HMP 56
New Issue (No. 56) of Heavy Metal Pages online magazine. 69 interviews and more than 150 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Sabaton, Helstar, Satan’s Host, Hirax, Flotsam And Jetsam, Battleaxe, Manowar, Virgin Snatch, E-Force, Suicidal Angels, Hatriot, Meliah Rage, Realm, Grand Magus, Benedictum, Hellion, Slough Feg, Vicious Rumors, Mekong Delta, Kill Ritual, Leviathan, Metal Inquisitor, Stormzone, Edguy, Sonata Arctica, Nightmare and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 56) of Heavy Metal Pages online magazine. 69 interviews and more than 150 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Sabaton, Helstar, Satan’s Host, Hirax, Flotsam And Jetsam, Battleaxe, Manowar, Virgin Snatch, E-Force, Suicidal Angels, Hatriot, Meliah Rage, Realm, Grand Magus, Benedictum, Hellion, Slough Feg, Vicious Rumors, Mekong Delta, Kill Ritual, Leviathan, Metal Inquisitor, Stormzone, Edguy, Sonata Arctica, Nightmare and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
17 maja tego roku, po raz pierwszy w Polsce, w
katowickim Spodku wystąpił Manowar. To wydarzenie było
motorem napędzającym wszelkie przygotowania do magazynu,
który właśnie czytacie. A szczególnie, pragnienia do pozyskania
dużego wywiadu z muzykami zespołu oraz umieszczenia Manowar
na okładce. Pierwsza wizyta Amerykanów była impulsem
do wzmożonych działań na rzecz zaaranżowania wywiadów
z Joey'em DeMaio lub Eric'kiem Adams'em. Pierwsze
dążenia do celu były podobne do tych, gdy zespół wypuszczał
swoje nowe wydawnictwa tj. bezpośredni kontakt z przedstawicielami
wytwórni, Magic Circle Music. Jak zwykle nie przyniosło
to pożądanych rezultatów. Przełom nastąpił, gdy do akcji
weszli ludzie z firmy organizującej ten koncert, Prestige MJM
(pozdrowienia dla Pani Ani i Pana Jacka). Podjęli oni wyzwanie
i rozpoczęli negocjacje z managementem zespołu w sprawie
wywiadów. Po dłuższym czasie dotarła do nas radosna informacja,
czyli data wywiadu z Joey'em DeMaio. Nie ma co ukrywać
byliśmy przeszczęśliwi. Niestety nasz fart długo nie trwał,
na kilka godzin przed samym wywiadem dostaliśmy informacje,
że Pan DeMaio nie wygospodaruje sobie czasu na tą rozmowę,
za co bardzo przeprasza, ale proponuje abyśmy podesłali mu
pytania, to on na nie odpowie pisemnie. No i odpisał... na kilka
wybranych pytań, także nie wiadomo było co z tym fantem zrobić.
I tak rezultaty tylu starań i zachodów możecie przeczytać
wciśnięte gdzieś między rozmowy z Battleaxe a Virgin Snatch.
Nie wiem jak Ostremu, mnie wtedy "kopara" mocno huknęła o
podłogę. Byłem tak pewien, że będziemy mieli na okładce
Manowar, że nawet obiecałem ludziom z Warner Polska, że
gdy nam ten wywiad nie wypali, to damy Sabaton na okładkę.
Także to, że coverstory najnowszego numeru jest Sabaton
zadecydowało dane słowo. Nie to, że mam coś przeciwko Sabaton,
co jest ostatnio modnym trendem. Heavy Metal Pages należy
do tych ośrodków, które zawsze wspierało ten zespół.
Bardzo miło patrzy się jak pozycja Szwedów rośnie w górę, jak
sukcesywnie wspinają się na szczebelkach kariery, że nie jest to
domena tylko polskiej sceny, wręcz teraz świat jest bardziej zakręcony
na Sabaton. No i ich najnowszy studyjny album "Heroes"
robi naprawdę dobre wrażenie, więc jest za co uhonorować
ten band. Niemniej pewien dyskomfort pozostał, bo to i
żal nieudanego wywiadu z Manowar i mięła okazja, aby mocniej
zwrócić wam uwagę na Satan's Host. Ten zespół niejako
skreśliłem, gdy okazało się, że po reaktywacji, poszedł w kierunku
black metalu. Moje podejście do kapeli zmieniła płyta
"Virgin Sails" (2013), która okazała się muzyczną rewelacją, a
do tego za mikrofonem usłyszałem w olśniewającej formie
Harry'ego Conklina. Liczę, że sam wywiad będzie dobrą rekomendacją
dla Amerykanów i zachęci do rewizji poglądów
takich samych niedowiarków jak ja. Generalnie warto!
Jak zwykle swoje starania ukierunkowaliśmy na to
aby wyłapać tematy, o których w danym momencie mówiono
oraz na to, co według nas było ciekawe, ale pod warunkiem, że
umieliśmy dotrzeć do źródeł. Co nie jest zawsze łatwe, czego
przykładem jest wspomniany na wstępie wywiad z Manowar.
Oczywiście główne kierunki naszej eksploracji to heavy, power
Bohaterami najnowszego numeru są Szwedzi z
Sabaton. Zaowocowało to nagrodami w postaci
ich najnowszego albumu "Heroes". Ci co jeszcze
nie posiadają tego krążka w swojej kolekcji
mogą wziąć udział w przygotowanym konkursie:
1. Wymień co najmniej pięć zespołów do
jakich Sabaton odwołuje się w utworze
"Metal Crüe"...
2. Do jakiego wydarzenia odwołuje się
utwór 40:1?
3. Jak się nazywa pierwszy singiel promujący
najnowszą płytę "Heroes"?
Bardzo atrakcyjną nagrodą wydaje się również
najnowsza książka autorstwa Jarosława Szubrychta
"Vader. Wojna totalna". Może nie do
końca zgodne jest to z profilem naszego magazynu,
ale książka jest tak napisana, że powinien
przeczytać ją każdy, kto interesuje się muzyką:
1. Jakie dotychczas książki napisał autor
"Vader. Wojna totalna", Jarosław Szubrycht?
Intro
Konkurs
i thrash metal. Dotarliśmy do niemałego grona przedstawicieli
tych gatunków, tak że w sporej części powinno to zaspokoić
wasze zapotrzebowania na informacje. Wśród tych zespołów
jak zwykle są te bardziej znane i te dopiero debiutujące. Żeby
nie wymieniać wszystkich napomknę jedynie o kilku z tych najważniejszych:
Helstar, Hirax, Flotsam And Jetsam, Meliah
Rage, Hellion, Battleaxe, Realm, Grand Magus, Slough Feg,
Vicious Rumors, Mekong Delta. Wśród tych najmniej znanych
coraz więcej problemu jest ze sceną thrash metalową. Młodzi
thrashersi pojawiają się jak przysłowiowe grzyby po deszczu.
Bardzo trudno wyłowić wśród nich te najciekawsze. Ostatnio
bywa tak, że sugerowane przeze mnie nazwy, nie zawsze i nie
do końca wzbudzają uznanie w oczach moich koleżanek i kolegów
z redakcji. Także uwaga, która dotyczy nie tylko młodych
z pod wezwania thrash metalu, ale ogólnie całej muzyki: słuchajcie
i analizujcie muzykę sami i w ten sam sposób podejmujcie
decyzje o akceptacji danego albumu czy też zespołu. Jednak my
nie zaprzestaniemy prezentacji debiutujących thrashowych formacji,
zawsze znajdziecie takie informacje w naszym magazynie.
O dziwo w tym numerze możemy pochwalić się
dość dużym gronem zespołów ze sceny melodyjnego power metalu.
Oczywiście w tym wypadku różnorodność również jest
tematem przewodnim. Mamy i te znane i bardziej melodyjne:
Edguy, Sonata Arctica oraz te mocniejsze: Nightmare czy
Brainstorm. Warto zwrócić uwagę na Niemców z Evertale,
którzy to nie kryją swojej fascynacji Blind Guardian. Ich debiut
"Of Dragons And Elves" wydany własnym sumptem powinien
zainteresować wszystkich fanów "Nightfall In Middle-
Earth". Przy okazji warto wspomnieć też o innych Niemcach
nawiązujących do twórczości Ślepego Strażnika, bowiem Sinbreed
wydał również interesujący album "Shadows". Jest też
wyjątek w postaci Amerykanów z Skyliner, którzy na swym debiucie
"Outsiders" w intrygujący sposób manifestują swoją fascynację
europejskim power metalem.
Kolejną niespodzianka to spora grupa przedstawicieli
z półki hard'n'heavy. Rzadko zdarza się to ostatnimi czasy.
Prym wiodą tu polskie kapele, kolejny raz prezentują się
weterani z Hetmana, następna nadzieja tej sceny Scream Maker
oraz stawiający pierwsze kroki Livin Fire. Podobnie jest z
formacjami z poza granic naszej ojczyzny. Z jednej strony mamy
doświadczony - choć debiutujący - Miracle Master, kontynuatorów
wybijającej się swego czasu formacji Pump. Z drugiej
zaś zupełnie podziemny Mammothor.
To nie jest pełny wachlarz odcieni klasycznego
ciężkiego grania, który znajdziecie w tym numerze. Co prawda
są to pojedyncze rodzynki, niemniej w ponad sześćdziesięciu
wywiadach, każdy powinien coś znaleźć dla siebie. Na co bardzo
liczę.
Michał Mazur
2. Na jakim dużym polskim festiwalu Vader
dał swój pierwszy duży koncert?
3. Jaką ksywkę miał Peter na początku istnienia
zespołu Vader?
Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy
(poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@
hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i
nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy,
ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod
uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!
Heavy Metal Pages
ul. Balkonowa 3/11
03-329 Warszawa
Spis tresci
3 Intro
4 Sabaton
6 Helstar
8 Satan’s Host
10 Hirax
12 Flotsam And Jetsam
14 Battleaxe
15 Manowar
16 Virgin Snatch
18 E-Force
19 Suicidal Angels
20 Hatriot
21 Meliah Rage
22 Realm
24 Skull Fist
26 Grand Magus
27 Benedictum
28 Hellion
29 Slough Feg
30 Nomad Son
32 Blackfinger
33 Exorcism
34 Steel Prophet
36 Seasons Of The Wolf
38 Vicious Rumors
40 Battery
40 Riffobia
41 Hatred
42 Mekong Delta
43 Hammercult
44 Kill Ritual
45 Harlott
46 Hellchamber
46 Mosh-Pit Justice
47 Thrash Bombz
48 Woslom
50 Mason
51 Tormenter
52 Leviathan
54 Unchained Beast
55 Speedboozer
56 Toxic Holocaust
57 Nervosa
58 Metal Inquisitor
60 Amok
62 One Machine
64 Stormzone
66 Ancillotti
68 Oker
69 Lizzies
70 Hazy Hamlet
72 Night
73 Blaze
74 Sparta
76 Edguy
78 Sonata Arctica
80 Brainstorm
83 Nightmare
84 Evertale
86 Sinbreed
88 Skyliner
90 Silent Voices
92 Hetman
94 Miracle Master
96 Livin Fire
98 Scream Maker
99 Shakin Street
100 Saffire
102 Vanderbuyst
103 Mammothor
104 Decibels` Storm
132 Old, Classic, Forgotten...
3
sztą McArthur dość niepochlebnie wyrażający
się o Australijczykach.…
Joakim Broden: Robili nawet o niego zakłady. Że
nie wróci.
HMP: Witajcie. Pierwszy problem z nową płytą
dotyczył flag obecnych na okładce. Na ten temat
odbyły się nawet dyskusje na forach, jedni byli zawiedzeni...
Joakim Broden: Musieliśmy dość wcześnie zaprezentować
okładki, a nie mieliśmy jeszcze gotowych
tekstów. Mieliśmy może z 50 czy 60 pomysłów na
różne historie, nie wiedzieliśmy które z nich wykorzystamy.
Zrobiliśmy to w ciemno nie wiedząc, że
ludzie będą przywiązywali wagę do tej wczesnej
wersji okładki.
Skoro o tekstach mowa to kilka znaczenia kilku z
nich trudniej się domyśleć z samego odsłuchu
utworu, toteż o nie właśnie chcę zapytać. "Resist
and Bite"...
Par Sundstrom: To o małej jednostce fortecznej w
Belgii w 1940r. Pierwszy rozkaz jaki otrzymali
brzmiał trzymać granicę za wszelką cenę. Potem
przyszedł drugi: "jest ich zbyt dużo - wypierdalać!".
Dlaczego kurwa nikt w Hollywood nie robił z tego hitu kinowego???
Wielu moich kumpli, przy całym szacunku dla postawy w tekstach, mówi na nich
disco-metal. Powiem tak: Jeżeli dicho ma wyglądać właśnie tak to od dziś staję się dyskomanem.
Nie szukajcie w Sabaton barbarzyństwa Ironsword ani miażdżących gitar Hail of
Bullets. Nowa płyta Szwedów jest pełna dynamiki, heroizmu i patosu znakomicie odsiewającego
wszelkich miłośników jęczących zespolików biadolących nad swoimi pustymi strzykawkami.
Sława! Oot zapis rozmowy, którą tej wiosny popełniłem w hotelu Sheraton.
mówiącym: "Nie mówię że jesteś kurwą ale byłaś
łatwiejsza niż Dania w 1940".
Joakim Broden: (Śmiech) Cóż, bohaterów może
znaleźć w każdym kraju. O tym jest ta płyta.
Foto: Nuclear Blast
Gdy pierwszy raz usłyszałem "Hearts of Iron"
pomyślałem o ewakuacji Niemców z krajów bałtyckich
przez nacierającymi sowietami, potem jednak
ta rzeka….
Par Sundstrom: To dotyczy Łaby...
Joakim Broden: Dowódca niemiecki, na kilka dni
przed kapitulacją Reszy dostał szalony rozkaz, iż
ze swoimi ludźmi "ma pokonać sowietów". Złamał
go mówiąc swoim ludziom, iż tym razem nie chodzi
o Rzeszę, ani o Berlin, ale o cywili. Ratowanie
ich przed Sowietami. Dziewiąta armia uderzyła
więc w kierunku Berlina tworząc korytarz, przez
który wciągnięci zostali uciekinierzy. Uratował 250
000 ludzi.
Jak wyglądał udział nowych gitarzystów w tworzeniu
"Heroes"?
Joakim Broden: Zawsze pisałem muzykę sam przy
pomocy przyjaciół spoza zespołu, ale teraz przy jednym
utworze pomagał mi gitarzysta Thobbe. Solówki
oczywiście piszą oni sami. Teksty jak zwykle
tworzone są przeze mnie i Para.
Jak nabyłeś te wszystkie muzyczne umiejętności ,
przecież nie wszystko zaczyna i kończy się na
riffie?
Joakim Broden: Jako dzieciak grałem na organach
w kościele, a na gitarze i basie gram od czasów jak
byłem nastolatkiem.
Par Sundstrom: Gitarzyści piszą z punktu widzenia…
gitarzysty. Basiści i wokaliści mają szerszy
pogląd, widza całą melodię.
Joakim Broden: Tym razem na płycie jest więcej
pojedynków gitarowych. Zmusiłem ich do tego w
"Night Witches". Thobbe i Chris nie za bardzo lubią
te zmiany prowadzącego, choć kochają Judas
Priest, który w tym się specjalizuje. Zamiast dzielić
solo wolą brać cały utwór dla siebie.
Tego drugiego już nie usłyszeli. Ten mały fort miał
tylko 40 ludzi i przez bardzo długo aż do wyczerpania
amunicji powstrzymywał natarcie wielkich
sił niemieckich. Niemcy ich w końcu pokonali. Zaczęli
przepytywać jeńców: "Gdzie reszta?". "To
wszyscy" odpowiedzieli Belgowie. Niemcy nie mogli
uwierzyć, że byli powstrzymywani przez tak niewielki
oddział.
To bardzo dobrze, że o tym mówicie bo w oczach
wielu Polaków kraje Beneluxu czy Duńczycy to
banda tchórzy.
Joakim Broden: Bo?
Trzy godzinna obrona przed III Rzeszą, niemal
modelowa okupacja, potem Srebrenica w 1995r.
Dla kogoś, kto stracił sześć milionów obywateli
może być śmieszne. Krążył u nas mem z Hitlerem
"No Bullets Fly"...
Par Sundstrom: To o amerykańskiej maszynie,
która bombardowała Niemcy. Bardzo mocno dostała,
cała załoga była ranna i piloci mieli duże kłopoty
w utrzymaniu sterowności i wysokości. Niemiecki
pilot dostał rozkaz dobicia bombowca. Podleciał
do nich ale zauważył, że niczyją bądź są ranni
i przypomniał sobie swoje szkolenie. Mówiono
mu wtedy, iż nie strzela się do pilotów będących w
takim stanie. Zrobił wtedy coś niesamowitego, wleciał
pod bombowca nie pozwalając swojej artylerii
przeciw lotniczej zestrzelić go. Tak Amerykanie dolecieli
do samego morza, gdzie Niemiec zawrócił do
siebie. Gdyby ich zestrzelił to miałby dwunasty samolot
na koncie i dostałby medal. Teraz mógł dostać
karę śmierci. To mówi dużo o istocie albumu
opiewającego ludzi postępujących w bohaterski
sposób nie dla siebie ale dla innych.
"Ballad of the Bull"...
Joakim Broden: To o australijskim noszowym na
Pacyfiku w Nowej Gwinei. Na jednym ze wzgórz
Amerykanie wpadli w japońską zasadzkę. Snajperzy,
karabiny maszynowe, moździerze. Zaczęła się
rzeź. Ten noszowy zapytał wycofujących się żołnierzy
czy na wzgórzu pozostali ranni - "No pewnie"
- odpowiedzieli tamci. "No wiec wracamy po
nich". "Nie to zbyt niebezpieczne", zaprotestowali.
Tak wiec sam noszowy z jednym tylko pomocnikiem
łaził dwanaście razy na to ostrzeliwane wzgórze
ściągając rannych.
Jankesi mieli powód do wstydu, podobnie jak zre-
"To Hell and Back" rozpoczyna się od melodii na
flecie lub piszczałce. Jest tak charakterystyczna,
że próbowałem szukać skąd po różnych filmach
skąd wziąłeś pomysł na ten wstęp. Poległem...
Joakim Broden: I słusznie. Z nikąd. Sam go wymyśliłem.
Brzmi jak z jakiegoś filmy z Waynem...
Joakim Broden: Super, dzięki!!! O to mi chodziło.
Jak z westernów z Morricone. Zawsze chciałem to
połączyć z heavy metalem. Facet, który jest bohaterem
tego kawałka grał potem w westernach. Początkowy
plan zakładał gwizdanie ale jestem w tym
chujowy.
Czy wstęp do "Resist and Bite" nie przypomina ci
"Flash of the Blade" lub "Thunderstruck" wiadomo
kogo?
Par Sundstrom: Kilku ludzi wspominało o "Thunderstruck"
ale nikt Iron Maiden. Muszę odświeżyć
sobie "Powerslave".
"Ballad of the Bull" jest tak zaaranżowany, że mogliby
go śpiewać różni wokaliści. Po zwrotce dla
każdego. To było zamierzone?
Joakim Broden: Tak zwłaszcza, że nie uważam
siebie za dobrego wokalistę i zawsze uważam, że
nasze kawałki powinien śpiewać ktoś inny. Np. z
głosem jak Dio. Kurwa brzmiało by to dobrze, są
nawet odpowiednie przerwy, zmiany...
Przez Sabaton przewinęło się w ostatnich latach
mnóstwo perkusistów. Jestem fanatykiem tego
instrumentu więc proszę teraz o porównanie. Tego,
który był u was najdłużej, Daniela Mulbacka
do obecnego Hannesa van Dahla. Jak dla mnie
ten pierwszy walił mocniej.
Par Sundstrom: Tak, tylko że jedynym zespołem
Daniela był Sabaton, znał tylko ten styl. Nigdy
nie próbował niczego innego. Hannes grał w różnych
kapelach i na rożnych instrumentach, w tym
nieco na gitarze. Jest bardziej doświadczony. Ma
szersze spojrzenie na grę na perkusji, mimo że jest
4
SABATON
młodszy. Przez pewien czas grał z nami słynny
Snowy Show, który jest jeszcze bardziej doświadczony
i kompletnie nie dbał o to jak dany kawałek
by grany przed jego przyjściem. Dla mnie jako basisty,
Hannes jest bardzo łatwy we współpracy.
Można bardzo na nim polegać.
Joakim Broden: Daniel miał fajny styl, ale nie
trzymał tempa, grał albo wolniej albo zbyt szybko.
On miał takie samo podejście jak Mikkedy Dee,
nie porównując oczywiście talentu. Mulback w
2011r. miał poważne kłopoty z kolanami, więc na
trasę zabraliśmy chyba ze trzech facetów. Kevin
Foley i Hannes byli najłatwiejsi do współpracy.
Normalnie zgranie się z nowym perkusista zajmuje
długie godziny prób. Tu zrozumieliśmy się od pierwszego
uderzenia.
Par Sundstrom: Taaa, Snowy... nawet po pięćdziesięciu
koncertach nie wiedziałeś czego się
spodziewać.
Par, jeśli chodzi o rytm to wiele waszych utworów
opartych jest na tym co robi Manwoar. Co
sądzisz o podejściu DeMaio do basu?
Par Sundstrom: Nie podoba mi się to, jest mało
metalowe. On gra za wysoko, a sama nazwa tego
instrumentu mówi już, że powinien grać nisko. Nie
używam normalnych strun do basu, tylko zamieniam
je na grubsze, chce żeby brzmiały potężniej.
Znacie Possessed?
Joakim Broden: Oczywiście.
Ich wokalista i basista Jeff Becerra powiedział
istotną rzecz: bas masz czuć z nie słyszeć...
Joakim Broden: Tak dokładnie!!! Masz go czuć
tutaj (pokazując na brzuch - przyp. red.)
W Sabaton często pojawiają się żeńskie chóry.
Jak bardzo pasują one do tekstów o wojnie?
Joakim Broden: To zależy od utworu. Na nowym
albumie staraliśmy się rozdzielić je na męskie i żeńskie.
Tak na marginesie, to matka Daniela śpiewa
w jednym z nich. One dodają nowego martyrologicznego
wymiaru, a w "Night Witches" wręcz korespondują
z tekstem.
Na "Heroes" znalazł się utwór opowiadający historię
rtm.Pileckiego. Kto wam o nim opowiedział?
Par Sundstrom: Dostaliśmy maila z Polski i trzymaliśmy
ten pomysł w przechowalni od 2009 r. na
specjalna okazję.
Joakim Broden: Nie mówię tego dlatego, że jesteśmy
w Polsce, a ty jesteś Polakiem, ale to jedna z
bardziej niesamowitych historii jakie słyszałem.
Kto robi takie rzeczy??? Pójść do Auschwitz na
ochotnika??? Dlaczego kurwa nikt w Hollywood
nie robił z tego hitu kinowego? Przecież ta historią
jest lepsza od setek znanych wojennych scenariuszy.
Powiem wam dlaczego ale to zajmie trochę czasu
i to może nie być miłe...
Joakim Broden: Wal.
Otóż ten film pokazywałby cierpienie i heroizm
Polaków w czasie II Wojny Światowej. A to kłóciłoby
się wersją przyjętą przez środowiska żydowskie
w USA.
Joakim Broden: Którzy mają Hollywood.
Tak ale to dopiero początek. Otóż według ich
wersji zdarzeń można mówić tylko po ludobójstwie
Żydów. Pokazywanie, iż ktoś cierpiał na równi
z nimi jest według tych środowisk haniebne.
Poza tym film taki kłóciłby się z wizerunkiem
Polaka-antysemity, tępego śmierdzącego katola
mordującego Żydów jeszcze gorzej niż Niemcy.
Widzieliście "Listę Schindklera"?
Joakim Broden: Tak dawno temu.
No więc jest tam scena jak polska strażniczka w
mundurze beszta za coś Żydów w obozie. Kompletna
bzdura. Myśmy nie stworzyli żadnych
tego typu struktur.
Joakim Broden: Ale pojedynczy ludzie w SS mogli
być?
Pewnie i byli ale jesteśmy jedynym okupowanym
krajem, który nie kolaborował z III Rzeszą. Powracając
do Pileckiego i USA....
Joakim Broden: Chodzi ci o monopol na cierpienie.
Nie zabierajcie nam naszego?
Foto: Nuclear Blast
Tak. Amerykański historyk Richard Lukas napisał
książkę "Zapomniany Holocaust" o ludobójstwie
na Polakach. Świetna warsztatowo, nikt się
mógł przyczepić. Miała dostać nagrodę ale ostatecznie
środowiska żydowskie to oprotestowały.
Powód, jest zbyt "pro polska". Zrobił to Abraham
Foxman, facet uratowany z holocaustu przez Polaków...
Joakim Broden & Par Sundstrom: (...)
No i kwestia Niemców. Pewnie i u was panuje
opinia, że oni nie mogli tego zrobić sami, że musiały
pomagać im tłumy Polaków. Parzcież tak
kulturalny naród omamiony przez garstkę nazistów
musiał mieć gorliwych wykonawców nie-
Niemców.
Joakim Broden: (Śmiech) Nie zabierajcie nam cierpienie
ale chętnie podzielimy się winą (...śmiech).
Ten zarzuty ma do was też Izrael?
Nie, oni mają inne problemy...
Joakim Broden & Par Sundstrom: (Śmiech)
Powracając do Sabaton. Ludzie często rzucają
wam na scenę flagi. Co się stanie jak kiedyś w
Rosji dostaniecie taką z sierpem i młotem?
Joakim Broden: Nigdy się to nie zdarzyło.
Całe szczęście. Kiedyś w Chorwacji fani pozdrawiali
was nazistowskimi gestami. Ze sceny
wytłumaczyłeś im aby dali se siana.
Par Sundstrom: To mogło być w Serbii...
Czy tak samo zareagujesz na odniesienie do komunizmu?
Joakim Broden: Wiesz, że myślałem o tym. Przyjąłem
następującą zasadę. Szwedzka flaga, zawsze
ok. Lokalna, w kraju w którym akurat gramy, tak
samo. Kraju, którego dotyczy tekst też. Na tej zasadzie
nikt tnie będzie wymachiwał amerykańską
podczas "40:1", chyba że gramy akurat w USA. Z
drugiej strony nawet jak gramy w Niemczech to zawsze
podnoszona jest polska w "40:1". A jak rzucą
tamtą? Nie będziemy na pewno nią wymachiwać.
To już nie jest symbol państwowy więc po co to
robić?
Zdziwiłbyś się. Dla wielu jest wciąż wielbiony.
Joakim Broden: Cały czas trudno mi jest to zrozumieć...
"Wiesz synku, tata i mama byli wtedy młodzi..."...
Joakim Broden: Taak znam to. Wielu Czechów
myśli podobnie...
Ano tak, przecież twoja mam jest Czeszką.
Joakim Broden: Na szczęście nigdy tak nie myślała,
że miało być fajnie i bogato. Ludzie myślą tak
kierowani zazdrością i zawiścią, że w nowej rzeczywistości
innym powiodło się lepiej.
Powracając do twojego pytania o Rosjan. Oni to
po prostu robią z utraconego poczucia niewolniczego
bezpieczeństwa. Ale powróćmy do muzyki
bo mój naczelny powie znów, że "wywiad jest
zbyt agresywny". Jeszcze przed debiutem graliście
mnóstwo gigów. Bardzo podoba mi się takie
podejście i przypomina to co w latach 70-tych robili
Judas Priest. Jak wam udało się takie intensywne
koncertowanie?
Par Sundstrom: Mieliśmy 17 lat i byliśmy bardzo
entuzjastyczni. Z drugiej strony w pewien sposób
prostolinijni, otwarci, przyjacielscy wobec innych i
dość rzeczowi. Wielu ludzi chciało nam pomóc.
Tak dorastaliśmy. Bardzo lubili nas właściciele klubów,
graliśmy wszędzie tam gdzie można, nigdy nie
zniszczyliśmy hotelu albo backstageu.
Joakim Broden: Byliśmy pełni dystansu. Ja na
przykład nigdy nie miałem być wokalistą tylko keybordzistą.
Jak patrzę na swoje dawne zdjęcia albo
nagrania to się wstydzę (śmiech).
Groupies?
Joakim Broden: Próbowałem tego ale to nie było
to jakieś skandaliczne wyczyny.
Czyli z Motley Crue macie wspólnego tylko tyle,
że ich słuchacie?
Joakim Broden: Tak, nic z tych rzeczy. To raczej
wyglądało jak facet i babka spo-tkający się po gigu
dla zabawy.
Par Sundstrom: Ostra imprezka
nie jest dla na
SABATON 5
najważniejsza. Byliśmy szczęściarzami, bo nigdy
nie mieliśmy w składzie debila żądnego sławy. Powiedziałeś
o początkach Judas Priest i oto właśnie
chodzi. Tak trzeba postępować. Grać ile się da i
gdzie się da.
Jesteście gdzieś nielubiani? Palestyna?
Joakim Broden: Zagrałbym tam, czemu nie?
Argentyna?
Joakim Broden: No tak mogłyby być problemy
(śmiech). Nie robiłbym z tego problemu. Jak graliśmy
w Turcji to przyjechało tam mnóstwo Arabów
i Irańczyków. To był jedyny kraj, do którego mogli
dostać wizy. W Istambule sotkaliśmy Irańczyka,
który dał mi naszyjnik z orłem z rozpostartymi ramionami.
To starożytny perski symbol...
Joakim Broden: A ja wtedy nie miałem o tym
pojęcia. "Czy właśnie spotkaliśmy irańskiego nazistę?".
Dopiero potem poczytałem o tym herbie.
On nie ma nic wspólnego z islamem.
Par Sundstrom: Co do Argentyny. Problemy były
tylko na początku. Potem ludzie poznając cały
kontekst naszych utworów zrozumieliby, że nie jesteśmy
kapelą polityczna. Utwory "Counterstrike"
czy "Back In Control" nie są skierowane przeciwko
nikomu.
Joakim Broden: Ludzie pytali mnie czy jestem
anty-islamski. A z czyjej niby perspektywy miałem
napisać o wojnie sześcio dniowej? Izrael pokonał
trzy kraje szykujące się do ofensywy na raz i to
wydało mi się dość spektakularne z militarnego
punktu widzenia.
Par Sundstrom: Nawet Niemcy zrobili się normalni
gdy tylko przesłaliśmy im nasze teksty z wyjaśnieniem
kontekstu.
Ostatnio mieliście kłopoty nu siebie w związku z
państwową symboliką na okładce "Carolus Rex"?
Joakim Broden: Przepytywały mnie mass media.
Pytania w stylu: "Czy słyszałeś kiedyś kolędę w
TV? A zatem jesteś wierzący?". Graliśmy hymn
szwedzki i kilku dziennikarzy zaczęło wypytywać
czy jesteśmy nazistami lub nacjonalistami. Przecież
ci ludzie powinni wiedzieć, że Karol X znany z
naszej okładki akurat rozpierdolił nasze imperium.
(śmiech). Byli na tyle jednak fair, że pozwolili nam
jednak mówić.
Czy to prawda, że u was prawie nie ma lekcji historii?
Par Sundstrom: Są ale bardzo mało o naszej.
Ludzie mają małą wiedzę o swoim własnym kraju.
O Połtawie nie słyszeli.
Jest u was kilka kapel, których teksty mocno nawiązują
do dawnych dziejów. Znacie Unleashed?
Par Sundstrom: Spotkaliśmy się kilka razy ale
jesteśmy z kompletnie różnych środowisk.
A Qurtohon, jak jeszcze żył?
Joakim Broden: Nigdy go nie spotkałem ale znam
dobrze jego młodszą siostrę. Ma prawie 40 lat. Poznaliśmy
się na Sweden Rock, rozmawiając o tym
i owym. Dopiero po pół roku znajomości dowiedziałem
się z kim rozmawiam. Miała inne nazwisko,
ożeniła się. Ktoś potem zawołał ja po starym i
wtedy zakumkałem o kogo chodzi. Najlepsze, że
wcześniej mówiła mi o zmarłym bracie ale nie nazywała
go Quorthon tylko Ace.
Par Sundstrom: W pierwszej mojej kapeli graliśmy
sporo przeróbek Bathory, głównie z "Blood on
Ice".
Na koniec pora na przaśność. Te miejskie kamuflaże
które zawsze nosicie na gigach to te same
egzemplarze co na pierwszej trasie?
Joakim Broden: (Śmiech) O nie. Łażenie w starych
śmierdzących ciuchach jest fajne tak długo jak
nie musisz siedzieć z pięcioma spoconymi facetami
w jednym dusznym pomieszczaniu. Jak wiesz sporo
biegamy po scenie. Te gacie po czterdziestu koncertach
tak śmierdzą, że nadają się tylko do wyrzucenia.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
HMP: Od czasu "The King of Hell" tworzycie nową
sylwetkę power/speed metalu. Słychać wyraźnie, że
odchodzicie od klasycznego brzmienia, z którego słyną
pierwsze płyty Helstar. Czy według ciebie jest to
wyłącznie dalszy krok w naturalnym rozwoju waszego
brzmienia?
Larry Barragan: Nie uważam, że jest to jakiekolwiek
odejście od przeszłości. Myślę o tym raczej jako o rozwoju.
Z biegiem lat moje podejście do tego tematu uległo
zmianie. Teraz podobają mi się inne rzeczy niż kiedyś
i nie jestem usatysfakcjonowany tym, jak kiedyś
brzmieliśmy.
Mimo to istnieją zespoły, jak choćby Battleaxe, Satan
czy Minotaur, które nagrywają nowe albumy
wciąż brzmiące jak żywcem wydarte z lat osiemdziesiątych
- wciąż posiadające tamten klimat, mimo
nowoczesnej produkcji.
Nie twierdzę, że już nie będę tworzył niczego, co brzmi
jak to, co pisaliśmy w latach osiemdziesiątych. Ja tylko
stwierdziłem, że to, co się dzieje, przyszło do nas w
sposób naturalny. Nie będziemy wymuszać na sobie
grania w określonym stylu, tylko dlatego, że ludzie tego
chcą. Zawsze robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę
my, a nie inni. Myślę, że gdybyśmy starali się narzucić
sobie sztywne ramy na to jak chcemy brzmieć, efekt
końcowy byłby bardzo sztuczny. Robimy to co robimy
i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego gdzie się teraz
znajdujemy.
Na szczęście nadal pozostajecie wierni szybkości i
agresji w muzyce. To zadziwiające, że ciągle jesteście
w stanie włożyć tyle furii i emocji w wasze kompozycje.
Czy zastanawiałeś się kiedyś, co takiego sprawia,
że tworzysz muzykę tak bogatą w złość i nienawiść?
Cóż, kiedyś byliśmy młodzi, to byliśmy też bardzo
gniewni w stosunku do świata. Do dziś niewiele się w
naszym nastawieniu zmieniło. Nadal nie jesteśmy zadowoleni
z tego, co się dzieje na świecie, z sytuacji politycznej
i środowiskowej. Zdecydowanie jednak nie zapominamy
o tym, że kochamy heavy metal, a tak właśnie
należy go grać.
Nowy album, zatytułowany "This Wicked Nest"
jest solidną metalową robotą. Można się przy nim
nieźle bawić i znajdują się na nim niezłe utwory. Co
na tym albumie sprawia, że czujesz się szczególnie
dumny ze swojej pracy?
Trudno jest na to pytanie odpowiedzieć. Gdy wkładasz
w coś takiego bardzo dużo wysiłku, na koniec jesteś
dumny ze wszystkiego. Tak mi się wydaję. Jestem bardzo
zadowolony słuchając tego albumu. Byliśmy w stanie
stworzyć coś nieco innego od wszystkiego, co do tej
pory nagraliśmy. Taki jest zazwyczaj cel tworzenia nowego
albumu. Nie na tyle by zwieńczyć naszą twórczość,
lecz po prostu by się nie powtarzać.
Słuchając nowego albumu zauważyłem, że daliście
jeszcze więcej thrashowych riffów niż wcześniej.
Czy to tak samo wyszło?
Tak, to właśnie w tych rejonach aktualnie siedzimy.
Nie ośmielam się twierdzić, że jesteśmy całkowicie
thrash metalowym zespołem, ale na pewno elementy
takiej muzyki są u nas widoczne. To jest bardzo duża
składowa naszego brzmienia.
Czy sesja nagraniowa należała do gatunku tych cięższych?
Natrafiliście na jakieś większe przeszkody?
Nie powiedziałbym żebyśmy mieli jakoś bardzo pod
górkę podczas rejestrowania materiału. Większość zrobiliśmy
w naszym studio domowym. Najtrudniejszą
częścią była nauka tych wszystkich aspektów inżynierii
dźwięku do nagrań. Był lekki zakręt z nauką obsługi
programu Pro Tools. Jesteśmy zaznajomieni z tą aplikacją,
ale wcześniej zawsze towarzyszył nam doświadczony
dźwiękowiec, który zajmował się sesją nagraniową.
Pierwszy utwór na płycie różni się w sposób zdecydowany
od pozostałych numerów. Czy dlatego właśnie
"Fall of Dominion" zostało wybrane na otwieracz?
Gdy słuchasz tego utworu, słychać że nie można go
było wstawić w żadne inne miejsce niż numer jeden na
płycie. Gdy Rob przyniósł do mnie to intro, wiedziałem,
że właśnie to będzie otwieraczem. Nawet się przy
tym nie wahałem.
Głos Jamesa Rivery nadal jest znakomity. Co takiego
robi, by zachować swoje struny głosowe w takim
świetnym stanie?
James tak naprawdę wiele nie robi. Głównie śpi. Odpoczynek
jest kluczowy dla dobrej barwy jego głosu.
Może śpiewać każdego wieczoru, a powiem, że nawet
brzmi lepiej, kiedy śpiewa codziennie. Musi jednak
każdego dnia się dobrze wysypiać.
Jak dokładnie wygląda proces tworzenia nowego materiału
w Helstar. Czy warstwy tekstowe i muzyczne
są budowane oddzielnie? W jaki sposób muzyka
łączy się z tekstami na albumie?
W gruncie rzeczy wszystko zaczyna się od gitarowych
riffów wysyłanych mailowo między nami. Od tego wywodzi
się cały proces budowania utworu. Tekst przychodzi
mi do głowy zwykle po tym jak już stworzymy
warstwę muzyczną. W ten sposób jest mi łatwiej pracować.
Podobnie jest z Jamesem. Preferuje, gdy utwór
jest już praktycznie skończony, z bębnami i basem,
gdy zabiera się za pisanie tekstu. Koniec końców nie
powiedziałbym, żeby to nam komplikowało pracę.
"Isla De La Munecas"... dlaczego hiszpański tytuł
dla tego instrumentalnego utworu? Jaka historia kryje
się za tą kompozycją?
Tłem dla tego tytułu jest wyspa położona niedaleko
Mexico City. Na drzewach, które na niej rosną są powieszone
lalki, które podobno są nawiedzone. W tej
okolicy utonęła tam kiedyś mała dziewczynka i od
tamtej pory ludzie zostawiają tam lalki, by ukoić jej
zbłąkaną duszę. Podobała mi się ta nazwa. James nas
osobliwie nękał, byśmy w końcu zrobili jakiś utwór instrumentalny.
Tutaj do gry wszedł Jeff Loomis, nasz
dobry przyjaciel, który od zawsze chciał dla nas coś
fajnego napisać. Gdy zacząłem tworzyć muzykę do tego
wałka, stwierdziłem, że będzie to znakomita okazja
do wspólnej pracy z Jeffem. Zadzwoniłem do niego,
przedstawiłem sytuację, a on od razu się zgodził. Efekty
widać na płycie. Jestem niezmiernie dumny z tego
motywu.
Uważam, że "Defy the Swarm" jest najbardziej
chwytliwym, a przy okazji najbardziej agresywnym
utworem na nowym albumie. To czysta brutalność,
zwłaszcza z tymi dzikimi wokalami Jamesa. Aż
muszę spytać, dlaczego to nie ten utwór został wybrany
na otwieracz? Czyż taka kompozycja nie zasługuje
na to, by stać w pierwszym rzędzie?
Na dobre trzeba trochę poczekać (śmiech). Ułożyliśmy
utwory w ten sposób, by album miał stopniowo narastającą
dynamikę. Znaczenie jakie jest schowane za tym
utworem dotyczy tego, by niezależnie od okoliczności
zawsze upierać się przy swoim zdaniu, być sobą i samemu
o sobie decydować. Nie można dopuścić do sytuacji,
gdy to ktoś inny stanowi o naszym losie. Zbyt
często ludzie chcą ograniczać ciebie oraz to kim jesteś.
Czasem trzeba takie negatywne jednostki wyeliminować
ze swojego życia.
W "Cursed" nieco zwalniacie. Czyżbyście się przestraszyli
własnej prędkości i agresji czy po prostu
chcieliście dodać trochę różnorodności do zawartości
muzycznej płyty?
Ha, to ci dopiero (śmiech). Nie, po prostu chcieliśmy
zrobić coś, co miało by taki złowieszczy klimat w sobie
i zawierało by jakieś doomowe elementy. Jest to dla
nas zupełnie odmienny sposób pisania utworów i poniekąd
tak jak powiedziałem wcześniej, jest to element
naszego rozwoju i chęci zrobienia czegoś odmiennego.
"Magormissabib"... Mógłbyś nam co nieco opowiedzieć
o tym utworze? Ma bardzo interesujące outro.
No i dość dziwny tytuł.
Pierwszy raz trafiłem na to słowo oglądając CNN. Bardzo
mnie zaintrygowało. Tego słowa użył Kościół Baptystyczny
Westboro w kontekście Stanów Zjednoczonych.
Może kojarzysz, to ci od tych tekstów, że bóg
nienawidzi tego i tamtego, bóg nienawidzi pedałów,
bóg nienawidzi wojska i tak dalej. Słowo pochodzi z
Biblii i oznacza "strach z każdej strony". Zacząłem
drążyć temat i okazało się, że związana jest z nim dość
krwawa historia w Biblii, w której prorok prosi boga o
zniszczenie jego wrogów i ich ziemi. Jednak, jeżeli
przyjrzysz się tekstowi utworu, to zauważysz, że można
go także zinterpretować od strony politycznej.
Outro do tego utworu nagrałem przy pomocy efektu
Electro-Harmonix Ravish Sitar. Jest tam nałożonych
na siebie z piętnaście czy szesnaście gitar. Chciałem by
brzmienie było bardzo mroczne i pełne zadumy. Wyszło
całkiem nieźle.
Gitarę basową na albumie nagrał Matej Susnik, z
którym już mieliście okazję pracować wecześniej.
Czy wszystkie partie basowe, które słyszymy na
"This Wicked Nest" są jego autorstwa? Co się aktualnie
dzieje z Jerrym i kto będzie grał na basie podczas
waszych występów?
Matej nagrał cały bas na płytę, gdyż Jerry trochę nie
domaga. Jerry bardzo pragnie być częścią naszego
6
SABATON
Za uśmiechami i dobrze skrojonymi garniturami tkwi demon
Ten teksański zespół to klasa sama w sobie i przy okazji wręcz żywa legenda. Nieśmiertelne
klasyki w postaci "Burning Star", "A Distant Thunder" i "Nosferatu" są dobrze znane każdemu maniakowi
konkretnego amerykańskiego metalu. To nie jest muzyka dla czczych pozorantów, to jest kucie prawdziwej
stali, z szybkością i agresją. Charakterystyczny głos Jamesa Rivery jest odwiecznym znakiem rozpoznawczym
tego zespołu. Choć Helstar adaptuje teraz trochę bardziej nowocześniejsze brzmienie i analogiczne
do tego formy muzyczne, to wciąż jest wierne prędkości, sile, ostrej wściekłości i wysokim wokalom.
Przeprowadziliśmy wywiad z głównym mózgiem zespołu i jego współzałożycielem - Larrym Barraganem.
Dzięki temu, mogliśmy się dowiedzieć kilku ciekawych faktów o nowej płycie, między innymi co nieco o
namibijskich muzykach rysujących okładki, meksykańskich odpałach, chrześcijańskich fundamentalistach
spod znaku Freda Phelpsa oraz o wciąż obecnym wewnętrznym gniewie i furii, który pcha Helstar
do przodu. To jest zespół, który odrzuca sztuczność i koncentruje się na tym, co gra w duszy i w umysłach.
zespołu, jednak stwierdziliśmy, że dla dobra jego i jego
rodziny, najlepiej będzie jeżeli z nami nie zagra. Nie
chcemy go zastępować kimkolwiek innym, gdyż według
mnie byłoby to podłe i niesprawiedliwe, względem
jego osoby. Dlatego, póki co, będziemy grać z muzykami
sesyjnymi. Na trasie po Europie za Jerry'ego
zagra Matej, a po Stanach Garrick Smith. Obaj są
świetnymi basistami i możemy czuć się prawdziwymi
szczęściarzami, że znaleźliśmy uzupełnienie takiej klasy.
Kto jest autorem okładki do "This Wicked Nest"?
Czy możesz nam też powiedzieć, co ona ma sobą prezentować?
Johan de Jager jest jej twórcą. Zabawne jest, że ludzie
nie ogarniają tego, co jest na okładce. Zdarza im się nawet
ją oceniać bez zagłębienia się w tematy poruszane
na albumie. Okładka w gruncie rzeczy wyraża to, że za
uśmiechami i dobrze skrojonymi garniturami tkwi demon.
Ten demon jest zepsuciem i władzą. To on wypowiada
wojny niewinnym. To on jest terroryzmem i
nienawiścią. Taki jest świat "This Wicked Nest".
Od "Sins of the Past" wasze logo uległo pewnej zmianie.
Jest trochę bardziej zaostrzone. Kto stoi za tą
kosmetyką?
Stwierdziliśmy, że nasza logówka wymaga odświe-żenia.
Taka była decyzja całego zespołu. Nie chcieliśmy
jej kompletnie zmieniać, tylko lekko poprawić.
Fani Helstar czekali długie cztery lata na nowy album.
Co się działo w
przerwie między
wydaniem "Glory
of Chaos" oraz
"This Wicked
Nest"?
Po drodze wydaliśmy
także koncertówkę
oraz DVD.
Wypadła też
trzydziesta
rocznica
założenia naszego zespołu, więc nie dość, że zrobiliśmy
trasę promującą "Glory..." to jeszcze wyruszyliśmy
w trasę z okazji jubileuszu. To nie jest tak, że w
tym czasie nic nie robiliśmy, trochę się jednak działo.
Po powrocie z tras zabraliśmy się za przygotowanie
materiału na "This Wicked Nest".
Czy myślałeś już może kiedyś o tym co jest twym
najważniejszym osiągnięciem w twojej muzycznej
karierze?
To zabawne, gdyż chyba bym w takiej sytuacji wskazał
aktualny punkt w którym się znajduję. Mój zespół jest
bardziej popularny niż kiedykolwiek wcześniej. Ciągle
koncertujemy poza granicami naszego kraju. Ty nadal
zadajesz mi pytania. Chyba jesteśmy w najlepszym z
możliwych momentów.
A zaczęło się wiele lat temu z "Burning Star"... Co
sądzisz o tym albumie, gdy spoglądasz na niego z
perspektywy czasu?
Wszystkie nasze albumy są dla mnie ważne, lecz ten
jest szczególny. On jest naszym początkiem. Czy się to
podoba czy nie, to jest nasz punkt startowy. Byliśmy
raptem dzieciakami i przy okazji niezbyt dobrymi muzykami.
Ciągle się jeszcze uczyliśmy. Był to w pewien
sposób szczególny okres niewinności.
Czy uważasz, że wasze ostatnie dzieło nadal jest
podobne do waszych albumów z lat osiemdziesiątych?
Tylko nasze nastawienie pozostało niezmienione. Muzyka
jest o kilka poziomów wyżej od czegokolwiek z
"Burning Star". Jednak nadal
chcemy pisać najlepsze utwory
jakie tylko jesteśmy
w stanie
z siebie wycisnąć,
dokładnie
tak jak kiedyś.
Zastanawiam
się dlaczego
nazwaliście
s w ó j
zespół jako Helstar bez jednego L w środku?
Nazwę wymyślił nasz kumpel John Diaz. Grał nawet
z nami na samym początku istnienia zespołu. Stwierdziłem,
że wywalenie L ze środka sprawi, że będziemy
mieli nazwę, która ma jedną literę w środku, a z nią już
będzie można zrobić coś ciekawego w logo. Tylko o to
chodziło.
W 2007 roku James Rivera powiedział w wywiadzie z
Pure Metal, że podpisaliście kontrakt z AFM Records
na cztery albumy. Czy to oznacza, że "This
Wicked Nest" jest ostatnią płytą dla AFM? Z kim
zamierzacie w takim razie współpracować w przyszłości?
Ta, to był ostatni album dla AFM. Jednak jestem spokojny
i uważam, że nie mamy czym się martwić. Póki
co, mamy album do wypromowania i myślę, że wkrótce
usiądziemy z AFM i osiągniemy porozumienie,
które zadowoli każdą ze stron.
Czy jesteś nam w stanie powiedzieć, co się tak
właściwie zdarzyło między Jamesem a Larrym Howe
i Geoffem Thorpem z Vicious Rumors? Jak można
było przeczytać w oświadczeniu Jamesa opublikowanym
przez Blabbermouth.net, opuścił on szeregi
Vicious Rumors, gdyż Geoff uderzył go butelką w
głowę. Jakie było źródło tego konfliktu? Co ciekawe
w 2009 roku graliście wspólnie z nimi na Headbangers
Open Air, a James nawet dołączył do Vicious
Rumors na scenie i zaśpiewał z nimi swoje kawałki z
"Warball".
Nie wiem dokładnie od czego to się wszystko zaczęło.
Napięcie narosło i w końcu stało się coś strasznego.
Tak czy owak James i członkowie Vicious Rumors
już się pogodzili. To dobrze, ponieważ uwielbiam Geoffa.
Jest moim dobrym kumplem i bardzo mnie ta cała
sytuacja poirytowała.
Czy śledzisz to, co się dzieje aktualnie w obozie
Vicious Rumors lub ogólnie na amerykańskiej scenie
power metalowej?
Nie zaprzątam sobie tym głowy. Wiem, że mają jakieś
zmiany w składzie, chyba na miejscu wokalisty i gitarzysty,
jednak nic więcej oprócz tego.
Bardzo ci dziękuję za umożliwienie powstania tego
wywiadu. Z zainteresowaniem przyglądam się kolejnym
poczynaniom Helstar. Na koniec, proszę cię o
kilka słów dla polskich metalmaniaków...
Wielkie dzięki za świetne pytania. Mam nadzie-ję, że
wrócimy jeszcze do naszych fanów z Polski. Graliśmy
u was raz z Vicious Rumors i był to naprawdę niesamowity
koncert ze znakomitą publicznością. Do zobaczenia
wkrótce!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Foto: AFM
HELSTAR 7
utwór, a ja i Pat musimy ją stamtąd wyciągnąć. Rzadko
uczestniczę w końcowej fazie komponowania, bo nie
chcę oddalać się od wyrazistego brzmienia dodając coś
od siebie. Jednak czasami mam swój wkład w niektóre
teksty, melodie wokalu i fabułę.
Anthony Lopez: Dave Otero wyprodukował siedem
naszych ostatnich albumów.
Niesiemy pochodnię i zabieramy metal w przyszłość!
Zupełnie nieoczekiwanie najnowszy krążek Satan's Host zatytułowany "Virgin
Sails" stał się w moim prywatnym rankingu (podejrzewam, że nie tylko w moim) jednym z
najlepszych albumów w 2013 roku. Znakomite połączenie death/blackowej brutalności z
heavy metalem i przepotężnymi wokalami Harry'ego Conklin'a po prostu niszczy. Ci faceci
są przekonani o sile swojej muzyki i niesamowicie zmotywowani do podbicia sceny. Czytając
ich wypowiedzi i widząc tę determinację i pewność siebie mam wrażenie, że może im się ta
sztuka udać. Zdecydowanie na to zasługują, bo Satan's Host to kwintesencja metalu.
Czy udało Wam się spełnić wszystkie założenia czy
też jest coś co chcielibyście poprawić?
Patrick Evil: Jestem pewny, że ostatecznie mógłbym
pomyśleć, że powinniśmy zrobić to, albo tamto. Jednak
w tej chwili czuję, że uchwyciliśmy klimat i wizję
tego albumu i przełożyliśmy je na muzykę dla naszych
fanów. Za każdym razem, kiedy nagrywamy, czuję, że
robimy duży krok naprzód. Stale dorastamy i uczymy
się jako zespół. Posiadanie Harry'ego w zespole pomogło
nam rozwinąć się w zawrotnym tempie. Każdy daje
z siebie to co najlepsze, czysta magia.
Harry Conklin: Zawsze się uczymy. Nie chcemy popaść
w stagnację. Musimy się rozwijać.
W jaki sposób powstaje muzyka Satan's Host? Pracujecie
zespołowo czy jest to raczej działka Patricka?
Anthony Lopez: Patrick wpada na główne riffy i strukturę
piosenek, ale później wszyscy razem dokańczamy
ją muzycznie i tekstowo.
Patrick Evil: Myślę, że muzyka i riffy rodzą się z wizji,
jaką ma każdy z nas. Ja zawsze zajmuję się riffami.
Harry ma swój styl śpiewania, więc wzajemnie się dokarmiamy.
Anthony trzyma nas w gotowości, pomaga
dopiąć muzykę i połączyć ją, żeby bezproblemowo płynęła.
Skąd Patrick ma gitarę w kształcie trumny? Była robiona
na specjalne zamówienie?
Patrick Evil: Jestem wspierany przez Schecter Guitars.
To była pierwsza gitara w kształcie trumny. Była
drugą wyprodukowaną sztuką, ale w związku z tym, że
była pierwsza, nadaliśmy jej numer seryjny 666, żeby
dodać jej diabelskiego zacięcia. Gitara ma siedem
strun, niesamowite czucie i brzmienie!
Anthony Lopez: Chyba wyprodukował ją po raz pierwszy
Schecter. Nie jestem pewny jaka stoi za tym historia.
W sieci pojawiło się oficjalne video do utworu "Dichotomy".
Kto jest jego autorem?
Patrick Evil: Prawdziwą siłą napędową do tego był
Anthony z fanem. To zaszczyt, ze zrobili to dla nas.
Anthony Lopez: Michael Heinz z Obscure Prodution
w Niemczech zrobił dla nas klip. Wykonał zabójczą
robotę i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu i
współpracy z Heinzem.
HMP: Gratuluję znakomitej płyty. Moim zdaniem
"Virgin Sails" przebija poprzednika. Też uważacie
tak samo?
Patrick Evil: Dzięki! Zawsze staramy się rozwijać i iść
do przodu na każdym wydawnictwie. W każdy album
wkładamy całe nasze serce i duszę.
Harry Conklin: Nie patrzymy na niego w taki sposób.
Dajemy z siebie wszystko na każdym projekcie i to co
nam wychodzi jest zawsze udane. Nie próbujemy pobić
tego co zrobiliśmy w przeszłości. Po prostu dalej robimy
najlepszą możliwą muzykę pochodzącą z naszych
serc i dusz.
Anthony Lopez: Dla mnie "Virgin Sails" jest po prostu
kontynuacją "By The Hands Of The Devil". Przy
każdym wydawnictwie staramy się dojrzewać muzycznie
i tekstowo. Myślę, że nasz rozwój jest dobrze pokazany
na "Virgin Sails".
Jak długo powstawał materiał na ten krążek?
Patrick Evil: Ciężko mi powiedzieć ile czasu zajmuje
tworzenie, bo ja tworzę cały czas. Ogólnie zajęło nam
od trzech do czterech miesięcy, żeby poskładać wszystkie
piosenki i nagrać je.
Harry Conklin: Od początku do końca, to będą jakieś
trzy miesiące. Tworzenie jest dobrą zabawą. Możemy
zrobić coś z niczego i tchnąć w to życie. Wszystko zaczyna
się od gitarowego riffu i rozrasta się. Wszyscy
współpracujemy przy pisaniu tekstów i czasami linii
melodycznych. Kiedy jesteśmy zadowoleni z rezultatu,
staje się częścią nas od nas.
Anthony Lopez: Album został napisany w całości na
początku roku 2012, nagraliśmy wszystko w maju i
mieliśmy go wydać pod koniec roku 2012. Nasza wytwórnia
wsparła nas finansowo, a album został wydany
około 1,5 roku temu.
Foto: Satan’s Host
Anthony Lopez: Cóż, kiedy wytwórnia była gotowa
wydać album, nasz producent nie miał czasu, żeby
przyjść i dokończyć album, więc nie mogliśmy brać
udziału w ostatecznym miksowaniu. Myślę, że właśnie
tutaj jest kilka aspektów albumu, które mogłyby być
lepsze, gdybyśmy byli częścią procesu. Na szczęście
nasz producent dobrze nas zna i był w stanie dokończyć
ze świetnym efektem.
Brzmienie krążka jest selektywne i jednocześnie dynamiczne
i bardzo mocne. Kto jest za nie odpowiedzialny?
Patrick Evil: Myślę, że to my jesteśmy odpowiedzialni
za brzmienie. Kiedy występujemy jako zespół, nasz
producent, Dave Otero, robi wspaniałą robotę uchwytując
nas w procesie nagrywania, ale wiem, że możemy
być jeszcze lepsi, bo kiedy gramy razem nie mieści mi
się w głowie jak dobrze to brzmi i czuję, że na każdym
albumie udaje nam się coraz lepiej oddać ten klimat.
Harry Conklin: Pat tworzy główną część większości
materiału, a Anthony i ja pomagamy mu stać się
czymś prawdziwym. Czasami Anthony ma w głowie
Ten numer różni się trochę od reszty. Słychać spore
naleciałości wczesnych lat 70-tych. Takie mieliście
założenie czy może wyszło to przez przypadek?
Patrick Evil: Riffy w tej kompozycji zawsze grałem w
domu, bez dynamiki i aranżacji. Przedstawiłem je więc
zespołowi i zagrane z nimi zabrzmiały niesamowicie.
Uwielbiam ten styl grania na gitarze z wczesnych lat
metalu i rocka. Tak nauczyłem się grać na gitarze.
Anthony Lopez: Patrick bardzo inspiruje się wczesnymi
Scorpionsami i Deep Purple. Kawałek ma w pewnym
sensie klimat wczesnych lat 70-tych oraz trochę
wpływów bluesowych. Specjalnie stworzył takie riffy.
Można powiedzieć, że Satan's Host posiada swój
własny styl, na który składa się idealnie wyważone
połączenia black/death metalu z heavy metalem.
Chyba nie ma drugiego zespołu, któremu udaje się to
tak perfekcyjnie. Co wy o tym sądzicie?
Patrick Evil: Myślę, że to co sprawia, że zespół jest
świetny, to umiejętność zdefiniowania własnego
brzmienia w kompozycjach, które piszesz i grasz. To
oddziela dobre zespoły od tych niesamowitych. Kochamy
słuchać Judas Priest, Maiden, Metalliki.
Wiesz kim są jak tylko zacznie się ich utwór. Myślę, że
my robimy to samo.
Anthony Lopez: Patrick stworzył kluczowe brzmienie
Satan's Host bardzo wcześnie. Byliśmy w stanie
zagrać każdy gatunek metalu i sprawić, żeby brzmiał w
naszym stylu. Nie ma tak naprawdę znaczenia co produkujemy,
będzie i tak brzmiało świeżo i nadal będzie
miało to typowe brzmienie.
Jak dla mnie "Virgin Sails" jest jednym z lepszych
albumów 2013r. i z tego co zauważyłem nie tylko dla
mnie. Jakie są reakcje sceny na ten krążek?
Patrick Evil: To bardzo przyjemne, że wszystkie gazety
i fani są tak zadowoleni. Jesteśmy z tego dumni i
zmotywowani do bycia lepszymi, żeby wnieść naszą
muzykę na szczyt. Żyjemy naszą muzyką i twórczością
jako fani metalu. Jestem bardzo szczęśliwi, że inni czują
to samo co my.
Anthony Lopez: Dostaliśmy same świetne recenzje i
ogólny odbiór albumu. Pracujemy ciężko, żeby wyprodukować
wysokiej jakości muzykę metalową i widać to
we wszystkich dobrych opiniach jakie dostajemy za album.
Pod koniec 2011 roku ukazała się kompilacja "Celebration:
For the Love of Satan" zawierająca dwa nowe
otwory i dziesięć wybranych z waszej dyskografii
nagranych na nowo. Jaki był cel tego wydawnictwa?
Według jakiego klucza dobieraliście utwory?
8
SATAN’S HOST
Patrick Evil: Cóż, chcieliśmy świętować naszą 25 rocznicę
przez wymyślenie i nagranie na nowo piosenek
z wszystkich naszych albumów, żeby Harry śpiewał na
utworach z naszej przeszłości bez niego. Ciężko było
wybrać numery, po prostu było za mało miejsca na
tym albumie. Prawdopodobnie zrobimy to ponownie
na naszą 30 rocznicę. Myślę, że to dobra nagroda dla
nas i naszych fanów.
