważają na nim surowe,
dynamiczne, szybkie utwory żywcem
wyjęte z pierwszej połowy lat 80-
tych, jak "Golden Ark" czy "Fade Out".
Nie brakuje też nawiązań do bardziej
przebojowej konwencji Pretty Maids
("Skalp"), Whitesnake ("Deep In The
Night") czy niemieckiego power metalu
tamtego okresu ("No Blue Skies"). Są co
prawda również niewypały, jak sztampowa
ballada "Dreamin'" czy zdecydowanie
nieudany od strony wokalnej "Far
Away", ale na szczęście nie ma ich wiele,
zaś niekorzystne wrażenie zacierają
utwory znacznie lepsze, jak chociażby
tytułowy, inspirowany bluesem.
Kreyson - Crusaders
2011/1992 Ulterium
Wojciech Chamryk
Po dwóch latach od premiery debiutu
Kreyson ponownie zdecydował się na
podwójne uderzenie, przygotowując
"Crusaders"/ "Križáci", jednak niepowodzenie
eksportowej wersji w innych
krajach Europy sprawiło, że grupa skoncentrowała
się później na czeskim rynku.
Zaskakuje to o tyle, że w Niemczech
w roku 1992, mimo ogromnego sukcesu
grunge czy rodzącej się popularności
metalu alternatywnego, tradycyjny heavy
wciąż miał silną pozycję. W dodatku
"Crusaders" to płyta naprawdę udana,
znacznie ciekawsza i bardziej dopracowana
od debiutu. Mniej na niej jednowymiarowych
utworów zakorzenionych
jeszcze w estetyce lat 80-tych, jak "Commandments",
"Forgiveness" czy "The Prisoner".
Pojawiają się za to liczne smaczki
wzbogacające potężnie brzmiące, riffowe
utwory grupy - w intro "Pilgrimage"
mamy więc majestatyczne organowe
dźwięki, "No Bad Thing" dopełniają
smyki, zaś balladę "Still" subtelne klawiszowe
brzmienia. Pięknie harmonizują
one z potężnym, miarowym, tytułowym
rockerem, dynamicznym "Stay A Moment"
oraz rozpędzonym, mrocznym
"Give Me Hope". Nic dziwnego, że dla
wielu fanów "Crusaders" to najlepszy
album Kreyson.
Mandrake - Breaking Out
2014/1979 High Roller
Wojciech Chamryk
Pytanie z rodzaju retorycznych: co za
firma mogła wydać komplikację archiwalnych
nagrań demo tego duńskiego
zespołu? Odpowiedź jest niewiarygodnie
prosta: celująca w takich rarytasach
High Roller Records. Niemiecka wytwórnia
przypomniała więc cały dorobek
kolejnej zapomnianej grupy z przełomu
lat 70-tych i 80-tych. Mandrake
nie mieli tyle szczęścia co chociażby
Mercyful Fate, ale ich dorobek bez
dwóch zdań wart był przypomnienia.
W utworach z roku 1979 kwintet z Kopenhagi
brzmiał jeszcze niezbyt mocno,
ale już nagrania z lat 1980-82 to już
siarczysty hard 'n' heavy. Czasem
inspirowany Judas Priest ("We Will Be
Strong") czy Black Sabbath z Ronnie
Jamesem Dio ("Alien Savage"), ale nie
pozbawiony też oryginalności. Tu wyróżniają
się: pulsujący energią "Dogside
Bulley", niesiony basowym pochodem
"Alien Savage" czy przebojowy "We
Wanna Rock" z poszukiwaniem rockowej
stacji radiowej we wstępie i z porywającymi
solówkami. Niestety zespołowi
nie było dane zakosztować sławy i
RECENZJE 135
popularności, bo rozpadł się wkrótce po
odejściu gitarzysty O. Hamiltona do
Witch Cross. Ale nagrania pozostały i
na pewno zainteresują kolekcjonerów i
zwolenników takich perełek z muzycznego
lamusa.
Wojciech Chamryk
Meat Loaf - Blind Before I Stop
2014/1986 Hear No Evil
Już na "Bad Attitude" z 1984r. Meat
Loaf udowodnił, że zdaje sobie doskonale
sprawę z obowiązujących w tamtej
dekadzie kanonów brzmieniowych i
obowiązujących trendów muzycznych.
O krok dalej poszedł na swym kolejnym
albumie, proponując na "Blind Before I
Stop" znacznie większą dawkę ocierających
się o pop music przebojowych
dźwięków. Nie mogło jednak być inaczej,
skoro producentem płyty był osławiony
twórca niemieckiego brzmienia
dyskotekowego Frank Farian, nagrania
powstały w jego studio w Rosbach, a
większość repertuaru dostarczyli twórcy
ówczesnych przebojów. I chociaż John
Parr tym razem nie znalazł się w ich
gronie, to zaśpiewał w najbardziej znanym
utworze z tego LP, przebojowym,
kojarzącym się z utworami Yes z tego
okresu, "Rock 'N' Roll Mercenaries".