Anthony Lopez: Chcąc uczcić 25 rocznicę wydania
kultowego klasyka, "Metal from Hell" i zamiast zrobić
składankę największych hitów i użyc dawnych nagrań
pomyśleliśmy, że byłoby lepiej nagrać na nowo kilka
klasyków z poprzednich lat, udoskonalić je śpiewem
Harry'ego i sprawić, żeby to brzmiało jak nowe nagranie,
bo jedynymi utworami jakie Harry śpiewał w oryginale
były "Metal from Hell", "Hell Fire" i "Witches Return",
wszystkie poprzednie były śpiewane przez naszego
poprzedniego wokalistę. Wspaniale było widzieć
jak Harry zabiera się za te piosenki. Wybrane utwory
należą do naszych ulubionych lub takich, które podkreśliłby
głos Harry'ego. Nie było trudno zdać sobie
sprawę jakie piosenki powinniśmy nagrać. Teraz mamy
kolejne, za które chcielibyśmy się zabrać, ale ze względu
na brak czasu nie mogliśmy ich skończyć.
Jak doszło do powrotu Harry'ego do Satan's Host po
wielu latach?
Patrick Evil: Myślę, że była to magia, czas był odpowiedni.
Mieliśmy jechać na festiwal Keep it True, a
Elixir opuścił zespół w tym samym czasie, przez te
wszystkie lata utrzymywaliśmy kontakt z Harrym.
Wydawało się być dobrym pomysłem rozpocząć znowu
pracę z Harrym. Mieliśmy razem sporo niedokończonych
spraw, a kiedy zaczęliśmy razem tworzyć, wiedzieliśmy,
że dzieje się coś szczególnego. To było jak
boska interwencja. Magia i energia były z nami. Było
wspaniale, nawet lepiej niż wtedy, kiedy zaczynaliśmy
ze sobą pracować wiele lat temu.
Harry Conklin: Zaproszono mnie, żebym zagrał na
festiwalu w Niemczech dla wielu greckich fanów ery
"Metal from Hell". Chcieliśmy dać im coś specjalnego
i nowego, więc zaczęliśmy pisać i tak się zaczęło. Teraz
minęło prawie pięć lat i cztery albumy i zaczynamy
tworzyć prawdziwą magię.
Anthony Lopez: Patrick i Harry pozostali przyjaciółmi
przez te lata. Kiedy nasz ostatni wokalista opuścił
zespół, bez namysłu poprosiliśmy Harry'ego o powrót.
Dodatkowo mieliśmy ofertę zagrania na festiwalu
KIT. Wszystko do siebie pasowało. Później stworzyliśmy
"By the Hands of the Devil" i dalej jakoś
poszło.
Czy podczas koncertów wykonujecie utwory tylko z
płyt z Harrym czy też gracie coś z czasów gdy nie
było go w składzie?
Patrick Evil: Gramy utwory, które kochamy, Czasami
trudno jest ułożyć set listę. Kiedy coś już mamy,
stwierdzamy: "Oh, zapomnieliśmy tego, czy tamtego
utworu". Mamy więc tyle set list, że możemy ruszyć w
trasę i mieszać różne piosenki co noc, a nawet wtedy
możemy wykonać nowy, ulepszony numer, żeby zobaczyć
jak się przyjmie i zorientować się w jakim kierunku
powinniśmy iść w trakcie jego nagrywania.
Anthony Lopez: Cóż, gramy wszystkie utwory z "Celebration",
w których oryginalnie Harry się nie pojawia,
plus kilka utworów z "Power-Purity-Perfection…
999", ale oprócz nich innych albumów jeszcze nie
przejrzeliśmy, ale mamy taki zamiar. Obecnie, w krótkim
czasie mamy dużo zgłoszeń o Harry'ego od albumów
"Metal From Hell" i "Midnight Wind" oraz
trzech, które nagraliśmy od jego powrotu. To będzie jakieś
pięć godzin materiału, nie licząc jeszcze około godziny
poświęconej dla nowego materiału, który znajduje
się na "Virgin Sails".
Pozostając w temacie koncertów to zauważyłem, że
nieczęsto występujecie na żywo. Czemu tak się
dzieje?
Patrick Evil: Podróżowanie jest bardzo kosztowne,
więc robimy to, co robimy. Gdyby od nas to zależało,
płacilibyśmy i gralibyśmy stale. Robimy wszystko co w
naszej mocy, żeby tak się stało. Przemysł nie jest taki
jak kiedyś, więc dużo trudniej jest się teraz wybić.
Dajemy więc z siebie wszystko i ciągle tworzymy, bo
wiemy, że wkrótce przestaną nam odmawiać, a ludzie
będą żądać naszych koncertów. To już się dzieje. Wielu
ludzi z przemysłu postrzega nas jako undergroundowy
kultowy zespół metalowy. My myślimy o sobie
jako o trend setterach na czele ruchu metalowego, którzy
zabierają tą muzykę w rejony, gdzie inni się nie zapuścili.
Niesiemy pochodnię za Dio, Sabbath i zabieramy
metal w przyszłość!
Harry Conklin: Jeżeli chodzi o koncerty metalowe, to
przemysł jest teraz bardzo napięty. Zespoły muszą robić
większość rzeczy samemu. Ciężko jest nam stworzyć
wystarczająco dużą trasę, która sama by na siebie
zarobiła.
Anthony Lopez: Uwielbiamy grać na żywo i chcemy
dawać jak najwięcej koncertów. Próbowaliśmy dostać
się na różne trasy, festiwale i innego typu występów,
ale wielu promotorów nie jest zainteresowanych, a my
nie wiemy dlaczego. Próbujemy się wybić, otrzymujemy
świetne recenzje naszych albumów na całym świecie,
ale nikt nie chce dać nam szansy. Jesteśmy gotowi,
mamy swój towar i nie zawiedziemy. Mamy fanów na
całym świecie, którzy piszą do nas stale, a jedyne co
możemy zrobić to powiedzieć im, żeby domagali się
nas od swoich lokalnych promotorów. Satan's Host
Foto: Satan’s Host
chce grać dla was wszystkich!!!
W tym roku będzie można zobaczyć was na "Up the
Hammers" w Grecji. Planujecie jeszcze jakieś występy
w Europie?
Patrick Evil: Tak, planujemy zrobić wszystko co
możemy. Naszym celem jest, niezależnie od tego gdzie
gramy, żeby pokazać miłość do muzyki naszym fanom,
tak żeby chcieli coraz więcej. Kochamy metal tak samo
jak oni.
Harry Conklin: Jesteśmy gotowi wykorzystać każdą
okazję, jaka się pojawi.
Anthony Lopez: Mam nadzieję, że pojawi się więcej
możliwości. Europejscy promotorzy powinni skorzystać
z naszej podróży i trzymać nas w pobliżu, dać nam
zagrać jak najwięcej koncertów. Jesteśmy na to całkowicie
otwarci.
Jaka publika uderza na wasze gigi? Czy są to fani gustujący
w bardziej klasycznym metalu czy też może
bardziej black/death metalowcy? A może i jedni i
drudzy?
Patrick Evil: Myślę, że mamy fanów na całym świecie.
Kiedy gramy, fani są tak energetyczni, że gramy jeszcze
mocniej i lepiej.
Anthony Lopez: Powiedziałbym, że to dobra mieszanka
wszystkich typów fanów metalu. Mamy coś dla
każdego, kto kocha muzykę metalową, niezależnie od
gatunku. Nie ma wielu zespołów, które mogą przekonać
do swojego stylu tradycyjny heavy metal, black i
death.
Przyznam się szczerze, że nie słyszałem płyt Satan's
Host bez Harry'ego. Jak wtedy brzmieliście? To był
ten sam styl?
Patrick Evil: Myślę, że zawsze graliśmy w takim samym
klimacie. Chyba nawet jeżeli mieliśmy bardziej
death i black metalowe wokale, to myślę, że mając
Harry'ego w zespole, nasza muzyka jest bardziej uderzająca.
Jak możecie usłyszeć na "Celebration", to właśnie
nasz prawdziwy zespół.
Anthony Lopez: Muzycznie było prawie tak samo.
Nasz ostatni wokalista nie miał tak czystego głosu jak
Harry, ale był świetny w black/death metalu. Ostatni
album jaki z nim zrobiliśmy był bardzo dobrze przyjęty
i zgarnął wspaniałe recenzje na całym świecie. Jednak
myślę, że był to jeden z najbardziej niedocenianych
metalowych albumów i mówię to, jako fan metalu,
a nie jako jeden z tych, którzy grali na albumie.
Jak mają się sprawy Harry'ego w Jag Panzer i Titan
Force? Co słychać w tych grupach? Jest tworzony
jakiś nowy materiał czy też ograniczają się na razie
tylko do grania na żywo?
Patrick Evil: Cóż, Harry stwierdził, że jesteśmy jego
jedynym zespołem, a daje z nimi kilka koncertów ze
względu na sentyment do fanów. Te zespoły są dużą
częścią historii i są świetne, więc nie wpływa to na nas,
bo kochamy Harry'ego i pracę z nim. Jest jednym z
najlepszym wokalistów na świecie. To tylko pomaga
rozpowszechnić i rosnąć naszej grupie im więcej ludzi
słyszy Harry'ego i słyszy, że jest z Satan's Host.
Harry wystąpił ostatnio gościnnie na nowej produkcji
polskiego Crystal Viper. Słyszeliście ten
album? Co sądzicie na temat tego zespołu?
Patrick Evil: Nie wszyscy z nas działają tylko w
Satan’s Host. Ćwiczymy i piszemy cały czas. Nawet
Harry większość swojego czasu poświęca Satan’s
Host. Nie ma nic złego w braniu udziału w innych projektach,
bo ostatecznie będziemy ciągnąć Satan’s
Host do granic. Wszystko to jest częścią tego, kim
jesteśmy i całej tej świetnej muzyki, jaką zrobiliśmy.
Jesteśmy jedną świetną metalową zbiorowością z większą
historią niż kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić
wiele lat temu, kiedy zaczynaliśmy.
Wasza strona liryczna jest mocna anty-chrześcijańska
i satanistyczna. Kto u was odpowiada za teksty i
co go inspiruje?
Patrick Evil: Myślę, że po tak wielu latach, wszystkie
inne religie wydają się być nam odległe, bo żyjemy
własnym życiem w ten sposób. Fajnie jest inspirować
innych, tym co robimy. Jeżeli zostałeś wychowany w
jakiś sposób, albo żyjesz w określony sposób twoja muzyka
będzie odzwierciedlała twoje wierzenia i to, kim
jesteś. Żyjemy własnym życiem z dumą i robimy co
możemy, żeby być dla innych inspiracją. Nie jest tak,
że nienawidzimy wyznań innych ludzi. Staramy się
otworzyć umysł i ujawnić rzeczy, o których inni mogli
w ogóle nie wiedzieć.
Anthony Lopez: Ja, Patryk i Harry piszemy razem.
Niektórzy z nas biorą udział w całym procesie tworzenia.
W zasadzie nasza trójka jest odpowiedzialne za
stronę liryczną. W zależności od tematyki utworu i
skąd pochodzi inspiracja, zawartość tekstowa jest poważniejsza
od "By the End of the Devil". Czuliśmy, że
mamy więcej do powiedzenia, więcej życiowych tematów
i rzeczy dziejących się w tym skorumpowanym
SATAN’S HOST 9
świecie, jest wiele
rzeczy, które nas
inspirują. Lubię
umieścić trzycztery
różne
punkty widzenia
w moich tekstach.
Lubię, kiedy
słuchacz musi
myśleć poza "pudełkiem"
i szukać
odpowiedzi.
Przez całe życie
byliśmy okłamywani
przez rządy
i religie. Myślę,
że wielu ludzi nigdy
tak naprawdę
nie zastanawia
się, dlaczego
rzeczy wyglądają
w taki, a nie inny
sposób i po prostu
ślepo podążają
za obyczajami i
wiarą w system,
który niszczy ludzkość.
Spotkały was kiedyś z tego tytułu jakieś nieprzyjemności
ze strony pewnych religijnych organizacji?
Jakieś akcje typu odwoływanie koncertów etc.?
Patrick Evil: Tak, oczywiście, ponieważ Ameryka jest
głównie wyznania chrześcijańskiego, a ci ludzie mają
najbardziej ograniczone myślenie z jakim się jak dotąd
spotkałem. Zostałem wychowany w wierze okultystycznej,
więc te wierzenia nie mają powiązania z moim.
Studiowałem ich religię, ale oni nigdy nie uczyli się o
mojej. Mówią kłamstwa na nasz temat.
Anthony Lopez: Niektóre grupy religijne w Puerto
Rico próbowały nakłonić fanów do bojkotu naszego
koncertu w tamtym kraju. Powiedzieli, że przyjdą i będą
protestować przed koncertem. Ostatecznie przestraszyli
się i nie pokazali się, ale dla nas to była świetna
reklama.
Pozostając przy inspiracjach. Co Was inspirowało w
początkach kariery, a co dzisiaj? Jakie zespoły
wywarły na Was największy wpływ?
Patrick Evil: Myślę, że największy wpływ na mnie
miało na początku i nawet teraz było to, jak zniekształcony
dźwięk gitary elektrycznej przechodzi przez
100-tu watowy wzmacniacz, wszyscy świetni ludzie
grający ciężką muzykę oraz moc i głośność muzyki.
Właśnie dzięki kocham muzykę i nadal mnie napędza!
Anthony Lopez: Byłem wielkim fanem Iron Maiden,
Kiss, Mercyful Fate/King Diamond od ich początków.
Słucham dużo różnej muzyki, również oprócz
metalu. Lubię dużo dziwnych rzeczy, ale taki po prostu
jestem. Lubię uczyć się innych stylów i łączyć je z
moim. Gram na perkusji od 7 roku życia, w bar bandach
grałem mając 13 lat, dla mnie zawsze była to miłość
i pasja. Żyję dla muzyki.
Dlaczego wasz drugi album zatytułowany "Midnight
Wind" nigdy nie ujrzał światła dziennego? Co
się stało z tymi utworami?
Patrick Evil: Nigdy nie mieliśmy wsparcia, żeby nagrać
to jak chcieliśmy. Mieliśmy więcej piosenek, zagraliśmy
i nagraliśmy to co mogliśmy. W tamtym czasie
interesowały się nami różne wytwórnie, ale po prostu
nie wyszło to tak, jak chcieliśmy.
Podobna sytuacja była w 2002 roku z albumem
"Legions of the Fire Age". Jak to wyglądało w tym
przypadku?
Patrick Evil: Tak, mieliśmy więcej niż wystarczająco
materiału na ten album. Wyprodukowaliśmy go i nagraliśmy
sami, ale wtedy zmieniliśmy skład zespołu i
nigdy oficjalnie go nie wydaliśmy, tylko tak dla siebie.
Później, niektóre z tych piosenek trafiły na "Burning
the Born Again".
"Virgin Sails" to już czwarty krążek wydany nakładem
Moribund Records, więc chyba jesteście zadowoleni
ze współpracy z nimi?
Patrick Evil: Właściwie to nasze siódme wydawnictwo
w Moribund. Zaczynając od "Burning the Born
Again", "Satanic Grimoire", "Great American Scapegoat",
"Power, Purity, Perfection", "By the Hands Of
The Devil", "Celebration" do "Virgin Sails". Wierzyli
w nas, kiedy nikt inny tego nie robił, przez co w pewien
sposób jesteśmy lojalni względem ich.
Anthony Lopez:
Moribund było
dla nas wspaniałe,
ciężko nam
wszystkim było w
przemyśle, a oni
nadal byli w stanie
wydawać nasze
albumy. "Virgin
Sails" został
opóźniony, ale
udało się go wydać.
Mamy świetną
relację z Moribund.
Wersja winylowa
ukazała się
natomiast via
High Roller Records.
Możecie
powiedzieć kilka
słów na temat tego
wydawnictwa?
W jakiej
ilości będzie dostępne?
Patrick Evil:
Uwielbiam, kiedy nasze albumy są wydawane na winylu.
High Roller zawsze wykonuje kawał świetnej roboty.
To zaszczyt, że możemy z nimi pracować. Przy każdym
naszym wydawnictwie wykonują świetną pracę!
Anthony Lopez: Album na winylu wyszedł 31 października
przez High Roller. Nie wiem co mógłbym
powiedzieć więcej, oprócz tego, że jest na winylu. High
Roller produkuje świetne rzeczy.
Za oprawę graficzną waszej płyty już po raz piąty
odpowiada słynny Joe Petagno. Jak doszło do Waszej
współpracy? Mówiliście mu czego mniej więcej
oczekujecie czy też zostawiliście mu wolną rękę?
Patrick Evil: To wspaniałe, że Joe robi dla nas
okładki. Od kiedy skontaktowaliśmy się z nim za pierwszym
razem, żeby pracował z nami, zawsze potrafi
uchwycić ogień, jaki mamy na okładkach, które dla nas
maluje. Zazwyczaj rozmawiam z Joe, wysyłam mu surowe
wersje utworów i teksty, żeby znał nasze pomysły.
Zazwyczaj ma wiele pomysłów i wysyłam nam
szkice, albo po prostu przedstawia nam koncepcję i
rozwala nas. Uwielbiam z nim pracować, bo zawsze
wie co potrzebujemy, czasem nawet jeżeli mu tego nie
powiemy.
Anthony Lopez: Mamy świetną relację z Joe. Zwykle
podsuwamy mu nasze wczesne pomysły na to, co chcemy
mieć na albumie, a on je rozwija i za każdym razem
rozwala nas ostateczną wersją okładki. Jest wielkim
fanem muzyki i lubi z nami pracować.
Jaka przyszłość jest przed Satan's Host? Jakie cele
stawiacie przed sobą?
Patrick Evil: Obecnie kończymy pisanie naszego nowego
albumu i próbujemy grać jak najwięcej koncertów.
Czuję, że jesteśmy blisko, żeby się przebić i stać
się czołową nazwą w przemyśle i przejąć przewodnictwo
w prawdziwym metalu na całym świecie.
Anthony Lopez: Obecnie kończymy sesje tworzenia
na kolejny album i przygotowujemy się do wejścia do
studia latem. Jesteśmy chętni do grania i bycia wszędzie,
więc staramy się mieć jak najwięcej możliwości na
trasę i koncerty.
To już wszystkie pytania z mojej strony. Ostatnie
słowa dla polskich fanów?
Patrick Evil: Dziękujemy wszystkim naszym fanom i
waszemu magazynowi za wsparcie. Będziemy dalej
wypuszczać metal dla was wszystkich. Kupujcie nasze
albumy. Zobaczcie nas na żywo. Pomóżcie doprowadzić
nas do czołówki!
Anthony Lopez: Polskie Legiony rządzą!!! Dziękujemy
za wsparcie! Mamy nadzieję, że wkrótce wszyscy
się spotkamy!!!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
HMP: Trudno jest zarzucić Hiraxowi jakiś słaby
album. Najnowsze wydawnictwo na pewno nim
nie jest i można powiedzieć z całą pewnością, że
spełnił pokładane w nim oczekiwania. Jak tam nastroje
na progu premiery najnowszego krążka?
Katon de Pena: Bardzo dziękuję za twe miłe słowa.
Wszyscy w Hirax jesteśmy bardzo podekscytowani
tym, co osiągnęliśmy na "Immortal Legacy". Przewiduję
prawdziwą thrash metalową eksplozję grubych
rozmiarów w dniu premiery!
Czy pokusiłbyś się o stwierdzenie, że jest to dotychczasowo
wasz najlepszy album? Czy uważasz,
że tym wydawnictwem możecie znacząco wpłynąć
na to, co się będzie działo na thrash metalowej scenie
w najbliższych latach?
Czuję, że stworzyliśmy coś bardzo szczególnego,
wręcz nieziemsko epickiego. Teraz czas na fanów, by
osądzili nasze dzieło i to czy na dłużej zatrzyma się
w thrash metalowych annałach. Jestem przekonani,
że zagorzali fani Hirax zostaną wgnieceni w ścianę,
gdy usłyszą ten materiał. "Immortal Legacy" sprawi,
że łby pójdą w ruch, a z uszu będzie ściekać krew!
Wasza muzyka pozostaje wierna swoim korzeniom.
Czy nigdy nie przemknęła wam przez głowy
myśl, że od czasu do czasu warto trochę poeksperymentować
poza granicami prawilnego thrash metalu?
Hirax zawsze pozostanie wierny prawdziwemu thrashowi.
Żadnych kompromisów, żadnych półśrodków,
żadnego lecenia na kasę, żadnej komercji.. Ludziki,
które kupują nasze nagrania wiedzą, że jesteśmy
wobec nich uczciwi. Zawsze będziemy lojalni
wobec naszych thrash metalowych korzeni. Thrash
till death…
Obecnie jesteś jedynym oryginalnym członkiem
zespołu. Jest już tak od jakiegoś czasu. Czy to
oznacza, że to głównie ty odpowiadasz za wszystkie
ważne decyzje w zespole?
Myślę, że jest już sprawą oczywistą, że to ja tu jestem
u władzy, jednak wszystko zawsze najpierw
obgaduję z zespołem zanim poweźmiemy jakąś ważką
decyzję. To jednak ja zawsze mam ostatnie słowo
w każdej kwestii. Goście z zespołu ufają mi, ponieważ
wiedzą, że to jest moje życie i moja religia. Ja
żyje, śpię i oddycham Hiraxem, dwadzieścia cztery
godziny na dobę każdego dnia.
W jaki sposób pisaliście muzykę na "Immortal Legacy"?
Wszystkie riffy ułożył Lance czy też w tej
dziedzinie miał miejsce wysiłek grupowy?
Pracujemy głównie u mnie w domu. Jakieś 90% muzyki
tam powstało. Wszystkie riffy wychodzą spod
ręki Lance'a Harrisona - to jest jego robota. Wybieramy
najlepsze kawałki i przedstawiamy je reszcie
zespołu. Większość utworów jest skomponowana i
zaaranżowana zanim w ogóle wejdziemy do sali
prób. Pozostałe 10% muzyki tworzymy podczas
wspólnego grania na próbach. Świetnie się nam razem
współpracuje i wszyscy rozumiemy to jak tworzyć
ciężką muzykę.
Utwory na nowym albumie są głośne i pełne mocy.
Każda kompozycja wręcz tętni wewnętrzną energią
i siłą. Spodziewaliście się osiągnięcia tak dobrego
efektu zanim weszliście do studia?
Byliśmy świadomi tego, że nasz wysiłek zaowocuje
mocarnie brzmiącym materiałem. Chcieliśmy podciągnąć
naszą muzykę na poziom wyżej. Mieliśmy
przy tym na uwadze nasze koncerty, lecz także
chcieliśmy osiągnąć mega epickie brzmienie w studio.
W ten sposób połączyliśmy głośność i surowość
w jedno!
Dlaczego zdecydowaliście się dodać taką kompozycje
jak "Earthshaker" do albumu? Nie chodzi o
to, że jest zła, wręcz przeciwnie, jednak chciałbym
się dowiedzieć czyj był to pomysł by dodać taki
motyw do reszty utworów?
To był mój pomysł. Usłyszałem pewnego razu jak
Lance grał ten motyw w naszej sali prób. Spodobało
mi się to niesamowicie. Pan Harrison stworzył bardzo
interesującą partię gitarową.
Podobnie z "Atlantis". Co was popchnęło w zarejestrowanie
krótkiego fragmentu z samą gitarą basową?
Na najnowszym albumie chcieliśmy także pokazać
10
SATAN’S HOST
diving i niekończące się slam pity. Wszędzie pełno
zaciśniętych pięści w powietrzu i morze wylewanego
potu. To był prawdziwy thrash metal, koncert którego
nigdy nie zapomnę! Na scenie było sporo polskiej
wódki, więc koncert był tym bardziej udany. Jesteśmy
niezmiernie dumni z polskich fanów. Są tacy
jak my - żyją dla heavy metalu.
sprawach oraz o fanach Hirax z całego świata.
głębie instrumentalną zespołu. Nasz basista Steve
Harrison, młodszy brat Lance'a, wymyślił te niesamowitą
basową kompozycję. Myślę, że "Atlantis"
jest świetnym uzupełnieniem do "Earthshakera".
Okładka albumu została stworzona przez legendarnego
Phila Lawvere'a. Jego styl jest bardzo charakterystyczny.
Każdy chyba kojarzy jego prace na
albumach Kreatora, Deathrow czy Enforcera. Bardzo
podoba mi się to, co stworzył dla "Immortal Legacy"
i wydaję mi się, że jego kreska lepiej pasuje
do Hirax niż prace Eda Repki. A jak ty uważasz?
Myślę, że Philip był idealnym wyborem na twórcę
malowidła olejnego na okładkę naszego wydawnictwa.
To była jego pierwsza praca od dwudziestu pięciu
lat. Stworzył niesamowite dzieło. Wiem jak wyglądała
praca na "Empreror's Return" Celtic Frost,
więc wiedziałem, że spełni nasze pokładane w nim
nadzieje i to z nawiązką! Okładka "Immortal Legacy"
tętni thrashem! Myślę także, że ta praca nawiązuje
również do okładek z lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych - Uriah Heep, Nazareth, Molly
Hatchet, Budgie i tak dalej.
Z uszu będzie ściekać krew
Kompromisów brak, tylko żelazne konkrety - tak wygląda twórczość Hirax od samego
początku i tak też jest i tym razem. Thrash metal serwowany nam przez załogę przesympatycznego
Katona zawsze był charakterystyczną i na swój sposób świeżą szarżą stali i destrukcji.
Ta formacja, założona w 1981 roku, funkcjonująca najpierw pod nazwą L.A. Kaos, a następnie
K.G.B., nadal prze do przodu z siłą oblężniczego tarana. Sterowana przez jedną z barwniejszych
i oryginalniejszych postaci w metalowym biznesie - Katona de Penie - nadal stanowi ważny czynnik
na scenie metalowej. Dlatego zapraszam do przeczytania poniższego wywiadu. Rozmawialiśmy
z Katonem nie tylko o nowej płycie, ale także o zamierzchłej historii zespołu, bieżących
Foto: SPV
Splitów Hiraxa jest jak mrówków. Dlaczego darzycie
tak wielką estymą wydawnictwa tego typu?
Powodem dla którego tak bardzo lubimy wydawać
splity jest fakt, że zawsze robimy je z zespołami, które
szanujemy, na przykład nasz najnowszy split jest
robiony razem z Sodom. Te wydawnictwa są świetne
dla zespołów, gdyż w ten sposób otwieramy się
dla publiczności tego "drugiego zespołu". W ten sposób
rozprzestrzeniamy swoją muzykę gdzie tylko się
da.
Co robiłeś w latach dziewięćdziesiątych? Aktywność
Hirax uległa zawieszeniu w 1989 roku, a później
śpiewałeś w House of Suffering, lecz co było
potem?
Nawet, gdy nie byłem członkiem żadnego zespołu,
to nadal byłem zaangażowany w heavy metal. Pracowałem
dla różnych wytwórni i sklepów muzycznych,
a także organizowałem koncerty dla zespołów, które
dopiero uczyły się tajników przemysłu muzycznego.
Pomogło mi to w późniejszych latach, gdy zreaktywowałem
Hirax w 2000 roku.
Hirax jest zespołem, który jeździ na światowe
trasy. Czy w takim razie widzisz jakieś wyraźne
różnice między fanami z USA i Europy?
Większość naszych koncertów, niezależnie od tego
gdzie mają miejsca, są spektaklami kompletnego szaleństwa
ze strony fanów. Rzekłbym jednak, że w
Ameryce Południowej tego szaleństwa jest jednak
W sesji nagraniowej wzięło gościnny udział trzech
gitarzystów. Co dokładnie jest ich autorstwa na
płycie?
Byli to Rocky George z Suicidal Tendencies, Jim
Durkin z Dark Angel oraz Juan Garcia z Agent
Steel. Każdy z nich nagrał po trzy solówki. Była to
niesamowita przeprawa, gdyż każdy z nich po prostu
niszczy swymi akrobacjami na gryfie Naprawdę,
szczerze uważam, że ci goście to są najlepsi muzycy
w muzycznym biznesie.
Mike Guerrero dołączył do Hirax w 2011 roku, jednak
nie widzę nigdzie żadnej wzmianki o nim na
płycie.
Teraz już z nami nie gra, gdyż nie nauczył się materiału,
który mieliśmy zarejestrować w studiu nagraniowym.
Na albumach Hirax znajduje się wiele utworów,
które mają hiszpańskojęzyczne tytuły. Moje pytanie
jest dość proste - skąd taki pomysł?
Hirax posiada ogromną bazę fanów w krajach hiszpańskojęzycznych
na całym świecie. Te utwory są
specjalną dedykacją dla tych maniaków. Wierzymy
w jedność poprzez muzykę i szanujemy wszystkie
kultury bez względu na to do jakich krajów się udajemy.
Jak to się stało, że Tom G. Warrior z Celtic Frost
jest autorem waszego oryginalnego logo?
Przyjaźnie się z Tomem już od ponad trzydziestu
lat. Gdy byliśmy młodsi pisaliśmy do siebie bardzo
często przy okazji wymieniając się kasetami. Darzę
go naprawdę wielkim szacunkiem. Tom zaprojektował
logo Hirax i Celtic Frost mniej więcej w tym
samym czasie. Używamy go nieprzerwanie od 1984
roku, gdy podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade i z
Roadrunnerem.
Twoja maniera śpiewania jest bardzo oryginalna i
charakterystyczna. Kim byli ci na których się
wzorowałeś za młodu?
Gdy zaczynałem śpiewać dużą inspiracją dla mnie
był Ronnie James Dio, Ian Gillan, Klaus Meine,
Marc Storace, Bon Scott, Rob Halford, Phil Lynott
i tak dalej. Dzisiaj głównie słucham Luciano
Pavarottiego. Co do wokali na naszym najnowszym
albumie, bardzo dużo zawdzięczam naszemu producentowi
Billemu Metoyerowi. Pracował naprawdę
ciężko, by wydobyć ze mnie absolutnie to, co najlepsze.
Nie powiem, jestem bardzo zadowolony z rezultatu
jaki osiągnął!
Jakie kroki podejmujesz by zachować swój głos?
Czy stosujesz jakieś określone ćwiczenia?
Cóż, zawsze jest dobrym pomysłem, by rozgrzać
swoje gardło przed śpiewaniem. Dobre jedzenie i odpowiedni
odpoczynek tez pomagają. Staram się zawsze
nawadniać moje struny głosowe, dlatego piję
bardzo dużo wody.
Wypuściliście DVD zatytułowane "First Time In
Poland" zarejestrowane podczas waszego występu
w kwietniu 2011 na Silesian Massacre II. Jak wspominasz
tamten występ i tamten wieczór?
Posiadamy bardzo szczególną więź z fanami z Polski.
Bardzo kochamy ten kraj i ludzi. Ten koncert
był jednym z najdzikszym i szaleńczych występów
jakie kiedykolwiek zagraliśmy. Nieprzerwany stage
ciut więcej. Thrash metal jest prawdziwą pasją dla
naszych fanów z tamtego zakątka świata. Muszę
powiedzieć, że polscy fani bardzo mi przypominają
tamtych maniaków, gdyż też są oddani muzyce w
stu procentach. Zwykle przed występem możemy
usłyszeć publiczność śpiewającą Hiraxowe przyśpiewy
piłkarskie zanim wejdziemy na scenę. To zawsze
wskazuje na to, że koncert będzie piekielnie dziki i
szalony!
Bardzo dziękuję za czas jaki nam się zgodziłeś
poświęcić. Teraz przyszła kolej na twoje ostatnie
słowa dla polskich fanów Hirax.
Na zdrowie! Fani Hirax w Polsce - dziękuję wam za
wasze zagorzałe wsparcie. Widzimy się na trasie po
premierze "Immortal Legacy" przez Steamhammer/SPV
Records. Sprawdzajcie wieści na naszej
oficjalnej stronie.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
HIRAX 11
Mierzenie się z klasyką
Dla jednych kapela na miarę Metaliki, dla drugich jedna z wielu kapel, która gra
thrash metal. Jednak mimo zajętego stanowiska trzeba przyznać, że Flotsam and Jetsam to
kultowa kapela, która odbiła swoje piętno na muzyce thrash metalowej i nie tylko. Niczego
nie muszą już udowadniać, a jednak postanowili zmierzyć się z klasyką czyli "No Place For
Disgrace". Nowe wersja nie ustępuje oryginałowi, co nie jest takie proste. O motywach nagrania
ponownie tego kultowego albumu, a także innych ciekawych sprawach udało mi się
porozmawiać z Kellym Davidem Smithem, który starał się bardzo wyczerpująco odpowiadać.
udziału w nagrywaniu "No Place For Disgrace", za to
brał udział w jego tworzeniu w 1988 roku. Nadało to
sens, żeby przywrócić do pomysłu o "No Place For
Disgrace". Słyszałem od wielu fanów, że od lat nie
mogli już nigdzie znaleźć tego albumu. Tym razem,
Michael Gilbert miał kopie oryginalnego kontraktu
z Elektrą i wyczytał, że po pięciu latach możemy nagrać
go ponownie. To była dla nas wspaniała informacja,
mogliśmy nagrać "No Place For Disgrace" jeszcze
raz i zebrać oficjalny skład na sesję. Dało nam
to również możliwość zrobienia go w taki sposób, jak
chcieliśmy od samego początku.
Czy nie lepiej było nagrać nowy materiał?
Kelly David-Smith: Ten zespół pokazał przez wiele
lat, że potrzeba trochę czasu, żeby coś stworzyć i wydać,
to był sposób na pozyskanie Michaela, utrzymanie
na nas uwagi podczas okresu tworzenia i utrzymaniu
tempa po "Ugly Noise". A także, żeby oddać
to z powrotem w ręce fanów.
Czy przez ponowne nagranie kompozycji z "No
Place For Disgrace" mamy rozumieć, że album z
1988 był niedopracowany? Czy te zmiany i nowa
wersja były koniecznie? Jaki był wasz zamiar?
Kelly David-Smith: Nie, w ogóle. Patrzymy na to w
następujący sposób. W latach 1987 - 1988 byliśmy
bardzo młodzi, bardzo nowi, bardzo niedoświadczeni
w pracy z dużymi wytwórniami i ogólnie, jak się w to
gra. Nasz menadżer był zajęty przez większość czasu
Megadethem (kolejny wybór, który był dla nas bardzo
pouczający). W pokoju mikserskim z Michaelem
Wagenerem, gitara brzmiała nie tak jak chciał
Gilbert, a po małej kłótni odpuściliśmy, bo Wagener
miał wielkie nazwisko, a my byliśmy malutcy i był to
nasze pierwsze wydawnictwo z Elektrą. Naprawdę
nie wiedzieliśmy jak bardzo mogliśmy na niego naciskać.
Chcieliśmy utrzymać swój status w wytwórni,
więc odpuściliśmy. Po drugie. Troy był w zespole tylko
niespełna rok, dopiero co został absolwentem
szkoły muzycznej w Hollywood i był jednym z trzech
faworytów podczas przesłuchań do Metalliki. Jak już
zostało powiedziane, nagraliśmy "No Place For
Disgrace", a nie jestem pewny, czy byliśmy na to w
100% gotowi. Trochę się chyba pośpieszyliśmy i słychać
to w naszej grze. Wracając do niej dzisiaj po tylu
latach, chcieliśmy mieć pewność, że wyjdzie dobrze,
czysto i precyzyjnie. Dokonaliśmy pewnych zmian,
które dodaliśmy, a powstały w wyniku grania ich
przez wiele lat na żywo, więc ja dodałem coś od siebie
w tej kwestii. AK modyfikował "Hard On You" nawiązując
do współczesnych problemów związanych z pobieraniem.
PMRC zniknęło i większość nowych fanów
by tego nie zrozumiało. Tak więc część zawartości
została zaktualizowana, żeby lepiej dopasować się
do współczesnego świata.
HMP: Witam was gorąco, na samym wstępie
chciałbym zacząć od pogratulowania wam całkiem
udanego "No Place For Disgrace". Co prawda nie
jest to nowy materiał, ale album należy traktować
jako nowy krążek. Powiedzcie więc, jak reagują fani
na wasz "nowy" album?
Kelly David-Smith: Dzięki za miłe słowa. Początkowo
było wiele sceptycznej i negatywnej paplaniny na
temat ponownego nagrania klasyka. Po tym jak wyszła,
ludzie tacy jak wy, zaczęli wystawiać nam komentarze
o pozytywnej naturze i wtedy sceptycy zaczęli
się odwracać i sprawdzać, co nagraliśmy. Nie
spodziewaliśmy się dużo po współczesnym internetowym
świecie krytyków online za klawiaturą. Albo ją
kochają, albo nienawidzą. Zabawne jest to, że większości
z nich nie słyszała naszego albumu. Mogę się
założyć, że większość z nich nigdy nie grała na jakimś
instrumencie. Ludzie są zabawni, obserwuję to nie
tylko na przykładzie muzycznego świata. Byłem na
wiosennym treningu baseballowym i to samo dzieje
się u ludzi (kobiet i mężczyzn), którzy w swoim życiu
prawdopodobnie uprawiali jakiś sport przez dwie
sekundy i mają małe pojęcie ile kosztuje zostanie profesjonalnym
sportowcem czy muzykiem. Wyrzucają z
siebie komentarze - bo każdy ma do tego prawo - nawet
jeżeli nie ma pojęcia o latach ćwiczeń, aby dotrzeć
do miejsca o jakimś poziomie. Słabo.
Foto: Metal Blade
Możecie wyjaśnić skąd się wziął pomysł na to by
zagrać na nowo materiał z waszego klasycznego albumu
jakim bez wątpienia jest "No Place For Disgrace"
z roku 1988?
Kelly David-Smith: Pomysł pojawił się w 2006 roku,
po wydaniu jubileuszowej wersji "Dooomsday For
The Deceiver" z okazji 20-lecia albumu. Fani natychmiast
zaczęli pytać o zremiksowanie i zremasterowanie
"No Place For Disgrace" tak jak "Dooomsday
For The Deceiver". W tamtym momencie nie grałem
we Flotsam i pracowałem tylko nad projektem
"Dooomsday For The Deceiver", a Craig i Mark nie
mogli nadać pomysłowi historycznego ujęcia, które ja
dodałem. Pracowali wtedy nad tym, nad czym w tamtym
czasie pracowali z zespołem. Więc kiedy pojawiła
się taka prośba, zacząłem zastanawiać się i szukać, co
można by zrobić. Skontaktowanie się z odpowiednimi
ludźmi zajęło trochę czasu. Mimo upadku Elektry
i zaprzestaniem tłoczenia przez nich "No Place For
Disgrace" po tym jak odeszliśmy z wytwórni na początku
lat 90-tych, nadal mieliśmy względem nich
spory dług do spłacenia. Żeby zrobić cokolwiek, musieliśmy
też licencjonować naszą własną muzykę, co
dodało kolejne wydatki, na jakie nie byliśmy przygotowani.
Zostawiłem więc ten pomysł, bo nie będąc w
zespole, to nie był czas, ani miejsce żeby przepchnąć
ten pomysł. Po "Ugly Noise" i odejściu Jasona Warda
byliśmy w trasie z tym wydawnictwem z wynajętymi
ludźmi, żeby wszystko się dalej kręciło. W 2010 roku
przed moim powrotem do Flotsam, zacząłem odnawiać
swoją relację z Michaelem Spencerem, który
dołączył do Flotsam po odejściu Newsteda do Metalliki
w 1987 roku. Został zwolniony z obowiązków
przed "No Place For Disgrace" w 1988 roku. Rozmawialiśmy
i przyjechał na nasz ostatni koncert tej
trasy, żeby nas zobaczyć. Po powrocie z trasy do domu,
wynajęci ludzie postanowił ruszyć dalej swoja
drogą, więc zadzwoniliśmy do Michaela i zapytaliśmy,
czy nie chce wrócić. Mieliśmy trochę czas po
"Ugly Noise" ale nic się nie zrodziło. Wtedy zaczął
się formować pomysł. Michael nie brał właściwie
Która wersja tego albumu w/g was brzmi lepiej? No
i dlaczego?
Kelly David-Smith: Wyżej wspomniałem, że edycja
z 2014 roku jest dla mnie tym, czym powinna być na
początku, zarówno pod względem dźwięku jak i dokładności.
Zostało ulepszone przede wszystkim brzmienie i
okładka. Muzycznie już takich wielkich zmian nie
ma. Czy taki był właśnie zamiar?
Kelly David-Smith: Myślę, że już odpowiedziałem
na to pytanie.
Wiele osób stawia was na równi z Metalliką.
Uważają, że jesteście również wpływowym zespole
jeśli chodzi o thrash metal. Co o tym sądzicie? Jak
się do tego odniesiecie?
Kelly David-Smith: Schlebia mi, że ktoś przyrównują
nas do zespołu tego kalibru. Myślę, że każdy
zespół sięga do takiego poziomu, ale nikt nie jest
nawet blisko poziomu wpływu, jaki Metallika ma na
metal. Nie rock, Kiss jest królem w kategorii rock. Na
wartość części Metalliki było również zasługą Jasona,
a Mettalika z kolei miała na nas wpływ. O ile
będąc inspiracją uścisnęliśmy wiele dłoni innych
muzyków, którzy nam to powiedzieli. To wielki zaszczyt
dla każdego muzyka, usłyszeć coś takiego. To
oznacza, że Flotsam zostawiło swój ślad w świecie.
Czego więcej możesz chcieć będąc muzykiem.
Czy w czasie sesji nowej wersji "No Place For Disgrace"
myśleliście żeby zaprosić Jasona Newsteda?
Kelly David-Smith: Podczas nagrywania pojawił się
pomysł, żeby zaprosić wielu różnych muzyków, z
12
FLOTSAM AND JETSAM
którymi pracowaliśmy w 1988 roku, żeby zagrali z
nami jako pewnego rodzaju hołd dla 1988 roku i metalu.
Jason był jednym z tych, których poprosiliśmy
o pomoc. Jednak w tamtym czasie, Jason pracował
nad swoim projektem i trasą, więc nie był dostępny.
Jak oceniacie jego wpływ na kształt muzyki Flotsam
and Jetsam?
Kelly David-Smith: Ciekawe pytanie. Miał wpływ
na nas tylko wtedy, kiedy był w zespole. Po tym jak
odszedł nie miał za dużo wspólnego z nami w zakresie
kształtowania nas czy wpływu. Ludzie po prostu
utożsamiają nas jako: "Zespół, z którego pochodzi
Newsted". Miało to wiec wpływ z dala od nas, ponieważ
nie ważne jak dobra była nasza muzyka, ludzie
tylko to by widzieli. Nasza muzyka mówi sama
za siebie. Jason był częścią piętnastu utworów Flotsam
and Jetsam. Mamy ich ponad sto. Rzeczą, która
miała na nas największy wpływ, było to jak Jason
utrzymywał nasz biznes i korespondował z fanzinami
i magazynami w latach 1984-85. Dzięki temu znalazł
się wysoko na liście, kiedy chodziło o przesłuchania
do Metalliki. Był tam i dawał z siebie wszystko, żeby
otworzyć nam drzwi. Dzięki naszej wspólnej muzyce
osiągnęliśmy wysoki status w magazynach takich jak
Kerrang w 6K. Ale to Jason otworzył nam drzwi, żeby
ludzie mogli nas usłyszeć. Jesteśmy mu za to bardzo
wdzięczni.
Nowa wersja właściwie została zarejestrowana
przez tych samych muzyków.
Kelly David-Smith: To akurat nie jest prawda. Troy
Gregor był na wersji z 1988 roku. Michael Spencer,
który pisał na "No Place For Disgrace", nie znajduje
się na tej wersji. Rozważaliśmy go jako oryginalnego
członka tamtego procesu tworzenia.
Niektóre utwory nabrały innego wydźwięku. Weźmy
np. "Dreams of Death" ma z początku ciekawe
tło. Dlaczego akurat takie rozwiązanie wybraliście?
Kelly David-Smith: Unowocześniliśmy je używając
pomysłów, które pojawiły się już po fakcie. Wiele
razy pojawia się coś po czasie, co pasuje lepiej niż coś
podczas nagrywania. Nie jest to rzadkością.
"Escape From Within" nie ma swojego charakterystycznego
wejścia. Co przeszkadzało w tamtym
otwarciu kompozycji?
Kelly David-Smith: I znowu, chodziło nam o
wzmocnienie brzmienia a także jego unowocześnienie.
Tak jak przy koncepcji okładki, w pewnych elementach
cofnęliśmy się. "Escape From Within" mówiło
o eutanazji, oryginał nie do końca uchwycił
emocje tego pomysłu, więc trochę go udramatyzowaliśmy,
a zrobiliśmy to za pomocą skrzypiec.
Nawet cover Eltona Johna brzmi nieco inaczej. Czy
nie myśleliście aby zaskoczyć fanów i wybrać jakiś
inny cover?
Kelly David-Smith: Początkowo myśleliśmy o tym
przez jakiś czas, kiedy przygotowywaliśmy się do nagrywania.
Trzeba brać pod uwagę zarówno ogólny
obraz jak i historię, robiąc coś takiego. Nie zawsze
chodzi o to, czego chce zespół, fani są dla nas bardzo
ważni. Wcześniej wspomniałem, że chcieliśmy przywrócić
światu klasykę, więc zostaliśmy względem niej
lojalni.
Czyli chcieliście być wierni starej trackliście?
Kelly David-Smith: Tak
W roku 1990 ukazał się trzeci album a mianowicie
"When the Storm Comes Down", który przez wielu
jest tym słabszym albumem w porównaniu do
dwóch pierwszych. Jak się do tego odniesiecie?
Kelly David-Smith: Po wydaniu "Dooomsday For
The Deceiver" i "No Place For Disgrace" ciężko
było je pobić. Mieliśmy z "When the Storm Comes
Down" dużo problemów, znowu zmieniliśmy wytwórnię
i management z Elektry na UNI/MCA.
A&R, który nas tam doprowadził zostawił nas i
przeniósł się do Geffen. Nasz nowy człowiek nie miał
pojęcia o prawdziwym metalu. Muzycznie, na płytę
silny wpływ miał Troy. Troy/Braverman napisali
większość tekstów, gdyby nie brał w tym udziału
Braverman, nie wiedziałbyś o czym są niektóre kawałki.
Troy interesował się bardziej awangardowym
typem muzyki, bardzo dalekim od tego co robimy,
oddzielał się od nas w tamtym czasie. Byliśmy wielkimi
fanami Alexa Perialisa i jego wkładu w metal.
Wszystkich podstaw dokonualiśmy stosując procesy
analogowe, brzmiały zabójczo. Kiedy weszliśmy do
studia, człowiek z A&R domagał się, żeby Alex użył
cyfrowych procesów na tej płycie. Alex nigdy wcześniej
ich nie używał i był mniej lub więcej zmuszony
do tego przez wytwórnię. Ostatnio, w rozmowie z technikiem
masteringu odkryłem, że w tamtym czasie -
rok 1990 - procesy cyfrowe były nadal nowością i jeżeli
ktoś nie potrafi się nimi prawidłowo posługiwać,
mógł spowodować dużą stratę w dynamice i tonacji.
Nie obwiniamy o to Alexa, ale straciliśmy coś ważnego
w tym procesie, przez co straciliśmy ciepło. Fani
albo ją kochali, albo nienawidzili. To był nasz "Saint
Anger" 1990 roku. Muzycznie było zupełnie inaczej,
nie obawialiśmy się o ten element, muzyka się zmieniała,
a alternatywa brała górę nad metalem. Nie bolało
nas, kiedy patrzyliśmy co musimy zrobić, żeby
przepchnąć się przez alternatywne rozmycie. Zawsze
poszukujemy sposobów, żeby rozwinąć się na nowym
albumie. Niektórzy mogą powiedzieć, że źle robimy,
bo nie jesteśmy przewidywalni. Fani nie lubią zmian,
nic na to nie poradzę. Nie znosimy braku zmian. To
nudne i niepotrzebne, Rush było główną inspiracją
dla perkusisty i przez to miało wielki wpływ na rozwój
i rozbudowę koncepcji.
Potem nieco eksperymentowaliście ze swoim stylem
o czym świadczyć może album "Cuatro". Skąd taka
zmiana?
Kelly David-Smith: Myślę, że odpowiedziałem na to
pytanie przed sekundą. Mogę dodać, że MCA nie podobał
się "sukces" "When the Storm Comes Down".
Spodziewali się więcej i dali nam tylko 90% swobody.
Na "Cuatro" chodziło o sprowadzenie do pracy nad
strukturą i komponowaniem utworów Neila Kernona.
Nie zamierzaliśmy udawać kogoś innego, a MCA
wierzyli, że potrzeba nam wskazówek od profesjonalisty.
Podobała nam się praca z Neilem. Pomógł nam
wnieść przestrzeń do utworów i osiągnąć efekty takie
jak w "Secret Square", "Hypodermic Midnight Snack"…
Po "My God" mieliście dłuższą przerwę, ale się nie
rozpadliście. Co wtedy się wydarzyło? Skąd taka
decyzja?
Eric A.K.: To była nieplanowana decyzja. Naprawdę
nie da się ułożyć harmonogramu dla kreatywności,
albo sztuki. Tworzymy wtedy kiedy tworzymy i kończymy
prace wtedy, gdy są ukończone.
Kolejne wydawnictwo to "Dreams of Death",
można potraktować go jako koncept album. O czym
opowiada historia? Możecie ją streścić dla tych co
nie mieli do czynienia z tym albumem?
Eric A.K.: "Dreams Of Death" opowiada po prostu o
człowieku, który ma koszmarne sny o zabijaniu ludzi,
których kocha oraz przyjaciół. Kiedy się budzi, jego
rodzina i przyjaciele są martwi.
Czy macie zamiar zagrać na koncertach cały album
"No Place For Disgrace"?
Kelly David-Smith: Jeszcze tego nie ustaliliśmy.
Rozmawialiśmy o No Place For Disgrace Tour, ale
nic jak na razie nie przeszło. Obecnie mamy jakieś
trzy/czwarte albumu w naszej set liście.
Macie pomysł na kolejny album?
Kelly David-Smith: Jakieś pomysły kręcą się wokół
nas, ale nic nie znalazło się jeszcze na kasecie. Jesteśmy
w trakcie tworzenia, ale nie spotkaliśmy się jeszcze
całym zespołem i nie przejrzeliśmy wspólnie naszych
pomysłów.
Jakie macie plany na przyszłość?
Kelly David-Smith: Obecnie mamy zapisane w planach
letnie festiwale w Europie i koncerty w Brazylii
pod koniec sierpnia. Później ruszymy do Stanów,
albo zaczniemy hard core'ową pracę na wydawnictwo
na początek 2015 roku.
Dzięki za poświecony czas. Ostatnie słowo do waszych
fanów...
Kelly David-Smith: Flotz til Death \m/
Łukasz Frasek
Tłumaczenie : Anna Kozłowska
FLOTSAM AND JETSAM 13
HMP: Rok 2014 dopiero się zaczął, a wasze "Heavy
Metal Sanctuary" już wydaje się być jednym z najlepszych
tegorocznych albumów. Czy też tak uważasz?
Czy rozpiera cię duma, gdy patrzysz na owoc
waszych prac w studio? Czy byłeś zadowolony z efektu
końcowego, gdy po raz pierwszy przesłuchałeś finalną
wersję albumu?
Brian Smith: Cóż, pracę nad albumem zajęły nam naprawdę
dużo czasu. Cały proces tworzenia i nagrywania
był niezwykle wyczerpujący. Z początku nagrywaliśmy
wszystko w warunkach domowych, jednak z biegiem
czasu album stał się na tyle złożony, że nie mieliśmy
warunków, by go ukończyć przy takim stanie
rzeczy. Myślę, że zaczęliśmy w pełni doceniać naszą
pracę dopiero kilka miesięcy po ukończeniu początkowego
okresu tworzenia i nagrywania. Wtedy mogliśmy
odpowiednio się do niego zdystansować i ocenić go "na
świeżo". Podejrzewam, że nikt jednak nie jest usatysfakcjonowany
w stu procentach tym, co stworzyliśmy,
choć w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo zadowoleni z
rezultatu końcowego.
Jakie znaczenie kryje się za tytułem "Heavy Metal
Sanctuary"?
Zawsze konsekwentnie trzymaliśmy się własnego stylu
muzyki metalowej. Choć pewnie ktoś może postrzegać
jego część jako stereotypową albo przestarzałą, mi się
wydaję, że udało nam się wykształcić własne, charakterystyczne
brzmienie. Znajduje się w nim nutka, która
przypomina w pewnym stopniu Priestów, Accept lub
Saxon, jednak w dzisiejszych czasach niemożliwe jest,
by osiągnąć dźwięk totalnie wyjątkowy. Po prostu uważamy
swoją muzykę jako sanktuarium dla prawdziwego
klasycznego metalu. Niewiele zespołów, oprócz
tych wymienionych przed chwilą, nagrywa jeszcze takie
rzeczy.
Kiedy zostały napisane utwory? Czy są to w całości
nowe kompozycje czy można na nowym albumie znaleźć
partie napisane jeszcze w latach osiemdziesiątych?
Sanktuarium prawdziwego klasycznego metalu
Nie wiem co powiedzieć, więc wstawiam palącego się Hindenburga. Nie jest to kolejny post z
Internetu, lecz scena z klipu do tytułowego utworu z najnowszej płyty Battleaxe. Legendarna brytyjska
kapela, która stoi za jednym z najlepszych i przyobleczonych w bezapelacyjnie najbrzydszą okładkę albumów
z początku lat osiemdziesiątych, wraca do gry z nową płytą. Nie dość, że wraca w wielkim stylu, to
jeszcze miażdży genialnym wydawnictwem. Zupełnie jak Satan w zeszłym roku. "Heavy Metal Sanctuary"
nie dość, że nie ustępuje klasycznym albumom Battleaxe czyli rzeczonemu "Burn This Town" oraz "Power
From The Universe", to samo w sobie stanowi perfekcyjne przedłużenie tego szlaku dobrych płyt. Nastała
więc idealna pora dla fanów NWOBHM by zaznajomić się z nowym dziełem starych legend, a także dla
tych, którzy nie znają jeszcze nazwy Battleaxe, by poznać ten zespół i wspaniałą muzykę jaką tworzyli i
nadal tworzą.
Parę utworów rzeczywiście powstało jeszcze w latach
osiemdziesiątych - "Hail To The King", "Heavy Metal
Sanctuary" i "Kingdom Come". Zostały one jednak
gruntownie przebudowane i mają zupełnie nowe teksty.
Większość utworów jest już nowszym towarem, jednak
zawsze staramy się pozostać w ryzach tradycyjnego
brzmienia i stylu, gdy korzystamy z zalet nowoczesnych
technik produkcji dźwięku. Staramy się znaleźć
złoty środek.
Nowy album został nagrany w Trinity Heights/
Pillarbox/ Sound Studios w Newcastle upon Tyne, a
miksy i mastering wykonał Fred Purser. Jak przebiegała
praca w studio?
Preproduction i pierwsze nagrywki zrobiliśmy na laptopie
Paula. Mick i Brian nagrali swoje partie we własnych
domach. Wkrótce zorientowaliśmy się, że nie da
Foto: SPV
rady ukończyć tego projektu w takich warunkach. Nie
mieliśmy odpowiednich warunków, a przestrzeń na
dysku nam się zapełniała w rekordowym tempie. Zgodnie
stwierdziliśmy, że trzeba z tym iść do profesjonalnego
studia, bo inaczej tego nie skończymy. Po wielu
problemach technicznych i napotkaniu licznych przeszkód,
które nas jeszcze bardziej spowalniały, trafiliśmy
w końcu do studia Freda Pursera. Tutaj mogliśmy
nagrać lepiej brzmiące bębny i gitary, a także zakończyć
nagrywanie wokali. Udało nam się też uzyskać
potężnie brzmiącą produkcję dźwięku. Z powodu
problemów technicznych i finansowych praca w studio
zajęła nam prawie trzy lata.
Pierwszy album został wydany w 1983 roku przez
Music For Nation. Jak udało wam się wtedy zdobyć
kontrakt na tę płytę?
Powiedziano nam, że Cees Wessels z Roadrunnera
chcę nas zobaczyć, że słyszał już demo "Burn This Town",
które mu się bardzo spodobało. Przyszedł na nasz
koncert, a następnie zdecydował się podpisać z nami
kontrakt. "Burn This Town" zostało wydane w 1983
roku przez Roadrunnera oraz Music For Nations zależnie
od kraju.
Ten album posiadał dość… charakterystyczną okładkę.
Kto ja stworzył i dlaczego zgodziliście się na to,
by miała taki a nie inny wygląd? Jaka była wasza
pierwsza reakcja na nią?
Oryginalną okładkę wykonał Arthur Ball z Sunderlandu.
Na początku myśleliśmy, że jest to tylko wstępny
szkic, jednak Roadrunner chciał wydać album tak
szybko jak tylko się da. To samo się tyczy demo "Burn
This Town", które było wtedy w całości przez nas sfinansowane.
Chcieliśmy nagrać je na nowo z lepszym
brzmieniem i jakością produkcji, jednak wytwórnia wydała
to wszystko tak jak to od nas otrzymała. Byliśmy
przez to nieco niezadowoleni, jednak patrząc wstecz,
okazało się, że sporo ludzi uważa nasz debiut za majstersztyk!
Nakład "Burn This Town" był wznawiany wielokrotnie
w późniejszym okresie przez różne wytwórnie z
różnymi okładkami. Ten album został także ostatnio
wydany ponownie przez Steamhammer z inną (poprawioną?)
okładką. Czy był to wasz pomysł czy też
był to samodzielny ruch wytwórni?
Ponieważ stara okładka zyskała już sobie kultową reputację,
zdecydowaliśmy się stworzyć jej nowoczesną interpretację
na to wydanie. Skontaktowaliśmy się z
Louisem Limbem z Yorkshire, który zgodził się narysować
dla nas nową wersję tego projektu sprzed lat.
Efekt końcowy przypadł nam do gustu, więc użyliśmy
go do remastera, który wydał Steamhammer. Ponadto
na tym wydaniu znajduje się bonus w postaci Radio 1
Sessions z 1983 roku, który brzmi trochę bardziej tak
jak chcieliśmy brzmieć na debiutanckim wydawnictwie
niż w rzeczywistości brzmimy.
Czy ponowne wydanie "Burn This Town" oznacza,
że w najbliższym czasie także "Power From The Universe"
doczeka się swojego wznowienia?
Tak, "Power From The Universe" także zostanie zremasterowane
i wydane jeszcze tego lata przez Steamhammer.
Dodatkowo to wydanie będzie zawierało kilka
bonusów, które nie znalazły się na oryginalnym
wydawnictwie.
Wasze powiązanie ze Steamhammerem zostało
ogłoszone w lipcu 2013. W jaki sposób zawiązała się
współpraca między wami? Kto się z kim pierwszy
skontaktował?
Byliśmy już w kontakcie z pewną małą niemiecką wytwórnią,
jednak wszystko postępowało bardzo wolno i
koniec końców okazało się, że nie są w stanie zapłacić
opłat za studio, więc doszliśmy do wniosku, że trzeba
znaleźć inną firmę. Po jakimś czasie trafiliśmy do Jaapa
Wagemakera z Nuclear Blast, który choć bardzo
polubił naszą muzykę, to jednak nie był w stanie zaproponować
nam żadnego układu, tłumacząc, że nikogo
w najbliższej przyszłości do Nuclear nie zamierzają
brać. Skontaktował nas jednak z Ollym Hahnem z
SPV, któremu także nasze nagranie przypadło do gustu
i który zaproponował nam kontrakt. Bardzo nas to
uradowało, że nasze problemy w końcu się skończą i
dzięki Olly'emu uda nam się w końcu ukończyć prace
nad albumem, a ponadto wydać na nowo nasze dwa
poprzednie wydawnictwa.
Który dokładnie rok wyznacza datę wznowienia
działalności przez Battleaxe? Jak w ogóle do niej
doszło?
W 2007 roku Paul Atkinson skontaktował się ze mną
i spytał czy nie chcielibyśmy nagrać jakiegoś teledysku
do któregoś z naszych starszych utworów, bo właśnie
założył małą firmę zajmującą się działalnością filmową.
Nie widzieliśmy się od bardzo dawna i jakoś nie
byłem z początku nastawiony do tego entuzjastycznie.
W końcu jednak przekonał nas do tego pomysłu i zdecydowaliśmy
się nakręcić wideoklip do "Chopper
Attack" i wstawić go na Youtube. Sprawa przycichła do
2010 roku i nie pamiętalibyśmy o tej sprawie, gdyby
nie zaproszenie na festiwal Headbangers Open Air w
Niemczech. Prawdopodobnie organizatorzy widzieli
ten teledysk i postanowili skontaktować się z nami
właśnie dzięki niemu. Od tamtej pory jesteśmy już
aktywnym zespołem, więc data naszego reunionu to
rok 2010.
Konkretnie jak Mick and Paul trafili do zespołu?
Czy grali gdzieś wcześniej?
Mick Percy dołączył do nas w 1984 roku, kilka miesięcy
po tym jak gitarzysta Steve Hardy od nas odszedł.
Niedługo potem dokoptowaliśmy Johna Stormonta,
więc mieliśmy dwóch wioślarzy w zespole przez
pewien okres. Jednak koncerty zaczęliśmy grać ponownie
dopiero w 1985 roku. W tym składzie nagraliśmy
jedno demo w 1987 roku dla Neat Records, które
zostało potem wydane jako "Nightmare Zone". John
odszedł od nas w 1987, a niedługo potem opuścił na-
14
BATTLEAXE
sze szeregi także Ian McCormack. Zastąpił go Paul
A.T. Kinson, który grał między innymi w Skyclad. W
tym zestawieniu zagraliśmy parę dość dziwacznych
koncertów jednak zespół się w końcu rozpadł, głównie
z powodu tych wszystkich zmian na scenie metalowej.
Niewiele więcej się wydarzyło aż do roku 2010.
Ponoć nagraliście wtedy też trzeci album, zatytułowany
"Mean Machine" w 1987. Czy udało się go
wam ukończyć w całości?
Prawdę powiedziawszy nagraliśmy go w 1990 roku w
Trinity Heights Freda Pursera, jednak za szybko
skończyły nam się środki pieniężne. Niedokończone
dwucalowe taśmy-matki zawierają głównie bębny, bas
i gitarę rytmiczną. Nadal je mamy, jednak nie są w stanie
nadającym się do użycia.
Czy zamierzacie coś jeszcze robić z tym materiałem?
Nie mamy żadnych w pełni zarejestrowanych utworów
z tego czasu. Część pomysłów została użyta na najnowszym
albumie, jednak zostały one od nowa napisane
i zaaranżowane.
A co z "Nightmare Zones", które zostało wydane w
2005 roku?
Nagraliśmy to demo dla Neat w 1987 roku z własnej
kieszeni i wkrótce potem zespół został rozwiązany.
Dave po prostu sam sfinansował wydanie kopii tego
nagrania w 2005 roku, więc niełatwo jest trafić na to
nagranie. Kilka utworów miało się znaleźć na naszym
albumie w 1990 roku, ale to jak wiadomo nie doszło
do skutku.
Co dokładnie doprowadziło do rozpadu Battleaxe?
Od połowy lat osiemdziesiątych zainteresowanie
NWOBHM regularnie spadało z powodu natłoku
thrash metalu, death metalu, hair metalu, AOR a
następnie grunge'u. Kontynuowanie działalności takiego
zespołu z czasem przestało być zwyczajnie wykonalne.
Coraz trudniej było nam organizować koncerty.
Nie dało się utrzymać zespołu. Tak więc koło roku
1988 Battleaxe nic nie robił i w końcu został rozwiązany.
Battleaxe został założony w 1979 pod nazwą Warrior.
Dlaczego zdecydowaliście się na zmianę nazwy?
Warrior to był po prostu Battleaxe z innym wokalistą.
Był nim Jeff Spence i on chciał by zespół nazywał
się Warrior, mimo tego, ze w Newcastle już była
taka kapela z taką nazwą. W 1980 rozstaliśmy się z
Jeffem, a do składu dołączył Dave King. Zmieniliśmy
wtedy nazwę na Battleaxe. Dwa utwory znalazły się
na albumie "Burn This Town", mianowicie "Battleaxe"
i "Starmaker", jednak ze zmienionymi tekstami.
Mieliście krótki epizod, gdy mieliście w kapeli dwóch
gitarzystów. Nie zamierzacie już nigdy więcej tego
powtarzać?
W roku 1985 mieliśmy dwóch wioślarzy, gdy dołączył
do nas John Stormont. Gdy zebraliśmy się z powrotem
w 2010 roku zaproponowaliśmy mu, by do nas
wrócił, jednakże odmówił. Tak czy owak, rozważamy
dołączenie do składu drugiego gitarzysty, chociaż na
koncerty, gdyż dzięki temu lepiej odtworzymy nasze
brzmienie z albumu.
Jak wyglądają wasze najbliższe plany koncertowe?
Macie zaplanowany występ na Keep It True, jednak
co oprócz tego?
Mamy już ułożony grafik festiwalowy na najbliższy
czas, jednak nie mogę zdradzić jeszcze za wielu szczegółów.
Będziemy jednak w najbliższych miesiącach
obecni na koncertach i festiwalach na Wyspach i w
Europie.
Nagraliście klip do "Heavy Metal Sanctuary". Dlaczego
nie zawiera on pierwszych 20 sekund utwory,
czyli tego epickiego wstępu z organami i refrenem?
Pomyśleliśmy, że taki wolny początek może odstraszyć
wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy nie są zbyt cierpliwi.
"Chopper Attack" się tak zaczynało i dostaliśmy
wiele komentarzy, że taki powolny początek nie jest za
dobrym pomysłem na start. Intro było pomyślane tylko
i wyłącznie jako otwieracz do albumu.
Czyim pomysłem, było dodanie tych wszystkich płomieni
i chlapiącej krwi na ekran? Swoją drogą, ciekawy
jestem co ma Jowisz i palące się zeppeliny, które
tam też możemy zobaczyć, do samego utworu?
Mieliśmy ograniczony budżet na kręcenie teledysku,
więc nie mogliśmy pozwolić sobie na bardziej widowiskowe
efekty. W klipie znalazły się też filmy
będące elementami sfery publicznej, by zaoszczędzić
na kosztach. Krew i płomienie to pomysł Paula,
naszego bębniarza.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Dziwny to wywiad i w dziwny sposób przeprowadzony. Rzadko bowiem
zdarza się aby lider tak znanego zespołu poświęcał czas na odpowiedzi mailowe.
W pierwotnej wersji przygotowałem około dwudziestu pytań a Joey De
Maio odpowiedział tylko na te związane z ponownym wydaniem "Kings of Metal". Moje zdanie
co do tego typu nagrań jest dalekie od entuzjazmu. Pierwotna wersja brzmiała wszak
znakomicie. Z drugiej strony efekt końcowy jest na tyle dobry, że nowej (?) płycie Manowar
na pewno nie zagrozi los niesławnej "First Years of Piracy" Running Wild czy "Let there be
Blood" Exodus
HMP: Witaj Joey. Mnie jako miłośnika perkusji od
razu uderzyło, że Danny Hamzik uderza tu gęściej
niż Scott. Tu chodziło o pokazanie jego zdolności?
Joey DeMaio: Nie zamierzymy niczego nikomu udowadniać.
To nigdy nie było sposobem działania Manowar.
Cały pomysł tego nagrania opierał się na chęci
zrobienia czegoś nowego i innego. Nie ma żadnych fragmentów
pochodzących z poprzedniej wersji "Kings of
Metal". Zmieniliśmy aranżacje, pozostając wiernymi
pierwotnej wersji. Donnie wykonał wspaniała robotę,
i to się nie zmieniło od czasu jego powrotu. Pozostał
wierny dawno napisanym utworom oraz ich metrum i
rytmowi ale oczywiście nie grał tak samo jak Scott.
Nie było ku temu żadnego powodu. To świeże interpretacje.
W niektórych momentach te utwory są szybsze
czasem wolniejsze. Dzięki całemu dzisiejszemu wyposażeniu
technicznemu i oczywiście doświadczeniu w
graniu tych kawałków na żywo przez 25 lat wszystko
brzmi potężniej i bardziej świeżo.
Przy okazji promocji "Gods of War Live" Eric mówił,
że Karl Logan na koncertach będzie odtwarzał solówki
Rossa co do nuty. Teraz, w studio, solówki z
dwóch wydań "Kings of Metal" brzmią kompletnie
inaczej.
To już 20 lat jak Karl jest w kapeli. To prawie trzy razy
dłużej niż pobyt Rossa. On oczywiście szanuje Rossa
i jego pracę na "Kings of Metal" ale Karl to wirtuoz.
Fani go uwielbiają i ma prawo do tego by po 20 latach
nadać utworom swój styl.
Utwór "Kingdom Come" różni się od swojej pierwotnej
wersji. Przesterowane wokale, inne tempo...
Sztuki nie można wyjaśniać. Albo to kochasz albo nie.
Nasi fani uwielbiają ten utwór bo różni się od reszty.
Foto: Magic Circle Music
300 uderzeń na minutę
Gitary nastrojone są niżej niż w 1988r. Czy tu chodzi
o dopasowanie się do głosu Erica, który obniżył się
przez te lata, zachrypł i zgęstniał?
Nie prawda. Odchodzimy od standardowego strojenia
już od czasów "Warriors of the World". Chcemy grać
najciężej jak to możliwe. Stanie w miejscu oznacza cofanie
się. To nie my. Zawsze nawzajem nakręcaliśmy
się w tym duchu i dawaliśmy fanom coś nowego i zaskakującego.
Ciągle cos ulepszamy, dodajemy, zmieniamy
pozostając wiernymi temu co najistotniejsze
Jestem rozczarowany tylko jednym utworem. Po
cholerę ten metronom w "Sting of a Bumblebee"?
Dlaczego? Próbowałeś grać solo z taką prędkością?
Ten metronom w tle ma posłużyć ludziom, którzy
chcą zweryfikować czy rzeczywiście gram z prędkością
300 uderzeń na minutę. Nie jestem dupolizem, który
działa pod upodobania tych czy innych ludzi. Aczkolwiek
czekam na nich wszystkich, jeśli zechcą sprawdzić
się w grze z taką prędkością
Na nowym wydaniu "Kings of Metal" brakuje mi
prawdziwego daru dla feministek ala "Pleasure
Slave"...
"Pleasure Slave" nie był planowany na pierwszym wydaniu
"Kings of Metal", nie wszedł więc i teraz. Na
obecnym wydaniu mamy natomiast mnóstwo innych
bonusów i pierwsze reakcje na nie są bardzo pozytywne
W momencie premiery płyty będzie to już wiadome,
ale mimo to zapytam: kto jest odpowiedzialny za narrację
do "Warriors Prayer"?
To Brian Blessed. Znany aktor filmowy i teatralny,
który współpracował między innymi z Kenneth Brannaghiem
i Laurencem Olivierem. Jest najbardziej
znany z roli księcia Vultana z "Flasha Gordona". Praca
z nim była niezapomnianym przeżyciem. Jest prawdziwym
tytanem we wszystkim co robi. Jego głos jest
majestatyczny i gromki. Pomógł nam w zrobieniu z
"Warriors Prayer" czegoś nowego i specjalnego. To
prawdziwy brat metalu, uosabiający wszystkie cnoty
tego gatunku. Ma ducha poszukiwacza przygód, i jak
już coś sobie wymyśli to dąży do tego choćby na przekór
innym. Trenuje teraz przed podróżą na orbitę okołoziemską
i kilkakrotnie wchodził na Mt. Everest.
Wcześniejszy narrator ala Orson Wells też miał w sobie
metalowego ducha. Wierzył w siebie oraz w zasady
i idee niezależnie od tego jak bardzo musiał o nie walczyć.
Robił to i zwyciężył ! Hail and Kill!
Jakub "Ostry" Ostromęcki
MANOWAR 15
Dobrze zakładam, że w tym składzie niemal błyskawicznie
zabraliście się do bardzo twórczej pracy,
szybko nadrabiając lata wydawniczej przerwy?
Dokładnie tak było. Wraz z odświeżonym składem
ruszyliśmy ochoczo do pracy i okazało się że idzie!
Wprawdzie "We Serve No One" to efekt wspólnych
pomysłów Grysika, Pawła i moich, ale nie było by tej
płyty gdy by nie wkład reszty muzyków Virgin Snatch.
Również na poziomie mentalnym. Choćby Jacka,
który uparł się i wbił ślady perkusji na żywca! To
wcale nie takie proste.
HMP: Po kilkunastu latach istnienia zespołu nie
musicie już chyba nikomu niczego udowadniać, dlatego
też wydajecie kolejne płyty w momencie, gdy
przyjdzie na to pora, bez napinania się, nagrywania
półproduktów, bo, mimo braku weny, obliguje do
tego kontrakt?
Łukasz Zieliński: Witaj. Nie nagralibyśmy "We Serve
No One" gdybyśmy nie byli przekonani co do jej
zawartości. Wiesz, trochę czasu od "Act Of Grace"
upłynęło i pomimo, że graliśmy koncerty - więc nie
składaliśmy broni - jakoś nie mogliśmy się dogadać co
do samej muzyki. Kontrakt nie ma tu nic do rzeczy z
prostego powodu. Z Mystic mamy przyjacielskie stosunki,
więc nikt na nas nic nie wymuszał. Nie straszyli
więc kontraktem ani jego rozwiązaniem. Virgin
Snatch musiał w końcu złapać wenę a co za tym idzie
chęć wspólnego tworzenia, bo nagrywać materiał bez
szczerej wiary w swoją muzykę to oszustwo. Nie działa!
Nagrywamy płyty tylko wtedy, gdy mamy coś do
powiedzenia, zaoferowania i przekazania. To uczciwe
To Virgin Snatch z krwi i kości!
Krakowscy thrashersi wrócili po kilku latach fonograficznego milczenia ze swym piątym
albumem. "We Serve No One" już w tej chwili można śmiało określić mianem jednego z
najlepszych albumów w ich dyskografii, płyta ta pewnie też nieźle namiesza w dorocznych
podsumowaniach 2014 roku. O tym, dlaczego trzeba było czekać na nią tak długo, o zmianach
składu i radości tworzenia rozmawiamy z wokalistą grupy, Łukaszem "Zielonym"
Zielińskim:
Właśnie, dość szybko znaleźliście następcę Jacka, w
dodatku Paweł Pasek jest doświadczonym muzykiem,
grającym nie tylko thrash, co było pewnie dodatkowym
atutem na tych niekończących się przesłuchaniach
i castingach? (śmiech)
Paweł to zupełnie bezproblemowy koleżka, świetny
muzyk i kompan, który idealnie wpasował się w zespół.
Minęło zaledwie kilka miesięcy, a mam wrażenie
jakby w Virgin Snatch był od zawsze. (śmiech)
Co ciekawe pierwszy odsłuch samym kompozycji,
które współtworzył (Intro, "Under Fire", instrumentalny
"Answers to Nothing", "Vive la Hypocrisie!") nie
był do końca oczywisty. Pomijając solówki, które zachwyciły
mnie od razu, miałem problem choćby z
"Viva Le Hypocrisie" który nie chciał mi się zaaranżować
wokalnie. Potrzebowałem chwili by docenić jego
pomysł i poczuć klimat. Teraz kawałek uwielbiam! To
świetne numery i patrząc z większej perspektywy mogę
powiedzieć - jestem/ jesteśmy dumni!
Macie też nową - starą sekcję rytmiczną: co zdecydowało
o tym, że Anioł i Jacko zdecydowali się wrócić
do zespołu?
Foto: Virgin Snatch
Wasz system pracy pewnie się nie zmienił, tj. najpierw
powstały partie gitar, później wokale i następnie
cała reszta?
Oczywiście najpierw gity, potem hity, czyli po staremu.
(śmiech) Wiosełka, perkusja i bas. Później teksty
i wokale, które aranżuję i wymyślam na końcu, jak już
wszystko siedzi przynajmniej na 80 procent. Wiesz,
pisanie tekstów to jedno, ale wymyślanie wokalnych
aranży jeszcze co innego. Wymyślam melodie, które
na etapie przedprodukcji konfrontuje z riffami. Zdarzało
się tak, ze trzeba było zmienić riff by pasował
do konkretnej melodii i ciągu przyczynowo-skutkowego
wynikającego z moich pomysłów wokalnych…
BTW system prawie idealny. (śmiech)
Nowością jest za to przygotowanie przez was
przedprodukcyjnego demo, czego wcześniej raczej
nie praktykowaliście? Miało to wpływ na lepsze
przygotowanie do nagrań i będziecie kontynuować
tę praktykę w przyszłości?
Nagrywanie przedprodukcji to zamierzony efekt
który wcześniej świadomie pomijaliśmy. Takie nagranie
nie dotyczy rzecz jasna wokali. Demo posiadało
gitary, perkusję i część solówek. Takie podejście sprawdza
się, więc będziemy się tego trzymać przy następnej
płycie.
Nagrywaliście w kilku miejscach, jednak chyba rola
studia Hertz i braci Wiesławskich była tu kluczowa
przy produkcji i końcowym brzmieniu "We Serve
No One"?
Braciszkowie Wiesławscy to zgrane kombo i jeżeli
tylko wiesz czego chcesz, oni to kumają i idzie jak po
maśle. Po za tym oni jak już się za coś biorą, to dłubią
aż będzie przynajmniej dobrze. To idealiści, więc u
nich dobrze to standard z wysokiej półki! Nie lubią
na szybko i w pośpiechu i dobrze to rozumiem. Wiesz
miks i mastering potrzebuje przerwy i dystansu czasowego.
Rozumiesz o czym mówię? Nadajesz płycie
brzmienie, ustawiasz proporcje i jest git, ale dwa dni
później dostrzegasz pewne niuanse, które nie przeszkadzały
ci wcześniej. Bardzo mi to odpowiada, bo
też jestem psychopatycznie dokładny.
16
podejście zarówno do fanów jak i nas samych. "We
Serve No One" jest tego dobitnym dowodem.
To chyba bardzo dobra metoda, wpływająca niezwykle
korzystnie na jakość płyt, chociaż pewnie
wasi starsi fani mogą być niezadowoleni, pamiętając,
że kiedyś wydawaliście je co rok-dwa, zaś po
"Act Of Grace" nastąpiło kilka lat milczenia?
Najwidoczniej to musiało tyle trwać ale moim zdaniem
warto było tyle czekać. Zero ściemy - czysta kreacja
i wielka przyjemność! (śmiech)
Wpływ na taki stan rzeczy miały też pewnie zmiany
personalne w zespole - taką najbardziej zaskakującą
było pewnie odejście Jacka Hiro?
Oczywiście strata skrzydłowego w osobie tak dobrego
gitarzysty jak Jacek Hiro, skomplikowała sytuację,
ale bardzo szybko pojawił się Paweł Pasek, który co
tu dużo gadać w jakimś sensie oczyścił "mrok" w zespole.
Wszyscy polubiliśmy się na nowo i prace ruszyły
z wielkim impetem
VIRGIN SNATCH
Anioł i Jacek okazali się równie "virginowi", co niezastąpieni.
Mamy komplet i nie ma co tego zmieniać.
Jest dobrze!
Nie lubicie słowa supergrupa, ale jakby na to nie patrzeć,
to basistów zawsze macie niezbyt anonimowych,
znanych z różnych, zwykle wielkich zespołów?
(śmiech)
Tak to się jakoś poskładało, ale jeżeli myślisz ze jest
w tym jakiś koniunkturalizm to od razu muszę stanowczo
zaprzeczyć. Poza tym basiści w ogóle to dosyć
swoisty konglomerat osobowościowy więc wszystko
się zgadza. Najwidoczniej "stars" dobrze czują się w
Virgin Snatch. (śmiech)
To tak jak ja. (śmiech). Nie jestem audiofilem, ale ta
płyta brzmi nieco inaczej niż większość produkcji z
tego studia - klarowniej, bardziej selektywnie - rozumiem,
że to wasza zasługa i cała rzecz polegała na
tym, by wykorzystać sprzęt, umiejętności i zdolności
braci Wiesławskich do stworzenia nowej jakości i
brzmienia Virgin Snatch A.D. 2014?
Przyjechaliśmy do Hertz'a z pomysłem na brzmienie
i plan został wykonany. Z pomocą i doświadczeniem
Hertz Studio rzecz jasna. (śmiech). To studio ma raczej
opinię death metalowego, ale jeżeli umiesz wyartykułować
o co ci chodzi, proporcje się zmieniają. To
w ich przypadku nazywa się zawodowstwo pełną gębą
Szczególnie podoba mi się brzmienie perkusji: bardzo
organiczne, dynamiczne, nie tak syntetyczne jak
na większości współczesnych produkcji - nagraliście
bębny na żywo, czy też nie przesadzaliście z różnymi
efektami, stąd ten naturalny sound?
Jacko nagrał partie perkusji na żywo, bez wcinek i
wlepek i to słychać. Nawet stopa jest naturalna, choć
dla lepszego efektu dobarwiona odrobinę.
Ale wokale nagrywałeś już z Jarosławem Baranem -
czyli na każdym etapie produkcji tej płyty wybieraliście
najbardziej optymalne rozwiązania?
Tak, ponieważ Jarek Baran to mój ulubiony spec od
wokali, a prywatnie przesympatyczny jegomość.
Świetnie zna się na swojej robocie i jest równie dokładny.
Co ważne słucha ze zrozumieniem, starając się
zrobić jak najlepiej.
Można też chyba podciągnąć pod to również niebagatelny
fakt, że macie komfortową sytuację wydawniczą,
bo od lat jesteście związani z Mystic
Production - konkretne wsparcie wydawcy to chyba
ważna sprawa, szczególnie w dzisiejszych czasach?
Jesteśmy związani z Mystic praktycznie od samego
początku i dobrze nam z tym. Nasz wydawca wie
czego może się spodziewać, więc daje nam wolną rękę.
To wynika z obopólnego zaufania. Znamy realia
rynku muzycznego więc sami jesteśmy realistami. Dostajemy
niebagatelną sumę na studio, okładkę etc…
Nie mogę narzekać i doceniam to!
Foto: Virgin Snatch
Nie poganiali was, domagając się znacznie wcześniej
kolejnej płyty?
Pytali kiedy, ale o jakość się nie martwili (śmiech)
I faktycznie opłacało się poczekać, bo na "We Serve
No One" prezentujecie się jako w pełni świadomy
swego potencjału zespół, perfekcyjnie łączący agresję
z chwytliwymi melodiami - te ostatnie to chyba
też zasługa Pawła?
Dzięki! To oczywiście również zasługa Pawła, ale
akurat on przyłożył ręce do bardziej brutalnych kawałków.
Choć jego sola mają dużą dawkę melodii i są
świetne!
Partie wokalne też są bardzo urozmaicone i dopracowane
- to kwestia talentu, lat pracy i doświadczenia
czy jeszcze innych czynników?
Wszystkiego po trosze. To piąta płyta zespołu, więc
trudno nie mówić o ograniu czy doświadczeniu. Myślę
jednak ze to szczera chęć nagrania porządnego
materiału. Bez oglądania się na innych i węszenia sukcesu
komercyjnego. To Virgin Snatch z krwi i kości!
Chyba coraz bardziej odnajdujesz się w czystszym,
łagodniejszym śpiewie - doczekamy się może hard
rockowej płyty z twoim udziałem czy jakiegoś solowego
projektu?
Kto wie, ale teraz o tym nie myślę. Miałem kilka
mniej lub bardziej intratnych propozycji, ale jestem
lojalny i bardzo lubię to co robię w Virgin Snatch. To
moja muza, mój ukochany gatunek, więc robię to z
wielką radością
Nie mogło też zabraknąć na waszej płycie ballady
- to już taka świecka tradycja w przypadku Virgin
Snatch?
Tradycja, ale przede wszystkim chęć nagrywania takich
rzeczy. Lubimy takie wolty muzyczne ale to też
klasyczne podejście do tematu. Wyobrażasz sobie
scenę Bay Area bez ballad? Ja nie. Tak więc nie wyobrażam
sobie również Virgin Snatch bez takich numerów.
Choćby dlatego, że nieźle nam to wychodzi
jak sądzę. Poza tym w tego typu numerach uwalniamy
zupełnie inne emocje. Nie wstydzimy się tego. Podoba
nam się!
Swoją drogą nie korciło was, by nakręcić teledysk
właśnie do "Promised Land", a nie do mrocznego
"Devil's Ride"? Nie kusiły was te miliony - odsłon
na YT i na koncie, listy przebojów, Złote Płyty?
(śmiech)
Pieprzyć złote płyty, to metal, który nie ma powodzenia
ani w stacjach radiowych ani tym bardziej w
TV. Musielibyśmy zacząć pokazywać gołe dupy i kupić
miejsce na Pudelku, poprzedzone jakimś skandalem.
Video do ballady powstanie w czerwcu, bo to fajny
numer i to jedyny powód. Zresztą "Promised
Land" to jedyna taka piosenka na płycie, więc i tak
decydenci odpowiedzialni za promocję medialną mają
to w dupie. Zawsze będą chcieli mniej gitar, łagodny
wokal i dodatkowe pięć numerów w takim stylu. Pierdolić
ich, nie służymy nikomu. (śmiech)
I bardzo dobrze! Jak to będzie z podbojem list przebojów
czas pokaże, póki co dostajecie świetne recenzje,
także pierwsze koncerty promujące "We Serve
No One" okazały się chyba bardzo udane?
Recenzje są nadzwyczaj dobre i bardzo nas to cieszy,
ale mamy świadomość, że to najnormalniej w świecie
niezły materiał. To się czuło już na etapie nagrań i
nikt mi nie powie, że to tak nie działa. Jesteśmy bardzo
zadowoleni z koncertów "We Serve No One", bo
jest gdzie i dla kogo grać, a poza tym nowe numery
dopiero na sztukach nabierają odpowiedniego wymiaru.
Czasami trudniej mi się je wykonuje, bo muszę
zmieniać barwę głosu dość często, nie mogę zedrzeć
się jak tara do prania, bo gramy balladę, ale to tylko
jeszcze bardziej mobilizuje.
Połączenie sił z Chainsaw i Frontside w ramach
trasy "Non Stop Rock 'N' Roll Tour" okazało się
bardzo dobrym pomysłem?
Bez dwóch zdań tak! Granie w towarzystwie kumpli z
Frontside i Chainsaw ma tę zaletę, że to fajnie grać
z ludźmi którzy swoje przeszli, są bezproblemowi i lubią
to co robią. Dokładnie tak jak my. Koncerty pełne
luda, świetne przyjęcia i wielki fun!
Ponoć frekwencja na koncertach jest coraz niższa -
możesz to potwierdzić lub zaprzeczyć na podstawie
tej trasy?
Akurat w przypadku Rock 'N' Roll Tour nie możemy
narzekać. Z małymi wyjątkami było bardzo dobrze.
Wydaje mi się, że pomimo spadku sprzedaży płyt,
koncertowo nie jest najgorzej.
Wykorzystaliście fakt wspólnych koncertów i
doszło do wspólnego wykonania z Frontside numeru
"Kilka próśb"?
Nie, ale nie było takiej potrzeby.
Koncertów promujących "We Serve No One" będzie
pewnie teraz coraz więcej?
Jasne. Wciąż wbijamy kolejne koncerty. Teraz mniejsze,
bo duże miasta objechaliśmy, ale jesień będzie
nasza. Jestem tego pewny!
A co z kolejną płytą - prawem serii ukaże się w
okolicach 2020 roku, czy może jednak za rok czy dwa
- ta druga opcja byłaby zdecydowanie przyjemniejsza…
(śmiech)
Też tak sądzę. Zabieramy się za nowe numery myślę,
że najwcześniej w raz z początkiem roku 2015, by
móc trochę posiedzieć na nowymi kawałkami. Realna
data nowej płyty to w tej chwili science fiction, ale
dwa lata wystarczą, by nowa płyta Virgin Snatch
ujrzała światło dziennie. (śmiech)
Wojciech Chamryk
PRIMAL FEAR 17
Jakie jest znaczenie tytułu?
Pierwotny tytuł jest takim żartem, należy go traktować
z przymrużeniem oka. Jednak tylko w przypadku tytułu!
Utwory to już inna bajka.
Potęga cipki wpływa na rzeczywistość
Eric Forrest, znany też jako E-Force, jest muzykiem, który był związany z legendarna
formacją Voivod przez siedem lat. Razem z nią współtworzył "Phobosa", "Negatron"
oraz niewydany album z 2001 roku. Aktualnie Eric prowadzi własny projekt, w którym zarejestrował
już trzy albumy. Najnowszy z nich, zatytułowany "The Curse…" miał premierę 11
kwietnia 2014 sumptem Mausoleum Records. Eric jest solidnym artystą, więc wiadomo
mniej więcej czego można spodziewać się po jego pracy. Na najnowszej płycie, oprócz
okładki z gołą babą, znajdziemy całkiem sporo fajnej muzyki, która dyskretnie orbituje
wokół stylu Voivod, jednak o ile czerpie z niego co jakiś czas różne elementy, nie staje się
przy tym jego bezpośrednią kalką. Gruntowna analiza albumu pozwala nam zapoznać się z
bardzo ciekawymi koncepcjami muzycznymi, do której serdecznie zapraszam. Ciekawe jaki
głęboki i interesujący album można napisać o waginie.
Czy przeprowadziłeś się do Francji i założyłeś E-
Force tuż po tym jak rozstałeś się ze składem Voivod
czy zespół powstał jeszcze jak byłeś członkiem Voivod?
W gruncie rzeczy tego popołudnia, w którym ustaliliśmy,
że Voivod ma zawiesić działalność. Wtedy zacząłem
tworzyć riffy do utworów, które miały znaleźć
się na pierwszym albumie E-Force "Evil Forces". Następnie
z powodów zawodowych i osobistych przeniosłem
się na południe Francji. Tak więc, początek E-
Force to marzec 2001.
Czy znasz los demo albumu, który został nagrany
przez Voivod w 2001 roku?
Nie znam. Pomimo tego, że jestem współautorem tego
materiału, to dalej jest muzyka Voivod. Słyszałem pogłoskę,
że ma być jeszcze kiedyś wydany, jednak nie
znam szczegółów i nie mnie o nich decydować. Spytajcie
Awaya.
Na poprzedniej płycie E-Force umieściłeś utwór z
tego demo albumu. Czy zamierzasz powtórzyć taki
zabieg w przyszłości z jakimś innym utworem?
Nie będzie już czegoś takiego na albumach E-Force.
A o czym są utwory?
Teksty dotyczą pożądania, manipulacji, prowokacji -
wszystkiego czego dopuszczą się faceci (i niektóre babeczki),
by dorwać się do jędrnej szyneczki. Nie dyskredytuje
kobiet w jakikolwiek sposób, jednak mówię
o władzy jaką posiadają… i o tym jak potęga cipki może
wpływać na rzeczywistość.
To nie są wszystkie tematy, które poruszasz?
Niektóre utwory są oparte na prawdziwych historiach.
Na przykład "Perverse Media" został zainspirowany
skandalem, który wybuchł wokół Dominique'a Strauss-Kahna.
"Awakened" jest o historii, która przydarzyła
się Tigerowi Woodsowi. "Witch Wrk" jest o
Philu Hartmanie. W tekstach jest także sporo motywów,
które każdy może interpretować inaczej. Są to
opowieści o miłości, pożądaniu, śmierci, manipulacjach,
zastraszaniu i innych takich smacznych kąskach!
Kim jest ta niewiasta z okładki?
Ta osoba to Lucille, dziewczyna z Marsylii.
Czy to ty jesteś jedynym twórcą muzyki w zespole
czy pozostali członkowie mogą także wrzucać swoje
pomysły?
Jestem jedynym kompozytorem utworów na tej płycie.
Cała muzyka, teksty, aranżacje i większość gitarowych
solówek jest mojego autorstwa. Aczkolwiek goście, czyli
Glen Drover, Vincent Agar i Kristian Niemann
grali swoje własne solówki. Na poprzednich albumach
mieliśmy różne osoby, które pomagały nam w pisaniu
tekstów, jednak na najnowszej płycie całą pracę odwalam
już ja. Potrzebowałem jednak trochę wsparcia w
kwestii początkowych miksów, przy nagrywaniu i tak
dalej.
Najpierw komponujesz muzykę dopiero potem piszesz
tekst?
Tak, zwykle to muzyka najpierw ze mnie wychodzi,
dopiero później piszę do niej tekst. Zawsze tak miałem.
HMP: Przez kilka lat byłeś basistą i wokalistą Voivod.
Jak to się stało, że opuściłeś ten zespół w 2001
roku?
Eric Forrest: Cóż, nigdy nie odszedłem z Voivod. W
marcu 2001 mieliśmy spotkanie zespołu. Piggy i Away
powiedzieli mi wtedy, że chcą zatrzymać działalność
Voivod, co w efekcie oznaczało koniec zespołu dla nas
wszystkich, kropka! Szczerze, nie wierzyłem w to nawet
przez chwilę… czułem, że Snake niedługo wróci
do kapeli. Pamiętam jak wyszedłem z mieszkania Piggy'ego
razem z Awayem. Spytałem się go dlaczego nie
zadzwonią do Jasona, może on będzie mógł pomóc.
Cóż, moja intuicja mnie nie zawiodła. Kilka miesięcy
później dowiedziałem się o tym, że ludzie mówią na
mieście o powrocie Snake'a i Jasona do kapeli. Cóż, to
był ich zespół. To do nich należała decyzja co z nim
należy zrobić, ja raptem dołączyłem później, do tego
co oni stworzyli wcześniej… takie życie! Co prawda byłoby
miło, gdyby ktoś podziękował mi za mój czas i za
wysiłek jaki włożyłem w ten zespół i zakomunikował,
że do zespołu wraca poprzedni wokalista i były basista
Metalliki. Wiadomo, że nie dam rady z nimi konkurować,
ale ktoś mógłby mi oficjalnie podziękować. Patrząc
wstecz widać, że była to dobra decyzja dla zespołu.
Dała Piggy'emu możliwość dojścia jeszcze do
czegoś z kapelą, przed jego przedwczesną śmiercią. Co
mogę więcej powiedzieć? Mimo wszystko nadal jesteśmy
przyjaciółmi i nie mamy sobie niczego za złe.
Rock & Roll!
Foto: E-Force
Nagrałem na nowo "Victory" jako swoisty hołd dla
Piggy'ego. To wszystko.
Najnowsza płyta E-Force nosi tytuł "The Curse…".
Jak to się stało, że zrezygnowano z poprzedniego
tytułu, który brzmiał "The Curse of the Cunt"?
Nasza wytwórnia doradziła nam zmianę tytułu z powodów
marketingowych. Chodziło o to, że słowo cunt
może być traktowane jako obraźliwe w niektórych krajach.
W Anglii używają tego słowo tak często jak dupka,
chuja, skurwysyna i tym podobnych. W Ameryce
Północnej są jednak bardziej na to wyczuleni. Obawialiśmy
się, że przez to zostaniemy wykluczeni z sieci
sprzedaży, więc zgodziłem się na zmianę tytułu.
Kto był producentem dźwięku na "The Curse…" i
gdzie był nagrywany album?
Album nagrywaliśmy w studio domowym naszego bębniarza,
więc w sumie produkcją dźwięku zajmowałem
się wspólnie z Krofem. Ja miałem wizję, a on miał wiedzę.
Krof mieszka na południowym wschodzie Francji.
Musieliśmy płytę nagrać w takich warunkach, gdyż
czasy w których mogliśmy sobie pozwolić na duże, profesjonalne
studia, są już dawno za nami. Sami sfinansowaliśmy
tworzenie albumu, dopiero potem skontaktowaliśmy
się z Mausoleum Records w celu promocji
i międzynarodowej dystrybucji.
Po Sieci krążą informacje, ze grałeś w takich zespołach
jak Lust, Liquid Indian, Project: Failing Flesh
oraz Thunder Circus. Mógłbyś nam po krótce opowiedzieć
co to za zespoły?
Liquid Indian był raptem cover bandem. Lust też jest
cover bandem, w którym gramy covery Deep Purple,
AC/DC i tak dalej, po to by na tym trochę zarobić!
Project: Failing Flesh jest aktualnie zawieszony. Nie
jestem pewien, jednak mam nadzieję, że jeszcze razem
coś uda nam się stworzyć pod ta nazwą. Thunder Circus
także był cover bandem, jednak mieliśmy także
kilka swoich autorskich kompozycji. To jednak było
bardzo dawno temu.
Teraz, gdy prace nad "The Curse…" są ukończone,
jak wygląda plan na następne tygodnie, miesiące, a
może i nawet lata?
Jedziemy w trasę! Mamy już zabookowanych i potwierdzonych
20 koncertów na tę chwilę i czekamy na
potwierdzenie 10-15 następnych. Mam nadzieję, że
uda nam się także odwiedzić Polskę znowu (po przeprowadzeniu
wywiadu zostały potwierdzone cztery
występy w Polsce zespołu E-Force - 25, 27, 28 i 29
maja w Krakowie, Stalowej Woli, Radomiu i Zielonej
Górze - przyp. red.). Po więcej informacji zapraszam
na naszą stronę facebookową. Dziękuję wszystkim fanom,
tym nowym i tym starym! Wielkie dzięki, merci!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
18 E-FORCE
Zespół Suicidal Angels został założony w
2001 roku przez szesnastoletniego wtedy Nicka
Melissourgosa. Kierunek w którym była
zwrócona muzyka tej kapeli był od początku
jasno określony. Bezkompromisowy thrash
metal w starym dobrym old schoolowym stylu.
Teraz, trzynaście lat później, scena doczekała
się premiery piątego już studyjnego krążka
greckiej załogi. Suicidal Angels zaatakowali
znowu. Promując nowy album "Divide
and Conquer" zawitali z Fueled By Fire, Exarsis
oraz Lost Society do wrocławskiego Alibi,
gdzie udało się zamienić nam kilka słów z Nickiem.
Backstage na którym był przeprowadzany
wywiad wręcz tętnił życiem. Nie dość,
że członkowie prawie wszystkich kapel kręcili
niezłą imprezę, owoc legendarnego temperamentu południowej krwi, to jeszcze sam backstage
był oblegany przez żądne dzikich przygód dziewczęce trzpiotki, dla których punktem
honoru było oddanie swych pośladeczków dla dzikiej chuci thrash metalowych sław Nowej
Fali Thrashu. Wśród tego zgiełku i hałasu udało nam się na szczęście doprowadzić ten wywiad
do końca, choć musieliśmy się trochę z tym śpieszyć, by Nick miał czas przygotować
się do swojego występu, a potem oddać się szaleństwu thrash metalowej fety jaka nam
została urządzona tego dnia.
Nagłe przebłyski intuicji
HMP: Na początek zacznijmy może od waszego nowego
albumu. Wasze nowe dzieło nazywa się "Divide
and Conquer". Jakie są twoje odczucia po jego
premierze?
Nick Melissourgos: Po nagraniu naszego najnowszego
albumu czuję się wspaniale. Jestem niezwykle podekscytowany!
Uważam, że ten album jest najlepszym
jaki nagrałem do tej pory. Nie zrozum mnie źle, to nie
jest tak, że przestałem doceniać moje poprzednie płyty.
Po prostu całe doświadczenie jakie nagromadziłem
przez te wszystkie lata znalazło swe odzwierciedlenie
na najnowszym albumie. To jest cudowne. Naprawdę
ciężko pracowaliśmy nad utworami. I to w dodatku
przez bardzo długi czas. Mimo przeciwności losu, mam
tu na myśli głównie zmiany składu - udało nam się
osiągnąć to, co zamierzaliśmy.
czasu poświęciłem brzmieniu gitar i basu. Nie tyle na
nagranie partii, co właśnie na ustawieniu interesującego
nas brzmienia. To było dla nas bardzo ważne, by
połączyć old schoolowy klimat z odpowiednie nowoczesną
produkcją.
Czyim pomysłem było wplecenie tego symfonicznego
motywu w "Control The Twisted Mind"?
Mieliśmy do tego ułożoną partię na gitarze klasycznej.
Foto: Suicidal Angels
ten utwór nie jest typowym utworem w stylu Suicidal
Angels. Jest zupełnie inny od tego, czego możesz się
zwykle spodziewać po naszym zespole. Reprezentuje
naszą rozciągłość stylu i brzmienia. Poza tym to niezwykle
atmosferyczny numer, w dodatku bardzo zróżnicowany!
Poszczególne partie mają swoje charakterystyczne
momenty, co dodaje mu szczególnego uroku.
Trzeba przyznać, że klip jest naprawdę dobrze zrobiony,
pokuszę się nawet o stwierdzenie, że kopie
dupsko. Kto go wyreżyserował?
Maurice Swinkels, wokalista Legion of the Damned.
Naprawdę?
Tak, pracowaliśmy z nim już wiele razy. Nakręcił także
nasze teledyski do "Bloodbath", "Apokathilosis", "Beyond
the Laws of Church", a teraz także "In The Grave".
Czy są na albumie utwory, których teksty są dla ciebie
szczególnie ważne lub bliskie?
Hmm… powiedziałbym, że utwór tytułowy, "Divide
and Conquer", posiada naprawdę mocny tekst. Tak
samo "White Wizard" który jest oparty na prawdziwej
historii.
Jaka to historia?
Tekst jest o moim przyjacielu, który przezwyciężył
narkotykowy nałóg. Dokonał tego absolutnie samodzielnie,
bez jakiejkolwiek pomocy. Wygrał samemu z
heroiną.
Artwork do "Divide and Conquer" stworzył Ed
Repka. To już trzecia jego praca dla Suicidal Angels.
Po prostu tak bardzo podoba się wam to, co dla was
tworzy czy jest to artysta wybrany przez label do
waszych albumów?
Uwielbiam styl Repki, zawsze bardzo podziwiałem
jego prace. To, co stworzył na "Divide and Conquer"
jest znakomitym dziełem. Bardzo dobrze reprezentuje
To ciekawe, bo kiedy skończyliście prace nad "Bloodbath",
waszym poprzednim albumem, wtedy też
mówiłeś, że to wasze najlepsze dzieło.
Oczywiście. Po każdym kolejnym wydawnictwie musisz
stawiać kolejny krok naprzód. Musisz się rozwijać.
Musisz pozostawać w ruchu. W przeciwnym razie lepiej
w takim wypadku nawet w ogóle nie wydawać nowego
materiału. Jeżeli czujesz, że się nie rozwijasz lepiej
jest wtedy nie oszukiwać ludzi, bo to właśnie będziesz
robić, gdy będą kupować twój nowy album lub
kupować bilety na twój koncert. Każde kolejne wydawnictwo
musi być dowodem na to, że nie stoisz w
miejscu. Ja to widzę w ten sposób, że nowa płyta musi
zawierać siedem, dziewięć, jedenaście - nieważne dokładnie
ile - utworów, które w pierwszej kolejności to
nas porwą do headbangingu. Żaden utwór nie może
być wypełniaczem, dodanym by wydłużyć czas trwania
albumu.
Na wasze albumy trafiają tylko kompozycje, które
dopracowaliście wcześniej w każdym szczególe?
Pracujemy bardzo ciężko nad naszymi utworami. Nie
wstawiamy wypełniaczy na nasze płyty, po prostu je
wyrzucamy.
Z którego utworu na "Divide and Conquer" jesteś
najbardziej dumny?
Z każdego!
(Śmiech) To nagranie którego z nich było największym
wyzwaniem?
Myślę, że ostatni z płyty - "White Wizard". Ma czas
trwania prawie dziewięć minut. On był najtrudniejszy
do nagrania. Są w nim bardzo zróżnicowane partie -
dużo tam przyspieszeń i zwolnień. Jest to bardzo urozmaicona
kompozycja.
Skoro poruszyliśmy już temat nagrywania płyty, czy
możesz nam powiedzieć jak poszła sesja nagraniowa?
Czy trafił się taki moment, że musieliście czemuś
poświęcić więcej czasu i podchodzić do czegoś
wiele razy?
Ponownie nagrywaliśmy w Prophecy & Music Factory
Studios. Miksy i master był już robiony gdzie
indziej - we Fredman Studios przez Fredrika Nordstroma.
Do końca nie wiedzieliśmy czego się w sumie
spodziewać jako rezultatu naszej pracy. Bardzo dużo
Chcieliśmy jednak by brzmiało to bardziej charakterystyczniej.
Na początku postanowiliśmy, że dołożymy
do tego dźwięk skrzypiec. Sprawy potoczyły się koniec
końców trochę inaczej. Gdy dwóch skrzypków weszło
do studia i zaczęło w kabinie stroić swe instrumenty
oraz rozgrzewać się do sesji, ja po prostu pchnąłem
suwak i nacisnąłem przycisk nagrywania. Zanim
doszliśmy do momentu, gdy byli gotowi do zagrania
napisanej przez nas partii, miałem już nagraną bardzo
długą ścieżkę z bardzo różnorodnymi motywami smyczkowymi.
Oni o tym w ogóle nie wiedzieli! Właśnie
część tej ich rozgrzewki trafiła do utworu. Naturalnie
ci muzycy potem nagrali naszą partię, jednak postanowiliśmy
jej nie umieszczać, bo to co oni zagrali pod
wpływem chwili było o wiele lepsze. Fajnie jest mieć
czasem takie nagłe przebłyski intuicji!
Dlaczego wybrałeś akurat "In The Grave" do nakręcenia
wideoklipu? Co ten utwór ma czego nie posiadały
inne utworu z nowej płyty, że akurat na niego
padł ten wybór?
Teledysk został nakręcony do "In The Grave" ponieważ
nasz nowy album i jego atmosferę. To był nasz wybór,
by Repka był autorem naszej okładki.
Powiedz nam jeszcze co rok 2014 przyniesie Suicidal
Angels?
Poczyniliśmy już pewne plany. Mamy już zabookowane
występy na pięciu letnich festiwalach w Niemczech
i Republice Czeskiej. Jesteśmy w kontakcie z
wieloma organizatorami i promotorami - dogadujemy
szczegóły, aranżujemy występy, więc pewnie liczba
naszych koncertów się niedługo powiększy.
Biorąc pod uwagę częstotliwość nagrywania przez
was albumów, nowa płyta za dwa lata? (śmiech)
Nie mam pojęcia. Może, kto wie?
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
SUICIDAL ANGELS
19
Po prostu weszliśmy tam i machnęliśmy album
Steve Souza, znany także pod swym przydomkiem Zetro, jest jednym z bardziej
znanych wokalistów thrash metalowych z Bay Area. To on śpiewał przez trzy lata w Testamencie,
podczas gdy ten zespół nosił nazwę Legacy. To także on nagrał z Exodusem "Pleasures
of the Flesh", "Fabulous Disaster", "Impact Is Imminent", "Force of Habit" oraz "Tempo
of the Damned". Niesamowicie ostra i zadziorna maniera śpiewania stała się szybko jego
rozpoznawalnym znakiem firmowym. Aktualnie Steve razem ze swoimi synami tworzy zespół
Hatriot i niedawno wskoczyła im na konto druga płyta nagrana pod tą nazwą. Twórczość
Hatriot nie odchodzi zbytnio od wartości muzycznych, które były obecne na scenie
Bay Area w latach osiemdziesiątych. To samo w sobie powinno stanowić wystarczającą zachętę
do zaznajomienia się z tym, co teraz porabia Zetro.
HMP: Witaj! Na swym drugim albumie Hatriot
prezentuje wysokiej jakości thrash metalową rozpierduchę.
Jak samopoczucie po premierze "Dawn
of the New Centurion"?
Steve "Zetro" Souza: Czuję się świetnie. Wskoczyliśmy
do studia trochę wcześniej niż się wszyscy spodziewali.
Powodem tego, był fakt, że nie pojechaliśmy
w trasę promującą ostatni album, tak jak zamierzaliśmy.
By nie siedzieć z założonymi rękami, postanowiliśmy
popracować nad nowym nagraniem,
które przerodziło się w "Dawn of the New Centurion".
Jestem niezmiernie zadowolony z odzewu ze
strony fanów oraz prasy. Wydaję mi się, że jest to
Dlaczego taki tytuł został wybrany dla nowego albumu?
Wiedziałem, że w ten sposób nazwę następne wydawnictwo.
Ten tytuł zrodził się jeszcze zanim postawał
choćby nuta na nowe wydawnictwo. Po prostu
zadawało mi się, że jest to bardzo fajny i konkretny
pomysł na coś takiego. W ten sposób powinny
być nazywane heavy metalowe produkcje. Kiedyś
było pełno takich. Gdy ktoś obok ciebie zaczął mówić
o "Master of Puppets", "Among The Living"
czy "Reign In Blood", od razu można było się domyśleć
jaki temat muzyczny jest poruszany. W
chwili, gdy usłyszałeś którąś z tych nazw od razu
wiedziałeś jaki to zespół, kto wtedy w nim grał, jakie
utwory były na tym albumie i wszystkie podobne
szczegóły pojawiały się od razu w twojej głowie.
pisaniem muzyki, a ty pisaniem tekstów. Czy cokolwiek
się w tym temacie zmieniło przy "Dawn of
the New Centurion"?
Ten schemat został zachowany także przy pisaniu
nowego albumu. Mam szczęście, że piszę nasze
utwory razem z Kostą. Potrafi złożyć każdą aranżację.
Nauczył się tego oglądając dobre thrashowe
zespoły ze starych czasów, więc pisze w taki sposób,
który pasuje do moich wokali. Według mnie, gość
będzie jednym z najlepszych kompozytorów w Nowej
Fali Thrashu. Jest niesamowity.
Na albumie jest sporo fajnie napisanych tekstów.
Są one głównie zorientowane wokół ostatnich wydarzeń,
lecz nie tylko. Co innego wpływa na twoje
teksty?
Piszę o mrocznych aspektach, które znajdują się w
kręgu moich zainteresowań. Żaden temat nie jest poza
moim zasięgiem. Po prostu zawsze przyciągała
mnie mroczna strona natury ludzkiej egzystencji. Na
tym albumie są utwory w których są takie motywy
jak domek zabójcy w lesie, skorumpowani politycy,
koniec świata i wiele innych.
Twój głos nadal brzmi niesamowicie, nie wyszedłeś
z formy ani na jotę. W jaki sposób utrzymujesz
swoje struny głosowe w tak dobrej kondycji?
Zawsze śpiewam. Śpiewam pod prysznicem, śpiewam
w domu, śpiewam, gdy prowadzę samochód -
zawsze śpiewam z radiem. Ponadto gram w cover
bandzie AC/DC. Śpiewając tam nie tylko dobrze się
bawię, ale także trenuję swój głos. Nie piję alkoholu,
nie palę i staram się często biegać, by podtrzymać
moją wytrzymałość fizyczną. To naprawdę stanowi
dużą różnicę. Myślę, że mój głos brzmi teraz lepiej
niż kiedykolwiek wcześniej.
najlepszy album, który miałem okazję tworzyć.
Czy mógłbyś nam o nim co nieco opowiedzieć?
Czego fani thrashu mogą się po nim spodziewać,
zwłaszcza w porównaniu z waszym poprzednim
dziełem?
Jest zarysowany wzdłuż tych samych linii, co nasze
pierwsze wydawnictwo. Znajduje się jednak na nim
więcej melodyjnych partii i większa ilość zmian dynamiki.
Utwory są nieco dłuższe. Od czasu do czasu
pojawiają się dość ekstremalne motywy wokalne -
tro-chę death metalowych growli, a nawet czysty
śpiew. Przede wszystkim na nowym albumie można
znaleźć to czego można się spodziewać po moim stylu
- thrash metalowych riffów i mój charakterystyczny
warkot. Wszystko jest obecne. Jest to bardzo
dobrze wykształcony thrash metalowy album na nowoczesne
czasy.
Foto: Massacre
Chciałem, by tytuły płyt Hatriot posiadały właśnie
takie mocne wyrażenia i póki co, wydaję mi się, że
całkiem mi się to udaję.
Jak przebiegła praca przy nagraniu najnowszego
albumu? Wszystko poszło jak z płatka czy też
natrafiliście na jakiś szkopuł po drodze?
Nie było żadnych poważniejszych przeszkód. Nagrywaliśmy
w tym samym studio i z tym samym producentem
muzycznym, co ostatnim razem, dlatego
wszyscy się czuli bardzo komfortowo. Po prostu weszliśmy
tam i machnęliśmy album. Podczas sesji nagraniowej
do pierwszej płyty natrafiliśmy na parę
przeszkód, ponieważ praca w studio była czymś nowym
dla chłopców, jednak tym razem wszyscy załatwiliśmy
to, co do nas należy, jak prawdziwi profesjonaliści.
Naturalnie długo ogrywaliśmy materiał,
by go perfekcyjnie dopracować jeszcze zanim postawiliśmy
stopę w studio. Sesja nagraniowa była poprzedzona
naprawdę ciężką pracą.
Przy poprzednim albumie, to Kosta zajmował się
Utwór otwierający album dotyczy regulacji prawnych
dotyczących posiadania broni w USA. Co
sprawiło, że postanowiłeś stworzyć utwór dotykający
tego tematu? Przy okazji - czy sam jesteś posiadaczem
jakieś spluwy?
Nie posiadam broni, jednak mocno wspieram konstytucję
Stanów Zjednoczonych, w której wyraźnie
stoi, że mamy prawo do jej noszenia. Pisałem utwór
mając to na myśli, jednak zawarłem w nim także myśl
o tym, że powoli jesteśmy obdzierani z naszej wolności
przez rząd.
"Superkillafragsadisticactsaresoatricious" jest piekielnie
długim tytułem. Widzę, że postanowiłeś
zabawić się w thrashową Mary Poppins.
Jest to najdłuższy tytuł jaki widziałem. Gdy wymyśliłem
ten tytuł, to spodziewałem się, że jeżeli nagram
taki utwór, każdy dziennikarz muzyczny będzie
się mnie pytał o niego. I się nie pomyliłem! Jest
to swojego rodzaju parodia Mary Poppins. Wydaję
mi się, że ten rodzaj humoru był ostatnimi czasy traktowany
mocno po macoszemu w muzyce metalowej.
Kiedyś w Exodus pisaliśmy bardzo dużo takich
utworów z przymrużeniem oka. Dzięki temu thrash
metal był zabawny. Miałem więc w głowie dużo oldschoolu,
gdy wymyślałem pomysł na ten utwór.
A te zakrzyki "Free Pussy Riot" pod koniec?
Ten utwór jest o zepsuciu światowych przywódców i
o tym, że zawsze na koniec upadają ich reżimy. W
trakcie rejestrowania tego albumu Pussy Riot nadal
tkwiły w więzieniu za swą obrazoburczość. Pomyślałem,
że fajnie będzie, jeżeli wstawimy ten motyw jako
nasz krzyk wsparcia dla nich. Do czasu wydania
albumu zostały już co prawda wypuszczone. Zapewne
dlatego, by przywódca ich kraju lepiej wyglądał
podczas igrzysk olimpijskich.
Dlaczego trzymacie flagę swojego kraju do góry
nogami na okładce "Heroes of Origin"? Czy mieliście
z tego powodu jakieś nieprzyjemności. czy
ktoś was posądzał o antypatriotyzm?
Ta flaga, którą trzymamy miała być flagą naszego zespołu.
Są tam pentagramy na niej, a nie tradycyjne
gwiazdki jak na amerykańskiej fladze. Jednak zostaliśmy
przez to trochę zmieszani z błotem. Będziemy
teraz powoli starali się odstawić to zdjęcie na jakiś
dalszy plan. Zrobiliśmy to na początku istnienia naszego
zespołu i już trochę się bardziej rozwinęliśmy
od tamtej pory. Jednak nigdy nie miał to być żaden
sposób na wyrażenie braku szacunku dla naszego
20
HATRIOT
kraju. Kochamy USA. To rząd jest tym, czego nie
szanujemy.
Jakie macie plany koncertowe zaplanowane w najbliższej
przyszłości?
Robimy objazd po Europie z Artillery i Onslaught
co jest według mnie zabójczym połączeniem. Następnie
będziemy kręcić DVD tutaj na lokalnym koncercie
w Kalifornii. Będzie to we wrześniu podczas
występu na którym będziemy supportować D.R.I. -
moich starych kumpli z dawnych czasów. Pracujemy
nad dopięciem trasy po Ameryce Południowej na jesień.
Po tym wszystkim zamierzamy nagrać trzeci album!
Czy ktoś już przy tobie porównywał Hatriot z
Exodusem? Często się z czymś takim spotykasz?
Codziennie! No bez jaj, każdy thrash metalowy riff
z moim wokalem będzie brzmiał trochę jak Exodus!
Tak już zawsze będzie i jest to w opór spoko! Tworzyłem
charakterystyczne brzmienie Exodus i przenosi
się to na to, co teraz robię w Hatriot. Do tego
Kosta tworzy riffy rodem prosto z lat osiemdziesiątych.
Nie dziwota, że są tutaj wyraźne podobieństwa
i jest to całkiem fajne.
Tak z czystej ciekawości - skąd się wziął twój przydomek?
Dostałem go, po pewnym tripie na kwasie. Gdy
miałem piętnaście lat, po wzięciu kwacha, zacząłem
mówić "Zet... Zet... Zet..." i tak w kółko i w kółko.
Moi kumple stwierdzili, że jest to najśmieszniejsza
rzecz pod słońcem i od tamtej pory zaczęli mnie nazywać
Zet. Po jakimś czasie wyewoluowało to w Zetro
i tak już pozostało.
Jak wygląda twoja relacja z twymi poprzednimi kapelami?
Jesteś w kontakcie z typkami z Exodus i
Testament?
Ludzie z Testament to moi przyjaciele. Zawsze nimi
byli. Jesteśmy braćmi i jesteśmy w stałym kontakcie.
Podobnie z Exodus. Cała zła krew, która między nami
była, już dawno wyparowała. Przynajmniej z mojej
strony. Przyznałem się do wszystkich błędów,
które wtedy popełniłem i idę dalej.
Jak wygląda aktualna sprawa z Tenet? Nadal
grasz w tym zespole?
Z Tenet już jest właściwie koniec. To nigdy w sumie
nie był pełnoprawny zespół. Raczej taki poboczny
projekt Jeda Simona. To jego twór. Ta płyta na której
tam śpiewałem, to jedyny album na którym jestem
wokalistą i jednocześnie nie piszę tekstów.
Śpiewałem to, co zostało już przygotowane. Szczerze
uważam, że Tenet to już przeszłość, poniewa nasze
grafiki są już zbyt napięte. Miałem jednak dużo
zabawy z nagrywania "Sovereign". Na pewno bym
się zgodził, jakby trafiła się okazja, by nagrać następną
płytę. Wszyscy członkowie tego zespołu to niesamowici
ludzie.
Masz naprawdę odjechane tatuaże na swych ramionach.
Który z nich jest twoim ulubionym?
To byłby zapewne mój tatuaż z Barnabasem Collinsem.
Uwielbiam Wampiry i wszystko, co związane
z "Mrocznymi Cieniami". To poryty tatuaż!
HMP: Witam. Przeprowadzamy rozmowę z okazji
wydania waszego ósmego albumu zatytułowanego
po prostu "Warrior". Pierwsze co rzuciło mi się w
uszy to przede wszystkim brzmienie i wokal. Macie
nowego wokalistę Marca Lopesa. Wszystko
brzmi bardzo… Megadethowo. Naprawdę, wasz
najnowszy album bardzo przypomina mi nową
twórczość Dave'a.
Anthony Nichols: Cóż, nigdy tak naprawdę nie zeszliśmy
z raz obranej ścieżki, rzecz w tym, że chcieliśmy
brzmieć dokładnie tak jak czuliśmy. Powiem
ci, że nie słuchałem niczego z ostatnich wydawnictw
Megadeth, jednak oni razem z Metalliką i Metal
Church należą do źródeł naszych inspiracji. Ponadto,
zresztą tak jak w wypadku wielu kapel, nasze
brzmienie ewoluowało na przestrzeni lat. Mamy do
tego nowego wokalistę Marca Lopesa, o którym
sam zresztą wspomniałeś.
Tak, jednak brzmienie "Warrior" jest bardzo specyficzne.
Nie zrozum mnie źle, jest bardzo metalowe,
jednak idące ku nowym trendom. Odrzuciliście już
oldschool? Gdzie album był nagrywany i mixowany?
Nie bardzo rozumiem co masz na myśli, mówiąc o
odrzuceniu starej szkoły. Sądzę, że nasze brzmienie
zawsze zawierało się w odrobinie thrashu, wolnych
temp i chwytliwych refrenów. Obecne uważam, iż
brzmienie jest dokładnie takie jakie powinno być.
Co do produkcji albumu, jest ona bardzo istotna.
Majstrowali przy nim Joe Moody (Barely Human,
The Deep and Dreamless Sleep), Rich Spillberg
(Masquerade), Dan Dykes (Dead To The World),
Ted Ostrander (Dead to the World) i Joel Hopkins.
Realizatorem dźwięku był natomiast Ted Ostrander.
Co się stało z poprzednim wokalistą Paulem
Souzą? I przede wszystkim Mikem Munro?
Paul tracił swój zapał do ciężkiego grania w ciągu
ostatnich kilku lat. Kochał śpiewać w każdym rockowym
stylu, ale postanowił skupić się na innych
Wierni metalowi
Meliah Rage - nazwa kult w środowisku metalowców. Jedna z tych kapel, która
miała wystarczające jaja, aby w latach 80-tych konkurować z Metal Church czy Armored Saint.
Nie udało im się zdobyć takiego sukcesu, jak wspomniane wyżej formacje, jednak nie
zniechęciło ich to, aby łupać metal przez blisko 30 lat. Grali naprawdę świetną wersję power/
thrashu, oryginalną i trudną do podrobienia. Jednak o ile, ostatni album Metal Church, jest
naprawdę godną polecenia płytą, o tyle "Warrior Meliah" Rage jest po prostu słaby. Szanuję
tą kapelę i muzyków jak cholera, ale odeszli od swoich korzeni. Muzyka na nim zawarta ma
zbyt dużo jakiś "obcych" naleciałości. Ale to tylko moje subiektywne zdanie… zapraszam do
przeczytania co na ten temat ma do powiedzenia Anthony Nichols - oryginalny gitarzysta
Meliah Rage.