Równie przebojowe i niezbyt mocne, w
porównaniu z wcześniejszymi propozycjami
wokalisty, są też "Getting Away
With Murder", "Rock 'N' Roll Hero" oraz
duet z Amy Goff "Man And A Woman",
brzmiący jak utwór z repertuaru… Phila
Collinsa. Kobiece głosy słychać też w
dynamicznym utworze tytułowym oraz
w balladzie, ale z fajnym przyspie-szeniem,
"One More Kiss (Night Of The
Soft Parade)". Zaciekawia też aranżacją
"Burning Down" - z syntezatorowym
pulsem, chóralnym refrenem stylizowanym
na chór gospel i saksofonową solówką,
a "Special Girl" to jakby reminiscencja
stylu The Police, zwłaszcza od
strony rytmicznej. Nieco mocniej robi
się jednak zdecydowanie zbyt rzadko, w
openerze "Execution Day" i "Masculine",
a ostatecznym dowodem na to, że gitary
były wówczas u Meat Loafa w zdecydowanej
niełasce jest raptem jedno, i to
bardzo krótkie, quasi solo w "Standing
On The Outside". Jednak jako całość
"Blind Before I Stop" jest spójną całością,
będącą po prostu swoistym dokumentem
czasów w których powstała.
Szkoda tylko - podobnie zresztą jak
przy wcześniejszym wznowieniu przez
HNE/Cherry Red Records "Bad Attitude"
- że firma "zapomniała" o utworach
opublikowanych w epoce na 12"
singlach, bo znacznie wydłużone wersje
utworów albumowych czy dodatkowe
kompozycje też były znakiem czasów
dekady lat 80-tych i byłyby one ciekawym
uzupełnieniem 11 kompozycji
zamieszczonych pierwotnie na LP.
Wojciech Chamryk
Queen - Live at the Rainbow '74
2014 Virgin/EMI/Universal
Jest tak, że niektórzy mogą pozwolić sobie
na rozbuchaną promocję. Niewątpliwie
należy do nich Queen i środowisko
z nim związane. Muzycy albo wytwórnia
wygrzebali archiwalne nagrania z
przed czterdziestu lat, przygotowali je i
wypuścili głodnym fanom zespołu
Queen. Żeby nie było zbyt łatwo, wypuścili
kilka różnych wydań. Pojedynczy
srebrny krążek z rejestracją występu
z listopada (w trakcie promocji albumu
"Sheer Heart Attack"), podwójnego CD
i zestawu dwóch winylów, gdzie oprócz
listopadowego występu znalazł się
wcześniejszy, marcowy koncert. Są też
wydania DVD i Blu-Ray z zarejestrowanym
obrazem i dźwiękiem z koncertu
listopadowego. Do tego są różne
kombinacje z zestawami winylów, np.
2LP + zestaw mp3 lub 4LP. Jest też wypasiony
Super DeLuxe Box gdzie znajdziemy
2CD, DVD, Blu-Ray i masę
dodatków. Także w zależności od potrzeb
każdy może sobie coś dla siebie
wybrać. Trzeba wspomnieć, że polski
Universal wypuścił DVD i CD z tzw.
polską ceną. Jak wydanie w ten sposób
DVD uważam za dobry wybór, tak pojedyncze
CD już sądzę za chybioną decyzję.
A to dlatego, że pozbawiono polskiego
fana do tańszego dostępu do
pełniejszej wersji jakim jest dla mnie
wydanie 2CD, gdzie na jednym dysku
jest koncert marcowy a na drugim dysku
jest koncert listopadowy. Rok 1974 to
czas gdy poznawałem muzyczne dźwięki
i kształtowałem swój gust. Nazwa
Queen była mi wtedy doskonale znana
lecz akceptacja ich muzycznego świata
nie przyszła mi łatwo. Pełna akceptacja
przypadała parę lat później ale pozostała
do dzisiaj mimo, że w kolejnych latach
Królowa zdecydowanie polubiła
blichtr sceny komercyjnej. Jednak to
twórczość z lat siedemdziesiątych jest
dla mnie tą najwartościowszą. Z tym
większą przyjemnością odsłuchałem
niesamowity koncert, który zespół dał
w listopadzie 1974 roku na deskach prestiżowego
Rainbow. Queen już wtedy
miał to wszystko czym później przyciągał
uwagę swoich fanów ale było to
podane w ciężkiej heavy rockowej oprawie
na progresywną modę. Jak dla mnie
zespół mocno napracował się na to jak
wygląda obecny świat progresywnego
metalu. Już wtedy epatował muzyczną
pewnością i precyzją oraz przekazywał
niesamowitą energię słuchaczom. Jednak
na pierwszym planie jest już
Freddie Mercury, bryluje i bezapelacyjnie
panuje nad publicznością. Jednak
mocno zdziwią się ci, którzy znają
Freddiego z lat osiemdziesiątych, bowiem
na koncercie w Rainbow jego głos
jest dynamiczny a czasami wręcz ostry.
W repertuarze pojawiają się kompozycje,
które na długo będą znakiem firmowym
zespołu. Chociażby "Stone
Called Crazy" czy "Killer Queen". Reszta
set listy to w głównej mierze kawałki z
dwóch pierwszych krążków w na prawdę
wyśmienitych wersjach. Uświadamia
to, że warto częściej sięgać również
po te płyty. Tak, "Live at the Rainbow
'74" dało mi bardzo wiele radości i
myślę, że tyle samo da satysfakcji każdemu
innemu wielbicielowi tego bandu.