Foto: Metal On Metal
aspektach swojego życia. Mike Munro mieszka obecnie
na przedmieściach z trójką dzieciaków i po prostu
nie ma czasu by poświęcić się graniu. Dużo o tym
rozmawialiśmy, ale ostatecznie sam stwierdził, że
nie podoła. My natomiast, wraz z nowym wokalistą
zamierzamy pozostać wierni metalowi do końca.
Na waszym ostatnim albumie, zaprezentowaliście
zgoła inną perspektywę kapeli, niż było dane nam
słuchać na waszych klasycznych albumach jak
"Kill to Survive" czy "Solitary Solitude". Jest bardziej
thrashowy, ostrzejszy, ten pierwiastek heavy/
power jest zdecydowanie mniejszy. Skąd taki zabieg?
Jeśli mówimy o "Dead to the World", przypuszczam
że właśnie poprzez ostre brzmienie i pracę
gitar stał się najbardziej złożoną rzeczą jaką kiedykolwiek
nagraliśmy. Pamiętam jak ciężko nad nim
pracowaliśmy, by wpuścić tam trochę powietrza,
odrobinę miejsca i to chyba była najtrudniejsza sprawa
do uzyskania. Wydaję mi się, że "Warrior" ma
znacznie luźniejszą atmosferę. Nawet nasz nowy
wokalista Marc ma nieco lżejsze podejście niż Paul,
który bardziej koncentrował się na melodii.
Meliah Rage jest jedną z tych kultowych kapel,
które tworzyły w latach 80-tych nie jako zapomniany
US power/thrash. Razem z Metal Church i
Armored Saint byliście pionierami. Jakie były
wasze relacje z pozostałymi kapelami gatunku?
Nie jest żadną tajemnicą, że Metal Church i Meliah
Rage mają wspólną historię. Odbyliśmy wspólną,
trwającą trzy i pół miesiąca trasę po Stanach w
1989 roku, zaraz po naszym debiutanckim albumie,
a do tego zagraliśmy wspólną trwającą miesiąc czasu
trasę kilka lat temu, w 2007 roku. Spotkałem też
kilka razy gości z Armored Saint, ale nigdy nie było
okazji by zagrać razem. Wiele lat temu gadałem z
Johnem Bushem o Celtics i Lakers (jedna z największych
rywalizacji w NBA) przez ponad godzinę,
oraz o strasznie starym, punkowym klubie The Rat
w Bostonie. Ponadto, obecny gardłowy Metal Chu-
Przyszedł czas na sławne ostatnie słowa dla czytelników.
Wielkie dzięki za to, że zechciałeś nam
poświęcić odrobinę swojego czasu. Co chciałbyś
przekazać fanom thrash metalu z Polski?
Chciałbym podziękować wszystkim tym, którzy
trwają wiernie przy mnie. Hatriot powraca z zemstą
i nigdzie się nie zamierza już wybierać. Proszę, zakupcie
"Dawn of the New Centurion" i sprawcie by
tak się właśnie stało. Podejrzewam, że większość z
was zobaczę wkrótce na trasie. Keep thrashing!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
MELIAH RAGE 21
Foto: Metal On Metal
rch, Ronny Munroe gościnnie wystąpił na naszej
plycie "Masquerade", gdzie zaśpiewał w utworze
"Last Rites".
Jak wyglądała metalowa scena w Bostonie?
Wszakże to całkiem blisko NY, gdzie była jedna z
największych thrash metalowych świata.
Bostońska scena metalu była tak samo dobra jak
każda inna. Prawda, nie mamy bostońskiej Metalliki,
choć największym bostońskim zespołem jest
Aerosmith. Uwierz mi, nasze miasto wypuściło kilka
znakomitych undergroundowych kapel. Na początku
i w połowie lat 80-tych Steel Assasin był jednym
z najciekawszych bostońskich zespołów i zresztą
byli oni idolami ówczesnych metalowców, także
moimi. Tak się złożyło, że nigdy się nie rozwiązali i
do dziś nagrywają świetne metalowe albumy. Patrząc
jeszcze wstecz na te wszystkie kapele późnych lat
80-tych i początku lat 90-tych, trzymaliśmy się z
Formicide i Wargasm. Nie chodzi o to, że byliśmy
naprawdę dobrymi kumplami, ale w moim odczuciu
debiut Wargasmu "Why Play Around" jest jednym
z najbardziej niedocenionych albumów w historii.
Nowsze kapele takie jak Ravage, Revocation, Unearth
czy Shadows Fall też są naprawdę warte zainteresowania.
Wiesz, ciągle się porównuje Boston do
Nowego Jorku w tej metalowej gierce... mimo, że
nasze nazwy nie są aż tak wielkie, to tak bym postawił
"Why Play Around" Wargasmu, "War of
the Eights Saints" Steel Assasin czy nawet "Masquerade"
mojego Meliah Rage wyżej niż cokolwiek
Anthraxu, Overkilla czy Nuclear Assault!
Brutalne, ale tak właśnie to czuję. Mogą mi przecież
naskoczyć! (śmiech)
Jak sobie radzicie z muzyką w dobie Internetu. Teraz
sprzedaje się coraz mniej płyt, wszyscy wszystko
ściągają, jest dużo trudniej niż kiedyś. Nie irytuje
cię to?
Patrzę na to, trochę z góry, znad opuszczonych do
połowy nosa okularów. Każdy medal ma dwie strony.
Tę jasną i ciemną. Na pewno kupowanie płyty
przy pomocy kliknięcia zamiast ruszenia dupy do
sklepu, zgarnięcia go z półki zabija całą magię… brakuje
mi jej. Pamiętam jednak, że kiedyś kupowałem
mnóstwo płyt, na których był najwyżej jeden
kawałek, który mnie interesował, podczas gdy resztę
najchętniej bym wyrzucił do kosza. Teraz mogę
usłyszeć to co chcę usłyszeć, i dopiero kupić. Nawet
odpowiadanie na taki wywiad jest dużo łatwiejsze!
Mimo to, brakuje mi tej magii towarzyszącej wyprawie
do sklepu i kupowaniu nowego wydawnictwa, by
w podskokach wrócić do domu i zapuścić go w odtwarzaczu...
to już niestety nie wróci.
Jaki był najlepszy i najgorszy koncert jaki dotychczas
zagraliście?
Było kilka znakomitych koncertów, a ja nie nienawidzę
wybierać tego jednego. (śmiech) Mieliśmy kiedyś
występ z Manowar, Nuclear Assault, Wargasm
i Hades w bostońskim The Bayside Expo
Center gdzieś w 1989 roku i to była zajebista noc.
Dobrze wspominam też wyprzedany do ostatniego
biletu koncert w nowojorskim The Ritz, gdzie zagraliśmy
z Overkill. David Bowie, James Hetfield i
Kirk Hammett byli tamtej nocy wśród publiczności
i skopaliśmy im tyłki co pewnie długo pamiętali.
Najgorszym... chyba ten z 2005 roku, podczas którego
w sporym klubie w Baltimore zagraliśmy dla
jednej osoby...
Należycie raczej do rzadko koncertujących kapel,
dlaczego tak jest?
Nie ma żadnego konkretnego powodu dla którego
tak się dzieje. Starzejemy się, dopadają nas choroby,
mamy rodziny i kiedy wreszcie pojawia się coś na
horyzoncie nie zawsze możemy sobie pozwolić na
wyruszenie w trasę. W zeszłym roku złamałem nadgarstek
podczas końcówki nagrywania "Warrior'a",
więc nie będę zdolny do grania przez jakiś czas, a
przynajmniej tak długo jak moja ręka będzie potrzebować
by wrócić do formy.
W 2010 mieliście zagrać na Headbangers Open
Air. Dlaczego odwołaliście ten koncert? Nie
uważasz, że powinniście zrobić jakąś europejską
trasę koncertową?
Tak jak już wspomniałem, złamałem nadgarstek u
lewej ręki, więc za nim nie wrócę do pełnego zdrowia,
żaden koncert nie dojdzie do skutku. Planowany
koncert na Headbangers Open Air nie doszedł
do skutku, ponieważ tak się złożyło, że pewne obowiązki
uniemożliwiły Paulowi Souza dołączenie do
nas. Próbowaliśmy pozyskać na ten wieczór Mike'a
Munro, ale i on miał już inne zobowiązania, których
nie mógł przełożyć. Zagranie koncertu w pełni instrumentalnego
w ogóle nie podlega żadnej dyskusji.
Skąd pomysł na nazwę Meliah Rage? Wiem co to
oznacza, ale czy ktoś z was miał indiańskie korzenie,
że ją zastosowaliście?
Wzięliśmy Meliah z zespołu Meliah Kraze, w
którym Jim Koury grał za nim dołączył do nas. Dodaliśmy
Rage żeby brzmiało bardziej zadziornie.
Nic specjalnego się za tą nazwą nie kryje.
Dzięki wielkie za wywiad, mam nadzieje że do
zobaczenia pewnego dnia na koncercie. Może ostatnie
słowo do fanów?
Cóż, skoro wciąż nie jesteśmy jakoś szczególnie rozpoznawalną
grupą, posłuchajcie nas jeśli wciąż nie
wiecie kim jesteśmy. To jedna z tych dobrych zalet
Internetu, zwłaszcza dla młodych fanów metalu.
Macie taką możliwość by sprawdzić sobie nie tylko
nowe, ale i stare kapele, o których nigdy nie śniliście,
jak na przykład Meliah Rage!
Mateusz Borończyk
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
HMP: Muszę powiedzieć, że jest mi niezmiernie miło
przeprowadzać wywiad z kimś, kto był związany z
taką kapelą jak Realm. Czy możesz nam powiedzieć
w jakim stopniu gra w tym zespole wpłynęła na twoje
życie?
Steve Post: Realm odcisnął na mnie swój ślad na
wielu różnych płaszczyznach. Byliśmy niezmiernie
ciężko pracującą ekipą. Ćwiczyliśmy po cztery czy pięć
razy w tygodniu, w międzyczasie pracując na pełnych
etatach. Przez większość czasu trwania naszej aktywności
to my sami dbaliśmy o promocję naszego zespoły.
Byliśmy takim zespołem "zrób to sam". Przyjaźniliśmy
się z innymi kapelami z naszego rejonu, by
nawzajem się wspierać i organizować wspólne koncerty.
Myślę, że taki sposób działania towarzyszył mi w
każdym zespole w którym grałem. Realm był świetnym
doświadczeniem życiowym dla wszystkich, którzy
byli z nim związani. Definitywnie byliśmy zespołem
zorientowanym na koncerty. Zdarliśmy palce na wielu
występach na Środkowym Zachodzie, sami sprzedawaliśmy
swój merch, kasety i sami płaciliśmy za swe koncerty.
Czy to złożoność materiału Realm determinowała
takie częste próby?
Intensywny grafik prób na pewno się opłacił. Byliśmy
szerzej znani jako zespół koncertowy, a nasza muzyka
była całkiem techniczna, więc wszystko musiało być
naprawdę dobrze zgrane i dopracowane.
Jak wyglądało u was tworzenie kompozycji? Siadaliście
całym zespołem do tworzenia czy też określona
osoba przynosiła pomysły na próby?
Przeważającą część naszych utworów napisaliśmy
wspólnie. Naturalnie każdy dorzucał swoją część pomysłów
na które wpadł samodzielnie.
W waszych utworach aż gęsto od świetnych pomysłów,
riffów i przejść takich jak w "Slay the Oppressor",
"Root of Evil" i wielu innych. Czy takie smaczki
w kompozycjach powstawały już po napisaniu
kawałka, na przykład ktoś wtedy wpadał na pomysł
by może jeszcze coś dodać?
Podczas komponowania naszym celem nie było jedynie
to, by riffy do siebie pasowały. Gdy mieliśmy już
koncepcję na jakiś motyw, musiał on brzmieć gładko i
muzycznie razem z innymi. "Slay…" praktycznie napisał
się sam z tym swoim intro i poszczególnymi riffami.
Wiele naszych utworów powstało równie spontanicznie.
Grając znajdywaliśmy coraz więcej motywów,
które dobrze się ze sobą zgrywały i dobrze razem
brzmiały.
"Endless War" było bodajże pierwszym, a na pewno
jednym z pierwszych wydawnictw R/C Records. Jak
wspominasz pracę z nimi? Czy według twojej opinii
Roadracer był uczciwy w stosunkach z waszą kapelą?
Nie pamiętam już za wielu szczegółów z naszego kontraktu
z Roadracer. Pierwotnie chcieli wydać też nasze
pierwsze demo "Perceptive Incentive", jednak byliśmy
niechętni takiej inicjatywie. Jakość tamtego nagrania
była za słaba i według nas nie reprezentowałaby
dobrze muzyki naszego zespołu. Poza tym na tym
nagraniu grał inny perkusista i basista. Ja z Mikem
dołączyliśmy wkrótce po nagraniu tej taśmy. Nagraliśmy
wspólnie z Paulem, Dougiem i Takisem "Final
Solution" niecały rok później. Gdy już Doug Parker
był poza zespołem, skontaktował się z nami Cees
Wessells z Roadrunnera poprzez Monte Connera.
Wtedy też nawiązaliśmy współpracę z naszym managerem
Erikiem Griefem oraz zatrudniliśmy prawnika.
Ponieważ nasz wokalista - Mark Antoni - był świeżakiem
w zespole, Roadrunner domagał się więcej nagrań
demo. Dlatego nagraliśmy trzecią demówkę, która
nie została nigdy wydana. Wysłaliśmy ją do nich, im
się spodobał nasz materiał i podpisaliśmy wspólny
kontrakt na jakąś śmieszną sumę. Skończyło się na
tym, że to my zapłaciliśmy za większość nagrań do
"Endless War". R/C pokryło może jedną ósmą ogólnych
wydatków. No, ale trochę popromowali nas tu i
tam.
Wieść niesie, że pierwotny rysunek, który miał widnieć
na okładce "Endless War" koniec końców wylądował
na płycie Obituary "Slowly We Rot". Coś o
tym wiesz?
Okładka do "Endless War" została wybrana przez
R/C, a my ich wybór zatwierdziliśmy. Nie pamiętam
już dokładnie jak wyglądał nasz pierwszy wybór okładki,
jedynie to, że przypominała nieco okładkę do "Final
Solution", lecz wyglądała bardziej profesjonalnie.
Chyba przypominała nieco tę Obituary, jednak nie
22
MELIAH RAGE
jestem ci w stanie potwierdzić tego z całą pewnością.
Okładkę do "Endless War" stworzył Oscar Chichoni,
artysta znany ze świetnych prac, które znalazły
się na okładkach książek, komiksów, a także gier
komputerowych. Dlaczego nikt nie postanowił kontynuować
z nim współpracy przy następnej płycie?
To, co widnieje na okładce do "Suiciety", to tak naprawdę
zdjęcie rzeźby stworzonej przez jednego z naszych
przyjaciół. Spodobała nam się, wytwórni zresztą też,
więc jej użyliśmy…
Jim Bartz jest człowiekiem, który pracował nad produkcją
obu waszych studyjnych krążków. Co mógłbyś
nam opowiedzieć o współpracy z nim? Czy jego
udział wpłynął według ciebie pozytywnie na kondycję
brzmienia na obu tych albumach?
Trzeba przyznać, że Jim Bartz jest bardzo utalentowanym
muzykiem, a także wspaniałym inżynierem
dźwięku i producentem muzycznym. Dobrze znał naszą
muzykę, ponieważ mieszkał wtedy na strychu domu
Paula, gdy urządzaliśmy tam próby. Jim sprawił
się świetnie jako producent naszych płyt. Wiedział jak
dobrze i odpowiednio zarejestrować muzykę, którą
grasz. Perfekcjonista pod każdym względem, zawsze
wszystko musiało być zrobione porządnie. Nigdy później
nie pracowałem z kimkolwiek, kto byłby lepszy.
Królestwo Metalu
Niektórzy może kojarzą osobę Monte Connera, gościa który pod
skrzydła wytwórni Roadrunner Records popchnął takie zespoły jak Sepultura,
Type-O Negative, Deicide, Obituary, Atrophy, Fear Factory i wiele
wiele innych. Pierwszą kapelą z którą pracował Monte był właśnie Realm
- zespół, który tworzył bardzo umiejętne połączenie melodii, agresji i techniki.
Można nawet rzec, że nikt wtedy nie miał takiego brzmienia i drygu do świetnych
technicznych kompozycji jak muzycy z tej kapeli. Fantastyczny debiut, który ukazał
się w 1988 roku jest zapierającą dech w piersiach eskapadą po niesamowitych muzycznych
doznaniach. "Endless War" nie dość, że obfituje w fantastyczne kompozycje, to jeszcze
roztacza naprawdę niesamowity i trudny do uchwycenia klimat. Niestety następna
płyta Realm, wydany w 1992 roku "Suiciety" okazała się ostatnią w dorobku tej nietuzinkowej
kapeli. Korzystając z nadarzającej się okazji, dostaliśmy szansę dowiedzenia się kilku ciekawych
aspektów z historii zespołu, dzięki czemu mogliśmy rzucić nieco światła na z wolna otaczającą się
całunem mroku historię grupy Realm. Na nasze pytania odpowiadał basista Steve Post.
już raczej zbytnio zainteresowany graniem z nami, jednak
nigdy nie było to na poważnie dyskutowane. No,
a Mark jednak mieszka trochę za daleko od nas. Raz
prawie udało nam się zmontować jakieś granie, jednak
logistycznie okazało się to niemożliwe. No, niestety…
Nie daję jednak żarowi się ostudzić kompletnie, wciąż
chciałbym by Realm znów funkcjonował.
Chciałbym zweryfikować pewną wypowiedź Douga
Parkera, według której to on jest autorem nazwy oraz
logo kapeli. Czy to prawda?
Z tego co wiem pierwsi członkowie zespołu postanowili
wylosować nazwę dla swego zespołu. Wrzucili swoje
typy do czapki i ta nazwa, która miała zostać wyciągnięta
z niej miała już zostać. Z opowieści wiem, że
Paul przyoszuścł i wrzucił dwie kartki z tą samą nazwą
do czapki zamiast jednej. Tą nazwą był właśnie Realm
i w ten sposób kapela zyskała swe imię. Można więc
powiedzieć, że to raczej Paul wymyślił nazwę dla zespołu.
Oryginalne logo zostało zaprojektowane przez
Douga, jednak było przerobione przynajmniej parokrotnie.
Aktualnie grasz w Awaken. Jak to się stało, że
trafiłeś do tego zespołu?
Na początku to było tak, że dowiedziałem się od kolegi,
którego znajomym był ich kumpel, nota bene gość
wcześniej siedział w organizowaniu koncertów w okolicach
Minneapolis i St. Paul, że taki i taki zespół poszukuje
basisty. Dopiero się wprowadziłem do tej okolicy
z Milwaukee i też szukałem zespołu, z którym
Zawsze mnie zastanawiał trochę wasz cover The
Beatles. Czyj był to pomysł by nagrać "Eleanor Rigby"?
Wytwórnia na to wpadła?
Realm zaczął grać "Eleanor…" jako swoisty żart tuż
po tym jak kapela została założona. Myślę, że pierwotnie
wymyślili to Takis i Doug (ponoć to jednak był
Roger Gottfried, przynajmniej on sam tak twierdzi -
przyp. red.), podczas jakiś poronionych akcji na próbach.
Gdy graliśmy ten utwór na żywo, Doug zawsze
śpiewał "All the lonely people… Let'em Die!!!". To nie
był pomysł wytwórni, to było coś co sami wymyśliliśmy.
Kto pisał teksty do utworów na "Endless War" i
"Suiciety"?
Większość tekstów do utworów na obu tych płytach
była autorstwa Takisa i Marka. Ja napisałem liryki do
"Dick".
Można odnieść wrażenie, że religia chrześcijańska
maczała palce w inspiracjach przy takich utworach
jak "Second Coming" i "Eminence"…
Słowa w "Second Coming" są dość niejednoznaczne.
Ten tekst może być właściwie o wszystkim tak naprawdę.
"Eminence" jest o koszmarze, którego doświadczył
Paul. Był w nim chyba Chrystus co prawda, jednak
nie w takim sensie, jakby się mogło wydawać. Daleko
nam było od lania chrześcijaństwa ludziom do gardeł…
Co sądzisz o sukcesorze "Endless War"? Czy uważasz,
że "Suiciety" był krokiem naprzód dla Realm?
Sporo materiału, który trafił na "Suiciety", napisaliśmy
podczas trasy promującej naszą pierwszą płytę.
Bardzo czuły okres dla zespołu. Prawdą jest, że muzycznie
był to dla nas ogromny krok naprzód - ta muzyka
była ambitna i wymagająca, a ośmieliłbym się rzec,
że nawet i ciut intensywniejsza niż nasz poprzedni materiał.
Czy nagraliście cokolwiek, co miało się znaleźć na
waszym trzecim krążku?
Tak, jednak już wtedy nie pracowaliśmy z Roadracer.
Nagraliśmy chyba z osiem utworów, a raczej zrębów
utworów. Coś co można by w sumie nazwać naszym
czwartym demo.
Co było powodem rozpadu Realm? Cóż takiego się
Foto: Realm
wydarzyło, że postanowiliście zawiesić działalność
zespołu? Dlaczego na dłuższą metę Realm nie wypalił?
Zaczęło się od odejścia Marka z zespołu. Najpierw
Roadracer wywierał na nas duże ciśnienie, gdyż
wytwórnia bardzo negatywnie zaczęła się wypowiadać
o Marku. Chodziło o to, że śpiewał za wysoko, a oni
widzieli w naszym zespole kogoś, kto by brzmiał jak
gardłowy Sepultury. Nie chcieli z nami rozmawiać o
czymkolwiek innym, póki Mark był w zespole. Cóż,
skończyło się na tym, że musieliśmy się z nim rozstać.
Nie była to bynajmniej łatwa decyzja, zwłaszcza, że
wszyscy byliśmy przyjaciółmi od bardzo dawna. Przesłuchiwaliśmy
bardzo wielu wokalistów, by znaleźć odpowiednie
zastępstwo, jednak trudno było kogoś znaleźć
na miejsce Marka. Następnie Mike Olson, nasz
perkusista, zdecydował się opuścić zespół.
Wtedy Realm się definitywnie rozpadł?
Razem z Takisem i Paulem skontaktowaliśmy się z
Buddo, typkiem który śpiewał w Last Crack. Następnie
dokooptowaliśmy do składu perkusistę Briana
Reidingera. Nasz zespół nabrał kształtu i zaczęło to
wszystko znów trybić. Nie mogliśmy się jednak wciąż
nazywać Realm, zwłaszcza że po dojściu Buddo i
Briana nasze brzmienie rysowało się zupełnie inaczej
niż wcześniej. Oblekliśmy nasz projekt muzyczny w
nazwę, którą wymyślił Buddo - White Fear Chain.
Posłuchajcie tego czasem na Youtube…
Wiesz co porabia może ostatnio Mark Antoni?
Masz z nim jakiś kontakt?
Jestem w stałym kontakcie ze wszystkimi moimi kumplami
z Realm. Co prawda z Markiem już nie tak jak
z Takisem, Dougiem, Paulem i Mikem, gdyż ten
mieszka prawie 1300 mil ode mnie.
Czy rozważaliście może pomysł zreaktywowania
Realm?
Rozmawialiśmy jakiś czas temu o tym, by znowu coś
razem pograć - Paul, Takis, Mike i ja. Doug nie jest
mógłbym pograć. Dostałem jadącą siarą demówkę z
muzyką tego zespołu, którym właśnie był Awaken. Ich
kawałki bardzo mi się spodobały i większość patentów
nauczyłem się stosunkowo szybko ze słuchu.
Jak byś porównał twórczość Awaken i Realm?
Muzyka Awaken jest inna. Tworzymy raczej trio z
wokalem, gdyż nie mamy drugiego gitarzysty. W ten
sposób łatwiej się gra na żywo. Napisałem bardzo dużo
harmonii na basie, które współgrają z gitarą Jona, by
całość lepiej brzmiała. Pracujemy bardzo ciężko. W
sumie ciężka praca i pasja tworzenia to jedyne podobieństwa
Awaken do Realm.
Bardzo się cieszę. Widzę, że nie zamierzasz na tym
poprzestać. Wielkie dzięki za wywiad!
Niezmiernie jestem ci wdzięczny za pytania dotyczące
Realm. Bardzo lubiłem grać w tym zespole. Prawdę
powiedziawszy, nigdy nie grałem w kapeli, która by
przypominała ją choćby trochę. Realm był wyjątkowy
i w tym zespole doświadczyłem jednych z najlepszych
chwil w moim życiu.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
REALM 23
Bez żadnych ograniczeń
W naszym kraju, osoba Zacha Schottlera, szerzej znanego jako Jackie
Slaughter, jest dość popularna wśród heavy metalowej braci. Zwłaszcza tej
młodszej i bardziej dziewczęcej. Wielokrotnie zdarzały się takie sytuacje, że
przybłąkawszy się do starszej ekipy, takie dziewczę nie reaguje na żadne nazwy
w stylu Defiance, Xentrix, Whiplash, Necrophobic czy Manilla Road, a ożywia się
dopiero przy nazwie Skull Fist. "Skull Fist? Skull Fist gra?!" - i już kisiel strugami
spływa w kierunku gruntu. Choć zespół ten stanowią skrajnie nieodpowiedzialni alkoholicy
z maniakalnymi napadami jak u dziesięciolatka - co widać między innymi po tym
jak Skull Fist dostało niedawny permanentny zakaz gry na Headbangers Open Air z powodu
ich ciągłych foszków i łamania danego słowa - to jednak oddać im trzeba to, że grają mimo
wszystko dość fajnie. Sam Jackie, kiedy się nie popisuje, jest dość spoko gościem, którego bucera
się nie ima i który jest gotów usiąść i napić się z każdym, kto jest przyjazny i miły. Tym razem
jednak wywiad miał charakter odległościowy, a natura pytań nie miała na celu głaskania po
główce i poklepywania po plecach. Swoją drogą jeszcze nie przeprowadzałem takiego wywiadu,
w którym tak często pojawiałby się motyw moczu i jego oddawania…
HMP: Siemano. Minęły już dwa lata odkąd mieliśmy
przyjemność przeprowadzać wywiad z twoją
osobą. Wtedy rozmawiała z tobą Marta Matusiak
po waszym koncercie w Warszawie. W trakcie tego
wywiadu załatwiałeś swoją potrzebę do plastikowego
kubka. Dwa razy. Często zdarza ci się sikać
przy obcej kobiecie?
Jackie Slaughter: Nie tak często. Jak mam lać to leję.
Chciałbym wstać i pójść się załatwić, jednak po prostu
byłem tak zalany w trzy dupy, że pewnie nie mógłbym
przejść kilku kroków. Stwierdziłem - walić to. Ludzie
wiedzą jak wygląda fiut. Nie powinno więc to nikogo
gorszyć, jeżeli ktoś sobie siknie! Jeżeli kogoś to nie
kręci, to niech nie patrzy.
Jakie jeszcze tego typu rzeczy zdarza ci się robić przy
obcych ludziach?
Wszystko. Cokolwiek. Niczym się nie ograniczam. Jestem
najbardziej otwartym gościem na świecie, więc
jeżeli czuję potrzebę postawienia kloca naprzeciw dwustu
ludzi, to nie mam z tym najmniejszego problemu.
Większość może uważać to za obraźliwe albo niesmaczne,
jednak jest to zasadnicza część ludzkiej natury,
więc walić to. To jest też zabawne tak odstawiać
dziwaczne rzeczy i się wygłupiać bez żadnych ograniczeń!
Zrobiłem masę dziwnych odpałów i pewnie
nadal będę je robił w przyszłości (śmiech).
Niedawno zagraliście w Krakowie z Vanderbuyst,
Enforcer i Genghis Khan. Jak ci się podobał ten wieczór?
Nagłośnienie było fatalne, jednak to wina klubu...
To był świetny koncert ze świetnymi ludźmi. Naprawdę
fajna zbieranina typiar i typiarzy. Może jakbyś
stał z przodu to brzmienie nie wydawałoby się już
takie złe, tam wszystko było dobrze słyszalne.
Jak ci się podobała trasa z Enforcerem, Vanderbuyst
i Genghis Khan?
Niesamowita, bardzo mi się podobała. Ci goście to
naprawdę wspaniali i sexy ludzie. Wszystkie te zespoły
rządzą i grają naprawdę dobrze, więc nie mogłem się
przy nich opuścić choćby trochę (śmiech). Musiałem
być pewny, że zagram tak dobrze jak oni. Jedynym
problemem był zapach, który nam towarzyszył w busie.
Chłopie, to był naprawdę śmierdziuszkowy busik
(śmiech).
Światło dzienne ujrzał wasz drugi album. Co mógłbyś
nam o nim opowiedzieć? Oczywiście naturalnie
oprócz tego, że możemy na nim usłyszeć utwory, w
których grają instrumenty.
Jesteśmy z niego zadowoleni. Utwory bardziej mi się
podobają od tych, które nagraliśmy na poprzedni album.
Teksty są naprawdę
fajne do śpiewania.
Uwielbiam słowa, a te do
mnie trafiają. Chris Steve
odwalił kawał dobrej roboty przy
garach i kżzdy z nas naprawdę wymiata
na tym albumie. Poprzednia płyta zawierała
utwory, które napisałem będąc jeszcze naprawdę
młodą osobą. Na tym jest tylko taki jedny, więc
muzycznie ta płyta jest dla mnie bardziej aktualna.
Mieliśmy też mniej denerwującą sesję nagraniową,
choć mieliśmy tylko tydzień na zarejestrowanie albumu.
Nie pijałem wtedy kawy, jednak w studio stała
fajna maszyna do espresso. Wlewałem w siebie nawet
do ośmiu kaw dziennie (śmiech). Było świetnie.
musimy zrobić ten album i nagraliśmy go stosunkowo
szybko. Myślę, że następnym razem poświęcimy na to
jednak trochę więcej czasu, na przykład miesiąc.
Byłoby świetnie mieć więcej spokoju, zamiast spędzać
12 godzin na poprawnym zagraniu swoich partii
(śmiech). Wypiłem litry espresso. Fajnie było. Nagrywanie
nie jest już dla nas jakąś nerwówką. Wiemy
czego chcemy i przy okazji daleko nam do bycia perfekcjonistami.
Dajemy z siebie wszystko. Jeżeli efekt
jest poprawny, to go zostawiamy na album. Nie chcemy,
by coś było zbyt przedobrzone. Po prostu ćwiczymy
utworu przez około miesiąc a potem wchodzimy
i dajemy czadu.
Nie wydajecie się zbyt pracowitą załogą. Trzy lata
minęły od premiery waszego poprzedniego albumu.
Nie jest to oznaka tego, że zaczyna wam brakować
pomysłów?
Wiesz, różne rzeczy się przytrafiają. Kasa wyparowuje,
terminy opłat gonią, karki się łamią. Nie jesteś zbyt
pracowitym researcherem, bo już dawno byś to wiedział.
Dlaczego postanowiłeś nagrać na nowo "Sign of the
Warrior" dopiero teraz, a nie na "Head of the Pack"
jak dwa inne utwory z waszej EPki?
Po prostu tak wyszło.
Okej. To może zmieńmy temat. Który z was ma
największe wzięcie wśród lasek?
Żaden z nas. Fajnie jest żartować jak to zdobywamy laski,
ale tak naprawdę jesteśmy ludźmi, którzy po prostu
lubią pogadać, posiedzieć razem i pośmiać się razem
słuchając jakiś śmiesznych historii. Posłuchać o jakiś
nowych zespołach. Liczy się muzyka. Panienki to też
jest fajna sprawa i jestem szczęśliwy, jeżeli taka chce ze
mną pogadać i się trochę poprzytulać (śmiech).
Widać po koncertach, że na backstage zawsze garną
się, jak nie tabuny, to przynajmniej dość liczne grupy
groupies. A zdarzyło wam się, żeby kiedyś jakiś gość
chciał z wami polecieć w ślinę albo w kakao po waszym
występie?
Siedzimy sobie z każdym,
kto chce się z nami spotkać.
Jeżeli się nam podobasz,
to możemy
tak spędzić całą cholerną
noc. Znaczy
dopóki nasz bus
nie będzie się
zwijał czy coś takiego.
Naprawdę
fajną
rzeczą
jest się
upijać
z nowo poznanymi przyjaciółmi! Nigdy mi się nie zdarzyło,
by jakiś gość zaproponował mi, na przykład, seks
po koncercie. Musielibyśmy być zdecydowanie bardziej
hot, by coś takiego miało się zdarzyć (śmiech).
Jaki jest twój ulubiony alkohol? Jesteś piwoszem czy
też wolisz walić wódę?
Wódka, wódka, wódka, wódka! Doszło do tego, że nazywamy
ją między sobą "Jungle Juice" albo "Warmup
Juice". Nie mam nic przeciwko piciu piwa, jednak osobiście
preferuję właśnie wódkę. Casey woli browary, jednak
Johnny ostatnio dołączył do ciemnej strony picia,
po której jestem, czyli do mocniejszych trunków.
Każdy typ wódki mi pasuje. Trafiłem na kilka marek
piwa, które mi bardzo smakowały, jednak potem tak
się betoniłem, że nigdy nie byłem w stanie zapamiętać
jakie to były piwa (śmiech). Wódka i woda. Dzięki temu
mój głos brzmi tak dobrze i jednocześnie nie cierpię
aż tak bardzo na kaca.
Co było najwcześniejszymi inspiracjami w twoim
życiu? Pytam nie tylko o te muzyczne.
Hokej był dla mnie czymś naprawdę ważnym, co nie
powinno dziwić, gdyż jestem Kanadyjczykiem
(śmiech). Gdy skończyłem, o ile dobrze pamiętam,
trzynaście lat, liczyła się dla mnie głównie jazda na
desce. Diabli wzięli wtedy hokej. Miałem obsesję na
punkcie skateboardingu. W gruncie rzeczy, to nadal ją
mam. Już nie jeżdżę tak ostro jak kiedyś, ale nadal cisnę
gripa, gdy tylko mam okazję. Przez 80% czasu jest
bardzo boleśnie, jednak te 20% dobrze wylądowanych
tricków rekompensuje wszystkie niedogodności! Graniem
muzyki zainteresowałem się dopiero po szesnastce.
Byłem tragicznym wokalistą i dopiero, gdy miałem
20 lat spiąłem się, by nauczyć się shredować. Zdecydowanie
za późno. Dlatego więc, jeżeli ktoś uważa,
że fatalnie mu idzie z gitarą lub ze śpiewem... o kurde,
ja byłem najgorszy!
Biorąc pod uwagę liczbę tras i koncertów, które już
macie za sobą, pewnie jesteś w stanie opowiedzieć
nam jedną czy dwie zabawne historie z życia prawdziwym
rockmanów. Podzieliłbyś się jakąś ciekawszą
anegdotką z naszymi czytelnikami?
Podczas ostatniej trasy Chris spał z tyłu busa, na pryczy
pod Caseyem. W Oslo sponiewieraliśmy się winem
jak ostatnie świnie. Chris obudził się wtedy w
środku nocy z całą mokrą twarzą od jakieś wody.
Trochę się wkurzył, bo wyglądało na to, że Casey
przypadkowo rozlał coś na swoim łóżku podczas snu.
Chris wstał i zaczął szarpać gościa "hej stary, rozlałeś
wodę w swoim łózku". Gdy w końcu udało mu się
dobudzić Caseya, tamten tylko odpowiedział "duuuuuude,
fuuuuck oooooff". Nadal był pijany. Chris więc
zdarł koce z Caseya i wtedy się okazało, że ten nie ma
tam żadnych butelek z wodą czy czymkolwiek innym.
Wtedy właśnie spojrzał na jego spodnie. Okazało się,
że Casey był aż tak pijany, że poszczał się w spodnie i
zmoczył całe łóżko i nie tylko. Chris, więc będzie od
dzisiaj znany jako Piss Chris. To jest właściwie jedyna
historyjka, którą mogę opowiedzieć, bez urażania
kogokolwiek (śmiech).
Jaka jest pierwsza rzecz jaką zwykle robisz, gdy wrócisz
do domu po długiej trasie.
Właśnie wczoraj wieczorem wróciłem do domu.
Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było pójście do warzywniaka
i rozpoczęcie własnego leczenia anty-alkoholowego.
Kupiłem tonę warzyw, owoców, orzechów,
pestek oraz blender. Wygląda na to, że podziałało, bo
jestem całkiem na chodzie i nie muszę poświęcać
czterech dni na leżenie plackiem w dreszczach z drżącym
rękami tak jak Pee. Zwykle przez tydzień nigdzie
się nie ruszam i mamroczę coś o nie jeżdżeniu w trasy
nigdy więcej. Ciężko mi było rozstawać się z chłopakami
(i dziewczyną), z którymi pojechaliśmy w trasę.
Wszyscy byli naprawdę niesamowici i wszystkich kocham,
naprawdę. Gdyby tylko zapytali, od razu poszedłbym
się z nimi rżnąć (śmiech).
Tak jak w kultowym filmie "Conan
Barbarzyńca"... Jackie, co
jest najlepsze w życiu?
By odpowiedzieć na twoje filmowe
nawiązanie użyje innego filmowego
nawiązania: Wolność!!! (śmiech)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Mimo tego, że mieliście tylko tydzień, to mimo wszystko
było mniej nerwowo?
Nie czuliśmy zbytniego ciśnienia. Wiedzieliśmy, że
Foto: Skull Fist
24
SKULL FIST
HMP: Znów mamy przyjemność rozmawiać na temat
waszego nowego dzieła. Minęły dwa lata od
czasu świetnie przyjętego przez fanów "The Hunt".
Widać, że nie zasypiacie gruszek w popiele i dostarczacie
nam kolejny świetny album. Ciekawą rzeczą
jest fakt, że każde kolejne wydawnictwo Grand Magus
jest nieco inne i "Triumph and Power" to potwierdza.
JB Christoffersson: Tym razem chcieliśmy stworzyć
coś naprawdę ciężkiego i majestatycznego zarazem.
Poza tym mieliśmy w głowach tytuły utworów jeszcze
zanim zabraliśmy się do komponowania warstwy
muzycznej. Wszystko zaczyna się od analizy naszego
nastroju i dopiero potem przechodzimy dalej z tworzeniem.
Naszymi inspiracjami nadal jest piękno i potęga
sił przyrody, a także nordycka tradycja, która jest z nią
nierozerwalnie połączona.
Kompozycje są bardzo zróżnicowane, jednak tym
razem trzeba przyznać, że są o wiele bardziej epickie
niż kiedykolwiek wcześniej. Nie obawialiście się reakcji
waszych najstarszych stażem fanów, że rezultat
jaki osiągnęliście na tym albumie, może im nie
przypaść do gustu?
Zawsze istnieje takie ryzyko, jednak moja pewność w
stosunku do naszych nowych utworów jest niezachwiana.
Jeżeli jesteś fanem metalu, to spodoba ci się to, co
stworzyliśmy. Koniec końców, podążamy za głosem
Tętent złotych kopyt
Nowy album szwedzkiego Grand Magus może nie podejść niektórym fanom zespołu,
jednak bez wątpienia jest kawałem solidnego metalu z subtelnym dodatkiem doomu
i sporej dawki klimatów rodem z najznamienitszych epic heavy metalowych nazw. To trio
chyba nie potrafi zawieść oczekiwań, gdyż każda następna płyta prezentuje materiał odmienny
jednak nadal zwarty, spójny, konkretny i przede wszystkim genialny. Przy tej muzyce
nie sposób się dobrze nie bawić. Motywy muzyczne są niezwykle dopracowane, a tematyka
utworów jest także zacna i interesująca, co widać już na pierwszy rzut oka.
Czy w "Steel Versus Steel" pojawia się Elryk z Melnibone,
bohater powieści Jamesa Moorcocka? Dlaczego
zdecydowaliście się użyć tej konkretnej postaci
literackiej? Powstało już całkiem sporo utworów o
nim.
Zgadza się, ten utwór jest o Elryku. Czytałem powieści
Moorcocka, gdy byłem nastolatkiem i wywarły one
na mnie niemały wpływ. Ostatnio znowu do nich wróciłem,
na krótko przed tym jak zaczęliśmy tworzyć
materiał na "Triumph and Power". Zawsze chciałem
stworzyć utwór oparty na historii Elryka. Riff w "Steel
Versus Steel" zdawał się idealnie panować do tej tematyki.
Z tego, co wiem w sumie nie jest za wiele utworów
o Elryku. Znam te nagrane przez Blue Oyster
Cult, Hawkwind i Cirith Ungol... (nie zapominajmy
między innymi o Skelator, Wolfbane, Salem's Lot,
Dawn the Plague i pewnie paru(nastu?) innych kapelach
- przyp.red.).
Foto: Nuclear Blast
Czy mógłbyś nam powiedzieć co nieco o dwóch
niezmiernie klimatycznych instrumentalach - "Arv"
oraz "Ymer"? Co się kryję za nimi, co miały reprezentować?
Oba utwory, a zwłaszcza "Arv", są zainspirowaną skandynawską
muzyką ludową. Razem z Foxem dorastaliśmy
w małym miasteczku w Dalarnie w Szwecji, gdzie
tradycyjna muzyka ludowa była bardzo silnie zakorzeniona.
Nic dziwnego, że wywarła na nas duży
wpływ. Motywy folklorystyczne rozwijaliśmy już w
wielu utworach w przeszłości. Za to "Ymer" jest muzycznym
urzeczywistnieniem koncepcji giganta, którego
ciała bogowie użyli do zbudowania świata.
Kto jest tytułowym dominatorem z "Dominatora"?
Może nim być każdy dyktator tak naprawdę. Rozwinęliśmy
tutaj myśl, że jeżeli używasz tych samych
metod jak ci, których chcesz się pozbyć, możesz się
potem stać dokładnie tym samym.
Produkcją albumu zajął się Nicolas Elgstrand. Czy
trudno było mu znaleźć czas przy tym całym zamieszaniu
w Entombed?
(Śmiech) Nie, nie. Mieliśmy zaplanowaną sesję nagraniową
już od bardzo dawna.
Brzmienie waszego nowego albumu jest bardzo
potężne, epickie i wzniosłe. Bardzo dobrze pasuje do
kompozycji, które na nim nagraliście. Czy zarejestrowaliście
utwory w tym samym studiu co "The
Hunt"?
Tak, można tak powiedzieć, mniej więcej przynajmniej.
Musieliśmy zmienić miejscówę, gdy doszło do nagrywania
moich wokali i solówek, jednak nie miało to
wpływu na końcowe brzmienie. Poza tym daleko się
nie przenieśliśmy, dalej byliśmy w tym samym budynku.
Czy nagrałeś swoje partię znowu na Gibsonie Les
Paulu Juniorze, a Fox na Sandbergu Jazz? Coś
zmienialiście ostatnio w sprzęcie, który używacie?
Fox nadal gra na swoim Sandbergu, którego używa od
czasu sesji do "Hammer of the North". Ja tym razem
postanowiłem nie używać w ogóle Juniora. Partie rytmiczne
zagrałem na customowym Gibsonie Les Paulu
podłączonym do głowy Marshalla JVM 100W
oraz na Fenderze Stratocasterze podłączonym do
Marshalla JMP 50 1972. Do solówek główne używałem
mojego Gibsona Flying V 98', ale także od
czasu do czasu którejś z tych dwóch wymienionych
wcześniej gitar.
naszych serc, gdy piszemy muzykę. Zawsze tak było.
Nigdy nie podążaliśmy jakimś wyznaczonym trendem,
nie pompowaliśmy sztucznie naszej twórczości, nie
byliśmy elementem żadnego ruchu muzycznego i tak
dalej. Dla nas istnieje tylko jedna droga - pozostać prawdziwymi
względem nas samych. "Triumph and Power"
jest właśnie tym, co chcieliśmy zrobić akurat w
tym momencie.
Co jest motywem przewodnim tekstu do "On
Hooves of Gold"? Co jest tematyką tego utworu i
kto jest jego protagonistą?
W tym kawałku znajduje się kilka różnych motywów.
Jednym z nich jest dystans do przyrody, który został
rozwinięty przez zachodnią kulturę i społeczeństwo
oraz brak szacunku i poszanowania natury, który się z
tym wiąże. Protagonistą jest siła przyrody.
Słuchając utworu zaryzykuję stwierdzenie, że nie
czytałeś jedynie pierwszej części sagi, lecz także jej
późniejsze kontynuacje.
"Steel Versus Steel" jest miksem różnych koncepcji,
które pojawiły się w różnych częściach sagi o Elryku.
Nie jest to wierny opis od początku do końca. To po
prostu luźna interpretacja. Przeczytałem wszystkie
książki Moorcocka o Elryku, jednak nie zagłębiałem
się w inne jego dzieła, nawet jeżeli w jakiś sposób łączyły
się z Elrykiem (Moorcock bardzo często bawił
się światami, które stworzył i bardzo często uniwersa z
różnych jego serii przenikały się ze sobą - przyp. red.).
Jak cykl Jerry'ego Corneliusa czy Eternal Champion.
Nie zabrakło także odniesień do tradycji i kultury
wikingów, jak widać po, na przykład, "Holmgang".
Co cię skłoniło do napisania utworu o tym staromodnym
pojedynku jeden na jednego?
Uważałem to za świetny pomysł na utwór i przy okazji
bardzo interesujący koncept z historycznego punktu
widzenia. Taki pojedynek był paradoksalnie bardzo
sprawiedliwym i uczciwym sposobem rozwiązania
dużych konfliktów. To dobra alternatywa zamiast wojny,
przez którą pośrednio i bezpośrednio ucierpiałoby
wielu ludzi, no nie?
Okładka została stworzona przez Tony'ego Robertsa.
Co nam możesz opowiedzieć o pracy z nim oraz
o samej okładce?
Zanim zaczęły się pracę nad nią, miałem w głowie kilka
luźnych pomysłów, które chciałem na niej zawrzeć.
Całokształt to jednak pomysł Anthony'ego. Okładka
naprawdę mu się udała. Uważam, że naprawdę dodaje
ona klimatu i kolejnego wymiaru kompozycjom z albumu.
Gość jest niezwykle utalentowany. To jest prawdziwy
triumf i moc!
Widzę, że macie już zaplanowaną trasę po Europie
Zachodniej w marcu. Co nas czeka w następnych
nadchodzących miesiącach?
Wszystko jest nadal w fazie ustaleń i planów, jednak
dalsza część trasy nabiera kształtów nawet teraz, gdy
ze sobą korespondujemy. Powiem też, że zamierzamy
grać na wielu letnich festiwalach.
Gdzie chcielibyście zagrać, a nigdy nie mieliście ku
temu okazji?
Japonia, Stany, Ameryka Południowa, Węgry, Rosja...
jest jeszcze tyle miejsc, których nie odwiedziliśmy.
Jeżeli nie jest to jakąś wielką tajemnicą, to czy moglibyście
nam zdradzić, które kawałki z najnowszego
albumu będą grane na żywo?
Nadal staramy się stworzyć rozpiskę koncertową na
nadchodzące trasy, więc trudno mi jest teraz powiedzieć,
co konkretnie będziemy grać. Mogę zapewnić,
że na pewno będzie to przynajmniej "Steel Versus
Steel" i "Triumph and Power"!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
26
GRAND MAGUS
Cage, cóż za świetny zespół! Łączy nas wiele wspólnych
historii. Graliśmy kilka lat temu razem koncert w
San Diego, jednak ostatnio nie jestem z nimi w kontakcie.
A powinnam!
Muzyka bez użycia foremek
Pamiętam, jak dopiero co wychodził pierwszy album Benedictum. Pamiętam, jak
zachwyciło mnie połączenie klasycznego heavy metalu z kosmicznymi, odrealnionymi klawiszami
i potężnym głosem Veroniki Freeman. Czas pokazał, że w przeciwieństwie do wielu
zespołów z tego czasu, Benedictum nie okazało się efemerydą. Zespół nagrał już czwartą
płytę, ustabilizował się "na rynku" i ma wiernych fanów. O tym krótkim, a jednocześnie długim
dla zespołu okresie rozmawiałam z wokalistką i "głową" zespołu.
HMP: Na Waszym facebookowym profilu pojawiło
się zdjęcie z ogromnym billboardem reklamującym
Wasz zespół. A może to fotomontaż?
Veronica Freeman: To obraz wykonany za pomocą
Photoshopa przez utalentowanego grafika z Yumy w
Arizonie, Anthony'ego Ackera z Stone Deity Design.
Już w przeszłości zrobił on dla nas wiele różnych rzeczy,
jego pomysły są naprawdę świetne. Możesz zobaczyć
więcej jego prac na moim profilu (Facebooka -
przyp.red.), fajne i zabawne rzeczy.
Jak rozumieć okładkę i tytuł Waszej nowej płyty,
"Obey"? Okładka i tytuł niosą to samo przesłanie?
W zasadzie pomysł okładki to również pomysł Anthony'ego
Ackera, tego, który zrobił ten wielki billboard.
Chciał stworzyć coś dla Benedictum, a wykazywał się
zawsze dużą kreatywnością jeśli chodzi o ulotki czy
plakaty. Pozwoliliśmy mu więc wdrożyć swoje szalone
pomysły na nasz nadchodzący album. Ciekawe, że projektując
okładkę, nie słyszał jeszcze ani nuty z nowej
płyty, wiec wyszła fajna sprawa, że okładka ma swoje
własne znaczenie, niezależne od tytułu. Berło na okładce
symbolizuje moc, a tytuł nawiązuje do kawałka
"Obey", który mówi o bardzo "odmiennym" rodzaju
posłuszeństwa. Anthony rzeczywiście zbudował takie
berło i spędził wiele czasu na rozwijaniu koncepcji
okładki albumu. Myślę, że się udało.
tkankę muzyki nieco inaczej. Wciąż lubimy nieco klawiszy
tu i ówdzie, ale nie dominują one muzyki.
Od 2012 roku Wasze szeregi zasila wieloletni perkusista
Jag Panzer, Rikard Stjernquist. Miał okazję
współtworzyć niektóre kompozycje na "Obey"? Czy
tylko wpadł nagrać partie bębnów?
Rikard jest integralną częścią naszej muzyki, jednak
bardziej pod kątem samych aranżacji i znajdowania
właściwego klimatu kawałka. Ma wyczucie, jak powinny
wyglądać poszczególne utwory. Jeśli chodzi o wspólną
pracę, to naprawdę utalentowany i zabawny człowiek.
Foto: Frontiers
Z tego co wiem z wywiadów, muzycy Cage na co
dzień zajmują się swoją pracą, a na granie maja tylko
weekendy i popołudnia, stad niezbyt częste trasy
koncertowe. U was wygląda to podobnie?
Tak, my również musimy pracować. Ja mam domowy
interes zajmujący się sprzedażą części motocyklowych,
www.streetfightersinc.com. Wszyscy jakoś wiążemy
koniec z końcem, ale cieszymy się, że możemy realizować
nasze pasje.
Veronica, pamiętam, jak kilka lat temu w wywiadzie
powiedziałaś mi, że czujesz się jak nieślubna córka
Tiny Turner i Dio (śmiech). Teraz jak Dio nie ma już
wśród nas twoje "dziedzictwo" nabrało chyba jeszcze
bardziej wyrazistego znaczenia?
To naprawdę zabawne, że o tym wspominasz, bo musiałam
ci błędnie zacytować, nie sama to wymyśliłam,
ale ktoś mnie tak określił, a mi wydawało się to po prostu
zabawne. Sama bym na to nie wpadła, ale naprawdę
sądzę, że to dowcipny opis i śmiałam się z niego,
kiedy po raz pierwszy go usłyszałam. Zawsze podziwiałam
Ronniego Jamesa Dio. Czuję się dobrze z
utworami, które coverowaliśmy i dzięki temu sprawiliśmy,
że on wciąż jest z nami, wiesz co mam na myśli,
prawda? Teraz znaczy dla mnie może nawet jeszcze
więcej.
Bardzo charakterystyczną cechą Benedictum jest
twój głos. Wiem też, że jesteś autorką większości tekstów.
Ciekawi mnie jednak czy także komponujesz
utwory od strony muzycznej i czy grasz na jakimś instrumencie.
Nie, nie gram na żadnym instrumencie, ale słyszę pełne
utwory i ich instrumentacje w głowie (śmiech). To
pewnie wyzwanie opisać to, co słyszę, wiec mam mały
A co symbolizuje postać w czarnym płaszczu i masce,
która promuje płytę?
Zdjęcie maski gazowej, które widzisz jako okładkową
stronę Facebooka, także pochodzi od Anthony'ego
Ackera. Chciałabym, żeby świat zobaczył więcej jego
prac, a postać w masce to nowa kreatura nazwana Beneductite.
Wypatrujcie ich więcej w przyszłości!
Wasza czwarta płyta jest chyba najbardziej bezpośrednim
i prostym albumem w waszej muzycznej karierze.
Rzeczywiście płyta jest bardzo bezpośrednia. Myślę, że
udało się uchwycić na niej mocny klimat. Jednak wydaje
mi się, że to "Uncreation" był najbardziej prosty, surowy
i to z tego punktu się rozwijaliśmy.
Na poprzednim albumie poszliście jednak drogą łączenia
klasycznego heavy metalu z nowoczesnymi
brzmieniami. Na "Obey" wracacie do tradycji. Macie
dość eksperymentów?
Poprzedni album, "Dominion", miał zdecydowanie
bardziej nowoczesny klimat. Tego wtedy właśnie szukał
nasz producent i wydaje mi się, że w tamtym momencie
było to dla nas dobre. Tak naprawdę jedyna
rzecz, której naprawdę nie chcemy, to efektu foremki
do ciasteczek, która będzie wykrawać takie same albumy.
Tego rodzaju praca by mi nie odpowiadała, a jednocześnie
byłby to powód do stagnacji. Jednak cienka
jest granica między naturalnym procesem rozwoju muzyka
czy artysty, a byciem wiernym gatunkowi muzycznemu
i energią, jaką chce się wykreować. Przy nagrywaniu
"Obey" naszym producentem był John Herrera.
Za zadanie postawił sobie wsłuchać się w nasze dwa
pierwsze albumy i spędził naprawdę wiele czasu analizując
je. Dopiero potem obrał sposób w jaki osiągnie
swój cel. Praca z nim była naprawdę niesamowita. Inna
fajna sprawa była taka, że udało nam się pracować z
Jeffem Pilsonem (znany z Dokken - przyp. red.) przez
dzień czy dwa robiąc pre-produkcje kilku kawałków.
Współpraca z Jeffem to zawsze dawka dobrej zabawy,
lawina pomysłów, twórczej energii, kupa śmiechu
oraz... najlepszy kubek kawy oraz najlepsza miska płatków
owsianych z cynamonem!
Charakterystyczną cecha Benedictum na pierwszych
płytach były ciekawe, kosmiczne klawisze dające "odrealniony"
efekt. Dlaczego na "Obey" niemal zupełnie
zrezygnowaliście z nich?
W zasadzie jest tutaj troszkę klawiszowej roboty, ale
sądzę, że klawisze są bardziej subtelne i wplecione w
Niedawno Jag Panzer ogłosił, ze powraca do grania i
koncertowania. Nie obawiacie się, ze trudno będzie
mu pogodzić grę w dwóch aktywnych zespołach, które
działają w różnych, odległych stanach Ameryki?
Przemysł muzyczny jest trudny. Wszyscy musimy
zdać sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach działa naprawdę
wielu muzyków, którzy grają w różnych grupach
albo chociaż mają jakiś band, z którym sobie
jamują. W zasadzie dziś to bardzo popularna praktyka.
Mam nadzieję, że osiągnie sukces niezależnie od tego,
co robi. Oczywiście, że się obawiam, zawsze się obawiam,
ale jak dotąd trasa Jag Panzer nie przeszkodziła
nam w niczym, co chcemy zrobić.
Dla nas, Europejczyków, Kalifornia kojarzy się z
bajkowym krajem wiecznej radości i słońca (śmiech).
Jak tworzy się metal w takim otoczeniu?
Cóż, teraz od kilku lat wszyscy mieszkamy w Arizonie.
Ale, myślę, że suchy i jałowy klimat działa na korzyść
metalu! Ale rzeczywiście urodziłam się i dorastałam w
San Diego, wciąż nazywam to miasto domem i kocham
je.
W Europie metal znalazł świetne warunki do rozwoju
w krajach, w których dominuje smutna, pogoda lub
noc przeważa nad dniem. Zespoły z tych krajów
twierdza, ze taki nastrój pasuje do klimatu metalu.
W słonecznym i gorącym Phoenix suchy klimat, pustynie,
kaktusy także wróżą dobrą muzykę.
Z twojego rodzinnego miasta pochodzi jeden z lepszych
- moim zdaniem - obecnie działających zespołów
heavymetalowych - Cage. Znacie się z nimi?
Koncertujecie wspólnie?
keyboard i dzięki niemu mogę przynajmniej dać wyobrażenie,
tego co próbuję przekazać muzycznie.
Pamiętam, jak wychodziła wasza pierwsza płyta.
Byliście dla mnie ciekawym odkryciem ale obawiałam
się, że Benedictum może okazać się efemerydą. Tymczasem
minęło siedem lat a Wy macie się świetnie.
Jak ocenianie swój rozwój z perspektywy tego czasu?
Wow, muzyczny biznes już zmieniał się kiedy zaczynałam
śpiewać, ale teraz to się naprawdę wszystko
zmieniło. Bardzo trudno jest zorganizować trasę bez
wsparcia finansowego, a wszystko co wiąże się z graniem,
jest mniej opłacalne niż kiedyś. Próbujemy jednak
organizować dochody innymi sposobami. Wiele
się zmieniło, ale radość z grania na żywo i wdzięczność,
że możemy nadal to robić pozostaje taka sama.
Dziękuję za Twój czas, wszystkiego najlepszego!
Katarzyna "Strati" Mikosz
BENEDICTUM
27
Wydawać by się mogło, że to dzisiaj metal
wtłaczany jest w biznesowe relacje i niemal korporacyjne
machlojki. Tymczasem Hellion jeszcze zanim wydał pierwszą
płytę był wciągnięty w wydawniczą machinerię. Niestety
jej ofiarą padła także Ann Boleyn, legendarna już wokalistka
Hellion. Jakby tego było mało, w późniejszych latach działanie
zespołu także było zagrożone i to przez zupełnie niemuzyczne
problemy. Teraz Ann opowiada o przeszłości zespołu.
Byłam prześladowana, dlatego Hellion nie istniał
HMP: Dlaczego przybrałaś pseudonim od straconej
królowej Anglii?
Ann Boleyn: Ann Hull to imię, którego używałam
jako dziecko. Wyszedł wtedy taki film pod tytułem
"Annie Hall", wiele osób nazywało mnie "Annie Hall".
A od czasów Hellion używam jako nazwiska "Boleyn".
Wydaje mi się, że lubisz wracać do przeszłości. Na
współczesnych zdjęciach nosisz tę samą bransoletę,
która miałaś choćby na okładce "Postcards From The
Asylum".
Tak, to sama bransoleta, wiążę z nią wiele sentymentalnych
wspomnień.
Mówi się, że to Ty wymyśliłaś termin "speed metal".
Podpisujesz się pod tym?
Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Los Angeles w
1976 roku, przyjaźniłam się z Tommym Bolinem,
grającym w Deep Purple. Tommy nie prowadził samochodu
i czasem prosił mnie, żebym podwiozła go na
wywiad czy na próbę. Wzięłam go do KROQ na wywiad,
a on przedstawił mnie ludziom, którzy prowadzili
tę radiostację. W tym samym roku dostałam pracę
w KROQ, pracowałam tam od północy do szóstej
nad ranem i puszczałam wiele szybkich utworów Deep
Purple, Rainbow czy wczesnego Judas Priest. Didżejem,
który prowadził poranną audycję był Larry
Woodside. Pewnego dnia Lary przyszedł wcześniej,
żeby się przygotować. Okazało się, że słuchał mojej
audycji jadąc do pracy, i że muzyka, którą puszczałam
była zbyt szybka, że o mały włos nie wlepiono by mu
mandatu. Nazwał ją "speed metalem", a moje show
określał żartobliwie "speed metal show". Zresztą później
także inni ludzie to podchwycili. Wiele lat później,
kiedy założyłam New Renaissance Records,
nazwał jedną z moich kompilacji "Speed Metal Hell",
właśnie od tej audycji.
Od zeszłego roku skład Hellion jest w zasadzie zupełnie
nowy. Skompletowałaś muzyków z myślą o
nagrania albumu?
Próbowałam skontaktować się z poprzednimi członkami
Hellion. Wysłałam wiele, naprawdę wiele wiadomości,
ale na żadną mi nie odpowiedziano. Wyjątkiem
byli Alan Barlam, Alex Campbell i Chet Thompson.
Jednak i Alan i Chet i Alex, wszyscy orzekli, że koncertowanie
będzie niemożliwe. Nie miałam wyboru,
musiałam zebrać nowy skład, skoro chciałam grać koncerty.
A między 2003 rokiem a 2013 miałaś jakiś stabilny
skład?
Nie. Hellion w ogóle nie występował w ciągu tych lat.
Przez ten czas miałam poważne problemy z dwoma
prześladowcami. Zaczęło się w 2003 roku, to było już
lata po tym jak muzyka Hellion była grana w radiu czy
telewizji. Wielu moich starych przyjaciół nie wierzyło,
że jakikolwiek natręt może się mną zainteresować i sądzili,
że wyolbrzymiam niebezpieczeństwo. A te nieliczne
osoby, które we mnie wierzyły, mieszkały zbyt
daleko, żeby mi pomóc, albo po prostu nie mogły. Jeden
z prześladowców był majętnym mężczyzną z środkowego
Wschodu, który wynajął prywatnych detektywów,
żeby mnie śledzić. Groził, że mnie porwie i zabierze
na środkowy Wschód. Musiałam zmienić mój
wizerunek, nosić peruki, jeździć różnymi samochodami
i przebierać się nawet jeśli tylko wychodziłam na
chwile z domu. To trwało przez kilka lat i z roku na
rok było gorzej. Mój drugi natręt został oskarżony o
usiłowanie zabójstwa. Włamał się do mojego domu
Foto: HNE
nocą, kiedy byłam sama. Ostatecznie wylądował w
więzieniu. W tym czasie występowanie publiczne było
dla mnie bardzo niebezpieczne. Nie był to fajny czas.
Wśród obecnych muzyków znalazł się Simon Wright,
udzielający się w kilku klasycznych zespołach.
Jak radzicie sobie w funkcjonowaniu zespołu mieszkając
na różnych kontynentach?
Obecnie Simon Wright mieszka w okolicy Los Angeles.
Jeśli mamy konflikt grafików, mogą go zastąpić
inni perkusiści. Vinny Appice, Brian Tichy i Shawn
Duncan musieli w tym roku zastępować Simona właśnie
dlatego, że pokrywały nam się harmonogramy.
Na jednym wózku z Hellion już nie jedzie Ray
Schenck. Możesz zdradzić dlaczego tak się stało?
Nie znam odpowiedzi. Nie mam z nim kontaktu od
około 2004 roku.
Ostatnio wiele klasycznych, kobiecych głosów heavy
metalu wraca do śpiewania - Leather, Betsy Bitch...
Dlaczego panie ostatnio tak chętnie po latach przerywają
milczenie?
Poza mówieniem sobie "cześć" nie znam ani Leather
ani Betsy. Nie rozmawiałam z nimi o nowych płytach...
Ale z tego co wiem, Hellion wydał kiedyś z Bitch
split, poza tym, jesteście z tego samego miasta.
Mam bardzo mały kontakt z Betsy czy z członkami
Bitch. Nawet nie graliśmy razem koncertów.
Chodzą słuchy, że w połowie lat osiemdziesiątych
Hellion zostałby zespołem z męskim wokalistą...
W 1984 roku Hellion powinien być na samym szczycie.
Nasze mini-LP było w Top Ten rockowych list w
Anglii. Sam Ronnie James Dio produkował naszą
płytę w lipcu. Supportowaliśmy koncerty Dio, Whitesnake
i innych grup. Jesienią 1984 roku Ronnie zapytał
mnie co się dzieje z demo, które nagrał wcześniej w
tym roku. Pytał o negocjacje z wytwórniami, bo chciał
zostać producentem naszego debiutanckiego albumu.
Chciał, żeby Hellion nagrywał w studio ulokowanym
poza Los Angeles, ponieważ zaistniało wiele przerw i
niedogodności kiedy pracowaliśmy w Sound City w
Los Angeles. Ronnie był o tyle zaniepokojony, że jego
harmonogram i harmonogram studia, które miał na
myśli, zaczynały się zapełniać. Powiedział, że powinnam
podążać za tym, co się wydarzy, bo nie miał żadnych
wiadomości od managementu odnośnie Hellion.
Jesienią 1984 roku biznesowy partner Wendy
Dio (żony Ronniego Jamesa Dio - red.), Curt Lorraine
razem z Chrisem Cochranem załatwiali 99% biznesowych
spraw związanych z Hellion. Kiedy nie byli
wstanie odpowiedzieć na moje pytania, dzwoniłam do
Wendy. Wtedy ona powiedziała mi, że jeśli chodzi o
Hellion "nie było żadnego zainteresowania ze strony
wytwórni". Nie miało to dla mnie sensu, bo Martin
Hooker z Music For Nations Records, będącej wydawcą
Metalliki w Anglii, i który miał wkład w nasz
miniLP "Hellion", powiedział, że miał ofertę dla Hellion,
ale na to Wendy nie odpowiedziała. W styczniu
1985 roku, zalewie kilka dni po tym, jak Ronnie ruszył
w trasę rozpocząć ostatnią część trasy "The Last
in Line", otrzymałam wezwanie z biura managementu
na spotkanie. Powiedziano mi, że szukają dla Hellion
męskiego wokalisty i że ja jestem zwolniona. Nie
byłam zaskoczona w 100%, bo pod koniec grudnia
1984 roku Hellion zaakceptował na last-minute koncert
razem z Keel, co było nielogiczne, bo ja wtedy byłam
bardzo chora. Na tym koncercie pojawiali się jacyś
śpiewający faceci w zielonym pokoju, o których w
zasadzie nie mam pojęcia. Jakiś czas później Alan Barlam
i Curt Lorraine powiedzieli, że nie śpiewałam
dobrze tej nocy. Szczęśliwie, okazało się, że pewien
przyjaciel nagrał wideo z tego koncertu. Nawet mając
na uwadze, że byłam tego dnia chora, nie dało się odczuć,
że jest coś nie tak w moim występie, a to nagranie
to udowadniało. Kilka dni później, w Sylwestra, kiedy
Hellion występował w San Diego, supportując Rough
Cutt, każdy muzyk z Hellion i Rough Cutt, poza
mną, miał wyznaczony pokój w hotelu. Kiedy zapytałam
dlaczego tak jest, powiedziano mi, że z braku
pieniędzy. To było zupełnie bez sensu, poczułam się
obrażona, bo Hellion był winny mi pieniądze, które
dałam z własnej kieszeni za studio, żeby nagrać mini
LP, pożyczałam Alanowi Barlanowi na wzmacniacze
i na przelot naszego basisty do Anglii. Byłam ostatecznie
zdolna do tego, żeby pogadać z Ronniem, który
przebywał w tym czasie w hotelu w Evanston w Indianie,
bo miał akurat dzień wolny podczas trasy "The
Last in Line". Ronnie powiedział mi, że pomysł zastąpienia
mnie był najgłupszym o jakim kiedykolwiek
słyszał. Powiedział też, że nie wierzy w ogóle w to, że
wytwórnia chce coś takiego uczynić. Dodał także, że
nieważne co się stanie z zespołem, on wciąż planuje ze
mną współpracować. Ja i Ronnie byliśmy oboje dumni
z demówek jakie nagraliśmy dla Hellion. Po tym jak
zostałam wyrzucona z własnego zespołu, Ronnie dał
mi te dema. Założyłam własną wytwórnię i mogłam
użyć ich tak, jak sobie życzyłam. Pojawiły się na antologii
"To Hellion and the Back".
Od Dio otrzymałaś wielkie wsparcie...
Ronnie pozostał przyjacielem na wiele lat. Na każdym
albumie Hellion, jaki ukazał się od 1985 roku, nawet
jeśli Ronnie sam nie produkował płyty, miałam jego
wkład w taki czy inny sposób. Jest to zresztą jeden z
powodów, dla którego nagrywanie nowej muzyki z nowym
składem było specjalnym wyzwaniem. To był
pierwszy raz kiedy tworzyłam album, a Ronniego ze
mną nie było wtedy, gdy pragnęłam o coś zapytać albo
jak na czymś utknęłam.
Ta wytwórnia o której mówisz, to mniemam New
Renaissance Records. Pod jej szyldem wyszła ostatnia
kompilacja. To znaczy, że jeszcze są szanse na to,
żeby znów wznowić jej działalność?
Tak, "To Hellion and Back" jest wydany właśnie
28
HELLION
przez New Renaissance Records.
Słyszałam, że z wydaniem EP "Hellion" przez
Bongus Lodus Records wiąże się historia związana
ze zniszczonymi kasetami. To prawda?
Nie. Co prawda po tym jak zostałam wyrzucona z
Hellion, moi poprzedni członkowie wynajęli facetawokalistę
i nazwali się Burn. Ich demo produkował
Dana Strum. Muzycy Burn trzymali część nagranej
muzyki, którą z nimi napisałam, ale zmienili w niej
słowa i melodie. To był wielki błąd, bo fani znali już te
kawałki i nie chcieli słuchać starych numerów Hellion
z innymi słowami czy całymi tekstami.
Który rok w historii Hellion uznałabyś za najbardziej
przełomowy?
To trudne pytanie, ponieważ było bardzo wiele ważnych
lat do roku 1990.
Pierwsza pełna płyta Hellion, "Screams in the
Night", wyszła w najlepszym czasie dla heavy metalu.
Masz jakieś szczególne wspomnienia związane
z tą płytą?
Album ten został napisany po aferze z zastąpieniem
mnie, a tytułowy numer "Screams in the Night" traktuje
o tym, co się wydarzyło.
Od początku pragnęliście pokreślić tytuł numeru
krzykiem, czy pomysł wyszedł w trakcie nagrywania
utworu?
Pozwalam muzyce powiedzieć mi jak powinny pójść
wokale. Ten krzyk ćwiczyliśmy kilka razy.
Słynny jest także "Upside Down Guitar Solo". Skąd
pomysł, że na tak energicznej płycie nagrać coś tak
totalnie zaskakującego? Domyślam się, że chodziło o
żart, ale z drugiej strony ten numer znalazł się także
na ostatniej kompilacji.
"Upside Down Guitar Solo" to był całkowicie pomysł
Cheta Thompsona. Chet był uczniem Randy'ego
Rhoadsa. Powiedział mi, że główna pomysł na intro
pojawił się dzięki obserwacji jednego z członków rodziny
grającego na pianinie.
Riff do "Nevermore!" kojarzy mi się nieco z riffem do
"Power of the Night" Savatage. Rzeczywiście inspirowaliście
się ich graniem, czy jest to zupełny przypadek?
Utwór Hellion "Nevermore" był napisany w 1983 czy
1984 roku, są nawet nagrania na youtube pokazujące
jak Hellion wykonuje ten kawałek w 1984 roku. "Power
of the Night" Savatage nie ukazało się aż do 1985
roku.
"The Black Book" został wydany w czasie, w którym
dopiero pojawiała się "moda" na koncept-albumy.
Mówi się, że zainspirowaliście się "Operation Mindcrime"
Queensryche. Wasza płyta jest do niej porównywana.
Co o tym sądzisz?
Nie jestem pewna, co dokładnie zainspirowało "The
Black Book", ale to i tak zaszczyt być porównanym do
tak klasycznego albumu.
Wydawać by się mogło, że to dzisiaj metal wtłaczany jest w biznesowe relacje i
niemal korporacyjne machlojki. Tymczasem Hellion jeszcze zanim wydał pierwszą płytę był
wciągnięty w wydawniczą machinerię. Niestety jej ofiarą padła także Ann Boleyn, legendarna
już wokalistka Hellion. Jakby tego było mało, w późniejszych latach działanie zespołu
także było zagrożone i to przez zupełnie niemuzyczne problemy. Teraz Ann opowiada o
przeszłości zespołu.
HMP: Czy chciałeś zawrzeć jakiś konkretny przekaz
pod tytułem "Digital Resistance"?
Nie do końca. Tytuł dotyczy oporu przed postępującą
cyfryzacją świata, to by było na tyle. Sam nie uważam
się za człowieka, który naprawdę stawia opór takiemu
stanowi rzeczy, gdyby było inaczej tego wywiadu by
wcale nie było! Wydaję mi się, że jak większość metalowców
po prostu fantazjuje na temat świata, w którym
będę zdolny odrzucić dosłownie wszystko. Jednak
jak wiadomo tak to nie działa w naszej rzeczywistości.
Znaczy, pewnie bym mógł, ale moje życie zapewne stałoby
się nagle o wiele bardziej ciężkie... a może wcale
nie?
Tytuły utworów są bardzo przemyślne i wysublimowane.
Dlaczego wyglądają właśnie tak, a nie inaczej?
Nie wiem czy są wysublimowane. Są takie, gdyż mnie
to bawiło i zapewne bawi także słuchacza. Większość
z nich po prostu padła podczas jakieś konwersacji,
zwykle gdy gadam o bzdurach razem z kumplami. Najlepsze
teksty i tytuły wpadają właśnie wtedy, gdy się
nie próbuje na siłę czegoś wymyślić na jakiś konkretny
temat.
Czy utwory są ze sobą w pewien sposób połączone.
Wygląda to tak jakby różne aspekty krytyki postępu
technologicznego były obecne w większości utworów,
lecz nie we wszystkich.
W sumie można to tak zinterpretować, taki wniosek
jest dość prosty do dedukcji, jednak walka jest już dawno
przegrana i technika zwyciężyła. Większość utworów
dotyczy technologii w mniejszym lub większym
stopniu. Pozostała część jest o dorastaniu i osiąganiu
wieku średniego, z tym całym kryzysem i innymi gównami!
Czy uważasz, że postępujący rozwój technologii i
Foto: Metal Blade
Cyfrowy opór i melina nierządu Bertranda Russella
komputeryzacja naszego życia stanowi zagrożenie
dla ludzkości, naszych umysłów i naszego zachowania?
Tak, lecz uważam także, że nasze umysły się zaadaptują
do nowych warunków, tak jak zawsze robiły to w
przeszłości. Prawdę powiedziawszy, nasza świadomość
jest już tak zainfekowana komputerami, że w sumie
nie ma to już tak dużego znaczenia. My też jesteśmy
częścią tej technologii. Heidegger miał rację! Zawartość
albumu stanowi właściwie to jakie mam zdanie na
ten temat i niewiele jest więcej do dodania. Na pewno
nowoczesność nas ogłupia i jestem zainteresowany
tym, by stary styl życia był utrwalony na jak najdłużej.
Jednak nie wierzę w to, byśmy mogli zwyciężyć w tej
batalii. Możliwe, że ktoś wpadnie na to jak nie dopuścić
do tego, by ludzkość zatraciła się w technologicznym
chaosie. Nie wydaję mi się, byśmy się kierowali
w stronę scenariuszy typu Terminator, jednak nadal
musimy zachować ostrożność, by nie stracić tych cennych
rzeczy, które są istotne dla naszej samoświadomości.
Jak choćby umiejętność czytania i pisania! Ktoś
mógłby powiedzieć, że takie rzeczy jak wiadomości
tekstowe czy komentarze na Facebooku sprawiają, że
jesteśmy bardziej sprawnymi pisarzami, lecz wszyscy
dobrze wiemy, że jest wręcz odwrotnie!
Okładka płyty zdecydowanie stanowi oryginalne
dzieło. W jaki sposób wiąże się ona z zawartością
muzyczną?
Symbolizuje upadek cywilizacji... a może także początek
kolejnej?
Ruch luddystów jest wspomniany przynajmniej
dwukrotnie - w "The Luddite" i w "Analogue Avengers
/ Bertrand Russell's Sex Den". Dlaczego umieściłeś
nawiązanie do niszczycieli maszyn przemysłowych
z XIX wieku? Czyżbyś uważał, że taka his-
Heavy metal jest twoją pasją, hobby po godzinach
czy absolutnym stylem życia?
Jest tym wszystkim, co wymieniałaś a nawet czymś
więcej.
Potrafisz ocenić z dystansu jaki jest twój wkład w
heavy metal? Wiem, że dołożyłaś swoją "cegiełkę".
Mam nadzieję, że odrobinę pomogłam metalowym wokalistkom
w tym, żeby były brane bardziej poważnie.
Na koniec pytanie prywatne. Podobno biegasz w
maratonach. Możesz nam zdradzić kiedy stało się to
Twoją pasją? Codziennie trenujesz?
Bieganie w maratonach nie jest moją pasją. Nie znoszę
ćwiczeń. Staram się jednak przebiec jakieś kawałek codziennie,
żeby być w kondycji. Bycie w dobrej formie
jest ważne i co, więcej, jest częścią mojej pracy jako
wokalistki.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Podziękowania dla Anny Kozłowskiej
SLOUGH FEG 29
toria może się znowu powtórzyć? A może sam po
części uważasz się za luddystę?
Myślę o sobie jako o luddyście jednak bardziej w slangowym
znaczeniu tego słowa. W sensie, że jestem
pełen obawy i oporu względem technologii, gdyż jej nie
rozumiem i nie potrafię poprawnie używać. W przebiegu
albumu jest bardzo wiele odniesień do mojego
oporu. Niestety, taki już jestem. Jestem bardzo oporny
na zmiany. Nie jestem z tego faktu jakoś szczególnie
zadowolony, jednak zawsze było to moją stałą cechą.
Rzutuje to także na moje opinie i zdanie na temat postępu
technologicznego. Jestem nostalgicznym człowiekiem,
jak bardzo wielu innych i zawsze spoglądam
z tęsknotą w przeszłość. Nie jest to może zupełnie
zdrowe, jednak na pewno jest bardzo ludzkie.
Czy Chicago i St. Louis zostały wspomniane w
"Habeas Corpus" z jakiegoś konkretnego powodu?
Nie, po prostu są to przykładowe miejsce, gdzie ktoś
mógłby wykonać swoje zlecenie.
A co z "Magic Hooligans"?
Nie wiem. Po prostu jest to coś śmiesznego, co nasz basista
powiedział kiedyś tam.
"The Price Is Nice" nawiązuje w tekście do różnych
powieści Edgara Allana Poe?
Prawdę powiedziawszy to nie do końca. Utwór koncentruje
się na twórczości filmowej Vincenta Price'a.
Poszczególne wersy zostały zbudowane z tytułów jego
filmów, a tak się składa, że nakręcił sporo ekranizacji
utworów Poego.
Cóż, nie mogę pozbyć się wrażenia, że "Laser Enforcer"
jest o... odtwarzaczu filmów DVD. Powiesz jak
daleko mijam się z prawdą?
(Śmiech) Ten tekst mógłby o tym być, lecz niekoniecznie.
Jest to po prostu niejasno zarysowana historia
o laserze jako takim. Tekst został tak skonstruowany,
by brzmiał dramatycznie i w stylu science fiction.
Dorzuciłem także trochę seksualnych metafor do
całości.
A co mógłbyś nam powiedzieć o "Analogue Avengers
/ Bertrand Russell's Sex Den"?
Jest to heavy metalowa parafraza "Don't Stand So Close
To Me".
Czyżby "Warrior's Dusk" był swoistą kontynuacją
"Warrior's Dawn" z "Down Among the Deadmen"?
Dlaczego postanowiłeś pociągnąć dalej ten wątek?
Te dwa utwory tak naprawdę nie mają ze sobą wiele
wspólnego. Tytuły są podobne, ponieważ ten nowszy
utwór jest o starzeniu się i dojrzewaniu do życia. Twoi
koledzy, z którymi bawiłeś się na podwórku w kowbojów
i indian już dawno dorośli, pożenili się, mają
własne domy i rodziny, a ja nadal czuje się jak dzieciak
z podwórka. Może wszyscy tak się czują? Czy ktokolwiek
czuje, że dorósł? Nigdy się nie ożeniłem, nigdy
nie kupiłem domu czy mieszkania. Po prostu dalej
gram metal i nawet dalej chodzę do szkoły, teraz jako
nauczyciel. Przypomina to trochę granie w Dungeons
and Dragons. Nie kupuję tej całej "dorosłej" mentalności
i "dorosłego" sposobu myślenia, przynajmniej w
amerykańskim rozumieniu tych pojęć. Nigdy to u
mnie nie zaskoczyło, nigdy nie przeszedłem przez taką
przemianę, choć inni naokoło mnie ją przebyli, czasem
nawet drastycznie. Nadal jestem dokładnie taki sam,
gdy byłem nastolatkiem. Jest to trochę przerażające dla
mnie, jednak z drugiej strony uważam też, że jest to
coś dobrego.
Jak zahaczyłeś się o Metal Blade?
Och, no wiesz, po prostu się ze mną skontaktowali parę
lat temu, zapytali czy jesteśmy zainteresowani i
przyjechali zobaczyć nas występ w Londynie, po czym
wynegocjowaliśmy kontrakt. Brzmi całkiem "dorosło",
no nie?
Czy bycie członkiem takiej wytwórni wpływa na
wasze podejście do tworzenia nowego materiału?
Nikt chyba nie miał już do mnie szacunku, gdybym
powiedział, że wpływa to na proces pisania albumu,
nie? Tak nie jest i muszę przyznać, że nie stanowi to
dużej różnicy czy jesteśmy pod skrzydłami Metal Blade
czy też nie. Dlaczego miało być? Mam nadzieję, że
nikt nie odniósł wrażenia, że skoro podpisaliśmy kontrakt
z dużą wytwórnią to "udało" się nam wybić czy
coś takiego. Nie jest to realistyczne podejście do muzyki,
takie patrzenie na duże nazwy i liczby sprzedanych
egzemplarzy płyt.
Wydaję mi się, że jest o wiele więcej partii gitary akustycznej
na nowym albumie niż kiedykolwiek
wcześniej.
Jest naprawdę? Nie zwróciłem na to uwagi. Chyba nie
ma to dla mnie większego znaczenia. Teraz jak o tym
pomyślałem, to chyba rzeczywiście jest więcej takich
gitar na tej płycie niż mi się pierwotnie wydawało. Wydaję
mi się, że to kwestia tego, że podchodzimy bardziej
tradycyjnie do pisania utworu.
Brzmienie Slough Fega wyraźnie się zmieniło od czasu
ostatniego "Animal Spirits". Gitary są bardziej
ostre na brzegach i dźwięk bębnów jest nieco bardziej
skompresowany. Czy analizowaliście brzmienie poprzednich
albumów podczas tworzenia najnowszego
wydawnictwa?
Zgadza się. Chciałem by dźwięk był bardziej surowy i
bardziej żywy. W gruncie rzeczy chciałem byśmy zabrzmieli
jak zespoły, które nagrywały swoją muzykę
jeszcze przed erą cyfrowych zapisów. Tak jak w czasach,
gdy albumy były rejestrowane "na żywca" w studio.
Wiesz, lata siedemdziesiąte. Chciałem by gitary
brzmiały jak z albumów Alice'a Coopera z początku
tego okresu.
Czyli świadomie chcieliście ująć ten klimat 70's
proto-metal w swych utworach?
Dokładnie tak. To nie jest przypadek.
Jesteś wykładowcą filozofii. Czy ta dziedzina, której
uczysz, a może nawet i studenci, którzy przychodzą
na twoje wykłady, stanowiły dla ciebie inspirację
muzyczną lub tekstową?
Wpływają na mnie, jednak nie jestem pewien jak w
jasny sposób wyjaśnić jak to robią. Pochodzące z tego
źródła wpływy przesączają się, a może mówiąc dokładniej
- wlewają się we mnie od czasu do czasu. Czasem
nawet owocując całą pełną kompozycją. Jest to coś o
czym myślę dość często, coś co mocno oddziałuje na
moją świadomość, jednak nie jest to coś konkretnego,
co potrafiłbym ubrać w słowa. Styl mych wywodów
filozoficznych był zawsze nieco poetycki i przez to nie
zawsze może wydawać się jasny, dzięki czemu idealnie
pasuje do heavy metalu (śmiech).
Slough Feg posiada niezwykła dyskografię, w której
nie brakuje ponadczasowych klasyków. Który z
twoich albumów określiłbyś jako szczytowe osiągnięcie
twojej kreatywności? A może czujesz, że twoje
najlepsze artystyczne dzieło ma dopiero nadejść?
"Down Among The Deadmen" i "Twilight of the
Idols" są albumami, które mogę określić mianem swoich
najlepszych. Pierwszy album też, heavy metalowe
zespoły mają w końcu tendencję do nagrywania trzech
dobrych albumów. Niezłych płyt jest u nas pewnie jeszcze
kilka, lecz te są najmocniejsze według mnie. Poza
tym bardzo podoba mi się to, czego dokonaliśmy na
"Atavism".
Odbiór waszego siedmiocalowego singla "Laser Enforcer"
odbił się bardzo pozytywnym echem wśród
fanów. Ten utwór naprawdę zaostrzył apetyt na nadchodzącą
płytę. Myślisz, że odbiór nowego albumu
będzie tak samo entuzjastyczny?
Właśnie tego się spodziewam.
Graliście na takich festiwalach jak Headbangers
Open Air czy Keep It True. Jak ci się podobają europejskie
festiwale?
Zawsze się na nich dobrze bawię. Granie na takiej imprezie
jest ciężkim przedsięwzięciem ponieważ brzmienie
nie jest zbyt wystrzałowe, gdy na jednej scenie jednego
dnia gra kilkadziesiąt zespołów, które dźwiękowiec
musi od nowa ustawiać. Zawsze jednak granie
podczas takich występów sprawia mi dużo przyjemności.
Choć skoncentrowaliśmy się głównie na najnowszym
albumie, chciałbym jednak zapytać się o jedno
z twoich poprzednich dokonań. Dlaczego zdecydowałeś
nagrać album na temat historii opartej na
uniwersum systemu RPG Traveller? Co skłoniło cię
do uwiecznienia w heavy metalu tej gry fabularnej?
Wiesz, to po prostu taka gra. Podobały mi się sesję na
których w nią graliśmy, gdy byłem młodszy. Podobały
mi się przygody, które wymyślaliśmy i lubiłem otoczkę
fabularną, która dotyczyła światów z tej gry. To wszystko.
Wydawało mi się, że fajnie będzie nagrać album o
tym.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
HMP: Wasz nowy album pojawia się po nieco dłuższej
niż zwykle, trzyletniej przerwie. Co się przez ten
czas działo z zespołem?
Albert Bell: Cześć Adam! Po pierwsze, pozdrawiamy
wszystkich bardzo serdecznie i dziękujemy za każdą
formę zainteresowania Nomad Son. Doceniamy to.
Cóż, po wydaniu drugiego krążka "The Eternal Return"
postanowiliśmy wziąć trochę wolnego od pisania,
by naładować baterie, ale kontynuowaliśmy umacnianie
pozycji Nomad Son jako bezkompromisowej
grającej na żywo doom metalowej kapeli, zarówno na
Malcie, jak i za granicą. Po roku od wydania naszego
poprzedniego albumu zaczęliśmy pracować nad "The
Darkening", jak również innymi naszymi grupami i
projektami, to jest Forsaken i moim najnowszym solowym
projektem Albert Bell's Sacro Sanctus oraz nad
Frenzy Mono.
"The Eternal Return" w porównaniu do Waszego
debiutu był znacznie agresywniejszy. W którym kierunku
zamierzaliście pójść na "The Darkening"?
Chcieliśmy albumu, który będzie się pokrywał z tytułem,
czyli "The Darkening". Tak więc materiał nad
którym pracowaliśmy od początku zamierzony był jako
mroczniejszy i zdecydowanie agresywniejszy, a także
powiązany tematycznie z konceptem, który postanowiłem
umieścić na tym albumie.
Muszę pogratulować wyboru tego tytułu, bo naprawdę
świetnie oddaje jego zawartość. Z taką dawką
mroku mogliśbyście swobodnie konkurować z wieloma
grupami black metalowymi.
Bardzo dziękuję za tak miłe słowa, Adamie. Tak, jak
mówiłem staraliśmy się zintensyfikować muzykę w stosunku
do poprzedniego albumu, postawiliśmy także na
znacznie poteżniejsze brzmienie. Wspominałem w innym
wywiadzie o tym, jak otrzymałem kopię "The
Darkening" od Davida Vella i po raz pierwszy wrzuciłem
ją w moim samochodzie. Musiałem się zatrzymać,
bo nie dało się prowadzić pojazdu i skoncentrować
na jeździe podczas jej słuchania. Doom metal może
zniewalać agresywnością i intensywnoscią, tak nie
działa żaden inny gatunek metalu. Cieszę się, że udało
nam się osiągnąć zmaierzony cel oraz że pchnęliśmy
zespół dalej niż dotychczas. Nomad Son znalazł się w
zupełnie nowych rejonach, brzmieniowych przestrzeniach
i w perspektywie nowych horyzontów przy jednoczesnym
zachowaniu naszego znaku rozpoznawczego
jakim jest napędzany organami Hammonda ciężki
epicki doom metal.
Mimo to, nadal tworzycie muzykę w dość tradycyjnym
stylu, wydaje mi się, że najnowszy krążek brzmi
potężniej i nowcześniej, zdecydowanie nie w stylistyce
oldschoolu. Zgodzisz się z moją opinią?
Sadzę, że sposób w jaki piszemy naszą muzykę, a i
nasze podejście nadal jest bardzo oldschoolowe i także
brzmieniowo wciąż tworzymy w takim duchu. Staramy
się nie być powierzchowni jak wiele nowszych zespołów
odkrywajacych na nowo brzmienia lat 70-tych czy
80-tych i rozcieńczających tę stylistykę swoim podejściem.
W naszym wypadku, nasze przywiązanie do old
schoolu jest niemal wrodzone i mówiąc wprost, jest
dokładnie tym, kim jesteśmy. Staramy sie jednak jak
najmocniej wykorzystać możliwości producenckie.
Wszystkie albumy Nomad Son miały ogromną i drogą
produkcję. Nigdy nie pójdziemy na kompromis, ci
którzy zdecydują się kupić nasze albumy zasługują na
jak najlepszą produkcję, a nie na półprodukt! Ponadto,
uważam, że to takie podejście ma w sobie właśnie wiele
z old schoolu.
Czy podoba się Tobie twórczość My Dying Bride?
Pytam o to, ponieważ "Age of Contempt" brzmi trochę
podobnie do muzyki tej brytyjskiej grupy?
Prawdę mówiąc nie widzę podobieństwa między My
Dying Bride a Nomad Son. Przestałem śledzić tę grupę
wieki temu, gdzieś w okolicach "As the Flowers
Withers" i ich wczesnego materiału demo. Wydaję mi
się, że wiąże się to z subiektywnymi gustami i faktem,
że zawsze miałem inną definicje doom metalu aniżeli
My Dying Bride. W moim wypadku koncentruję się
bardziej na Saint Vitus, Pentagram, Trouble, Candlemass
i innych, czyli twórcach gatunku, z których
muzyką zapoznałem się, gdy wsiąkałem w doom metal
w późnych latach 80-tych i wczesnych latach 90-tych,
po kilkunastu latach zasłuchiwania się klasycznym
metalem i hard rockiem, NWOBHM i wczesnym thrashem.
Wszystko co późniejsze także miało jakiś wpływ
i jest dla nas ważne, jak również dla pozostałych członków
Nomad Son.
Jakie kwestie poruszasz tym razem w swoich tek-
30
SLOUGH FEG
Dobrze się dzieje w państwie maltańskim
Z żadnym innym muzykiem nie przeprowadziłem tylu wywiadów, co z Albertem
Bellem, ale mimo to szczerze ucieszyłem się na kolejną okazję, by zadać mu kilka pytań. Zawsze
jest otwarty, udziela odpowiedzi długich i ciekawych, a jego entuzjazm jest zaraźliwy.
Do tego wszystkiego gra kapitalną muzykę. Czego chcieć więcej? Zapraszam do lektury.
stach?
Część konceptów tematycznych jest bardzo osobista,
jak na przykład w "Only the Scars", ale w niektórych
przenosimy się do różnych historycznych epok i składamy
hołd bohaterom, o których sie nie śpiewa, jak ma
to miejsce w "Descent to Hell" i "Caliguli". Naturalnie,
znajdą się też socjopolityzne obserwacje czy odniesienia
duchowe, które mają swoje odzwierciedlenie w
kilku numerach, włączając w to "Orphaned Crown" czy
"Age of Contempt". Są one krytyką współczesnego społeczeńtwa
i opisem jego postępującego upadku.
Czy "The Devil's Banquet" ma coś wspólnego z
"Mistrzem i Małgorzatą" Bułhakowa?
Nie, "The Devil's Banquet" w znaczej mierze inspirownay
jest "Faustem" Goethego, który mnie od wielu lat
fascynował i intrygował. Naturalnie, podobieństwa
między dziełami Goethego a Bułhakowa są zauważalne,
ale tak jak powiedziałem, to Goethe był główną
inpsiracją.
Nomad Son.
Jesteś zwolennikiem nośnika DVD? Masz jakieś
swoje ulubione koncerty, które zostały w ten sposób
wydane?
Mam całkiem niezłą kolekcję DVD w swoim domu.
Do moich faworytów należy Krux "Live" na którym
widać całą doskonałość Leifa Edlinga i spółki oraz naturalnie
"7 Gates of Hell" Venom. Mam ją w dodatku
na kasecie VHS. Jestem wielkim i długoletnim wielbicielem
i kolekcjonerem twórczości Venom (śmiech).
Forsaken od jakiegoś czasu pozostaje w zawieszeniu.
Czy masz jakieś plany na nowy album?
Tak, właśnie kończymy prace nad nowym albumem
zatytułowanym "Pentateuch". Zapewniam, że zostanie
wydany w przyszłym roku. Zaczęliśmy też ponownie
koncertować po kilkumiesięcznej ciszy z naszej
Foto: Mike "Adonis" Sammut
Albercie, pracuejsz też na uniwersytecie. W Polsce
poziom szkolnictwa i edukacji wyższej w ostatnich
latach mocno się obniżył. Jak to wygląda z Twojej
perspektywy na Malcie?
Podejmuje się środki mające na celu podniesienie
jakości nauczania. Na pracownikach naukowych spoczywa
jednak coraz więcej obowiązków biurokratycznych,
co pozostawia nam niewiele czasu na samodoskonalenie.
To oczywiście może mieć negatywny
wpływ na jakość naszego podejścia do studentów. Ponadto
gdy porównuję siebie z czasów studenckich z
obecnymi studentam, myślę, że my byliśmy o wiele
bardziej zmotywowani pragnieniem wiedzy - dzisiaj,
niestety, wydaje się, że młodzież dąży po prostu do
zdobycia dyplomu, a realizowane w tym celu badania
są całkiem wtórne.
Za nami pierwsza połowa 2014 roku... Jakie masz
plany na drugą połowę?
Moje plany muzyczne koncentrują się w tym roku na
wydaniu mojego solowego albumu. Chwilę to już trwa,
a ja poświęciłem mu dużo swojego czasu, ale powinien
się wreszcie pojawić w listopadzie. Tymczasem zacząłem
pre-produkcję drugiego wydawnictwa Albert Bell's
Sacro Sanctus do którego mam napisane kilka kawałków
i chcę zamknąć się w jakichś ośmiu, które tematycznie
będą kontynuować to, co zostałe zawarte na pierwszym
albumie. Mam też nadzieję, że wszystko się
wkrótce wyjaśni w kwestii nowego albumu Forsaken i
będziemy mogli rozpocząć koncertowanie. To ważne,
by Forsaken nie odeszło w zapomnienie... tak więc i to
będzie jedną z najważniejszych spraw na kilka
najbliższych miesięcy. Naturalnie, Nomad Son także
Jowita Kamińska jest odpowiedzialna za okładki
wielu wydawnictw z Metal on Metal i wy także po
raz kolejny skorzystaliście z jej usług.
Kochamy prace Jowity i jesteśmy zaszczyceni, że
poświęciła swoje niekwestionowane i doskonale rozpoznawalne
talenty także do okładki "The Darkening".
Chcieliśmy, żeby znalazło sie na niej coś ze światłocieniem,
zwłaszcza że byliśmy pod ogormnym wrażeniem
mrocznych prac Caravaggia. Na szczęście, Jowita także
jest zwolenniczką światłocieni i udało jej się zaadaptować
naszą koncepcję idealnie i wpasować się fantastycznie
w tytuł płyty.
Zmieniacie się trochę za albumu na albumu. Czy
macie już wizję, w którym kierunku pójdziecie na
czwartym krążku?
Nie zaczęliśmy jeszcze pracować nad czwartym albumem,
na razie skupiamy się na naszych innych zespołach
i projektach. W Nomad Son jest dla nas bardzo
ważne, by trochę odpocząć i dać sobie czas na doładowanie
naszej kreatywności. Jednakże mamy kilka numerów
nad którymi od jakiegoś czasu już pracujemy.
Jedyne co mogę powiedzieć o czwartym albumie, to
tyle że będzie wart swojej ceny.
"The Dartening" to nie jedyne Wasze wydawnictwo
z 2013 roku. Wydaliście także koncertowe DVD. Co
możesz o nim powiedzieć?
Chcieliśmy wydać ponownie nasz debiutancki album
"First Light", bo nakład został wyprzedany i wciąż
pytano nas, czy będzie jeszcze dostępny. Jednakże nie
chcieliśmy wydawać reedycji tego materiału bez dodatków.
Metal on Metal była w posiadaniu dużej ilości
materiału z różnych koncertów, które zagraliśmy w
Europie, i wrzuciła je na DVD jako bonus do nowego
wydania "First Light" oraz oddzielnie, jako "Pilgrimages
of Doom". To szczególna gratka dla tych, którzy
nie doświadczyli koncertów Nomad Son na własnej
skórze i żądali intensywności znanej z koncertów.
Właśnie płyta DVD jest odpowiedzią na te żądania.
Widziałem tylko trailer, ale wygląda na to, że chcieliście
podkreślić wasz kontakt z fanami, mam rację?
Zdecydowanie tak! Podczas koncertów zawsze czerpiemy
energię od naszych fanów. Bez nich Nomad Son
nie byłby tym samym zespołem. DVD składa im hołd,
ich lojalności i zamiłowaniu do naszego zespołu.
Czego można się spodziewać idąc na wasz koncert?
Nomad Son na żywo jest za każdym razem intensywnym,
ale i magicznym doświadczeniem. Żywimy się
energią i pasją fanów. Jest wiele zespołów, które świetnie
radzą sobie w studiu, ale nie radzą sobie z esencją
swojej twórczości na scenach koncertowych. Jeśli chodzi
o nasze "Pilgrimages of Doom", to włożyliśmy w
nie nasze serca i dusze, by najpełniej przekazać żywioł
strony i kilka tygodni temu zagraliśmy razem z Angel
Witch. Cudownie było znów być na scenie ze starymi
braćmi. Z całą pewnością możecie od Forsaken oczekiwac
znacznie więcej już niedługo!
Jakiś czas temu, w jednym z wywiadów dla naszego
pisma, wspominałeś, że chcielibyście nagrać koncertowy
album Forsaken.
Wciąż szukamy odpowiednich opcji, włączając w to
nawet realizację koncertowego DVD. Jednakże, żadne
decyzje nie zostały jeszcze podjęte. Naszym głównym
celem na chwilę obecną jest wydanie nowego albumu
studyjnego i dopiero potem będzie można myśleć o kolejnych
krokach.
Jaka jest Twoja opinia o najnowszym albumie Black
Sabbath?
Szczerze mówiąc nie dodałem go jeszcze do swojej
kolekcji. Zrobię to wkrótce. Kilka numerów, które słuchałem
na YouTubie brzmiały nieźle, ale naprawdę
muszę posłuchać całego albumu, żeby wyrobić sobie
jakiekolwiek zdanie.
ma dla nas ogromne znaczenie, dlatego niedługo zaczniemy
pracę and kolejnym materiałem i skoncentrujemy
się na występach na żywo. Ponadto, już podjąłem
się organizacji kolejnego festiwalu Malta Doom Metal,
który zyskał spore zainteresowanie przy poprzednich
edycjach. Doom metal jest moją pasją i stylem życia.
Moją "kompanię braci" i mnie czeka wiele wyzwań!
Adam Nowakowski
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
NOMAD SON 31
HMP: Czy pamiętasz w którym momencie postanowiłeś,
że chcesz spróbować swoich sił poza Trouble i
powołać do życia nową grupę?
Eric Wagner: Nie bardzo. To było prawdopodobnie
po nagraniu "Simple Mind Condition". Zacząłem po
prostu pisać piosenki, które nie pasowały do Trouble.
Zaczęło się tylko ode mnie i gitary akustycznej, ale myślę,
że podjąłem ostateczną decyzję po ostatniej trasie
po Europie. Potrzebowałem nowego wyzwania.
Skąd wzięła się nazwa Blackfinger? Czy w grę
wchodziły inne?
Właściwie to nie wiem i nie pamiętam skąd się wzięła.
Może kiedyś mi się przyśniła. Miałem tą nazwę zapisaną
już od 20 lat i tylko czekałem na odpowiedni moment,
żeby jej użyć.
Blackfinger miał być pierwotnie twoim projektem solowym.
Dlaczego ostatecznie zdecydowałeś się zebrać
prawdziwy zespół?
Bo lubię być w zespole, współpracować z innymi. To
służy lepszej atmosferze pracy. Ludzie czują, że są jego
częścią, a nie tylko graczami w projekcie Erica Wagnera.
Gdzie znalazłeś pozostałych muzyków? Opowiesz
nam o tych gościach?
Wszyscy są moimi przyjaciółmi z domu. Przez lata
wspierali Trouble w różnych zespołach, w których grali.
Na początku wszyscy sugerowali, żebym zebrał grupę
muzyków jako gości, ale ja tego nie chciałem. Uwielbiałem
być zamkniętym w pokoju z przyjaciółmi i pracować,
próbując stworzyć wspaniałe nagranie. Wszyscy
odwalili kawał dobrej roboty. Jestem z nich naprawdę
dumny.
W Trouble spędziłeś wiele lat. Jak pracowało ci się
nad nowym materiałem z zupełnie innymi ludźmi?
Na początku było to trochę dziwne, szczególnie kiedy
graliśmy na żywo pierwszych kilka razy. Myślę, że byli
też trochę zestresowani, ale uporanie się z tym nie zajęło
nam dużo czasu. Starałem się, żeby czuli się jak
najbardziej komfortowo, niczym się nie martwili i po
prostu świetnie się bawili.
Spod czyich palców wyszły nowe kompozycje?
Większość tekstów i melodii miałem napisanych jeszcze
zanim złożyłem zespół. Nie jestem zbyt dobrym
gitarzystą, więc Doug i Rico pomogli mi zebrać do kupy
niektóre kompozycje. Obydwaj wnieśli swój wkład
Jeszcze jeden nowy początek
Eric Wagner to prawdziwa legenda doom metalu. Oto człowiek, który współtworzył gatunek
i wraz z ex-kolegami z Trouble odpowiedzialny jest za kilka absolutnie kultowych albumów.
Ma przy okazji opinię osoby trudnej we współpracy, czym tłumaczy się kilkukrotne opuszczanie
przez niego formacji z Chicago. Nie jest z nią związany już od kilku lat, ale mimo to nie próżnuje,
bo udziela się równocześnie w The Skull i Blackfinger, z którym to właśnie wydał debiutancki album.
Oto co o swoich ostatnich poczynaniach miał krótko i szczerze do powiedzenia Eric.
w muzykę tak, że moje teksty po prostu do niej pasowały.
Wszystko ładnie się poskładało.
Nagrywanie debiutu zajęło wam ładnych kilka lat. Z
jakiego rodzaju trudności się zetknęliście?
Cóż, pisałem około roku, a później zbierałem zespół.
Kilka lat zajęło mi sklejanie kompozycji w całość i
nagrywanie ich. Przez ten czas musiałem przesłuchać
te utwory z milion razy i musiałem się od nich na chwilę
odpocząć przed miksowaniem, co zajęło mi około
roku. W końcu byłem gotowy do miksowania i szukałem
dobrej wytwórni, co również zajęło trochę czasu.
Nie chciałem się spieszyć, żeby tylko wydać ten album.
Chciałem mieć pewność, że był dobry. Jak się okazało,
wszystko potoczyło się tak jak miało.
Czy jesteście zadowoleni z pracy, jaką wykonuje dla
was Church Within? To naprawdę mała wytwórnia,
czy nie mieliście ofert z większych?
Tak, otrzymałem oferty od większych wytwórni, ale
Foto: The Church Within
Church Within wychodzili z siebie, żeby pokazać mi,
że naprawdę nas chcieli i byli przygotowani na wszystko,
żebyśmy odnieśli sukces. Nie chciałem być w wytwórni
z milionem zespołów i później gdzieś się zgubić,
albo żeby mogli po prostu powiedzieć, że mają nas na
swojej liście.
Jesteś słusznie uważany za świetnego tekściarza. O
czym pisałeś tym razem?
Zawsze pisałem o tym, co widzę i co czuję w tym konkretnym
momencie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu
byłem całkiem sam. Muszę powiedzieć, że skończyło
się to najbardziej osobistym albumem, jaki kiedykolwiek
nagrałem. Myślę, że było wiele rzeczy, które musiałem
wyrzucić z siebie i dzięki temu czuję się teraz o
wiele lepiej.
Jak to stało się, że w pewnym momencie zmieniłeś
tematykę swoich tekstów z metafizycznych na psychodeliczne?
Nie wiem. Nigdy nie próbowałem pisać w określony
sposób. Co mi wyjdzie to wyjdzie. Myślę, że kiedy ciągle
piszesz, zaczynasz zgłębiać nowe kierunki jako osoba,
żeby móc się rozwijać i iść naprzód. Nigdy nie byłem
kimś, kto utknąłby robiąc tą samą rzecz w kółko.
Szybko się nudzę, więc ciągle poszukuję kolejnych kierunków.
Słyszałem, że twoimi ulubionymi tekściarzami są
Roger Waters, Jim Morrison i John Lennon, a więc
nazwiska względnie odległe od ciężkiego grania. Czy
masz jakichś ulubionych metalowych tekściarzy?
Nie bardzo.
Swoją drogą kiedyś czytałem kapitalną interpretację
"Manic Frustration" (autorstwa Vlada, opublikowaną
zaś w Pure Metal - przyp.red.). Autor przekonywał,
że jest to album opisujący krok po kroku akt
seksualny (zaczyna się od "Come Touch the Sky",
kończy na "Mr. White" i "Breathe"). Skomentujesz
to?
To interesujące. Nie potrafię tego skomentować dopóki
sam nie przeczytam. Powinieneś mi ją przesłać.
Często słuchacze dzielą się z tobą swoimi interpretacjami
twoich tekstów? Pamiętasz jakąś szczególnie
oryginalną?
Żadnej szczególnej nie pamiętam, ale w ciągu lat zdarzyło
się to wiele razy pośród fanów i w wywiadach.
Uwielbiam, kiedy ludzie myślą, że kawałek mówi o
czymś kompletnie innym niż miałem na myśli gdy go
pisałem. Niektóre utwory mają nawet dla mnie dwa różne
znaczenia. Z takimi właśnie ludźmi poszedłbym
na piwo i pogadał.
Skoro o Trouble mowa, to podoba ci się ostatni album?
Chodzi ci o "Simple Mind Condition" (oczywiście
miałem na myśli "The Distortion Field", ale Eric zwinnie
uniknął odpowiedzi - przyp.red.)? Tak, to świetna
płyta. Uwielbiałem ją.
Śledziłeś całe zamieszanie związane z szukaniem
twojego następcy? Nie było im łatwo.
Z tego co słyszałem i widziałem, to za bardzo się nie
starali.
To trudne pytanie, ale kogo ty byś widział jako swojego
następcę w Trouble?
Szczerze mówiąc, nie przejmuję się tym. Jestem teraz
tutaj i świetnie się bawię z Blacfinger i The Skull. The
Skull będzie wydawać singla z dwoma utworami (ukazał
się on w kwietniu, znalazy się na nim "Sometime
Yesterday Mourning" oraz "The Last Judgement" z repertuaru
Trouble - przyp.red.) i będziemy wchodzić do
studia, żeby nagrać nasz debiutancki album w kwietniu.
Czy planujecie promować wasz debiut koncertami?
Tak. Bukujemy koncerty tutaj, w USA i chciałbym też
przyjechać i zagrać dla was, oczywiście jeżeli tego chcecie.
Myślałeś już, które utwory z "Blackfinger" zagracie?
Chciałbym zagrać album w całości. Pracowaliśmy nad
tym na próbach.
Zakładam, że nie będziecie też unikać na koncertach
grania utworów Trouble. Zastanawiałeś się już, wedle
jakiego klucza będziecie je dobierać?
Myślę, że fani byliby zawiedzeni gdybym ich unikał.
Szukaliśmy numerów, które bardziej pasują do Blackfinger.
Prawdopodobnie będę trzymał się z daleka od
starszych rzeczy.
Tak się złożyło, że Trouble opuszczałeś kilka razy
wskutek wypalenia po trasie. Nie boisz się, że i tym
razem skończy się to podobnie?
Nie wiem, może teraz sprawy wyglądają inaczej. Zrobiłem
sobie miłą, długą przerwę i czuję się odświeżony
i gotowy do trasy.
Wiadomo, że życie na trasie jest wyczerpujące. Co
tobie najbardziej się w nim nie podoba?
Problem z Trouble polegał na tym, że wszystko zaczęło
być takie samo. Te same kawałki co noc, ta sama
rutyna. Do tego znaliśmy się od tak dawna. Byliśmy
jak stare małżeństwo sprzeczające się o jakieś głupie
gówno. Były momenty, gdy nie wiedziałem nawet w
jakim mieście gramy. Jak już powiedziałem, minęło
trochę czasu. Gram teraz w dwóch różnych zespołach
wiele utworów, których już dawno nie graliśmy, plus
masę nowej muzyki. Naprawdę nie mogę się doczekać,
żeby spotkać się ze starymi przyjaciółmi i fanami. Tęsknię
za wszystkimi.
Czy możemy się spodziewać nowych nagrań Blackfinger?
Masz już jakieś pomysły?
Bardzo bym chciał. W tym momencie mamy prawdopodobnie
tyle materiału, że wystarczyłoby na kolejny
album, ale nie wszystko na raz. Chciałbym przez chwilę
nacieszyć się tym obecnym. Następnie muszę nagrać
album z The Skull, a później, mam nadzieję, znowu
nadejdzie kolej na Blackfinger. Mój umysł jest bardzo
zajęty.
Adam Nowakowski
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
32
BLACKFINGER
Nieśmiertelny klasyczny heavy metal w nowoczesnym wydaniu
Słowo nowoczesność w tytule odnosi się na całe szczęście tylko do sposobu nagrywania
i nowinek technicznych jakich zespół użył podczas sesji. Sama muzyka Exorcism jest natomiast na
wskroś klasyczna i przesiąknięta duchem Black Sabbath i Dio. Debiutancki album "I Am God" jest
dla mnie sporą sensacją i jednym z najlepszych krążków pierwszego półrocza 2014. Wszyscy zwolennicy
tradycyjnego heavy/doom metalu powinni brać Exorcism w ciemno. A teraz zapraszam do
lektury rozmowy z wokalistą grupy Csabą Zvekan'em.
HMP: Witam. Jakie były okoliczności i kto był
pomysłodawcą założenia zespołu?
Csaba Zvekan: Witajcie, dziękuję za zainteresowanie
i za wywiad. Exorcism powstał z mojej inicjatywy w
roku 2006. Chciałem sprawdzić jak mój głos poradzi
sobie w brzmieniach heavy/doomowych riffów w stylistyce
Black Sabbath. Pracowałem nad tym pomysłem
coraz więcej i więcej, aż w końcu uzbierała się całkiem
pokaźna pula kawałków. Zostały one odkryte przez
mojego menadżer Axela Wiesenauera z wytwórni
Rock'n'Growl, a następnie Golden Core Records/
ZYX Music zdecydowało się ten materiał wydać.
Jak długo powstawał materiał na "I am God" i jak
wyglądał proces twórczy?
Pracowałem w tamtym czasie bardzo intensywnie i starałem
się znaleźć nowe gitarowe tony i dźwięki by nadać
całości bardziej współczesnego brzmienia. Następnie,
gdy potrzebowaliśmy dopełnienia innymi utworami,
ich komponowanie przebiegało już bardzo sprawnie.
Praktycznie wyglądało to tak, że każdy nagrywał
swoje partie osobno, wpierw Garry King partie perkusji
i natychmiast szło to do pre-produkcji. Gdy bębny
były gotowe, partie basu zrealizował Lucio Manca.
Był tak doskonale przygotowany, że zajęło mu zaledwie
trzy dni, by nagrać wszystkie ścieżki na album. Joe
Stump potrzebował nieco więcej czasu, ponieważ napięty
grafik nauczyciela gitary w Berkle Boston Music
Institute trochę mu uniemożliwiał szybkie uporanie
się z materiałem i musiał się nagimnastykować żeby
znaleźć czas na swoje solówki i ponowne nagrywanie
wszystkich gitar bezpośrednio po pracy. Gdy miałem
gotowe teksty i linie wokalne, przygotowywałem jeden
kawałek na dzień. Najwięcej czasu zabrało nam miksowanie
i masterowanie brzmienia, ponieważ zależało mi
na tym, aby wszystko było jak najbardziej dopracowane
i perfekcyjne. Zajęło nam to chyba jakieś dwa tygodnie.
Czasami zdarza się, że uszy czują znużenie i musisz
dać im odpocząć, porobić coś zupełnie innego.
Mieszkacie w różnych częściach świata. W jaki sposób
ogrywacie materiał? Mieliście jakieś wspólne
próby?
Tak, większość z nas żyje w Europie, a jedynie Joe
Stump w Bostonie, w Stanach. Na próby umawiamy
się na konkretne terminy, a gdy już się spotykamy
przygotowujemy się porządnie z naszego materiału.
Każdy instrument był nagrywany gdzie indziej. Jak
wobec tego wyglądała sesja nagraniowa?
Bardzo dobre pytanie. Musisz zastosować te same
standardy co zwykle i zobaczyć czy do siebie pasują,
czy też nie. Założenie jednak jest takie, że w razie potrzeby
możesz naprawić pewne sprawy w finalnym miksie.
Wszystko to, co działo się w procesie nagrywania
miało znaczenie od profesjonalnego podejścia każdego
z nas.
Album brzmi znakomicie i posiada mroczną i wciągającą
atmosferę. Jak udało się wam osiągnąć ten efekt?
Jesteście zadowoleni z końcowego rezultatu?
Jeśli ciebie one cieszą, to i mnie to cieszy. Recenzje i
odzew albumu był jak najbardziej pozytywny i jestem
z tego dumny. Udało nam się osiągnąć, najbardziej ciemną,
gęstą atmosferę. Zależało nam na tym, aby wybierając
poszczególne dźwięki, zagrać i zaśpiewać je
tak, by jak najmocniej uwypuklić wszystkie emocje. W
końcu to nazywane jest "kompozycją muzyczną", prawda?
(śmiech)
Każdy muzyk spisał się znakomicie, jednak mnie
szczególnie urzekła praca basu nadająca waszej muzyce
pewnego rodzaju transowości. Zamierzaliście
osiągnąć taki właśnie efekt?
Wszystko zostało zrealizowane i zmiksowane najlepiej
jak potrafiłem. Zwyczajowo, to co się nie podoba jest
w studiu po prostu nagrywane jeszcze raz, a buble wyrzuca
się do kosza. Jeśli coś nam nie pasowało, mogliśmy
to zlikwidować i zrobić na nowo. To właśnie piękno
tego narzędzia.
Jak dużo utworów napisaliście? Wszystkie znalazły
się na płycie? Jeśli nie to jakie kryterium przyjęliście
przy wyborze?
Mamy piętnaście kawałków skończonych i nagranych
z perkusją, basem, gitarami i wszystkimi solówkami.
Tylko pięć z nich nie ma jeszcze wokali. Skończę je w
późniejszym czasie.
Możecie powiedzieć parę zdań na temat warstwy lirycznej?
Jakie tematy poruszacie w swoich tekstach?
Exorcism porusza wiele tematów związanych z tego
typu ciemną muzyką. Mogą się jednak trochę różnić
od zwykłych historii w gatunku, jak również opierać na
moich własnych odczytaniach Biblii. Następnie sporo
czerpię z horrorów, które mnie fascynują, tematyki
fantastycznej i własnych doświadczeń.
Jak dla mnie wasz album to klasa światowa i będzie
wielką niesprawiedliwością jeśli przejdzie bez echa.
Jesteście dumni z tej płyty?
Foto: Rock N Growl
Bardzo się cieszę, że tak uważasz. Przeczytanie takich
słów napawa mnie dumą, napędza do dalszego działania
w tym kierunku. Przynajmniej mnie. Jak długo będzie
publiczność lubiąca naszą twórczość, tak długo
zamierzamy ją kontynuować.
Jak zamierzacie promować "I am God? Jakie cele
chcecie osiągnąć?
Zależało mi na przywróceniu do życia nieśmiertelnego
klasycznego heavy metalu w nowoczesnym wydaniu,
tak by mógł być słuchany jeszcze przez wiele lat.
Macie w planach nagranie klipu? Jeśli tak to do jakiego
utworu? Moim zdaniem najbardziej reprezentatywny
byłby "Exorcism".
Tak, mamy w planach teledysk. "Exorcism" zdecydowanie
będzie doskonale nadawał i doszedłem do takiego
samego wniosku. Jednakże, na chwilę obecną wybraliśmy
inny utwór, który spodobał się szerszej publiczności.
Zgadnijcie o jakim utworze mówię?
Jak doszło do podpisania kontraktu z Golden Core
Records/ZYX Music? Jesteście z nich zadowoleni?
Mieliście inne propozycje?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy z Golden Core
Records/ZYX Music. Mam przeczucie, że ci goście są
w stanie wypuścić doskonały album i zrobią to dla nas
we właściwy sposób. Jeśli chodzi o inne oferty, to owszem
mieliśmy inne propozycje.
Z tego co widziałem to jak dotąd macie zabukowany
tylko jeden koncert na Metal Warfest. Działacie coś
w kierunku powiększenia ilości występów?
Na chwilę obecną mamy zabookowany występ na
Dokken Open Air w Holandii, który odbędzie się 20
czerwca, następnie belgijski Sodom Festival, a później
w tym samym tygodniu zagramy jeszcze dwa koncerty.
Ponadto jedziemy na węgierski Metal Warfest Open
Air i mamy też kilka jeszcze nie potwierdzonych festiwali
planowanych na najbliższy okres czasu. Nie wspominając
o tym, że w tym roku planujemy też europejską
trasę.
Kto podczas koncertów będzie obsługiwał drugą gitarę
i klawisze?
Mamy wszystkie efekty specjalne przygotowane, nawet
ten zrewersowany element z "I Am God", wystarczy
kliknąć w przycisk i wszystko poleci samo. Ponadto,
wszyscy oprócz Joe'a gramy z monitorami usznymi,
więc wszystko zależy od tych kliknięć. Zamierzamy jednak
grać jak najbardziej w oldschoolowy sposób i nie
będziemy puszczać ścieżek z offu. Dlatego będziemy
też mieli bardzo utalentowanego klawiszowca, który
pomoże nam utrzymać odpowiednią atmosferę podczas
koncertów.
Gracie też w innych zespołach, więc to pytanie wydaje
się zasadne. Exorcism jest dla was zespołem priorytetowym
czy po prostu jednym z kilku?
Exorcism jest teraz moim oczkiem w głowie. Mam co
prawda jeszcze Raven Lorda i Zvekana, ale musimy
łapać jednego byka za rogi w określonym czasie.
Wydaje się, że główną inspiracją stojącą za Exorcism
jest Black Sabbath, zgadza się? Jakie inne rzeczy was
inspiruję podczas tworzenia?
Jak najbardziej: Black Sabbath, Dio, Judas Priest,
Deep Purple, Rainbow, Hendrix, Malmsteen i to
chyba wszystkie inspiracje. Klawisze są też dla mnie
bardzo inspirującym instrumentem. Buduje nastrój i
wszystkie pomysły są znacznie łatwiejsze do stworzenia
gdy przygotowuje się je na tych wszystkich syntezatorach,
które nazbierałem w ciągu tych wszystkich
lat. Można powiedzieć, że dodają kolorów muzyce, bez
nich jest ona po prostu czarno-biała. Inną sprawą jest
to, że można też przeładować swoją muzykę dźwiękami
syntetycznymi. Dlatego staram się uch używać w
wyważony sposób, to w końcu heavy metal.
Jak byście zarekomendowali swój album fanim metalu?
Czemu mieliby kupić akurat wasz krążek?
Dlaczego? Bo wierzymy, że przyszłość przyniesie wiele
równie udanych albumów. Wypłynęliśmy na przestwór
tego oceanu i będziemy żeglować po tych stojących
szerokim otworem wodach.
To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za
wywiad.
Pragnę podziękować bardzo serdecznie za ten świetny
wywiad, pozdrawiam wszystkich czytelników, fanów i
przyjaciół. Wszyscy złapiemy się gdzieś na trasie.
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
EXORCISM 33
Kachinsky:
HMP: Bardzo długo pracowaliście nad najnowszym
albumem "Omniscient" - co miało wpływ na taki stan
rzeczy, bo wątpię, byście chcieli iść w ślady Def
Leppard czy Guns N' Roses, nagrywających płyty
kilka czy nawet kilkanaście lat?
Steve Kachinsky: Dało nam to właśnie mnóstwo czasu.
Ja spędziłem jakieś 2800 godzin pracy nad materiałem
i mówię tylko o sobie, nie liczę tutaj pracy innych
ludzi, czy nikogo zajmującego się miksem i żadnego z
innych muzyków. Jak wielu współczesnych artystów
większość roboty wykonujemy nagrywając i edytując
dźwięki przy pomocy komputerów i uwierzcie, że to
bardzo spowalnia proces twórczy. Nasze starsze albumy
pisaliśmy w miesiąc, ogranie go zabierało kolejny
miesiąc i nagrywanie kolejny, co dawało jakieś trzy
miesiące. Pisząc ten album spędziliśmy nad nim znacznie
więcej czasu: rok zabrało nam samo skompletowanie
pomysłów, półtora roku ich nagranie, jakieś siedem
czy osiem miesięcy na zadowalające nas miksy,
nad którymi pracował R.D. Liapakis z Mystic Prophecy.