Album ten to moment gdy Queen
za chwile wejdzie na szczyt kariery, tym
bardziej cenny i niesamowity w swojej
zawartości.
\m/\m/
Reign - Now & Forever
1997/2014 Divebomb
Ten masywny materiał został pierwotnie
wydany samodzielnie przez kapelę
w 1997 roku. Płyta zdecydowanie nie
brzmi jak metal z lat 90-tych. Czuć w
niej wyraźnie nawiązanie do wczesnego
Savatage i Omen. Produkcja gitar jest
mięsista i niezwykle ciężka. Trochę
męczy sposób artykulacji flażoletów - i
tych naturalnych i tych sztucznych. Perkusja
jest świetnie wyważona - dobrze
słychać głęboką, niską stopę, wyraźny
werbel oraz talerze. Słychać też czający
się po tym wszystkim, nadający głębi
bas. O ile muzyce Reign nie można nic
zarzucić, to w sumie nie ma tutaj za
wiele interesujących momentów. Jasne,
ten album brzmi świetnie jak na czas i
warunki, w których został zarejestrowany.
Mimo wszystko jednak przetacza
się przez słuchacza i nie zapada na długo
w pamięci. Przygoda z "Now & Forever"
to forsowna eskapada. Odbiór albumu
nie jest prosty i może zmęczyć
słuchacza, a chyba nie o to chodzi w takiej
muzyce.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Silence - The Last Warrior
2014 Thrashing Madness
Tym razem Lech Wojnicz-Sianożęcki
zaskoczył mnie. Miałem mniemanie, że
dość dobrze znam polski underground z
końca lat osiemdziesiątych. Okazuje się,
że w mojej wiedzy są luki. Do tej pory
nie zdawałem sobie sprawy, że szczecińskie
Silence zostawiło po sobie jakiekolwiek
nagrania. Kapela istniała bardzo
krótko, powiedzmy w latach 1988 -
1989. Założycielem był perkusista Jarosław
"Gustaw" Marcinkowski, który
po Jarocinie 1988 miał już wakat w
Merciless Death, ale długo się nim nie
nacieszył, bowiem wtedy za sprawą
MON kapela poszła w rozsypkę. Dzięki
pomocy Artura Dymela (gitarzysta
Egzekuthor), Gustaw zwerbował do
zespołu gitarzystę Brunera. Z nim to
rozpoczął budowanie materiału na
demo Silence. Wkrótce do muzyków
dołączyli, drugi gitarzysta Katon oraz
śpiewający basista Marek Żak, który po
rozsypce Merciless Death też nie miał
swojej kapeli. Po nagraniu dema w ARP
Studio z zespołu odchodzi najpierw
Katon, a później Marek Żak, który dołącza
do Egzekuthora. W ten oto sposób
żywot Silence dobiegł końca. Na
repertuar dema "The Last Warrior"
składały się cztery kompozycje utrzymane
w speed/thrashowej stylistyce.
Kompozycje bardzo szybkie, naszpikowane
ostrymi riffami oraz świdrującymi
solówkami, napędzane rozszalałą
perkusją, skomentowane przez wrzask
wokalisty. Niewątpliwie największą inspiracją
dla muzyków był niemiecki
thrash z Kreatorem na czele. W dalszej
kolejności można wymienić Ptotector,
Exumer czy Minotaur. Nie bez wpływu
były także polskie kapele, chociażby
już wymieniane Merciless Death czy
Egzekuthor. To też nie była to bezmyślna
łupanina, bowiem muzycy umiejętnie
przemycali i zwolnienia i melodie.
Warto podkreślić, że teksty były po polsku.
ARP Studio nie było czymś wielkim
ale w ówczesnym czasie zapewniało
zespołom jako taką produkcję. Oczywiście
w żaden sposób nie mogło to równać
się zachodnimi wydawnictwami.
Nie sądzę aby materiał wyjściowy był z
"taśmy matki" ale trzeba podkreślić, że
Krzysztof "Korsarz" Biliński postarał
się aby komfort odsłuchu "The Last
Warrior" był niezły. Co zupełnie nie
udało się przy piątym, dodatkowym, instrumentalnym
kawałku, który został
zarejestrowany na którejś z prób.
Ogólnie ten track to dźwiękowy chaos, z
którego trzeba domyślać się, o co w
ogóle chodzi. Przypomnę, że wtedy to
była podstawa tzw. "rehersalów" było
mnóstwo, wielu nie było stać aby zarejestrować
swoich pomysłów w studio i
był to jedyny sposób, aby móc trzymać
puls na tym co działo się w polskim undergroundzie.
Ogólnie jestem Lechowi i
jego Thrashing Madness bardzo wdzięczny.
Wygrzebał coś o czym nie miałem
pojęcia. Przygotował to jak zwykle
w rewelacyjny sposób, mastering, tłoczenie,
grafika itd. Tylko dawać za wzór
jak powinno takie wydawnictwa przygotowywać.
Starzy jak i młodzi maniacy
bezapelacyjnie powinni mieć ten dysk u
siebie na półce.