Kiedy to wszystko już było gotowe, kilka miesięcy
szukaliśmy odpowiedniej wytwórni, później robiliśmy
okładkę i w końcu wszystko było gotowe. Trzy
lata minęły na samym kończeniu, nagrywaniu i spinaniu
tego w spójną całość.
Czyli nie było opcji, że wydany 10 lat temu album
"Beware" będzie waszą ostatnią płytą? Sprawy potoczyły
się tak, a nie inaczej, aż w końcu udało wam
się nagrać kolejny album?
Kiedy skończyliśmy "Beware" mieliśmy sporo problemów,
odszedł od nas Rick a następnie Nadir, ja miałem
problem z menadżerami i tak prawdę mówiąc nie
miałem nawet ochoty interesować się sprawami Steel
Prophet. W końcu, Vince zaczął mnie często odwiedzać
i wciąż mówił jak bardzo chce coś napisać, ciągle
nawijał tylko o tym samym, aż do znudzenia. Nie
chciałem go spławiać, więc zgodziłem się i zacząłem
spisywać nowe pomysły. Cieszę się, że tak się stało, bo
jestem bardzo zadowolony z rezultatu.
Metalowi sukcesorzy Queen
Cierpliwość fanów Steel Prophet była w ostatnich latach wystawiona na bardzo
ciężką próbę, bo zespół milczał aż dziesięć lat. Okazało się jednak, że sprawy w tzw. międzyczasie
potoczyły się po myśli zwolenników grupy: wróciła w zreformowanym składzie, z
uwielbianym przez fanów wokalistą Rickiem Mythiasin'em, nagrała też płytę - marzenie. O
tym, dlaczego musiało to trwać tak długo oraz o swej fascynacji zespołem Queen, co zaowocowało
nagraniem "Bohemian Rhapsody", opowiedział nam lider grupy, gitarzysta Steve
Nadir D'Priest chyba nie był odpowiednim wokalistą
dla Steel Prophet, podobnie jak Bruce Hall? Dlatego
zapewne powrót do składu Ricka Mythiasina w
2007r. był dla was niejako nowym, symbolicznym
początkiem?
Wszyscy ci goście byli rewelacyjni, ale ludzie naprawdę
muszą poczuć brzmienie Steel Prophet połączone z
moim sposobem pisania oraz wokalami Ricka i zacząć
je z nim identyfikować. Rick jest naprawdę świetny i
daje nam poczucie, że wszystko jest na swoim miejscu.
Rozmawialiśmy o tym co nas podzieliło, kiedy od nas
odszedł i myślę, że ta rozmowa właśnie wpłynęła na
decyzję o jego powrocie, nowym początku. Vince się z
Foto: Steel Prophet
nim kontaktował w sprawie ponownego angażu i
dopiero potem zapytał mnie o moją opinię. Nie leżało
mi to, ale muszę przyznać, że była to najlepsza rzecz
jaka mogła przytrafić się tej kapeli.
Właśnie wtedy powstały pierwsze pomysły i utwory
na "Omniscient"?
To była wyłącznie praca Vince'a i moja, wówczas nie
było jakiejś konkretnej wizji że będzie to koncept jak
stało się później. Próbowaliśmy po prostu napisać kilka
dobrych kawałków, a Vince zachęcał mnie, żebyśmy
poszli w stronę naszych wcześniejszych dokonań.
Vince miał spory wpływ w to, co napisałem. Nagraliśmy
samą warstwę instrumentalną jeszcze zanim mieliśmy
gotowe teksty i napisane linie wokalne. Dopiero
w tedy usiadłem razem z Rickiem i zacząłem się nad
tym zastanawiać. To zabrało nam trochę czasu. Kiedy
wszystkie były już gotowe, stało się dla nas jasne, jaki
tytuł powinien mieć nowy album i że będzie właśnie
konceptem.
Chyba dość szybko stworzyliście cały materiał na tę
płytę, dlaczego więc nie zdecydowaliście się nagrać i
wydać jej szybciej?
Staraliśmy się wszystko nagrać i zmiksować jak najszybciej,
ale jednocześnie nie zależało nam na zbytnim
pośpiechu, chcieliśmy żeby był to album dopieszczony
i potrzebowaliśmy tyle czasu ile nam to ostatecznie
zabrało. Zrealizowaliśmy nawet klipy do "666 Is Everythere
(Heavy Metal Blues)" oraz "The Tree of Knowledge".
Premiera była przesuwana kilkakrotnie, ale ponoć
czerwiec tego roku jest już ostatecznym i nieodwołalnym
terminem wydania "Omniscient"?
Cóż, obecnie planujemy wydać go 8 czerwca. Żadnych
przesunięć nie przewidujemy!
Przypomina to trochę wasze pierwsze lata istnienia,
kiedy to aż do 1995r. nie wydaliście płyty, nagrywając
wcześniej tylko kasety demo, mimo tego, że zespół
cały czas istniał i był aktywny koncertowo?
Tak, również wtedy podpisanie odpowiedniego kontraktu
i nagranie pierwszego krążka zabrało nam trochę
czasu. To zupełnie tak, jak byś zaczynał od początku…
Sytuacja zmieniła się o tyle, że w latach 70-tych, 80-
tych czy 90-tych zespoły koncertami promowały płyty,
ze sprzedaży których miały mniejsze lub większe
zyski. Teraz by przeżyć trzeba jak najwięcej grać na
żywo, co czasami jest pewnie trudne do pogodzenia z
innymi obowiązkami, pracą czy rodziną?
Prawda, od czasu kiedy możesz z łatwością ukraść czyjąś
muzykę z internetu, jedyną rzeczą, której nie da się
tak łatwo ukraść to bilety na koncerty i oficjalny merch
dostępny właśnie na nich. Wytwórnie płytowe także są
zwykłymi lamusami, bo nie radziły sobie z opłacaniem
zespołów i zarabianiem na nich już w tamtych czasach,
a nowe wydawnictwa nie sprzedają się już tak dobrze
jak kiedyś, nie stać ich nawet na sypnięcie groszem na
koszulki, a co dopiero jakiekolwiek koncerty…
Jak wygląda obecnie rynek koncertowy w USA? Jest
na nim wciąż miejsce dla takich zespołów jak Steel
Prophet? Europa, zwłaszcza Niemcy, są chyba dla
was znacznie łaskawsze, skoro dość często tu gracie,
zwłaszcza na festiwalach?
Nienajlepsza jeśli chodzi o LA i klasyczne prog/power
granie jak nasze. Rzadko gdziekolwiek koncertujemy,
ale pracujemy obecnie nad wydarzeniem z grupą Night
Demon w ramach którego odbędzie się release party
naszego nowego albumu. Ostatnim razem graliśmy w
LA rok temu. To w Europie, a zwłaszcza w Niemczech,
mamy najbardziej zagorzałych fanów. Mamy ich całkiem
sporo w Stanach, ale tam jest tyle miejsc do obstawienia,
że trudno cokolwiek zorganizować. Chodzi
mi oto, że masz jakieś 10 tysięcy fanów w Stanach, ale
tylko 50 pochodzi z każdego ze stanów. Po podliczeniu
kosztów wychodzi na to, że ani nam, ani agentom,
ani komukolwiek się to po prostu nie opłaca. I wszyscy
doskonale zdają sobie z tego sprawę.
Ponoć napisaliście aż 14 nowych utworów? Wszystkie
trafią na płytę czy też kilka z nich spocznie w
archiwach, bo przecież strona B singla jest już czymś
totalnie zapomnianym w czasach interetowych singli
- pojedynczych piosenek?
Tak, na nowym albumie jest dokładnie czternaście kawałków.
Dwanaście z nich to część konceptualna i właściwa
dla "Omniscient", następnie "Bohemian Rhapsody"
i "1984 (George Orwell Rolling his Grave)", które
są dodatkami do tego albumu. Można powiedzieć, że
to takie strony B, gdybyśmy tylko zrealizowali jakieś
single.
Pracując tak długo nad tym albumem przygotowujecie
chyba zespołowe arcydzieło, wręcz kwintesencję
stylu Steel Prophet - takie wasze "Machine Head"
czy "The Number Of The Beast"?
Tak, takie było założenie. Zawsze mieliśmy wrażenie,
że czegoś nam brakuje na wcześniejszych albumach, bo
zwyczajnie kończył się nam wyznaczony w studio czas.
Na nowym krążku chcieliśmy być pewni, że wszystko
będzie wyglądało tak jak sobie to zamarzymy bez
względu na to, ile nam to czasu zabierze. To nasza
kwintesencja. Nagraliśmy na jego potrzeby bardzo
wiele ścieżek gitar, klawiszy, bębnów i harmonicznych
wokali. Przypomina mi to małą orkiestrę złożoną z
gitar, która została zestawiona z maleńkim chórem.
Ponadto chcieliśmy, żeby zarówno gitary jak i perkusja
brzmiała odpowiednio masywnie. Melodyczność wokali
zawsze była dla nas bardzo ważna, ale teraz była
jeszcze istotniejsza. Chcieliśmy też, żeby gitarowe solówki
przypominały te znane z wykonań z Schenkera,
Rhoadsa, Van Halena i tak dalej. To było dla nas
niezwykle ważne.
10 lat to kawał czasu, w związku z tym możemy spodziewać
się jakichś zaskakujących rozwiązań, nietypowych
aranżacji, etc.?
Tak, możecie spodziewać się kilku bardzo ciekawych
rzeczy. To album, w którym będziecie odkrywać nowe
elementy za każdym razem gdy będziecie go słuchać.
34
STEEL PROPHET
W każdym numerze jest tak wiele muzycznych smaczków,
że ma się wrażenie, że wręcz wołają by właśnie
je wyłapać. To taki "słuchawkowy" album. Było trudno
go stworzyć, ale tak musiało się wszystko pomału toczyć.
Potrzebowaliśmy czegoś zupełnie innego i niezwykłego,
czegoś czego nie będziemy się wstydzić oddając
go ludziom do słuchania.
Nagranie przez was "Bohemian Rhapsody" Queen
jest dla mnie pewnego rodzaju zaskoczeniem, bo nie
spodziewałem się, że sięgniecie akurat po ten ponadczasowy,
rozbudowany i piekielnie trudny utwór -
skąd taka właśnie decyzja?
Ten kawałek nagrywaliśmy tyle czasu ile potrzebowało
Queen. Dokładnie trzy tygodnie na dopracowanie
każdej jego części. Fantastycznie się bawiliśmy
przy realizacji sekwencji operowej i musieliśmy zatrudnić
do niej kilku dodatkowych wokalistów. Robili to za
darmo, za radochę przy wspólnej zabawie. Naturalnie,
zapewniliśmy poczęstunek, ale było to na zasadzie;
wszyscy chcemy być częścią odtworzenia jednej z
najwspanialszych piosenek w historii muzyki rockowej.
Większość tego kawałka to robota Ricka, ale Dave
James z Superbees również dodał wiele swoich partii.
Zrobiliśmy ją dokładnie tak, jak brzmiał oryginał i
tylko w niewielkim stopniu go zmodyfikowaliśmy. W
czymś co jest perfekcyjne niewiele zmienisz. Kocham
Queen, zwłaszcza ich pierwsze albumy, które mają nie
tylko ciężkie rockowe gitary, ale także najgenialniejsze
harmonie wokalne jakie kiedykolwiek dane mi było
usłyszeć. Odkąd zacząłem moją przygodę z gitarą to
właśnie oni należeli do moich najbardziej ukochanych
grup i zawsze tak będzie. Wciąż próbuję grać jeszcze
lepiej niż Brian May na tych płytach.
Zdradzisz jak przerobiliście tę kompozycję, bo nie
spodziewam się, że ograniczyliście się tylko do jej zagrania
w jak najbardziej zbliżonej do oryginału wersji?
Tak jak powiedziałem wyżej bracie, niczego nie przerabialiśmy
na nowo.
Wcześniej takie wyzwania też nie były wam obce,
nagraliście przecież swoją wersję "Don't You Forget
About Me" Simple Minds - wygląda na to, że nie lubicie
się ograniczać?
Uwielbiam zaskakiwać się różną muzyką. Czasami ludzie
nie rozumieją czemu pewne sprawy robię w określony
sposób, ani nie rozumieją rezultatów takiego postępowania,
ale dla mnie to jest istotne, by stawać się
jeszcze lepszym artystą i skupiać się na rzeczach, które
pomogą mi jeszcze lepiej zrozumieć naturę pisania
muzyki i ulepszania brzmienia. Ten kawałek jest najpiękniejszym
tego przykładem, który pozwolił nam
pójść w zupełnie innym kierunku, a o który często pytają
nasi fani.
Czy twoim zdaniem "Oleander" z 2001 r. czegoś brakowało,
że zdecydowaliście się odświeżyć ten właśnie
utwór?
O to także zabiegali fani. Wersja a capella, która znalazła
się na "Book Of The Dead" jest niezła, ale tylko w
sferze melodycznej. Chciałem rozszerzyć ją o ideę
gitarowej orkiestry. Kocham heavy metal, ale nie
znoszę się ograniczać. Poszedłem w heavy metal, bo to
była muzyka gitarowa, ale odnoszę wrażenie, że ludzie
coraz częściej wolą gdy odchodzi się od tych heavy
metalowych korzeni. We wczesnych latach metalowe
grupy pokroju Black Sabbath czy Judas Priest mogło
pozwolić sobie na użycie pianina, albo na użycie
orkiestry smyczkowej, eksperymentować z bluesem,
flamenco, co tylko wpadło im do głów. Muzyka wymaga
od artysty wyzwań, korzystania z możliwości i jak
największego obnażenia, tego co czuje dusza muzyka.
"Oleander" jest prosta i szczera jak dusza dziecka, w
której widzę odbicie tego faktu, że nie każda piosenka
musi być ciężka i brana zupełnie poważnie. Przypomina
to trochę taką formę oczyszczenia, która później
pozwala ci odświeżyć tę ciężkość…
"Omniscient" będzie albumem urozmaiconym nie
tylko muzycznie - przybliżysz nam warstwę tekstową
takich tworów jak: "Funeral For Art", "Spaceships
and Richard M. Nixon", "666 is Everywhere"?
"Funeral For Art" pokazuje jak świat naturalny, który
nas otacza jest najpiękniejszą sztuką, a którą my próbujemy
naśladować za pomocą dźwięków, obrazów i
innych zastosowań i przerobiwszy ją nazywać "sztuką".
Ludzie zawsze mówią jak emocjonalnie na nich to
wpływa, ale być może chcą poczuć tylko coś innego niż
zwykle i jest to kanał do ukierunkowania tych emocji,
które chcą odczuwać, przerabiając je tym samym na
sztukę, jak medium do zmagania się ze samym sobą. U
każdego można też zaobserwować zupełnie inne interpretacje
tego samego, tego co dana osoba widzi czy
słyszy, być inne od tego co zamierzał twórca. To też
ma znaczenie w wypadku tego, co my nazywamy "muzycznymi
trendami", które często obnażają brak talentu,
co więcej możesz nabrać ludzi, żeby myśleli, że
wpływ na tę twórczość zaiste ma prawdziwy talent.
Przypomina to awangardowy jazz z lat 60-tych, w którym
dzisiejsi growlujący wokaliści nie potrafią stworzyć
prawdziwej muzyki za pomocą tylko i wyłącznie
swoich głosów. Wokale w "666" są zbudowane na kilku
odmiennych planach; naiwne postrzeganie, że ten
numer to odzwierciedlenie zła, aż do zrozumienia jaką
kliszą jest większość muzyki. Dla przykładu, jeśli
chcesz grać country to koniecznie musisz ubrać się w
Foto: Steel Prophet
kowbojki i kapelusz z rondem. Albo żeby być dobrym
raperem to musisz mieć spodnie z obniżonym krokiem
bo nie zostaniesz zaakceptowany. Tego samego dystansu
brakuje w środowisku metalowym, co pokazaliśmy
w teledysku i który mamy nadzieję będzie wielkim
sukcesem. Z kolei słowa do "Aliens, Spaceships And
Richard M. Nixon" traktują o fantastycznych teoriach
spiskowych, pokazuje że niektóre sprawy mogą zostać
odebrane w sposób niewłaściwy, lub kompletnie błędny,
a nawet zmusić do uwierzenia że komuś się coś
wydaje, na zasadzie każdy cień na ścianie to na pewno
potwór, a tak naprawdę ktoś bawi się kukiełkami i
rzuca nimi ten cień…
Nawiązując jeszcze do "Funeral For Art" - zapewne
w czasach bardziej sprzyjających artystom wydalibyście
"Omniscient" zdecydowanie szybciej? Kiedyś
też było piractwo, ale jednak nie na taką skalę - ten
problem wpływa pewnie również na wasz zespół?
Najprawdopodobniej zarobię na nim znacznie mniej
niż w przeszłości, ponieważ sprzedaż w całym przemyśle
muzycznym drastycznie spadła na łeb, na szyję.
Muszę pogodzić się, że coś co jest moją sztuką to tak
naprawdę tylko hobby, coś co robię z miłości, a zapłata
za nią nie jest potrzebna jeśli podoba się komukolwiek.
W dzisiejszych czasach to ciężka profesja…
Trzon grupy stanowicie obecnie z basistą Vince'm
Dennisem, doszli zaś dwaj nowi muzycy: perkusista
Jimmy Schultz oraz gitarzysta Chris Schleyer. Ten
pierwszy jest doświadczonym muzykiem, znanym
chociażby z New Eden, a gdzie znaleźliście gitarzystę?
Chris i Jimmy zagrali na tym albumie, ale nasz obecny
skład to tylko ci kolesie, którzy grali na demówce
"Inner Ascendance". Vince, Rick i ja plus Jon Paget
na gitarze oraz John Tarascio na perkusji. To nasz
reaktywowany klasyczny skład. Graliśmy razem na
Keep It True w zeszłym roku i świetnie się czułem
znów będąc z moimi starymi kumplami i członkami
zespołu na jednej scenie. Chris to przyjaciel Vince'a, z
którym grał w kapeli zwanej Zeromancer. Jest niesamowitym
gitarzystą prowadzącym i rytmicznym. Wydaje
mi się, że polubicie jego sposób grania.
Postawicie pewnie na sporo nowych utworów, dopełnionych
waszymi klasykami?
Tak, na pewno zagramy kilka utworów z nowego albumu,
a do tego dorzucimy tonę naszych ulubionych staroci
z pierwszych płyt aż do czasów "Unseen".
Zamierzacie grać również "Bohemian Rhapsody"?
Oczywiście, nawet zagraliśmy go już na Keep It True
w zeszłym roku. Publice bardzo się to podobało! To
bardzo szczególne uczucie grać go na żywo, tak jak
szczególna jest dla mnie grupa Queen, którą pokochałem
gdy byłem jeszcze dzieciakiem. Ludzie uwielbiają
śpiewać razem z nami w partii operowej, zwłaszcza
jak są już po kilku piwkach! (śmiech)
Włączenie do setlisty również tych najstarszych
utworów jest o tyle wskazane, że niedawno ukazało
się wznowienie waszego pierwszego albumu "The
Goddess Principle" - zamierzacie grać kompozycje
również z tej płyty?
Jak najbardziej, zamierzamy zagrać "Penance Of Guilt"
i być może dorzucimy jeszcze ze dwa inne numery.
"Reign Of Christ" albo "To Grasp Eternity" będą chyba
najwłaściwszymi wyborami, jak sądzę.
Jej ponowne wydanie to początek serii wznowień
starszych albumów Steel Prophet, czy też skończy
się tylko na tej jednej pozycji?
Został on kompletnie zremasterowany na potrzeby
winyla i w moim odczuciu brzmi znacznie lepiej niż na
oryginalnej płycie CD. Bas jest bardziej uwydatniony,
a brzmienie gitar lżejsze i znacznie nowocześniejsze.
Planujemy w podobny sposób zrealizować wznowienia
"Messiah", "Book Of The Dead", "Into The Void" i
"Dark Conclusion", które pojawią się na winylach jeszcze
w tym roku.
Zupełnie niepostrzeżenie minęło 30 lat istnienia
Steel Prophet - wydanie "Omniscient" jest zapewne
najlepszym zaakcentowaniem tego faktu?
Dzięki, że to zauważyłeś! Tak, wydaje mi się, że można
uznać ten album za coś specjalnego i ważnego w
obecnej historii naszego zespołu. Mamy kolejną szansę,
aby zrobić dobre wrażenie na naszych słuchaczach
i chcemy dać im tę możliwość dając z siebie wszystko
w każdym miejscu.
Planujecie z tej okazji jakiś specjalny koncert, wydawnictwo,
czy w tych trudnych czasach dacie sobie
spokój z celebrowaniem tej rocznicy, grając za to jak
najwięcej przy okazji promocji nowego albumu?
Na chwilę obecną nie mamy szczególnych planów, ale
możecie spodziewać się kilku niespodzianek w sklepach
muzycznych jeszcze w tym roku…
Życzymy wam więc jak najwięcej udanych koncertów
i dziękujemy za rozmowę!
Bardzo dziękuję za bardzo interesujące pytania!
Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
STEEL PROPHET 35
HMP: Kiedy rozmawialiśmy sześć lat temu, krótko
po premierze waszego czwartego albumu "Once In
A Blue Moon", przygotowywaliście już jego następcę.
I to nie tylko w sensie komponowania, bo byliście
już na etapie nagrań sekcji rytmicznej - co spowodowało,
że ta płyta do dziś się nie ukazała?
Skully: W rzeczy samej - byłoby cudownie gdyby
wszystko poszło zgodnie z planem i gdyby udało się
nam go zrealizować w 2010 roku. Niestety sprawy się
skomplikowały i wydarzyły się nieprzewidziane rzeczy.
Mój brat Wes poważnie zachorował i nie był w
stanie dalej występować. Nie mogliśmy tego przewidzieć.
Co więcej, taki obrót spraw przyczynił się do
dłuższego przemyślenia co zamierzamy zrobić. To
była jego decyzja żebyśmy kontynuowali naszą "misję".
Światowa ekonomia także odcisnęła na nas swoje
piętno. Robota się skończyła, a nowe, które rozpoczęliśmy
przynosiły znacznie mniejsze dochody. Razem
z Dennisem otworzyliśmy studio Seasons Of
The Wolf, żeby mieć rękę na pulsie i pomóc także
Amerykanie z Seasons Of The Wolf mogą mówić o wyjątkowym
pechu: w latach 1996-2007 wydali cztery wyśmienite
albumy z progresywnym, mrocznym heavy metalem,
po czym przymierzali się do wydania kolejnej
płyty. Szyki pokrzyżowała im poważna choroba wokalisty
Wesa Edwarda Waddella, dlatego kilka kolejnych lat
zespół najzwyczajniej w świecie stracił. Jednak ci goście
za bardzo kochają muzykę by odpuścić: nowa płyta jest
na ukończeniu, a póki co ukazała się podwójna "Anthology",
zawierająca nagrania demo dostępne dotąd tylko
na kasetach. Lider i gitarzysta grupy, Barry D. "Skully"
Waddell był jak zwykle rozmowny, szczegółowo opowiadając
o tym, co przez ostanie lata działo się z Seasons
Of The Wolf:
Nigdy się nie poddamy!
Masz rację. W pokonywaniu przeciwności staliśmy
się wyjątkowo dobrzy. Nauczyliśmy się te frustracje
przemieniać w naszą radosną twórczość.
Miał się on ukazać dwa lata temu, ale w tej sytuacji
wydaje mi się, że bezpieczniej będzie nie pytać o
przewidywaną przez was datę jego premiery?
Witches Brew Records chce wypuścić nowy album
Seasons Of The Wolf latem tego roku. Bardzo prawdopodobne,
że do tego dojdzie. Jestem przekonany,
że uda się to jeszcze w tym roku, ale także może być
tak że nie uda się nam sfinalizować go przed końcem.
Możliwość, którą też rozpatrujemy to styczeń 2015 i
wtedy otrzymalibyśmy cały rok na nowy start. Zapewniam
jednak, że płyta nadchodzi i zostanie wydana
przez niemiecką wytwórnię Witches Brew Records.
Siedem lat przerwy w muzycznym biznesie to cała
wieczność, ale w przypadku takiego zespołu jak
wasz wygląda to chyba zupełnie inaczej, bo i tak
zawsze funkcjonowaliście według swoich zasad,
będąc zespołem całkowicie niezależnym?
Tak, wszystko załatwialiśmy na własną rękę. Teraz
jednak mamy wyjątkową możliwość dotarcia do szerszej
publiczności dzięki Wittches Brew Records
przygotowującej do wydania nasz nowy album. Pierwszy
raz spotkaliśmy Cheryl w późnych latach 90-
tych, niedługo po wydaniu naszego trzeciego studyjnego
albumu. Dużo ze sobą rozmawialiśmy i nabraliśmy
do siebie zaufania. Cheryl była długoletnią fanką
Seasons Of The Wolf i dała nam poczucie, że możemy
zrobić coś razem w taki sposób, na jaki zasługujemy.
Fani pewnie zamęczali was prośbami o wznowienie
pierwszych kaset demo z lat 1989-92, stąd taka
właśnie zawartość "Anthology"?
Zrealizowaliśmy tamte krążki w Tampa Bay na
Florydzie na kasetach magnetofonowych. Rozwoziliśmy
je na tylnych siedzeniach naszych samochodów i
sami dystrybuowaliśmy je w lokalnych sklepach muzycznych.
Tak naprawdę nie były to demówki. To
były nasze pierwsze pełne studyjne albumy. Nigdy
ich po prostu nie wydaliśmy na płytach CD, które
byłyby dostępne na całym świecie, ponieważ uważaliśmy,
ze nie były dobre brzmieniowo. I to nie tylko
w mojej opinii. Upłynęło wiele lat i dopiero po trzecim
albumie (1996), czwartym (1999), piątym (2002)
i wreszcie szóstym (2007) zaczęliśmy dostrzegać kult
jaki wokół nas urósł, zainteresowanie, które do nas
docierało, przyszło z czasem gdy nasz muzyka uzyskała
lepszą produkcję. Wracając jednak do roku
2006, Frank i Thomas z Iron Shield Records odwiedzali
nas wówczas kilkakrotnie. Dowiedzieli się,
że wydaliśmy tamte dwa albumy w latach 89 - 91.
Wypiliśmy kilka zimnych piwek i posłuchaliśmy trochę
tamtej muzyki. Postanowiliśmy, że wydamy je za
jednym rzutem jako "Antologia 1 i 2". Miało to się
stać kilka lat temu, jednak pracę przerwała śmierć
Franka, który zmarł na zawał, a jego najlepszy przyjaciel
Thomas nie był pewien czy jest w stanie sfinalizować
wydanie sam. Było to zrozumiałe, wszyscy
byliśmy tym przybici, byliśmy przecież dobrymi kumplami.
Potem gdy już zaczęliśmy pracować z Cheryl
z Witches Brew Records rozmawialiśmy i wyszło, że
dowiedziała się także o tamtym wczesnym materiale.
Wyraziła swoje zainteresowanie, żeby coś z nim zrobić.
Opowiedziałem jej o tym wcześniejszym niepowodzeniu.
Dlatego obie wytwórnie zwlekały z jego
wydaniem. Bardzo chciałem żeby Thomas był jego
częścią, to była w końcu idea Iron Shield. Cheryl i
Thomas spotkali się i sprzymierzyli się. W końcu
było to możliwe i udało się. Po 25 latach wszyscy fani,
którzy byli z nami od początku mogą usłyszeć jak
zaczynaliśmy i jak bardzo nasze brzmienie się
zmieniło. Zdecydowaliśmy, że będzie to wydawnictwo
podwójne. Żałuję, że Frank aka "The Grete" nie
może tego zobaczyć i cieszyć się naszym szczęściem.
zespołom z naszej okolicy. Współprodukowałem kilka
naprawdę ciekawych wydawnictw, ponadto zrobiliśmy
też kilka sesji nagraniowych dla innych studiów.
Skończyłem cztery pozostałe do zrobienia ścieżki
wokalne na nowy album i dograłem partie gitar do
jednego z kawałków. Przyszedł czas na miksy i mastering
materiału. Wtedy spiknęliśmy się z Cheryl z
Witches Brew Records i wreszcie album dostał szansę
by się pojawić. Okładka także jest już gotowa. Jestem
przekonany, że wszyscy którzy zobaczą okładkę
i tytuł nowej płyty zrozumieją co się z nami działo i
jak czuliśmy się z tym całym gównem ostatnich kilku
lat. (śmiech) Naturalnie, muszę też podkreślić, że
wciąż przeczesujemy świat w poszukiwaniu odpowiedniego
wokalisty do naszego zespołu.
Jednak zespół przetrwał te wszystkie zawirowania i
cały czas pracowaliście nad tym albumem?
Foto: Seasons Of The Wolf
Kilka lat temu podawaliście już tytuły siedmiu nowych
utworów, które trafią na tę płytę, między innymi:
"Take Us To The Stars", "Fools Gold", "Hunting
Humans" czy "Solar Fire" - wciąż mają szanse,
czy zastąpił je nowszy materiał?
"Take Us To The Stars", "Fools Gold" oraz "Solar Flare"
wciąż się na nim znajdują. Planujemy też kilka
niespodzianek. Nie mam wątpliwości, że fani pokochają
takie utwory jak "Last Act Of Defiance" czy "No
More Room In Hell".
W oczekiwaniu na kolejny album z premierowym
materiałem wydaliście "Anthology" - to wydawnictwo
miało w pewnym sensie przypomnieć, że Seasons
Of The Wolf wciąż istnieje i ma się dobrze?
W zasadzie tak, można tak to ująć. Dla Pure Steel
Records zrealizowaliśmy dwa winyle w latach 2009 i
2012, ale teraz ta antologia została wydana przez
Witches Brew i Iron Shield. Na pewno pomogło to
podtrzymać zespół przy życiu.
Zapowiadaliście to już zresztą na naszych łamach
sześć lat temu. Swoją drogą pewnie niewielu artystów,
szczególnie w dzisiejszych czasach, zdecydowałoby
się na taki krok, bo przecież wydanie składanki
z materiałem znanym z regularnych albumów
jest zwykle bardziej opłacalne i zdecydowanie łatwiejsze?
Dla artystów działających w tak zwanym mainstreamie
zawsze takie wydawnictwa są znacznie bardziej
dochodowe. Dla nas jednak nie było to najważniejsze.
Tworzenie i być częścią historii było dla nas i jest
najważniejsze. Spotkało nas ogromne szczęście, że
udało się nam sprzymierzyć z Witches Brew i Iron
Shield. Gdyby nie oni, nigdy by nie doszłoby do
ponownego wydania "Antologii". Ma ona właśnie
pokazać tym wszystkim fanom aż po grób będącymi
z nami od początku i tym innym zainteresowanym
jak to się zaczęło. Pamiętam jak jakiś czas temu King
Diamond wydał swoje utwory z pierwszego zespołu,
w którym śpiewał Black Rose. Cały materiał miał ten
garażowy szlif - zwykłe, surowe nagrania z prób.
Pewnie wam też zależało na tym, by te pierwsze
utwory były dostępne również na płycie i oficjalnie
dopełniły dyskografię Seasons Of The Wolf?
Dokładnie, udało ci się trafić w sedno. Można śmiało
powiedzieć, że nasz nowy studyjny materiał będzie
naszym siódmym pełnym krążkiem. Muszę jednak
36
SEASONS OF THE WOLF
zaznaczyć, że wciąż mamy masę kawałków z lat
1992-95, które nie zostały jeszcze zrealizowane.
Prawdopodobnie one tez prędzej czy później trafią na
jakiś album. Ponadto pierwszy utwór, który w ogóle
pojawił się w radiu, na jednej z naszych lokalnych
stacji, zatytułowany "Say You Don't Care" również
nigdy nie doczekał się oficjalnego wydania. Mamy naprawdę
sporo materiału na kolejne tego typu wydawnictwo.
Materiał z lat 1992- 95 w dodatku jest w
znakomitej jakości, porównywalnej z tą z trzeciego
albumu.
Dysponowaliście taśmami matkami, które wykorzystaliście
do prac związanych z wydaniem "Anthology",
czy też musieliście korzystać z ich kopii
czy wspomnianych demówek?
Zadowoliliśmy się tym co mieliśmy na oryginalnych,
zjechanych kasetach. Musieliśmy wpierw przywrócić
całości właściwą szybkość. Pamiętam, że brałem do
ręki swoją gitarę i sprawdzałem na niej właściwe strojenie,
bo wszystko brzmiało za szybko. Jestem pewien,
że to jeszcze nie było wszystko i nie brzmiało
właściwie.
Nie przesadzaliście chyba z masteringiem, obróbką,
etc. tego materiału? Miał to być wierny obraz waszego
zespołu z pierwszych lat kariery i z pierwszych
nagrań, bez upiększeń i ingerencji nowoczesnej
techniki?
Tak, znów trafiasz w sedno sprawy. Zmian tak naprawdę
dokonaliśmy niewielkich. Trochę pieszczotliwego
dotyku tam, trochę w innym miejscu, ale tylko ten
w sposób by poprawić jakość dźwięku. Żałuję, że bardziej
się do tego nie przyłożyliśmy w tamtych czasach.
Sadzę, że to będzie bardzo interesujące usłyszeć
różnice w jakości starego materiału i porównując go z
najnowszym. Jeden utwór, "Centuries Of Pain" został
nawet zrealizowany na nowo i znajdzie się na naszym
nowym albumie studyjnym. Wszystko takie same jak
dawniej, nic nie zmienialiśmy. Tylko i wyłącznie poprawiliśmy
jakość, tak by była przyjemniejsza dla
uszu.
Zastanawia mnie, dlaczego nigdy nie sięgnęliście po
żaden z tych wczesnych utworów pracując nad albumami
z lat 1996 - 2007? Mieliście wówczas tyle nowych
pomysłów, że te starsze wydały wam się
zwyczajnie mnie atrakcyjne?
W zasadzie tak właśnie się stało. Lepsze lub po prostu
inne pomysły wpadały nam do głowy, a stare
gdzieś znikały. Jednak w każdej chwili możemy je
wyciągnąć z tych czeluści zapomnienia i do nich wrócić.
Tak jak wspomniałem, nowy album będzie zawierał
dwie kompozycje z naszej przeszłości. Jedna z
nich został nagrana zupełnie na nowo. Z kolei inny
kawałek, mający swoje początki jeszcze w 1992 roku,
od zawsze chcieliśmy porządne nagrać i umieścić na
płycie.
To chyba też kolejny powód uzasadniający wydanie
"Anthology" w takiej właśnie formie?
Zdecydowanie, po roku 1991 zmieniliśmy basistę i
perkusistę. Zespół stał się mocniejszy. Graliśmy mnóstwo
koncertów, które sami organizowaliśmy. Marka
zespołu zyskiwała na znaczeniu, a my zaczęliśmy
współpracę z Budem Synderem w studio Telstar. To
był czas kiedy postanowiliśmy, że nadszedł czas pójść
dalej, odciąć się od dwóch pierwszych albumów. Nie
ukrywam jednak, że kiedyś może nadejść dzień w którym
wydamy całość, żeby każdy mógł sobie ten materiał
porównać ze stanem obecnym.
Co ciekawe wydawcą tej płyty są dwie niemieckie
firmy: Witches Brew i Iron Shield Records. Zważywszy,
że wasze wcześniejsze płyty ukazywały się
nakładem, również niemieckiej, Pure Steel Records,
możemy chyba stwierdzić, że Europa poznała się na
potencjale i klasie Seasons Of The Wolf?
Właściwie jest tak, że jedyną wytwórnią mającą pełną
kontrolę i licencję na wydawanie "Antologii" jest
Witches Brew Records/Iron Shield Records. Pure
Steel Records ma z kolei wyłączność na winylowe
wznowienia studyjnych albumów "Seasons Of The
Wolf" i "Lost In Hell". Ponadto "Lost In Hell" w wersji
CD znajduje się w pieczy włoskiej firmy Adrenaline
Records od 2001 roku - tylko na Europę. Pierwsze
płyty pojawiają się też pod szyldem mojej wytwórni
Earth Mother Music. Mamy jednak pełną
kontrolę nad każdym albumem i jego kolejnymi edycjami.
Dla takiej undergrundowej kapeli jak nasza, to
najlepszy sposób na zarobienie pieniędzy. Nie było
tak do momentu, gdy zdecydowaliśmy się na współpracę
z Witches Brew Records i Iron Shield, która
ma wyłączność na "Antologię" i na najnowszy nadchodzący
album. Europa ma wiele możliwości wspierania
zespołów. Zwłaszcza re-edycje są wydawane
przez niemieckie, francuskie i włoskie wytwórnie. To
trzy kraje, które najbardziej się tym interesują i
wspierają takie inicjatywy. Ponadto jest aż 48 undergroundowych
dystrybutorów, którzy płyty kupują
bezpośrednio ode mnie, z ramienia Earth Mother
Music. Mówiąc też o Europie, Seasons Of The Wolf
grało tutaj kilka razy na różnych festiwalach. Byliśmy
Foto: Seasons Of The Wolf
też pytani wielokrotnie o możliwość zorganizowania
naszego koncertu, ale nie udało się w pełni porozumieć
co do warunków finansowych. Może teraz uda
się naszą markę umocnić na tyle, że uzyskamy kontrakt
z większą wytwórnią, która będzie miała jeszcze
większe możliwości.
W Stanach Zjednoczonych już się wam tak nie
wiodło, ale na Florydzie chyba nie macie powodów
do narzekania, jesteście tam popularni, często koncertujecie,
etc.?
Taaaak! Koncerty… Zaczynam już wariować z powodu
ich braku. W ciągu ostatnich kilku lat grałem ich
kilka z lokalnymi kapelami, ale nie jako Seasons Of
The Wolf. Mamy pełen skład muzyków, ale cierpimy
na brak odpowiedniego wokalisty. Mój brat wciąż jest
zbyt chory i nie może kontynuować grania z nami.
Nadal szukamy tego odpowiedniego człowieka. Cheryl
i Thomas bardzo nam pomagają by stało się to
jak najszybciej. Świetna okazja na małą reklamę: szukamy
wokalisty, który poprowadzi nas w świetlaną
przyszłość! Szukamy go też w Europie. Przylecimy do
każdego stanu, każdego kraju aby go usłyszeć, jeśli
tylko ma właściwy talent i naturę lidera godnie prezentującego
się na scenie. Kontakt przez Bitches
Brew!
A wasza Earth Mother Records? Ma się dobrze i
będzie firmować kolejne albumy Seasons Of The
Wolf, czy też zeszła już bezpowrotnie z tego świata,
zainfekowanego pop punkiem, hip-hopem i czym
tam jeszcze?
(Śmiech) Rety, zabiłeś mi teraz ćwieka. Naprawdę
powiedziałeś: hip hop? Fuuuuuj! Tak, jest kilka strasznych
branż w muzyce. Nie chcę nawet o tym dyskutować.
Naprawdę nie zmuszaj mnie do roztrząsania
tego w jakim gównie tapla się obecny rynek muzyczny
Ameryki. Wystarczy, że wiemy, że jest źle i będzie
gorzej. Cały pop jest po prostu jednym wielkim
gównem.
Ale wy nie poddajecie się, wciąż kroczycie obraną w
1988r. krętą i wyboistą drogą. Ale mając raz jeszcze
możliwość dokonania wyboru, tak jak przed laty,
pewnie wybrałbyś po raz drugi granie tego ambitnego,
progresywnego i szlachetnego metalu?
Nigdy się nie poddamy! Na to pytanie znajdziecie odpowiedź
na naszym nowym albumie, dokładnie
wtedy gdy zobaczycie jego okładkę. Dla wszystkich
fanów progresywnych dźwięków znajdzie się właśnie
tam i wierzcie mi, będziecie się cieszyć każdym jej
aspektem.
Zdradź mi jeszcze na koniec rozmowy, czy "dlroW
ehT tsniagA" to odtworzony wspak "World The
Against" i czy to miał być żart z tych wszystkich
doszukujących się ukrytych znaczeń w takich
utworach?
W rzeczy samej. Wierzę, że poprawnie załapałeś sens
tych łamigłówek, które znalazły się na naszych dwóch
pierwszych albumach. Jest tam mnóstwo śmiesznych
i ciągnących się w nieskończoność jak serek topiony
żartów. Nawet jest cały utwór przerobiony tak by leciał
na wspak. Chcieliśmy wkurzyć wszystkich tych,
którzy za wszelką cenę doszukują się ukrytych przekazów.
Jest też kilka rzeczy na początku i na końcu
obu albumów stanowiących klamrę, które specjalnie
są tak bezsensowne. Niestety, masa ludzi bierze i weźmie
to do serca zbyt poważnie, ale na szczęście jest
też spora ilość, która o to nie dba. "Istnieje niezwykle
cienka linia między mądrością a głupotą" i dlatego
zdecydowaliśmy się lata temu, że będziemy się poruszać
na samej krawędzi tej liny.
Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
SEASONS OF THE WOLF 37
godni przed zaplanowaną trasą Vicious Rumors.
Przyszłość jest nasza, nic nas nie powstrzyma
Z tym wywiadem to niezłe jaja były. Geoff Thorpe bezustannie stanowi trudny cel
i zawsze ciężko było uzgodnić coś jasnego w sprawie potencjalnych rozmów z nim. A dorwać
go próbowaliśmy od dłuższego czasu. Pojawienie się nowego wokalisty w Vicious Rumors
trochę ułatwiło zadanie dotarcia do zespołu, gdyż prawie zawsze w takich sytuacjach, to
właśnie nowy frontman jest oddelegowywany do udzielania wywiadów, mimo że nie zawsze
stanowi do tego najlepiej wykwalifikowanego przedstawiciela zespołu. Zwłaszcza, gdy kapela
ma ponad trzydzieści lat historii. Na szczęście udało nam się w końcu porozmawiać i z
Nickiem, nowym wokalistą Vicious Rumors i z Geoffem Thorpem, mózgiem i umysłem stojącym
za twórczością oraz polityką tego zespołu. Dzięki temu mogłem zadać pytania dotyczące
nie tylko najnowszego wydawnictwa, ale także ostatniego studyjnego dzieła Amerykanów
oraz (w końcu) tego, co się wydarzyło kilka lat temu między Jamesem Riverą, a załogą
Vicious Rumors i to jednemu z samych zainteresowanych. Choć Geoff, jak będzie
można zauważyć, nie był zainteresowany rozpamiętywaniem starych konfliktów. Mimo drobnych
nieporozumień wynikających ze zmęczenia materiału (np. życzyłem udanego występu
na HOA 2014, na którym Vicious Rumors przecież nie gra) udało się w końcu dopiąć oba
wywiady do końca.
waszym nowym wokalistą. Czy możecie nam
przybliżyć jego postać?
Geoff Thorpe: Mój stary dobry przyjaciel z holenderskiego
zespołu Rebelstar był świadom tego, że
szukam nowego wokalisty za Briana Allena, który
nie był w stanie wyruszyć z nami w trasę. Toine powiedział
mi, że zna gościa, który mógłby być dla nas
idealny. Puścił mi płytę zespołu Powerized, w którym
śpiewał Nick, jednak ja wiedziałem, że w studio
Foto: SPV
Nick, czy jesteś zadowolony ze swojego występu,
który został zarejestrowany na płycie?
Nick Holleman: Nigdy nie jestem kompletnie usatysfakcjonowany.
Gdybym był, to byłby koniec mej
kariery muzycznej. (śmiech) Ciągle jestem młody i
jest jeszcze wiele rzeczy, których muszę się nauczyć.
Esencja Vicious Rumors to dawanie z siebie wszystkiego,
każdego wieczoru. To słychać na nagraniu.
Dlatego można przyjąć, że jestem zadowolony z tego
jak zabrzmieliśmy.
Jak się czujesz jako część legendarnego Vicious Rumors?
Nick Holleman: Mogę powiedzieć, że to wspaniałe
uczucie być częścią tej historii metalu, która ciągle
powiększa się o kolejne rozdziały. To jest niezwykłe
być na scenie wieczór za wieczorem i dawać z siebie
wszystko w towarzystwie takich znakomitych muzyków.
Karmimy się nawzajem swą pozytywną energią
i myślę, że publiczność też to widzi i czuje. To, co do
tej pory zrobiliśmy było powalającym doświadczeniem,
a wiele jeszcze przed nami.
Czy znałeś materiał Vicious Rumors zanim dołączyłeś
do zespołu?
Nick Holleman: Cóż, znałem nazwę. Muszę jednak
przyznać, że niewiele więcej. (śmiech) Gdy zgodziłem
się na dołączenie do zespołu na amerykańską
trasę, musiałem się porządnie nauczyć trzydziestu
nowych dla mnie utworów oraz zaznajomić się z tym
wszystkim, co Geoff i Vicious Rumors dali heavy
metalowi.
Dlaczego Brian Allen nie jest już członkiem zespołu?
Geoff Thorpe: Głównie chodziło o to, że Allen nie
był w stanie pojechać na trasę. Vicious Rumors jest
zespołem, który nagrywa płyty i jeździ w trasy. Jedno
i drugie jest ze sobą nierozłączne. Nie możemy
robić jednego bez drugiego. Nadal mamy dobre stosunki
z Brianem i życzymy mu jak najlepiej.
HMP: Nie wypada nie zacząć od zasłużonych
gratulacji. "Live You to Death 2 - American Punishment"
jest świetnym albumem koncertowym.
Zapewne jesteście niezwykle zadowoleni z tego jak
udało wam się zabrzmieć na tej płytce?
Geoff Thorpe: Bardzo dziękuję za miłe słowa. Ten
album oraz cała trasa jest świetnym i ekscytującym
rozpoczęciem nowego rozdziału w historii Vicious
Rumors! Spotkaliśmy się z Nickiem po raz pierwszy
w San Francisco. Na szczęście dla nas Nick
miał odwagę by przelecieć pół świata, aby dołączyć
do paru świrów, których nigdy wcześniej nie spotkał!
Na tym albumie udało nam się uwiecznić ogień i
energię żywiołowego koncertu Vicious Rumors. Nigdy
wcześniej nie dokonaliśmy tego na żadnym albumie
koncertowym.
Nick Holleman: Ten album zawiera dokładnie to,
co się liczy w Vicious Rumors - przepełniony energią
metal. W tej muzyce jest niezwykle wiele pasji.
Chcemy, by była ona widoczna na każdym naszym
koncercie. Mam nadzieję, że publiczność także za
każdym razem to widzi, słyszy i odczuwa. Na tej trasie
mogliśmy zobaczyć, że dzięki niej heavy metal
nadal żyje. Dzięki niej także nigdy nie umrze. Jako
nowy człowiek w zespole, jestem niezwykle podekscytowany
tą trasą. To było niesamowite przeżycie
z wieloma niezapomnianymi chwilami. Cieszę
się, że zostało to uchwycone na tej koncertówce.
Nowa płyta to pasjonująca siedemdziesięciominutowa
jazda. To pierwsza płyta z pierwszej trasy z
nawet średni wokalista może dobrze zabrzmieć. Poszukałem
więc ich nagrań live na Youtube. Okazało
się, że Nick jest jeszcze bardziej przekonywujący na
nich niż na nagraniach studyjnych! Razem z Larrym
doszliśmy do wniosku, że Nick będzie pasował do
Vicious Rumors. Na początku miało być to tylko
zastępstwo, jednak los poprowadził Allena w innym
kierunku niż tym, w którym podążał nasz zespół. Po
odwołaniu dwóch dużych tras zostaliśmy zmuszeni
do pewnych drastycznych posunięć. Dlatego Nick
jest nowym pełnoprawnym członkiem Vicious Rumors.
Czuję, że przyszłość jest nasza, nic nas nie
powstrzyma!
Nick Holleman: To jak trafiłem do zespołu to całkiem
zabawna historia. Siedziałem w klasie, gdy dostałem
telefon. Gdy usłyszałem pytanie czy nie
chciałbym wyruszyć w trasę po USA jako wokalista
zespołu Vicious Rumors, to z początku pomyślałem,
że jacyś moi znajomi robią sobie ze mnie zwyczajne
jaja. Szybko się jednak okazało, że jest to jednak
prawdziwa propozycja! Byłem niezmiernie podekscytowany.
(śmiech) To było dosłownie kilka ty-
Nick, który utwór Vicious Rumors najbardziej lubisz
wykonywać na żywo?
Nick Holleman: To trudne pytanie. Jest ich całkiem
sporo, ale by wybrać kilka, to będzie "Together We
Unite", ale Geoff nie chce grać tego utworu na żywo.
(śmiech) Woli puszczać ten utwór jako outro po
występie, ale myślę, że uda nam się dojść w końcu do
porozumienia w tej kwestii. (śmiech) Oprócz tego
lubię wykonywać "Mastermind", "Lady Took A
Chance" oraz "World Church" ponieważ są w tej
skali, w której najbardziej lubię śpiewać. Utwór, który
mnie najbardziej rozgrzewa na scenie to "Don't
Wait For Me". Daję wtedy z siebie dosłownie wszystko
i szaleję na scenie! Ponadto, ten utwór zawsze
wprowadza niezłe zamieszanie w tłumie pod sceną.
Starasz się trochę naśladować poprzednich wokalistów
Vicious Rumors przy ich utworach czy raczej
starasz się zaznaczyć swój własny styl podczas
występu?
Nick Holleman: Przesłuchałem całą dyskografię Vicious
Rumors, każdy nasz wokalista odwalił kawał
świetnej roboty. Najbardziej podobał mi się Carl
Albert. Był naprawdę doskonałym wokalistą z bardzo
mocnym głosem. Odczuwam z nim pewne powiązanie.
To nie jest tak, że staram się go kopiować,
ale staram się w pełni odzwierciedlić jego styl z tamtego
okresu Vicious Rumors.
W jaki sposób uczysz się utworów Vicious Rumors?
Nick Holleman: Odsłuchuję je dwa lub trzy razy.
Zwykle wtedy już wiem jak leci melodia wokalu,
choć bez jakiś drobnych niuansów. Potem staram się
to odśpiewać razem z utworem, tak trochę jak karaoke
i się przy tym nagrywam. Potem porównuję nagranie
z oryginalnym utworem i patrzę, które rzeczy
należy ewentualnie poprawić, a które bardzo mi się
podobają. Staram się w każdym utworze dodać coś
od siebie, a reszta zespołu jest bardzo chętna takiemu
rozwiązaniu!
Jak długo ci zajęło dopracowanie całego materiału
na trasę?
Nick Holleman: Cóż, dano mi tylko trzy tygodnie,
więc w tej kwestii nie miałem dużego wyboru.
38
VICIOUS RUMORS
(śmiech) Nauczyłem się tych trzydziestu utworów,
ich tekstu i melodii, w trzy tygodnie. Wydaję mi się,
że dopracowałem je dopiero pod koniec trasy.
(śmiech) Dlatego nie mogę się doczekać nadchodzącej
European Live You To Death Tour w
2014 roku.
Jak z twojej perspektywy wygląda życie w trasie z
Vicious Rumors? Czy ci się ono podoba? Czy
zespół odstawia szalone imprezy czy jest na ogół
spokojnie?
Nick Holleman: Trasa po Stanach to był świetnie
spędzony czas. Koncerty były udane, a my czuliśmy
między sobą prawdziwą chemię. Życie w trasie było
całkiem fajne. Na początku myślałem, że będzie
dość drętwo, tak siedzieć szesnaście godzin w autobusie
zanim się dojedzie na kolejne miejsce koncertu.
Okazało się jednak, że tematów do rozmów nam
nie brakowało. Zdarzały się także szalone momenty,
ale Geoff by mnie pewnie zabił, gdybym coś o nich
wspomniał. (śmiech) Było wspaniale. Spotkaliśmy
po drodze świetnych ludzi i mogliśmy robić to, co
kochamy najbardziej!
W zeszłym roku wydaliście swój najnowszy album
studyjny, zatytułowany "Electric Punishment".
Przy nim nie ma żadnych wątpliwości, że nadal
potraficie łoić solidny heavy metal. Jak długo zajęły
wam pracę nad tym albumem?
Geoff Thorpe: Zajęło nam to jakieś osiem miesięcy
w 2012 roku. Wróciliśmy z jednej z naszych największych
tras pod koniec 2011 roku, na której zagraliśmy
92 koncerty w samej tylko Europie, z czego
sześćdziesiąt headline'owaliśmy, a na większości pozostałych
wspieraliśmy Hammerfall.
Skąd taki pomysł na tytuł płyty? Po wsłuchaniu
się w tekst utworu tytułowego wychodzi na to, że
wszyscy, którzy słuchają heavy metalu są w jakiś
sposób naznaczeni. Uważasz, że tak jest w istocie?
Geoff Thorpe: Nie mogę mówić za wszystkich metalowców,
jednak wiem, że ja na pewno jestem naznaczony
(śmiech). Stajesz się mniejszością w chwili,
gdy heavy metal staje się twą pasją. "Electric Punishment"
dla mnie jest siłą, a zarazem piętnem heavy
metalowego życia w undergroundzie. Jest to także
zaszczyt i przywilej, którego nie zamieniłbym na nic
na świecie.
W tym utworze da się także wyczuć dużo nostalgii.
Czy żałujesz czegokolwiek, co zrobiłeś w przeszłości
lub jakichś swoich wyborów życiowych?
Geoff Thorpe: Nigdy w życiu! Spełniają się nasze
marzenia - nagrywamy płyty i gramy koncerty po całym
świecie. Co może być lepsze niż to?
Co jest tematem "Black X List"? Co cię zainspirowało
do napisania tego utworu?
Geoff Thorpe: "Black X List" jest prawdziwą historią
dotyczącą kultu voodoo w USA. Nie jestem z
nią w ogóle związany czy coś, po prostu bardzo mi
się podobała i mnie zafascynowała. Temat voodoo
jest idealny do heavy metalowego utworu.
Numer "Together We Unite" jest swoistym triumfalnym
hymnem? Uczczeniem faktu, że nadal jesteście
istniejącym i koncertującym zespołem mimo
różnorakich przeciwności losu?
Geoff Thorpe: Bardzo ci dziękuję. Jest to prawdziwy
hymn naszej wspólnej pracy. Potęgi przekuwania
wysiłku wielu ludzi w jedność. Jest to właściwie mój
najbardziej ulubiony utwór z tej płyty, a Nick chce
bym grał go na każdym koncercie! Jest to ten rodzaj
kompozycji, który właściwie napisał się sam. Uwielbiam
to jak utwory rodzą się naturalnie same z siebie,
jest to naprawdę wspaniałe. Nawet jeżeli nie jest
to coś, co można określić typowym numerem Vicious
Rumors. Przez 35 lat przerobiliśmy już tyle rozmaitych
stylistyk, że nie czujemy się ograniczeni żadnymi
ramami gatunkowymi czy brzmieniowymi.
W tym utworze występuje silny topos metalowego
braterstwa. Czy uważasz, że istnieje taka potrzeba
by metalowcy jednoczyli się i stali ramię w
ramię przeciw światu czy coś w ten deseń?
Geoff Thorpe: Nie nazwałbym tego potrzebą. Po
prostu tak się dzieję, że metalowcy zwykle trzymają
się razem. Jeżeli czegoś się nauczyłem z mych tras
dookoła świata to tego, że niezależnie od tego gdzie
jesteś, i tak czujesz swoistą więź z metalowymi braćmi
i siostrami.
Na nowym albumie koncertowym znalazły się
tylko dwa utwory z ostatniego albumu studyjnego.
Większość utworów pochodzi z waszego klasyku -
"Digital Dictator". Czy uważasz, że "Digital
Dictator" jest o wiele lepszym albumem niż
"Electric Punishment"?
Geoff Thorpe: Nie to nie tak. Chcieliśmy pokazać
fanom, że nasz nowy skład jest w stanie doskonale
odzwierciedlić i rozwinąć klasyczne brzmienie Vicious
Rumors. Myślę, że skala jaką dysponuje Nick
przywróciła z powrotem naszą prawdziwą formę.
Kawałki z "Digital…" idealnie pokazują tę bardziej
melodyjną stronę naszego brzmienia.
Nick Holleman: Pracowaliśmy wspólnie, by stworzyć
najlepszy album jaki tylko byliśmy w stanie.
Geoff chciał pokazać fanom, że zespół wrócił do
swojej najlepszej formy, więc dobór utworów musiał
to jakoś odzwierciedlać. Bardzo lubię utwory z "Digital
Dictator" bo dobrze pasują do mojego wokalu.
Ponoć w 2015 roku zostanie wydany nowy studyjny
album Vicious Rumors. Czy moglibyście nam
powiedzieć coś więcej na jego temat?
Geoff Thorpe: Jeżeli bym ci powiedział, to musiałbym
cię potem zabić (śmiech)! Jesteśmy silni, chętni
i skoncentrowani na tym by wypaść tak dobrze jak
nigdy wcześniej!
Nick Holleman: Historia nadal się tworzy!
A jak wygląda proces tworzenia nowego materiału?
Czy Nick ma szansę dodać swoje pomysły
do przyszłych utworów?
Nick Holleman: Geoff jest zawsze otwarty na
wkład i sugestie innych członków zespołu. Mamy
wielkie plany i nie możemy się doczekać wyników.
To będzie jakość w stylu Vicious Rumors, dokładnie
tego czego się spodziewacie, a nawet więcej.
Taki przyświeca nam cel!
Walnęliście klipa do "I Am The Gun". Powiedz mi,
dlaczego wasz ubiór i ogólny image zalatuje tam
trochę gotykiem? To był taki zamysł, by nie epatować
prawilnym power metalem w tym wideoklipie?
Geoff Thorpe: Jesteśmy kim jesteśmy, teatralność i
dramaturgia zawsze była dużą częścią Vicious Rumors.
Im jestem starszy, tym mam bardziej poryte
pomysły. A sąsiedztwo tych wszystkich młodych
dusz w mym zespole bezsprzecznie dostarcza nowe
pokłady energii. Nick ma trochę ponad dwadzieścia
lat, nasz nowy basista Tilen Hudrap też ma trochę
ponad dwadzieścia lat… Dzięki temu możemy docierać
nie tylko do starszych fanów, ale także i młodszej
części metalowej sceny. Stałem się mrocznym
Ojcem Chrzestnym! Każdy aspekt zespołu jest istotny,
także ten wizualny. Nie należy także zapominać
o zwykłym czerpaniu radości z tego, co się robi.
Jesteśmy entertainerami, naszym zadaniem jest byś
porzucił swoje troski na progu klubu, do którego
przychodzisz na nasz koncert. I żebyś dzięki temu
przyszedł na kolejny!
Co się tak dokładnie stało między tobą i Larrym a
Jamesem Riverą w 2007 roku? W swym oficjalnym
oświadczeniu, umieszczonym w serwisie blabbermouth.net
13 listopada 2007 napisał, że odszedł z
Vicious Rumors, bo go zwyzywałeś, zaatakowałeś
i uderzyłeś pustą butelką w głowę. Ale już w 2009
roku na Headbangers Open Air razem dzieliliście
scenę, grając wspólnie kawałki z "Warball"...
Geoff Thorpe: Brzmi jak prawdziwe Vicious Rumors.
Nie wierz we wszystko co przeczytasz. Wszystko
między mną i Jamesem jest w najlepszym porządku.
Jesteśmy braćmi, a bracia czasem wdają się
ze sobą w bójki. Prawdziwi bracia przechodzą po
tym do porządku dziennego. I tak zrobiliśmy.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
VICIOUS RUMORS
39
Choć kondycja młodej duńskiej sceny thrash metalowej jest zbliżona do tej
polskiej, to jednak okazuje się, że jednak jest na czym ucho zawiesić! Debiut
metalowców z Battery prezentuje się całkiem dobrze i koniec końców złym
albumem nie jest, a powiem nawet, że wprost przeciwnie. Chłopaki są pewni
tego co chcą grać i jak chcą grać. Nieulękniony thrash metal pełen
agresji, nienawiści i przemocy. Mieliśmy okazje przedyskutować parę
aspektów związanych z debiutanckim albumem zatytułowanym "Armed
with Rage" z sekcją rytmiczną Battery. Nic tylko teraz wyglądać,
by chłopaki podłapali się na suport jakiegoś większego zespołu i zawitali do naszej skromnej nadwiślańskiej
krainy z gracją i spokojem siedemdziesięciotonowego czołgu.
HMP: Opiszcie swoją muzykę tym wszystkim biednym
zbłąkanym duszom, które nie są jeszcze zaznajomione
z twórczością Battery. Co w waszym brzmieniu
czyni was wyjątkowym na tle pozostałych
młodych thrash metalowych załóg?
Jannick Nielsen: Naszą muzykę można opisać jako
thrash metal pełen przemocy i szczyptą groove'u. Można
powiedzieć, że nasz styl różni się trochę od innych
kapel z powodu naszego plugawego i surowego podejścia
do koncepcji ściany dźwięku, a także szybkości
gry. Lubimy jak jest szybko.
Andreas Joen: Myślę, że udało nam się stworzyć
brzmienie, które jest zajadłe i złowieszcze momentami.
Nie jest to spotykane na co dzień w młodych thrashowych
zespołach, przynajmniej z tego co się orientuję.