\m/\m/
Steel Prophet - Into The Void (Hallucinogenic
Conception) / Continuum
2014/1997 Pure Steel
Dzięki Pure Steel Records ukazało się
wznowienie klasycznego drugiego albumu
Steel Prophet, wzbogaconego pięcioma
utworami z EP-ki "Continuum",
w postaci 2CD i 2LP. Druga połowa lat
90-tych to nie były czasy zbyt przychylne
dla tradycyjnego heavy metalu, sukces
Hammerfall miał dopiero pociągnąć
za sobą kolejne zespoły z tego nurtu,
w tym Steel Prophet. Dobrze więc
się stało, że wyprzedane od lat płyty pojawiły
się ponownie na rynku, bo to doskonały
przykład amerykańskiego melodyjnego
heavy/power metalu, inspirowanego
rzecz jasna NWOBHM. Czasem
ostrzejszego, kojarzącego się z Judas
Priest ery "Painkiller" (opener "The
Revenant"), niekiedy bardziej klasycznego,
w stylu Iron Maiden ("Of The
Dream"), zresztą mamy tu kompetentną
wersję "Ides Of March"/ "Purgatory".
Amerykańskie korzenie zespołu dają
znać o sobie w rozpędzonym i dynamicznym
"Hate", a jeszcze bardziej słyszalne
są w inspirowanym dokonaniami
Helstar czy Agent Steel "Eviron Mental
Revolt" z EP-ki. We "What's Behind
The Veils?" grupa idzie jeszcze dalej, bo
to już niemal speed/thrash ale Steve
Kachinsky nie byłby sobą, gdyby nie
zrównoważył tych szybkich numerów
balladami i dłuższymi kompozycjami o
wyraźnie epickim zabarwieniu, w których
niepowtarzalny głos Ricka My-
136
RECENZJE
thiasina lśni jeszcze bardziej, nie tylko
w wysokich rejestrach. Dlatego "Into
The Void (Hallucinogenic Conception)"
w tej wzbogaconej wersji śmiało
może być ozdobą każdej poważnej
kolekcji płytowej.
Wojciech Chamryk
The Hidden - Fearful Symmetry
2000/2014 Divebomb
Mamy tutaj do czynienia z pewną nutką
tajemnicy. Materiał na ten album został
nagrany na przełomie 1999 i 2000 roku
przez szwedzki zespół z Uppsali. Biorąc
pod uwagę, że thrash i speed dopiero
miały powstać w następnych latach,
muzyka którą nagrał The Hidden jest
niesamowita. Mamy tutaj prosty thrash/
speed brzmiący jak uproszczone Agent
Steel zderzone z Nuclear Assault, Slayerem
i Abattoir. Porównanie z Agent
Steel nasuwa się samo tym bardziej, że
teksty jakie zespół napisał do swoich
utworów też obracają się wokół teorii
spiskowych i różnego sortu tematów
tabu. Mimo to, aż trudno uwierzyć, że
małym undergroundowym zespołem zainteresowały
się także agencje rządowe.
Ukończone nagranie The Hidden
zostało skonfiskowane, a taśmy matki
zostały najprawdopodobniej w tajemnicy
zniszczone. Członkowie zespołu
zostali aresztowani, poddaniu wnikliwemu
przesłuchaniu przed zwolnieniem.
Biorąc pod uwagę, że stało się to w
Szwecji, kraju który raczej nie przychodzi
jako pierwszy do głowy, gdy się
mówi o kosmitach, masonach, układach
i spiskach, i to w 2000 roku, to można
się nieźle za głowę złapać. Choć to dlaczego
taka sytuacja miała miejsce nadal
jest tajemnicą, to na szczęście okazało
się, że w ręce władzy nie wpadła kopia
oryginalnego nagrania, która została
odnaleziona niedawno w studio nagraniowym.
Dzięki temu , tym razem bez
przeszkód, materiał ten ujrzał światło
dzienne. Co w nim było takiego kontrowersyjnego,
że aż weszła na niego
rządowa cenzura, trudno orzec. "Fearful
Symmetry" zawiera dobrze zmontowany
thrash/speed, w którym bardzo
dużo widać wpływów innych zespołów.
W bardziej thrashowych momentach
utworu tytułowego słychać Exodus.
Zwrotka i bridge'e w "N.23th St.
Apt.213" brzmi niemal zupełnie jak
slayerowy "Angel of Death". Sam Slayer
przebija się w różnorakich riffach w pozostałych
utworach. W dodatku wokalista
bardzo często popada w manierę
śpiewania Bruce'a Dickinsona. Na
szczęście oprócz tego The Hidden
wysiliło się także na sporą ilość firmowych
patentów i motywów, które
odwracają uwagę od oczywistych inspiracji.
"Fearful Symmetry" zostało
nagrane mniej więcej w tym samym
okresie, w którym wyszło "Omega Conspiracy"
Agent Steel. Trzeba przyznać,
że The Hidden lepiej grało wtedy w
stylu Agent Steel niż sam Agent Steel.
Jak na 2000 rok, czyli na przedsionek
tego całego renesansu thrashu, to nagranie
brzmi niesamowicie. Jest na nim co
prawda wiele rzeczy, które można by
było lepiej zagrać, gdyż co jakiś czas
słyszy się na nim niemal oczywiste zapożyczenia
z klasycznych kapel. Mimo
to, jest to materiał godny polecenia.
"Fearful Symmetry" zostało poskładane
w interesujący sposób. Nie mamy tutaj
co liczyć na nudę, gdyż The Hidden
sięga po różne rodzaje klimatu i natężenia
thrashu w swych utworach. No
nie da się nie machać banią do takiego
przebojowego "Cut Your Wrist (Bleed
You Poser)", który mimo mocnej i agresywnej
wymowy oraz ostrych, prostych
riffów, został także przyobleczony w
niezwykle melodyjne leady.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Voivod - Katorz
2014/2006 Metal Mind
To był czas dużego niepokoju, odejście
Piggy'ego u niejednego maniaka wywołała
lęk i zgrozę. Okazało się jednak, że
Denis D'Amour był na tyle przewidujący,
że zostawił kolegom pomysłów
muzycznych na dwa kolejne albumy.
Towarzysze niedoli poniekąd wypełnili
testament tak nieoczekiwanie zmarłego
muzyka, a "Katorz" był pierwszym plonem
wykonania tej woli. Uczynili to na
tyle dobrze, że mimo początkowej nieufności
fanów oraz przyglądaniu się z
podejrzliwością muzie z każdej strony,
album został w pełni zaakceptowany.
Krążek nawet dziś słucha się z pełnym
zainteresowanie i trudno wskazać coś
nieudanego lub zupełnie zbędnego. Z
pewnością każdy z fanów będzie wstanie
wybrać coś dla siebie. Jak chociażby
tajemniczy z niepokojącym klimatem
"After All" czy przebojowy jak na Voivod,
"The Getaway". A to tylko dwie
wymienione z dziesięciu wybitnych
kompozycji. Dużą rolę z pewnością odegrał
tu Glen Robinson człowiek
odpowiedzialny za produkcję "Katorz".
To dzięki niemu możemy w pełni delektować
się przesłaniem oraz klimatem
krążka. To on odpowiada za potężne
brzmienie instrumentów oraz za ich wyważenie
i selektywność. To dzięki niemu
możemy cały czas odnajdować bogactwo
muzyki, bowiem jego praca ułatwia
nam wyłapywanie czegoś nowego
w muzyce za każdym jej kolejnym odsłuchaniem.
Okoliczności powstania
tego albumu oraz sama muzyka zawarta
na nim powodują, że każdy dźwięk
przesycony jest niesamowitym ładunkiem
emocji. Myślę, że właśnie ten element
będzie - tym czymś - co zawsze będzie
determinowało odbiór tego krążka.
Z biegiem czasu zaś nie pozwoli aby
pamięć o "Katorz" kiedykolwiek przeminęła.
Voivod - Infini
2014/2009 Metal Mind
\m/\m/
"Infini" to kontynuacja wypełnienia
muzycznego testamentu Denisa
D'Amour. Snake, Away i Jasonic po
raz koleiny przesłuchali przedśmiertnie
zarejestrowane pomysły Piggy'ego i na
tej podstawie nagrali muzykę, która
wypełniła kolejny studyjny album Voivod.
Poprzedni krążek, "Katorz", uznawany
był przez co niektórych za wręcz
genialny, więc trudno było się spodziewać
na czegoś lepszego, a nawet chociażby
czegoś na równym poziomie.
Jednak "Infini" robi na mnie jeszcze
większe wrażenie, wręcz można mówić
o jeszcze bardziej dojrzałej wersji poprzedniczki.
W tym wypadku również
powinno mówić się o wyjątkowej
spójności albumu. Podobnie ciężko zdecydować
się na wskazanie wybijających
się kompozycji. Już opener "God Phones"
stawia wysoko poprzeczkę. Wypełniony
jest on "voivodowskimi" wibracjami
oraz dynamicznymi wstawkami kojarzącymi
się z Motorhead. Później następują
równie udane kawałki, a niekiedy
lepsze, aż po ostatni, "Volcano".
Owszem pojawiają się pewne inspiracje
innymi, jak wspomnianym "God Phones",
ale większość kompozycji to
intrygujące interpretacje własnego stylu.
Na "Katorz" muzycy grali i czuli się bardzo
pewnie. Na "Infini" ta pewność jest
jeszcze większa. Każdy dźwięk tego
albumu poraża energią, pasją oraz serwuje
pełną gamę emocji. Komfort pracy
muzyka, a później odbiorcy, i tym razem
zapewnił producent Glen Robinson.
Mam wrażenie jakby i on był natchniony
przez Piggy'ego. Tak w ogóle,
Denis musi być ze swoich kolegów bardzo
dumny. W pełni wykorzystali oni
to co zostawił im Piggy, a nawet może
wykonali więcej niż on sam by się
spodziewał. Słowem, "Katorz" i "Infini"
to statuy godne życia i muzyki Denisa
D'Amour.
Warrior - Let Battle Commence
2014/1980 No Remorse Records
\m/\m/
W latach 80-tych, muzyka z nurtu
NWOBHM była tworzona przez takie
zespoły jak Tygers of Pan Tang, Tank,
Virtue czy Blitzkrieg. Jednym z nich
był Warrior, który na początku lat 80-
tych wydał album "Let Battle Commence",
który został wznowiony przez
No Remorse Records we wrześniu
2014r. Zespół nagrał album łączący
pazur heavy metalu z klimatem bluesa i
hard rocka. Gitary i bas brzmią przyjemnie
ale także zadziornie i klimatycznie.