Teraz młode kapele starają się włożyć śmieszkowe patenty
do thrashu lub śmieszkowe motywy do szybkiej
muzyki. Wydaję mi się, że przez to metal traci na swej
mocy i staje się przeciętnym szybkim napieprzaniem
bez żadnych cech wyróżniających. My staramy się
przelać o wiele więcej zaciekłości do naszej twórczości
niż nasi rówieśnicy. Zamierzamy ulepszać i wzmacniać
tę sferę naszego brzmienia przy każdej nadarzającej się
okazji.
Co uważacie za swe największe inspiracje?
Jannick Nielsen: Przede wszystkim Razor, Nuclear
Assault, Death Angel i Vio-lence, lecz także wiele zespołów
pokroju Autopsy lub Death.
Nie grałeś w zespole od początku, co sprawiło że jesteś
teraz basistą w Battery?
Jannick Nielsen: Szukałem z wielką chęcią załogi w
której będę mógł pograć trochę thrashu, gdyż wtedy
bardzo zafascynowałem się taką muzyką, wręcz wpadłem
w obsesję. Ponieważ ja i Chris byliśmy dobrymi
przyjaciółmi i podzielaliśmy tę samą pasję, zacząłem
grać na basie w Battery w 2008 roku.
Zespół powstał na gruzach zespołu o nazwie Abattoir.
Dlaczego nazwaliście tamten zespół tak samo
jak się nazywała speed metalowa legenda z lat
osiemdziesiątych?
Andreas Joen: Prawdę powiedziawszy nie zdawaliśmy
sobie wtedy sprawy, że istnieje taki zespół jak
Abattoir.
Musisz mieć na albumie zombiaki
Okładka waszego wydawnictwa "Armed With Rage"
jest bardzo ciekawa. Stworzył ją Andrei Bouzikov.
W jaki sposób nawiązaliście z nim współpracę?
Jannick Nielsen: Mieliśmy w głowach pomysł na ilustrację
na okładkę. zawierają się na niej motywy związane
ze wszystkimi tytułami utworów z albumu. Narysowaliśmy
szkic i wypunktowaliśmy wszystkie nasze
pomysły. Współpracę z Andreiem załatwiliśmy poprzez
Punishment 18.
Co nam możecie powiedzieć o tekstach?
Jannick Nielsen: Jest w nich bardzo dużo buntowniczych
wypowiedzi wobec światowych władz - i tych religijnych
i tych rządowych - no i oczywiście trochę katastrof
nuklearnych i zombiaków. Musisz mieć na albumie
zombiaki.
Andreas Joen: Staramy się pisać o tym, co nas niepokoi
lub zajmuje nasz umysł w danym czasie. Każdy
utwór był zwykle pisany przez jedną osobę, czasem
ktoś inny z zespołu dorzucał jakieś swoje trzy grosze.
Dlatego tematyka utworu była określana przez jednego
konkretnego człowieka. Dzięki temu teksty utworów
są zróżnicowane, aczkolwiek większość numerów na
"Armed With Rage" jest na temat społecznego i politycznego
przewrotu.
Co według was jest najlepszą częścią muzyki na
"Armed With Rage"?
Jannick Nielsen: Są takie momenty, w których bębny
i riffy są ze sobą tak znakomicie połączone, że nie możesz
sobie wyobrazić, by można by to było zrobić jakkolwiek
lepiej, a chwilę później kolejna figura i wokale
pokazują, że jednak można.
Andreas Joen: Zamykający album "Genocidal Gatlin
Gunners" jest póki co według mnie najlepszym naszym
dokonaniem! Zawsze nie mogę się doczekać momentu
kiedy gramy ten numer na koncercie!
Gdzie fani mogą znaleźć wszystkie niezbędne informacje
na temat Battery?
Jannick Nielsen: Sprawdźcie naszą sekcję na stronie
Punishment 18 oraz naszą oficjalną stronę facebookową.
Andreas Joen: Możecie także pisać na 0ficjalny adres.
Jak wygląda u was sytuacja z koncertami? Czy zamierzacie
grać także poza granicami swojego kraju?
Jannick Nielsen: Zdecydowanie liczymy raczej na
sporo koncertów poza Danią.
Jakie macie zdanie o thrash metalowej scenie w
Danii?
Jannick Nielsen: Kreatywna i eksperymentalna. Jest
bardzo innowacyjna
Andreas Joen: Taaa...
To wszystko z mojej strony. Czy chcielibyście coś
dodać od siebie?
Jannick Nielsen: Wielkie dzięki za rozmowę. Jeżeli
przeczytaliście ten wywiad i jeszcze nie znacie naszej
twórczości, śmiało, dajcie nam szansę! Jeśli lubicie
thrash, nie będziecie zawiedzeni tym, co usłyszycie!
Dzięki!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Foto: Punishment 18
Biorąc pod uwagę agresywną i pełną gniewu naturę
greccy metalowcy włożyli w swój pieczołowicie dopracowany
wybitne, jednak przywraca nadzieję, że tak zwana Nowa Fala
proponuję zasiąść wygodnie, podnieść daszek swojej czapki
rozprostować katanę i zagłębić się w wywiadzie z grecką thras
piero niedawno miała możliwość zarejestrowania swojego pie
HMP: Witam serdecznie! Czy mógłbyś przedstawić
naszym czytelnikom zespół Riffobia oraz powiedzieć
jak wyglądały jego początki?
Chris Ntelis: Siemka wszystkim, z tej strony Chris,
wokalista Riffobii, thrash metalowej kapeli z Trikali w
Grecji. Riffobia została założona przez gitarzystę Dimitrisa
oraz basistę Achilleasa w 2004 roku. Ja z naszym
bębniarzem Dimitrisem Makrisem dołączyliśmy
do składu raptem kilka miesięcy później. Chęć
grania takiej muzyki jaką lubimy słuchać była motorem
do założenia naszej kapeli.
Wasz solidny debiut "Laws of Devastation" został
wydany w czerwcu 2013 roku. Jak długo wam zajęło
ogarnięcie i zarejestrowanie całego materiału?
Okrągły rok. Tyle nam razem zajęło napisanie i nagranie
wszystkich utworów.
Kiedy dokładnie nagrywaliście album i jak wam poszła
sesja nagraniowa? Czy natrafiliście na jakieś
przeszkody po drodze?
Nagrania trwały od kwietnia do czerwca 2012. To był
nasz pierwszy raz, gdy rejestrowaliśmy pełnoprawny
album długogrający. Mimo, że natrafiliśmy na kilka
mniej poważnych problemów, takie jak długotrwałe
podróże z naszego miasta do studia nagraniowego, to
muszę przyznać, że ogólnie sesja poszła zadziwiająco
gładko. Nagrywaliśmy w Sin City Studios w Salonikach.
To 250 kilometrów od naszego miasta.
Na jakich tematach się skupiacie, gdy piszecie teksty
do swoich utworów? Czy są jakieś szczególne utwory,
których tekst jest dla was w jakiś sposób bardzo
ważny?
Większość naszych tekstów jest oparta na osobistych
przeżyciach. Z różnych perspektyw staramy się opisach
trud życia codziennego, jednocześnie łącząc go z
nutą wyobraźni literackiej. Właściwie to wszystkie nasze
teksty są nam bliskie i są dla nas ważne. Zwłaszcza,
że jest to nasze pierwsze ważne wydawnictwo.
Chciałbym jeszcze od ciebie usłyszeć dwa słowa o
okładce. Obdarty gość żłopiący browar przy beczkach
z odpadami nuklearnymi może się jawić jako
dość oklepana konwencja w thrash metalu, nie
sądzisz?
Każdy, kto uważnie przeczyta
teksty do utworów,
znajdzie ich odzwierciedlenie
na okładce albumu.
Macie zamiar nagrać wideoklip
do któregoś z utworów?
Myślimy nad tym. Możliwe, że
wprowadzimy w przyszłości
taki projekt w życie.
Jak wygląda u was pisanie
utworów? Siadacie
solidarnie razem i
poddajecie się burzy
Wzajemne
sprzyja rozwojow
40
BATTERY
Foto: Riffobia
muzyki thrash metalowej nie sposób nie docenić wysiłku jaki
debiutancki "Laws of Devastation". Nie jest to może dzieło
hrashu ma też czasem coś fajnego do zaoferowania. Dlatego
truckerki, wziąć w garść swój nuklearno-toksyczny browar,
h metalową kapelą, która choć istnieje już dziesięć lat, to dowszego
albumu studyjnego.
mózgów czy też macie "gościa od riffów" w zespole?
Dimitris Kontogiannis jest autorem większości riffów.
Przynosi je na próby, a my następnie je ogrywamy.
Co miało na was większy wpływ - amerykańska czy
niemiecka szkoła thrashu?
Zdecydowanie amerykański thrash metal; Slayer, Exodus,
wczesna Metallica.
Grecka scena thrash metalowa należy od jakiegoś
czasu do jednych z najszybciej rozwijających się i
najbardziej prężnych w Europie. Mógłbyś nam opisać
jak wyglądają relację między poszczególnymi zespołami?
Wspieracie się nawzajem czy też prowadzicie
wyrachowaną konkurencję między sobą?
Klimat naszej sceny jest świetny! Graliśmy koncerty z
wieloma naszymi rodzimymi kapelami thrashowymi i
mogę potwierdzić, że wszyscy są dla siebie bardzo
wspierający. Wzajemne wsparcie jest najlepszą rzeczą,
która sprzyja rozwojowi młodej sceny.
Czy zaczęliście już prace nad nowym materiałem?
Jak idą postępy?
Owszem, jesteśmy w trakcie prac nad nowymi utworami.
Mamy już dwa numery opracowane, które wydamy
na siedmiocalowym krążku w najbliższej przyszłości.
Ponadto, pracujemy także nad nowym albumem studyjnym.
Póki co działacie niezależnie, jednak czy zamierzacie
szukać uwagi większych wytwórni muzycznych?
Nie mamy jakiegoś określonego planu dostania się pod
skrzydła dużych wytwórni metalowych. Skupiamy się
na pisaniu muzyki. Po prostu zobaczymy jak to wyjdzie
w przyszłości.
Czy sytuacja gospodarcza w Grecji wpływa na
thrash metalowe podziemie? Czy zaobserwowaliście
jakieś utrudnienia w przygotowywaniu koncertów?
Ekonomia w naszym kraju zdecydowanie wpłynęła na
postęp naszych prac. Mniejsza ilość pieniędzy, którą
możemy przeznaczyć na sprzęt, dźwiękowca, czas w
studiu i tak dalej, nie jest najlepszą rzeczą, na którą
natrafia zespół muzyczny. Mimo wszystko staramy się
pozytywnie patrzeć w przyszłość. Nie zamierzamy się
zatrzymać, więc czujnie wyglądajcie newsów o naszych
koncertach i nowym albumie.
Wielkie dzięki za te kilka
chwil, które nam poświęciłeś.
Keep thrash alive!
Wielkie dzięki za przeprowadzenie
z nami wywiadu.
Keep Thrashing!
Mimo, że zespołów o nazwie Hatred trochę jest, podejrzewam, że
prawie każdy z nas kojarzy przynajmniej jeden, to ten konkretny
Hatred jest przykładem pierońsko dobrego thrash metalu. Ta
włoska kapela, która ma za plecami dopiero jeden album długogrający,
gniecie bębny i struny w srogim metalowym łojeniu.
Ich nieokrzesana twórczość stanowi świetne uzupełnienie wrzącego
kotła przepełnionego agresją metalu z rozgrzanej Italii.
HMP: Jak wygląda wasz aktualny skład zespołu?
Czy w Hatred jest tylko dwóch gitarzystów i perkusista?
Czy dokoptowaliście jakiegoś basistę na koncerty?
Angel Trosomaranus: Na kilka dni przed rejestrowaniem
naszego debiutu wykopaliśmy naszego basistę,
który był z nami od bardzo dawna. "Burning Wrath"
został nagrany przeze mnie - gitary i wokale, Necrovomiterrora
- też gitary oraz Bloodoildrinkera za garami.
Ścieżka basowa została nagrana w dużym stopniu
przeze mnie oraz mojego brata Manuele'a Maraniego,
właściciela Mara Cave Studios. Bloodoildrinker od
czasu swego wypadku na motorze w 2013 gra teraz na
basie. Stefano R. gra teraz na bębnach z nami na koncertach.
Jak wygląda podział obowiązków w kwestii pisania
utworów, tekstów i nakreślania stylistyki w jakiej ma
się kierować zespół?
Wszystko spoczywa w moich rękach, ale całokształt
dogadujemy wspólnie podczas prób.
W jaki sposób zwykle tworzycie utwór i jak bardzo
integralną jego częścią jest zawarty w nim tekst?
Muzyka jest moim zaworem bezpieczeństwa, dzięki
któremu mogę wyrzucić z siebie mój gniew i moją złość.
Najpierw piszę muzykę, dopiero potem tworzę tekst.
Zawsze staram się, by tekst pasował nastrojem i
klimatem do muzyki. Zawsze mam na uwadze specyfikę
i rytm danego utworu.
Co cię przyciągnęło do thrashu zamiast do jazzu,
punku czy czegokolwiek innego?
Muzyka jest dla mnie ekspresją emocji, a w niej właśnie
poszukuję te związane ze śmiercią i zniszczeniem.
Byłem jeszcze brzdącem, gdy zacząłem słuchać muzyki
metalowej. Czuję się związany z metalem, a zwłaszcza
z thrashem i deathem.
Jak u ciebie zaczęło się granie i pisanie własnej twórczości?
Grę zacząłem, gdy byłem jeszcze bardzo młody. Wtedy
też odkryłem w sobie żyłkę do komponowania.
Co mógłbyś nam powiedzieć o włoskim podziemiu
thrash metalowym? Czyżby skupiało się głównie na
stylistyce retro old schoolowej?
Na pewno jest kurewsko surowe i cholernie old schoolowe.
Jestem w stałym kontakcie z kilkoma zespołami,
jednak włoskie podziemie nie jest zbytnio zgrane. W
jego strukturze jest bardzo dużo szczelin spowodowanych
przez dawną wrogość, więc scena jest podzielona
na kilka ekip.
Foto: Hatred
Rozsiewając nienawiść
Istnieje całkiem sporo zespołów o nazwie Hatred.
Dlaczego zdecydowałeś się użyć takiej nazwy, mimo
że wydaje się dość powszechna?
Byłem bardzo młody, gdy założyłem Hatred. Nie miałem
dużej wiedzy na temat metalu, znałem mało albumów,
nie było wtedy Internetu, prasa muzyczna we
Włoszech była żartem, więc nie byłem świadom innych
zespołów o takiej nazwie. Potem było już za późno
na zmianę. Nienawiść jest tym, co zamierzałem
rozsiewać, dlatego nie zamierzałem przechrzcić kapeli.
Słuchałem trochę utworów niektórych innych zespołów
o nazwie Hatred, ale jakoś nigdy się z nikim nie
kontaktowałem, ani nie zgłębiałem ich muzyki dokładniej.
Kto stoi za okładką do waszego debiutanckiego albumu
"Burning Wrath"?
Gość się nazywa Ivan Tao i jest malezyjskim grafikiem
komputerowym. Przejrzałem sobie kilka jego prac.
Bardzo mi się spodobały, więc postanowiłem do niego
napisać. Bardzo przyjemnie i łatwo się z nim pracowało.
Jest bardzo konkretny i bardzo pomocny.
W marcu 2013 wydaliście ponownie swój debiut, tym
razem z dodatkowym utworem, którym jest "Spider
Attack". Dlaczego zdecydowaliście się scoverować
Deathrow?
Lubię oddawać hołd zespołom, które mnie kształtowały,
a Deathrow było zajebiste. Ich muzyka jest surowa
i prosto w ryj. Niewiele jest tak znakomitych thrashowych
zespołów jak ten.
Dlaczego w sumie na "Burning Wrath" jest tak mało
solówek?
Mało? (śmiech) Może dlatego, że w sumie preferuję
ostre riffy... i nie jestem zbyt dobry w pisaniu solówek.
Żartuję oczywiście. Nigdy nie przykładam zbytniej
uwagi do tego czy w utworze jest za mało solówek, za
dużo solówek, za duże czy za wolne tempo. Kompozycja
zostało ułożona w taki sposób, została zaaranżowana
w taki sposób i to nas satysfakcjonuje.
Kiedy zamierasz zasiąść do pisania nowego materiału?
W sumie to już zacząłem nad nim pracę. Mam nadzieję,
że będę miał wystarczająco dużo "budulca" by rozpocząć
nagrywanie następnego albumu tak szybko jak
tylko się da.
Czy Hatred jest waszym jedynym zespołem czy też
udzielacie się w jakiś projektach pobocznych?
Nie, nie koncentrujemy się wyłącznie na Hatred. Necrovomiterror
gra jeszcze w Baphomet's Blood, w
którym gra ze mną na gitarze. Ponadto jest tam także
wokalistą i głównym kompozytorem. Udziela się również
na garach w Blasphemophagherze. Bloodoildrinker
oprócz w Hatred gra także w Witchunter.
Mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o was nie raz!
Wielkie dzięki! Ogromne "na zdrowie" dla wszystkich
polskich maniaków!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
wsparcie
i młodej sceny
Aleksander "Sterviss"
Trojanowski
HATRED 41
nasiąkniętych tym, jak komponują dla swoich
własnych zespołów, przykładowo posłuchaj
"Finished with the Dogs"). Możesz nazwać to
rywalizacją.
Kreatywność, wizjonerstwo i silna wola
Jasna cholera, to są chyba dwa słowa, które przyszły mi na myśl kiedy miałem zrobić wywiad
z Mekong Delta. Zawsze potwornie szanowałem ten zespół, ale nigdy go nie rozumiałem. Jak zaczynałem
słuchać klimatów oscylujących wokół niemieckiego thrashu, tej właśnie formacji nie potrafiłem rozgryźć,
czy zrozumieć. I tak ją sobie odpuściłem. Dawno temu przebrnąłem przez ich "The Music of Erich Zann".
Było dla mnie trudne do ugryzienia, ale mimo to dałem radę. Jednak nadal nie rozumiałem tej kapeli. Aż
pewnego pięknego poranka, gdy dostałem w swoje ręce "In a Mirror Darkly", szczęka mi opadła. Jest to
cholernie dobry album. Bardzo, ale to bardzo progresywny, specyficzny, odmienny, unikalny. Mekong
Delta nie da się podrobić, ale ma to swoją cenę. Można ich kochać lub nienawidzić. Spójrzmy co na ten
temat myślą sami muzycy. Zapraszam do lektury:
HMP: Witam. Na wstępie chciałem wam pogratulować
świetnego albumu. "In a Mirror Darkly"
to kawał zajebistej roboty. Dobry, ostry, mocno
progresywny i techniczny album.
Alex Landenburg: Cieszę się, że się podoba!
Ralph "Ralf" Hubert: Chyba nie oczekiwałeś czegoś
zupełnie innego, powiedzmy "gówna", co nie?
Album brzmi bardzo naprawdę świeżo. Czuć w
nim jednak powiem Waszych starych klimatów a
la Music of Erich Zahn ale co najważniejsze,
brzmienie nie jest przestarzałe. Gdzie go nagrywaliście
i kto go mixował i masterował? Momentami
przypomina mi nawet twórczość Dream
Theater.
Alex Landenburg: Nagrywaliśmy ją w naszych
własnych studiach, a zmiksowali ją i zmasterowali
Ralf i Erik. Przypuszczam, że skojarzenia z
Dream Theater, które słyszysz, biorą się prawdopodobnie
od moich partii perkusyjnych i interpretacji
co niektórych fragmentów. Wyrastałem
słuchając Dream Theater i do dziś jestem czymś
w rodzaju "pudełeczka z napisem Dream Theater
na wieczku", zwłaszcza jeśli chodzi o kilka ich pierwszych
albumów.
Ralph "Ralf" Hubert: Wydaję mi się, że nie powinieneś
porównywać Mekong Delta z Dream
Theater, bo oni są kopią Genesis na sterydach i z
doskonalszym brzmieniem. Do tego używają prostych,
harmonijnych struktur jak w zwykłych popowych
piosenkach (tak by były bardziej zrozumiałe
dla większości ludzi). Nie zrozum mnie źle,
Dream Theater znajduje się całe lata świetlne od
większości metalowych kapel. Tak jak powiedział
Axel, mamy szczęście, że posiadamy własne studio,
więc jesteśmy zdolni do nagrywania wszystkiego
z czym czujemy się dobrze i do czego jesteśmy
przygotowani, co jest absolutną oczywistością,
przy tak skomplikowanych kompozycjach.
Każdy z tych numerów ostatecznie i tak znalazł
się u Erika, który ma jeszcze większe studio od naszego.
Tam materiał został zmixowany i zmasterowany.
Producentem albumu jesteś Ty Ralf Hubert.
Oprócz Mekong Delta byłeś zaangażowany w
warstwie producenckiej, w wiele legendarnych
projektów m.in. w Deathrow, Holy Moses, Kreator,
Rage, Warlock. Na czym dokładnie polegała
Twoja praca?
Ralph "Ralf" Hubert: W tamtym czasie nie było
zbyt wielu ludzi, którzy patrzyliby na metal z perspektywy
studia nagraniowego. Przypadkiem poznałem
się z Axelem (Earthshaker), który szukał
studia, mogącego nagrywać dla jego wytwórni.
Moją robota było więc nagrywać materiał i pomagać
muzykom uzyskać najlepszy efekt z możliwych,
adekwatnie do danego albumu. Techniczne
możliwości grania na instrumentach nie były wówczas
takie jak umiejętności muzyków w obecnych
czasach.
Ralf, jesteś ostatnim oryginalnym członkiem
Mekong Delta. Czemu zmiany składu były tak
częste. Niemalże jak w King Crimson, gdzie jedynym
oryginalnym członkiem jest Robert Fripp.
Nadaje to wam ogromną różnorodność.
Ralph "Ralf" Hubert: Ciężko to wyjaśnić. Zbiera
się na to kilka powodów, jednym z nich jest czas,
Jörg na przykład zaangażowany jest w mnóstwo
innych projektów. Inny powód - jeśli rozpatrywać
go przez Keila - nikt nie jest w stanie identyfikować
się tylko z jednym gatunkiem muzyki przez
cały czas. Ja widzę to w ten sposób, że nowy Mekong
będzie swoistym obrazem obecnych muzyków.
To trochę tak, jakbyś właśnie spotkał na swojej
drodze tych muzyków, tych właściwych, z
umiejętnościami i zdolnością zrozumienia kompozycji,
tak jak powinny być zagrane.
Wielu waszych muzyków było zaangażowanych
w takie projekty jak Rage, Living Death, UDO,
czy Helloween. Jak wyglądała w tamtych czasach
niemiecka scena. Byliście serdecznymi przyjaciółmi,
czy jednak zdarzały się pewne rywalizacje?
Ralph "Ralf" Hubert: Nie pomiędzy grupami, każda
z nich ma zupełnie inną ideę, tego co powinna
grać. Wyobraź sobie, o ile mnie pamięć nie
myli, że jest sobie pewnego rodzaju konkurs pomiędzy
gitarzystami zdolnymi zagrać riffy Mekong
w najlepszy sposób (i co jest najciekawsze,
Na samym początku waszej kariery używaliście
pseudonimów. Miejsca legenda głosi, że od
samego początku nie przedstawialiście w
żadnych mediach swoich wizerunków i nie
dawaliście publicznych występów. Ujawniliście
się dopiero w 1991 roku. Czemu zastosowaliście
taki zabieg.
Ralph "Ralf" Hubert: Miało to miejsce ze względu
na zapisy w kontrakcie. W latach 80-tych wiele
kontraktów miały paragraf, w którym napisane
było, że jeśli masz podpisany inny kontrakt, to
właśnie tamtej wytwórni musisz dostarczyć materiał
w pierwszej kolejności. Skoro nie chcieliśmy
postępować w taki sposób, zdecydowaliśmy się na
pseudonimy, co swoją drogą było bardzo zabawne.
Na waszej twórczości ogromne piętno odcisnął
Lovecraft. "Music of Erich Zahn" na przykład
jest na podstawie jego opowiadania. Planujecie
jeszcze kiedyś wydać album w całości poświęcony
jego twórczości?
Ralph "Ralf" Hubert: Nie, nie mamy takich
planów na chwilę obecną. Oprócz oczywiście
przearanżowań niektórych orkiestrowych projektów,
które mam w planach wydać w przyszłym
roku. Wciąż pracuje nad "Into the Heart of
Darkness" na motywach opowiadania Josepha
Conrada, co jest znacznie trudniejsze, niż się
spodziewałem, że będzie.
Na waszych okładkach niezmiennie pojawiają
się dwa elementy. Trójkąt i martwy skrzypek.
Co dokładnie one oznaczają?
Ralph "Ralf" Hubert: Trójkąt został stworzony
jako symbol naszej grupy przez tego samego artystę,
który stworzył logo i okładkę pierwszej płyty
Mekong. Według mnie przedstawia trójcę
najważniejszych cech muzyki: kreatywność, wizjonerstwo
i silną wolę. Każdy powinien czuć się
wolny i wyrażać swoje uczucia, nie zważając na to
jakie przynosi to scenariusze. Skrzypek oryginalnie
pojawił się dzięki temu samemu artyście na
"Music of Erich Zahn", a później został zmodyfikowany
przez Joachima Lütke na potrzeby
albumu "Dances of Death". Symbolizuje chorobliwą
zdolność ludzkości do destrukcji całego świata
(ciało skrzypka) i do jednoczesnej kreatywności
(jego skrzypce). Można to nazwać takim patologicznym
dualizmem.
Wybacz, ale okładka waszej nowej płyty
wygląda jak z połowy lat 90-tych. Jest dosyć dziwna
i nietypowa, a przede wszystkim nieczytelna.
Skąd pomysł, żeby wyglądała akurat tak?
Ralph "Ralf" Hubert: Od kiedy pracuje z grafikami
3D i w przyszłości zamierzam korzystać z nich
Foto: SPV
42
MEKONG DELTA
jeszcze więcej. Pierwszym krokiem był animowany
spot do "Wanderer". Obecna okładka jest animacją,
która mam nadzieję, będzie gotowa do realizacji,
ale póki co tak się raczej nie stanie. Wiesz, uzyskanie
kompleksowej animacji zabiera mnóstwo
czasu. Aktualna okładka do "Into A Mirror Darkly"
zawiera osiem różnych elementów wyjętych z
tej animacji. Trójkąt na okładce znalazł się raczej
z powodu pośpiechu. Będziemy dystrybuowani w
Stanach, i tylko ja zdawałem sobie sprawę, że amerykańska
wytwórnia potrzebowała okładki do następnego
dnia rano, w przeciwnym razie realizacja
zostanie przełożona o trzy miesiące (co robiliśmy
już dwa razy i nie chciałem, żeby miało to miejsce
ponownie). Jedynym elementem, który był w pełni
ukończony, był trójkąt i użyliśmy go. Patrząc w
przyszłość, chciałbym połączyć muzykę Mekong
z animacjami komputerowymi, sądzę, że byłaby to
bardzo interesująca ścieżka rozwoju.
Nie jesteście zbyt popularną kapelą. Sam osobiście
musiałem dorosnąć do Waszej muzyki. Kiedyś
jej nie rozumiałem, teraz uważam, że jesteście
jedna z najoryginalniejszych kapel. Nigdy nie
graliście tak brutalnie jak Kreator, nie mieliście
tak mrocznych naleciałości jak Destruction czy
Sodom, ani tak klasycznie, niemalże amerykańsko
jak Exumer. Powstaliście z myślą "ej będziemy
progresywną kapelą"?
Alex Landenburg: Wydaję mi się, że to jedna z
najważniejszych spraw związanych z Mekong
Delta. Mamy bardzo unikatowe brzmienie. Żadna
inna grupa nie brzmi tak Mekong Delta i przyznam,
że jesteśmy z tego dumni.
Ralph "Ralf" Hubert: Tak, Alex ma rację.
Byliście pod skrzydłami wielu wytwórni, między
innymi IRS Records, AFM, Aaarrgh. Teraz jesteście
pod szyldem Steamhammer. Pod jej
skrzydłami jest wiele legendarnych kapel jak
Crematory, Sodom, Holy Moses, Battleaxe. Jak
wam się z nimi współpracuje?
Ralph "Ralf" Hubert: Jeśli masz na myśli współpracę
z wymienionymi kapelami, to z żadną z
nich, tworzą zupełnie inną muzykę. Jeśli zaś chodzi
o SPV, to zajmują się dystrybucją i promocją i
robią to doskonale. Bez ich pomocy, nie poradzilibyśmy
sobie z w USA.
Niestety w obecnych czasach ciężko jest wyżyć
z muzyki. Czy ktoś z Mekong Delta, oprócz kapeli,
pracuje w biznesie muzycznym i udaję się
mu z tego utrzymać?
Alex Landenburg: Właściwie, to my zarabiamy
na graniu muzyki, ale mamy też inne muzyczne
źródła dochodu. Są to inne zespoły, sesje czy lekcje.
W przypadku Ralfa jest to produkcja.
Ralph "Ralf" Hubert: Dokładnie.
Nie koncertujecie za dużo. Teraz szykuje Wam
się gig na Basinfirefest w Czechach. Czemu tak
rzadko występujecie na żywo?
Alex Landenburg: Cóż, to zawsze jest kwestia
związana z czasem. Ponieważ wszyscy robimy wiele
rzeczy, jak już wspomniałem, czasami jest trudno
znaleźć lukę, kiedy wszyscy jesteśmy dostępni.
Jeżeli ktoś miałby
wytypować zespół,
który zyskuje popularność
z prędkością
światła, to
byłby to na pewno
Hammercult. Pomimo
tak krótkiej historii
chłopaki mają już za sobą duże europejskie trasy u boków wcale nie małych zespołów i wciąż mnóst-
Młotkiem po Europie
wo planów na następne, o czym - choć nie tylko - opowiedział nam wokalista Yakir Shochat:
HMP: Jak zespół powstał? Jak sie spotkaliście?
Yakir Shochat: My wszyscy byliśmy już wieloletnimi
przyjaciółmi i już długo przed powstaniem Hammercult
rozmawialiśmy o założeniu jakiegoś zespołu ale
myślę, że w tedy po prostu nie był to dobry moment,
dlatego nastąpiło to dopiero gdzieś przed 2010r.
Mogę śmiało powiedzieć, że stajecie się coraz bardziej
popularni. Jak się z tym czujecie? No wiesz, za niedługo
możecie stać się znanym zespołem.
Wszyscy jesteśmy przez to bardzo szczęśliwi. Każdego
dnia nazwa Hammercult rozprzestrzenia się po świecie
i jesteśmy z tego powodu bardzo wdzięczni i dumni. Jesteśmy
tu po to aby dobrze się bawić i skopać wam tyłki!
Wasze teksty są głównie o wojnach i destrukcji. Czemu
skupiacie się akurat na tych tematach?
Hammercult dotyczy agresywnej muzyki i, co więcej,
nasze teksty dotyczą tego samego. "Steelcrusher" jako
album dotyczy wszystkiego, co ma związek z metalem i
to jest to co jest fajne i zabawne.
Ale, tym czasem, "Satanic Lust" ma dość... oryginalny
tekst. Możesz nam coś o tym powiedzieć?
(Śmiech). Tak jak powiedziałem wcześniej: "Steelcrusher"
dotyczy wszystkiego co jest fajne w metalu. Jednym
z tych rzeczy są dziewczyny, seks i te wspaniałe
doświadczenia, które wszechświat rzuca na twoja drogę.
W "We Are The People" możemy usłyszeć Andreasa
Kissera z Sepultury grającego solówkę. Jak przekonaliście
go by to zrobił?
Zapytaliśmy. Byliśmy z Sepulturą na trasie na trochę
ponad trzydzieści koncertów na przełomie 2012 - 2013
roku wzdłuż całej Europy. Jednej nocy w Essen w Niemczech,
Andreas przyszedł na nasz backstage, podpiął
swój sprzęt i buchnął tą wspaniałą solówkę jako gość na
nasza płytę.
W jednej z recenzji "Steelcrusher" wyczytałam, że
twój wokal brzmi jak DevildDriver śpiewający stare
kawałki Exodusa. Zgodziłbyś się z tym?
(Śmiech). Myślę, że to wspaniały komplement. Kiedy
śpiewam nie staram się naśladować kogokolwiek, robie
to po swojemu. To wspaniałe, bo ten oldschoolowy feeling
w raz z dużą dozą świeżej energii jest po prostu tym,
co Hammercult chce osiągnąć.
Oglądałam wasz teledysk promujący waszą najnowszą
płytę. Po prostu nagraliście "Steelcrusher" na żywo.
Podczas jakiego koncertu go nagraliście i skąd ten
pomysł?
To było podczas koncertu w Tel Aviv przed naszą rodzimą
publiką, która przyszła i świętowała razem z nami
kręcenie tego teledysku. Powodem, dla którego zdecydowaliśmy
się nagrać nasz występ to fakt, że to jest to
co robimy najlepiej, występowanie na żywo! To po prostu
oddaje ducha Hammercult. Koncerty! Jedna wielka
Foto: SPV
metalowa impreza!
Macie więcej nagranych koncertów? Pytam się, ponieważ
widziałam na youtube, że macie też filmik dokumentujący
nagrywanie "Steelcrusher". Nie myślicie o
nagraniu DVD z tym wszystkim? To by było fajne.
Nagrywamy co jakiś czas. DVD może będzie w przyszłym
roku!
Byliście na trasie z D.R.I. , Sepultura i Hatebread.
Pomogło wam to w rozwijaniu waszych muzycznych
zdolności?
Szczerze wierzę, że możesz się czegoś nauczyć od wszystkich,
tylko przez przyglądanie się, więc tak, nauczyliśmy
się wiele od tych chłopaków.
Macie też w planach jeździć z Napalm Death po
Francji. Planujecie jeszcze inną trasę?
Jest planowana jeszcze jedna europejska trasa pod koniec
2014 roku.
Wygraliście międzynarodowy konkurs " Metal Battle"
na Wacken. Było ciężko?
Było! Oprócz nas były tam jeszcze inne 29 zespołów,
dając z siebie absolutnie wszystko. Dla nas - Hammercult
- to było tylko kwestią zagrania najlepszego koncertu
na jaki mogliśmy sobie pozwolić, a scena to jest to
miejsce gdzie błyszczymy najbardziej!
Graliście juz na dużych festiwalach takich jak Metaldays
i Wacken itd. Jak wspominacie te koncerty? Jest
jeszcze jakiś festiwal, na którym chciałbyś zagrać?
Na każdym z tych festiwali dobrze sie bawiliśmy,
Wacken, Summer Breeze, Metaldays było grubo.
Wszystkie festiwale były wspaniałym doświadczeniem.
W tym roku zagramy na RockHarz w Niemczech i na
Brutal Assault w Czechach. Nie mogę wskazać na
jeden specjalny festiwal, na którym chciałbym zagrać,
ponieważ dla mnie najważniejsze jest to by zagrać
gdziekolwiek, gdzie ludzie są podekscytowani by zobaczyć
nas na żywo. To nie ma znaczenia czy byłoby tam
100 czy 100000 ludzi.
Współpracujecie z Sonic Attack Record. To na pewno
wzniosło was na kompletnie nowy, lepszy poziom.
Współpraca z nimi była dobrym krokiem? Zmienilibyście
coś?
Obecnie jesteśmy szczęśliwi, że naleźliśmy dom w Sonic
Attack Record i SPV. Zrobili wspaniałe rzeczy dla
Hammercult i razem wzbijamy się na wyższy poziom.
To jest strasznie ekscytujące.
Jakieś ostatnie słowa dla fanów w Polsce?
Chciałbym pozdrowić wszystkich naszych przyjaciół z
Polski i wyrażamy szczerą nadzieje, że zagramy dla was
wkrótce! Trzymajcie się i podtrzymujcie ogień prawdziwego
metalu!
Daria Dyrkacz
Planujecie jakąś większą trasę po Europie, może
uda Wam się wystąpić w naszym kraju? Dotychczas
tylko raz byliście w Polsce.
Alex Landenburg: Na pewno przygotowujemy się
do nieco późniejszej trasy jeszcze w tym roku. Jest
jednak zbyt wcześnie na ujawnienie jakichkolwiek
szczegółów. Mamy nadzieję, że uda nam się też
odwiedzić wasz kraj!
Dzięki za wywiad, ostatnie słowo dla fanów?
Ralph "Ralf" Hubert: Dziękujemy każdemu z was
z osobna za wieloletnie wsparcie. Odbiór naszych
fanów jest jednym z tych czynników, które napędzają
nas do dalszego grania.
Mateusz Borończyk
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
HAMMERCULT 43
głowy, niezależnie czy są to kobiety, samochody, wojny,
polityka i tak dalej. Nie hamujemy swojej kreatywności
od tej strony, dzięki czemu nasze utwory pozostają
świeże i nie męczą jednej tematyki do porzygu.
Kto nie lubi gorących lasek?
Steve Rice jest człowiekiem, który stoi za Imagiką, zespołem, którzy co poniektórzy
maniacy metalu zapewne kojarzą. Od jakiegoś czasu Steve jest uwikłany w kolejny
zespół, w którym odkrywa muzyczne dziedziny, na które wcześniej się jeszcze nie zapuszczał.
Parę numerów temu mieliśmy przyjemność, w moim przekonaniu dość wątpliwą,
analizować debiutanckie wydawnictwo nowej formacji Steve'a. Teraz nadszedł czas na kolejną
pogawędkę z tym weteranem sceny, gdyż Kill Ritual wypuścił kolejne swe wydawnictwo.
"The Eyes of Medusa", bo tak się to dokonanie nazywa, nie jest dziełem przy którym zatrzymałbym
się na dłużej, jednak nie można mu odmówić pewnej dozy charakterystycznego
stylu. Poza tym słychać, że Kill Ritual nie stoi w miejscu, lecz ciągle rozwija swe brzmienie.
HMP: Witam po raz kolejny! W zeszłym roku rozmawialiśmy
o waszym debiutanckim albumie, teraz
czas nadszedł na krótką rozmowę na temat waszego
najnowszego wydawnictwa "The Eyes of Medusa".
Najpierw jednak chciałbym dowiedzieć się dlaczego
skład waszego zespołu ostatnio się tak diametralnie
zmienił? Dlaczego Mehl Anoma i współzałożyciel
kapeli Wayne Devecchi już nie grają w Kill Ritual?
Steve Rice: Mehl odniósł niefortunną kontuzję w
zeszłym roku przed trasą. Trudno było określić jak
długo wyłączy go to z gry, więc postanowił odejść z
zespołu, by nas nie hamować. Wayne nie przejawiał
ochoty do długich tras i poniesienia odpowiednich
drugiego wioślarza. Przemyśleliśmy to dokładnie sobie
i postanowiliśmy, że jednak będziemy grać w czwórkę.
Josh jest kompetentnym gitarzystą i daje radę w pojedynkę
podczas koncertów, nawet jeżeli mamy podwójną
gitarową partię w niektórych utworach. Czasem
mu w tym pomagam jeżeli wymaga tego sytuacja.
Bardzo łatwo można dostrzec, że styl "The Eyes of
Medusa" różni się od tego z "The Serpentine Ritual".
Po prostu nie lubimy za bardzo powtarzać tego, co już
wcześniej robiliśmy. Każdy utwór na krążku jest dla
nas możliwością podejścia do naszej muzyki od innej
strony, dzięki temu kompozycje ewoluują w swym
Foto: Golden Core
Czy nowy album zawiera kompozycje, które zostały
nagrane wcześniej przy okazji tworzenia materiału
na "The Serpentine Ritual"?
Wszystko jest nowe. Nie odświeżaliśmy nic starego i
nie użyliśmy nic z poprzedniej sesji. Większość materiału
napisaliśmy w oczekiwaniu na premierę debiutanckiego
krążka. W ten sam sposób napisaliśmy już
prawie kompletny materiał na nasz trzeci album - gdy
czekaliśmy na premierę "The Eyes of Medusa". Aktualnie
jesteśmy w trakcie rejestrowania utworów.
Brzmienie jest niezwykle czyste i nowoczesne. Myślisz,
że taka produkcja pasuje do waszych kompozycji?
Nigdy nie podchodzę do nagrywania i obróbki dźwięku
z wyobrażeniem co i w jaki sposób ma pasować do
określonego brzmienia, ani z tym czy przypadkiem nie
będzie to brzmiało zbyt nowocześnie, zbyt old schoolowo
czy jakkolwiek inaczej. Po prostu pragnę, by nasze
brzmienie było najlepsze jak tylko się da. Naturalnie
według określonych parametrów wokół których się
obracamy. Budżet zawsze jest bardzo mały lub wręcz
nie istniejący, więc większość pracy wykonuję samodzielnie.
Andy LaRoque bardzo nam pomógł w krystalizacji
dźwięku nagrań. Jest niemalże niezastąpiony
póki co.
Gitary są bardzo niskie. Nie obawiałeś się, że
stworzą jedną nieczytelną bryłę z basem?
Nie, nigdy. Wiem jak sprawić by tak się nie stało. Robimy
dużo siedmiostrunówek, ale podchodzimy do tego
tak jak zespół z lat siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych.
Nie piszemy utworów tak jak to robi większość
zespołów, które stroją się nisko by ich wałki były
super brutalne i ekstremalne. My tak postępujemy ponieważ
otwiera to zupełnie nowe ścieżki rozwoju kompozycji
i daje nam niezwykłą możliwość rozwoju
brzmienia dzięki nowoczesnej produkcji dźwięku gitar
oraz rockowo-metalowej, a nie thrashowej, manierze
śpiewania Josha.
kosztów inwestowania w zespół, więc także postanowił
od nas odejść.
W jaki sposób w składzie pojawił się Gee Anzalone?
Gee skontaktował się z nami, po tym jak ogłosiliśmy,
że poszukujemy perkusisty. Przesłuchaliśmy go i daliśmy
mu szansę gry z nami, gdyż jest fantastycznym
perkusistą. Ponadto jest oddany naszej muzyce i tak
zarządza swym czasem, że nigdy nie brakuje mu wolnych
godzin na grę z nami. Ponieważ wszystkie nagrania
przeprowadzamy poprzez wysyłanie sobie nawzajem
nagranych plików, nie mamy żadnych trudności z
odpowiednią organizacją czasu. Pracujemy już zresztą
w ten sposób nad albumem numer trzy.
Dlaczego zdecydowaliście się grać dalej jako kwartet
bez drugiego gitarzysty?
Napotkaliśmy spore trudności próbując znaleźć
brzmieniu. Myślę, że poszerzyliśmy to, co już udało
nam się osiągnąć i podkręciliśmy komercyjną atrakcyjność
materiału bez zbędnego wychodzenia na idiotów.
Czy tytuł i tekst utworu tytułowego należy odbierać
w pewien symboliczny sposób? Motyw Meduzy i jej
wzroku, który obraca ludzi w kamień jest dość popularnym
wątkiem w popkulturze, nie tylko w heavy
metalu.
Ten utwór jest o kobiecie, którą dopiero się spotkało, a
która wmurowuje człowieka w ziemię swoją urodą i
pięknem. Stąd nawiązanie do Meduzy. Przyznam, niezbyt
oryginalne, ale hej! kto nie lubi gorących lasek?
(śmiech)
Co możesz nam powiedzieć o reszcie utworów?
Tematycznie utwory są naprawdę zróżnicowane. Josh
lubi pisać o czymkolwiek, co mu akurat wpadnie do
Skąd czerpiecie inspiracje na kompozycje i teksty?
Z każdego dnia naszego życia zapewne. Nie słucham
praktycznie żadnej nowej muzyki ponieważ nie chce
by muzyka innych zespołów na mnie wpływała. Chcę,
by moje pomysły pozostały świeże, tak samo pragnę by
moje wyobrażenie o metalu pozostało niezmienione.
Naturalnie nie da się tego uniknąć, bo muzyka dociera
do naszych uszu czasem nawet wbrew naszej woli.
Wiem, że Josh dużo czyta, co dostarcza mu wielu pomysłów.
Poza tym buszki z zieleniny sprawiają, że staje
się nadzwyczaj kreatywny! (śmiech)
Jakbyś określił wasz styl, który wykuliście na najnowszym
albumie?
Na pewno nie jako thrash metal w swej prawdziwej
formie, aczkolwiek jego elementy też się na nim znajdują
razem z klasycznym metalem, hard rockiem i tak
dalej. Dlatego używamy terminu Thrash and Roll w
odniesieniu do naszego brzmienia. Mamy tutaj thrashowe
korzenie, lecz z bardziej komercyjnym podejściem
do całokształtu. Nie stoimy wcale tak daleko od
takich zespołów jak Megadeth, Metallica czy Judas
Priest. Włożyliśmy to wszystko do jednego wora i wykuliśmy
z tego naszą własną muzykę. Niezależnie od
tego czy wyszło bardziej rockowo czy thrashowo -
niech tak będzie.
Uważasz, że "The Eyes of Medusa" jest lepszy od
debiutu Kill Ritual?
Tak mi się zdaję. Jest bardziej zwarty i przystępny dla
słuchacza. Sposób pisania utworów i melodii sprawił,
że ten album jest łatwiej przyswajalny.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
44
KILL RITUAL
Wszystkie australijskie kapele grają szybko.
Jak widać dorastanie z kangurami i graczami rugby
wykształca w mieszkańcach tego kontynenty instynkt
dążenia do prędkości. Dlatego thrash metal z tamtych
ziem zawsze był dość miły dla ucha, mimo jego przewidywalności.
Wzięliśmy w krzyżowy ogień pytań młodą
kapelę z Melbourne. Ich debiutancki krążek, z którego trochę
po niewczasie straszy kalendarz Majów, stanowi dość
ciekawy kompozyt agresji i nieco nowoczesnego, lecz wciąż mięsistego thrashu. Dzięki temu
znajdą się koneserzy, którzy zainteresują się poczynaniami tych chłopaków.
HMP: Przykuliście wiele uwagi swoim debiutanckim
krążkiem. Czy zanim wydaliście "Origin" mieliście
na koncie jakieś inne wydawnictwa - dema, EPki,
splity?
Andrew Hudson: Przed "Origin" mieliśmy jeszcze
dwa osobne wydawnictwa typu EP. Dzięki nim mogliśmy
świadomie wyklarować własne brzmienie, a
przy okazji mieliśmy coś co maniacy mogli zabrać ze
sobą z naszych koncertów. Pierwsze, zatytułowane
"Virus" było dość słabo nagrane i zawierało sześć
utworów. Trzy z nich potem zostały ponownie nagrane
i znalazły się na "Origin". Ta płyta zrobiła też nam
trochę miejsca na scenie thrash metalowej w Melbourne.
Utwory były szybkie, konkretne i miały tę agresję
w brzmieniu. Następnie nagraliśmy czteroutworowe
"None". Jakość produkcji dźwięku na tym nagraniu
była naprawdę wielkim krokiem naprzód dla nas, a
utwory na nim zawarte, choć nadal agresywne, posiadały
więcej melodii, która w końcu przylgnęła do nas
na stałe.
Zastanawiam się w jaki sposób fani mogą w fizyczny
sposób dostać waszą płytę. Rozumiem, że na razie
została wydana tylko w Australii? Czy zamierzacie
wydać krążek także w innych krajach?
Wydaliśmy album w listopadzie w Australii. Najlepszym
sposobem na dostanie go, było przyjście na nasz
koncert. Ustawiliśmy w Sieci sklep, w którym można
było kupić naszą płytkę także za granicą, jednak dzięki
Punishment 18 "Origin" zostało fizycznie rozdystrybuowane
w innych krajach od 31 marca. Myślę, że
w dobrych sklepach muzycznych można znaleźć naszą
płytę.
Czy możesz nam powiedzieć czy Punishment 18 zaoferowało
wam także kontrakt na drugą płytę?
Oczywiście o ile nie jest to pilnie skrywana tajemnica.
Nie wiem czy jest to jakaś tajemnica czy nie, jednak
Punishment 18 zaoferował nam druk i dystrybucję
"Origin". Dostaliśmy oferty od innych wytwórni muzycznych
na kilka płyt studyjnych, jednak goście z Punishment
18 są tak wkręceni w thrash, że nie mogliśmy
się powstrzymać przed podpisaniem z nimi umowy.
Oni mają tak wyczepisty katalog zespołów pod
swymi skrzydłami i w dodatku są bardzo oddani muzyce,
którą wszyscy kochamy. Ale bez obaw, piszemy już
album numer dwa i mamy w planach nagranie go jeszcze
w tym roku.
Co spowodowało, że przyjęliście taką a nie inną nazwę
zespołu?
Nazwa zespołu powstała ze słowa, które po prostu według
mnie brzmiało fajnie. Jest krótka, jest ostra i kojarzy
się z rzeczami podłymi i niegodziwymi. Dodaliśmy
drugie T ponieważ ludzie mieli problem z wymawianiem
naszej nazwy. Zakładali, że T w harlot jest nieme.
Tak więc zostało w końcu Harlott.
Jak myślisz, jak bardzo rozwinęliście się jako kompozytorzy
i pisarze na przestrzeni lat?
Pisanie utworów jest dla nas czymś co jeszcze nie udało
nam się do końca zrozumieć. Po latach składania
ścieżek razem doszliśmy do punktu w którym utwory
po prostu się nam zdarzają. Uporządkowanie poszczególnych
segmentów ma sens w pewnym stopniu,
zwłaszcza wtedy, gdy wszystko się najpierw spisuje.
Teraz potrafimy stworzyć utwór od początku do końca,
nie zmieniając potem w nim zupełnie nic. Po prostu
wiemy, że kompozycja brzmi świetnie i czuje się ją
w odpowiedni sposób. Ma to swoje dobre i złe strony,
ponieważ nie zawsze sprzyja aura do tworzenia utworów
w jednym podejściu. To może być czasem prawdziwe
zmaganie, jednak jesteśmy bardzo zadowoleni z
tego co tworzymy, a fajni także się przy tym nieźle
bawią.
Jak myślisz, co sprawia, że wasza muzyka jest wyjątkowa
i charakterystyczna?
To trudne pytanie, ponieważ słyszymy nasze inspiracje,
gdy słuchamy swojej muzyki. Czasem naprawdę
Pragniemy świata
trudno jest to nam przeoczyć. Myślę, że to, co sprawia,
że Harlott brzmi jak Harlott to chwytliwe riffy,
które ubóstwiamy. Kto nie przepada za refrenami, w
których może śpiewać razem z zespołem? Zawsze mamy
to na uwadze, gdy piszemy utwory. Na "Origin"
można znaleźć parę dobrych tego przykładów.
Foto: Harlott
Gdy piszecie materiał i już macie gotowy podstawowy
szkielet kompozycji, jakie kroki podejmujecie w
późniejszym etapie tworzenia muzyki, by ukończyć
swoje dzieło?
By dokończyć utwór, gdy jego struktura jest już gotowa,
lubimy zagrać wszystko jeszcze raz, a nawet kilka
razy lub ewentualnie nagrać to, co już mamy i potem
przesłuchać jeszcze raz. Wszystko to po to by wyszukać
partie, które wręcz błagają o trochę więcej naszej
pracy. Może coś powinniśmy zagrać staccato, może coś
wymaga skrócenia, może coś wymaga przejścia, może
wokale potrzebują więcej mocy, harmonii lub dopełnienia
gangowymi chórkami. Staramy się utrzymywać
utwory w interesującym stylu, a także wstawiać w nie
różnego rodzaju fajne smaczki, tak by słuchacz naprawdę
był zaciekawiony tym, co akurat słucha.
Jakie thrashowe i nie thrashowe inspiracje towarzyszą
wam podczas tworzenia własnej muzyki?
Trudno jest mi pomyśleć o jakiś nie thrashowych
wpływach przy pisaniu materiału, gdyż chyba takich
nie mamy. Thrash metal jest niesamowitym gatunkiem,
w którym można znaleźć nieprzebraną ilość
świetnych zespołów, które grają piorunującą muzykę.
Także nie widzę sensu w szukaniu muzyki poza thrashem.
Gdy pisaliśmy "Origin" słuchaliśmy dużo Slayera
i Kreatora. W sumie to my zawsze słuchamy dużo
Slayera i Kreatora. Można tez znaleźć na naszym
debiutanckim albumie dużo motywów, które mogą się
kojarzyć z Exodusem, Testamentem, Overkill, Guillotine,
Havok lub Mortal Sin.
Co mógłbyś już wskazać jako wasz najjaśniejszy
punkt w waszej młodej karierze muzycznej?
Najważniejszym punktem dla każdego muzyka jest
moment, w którym jego praca jest doceniana przez
innych. Gdy wydaliśmy "Origin" zaczęliśmy otrzymywać
maile i listy od ludzi z całego świata, którym bardzo
spodobała się nasza płyta. Ludzie pisali, że czekali
na taki album od lat. To było trochę surrealistyczne i
wcześnie nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, że od kogokolwiek
usłyszymy takie słowa. Gramy już razem od
jakiegoś czasu. Gramy, bo chcieliśmy się dobrze bawić
i grać muzykę, którą kochamy. Gdy odkrywasz, że inni
też ją kochają, wszystko to nad czym pracowałeś nagle
nabiera nowego sensu i nowej wartości. Nie mogliśmy
uwierzyć, gdy otrzymaliśmy propozycje kontraktów od
różnych wytwórni muzycznych. Nie spodziewaliśmy
się tego i nadal próbujemy sobie poradzić z przeświadczeniem,
że naprawdę nam się poszczęściło.
Pierwsza rzecz jaka przychodzi do głowy, gdy myśli
się o australijskim thrashu to Hobbs' Angel of
Death. Co myślicie o tym zespole i o samym
Hobbise? Czy jego muzyka miała wpływ na waszą
twórczość?
Mieliśmy to szczęście, by zagrać z Hobbsem kilka razy
w Melbourne i okolicach. Oprócz tego, że jest świetnym
gościem, Peter jest także niesamowitym frontmanem.
Aż warto robić notatki z tego jak się odnosi do
publiczności. Jego muzyka jest mroczna, agresywna i
przemyślana. To jest coś, co sami zamierzamy uczynić
na albumie numer dwa. Mam nadzieję, że będzie w
nim jeszcze więcej zła!
Jak wyglądają wasze plany na najbliższe lata?
Harlott jest cierpliwe. Pragniemy świata, jednak jeszcze
go aż tak nie potrzebujemy. Mamy już ułożone
trasy po Australii, na których zagramy z największymi
nazwami z australijskiej sceny metalowej. W naszych
umysłach powoli rodzi się idea trasy międzynarodowej,
jednak musimy przed nią wykonać kupę pracy, zanim
będziemy mogli sobie na nią pozwolić. Przez najbliższe
kilka lat będziemy się starać zasiać nasze imię w świadomości
metalowców i zamierzamy to osiągnąć poprzez
nagrywanie i wydawanie dobrych albumów z wysokiej
jakości thrash metalem. Tak jak mówiłem, muzyka
na album numer dwa jest już praktycznie przyszykowana,
dopracowujemy każdy jej aspekt. Więcej
prędkości, więcej agresji, więcej melodii, więcej żwiru.
Wszystko to, co jest na "Origin" tylko, że podniesione
do nowego poziomu.
Jakie były największe wyzwania jakie napotkaliście
na drodze swego zespołu?
Wyzwania jakie napotykamy są wyzwaniami, które w
dzisiejszych czasach napotyka każdy zespół. Istnieje
tak wiele kapel, że trzeba robić coś naprawdę niezwykłego,
by się wyróżnić spomiędzy wszystkich. Dobra
muzyka już nie wystarczy, potrzebne są zapadające w
pamięć koncerty, odpowiednia promocja i odpowiednie
rozplanowanie występów. Koncerty warto grać w
odpowiednich miejscach i z odpowiednimi zespołami.
No i nie zapominajmy o najważniejszym - to wszystko
wymaga pieniędzy, gdyż jest kosztowne i wyczerpujące.
Jednak na koniec dnia, możesz odetchnąć szczęśliwy,
że robisz to, co kochasz, a my naprawdę uważamy
siebie za prawdziwych szczęściarzy, że mamy
taką możliwość.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
HARLOTT 45
HMP: Hellchamber powstał w 2011 roku, powiesz
nam coś więcej o zespole? Jak się poznaliście?
Blake Charlton: Dean, Shane i Tyler znali się z poprzednich
projektów, grali zarówno razem jak i osobno.
Ja odpowiedziałem na ich ogłoszenie: "poszukiwany gitarzysta
rytmiczny". Powiedzieli, że muszę nauczyć się
kawałków Judas Priest i Metalliki (na które byłem, z
reszta, bardzo podekscytowany). Później przez wspólnego
przyjaciela zwerbowaliśmy Barrego i odnoszącego
sukcesy basistę Jeremiego Horę (z kanadyjskiego zespołu
rockowego Default). Między nami pięcioma natychmiast
"kliknęło" i zaczęliśmy pisać kawałki. Na naszym
pierwszym jammie skomponowaliśmy "Bring Me
Down".
Waszym celem było stworzenie brzmienia, które jest
oldschoolowe ale posiada ono również kilka nowoczesnych
elementów, prawda?
Tak, to zabawne, między nami jest pewna różnica wieku,
ale wszyscy lubimy te same zespoły i ten sam gatunek
muzyki. To, co słyszysz jest tym rodzajem muzyki,
którego my wszyscy lubimy słuchać. To jest praca
zespołowa. wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie
kreatywności.
Co myślicie o własnej muzyce, lubicie ją?
Oczywiście, że tak!!! To by było do kitu grać muzykę,
która ci się nie podoba i nie jesteś fanem. Jesteśmy bardzo
dumni z naszego brzmienia.
Zrobiliście cover Judas Priest "Hellion/Electric Eye" ,
jesteście ich wielkimi fanami, nie mylę się?
Ogromnymi! Shane zasugerował scoverowanie go i nie
było wiele dyskusji w tej kwestii. Kawałek ma fajne piszczałki,
więc wiedzieliśmy, że nie będziemy tego ssać
(śmiech). Byliśmy kupieni.
Jakie są wasze - oprócz Judas Priest - najważniejsze
inspiracje?
Ja i Tyler jesteśmy olbrzymimi fanami Megadeth i Metalliki.
W grze Tylera słyszę dużo z Martiego Friedmana.
Nie wiem, wszyscy jesteśmy trochę oldchoolowi,
więc wszystko z tej strony metalu jest naszą inspiracją -
Pantera, WASP, Ozzy, Judas Priest, Black Label Society,
Iron Maiden.
Jakie recenzje zbierały dotychczas "Hellchamber" i
"The Right to Remain?
Wydaje się, że są całkiem pozytywne. Niektórzy mogą
powiedzieć, że w pewnym sensie jedziemy na martwym
koniu, bo nie odkryliśmy koła na nowo. Nie próbujemy
robić czegoś kompletnie nowego i zbyt skomplikowanego...
ale w końcu i tak ludzie przychodząc na koncert
Jeździmy na martwym koniu
Z Kanadą dzielą nas wielkie wody, które wyrzuciły nam na brzeg całkiem dorodną perełkę. Tym skarbem
jest nikt inny jak Hellchamber, który mimo niedawnego powstania jest gotowy podbić nie jednego maniaka.
Z wokalem a la Halford robią spore wrażenie a ich debiutancki album zyskał nawet nie najgorsze
oceny wśród recenzentów z całego świata. Panie i Panowie, przed wami Blake Charlton z Hellchamber!
chcą pomachać głowami i pobawić się do fajnych kawałków.
Podczas nagrywania LP, współpracowaliście z Chrisem
"Hollywood" Holmes'em. Jesteście zadowolony z
jego pracy?
Nie mogliśmy być szczęśliwsi! Dean znał Chrisa jeszcze
kiedy razem mieszkali w Prince George (miasteczko
w BC. Kanada). Z tym, że Chris przepadł by
nagrywać i współpracować ze znanymi muzykami w
USA i w Kanadzie. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jest
okazja by pracować w studio pod jego okiem byliśmy
strasznie podjarani! Do tego, on jest wręcz perfekcyjnym
człowiekiem!
Okładka " The Right to Remain" jest fascynująca.
Opowiesz nam o niej? Kogo była pomysłem?
Cóż, ja przejąłem nad tym władze. Pewnego dnia wpadłem
na pomysł, że musimy mieć biały album! Dlaczego?
Bo każdy miał czarny!!! Chciałbym powiedzieć coś
bardzo błyskotliwego o tym, ale nie potrafię! Po prostu
chcieliśmy, by wyglądała fajnie. (śmiech)
Cóż.. to może powiesz nam coś więcej o waszych tekstach?
No... to jest dział Shana. Nie chciałbym (i nie chcę)
wypowiadać się tutaj za niego, ale wiem, że Shane lubi
pisać o rzeczach, które znaczą coś dla każdego z nas.
Rząd... społeczeństwo... ogólnie. Wszyscy jesteśmy trochę
wkurzeni na to, jak świat teraz wygląda. On właśnie
porusza takie tematy.
Zaczęliście już może pracować nad nowym materiałem?
Jakieś koncepcje, pomysły jak będzie brzmieć nowy
album?
Cały czas podczas jammowania wpadamy na jakieś nowe
pomysły. Zaczynamy wcielać trochę nowego materiału
w setlisty i mamy nadzieje wydać nową EPkę
gdzieś blisko końca roku.