Bbrzmienie gitar przypomina mi
z lekka Pagan's Altar i Budgie, perkusja
współgra z gitarami, wokalista uzupełnia
zaś całość. Riffy czasami nęcą
("Memories"), czasami skowyczą ("Let
Battle Commence"), zawsze jednak robią
to z gracją. Solówki są niczym kociak,
który mimo, że jest taki słodziuchny
to potrafi także podrapać. I to ostro
podrapać. Kompozycje z albumu "Let
Battle Commence" mają swój urok i
niepowtarzalność, mimo swojego bluesowego
posmaku trzymają ducha brytyjskiego
heavy metalu. Każda ma to
"coś" w sobie. Moimi ulubionymi utworami
z tego albumu są m.in. "Yesterday's
Hero" i "Ulster, Bloody Ulster" ze względu
na tekst i tematykę, oraz ciągnące za
serce riffy. Album może nie spodobać
się ludziom, którzy szukają czegoś wgniatającego
mocą i agresją riffów. Tutaj
raczej króluje lekkość godna nimfy. Album
z pewnością jest warty zapoznania
się z nim, szczególnie, że ciągle pozostaje
w cieniu.
Steel Prophecy
Witch Meadow - Cry of The Wolf
2014 Tribunal
W latach 90-tych na terenie USA,
Rhode Island powstała kapela o nazwie
Witch Meadow, która podczas swej
działalności wydała dwa albumy, w
1995r. "When Midnight Falls" i w
1997r. "Down Eternity's Hall". Na
początku drugiego tysiąclecia grupa
została rozwiązana. "Cry of The Wolf"
jest kompilacją dwóch albumów Witch
Meadow. Album ten zawiera czternaście
utworów, trwających razem godzinę
z minutą. Pierwsze sześć utworów (w
tym "Cry of The Wolf") pochodzi z
"When Midnight Falls", które trwają
razem 29 minut. Następne osiem utworów
pochodzi z "Down Eternity's
Hall", które trwają razem 32 minuty.
Tematyka poruszana przez zespół traktuje
m.in. o konflikcie na tle religijnym
("Room Without a View") oraz na temat
konfliktu Wietnamskiego i jego skutków
("Soldier of Fortune"), o ekscytacji
pilota myśliwca w czasie misji, o społeczeństwie,
a także o emocjach i uczuciach
wobec płci pięknej i przygodach z
nimi związanymi ("Chasing The Pain",
"Waiting For You" i "Hells Hollow" oraz
"Kiss of Beltaine"), a także zadaje pytania
o naturze egzystencjalnej ("Do You
Want To Live Forever"). Dość często
jest przywoływana postać wilka ("Cry of
The Wolf" i "It Can't Be Me"). Utwory
podzielić możemy na te szybsze, bardziej
przebojowe, i na te mniej wpadające
w ucho, bardziej refleksyjne i
emocjonalne, czasami także smęcące.
Kompozycje na albumie brzmią jak
heavy metal przemieszany z hard rockiem
i groove metalem. Może też lekko
zalecieć Saint Vitusem ("Waiting For
You"). Gitary brzmią odpowiednio donośnie,
bas jest słyszalny, uzupełnia grę
gitar. Perkusja nadaje odpowiedniej mocy,
chociaż w "Wings of Steel" może
lekko zirytować brzmienie stopy. Natomiast
wokal jest dość dobry, jednak
brakuje mu szarpnięcia i często zdarza
mu się zawodzić. Najbardziej spodobał
mi się dość agresywny "Soldier of Fortune".
Polecam album osobom, które
szukają nowoczesnego ale także w miarę
ciężkiego metalu, byle tylko nie przekroczyć
granicy lekkiego ekstremum.
Steel Prophecy
RECENZJE 137
Anthrax - Chile On Hell
2014 Nuclear Blast
Mam wrażenie, że Anthrax w jakiś
tylko sobie znany sposób potrafi, co jakiś
czas wypuścić ciekawe koncertowe
wydawnictwo. Tym razem mamy do
czynienia z sztuką, która została zarejestrowana
10-tego maja 2013 roku w
Teatro Caupolican w Santiago, Chile.
Co symbolicznie dokumentuje również
sam tytuł "Chile On Hell". Obraz ten,
czy też zapis audio, uchwyca zespół w
znakomitej kondycji. Ci faceci mają parę
krzyżyków na karku a zachowują się
jakby dopiero co zaczynali karierę.
Myślę, że duży wpływ na taką kondycję
mieli chilijscy fani, którzy są prawdziwymi
maikami i faktycznie urządzili
zespołowi tytułowe piekło. Pewnie
kibole bez problemu tam by się odnaleźli,
bowiem Chilijczycy też potrafią
bawić się flarami czy innymi racami.
Wróćmy jednak do samego występu.
Repertuar to głównie hity i nagrania,
które Anthrax zrealizował z Joey'em
Belladonną w trakcie wspólnej kariery.
Wykonane są one wręcz w porywający
sposób. Takie "Among The Living", "I
Am The Law", "I'm Alive", "Indians",
"Medusa" czy "Madhouse" nieźle kopią
dupska. Na swoją prywatną potrzebę
ponownie odnalazłem kawałek "In The
End". Znakomity utwór, z bardzo mrocznym
klimatem, który nie ustępuje
wczesnym szlagierom Anthrax. Spora
część kompozycji odegrana jest w trochę
wydłużonych wersjach. Co przy
potężnym ale klarownym brzmieniu
nadaje wszystkim kawałkom trochę innego
wymiaru, bardziej epickiego z cechami
szlachetności. Słuchając wersji
audio miałem problem z rozpoznaniem
głosu Joey'a Belladonny. Gdyby nie
możliwość obejrzenia ruchomych obrazków,
miałbym z tym pewne problemy.
Moja pamięć przechowuje inny głos niż
ten, który usłyszałem na "Chile On
Hell". Nie zmienia to jednak ogólnego
odbioru całego koncertu. DVD różni się
trochę od wersji audio. Przede wszystkim
film przerywany jest kilkoma
krótkimi paradokumentami oraz jest
dłuższy o parę fragmentów typu "March
Of The S.O.D.". Choć jestem zdecydowanym
zwolennikiem wersji audio,
bardzo chętnie słucham tego koncertu z
nośników CD - to z równą przyjemnością
oglądam jego rejestracje wideo.
Rzadko to się zdarza i bardzo pozytywnie
świadczy o realizacji i produkcji
tego filmu. Myślę, że "Chile On Hell"
powinno spodobać sie nie tylko fanom
Anthrax.
\m/\m/
Paul Di'Anno - The Beast Arises
2014 Metal Mind
Paul miał w życiu farta, bowiem w młodości
związał się z jedną najlepszych
kapel heavy metalowych, Iron Maiden.
Nagrał z nimi dwa pierwsze albumy i w
ten oto sposób wprowadził się do panteonu
ciężkiego grania. Nikt tego mu
nie odbierze. A że Di'Anno nie należy
najlepszych śpiewaków, nie dziwne, że
na trzecim albumie Maidenów śpiewał
już znacznie lepszy wokalista, Bruce
Dickinson. Nie znaczy to, że krążki
"Iron Maiden" i "Killers" są gorsze od
"The Number Of The Beast". Na
dwóch pierwszych dyskach są utwory,
na które fani ciągle czekają. Zaś Iron
Maiden kontynuując swoją karierę
dorobił się tyle materiału, że nie sposób
aby koncentrował się tylko i wyłącznie
na kompozycjach z pierwszych płyt.
Niewątpliwie wykorzystuje to Paul
Di'Anno, który chętnie przypomina
muzykę z tamtego czasu. Jedni powiedzą,
że odcina kupony od kariery, a ja,
jak o tym pisałem, uważam że ma do tego
prawo. Przecież był przy powstawaniu
tej muzyki i jest jej nieoderwalną
częścią. A przede wszystkim jak już,
robi to na niezłym poziomie. Często też
rejestruje wydarzenia gdzie w głównej
roli jest muzyka z krążków "Iron Maiden"
i "Killers". Sporo jest tego i jest w
czym wybierać. Jak do tej pory Paul podobne
wydawnictwa wypuszczał pod
szyldem Paul Di'Anno czy Killers. Nie
zrobił tego z Battlezone i Di'Anno. No
właśnie, jeszcze jedna mała dygresja.
Paul Di'Anno poza Iron Maiden próbował
zrobić solową karierę, niestety
zabrakło mu konsekwencji i cierpliwości.
Być może zabrakło mu też dystansu
do siebie i zbyt mocno pragną podążyć
śladem swoich byłych kolegów. Pewnie
dla tego w jego karierze tak wiele zwrotów
akcji, jak i chaosu. Myślę, że jakby
ktoś chciał uporządkować dyskografie
musiałby mocno się natrudzić (choć na
DVD ktoś jednak to okiełznął).
Wróćmy jednak do "The Beast Arises".
Wydawnictwo to jest dokumentem występu
Paula 9 kwietnia w krakowskim
klubie Lizard King. Di'Anno towarzyszyli
polscy muzycy, takie wsparcie połączonych
sił Scream Maker i Night
Mistress. Zapewniło to realizacje na
dobrym, wręcz klasowym poziomie.
Sam Paul Di'Anno był w dość dobrej
formie - jak na ta chwilę - choć na pewno
jego walory z początku lat osiemdziesiątych
już dawno przepadły. Dokładając,
że Di'Anno nigdy do wielkich
śpiewaków nie należał, to może sprowokować
co niektórych do krytyki Paula.
Jednak myślę, że większość wedle
zasady: "mądry uda, że nie zauważył" w
odpowiednich chwilach przymną oko i
tak jak publika odda się dobrej zabawie
przy niezwykłej muzyce. Zdecydowana
większość setu to płomienne wykonania
klasyków takich jak: "Sanctuary", "Purgatory",
"Prowler", "Genghis Kahn", "Remember
Tomorrow", "Phantom of The
Opera", "Running Free" czy "Iron Maiden".
W sumie powinienem wypisać
wszystkie utwory. Myślę, że większości
słuchaczom czas przy nich płynie w
mgnieniu oka. Uzupełnieniem koncertu
są ciekawie wykonane "Marshall Lockjaw"
i "The Beast Arises" z repertuaru
Killers oraz "Children Of Madness" tym
razem z setlisty Battlezone. Całość zaś
kończy żywiołowo wykonany cover Ramones
"Blitzkrieg Bob". W sumie zaskakujące
zakończenie, mimo że człowiek
ma w świadomości, że Paul z punk
rockiem jest za pan brat. Brzmienie i
obraz przyzwoite, współgrają ze sobą
jak i z muzyką, wpływając na dobry
odbiór całości. Oko cieszy także grafika
zdobiąca DVD. Oczywiście występ
Paula to część programu dysku, są
bowiem jeszcze wywiad, galeria zdjęć,
dyskografia itd. "The Beast Arises" ma
swoje odpowiedniki w wersji CD czy
LP. Generalnie fani powinni być usatysfakcjonowani
tym wydawnictwem.
Mam nadzieję, że w końcu Paul wyjdzie
na prostą i nie tylko skupi się na okazjach
aby zagrać utwory z repertuaru
Iron Maiden. Wydaje mi się, że trzeba
trzymać kciuki aby zaczął wydawać autorską
muzykę, którą utrzyma na niezłym
poziomie i tak jak inny były
śpiewak Maiden, Blaze Bayley, co jakiś
czas będzie nas cieszył swoimi kolejnymi
albumami. Nie będzie to łatwe
bowiem Paul ma raczej trudny (słaby?)
charakter. No ale pozostaje jeszcze wiara,
że zupełnie nie przepadnie i od czas
do czasu chociażby zorganizuje podobny
koncert jak ten i zarejestruje go na
jakimś nośniku ku naszej radości.
\m/\m/
Turbo - In The Court Of The Lizard
2014 Metal Mind
Poznańskie Turbo, jest wyraźnie na fali
wznoszącej. Po wydaniu fantastycznego
albumu "Piąty Żywioł", zespół zagrał
sporo koncertów, promujących tą płytę.
Świetnie się stało, że zdecydowali się na
nagranie koncertowego DVD, niejako
podczas tej trasy, gdyż gołym okiem
widać energię i moc, jaka emanuje z muzyków
na scenie. Wiem, co piszę, gdyż
widziałem w tym roku kilka występów
Turbo i zawsze było fantastycznie. Tak,
jak podczas zarejestrowanego w krakowskim
klubie Lizard King, omawianego
koncertu. Warto wspomnieć, że był to
jeden z ostatnich występów gitarzysty
Dominika Jokiela z zespołem. Po
krótkim intro, muzycy rozpoczęli od
pochwalenia się dorobkiem nagranym
już z Tomkiem Struszczykiem na
wokalu. A więc jeden z mocniejszych
numerów z "Piątego Żywiołu", "Myśl i
walcz", następnie "Przebij mur", z fantastyczną
wokalizą na końcu i "Na
progu życia" z albumu "Strażnik Światła".
Potem w myśl zasady "dla każdego,
coś miłego", Turbo zaproponowało
przegląd hitów z całej kariery. Z pierwszego
okresu fani mogli usłyszeć, takie
numery jak "Ktoś zamienił", "Słowa pełne
słów", "Już nie z tobą" czy kapitalne
wykonanie "Dorosłych dzieci". Świetne
wrażenie robi fragment z płyty "Awatar",
w postaci utworów "Armia" i
"Upiór w operze". Podobnie z jednym z
mocniejszych punktów z płyty "Tożsamosć",
a mianowicie pięknie zaśpiewany
przez Tomka, "Człowiek i Bóg". Tego
wieczoru, moc była zdecydowanie z
zespołem. Nawet trochę niemrawa publiczność,
w miarę trwania koncertu złapała
wiatr w żagle. Tradycyjnie także,
znalazło się miejsce na utwór instrumentalny
w postaci "Bram galaktyk" z
albumu "Kawaleria Szatana". Z tej
hołubionej przez fanów płyty, muzycy
wykonali jeszcze "Kometę Halleya", oraz
w postaci bisów "Sztuczne oddychanie" i
"Kawalerię Szatana cz.2". Zespół wraz z
publicznością, rozkręcał się z minuty na
minutę a kulminacją było kapitalne
wykonanie "This War Machine" z ostatniej
płyty, oraz wieńczący set zasadniczy
"Mówili kiedyś", gdzie Tomek
Struszczyk zamienił się rolami z perkusistą
Mariuszem Bobkowskim. Zabawne
to było, ale i profesjonalne! Na bisy
nie mogło zabraknąć kolejnego w dorobku
zespołu hymnu pokoleniowego,
"Jaki był ten dzień", a niespodzianką
można określić wspólny wykon z Paulem
Di Anno. Pierwszy wokalista
Iron Maiden, w przeciwieństwie do
Turbo, zrobił na mnie raczej żałosne
wrażenie. Natomiast podsumowując
płytę Turbo, myślę, że to kawał świetnej
muzy, podanej w kapitalny, energetyczny
sposób. Brawo dla muzyków, za
energię, entuzjazm, witalność, profesjonalizm.
Mam szczerą nadzieję, że
fala, o której pisałem na początku, poniesie
zespół wysoko w najbliższych latach.
Tak trzymać Panowie!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
138
RECENZJE