Będziecie otwierać koncert Primal Fear, jak się z tym
czujecie? No bo wiecie, oni są tak jakby niemiecką
wersją Judas Prtiest...
Nie mogliśmy być bardziej podekscytowani i uhonorowani
będąc supportem takiego zespołu. Primal Fear
działa już tak długo i jeździ po całym świecie! To będzie
z pewnością niezapomniana noc. Mamy nadzieje,
że damy z siebie wszystko i wywrzemy dobre wrażenie.
Jakieś ostatnie słowa dla polskich fanów?
Polacy rządzą! Polki rządzą! Metal rządzi!
Daria Dyrkacz
Foto: Hellchamber
Do thrash metalu zaczyna biegać się już wszędzie. Na
groundowymi zespołami gotowi są odnosić sukcesy. W
dobrej muzyki i zabijania ciężkimi riffami, w planach
HMP: Skąd wziął się pomysł na nazwę? Jest bardzo
interesująca...
Mariyan Georgiev: Skąd ją wzięliśmy?... Kiedy jakiś
dupek idzie w mosh tylko po to by robić krzywdę ludziom,
kopać i inne cholerstwa to dosięgnie go sprawiedliwość
moshu!
Wasze logo wygląda bardziej na logo zespołu
hiphopowego niż metalowe... dlaczego?
Serio, jak hiphopowego? To zgaduje, że idealnie pasuje
na baseballowe czapki (śmiech). Nie wiem po prosu tak
się zrobiło. Dla nas jest metalowe. Może nakłoń jakiś
fanów hiphopu do przesłuchania naszej muzyki - wyobraź
sobie ich zdziwienie - (śmiech).
Wcześniej wszyscy byliście razem w jednym zespole.
Czemu zdecydowaliście się założyć kolejny i co stało
się z poprzednim?
Zaczęliśmy grać razem w późnych latach 80-tych jako
Hleborka (karaluch). Byliśmy jednym z pionierów na
bułgarskiej scenie thrash metalowej. Później Staffa odszedł
i założył The Revenge Project (melodyjno-death
metalowy zespół). Reszta stworzyła The Outer Limits
(oldschoolowy thrash na wzór tej z Bay Area). Ja osobiście
udałem się na studia i odstąpiłem chwilowo od grania.
Przeprowadziłem się do Stanów, założyłem rodzinę
itd. Ale potrzeba grania zawsze gdzieś tam była, więc
zacząłem pisać materiał dla Mosh-Pit Justice, a później
skontaktowałem się z Georgem i Staffą. Zaoferowałem
im dołączenie do mnie. Do oldschoolowego power/thrash
metalowego zespołu.
Chciałeś wrzucić ducha Overkill i Sanctuary w wasza
muzykę. Dlaczego akurat te zespoły? Oni inspirują
was najbardziej?
Tak, byłem ogromnym fanem Overkill. Od 1987 roku.
Podobała mi się ich energia, melodia. Wokale były dla
mnie bardzo ważne. Tak samo z Sanctuary, wspaniała
muzyka, melodia i genialny wokalista.
Jaka jest różnica pomiędzy kawałkami z "The Serpent"
a tymi, które znalazły się na waszym debiucie?
Jaka jest różnica pomiędzy EPką a debiutem? ... lepsza
produkcja, miksy.
A co z tekstami? Powiesz nam o nich coś więcej?
Cały album podporządkowuje się tematom takim jak...
Ju-dasz zdradzający Jezusa, oddaję duszy diabłu, a potem
szukanie odkupienia... kawałek historii, którą każdy
zna. Wszystko zaczęło się od pierwszego kawałka,
którego napisałem, "Crucify". Wszystkie kawałki,
oprócz "Posers Genocide" są wierne tej tematyce. "Posers
Genocide" jest tym, czym jest Mosh-Pit Justice... wszystko
opiera się na braterstwie... byciu prawdziwym i niszczeniu
wszystkich pozerów (śmiech).
Wasz album ma całkiem dobre brzmienie. Gdzie go
nagrywaliście? Macie jakieś studia, producentów w
Bułgarii, którzy mogą i chcą nagrać heavy metalowe
płyty?
Album został nagrany w Revenge Studio, które należy
Sprawiedliwo
Foto: EBM
46
HELLCHAMBER
wet Bułgaria nie pozostaje w tyle i ze swoimi underśród
nich jest Mosh-Pit Justice, który oprócz grania
ma również wprowadzić sprawiedliwość w moshu!
ść w moshu
do Staffa Vasileva. Tak, są tu studia, gdzie możesz nagrać
muzykę metalową ale sama muzyka pozostaje
wciąż undergroundowa i myślę, że jest to dobre. Dzięki
temu pozostaje to prawdziwe. Tutaj jest masa dobrych
zespołów i nasza scena jest bardzo mocna.
Na okładce waszego debiutu pojawił się Mr. Ape
Shit. Można odbierać go jako maskotkę? Będzie pojawiać
się przez resztę waszej kariery jak Eddie z Iron
Maiden?
Tak, Mr. Ape Shit będzie na okładce naszej następnej
płyty. Ale tym razem powróci w czasie Rewolucji Francuskiej,
szerząc sprawiedliwość i zabijając tyranów (wystarczająco
dużo powiedziałem)!!!
Słyszałam wasz kawałek z nadchodzącej płyty i muszę
przyznać, ze jest całkiem niezły. Kiedy zamierzacie
ją wydać?
Mam nadzieję wydać ją w raz z końcem tego roku.
Wciąż trwamy w procesie nagrywania, ale to co już mamy
brzmi całkiem dobrze. Myślę, że ludzie bardziej go
polubią. Ja osobiście czuję, że ten album będzie o wiele
mocniejszy niż debiut. Nazwany zostanie "Justice Is
Served". Znów będzie oscylować wokół takich tematów,
jak łamanie więzów, obalaniu oprawców i wymierzaniu
sprawiedliwości. Teksty inspirowane są tym, co
obecnie dzieje się na świecie... Ukraina, Egipt, Syria itp.
Wolność jest naszym wrodzonym prawem i nikt nie
może nam go odebrać.
Jakie są wasze plany na przyszłość? jak zamierzacie
podbić świat?
Mamy nadzieje zebrać większą popularność na całym
świecie i na razie myślę, że idzie nam to całkiem dobrze.
Zobaczymy co przyszłość nam przyniesie. Mamy nadzieje
na najlepsze.
Czy branża metalowa w Bułgarii jest duża? Jak to
wygląda z lokalnymi zespołami?
Jak już wspominałam metal w Bułgarii jest undergroundowy
ale jest wiele zespołów i fanów, którzy sprawiają,
że to jest wyjątkowe i realne. Osobiście mi się to
podoba.
Zastanawiałam się, czy macie tak jakieś Bułgarskie
kluby, czy festiwale, gdzie młode zespoły mogą zagrać
i się zaprezentować.
No pewnie, jest tu niezliczona ilość klubów, gdzie możesz
zagrać i wiele zespołów z zachodu do nas przyjeżdża...
Exodus, Icead Earth, D.R.I... a to tylko parę
nazw! Zawsze supportowani są przez nasze lokalne zespoły.
Jest też wiele niezliczonych festiwali.
Jakieś ostatnie słowa do fanów?
Pozostańcie prawdziwi dla swojej sceny metalowej,
wspierajcie lokalne zespoły i underground! Miejcie oczy
otwarte na nasz drugi album! Jeżeli szukacie ciężkich
riffów, muzycznego ataku i epickich wokali to "Justice
Is Served" jest waszą odpowiedzią. Trzymajcie się
przyjaciele!!!
Daria Dyrkacz
HMP: Większość z was grała bądź nadal
gra w wielu innych zespołach, w tym również thrashowych.
Co sprawiło, że siedem lat temu postanowiliście
połączyć siły pod nawą Thrash Bombz?
Giuseppe "UR" Peri: Zespół został założony w 2007
roku pod tą nazwą, ale jako projekt muzyczny wisiał w
powietrzu już od połowy lat 90-tych! Od naszego pierwszego
spotkania, celem moim i Skizzo zawsze było
granie thrash metalu w jego najczystszej formie. Dokonaliśmy
tego prawie 10 lat później… Jesteśmy też zaangażowani
w inne zespoły: The Krushers, Kratos,
Bloodevil i Vihol.
Nazwa nie pozostawia cienia wątpliwości co do tego,
co kręci was najbardziej w thrash metalu, dlatego
zapewne wybraliście właśnie ją?
Wybrałem ją, bo jest prosta i żeby upamiętnić piosenkę
"Sex Bomb" Toma Jonesa… (śmiech)
Zespół istniał już kilka lat, ale dopiero od dwóch lat
można obserwować wzrost waszej aktywności,
zwieńczonej kilkoma wydawnictwami, wcześniej
pewnie graliście tylko próby, czasem koncerty, przygotowując
się do wejścia do studia?
Zespół nagrał kasetę demo w 2007 roku, ale została ona
wydana w 2012 roku, bo po jej nagraniu zawiesiliśmy
działalność do 2012 roku i w tym czasie pracowaliśmy
nad nową EP-ką.
Co w takim razie sprawiło, że w 2007r. nie ukończyliście
demo "Sicilian Way Of Thrash"? Nie był to przecież
zły materiał, skoro zdecydowaliście się wydać go
po kilku latach, a niektóre z tych numerów trafiły
nawet na wasz pierwszy CD "Mission Of Blood"?
W 2007 roku grupa narodziła się jako projekt muzyczny,
a prawdziwym zespołem stała się w 2012 roku, w
momencie wydania "Sicilian Way Of Thrash".
To właśnie dzięki demo, czy może EP albo splitowi
dzielonego z innymi sycylijskimi kapelami, Aneurysm
i Maghant, udało się wam podpisać kontrakt z
niemiecką Iron Shield Records?
Podpisaliśmy umowę z Iron Shield Records po wydaniu
tych wydawnictw, a nasz pierwszy pełnowymiarowy album,
"Mission Of Blood" został wydany w styczniu
tego roku.
Thrashowych kapel mamy na świecie setki, jak nie
tysiące. Wiecie może, co zdecydowało, że Thomas
wybrał spośród nich właśnie was, tym bardziej, że ma
już kilka takich zespołów w swym katalogu?
Wysłałem do Thomasa nasze demo, "Sicilian Way Of
Thrash!", ale wtedy nie zrobiło na nim zbyt dużego
wrażenia… Przy EP-ce, sprawy potoczyły się znacznie
lepiej i wydaliśmy z Iron Shield nasz pierwszy album.
Myślę, że nasza wytwórnia jest świetna, to metalowcy,
którzy zajmują się tą "robotą", bo to ich pasja. Teraz
pracujemy nad nowymi numerami… jesteśmy w trakcie
Foto: Iron Shield
Sycylijscy thrashersi długo przymierzali się do nagrania
debiutanckiego albumu, ale wydany pół roku temu
"Mission Of Blood" udowadnia, że warto było uzbroić się w
cierpliwość. Lider grupy, gitarzysta Giuseppe "UR" Peri, podkreśla,
że ich celem było granie thrashu w najczystszej formie,
ale zespół nie unika też akcentów typowych dla death metalu
czy crossover, co czyni muzykę Thrash Bombz jeszcze
bardziej bezkompromisową:
Gramy sycylijski thrash!
komponowania.
Wpływ na jego decyzję miało też pewnie to, że nie
brzmicie jak większość europejskich, thrashowych
grup, zafascynowanych niemiecką sceną lat 80-tych,
zdecydowanie bliżej wam do amerykańskich gigantów
gatunku?
Tak, zdecydowanie. Dzięki za komplement… Jesteśmy
całkowicie uzależnieni od thrashu z Bay Area i oczywiście
od brazylijskiego i niemieckiego thrashu też… i
gramy sycylijski thrash!!
Lubicie też chyba stary, dobry crossover, łączący szaleńcze
przyspieszenia ze specyficznym poczuciem
humoru?
Tak, jestem fanem Ludichrist, Septic Death i masy innych
zajebistych zespołów.
Takie granie pewnie wspaniale sprawdza się na koncertach?
Nasze koncerty to zabawne thrashowe imprezy…
Wiemy już, że Sycylia ma dobrze rozwiniętą podziemną
scenę metalową, bo zespołów u was nie brakuje.
A jak wygląda sytuacja z koncertami w innych rejonach
waszego kraju, zapuszczacie się tam czasem?
Mamy świetne zespoły na Sycylii. Schizo, Bunker 66 i
wiele innych zespołów, ale niestety nie ma u nas żadnej
sceny. Smutne, ale prawdziwe.
Promocja "Mission Of Blood" będzie więc pewnie doskonałym
pretekstem do odwiedzenia nie tylko Neapolu
czy Rzymu, ale może też innych krajów europejskich?
Planujemy trasę na następne lato, mam nadzieję. Będziemy
was informować!!
Chyba najlepszym rynkiem nie tylko dla thrashu, ale
i generalnie heavy metalu, są Niemcy. Myślicie o jakiejś
zakrojonej na szerszą skalę akcji promocyjnej w
tym kraju, tym bardziej, że macie wydawcę z tego kraju?
Niemcy są jednym z najlepszych rynków dla prawdziwego
metalu w Europie, a Thomas nadal wykonuje kawał
dobrej roboty.
Ale gdybyś stanął przed wyborem: cofnąć się w czasie
i zaczynać karierę w latach największej popularności
thrashu w latach 80-tych, czy też granie tej muzyki tu
i teraz, wybrałbyś pewnie tę drugą opcję?
Oczywiście w lata 80-te!!!
Masz rację, nie ma co iść na łatwiznę, chociaż w latach
80-tych też, wbrew pozorom, było trudno się przebić.
Dziękuję za rozmowę!
Wielkie dzięki za wasze wsparcie!!! Nasz album "Mission
Of Blood" jest już w sprzedaży!!! Kupuj lub giń!!!
Thrash aż do śmierci!!!
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
THRASH BOMBZ 47
48
WOSLOM
Brazylijczycy z Woslom pogrywali sobie przez kilkanaście
lat thrash metal, aż w końcu skompletowali
właściwy skład i ich kariera nabrała niewyobrażalnego
wprost przyspieszenia. W ciągu trzech lat
wydali dwa albumy wypełnione melodyjnym, ale
ostrym niczym żyletka z czasów przed dominacją
produktów made in China, thrashem. Coraz częściej też koncertują, nie ograniczając się
do ojczyzny czy krajów ościennych - zjeździli Europę, byli także dwa razy w Polsce. Powoli
przygotowują też kolejny album, koncentrując się na razie na pierwszym DVD, tak więc nie
można było pominąć okazji do rozmowy z przedstawicielem zespołu:
HMP: Metal jest w Brazylii bardzo popularny, a
thrash szczególnie, zwłaszcza od czasów ogromnych
sukcesów Sepultury. Wy jednak nie poszliście
w ślady słynnych rodaków, nie dołączyliście
też do grona kapel grających brutalny thrash czy
nawet thrash/death metal - wygląda na to, że inspiruje
was bardziej amerykańska scena Bay
Area, tego typu klimaty?
Fernando Oster: Tak, masz stuprocentową rację.
Choć kochamy twórczość naszych pobratymców z
Sepultury albo Krisiun, jesteśmy bardziej zapatrzeni
w San Franscisco Bay Area Thrash z lat 80-
tych, grupy takie jak Exodus, Testament, Metallica
i wiele innych. To właśnie one nas najmocniej
inspirują.
Dlatego postanowiliście założyć w 1997r. zespół i
Woslom stał się dla was szansą przejścia z etapu
fan do etapu twórca?
Tak, byliśmy wtedy dzieciakami i postanowiliśmy
założyć zespół. Od tamtego czasu wiele rzeczy się
zmieniło. Dziś mówimy, że Woslom powstał w
2009 albo w 2010 roku, kiedy pierwsze nasze wydawnictwo
było gotowe w całości, album o znamiennym
tytule "Time To Rise".
Trwało to chyba jednak dość długo, bo początkowo
nagrywaliście tylko demówki - nie byliście pewni
tego, co robicie, z nagraniami albumu postanowiliście
wstrzymać się do momentu, aż będzie
to materiał dopracowany w 100 %?
W tamtym czasie nie wiedzieliśmy co będziemy robić.
Mieliśmy też sporo zmian w składzie zespołu,
mieliśmy zupełnie inne spojrzenia na nasze życie.
Tak więc, gdy tylko mogliśmy skompletować i ustabilizować
nasze szeregi, mogliśmy na poważnie zacząć
myśleć o nagraniu pierwszej płyty.
Te zmiany pewnie nie ułatwiały wam życia, tym
bardziej, że mieliście problemy głównie z wokalistami?
Tak, to prawda. Przykładowo, zaraz po nagraniu
pierwszego albumu z poprzednim wokalistą. Nagraliśmy
jednak ten materiał jeszcze raz.
Czyli dołączenie Silvano Aguilery pięć lat temu
było dla was momentem zwrotnym i dopiero wtedy
prace nad debiutanckim albumem mogły nabrać
rozpędu?
Dokładnie. Kiedy Silvano dołączył do zespołu i
ustabilizowaliśmy skład, mogliśmy zacząć koncentrować
się na dokończeniu krążka i rozpocząć prace
nad jego wydaniem. To właśnie robiliśmy od
tamtego czasu, ciężko pracowaliśmy.
Materiał na "Time To Rise" mieliście pewnie w
większości gotowy, wystarczyło więc wejść do
studia, po doszlifowaniu partii wokalnych czy tekstów?
Właściwie wszystko już mieliśmy nagrane, wszystkie
podstawowe ślady i ścieżki. Potrzebowaliśmy
dodać tylko wokale, tym razem wykonane przez
Silvano. Zrobiliśmy kilka drobnych zmian, przearanżowaliśmy
niektóre utwory, ale znaczna część
materiału była już nagrana.
Nagrywaliście w Acustica Studio i muszę przyznać,
że brzmienie waszego debiutu jest bardzo dobre
- zarazem klasyczne, niczym z lat 80-tych, ale
też nie archaiczne - jak udało wam się je osiągnąć?
Tak, takie było założenie. Chcieliśmy żeby wszystko
brzmiało old schoolowo, więc wszystko nagrywaliśmy
i miksowaliśmy zupełnie tak samo jak robiło
się to za dawnych lat. Jesteśmy stuprocentowo
zaangażowani w ten proces, od samego początku
do czasu, gdy nagrania znajdują się w procesie miksu
i masteringu.
Nic nie stanowi dla nas problemu!
Próbowaliście więc, z powodzeniem, dostosować
brzmienie płyty do tego co gracie? A ponieważ
lubicie techniczny melodyjny thrash, tak to właśnie
wyszło?
Tak, to absolutna prawda. Zadbaliśmy o wszystko.
Mieliśmy kilka pomysłów i próbowaliśmy je zawrzeć
na albumie. Nie było to łatwe, bo nie jesteśmy
inżynierami dźwięku, ale i tak uznaliśmy, że
możemy uzyskać właściwe efekty.
Metallica, Exodus, Testament czy Megadeth -
długo można by wymieniać nazwy kapel, które
miały na was ogromny wpływ. Odbieram jednak
waszą twórczość w ten sposób, że nie staracie się
kopiować czy naśladować tych zespołów, ale to
wychodzi bardziej podświadomie, po setkach czy
tysiącach przesłuchań ich płyt, które są dla was
nieustającym źródłem inspiracji?
Wiesz, tamte zespoły i wszystkie ich nagrania to
było coś, co było z nami od czasu gdy sami byliśmy
dzieciakami. To naturalne, że stworzyliśmy coś
własnego na zasadzie lustrzanego odbicia tego co
znaliśmy. Na pierwszym albumie być może zamieściliśmy
coś takiego, wszak mamy kilka numerów
skomponowanych we wczesnych latach istnienia
kapeli. Mówiąc jednak o najnowszym albumie,
"Evulostruction", możemy bardziej uzewnętrznić
siebie, ponieważ istotne dla nas jest to, co czujemy
obecnie i także dlatego, bo jesteśmy w wielu sprawach
dojrzalsi. Inspiracje wciąż tam są, ale rządzą
się zupełnie innymi prawami. Wierzę, że na następnym
albumie jeszcze bardziej wyrazimy siebie, zachowując
też to, co każdy z tych zespołów miał w
sobie najlepszego.
Co ciekawe ostatnimi czasy Metallica czy Megadeth
wyraźnie spuściły z tonu, to już nie te same
zespoły co kiedyś. Tymczasem wy, zwłaszcza
na nowym albumie "Evolustruction", śmiało podążacie
wytyczonym niegdyś przez te zespoły
szlakiem, tworząc momentami wręcz nową jakość
- wygląda więc na to, że warto było tyle lat poświęcić
na próby i nagrywanie kolejnych de-
mówek, bo teraz macie efekty tej pracy?
Tak, też tak uważam. Wciąż szukamy swojego brzmienia,
swojej muzyki. Pozwalamy naszym inspiracjom
być obok, ale stawiamy na interpretację
naszych rzeczy. Próbujemy odnaleźć dla Woslom
właściwą ścieżkę. To jest trochę skomplikowane,
bo kiedy słuchasz Black Sabbath czy Slayera
wiesz kim oni są, nawet jeśli nigdy wcześniej nie
słyszałeś tego kawałka, czy linii gitar. Myślę, że
właśnie w tym kryje się sekret, potrzebujesz własnego
brzmienia i żeby być autentycznym. To największe
wyzwanie z jakim się mierzymy.
Wasza muzyka na "Evolustruction" stała się jeszcze
bardziej melodyjna, partie gitar, zarówno
riffy jak i solówki, są doskonałe - to chyba naturalna
ewolucja, bez żadnej kalkulacji?
Jest odzwierciedleniem tego jak nasz zespół obecnie
się czuje. Wierzę, że na następnych albumach
pójdziemy znacznie dalej. Lubimy melodie, szybkość
i musimy tylko znaleźć sposób na każdy z
tych elementów.
Foto: Punishment 18
Kilku utworów nie powstydziłby się klasyczny
skład Megadeth z czasów LP "Rust In Peace" -
mieliście takie wrażenie odsłuchując na przykład
"Breathless (Justice Fall)" czy "Purgatory"?
Oba wspomniane numery to z całą pewnością nasze
ulubione. I tak naprawdę, Megadeth to wcale
nie jest nasze główne źródło inspiracji, powiedziałbym
raczej, że są nimi bardziej Testament i Metallica.
Te kawałki powstały naturalnie i brzmią
dokładnie tak jak chcieliśmy żeby brzmiały - tak
naprawdę kocham obie te kompozycje!
Lubicie też chyba tradycyjny heavy metal, o czym
świadczy chociażby "No Last Chance"?
Ten numer ma dla nas wszystkie te cechy. Szybkość,
melodia, kadencja, gitary, rozbudowane solo,
świetne słowa. I zostaje w twojej głowie na długo
po przesłuchaniu go w całości.
Ale ostrego, thrashowego łojenia też nie brakuje
na tej płycie, a "Pray To Kill" czy "Breakdown"
świadczą o tym, że można połączyć w zwartą całość
szybkość, energię i niezłe melodie?
Tak, "Pray To Kill" powstał po to, by grać go na
każdym koncercie. Ma łatwy refren do odśpiewywania
razem z publicznością. Oba kawałki jednakże
są szybkimi numerami zamykającymi się w
czasie mniejszym niż trzy minuty, więc jak najbardziej
są thrashowymi strzałami między oczy!
Płyta to jedno, ale pewnie dopiero na koncertach
dajecie czadu?
Tak, dokładnie!
Już dwa razy graliście trasy koncertowe w Europie,
kilkakrotnie wystąpiliście też w Polsce.
Jakie macie wspomnienia z naszego kraju?
Polska jest wyjątkowa. To z całą pewnością metalowy
kraj i mamy wielu wspaniałych przyjaciół od
północy do południa waszego kraju. Naszym celem
zawsze jest być także i u was podczas tras po Europie!
Polska publiczność jest rzeczywiście jedną z najlepszych
na świecie, czy też jednak wasi fani z
Brazylii są bardziej szaleni? (śmiech)
Cóż, wydaje mi się, że Polacy i Brazylijczycy są bardzo
do siebie podobni. Jesteśmy tak samo zakręceni,
ale może dlatego, że pijecie od nas więcej
jesteście jeszcze bardziej zakręceni. (śmiech)
Warto podkreślić, że jesteście zespołem w pełni
niezależnym, tymczasem dużo koncertujecie, nie
tylko w Brazylii, sprzedajecie wydane samodzielnie
płyty i… udaje się wam to wszystko! Czyli
można, przy odpowiedniej organizacji i determinacji,
być podziemnym zespołem i odnieść sukces,
bo można o nim mówić w waszym przypadku?
Tak. Lubimy być w undergroundzie. Jest raczej tak,
że metal nie jest zbyt popularny, może poza
Szwecją, ale z całą pewnością nie na całej planecie,
ale na pewno tutaj w Brazylii i w Polsce. Tak naprawdę
sukces możesz osiągnąć będąc w każdym z
tych miejsc. Może nie będziesz bogaty, nie wygrasz
kupy forsy, ale my nie jesteśmy żądni kasy. Kochamy
być tutaj, grać naszą muzykę, robić to na czym
nam zależy i podróżować po całym świecie, głosząc
naszą nowinę każdemu, kto zechce po nią sięgnąć.
Powoli pewnie zaczynacie już pracować nad trzecią,
przełomową dla każdego zespołu płytą?
Cóż, mamy trochę materiału, ale jeszcze się do niego
nie przyłożyliśmy. Zabierzemy się do niego, gdy
zakończymy cykl związany z "Evolustruction".
Sądzę, że do końca tego roku nic nowego się już nie
wykluje. W tym momencie pracujemy nad nowym
DVD z wszystkimi ośmioma numerami, wideoklipem
i kilkoma dodatkami. Wszystko będzie powiązane
z "Evolustruction".
Możesz już pokusić się o jakieś szczegóły związane
z tym materiałem? Czego możemy się spodziewać
- może tym razem bardziej zakręconego
technicznie albumu?
Mówiąc o kolejnym albumie, sądzę, że umieścimy
na nim jeszcze więcej Woslomu niż dotychczas.
Będziemy czuć się bardziej komfortowo. Jak dla
mnie, będzie to nasze najlepsze wydawnictwo, jestem
tego wręcz pewien.
Pojawiły się może jakieś oferty firm zainteresowanych
wydaniem waszego kolejnego albumu czy
też nadal pozostaniecie niezależni i będziecie firmować
go sami?
Nie będziemy polegać na osobach trzecich. Mamy
kilku partnerów na całym świecie, zwłaszcza włoski
Punishment 18, który rozprowadza nasz album
po całej Europie. Myślę, że na nich możemy
liczyć w kwestii rozprowadzania każdej naszej na
całym świecie. Ale nawet wtedy, gdy będziemy musieli
zrobić to sami, to nie ma problemu, będziemy
to robić.
Ale w przypadku tzw. oferty nie do odrzucenia,
np. od Nuclear Blast, myślę, że nie będziecie się
wahać? (śmiech)
Podpisanie kontraktu z dużą wytwórnią czy inną
firmą tego typu zawsze przynosi ze sobą większe
oczekiwania i poważniejsze obowiązki. Każda z
takich spraw wymaga osobnego i spokojnego przeanalizowania.
Oczywiście Nuclear Blast czy Century
Media mogą nas wywindować na kolejny poziom.
Jednakże nie martwimy się oto, jeśli się tak
stanie to świetnie, jeśli nie, to nie jest to dla nas żaden
problem.
Wojciech Chamryk &
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Woslom - Time To Rise
2014/2010 Punishment 18
Dziwne, że czterech zafascynowanych thrashem
młodzieńców nie poszło w ślady Sepultury zakładając
thrashową kapelę, ale wzorce obrali sobie równie
zacne. Chyba najbardziej słyszalnym w okresie
nagrywania debiutu była wczesna Metallica, co zresztą
nie dziwi przy zawartości demo "Woslom Remains
Metallica" z przeróbkami numerów amerykańskiej
legendy. Inne źródła natchnienia to zapewne
Testament, Exodus czy Megadeth, stąd
duży nacisk na gitary i aspekt techniczny kompozycji.
I trzeba przyznać, że pomimo stricte podziemnej
produkcji "Time To Rise" brzmi jak należy, zaś
gitarowe partie są ozdobą tej płyty - zarówno w tych
piekielnie szybkich numerach w rodzaju tytułowego,
"Mortal Effect" czy "Downfall", ale i w bardziej rozbudowanych,
bardzo długich kompozycjach jak "Power
& Misery" oraz "Check Mate". Nie brakuje tu też
utworów bardziej surowych, agresywniejszych, zwłaszcza
od strony wokalnej ("Despise Your Pain", "Beyond
Inferno"), ale z perspektywy czasu debiut Woslom
jawi się jako swoista uwertura do nagranego
trzy lata później "Evolustruction".
Woslom - Evolustruction
2014/2013 Punishment 18
Brutalny thrash metal ma w Brazylii wyjątkowo silną
reprezentację, jednak Woslom zdecydowanie hołduje
dokonaniom zespołów ze sceny amerykańskiej,
przede wszystkim Megadeth, Testament i Me-talliki,
od grania utworów której w drugiej połowie lat
90-tych. zresztą zaczynali. Na swym drugim albumie
kwartet z Sao Paulo poszedł o krok do przodu w
porównaniu z debiutanckim "Time To Rise" sprzed
czterech lat. Kompozycje stały się jeszcze ciekawsze
("New Faith", tytułowy opener), bardziej złożone
("Purgatory") i dopracowane ("No Last Chance").
Owszem, wpływy wciąż są słyszalne, zresztą nie tylko
w warstwie instrumentalnej, ale i w śpiewie Silvano
Aguilery, ciążącego tym razem bardziej w stronę
Mustaine'a niż Hetfielda, ale atutów na "Evolustruction"
też nie brakuje. Głównym są partie gitarowe,
zarówno konkretne riffy jak i zabójczo melodyjne
solówki - czasem wręcz ma się wrażenie, że wybrzmiewa
jakiś nieznany utwór z klasycznego i najbardziej
udanego pod względem arty-stycznym okresu
Megadeth, co chyba jednoznacznie świadczy o
potencjale i klasie tych czterech Brazylijczyków. A
ponieważ z każdą płytą uwalniają się stopniowo od
tych wpływów, to zapewne na "trójce" pokażą już w
100 % na co ich stać! (4,5)
Wojciech Chamryk
WOSLOM 49
HMP: Zadebiutowaliście niedawno albumem "Warhead",
nagranym po kilku latach istnienia zespołu -
punktem zwrotnym, który doprowadził do powstania
i nagrania tej płyty, było zapewne okrzepnięcie obecnego
składu zespołu?
Jimmy Benson: Mason jest kwartetem od 2012 roku.
Trzech poprzednich członków opuściło zespół, zostawiając
mnie i Nondę z albumem gotowym do nagrania i
brakiem muzyków zdolnych do jego realizacji. Materiał
ten został wydany później jako "Warhead".
Australia to ogromny kraj, tak więc przebicie się w nim, szczególnie w
tak nieprzychylnych dla rocka czy metalu czasach, z mocną muzyką jest
zadaniem niezwykle trudnym. Thrashersi z Mason nie tracą jednak
nadziei na to, że kiedyś im się to uda, nie tylko zresztą w ojczyźnie.
Mają ku temu powody, bo niezłą kartą przetargową jest tu ich debiutancki
album "Warhead", a przy determinacji i podejściu lidera
grupy, wokalisty i gitarzysty Jimmy'ego Bensona, naprawdę są spore
szanse na to, że w końcu im się uda:
Czerpiemy z tego co kochamy!
współczesnej muzyce, bo w końcu ile można słuchać
kolejnych klonów Slayer czy Destruction?
Całkowicie się z tym zgadzamy. Sądzimy, że najważniejszą
rzeczą w muzyce jest właśnie własna tożsamość,
a także umiejętność korzystania inspiracji i przekuwanie
ich w coś własnego, ponieważ Slayer i Destruction
może być tylko jeden.
W waszym przypadku było chyba jednak tak, że największy
wpływ na brzmienie i styl Mason miały
amerykańskie zespoły, głównie z Bay Area?
Ciężko w dzisiejszych czasach być grupą thrashową i
nie unikać wpływu muzyki z tamtych lat. Dlatego jesteśmy
tak otwarci i przesiąknięci różnymi gatunkami,
od hard rocka w rodzaju AC/DC i Van Halen poczynając,
przez NWOBHM, Iron Maiden, aż na death
metalu grupy Cannibal Corpse kończąc.
Czyli potwierdza się tu stara prawda, że bez dobrej
sekcji nawet najlepszy gitarzysta nie ma raczej szans
na sukces?
W naszej sytuacji mamy to szczęście, że mamy tak
solidnego bębniarza jak Nonda. Jesteśmy dumni, że
jesteśmy ze sobą na tyle zgrani, że widać to na koncertach,
które są dla nas bardzo ważne.
A co w waszym przypadku uznajecie za sukces? Samo
nagranie i wydanie płyty pewnie jest już dla was
czymś znaczącym i kolejnym etapem w rozwoju zespołu?
"Warhead" to tylko jeden mały kamyczek milowy,
który udało się nam osiągnąć, ale wciąż jesteśmy zbyt
daleko by znaleźć się czołówce. Aby zbliżyć się tam jeszcze
bardziej zamierzamy pracować jeszcze ciężej,
zwłaszcza gdy już zasiądziemy do pisania nowego materiału.
"Warhead" wydaliście jednak samodzielnie - nie było
firm zainteresowanych firmowaniem tej udanej płyty?
W Australii ciężko jest wybić się kapelom heavy metalowym.
Dlatego koncentrujemy się na większych krajach,
z dużą populacją i z ludźmi, którzy doceniają takie
granie. Mimo to, fantastycznie było supportować
na małej scenie Down Under, czy czuć satysfakcję, że
któraś z lokalnych stacji radiowych czy telewizyjnych
puściła coś naszego.
Dziwi mnie to o tyle, że australijskie firmy koncentrują
się co prawda na bardziej ekstremalnych odmianach
metalu, ale macie również wytwórnie wydające
thrashowe kapele, jak na przykład Abysmal Sounds
czy Battlegod Productions, poza tym mamy przecież
liczne, specjalizujące się wręcz w thrashu, wytwórnie
na świecie, głównie w Europie - nie szukaliście tam
wydawcy, czy po prostu od razu założyliście, że wydacie
swój debiut sami?
Zdobycie kontraktu w Australii czy nawet w świecie
graniczy niemal z cudem, zwłaszcza bez posiadania
czegoś więcej aniżeli samej EPki. Koncentrujemy się na
napisaniu solidnego albumu i zamierzamy nim przekonać
jakąś wytwórnię. W każdym razie wciąż szukamy
tej właściwej - kto wie, może poszczęści się nam w
Polsce?
Płyta trafiła do jakiejś większej dystrybucji, sklepów
np. w Melbourne, czy też rozprowadzacie ją samodzielnie
- wysyłkowo i w czasie koncertów?
Melbourne posiada doskonale prosperującą scenę muzyczną,
ale naszą EPkę można dostać tylko poprzez
stronę Big Cartel, na naszych koncertach lub wejść w
posiadanie cyfrowej wersji za pośrednictwem iTunes a
także w kilku ważniejszych sklepach internetowych.
EPkę "Mason" nagraliście jeszcze jako kwintet, a trafiły
na nią cztery utwory powtórzone później na albumie
- tamten skład nie miał odpowiedniego potencjału,
by zmierzyć się z nagraniem dłuższego materiału?
Powodem ponownego nagrania czterech utworów z
EPki była zwykła chęć zrealizowania ich jeszcze raz,
uznaliśmy, że musza zostać potraktowane w odpowiedni
sposób. Mieliśmy też zmiany w naszym składzie i
teraz znacząco różnią się od tych zawartych na EPce.
To dlatego nagraliście te utwory ponownie, już tylko
we czterech?
Dokładnie tak.
Nie szukaliście nowego wokalisty i od razu postanowiłeś
zacząć śpiewać, czy też była to swego rodzaju
konieczność, bo nie znalazł się nikt odpowiedni na
miejsce Andrew Hudsona?
Przesłuchiwaliśmy kliku potencjalnych wokalistów, ale
żadnego ostatecznie nie wybraliśmy. Przestaliśmy więc
szukać i wtedy ja postanowiłem stanąć na czele i zostałem
nowym głosem w 2012 roku.
"Warhead" to płyta ciekawa o tyle, że nie unikacie
zarówno wpływów klasycznego, old schoolowego
thrashu, jak i nowocześniejszego grania z wyrazistym
groove, odwołującego się już do thrashu dekady
lat 90-tych?
Jesteśmy fanami metalu i thrashu z lat 70-tych, 80-
tych i z początku lat 90-tych, takich grup jak Metallica,
Pantera czy Slayer. Nasze inspiracje wypływają
także z Cannibal Corpse, Havok, Kreator czy Bee
Gees. To naturalne, że czerpiemy tylko z tego co kochamy.
Zgodzisz się pewnie ze mną, że takie połączenia dodają
muzyce świeżości i wbrew głosom niereformowalnych
ortodoksów są czymś nieodzownym we
Foto: Mason
Czyli to połączenie techniki i brutalności kręci was
w thrashu najbardziej, co potwierdzają w całej okazałości
numery takie jak "Imprisoned", "Product Of
Hate" czy "Wretched Soul"?
Tak. "Imprisoned", "Product Of Hate" oraz "Wretched
Souls" są szybkie, wpadają w ucho i są bezlitosne. Każdy
z tych kawałków zawiera dwie techniczne solówki
gitarowe, które zostały dodane, gdy tylko udało nam
się podnieść nasze umiejętności na tyle, żeby być z
nich w pełni zadowolonymi.
Od takiego grania już dość blisko do death metalu -
nie podążacie czasem w tym kierunku?
Graliśmy z kilkoma lokalnymi death metalowymi grupami,
ale niespecjalnie ciągnie nas w tym kierunku.
Mimo to dość często czerpiemy z tego gatunku.
Wydaje mi się, że fundamentem brzmienia i stylu
Mason są partie perkusji - Nonda Tsatsoulis jest
chyba takim kręgosłupem zespołu i jego rytmiczną
opoką?
Nonda jest napędem wszystkiego, jako perkusista jest
niezwykle istotny. Myślę, że nie pozwolimy mu odejść
z zespołu.
Australia to ogromny kraj, więc pewnie koncertujecie
w najbliższych okolicach Melbourne, bo dalsze wyprawy
wiążą się z dużymi kosztami?
Cała kasa, którą zarabiamy idzie na podróżowanie.
Australia to duży kraj, dlatego często się zdarza, że
gramy w różnych strefach czasowych. Zarabiamy i wydajemy
na podróżowanie - tak to się kręci. Pracujemy
na tyle ciężko, że możemy pozwolić sobie na podróże
po Australii, a w przyszłości z dużym prawdopodobieństwem
wybierzemy się też do Europy.
Nawet udział w nagraniu "Warhead" Jeffa Loomisa z
Nevermore, którego grę słychać w balladowym "Lost
It All", nie miał większego wpływu na spopularyzowanie
waszej muzyki?
Jeff Loomis jest chyba tematem najczęściej poruszanym
od momentu gdy tylko go poprosiliśmy, żeby
wziął udział w naszej sesji. Jest świetnym gościem i na
gadaniu się nie skończyło, dlatego zagrał w "Lost It
All".
Czyli wciąż pozostajecie grupą czterech kumpli, grających
w podziemnym zespole to, co lubią najbardziej,
a cała reszta, jak popularność czy kontrakt z
dużą firmą, byłby tu tylko ewentualnym miłym, ale
nie wyczekiwanym przez was dodatkiem?
Naturalnie, jesteśmy paczką przyjaciół grających zajebistą
muzę. Nie robimy tego tylko dla zbicia czasu, to
nasz sposób na życie i mamy nadzieję, że pewnego
dnia znajdziemy wytwórnię, która umożliwi nam dotarcie
z Mason do większej publiczności.
Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
50
MASON
Przed wspomnianym "Phantom Time", nagraliście
inny longplay - "Pulse of Terror". Jaka jest różnica pomiędzy
obiema płytami?
Myślę, że różnica jest całkiem widoczna. "Pulse of
Terror" był bardziej strzałem w stronę olschoolowego
thrash metalu. Po jego wydaniu zdecydowaliśmy się
pójść w stronę bardziej cięższego i agresywniejszego
brzmienia. Chcieliśmy równie pokazać nasz postęp w
naszym graniu i dodać kilka nowych elementów.
Chcemy pisać kawałki,
które po prostu chcielibyśmy usłyszeć
Ostatnie lata rzuciły przed nami miliardy podobnych thrashowym kapel. Jedną
ze świeżynek wyłaniających się z tego potoku jest amerykański Tormenter, który
już swoje pierwszy kroki ma za sobą. Po dobrym przyjęciu debiutu " Pulse Of Terror",
uzbrojeni w determinacje Amerykanie zaatakowali nas za pomocą "Phantom Time".
HMP: Jestem pewna, że wiele naszych polskich maniaków
nie do końca was zna. Opowiedzcie nam historię
Tormenter!
Carlos Rodelos: Opowiem wam krótko, bo nie chce
zanudzić waszych czytelników (śmiech). Zespół powstał
na początku 2007 roku, pierwotnie tylko po to by
mieć co robić przez wakacje po ukończeniu szkoły
wyższej. Chcieliśmy zagrać tylko parę koncertów przed
tym jak pójdziemy z powrotem do szkół na jesień.
Pograliśmy i napisaliśmy kilka kawałków, zagraliśmy
kilka koncertów i tak zostało do dziś. Przez ostatnie
siedem lat mimo wszystkich zmian w składzie, wciąż
pracujemy nad naszym brzmieniem, by upewnić się, że
wyróżniamy się w stosunku do naszych rówieśników.
Przez ten czas mieliśmy przyjemność dzielić scenę z
wieloma zespołami, na które się oglądaliśmy przez wiele
lat, poznaliśmy wspaniałych ludzi, no i możemy robić
coś co kochamy, czym jest granie muzyki.
się wybierać takie kawałki, które sprawiają nam dużo
przyjemności grając je albo kiedy wiemy, że możemy
się nimi pobawić.
Obecnie pracujecie z EBM Records, jak podoba wam
sie ta wytwórnia?
EBM było na prawdę dobre przez lata. Pomogli nam
wypromować naszą nazwę w miejscach, które inaczej
byłyby dla nas niedostępne. Oczywiście byli wspaniali
kiedy przyszło do wydania naszych dwóch ostatnich
płyt. Na prawdę robili co w ich mocy, aby nasza wizja
weszła w życie.
Foto: EBM
W 2008 roku wydaliście na własną rękę "Assault
from Beyond the Grave". Jak teraz rozpatrujecie poziom
waszych umiejętności na tej płycie?
Ciężko powiedzieć z takiej perspektywy czasu. Graliśmy
w tedy ze sobą tylko rok, przed nagraniem tej
płyty i od tego czasu bardzo wyewoluowaliśmy. Może
kiedyś będzie mogli nagrać te kawałki jeszcze raz w
stylu w jakim gramy teraz.
Czy "Phantom Time" jest wprowadzeniem do waszego
kolejnego albumu? Kiedy zamierzacie go wydać
i jak będzie można go nabyć?
Tak, "Phantom Time" pomógł nam dowiedzieć się co
pominęliśmy w naszym brzmieniu i co możemy
osiągnąć z tym co dodaliśmy do nowego materiału. Nie
możemy nic ujawnić pod tym względem ale w tym
momencie jesteśmy w końcowych stadium pisania
muzyki. Mamy nadzieje wejść do studia podczas wakacji
i wydąć płytę gdzieś w połowie jesieni.
Jakie są wasze plany na przyszłość? Jakieś pomysły
by podbić świat waszą muzyką?
Zamierzamy wbić się na piękne pejzaże poprzez
dodanie dużej ilości podświadomych wiadomości do
naszych kawałków... nie no żartuje. Planujemy tylko
dalej ciężko pracować i grać w nowych miejscach.
Graliście na wielu lokalnych koncertach i festiwalach.
Jak wam się podobało?
Było świetnie! Wspaniałe, że mogliśmy zebrać wszystkie
najlepsze zespoły z południowej Kalifornii, by zagrać
koncert, który zbierze wszystkich fanów. To jest
genialne dla nas i dla fanów. To po prostu stwarza
ogólnie dobrą atmosferę i przesłanie.
Poznaliście bardzo dużo zespołów, jakie byście nam
polecili?
Jest tyle dobrych lokalnych zespołów, z którymi się
spotkaliśmy i mieliśmy przyjemność zagrać, ale przez
lata na samym wierzchu jest u mnie: Warbringer, Exmortus,
Bonded By Blood, Madrost, Concrete Sledge,
Bain Dead, Night Demon, Withavean, Skeptor,
Velosity, Skoffin, Blade Killer, Extreminete,
Extinction, Arsinal, Lethal Dossage, Sakryficer, Desecrete,
Karpe D.M., Kaustik, Siron. Jestem pewien,
że jest wiele innych zespołów, które zapomniałem wymienić,
ale oni wszyscy są wspaniali i ciężko pracują
aby zrobić dobrą muzykę.
Ale w tym samym czasie dzieliliście scenę ze sporą
ilością wielkich zespołów jak D.R.I. , Exhumed, Exodus
i tak dalej. Jak to wspominasz?
To jest zawsze super, żeby zagrać razem z zespołami,
które wpłynęły na to, co gramy teraz. To jest też dobre
dla nowego zespołu, ma się w tedy dobrą okazję do zaprezentowanie
samych siebie. Przychodzą tam ludzie,
którzy mogli nigdy w życiu nie słyszeć o twoim zespole
i zbacza go po raz pierwszy. Fajne też jest, że możesz
sobie pospędzać czas z tymi muzykami na backstage'u.
To jest na prawdę genialne doświadczenie.
Jest wciąż jakiś zespół, którego chcielibyście supportować
ale jak dotąd nie mieliście okazji?
Zdecydowanie! Za dużo, żeby zrobić listę. Ale rozmawialiśmy
już o tym, jak wyglądałby nasz wymarzony
festiwal, na którym chcielibyście się znaleźć. Bez
żadnych ograniczeń, same gdybanie! No i składało by
się to z: Iron Maiden, Dio, Megadeth, Testament
(ze składem z "The Legancy"), Sleyer, Death, Sepultura
(era "Arise"), Demolation Hammer, Morbid
Angel, Cannibal Corpse, Suicidal Tendencies, Dark
Angel i Overkill. Jest jeszcze wiele zespołów, które
powinny znaleźć się na naszej liście. Miejmy nadzieję,
że uda nam się wpaść na wszystkie te zespoły zanim
będziemy musieli odłożyć nasze instrumenty.
Podczas koncertów gracie zawsze jakiś cover. Na
przykład Sepultury czy Exodusa. Jak dobieracie kawałki?
Zazwyczaj bardzo przypadkowo. Przeważnie staramy
Okładka "Phantom Time" jest bardzo fajna moim
zdaniem i bardzo dobrze komponuje się z nazwą płyty.
Czyj to był pomysł?
To była praca zespołowa. Zajęło nam wiele czasu zanim
zdecydowaliśmy jak nasza EPka ma się nazywać.
Chcieliśmy mięć tytuł, który dla każdego z nas będzie
miała jakieś osobiste znaczenie. Ostatecznie padło na
"Phantom Time". Pomysł na okładkę miał tak na prawdę
Jahir i ja, a wcielone do życia zostało dzięki utalentowanemu
Raulowi Gonzalesowi.
Wasze teksty są głównie o horrorach, fikcji i wojnach.
Powiesz nam coś więcej?
Nie ma żadnego specyficznego stylu pisania, który
używamy. Czasem chcemy żeby ocierało się to o tematykę
śmierci, morderstwa. A czasem, chcemy aby wyrażał
dokładnie te rzeczy, które dzieją sie w około nas.
Staramy się pisać o czymś, co wychodzi z muzyki.
A co z waszymi inspiracjami? O czym myślicie, kiedy
piszecie kawałki Tormentera?
Oprócz naszych inspiracji chcemy pisać kawałki, które
po prostu chcielibyśmy usłyszeć. To jest coś, co moglibyśmy
sami słuchać. Żeby sprawiło, ze wstaniemy i
wskoczymy w mosh czy zaczniemy machać głowami.
Jeżeli tak sie dzieje, to w tedy wiemy, że mamy do czynienia
z dobrym kawałkiem.
Bardzo mocno wierzymy w zasłużony sukces i tak
długo, jak będziemy pisać muzykę, która przysparza
nam radości i jak długo będziemy dawać z siebie
wszystko to wiemy, że cała reszta z czasem przyjdzie.
Jakieś ostatnie słowa?
Chcemy tylko podziękować wszystkim, którzy nas
wspierali przez te wszystkie lata. Bardzo doceniamy
wasze wsparcie!
Daria Dyrkacz
TORMENTER
51
Przemysł muzyczny to niezłe bagno
Amerykańska grupa muzyczna Leviathan stanowiła solidny, lecz niezbyt wyeksponowany,
filar progresywnej sceny metalowej w Stanach Zjednoczonych w latach dziewięćdziesiątych.
Choć ich debiutancki krążek to bez dwóch zdań bardzo dobrze uformowana
progresywną masa, tak każde późniejsze dzieło zawierało już w sobie bardzo dużo niebanalnych
i nieoczywistych motywów, których na próżno szukać w muzyce metalowej. Nawet tej
progresywnej. Aktualnie pieczę nad zespołem sprawuje John Lutzow spod którego ręki wychodzi
teraz praktycznie całość materiału grupy. Mogliśmy dzięki temu dowiedzieć się bardzo
wielu rzeczy na temat działalności zespołu, jego historii oraz poznać kolejne świadectwo
piętnujące bezduszność rynku fonograficznego. Poznaliśmy także dużo szczegółów dotyczących
prac nad najnowszym wydawnictwem grupy, czyli "Beholden to Nothing, Braver
Since Then". Aczkolwiek John trochę się plątał w zeznaniach, raz mówił, że nowa płyta jest
wyrazem jego walki z religią, chwilę później twierdził, że nie zamierzał wcale atakować jakiejkolwiek
z nich. Tak czy owak John nie skąpił nam wyjaśnień, dzięki czemu możemy do
głębi poznać szczegóły tego, co się działo, dzieje i będzie dziać w obozie Leviathan.
HMP: Album "Beholden to Nothing, Braver Since
Then" jest już kilka dni po oficjalnej premierze.
Założę się, że jesteś niezmiernie dumny z waszego
najnowszego wydawnictwa, gdyż muzycznie
jest ono bardzo dobrze przygotowane i ukształtowane.
Myślisz, że właśnie pobiłeś tą płytą
wszystkie swoje poprzednie albumy?
John Lutzow: Cieszę się, że mam szansę dosięgnąć
potencjalnych fanów Leviathan w Polsce. Owszem,
jestem dumny z nowego albumu. Włożyłem
w jego stworzenie naprawdę dużo emocji i pieniędzy.
Nowa płyta jest punktem kulminacyjnym i
ostatnim rozdziałem mego muzycznego życia. Podchodziłem
do tego przedsięwzięcia jak do ostatniej
rzeczy jaką kiedykolwiek zrobię. Dlatego zobligowałem
się, by sprawić żeby to nagranie było moim
najlepszym dziełem jakie kiedykolwiek zrobiłem.
Miałem wrażenie, że po "At Long Last, Progress
Stopped to Follow" zaniedbałem trochę zespół.
Naraziłem naszą reputację i naszą markę, przez
wydanie podrzędnego produktu. Kompozycje były
w porządku, jednak produkcja dźwięku była zrobiona
po łebkach i przez to obniżyła jakość albumu.
Nie mogę powiedzieć, by "Beholden To Nothing..."
był najlepszą płytą jaką kiedykolwiek nagrałem,
jednak jest ucieleśnieniem pracy mojego
życia, pełnym pasji, oddania i szczerości.
Do nagrania nowego albumu użyliście całej gamy
różnych instrumentów, nie tylko gitar, perkusji i
klawiszy. Skąd taka wizja?
Zawsze miałem słabość do instrumentów orkiestrowych.
Teraz w końcu mogłem je dodać do naszego
nagrania, gdyż w końcu mam dostęp do wspaniałych
muzyków. Kiedyś mogłem się posiłkować jedynie
samplami i dźwiękami z syntezatora. Wszystkie
partie skrzypcowe i altówkowe zostały zagrane
przez Rachel Segal. Chodziłem z nią przez jakiś
czas. Kilku jej przyjaciół z filharmonii z Kolorado
także nagrało parę partii, choć nie są wymienieni
w booklecie. Rachel jest skrzypaczką światowej
klasy, aktualnie gra w orkiestrze symfonicznej
w Finlandii. Wszystkie inne partie na pozostałych
dodatkowych instrumentach, w tym te na
etnicznych bębenkach, są zagrane przeze mnie.
Minęło już trochę czasu odkąd wróciliście na łono
metalowej sceny z "At Long Last..." w 2011 roku.
Wcześniej grałeś z Derekiem Blakiem w projekcie
Braver Since Then. Jak to się stało, że Leviathan
znów zaczął grać i funkcjonować?
Przywrócenie Leviathan do życia było swoistym
sprawdzianem tego, czy jesteśmy w stanie odnowić
szacunek jakim nasz zespół się cieszył na scenie
progmetalowej w latach 90-tych. W Braver Since
Then byliśmy w trzech piątych Leviathanem. Brakowało
nam tylko Jeffa Warda oraz pogodzenia
się z poprzednim frontmanem grupy, Ronem
Skeenem. Gdy już skontaktowałem się z nimi obydwoma
za pomocą Internetu, nie było to trudne by
na nowo poczuć chemię, która zaowocowała potem
serią wspaniałych koncertów.
Mógłbyś nam powiedzieć parę słów o twoim projekcie
muzycznym Braver Since Then? Kiedy został
on przez ciebie utworzony, czy udało wam się
coś nagrać i jak wygląda muzyka, którą ten zespół
grał?
Braver Since Then był od zawsze moim projektem
pobocznym. Był on miejscem, w którym mogłem
nagrywać materiał, który przerażał muzyków
z Leviathan. Do Leviathan dołączyłem w 1990
roku. Cały materiał był wtedy tworzony przez Roniego
Skeena. Dopiero po "Deepest Secrets Beneath"
mogłem wesprzeć zespół własnymi kompozycjami.
Większość słuchaczy może łatwo
stwierdzić, że część tego, co piszę nie jest normalnym
metalem czy rockiem. Kolejnym powodem do
założenia Braver Since Then była chęć pracy z
bliskimi mi przyjaciółmi. Na pierwszym albumie
Braver Since Then z 1994 roku śpiewa Derek
Blake. W tym czasie wiedzieliśmy, że Jack Aragon
nie będzie mógł pozostać na stanowisku wokalisty
w Leviathan. Pierwszy album Braver Since Then
więc był w gruncie rzeczy przesłuchaniem Dereka
na wokalistę w Leviathan. Ron dał mu szansę, jednak
Derek nie był jeszcze gotów do takiej roli. Dlatego
wtedy wybraliśmy na wokalistę Jeffa Warda,
był najlepszym możliwym wówczas wyborem. Musiał
tylko przeprowadzić się do nas z Teksasu, by z
nami grać. Inną zabawną rzeczą związaną z Braver
Since Then jest fakt, że materiał z każdego albumu
tego projektu był potem obecny na płytach Leviathan.
Takie utwory jak "Passion Above All Else",
"First Loves Forgotten", "Legacy Departing", "Born
Unto" oraz "Madness Endeavour" były z początku
odrzucane jako zbył słabe albo za mało metalowe
dla Leviathan. Gdy je nagrałem pod szyldem Braver
Since Then, Ron zmieniał zdanie. Zrozumiał
ich potencjał i dostrzegł drzemiące w nich emocje i
poprosił o ponowne ich nagranie na płytach Leviathan.
Jak wygląda aktualnie sytuacja z Braver Since
Then?
Część utworu tytułowego najnowszego albumu Leviathan:
"Beholden To Nothing, Braver Since Then"
zwiastuje połączenie moich dwóch zespołów. Ponieważ
jestem teraz jedynym twórcą utworów, nie
widzę potrzeby, by rozdzielać te projekty. Jestem w
pełni świadom, że moja twórczość może nie być
łatwa dla każdego. Liczba sprzedanych albumów
pokazuje, że Leviathan nie jest już tak chętnie kupowany
jak kiedyś. Wiem, że jest to spowodowane
po części tym, że moje utwory nie są łatwo przyswajalnym
metalem. Czasami się zastanawiam czy
robię coś nie tak lub czy tworzenie tak abstrakcyjnej
sztuki nie jest przejawem arogancji z mojej strony.
Jednak nie tworzę tego z zamiarem by się to potem
sprzedało. Pod koniec dnia jestem szczęśliwy z
tego co stworzyłem. "Beholden to Nothing..." niesie
tę pogoń za indywidualnością i celem. Potrzeba
niemałej odwagi, by nagrać coś o czym wiesz, że
może się spodobać tylko tobie. Odpowiadając na
twoje pytanie, Braver Since Then już nie istnieje.
Kto był odpowiedzialny za brzmienie na waszej
najnowszej płycie?
Ścieżki nagrywaliśmy w moim studiu w Aurora w
Kolorado. Miks został przeprowadzony w studio
Colorado Sounds w Denver, a mastering zrobił u
siebie w Teksasie Ty Tabor. Produkcją dźwięku zająłem
się osobiście z pomocą Dereka Blake'a, Jeffa
Warda oraz Martina Schrodera.
Czy sesja nagraniowa przebiegła raczej gładko?
Jedyną trudnością jaką napotkałem było wyczerpanie
emocjonalne. Spędziłem ponad 2000 godzin
nad tymi nagraniami. Przerabiałem wielokrotnie
niemal każdy aspekt każdego utworu. Podszedłem
do tego, jakby to miało być moje ostatnie nagranie
Foto: Leviathan
52
LEVIATHAN
jakie kiedykolwiek zrobię.
Czy teksty utworów podążają za jakimś określonym
motywem lub konceptem? Czy stanowią
spójną historię?
Jedyny motyw przewodni jaki się tu pojawia w kilku
utworach, to moja walka z religią. Pozostałe są
jedynie emocjonalnym wyrażeniem tego, co mi się
przydarzyło w życiu w ciągu kilku ostatnich lat.
Teksty bardzo mocno krytykują religie oraz wyznania.
Zdaje się, że głównie skupiają się na religii
chrześcijańskiej, nie poruszając zupełnie kwestii,
na przykład, islamu. Czy taki był twój zamiar, by
je ukształtować w ten sposób?
Nie zamierzałem, by ten album był atakiem na
jakąkolwiek religię. Starałem się być obiektywnym
i neutralnym jak to tylko było możliwe. Teksty pisałem
opierając je na swoich doświadczeniach, głównie
z religią chrześcijańską. Przez wiele lat uczyłem
się o wschodnich i zachodnich religiach w college'u.
Był taki moment w moim młodym życiu, w
którym miałem zostać księdzem katolickim. Religia
była największą areną walk w moim życiu. Poświęciłem
jej wiele lat i nigdy nie znalazłem w niej
żadnej duchowości. Osobiście uważam religię za
bardzo niepotrzebny i niszczący biznes. Wydobywa
z ludzi to, co najgorsze, a jednocześnie każda
religia chełpi się pomaganiem tym, którzy nie potrafią
pomóc sami sobie. Jako ludzkość powinniśmy
żyć dla siebie, w chwili bieżącej. Musimy być
uczciwi wobec siebie i burzyć wszelkie bariery, które
rodzą konflikty między nami. Traktowanie siebie
nawzajem z szacunkiem i uczciwością - to powinna
być nasza religia. Przepraszam za perorę.
Dlaczego postanowiłeś wstawić głos Witalija
Kliczki w jednym utworze?
Jestem wielkim fanem Kliczki. Ta jego wypowiedź
została umieszczona z wielu powodów. Po pierwsze,
jest to fragment wywiadu, w którym Witalij
mówi po niemiecku. Chciałem w ten sposób uhonorować
ten kraj. Niemieccy fani zawsze bardzo
nas wspierali. Po drugie, bardzo się utożsamiam z
tym, co on tam mówi. Identyfikuję się z tym. Przetrwał
najczarniejszy okres swojego życia i wyszedł
z tego lepszy oraz silniejszy. Mam nadzieję, że znalazł
też w tym swoje zbawienie.
Istnieje całkiem pokaźna grupka zespołów, które
używają nazwy Leviathan. Miałeś kiedyś jakieś
problemy z tym związane? Ktoś kiedyś pomylił
was z innym zespołem albo też straszył prawnikami?
Zabawną sprawą jest fakt, że przez całe lata dziewięćdziesiąte
Ron Skeen był właścicielem tej nazwy
i prawnie ją zarejestrował. Co jakiś czas trafialiśmy
na inne zespoły, które używały naszej nazwy.
Pisaliśmy zawsze do nich, że nie mają prawa by
publikować nagrania i wydawać albumów pod tą
nazwą. Po naszym rozpadzie w 1998 roku Ron nie
odnawiał patentu i nasze prawa wygasły. Ten death
metalowiec, Jef Whitehead czy też Wrest, jak
kazał na siebie mówić, zarejestrował swój zespół
pod tą nazwą. Był jej właścicielem aż do 2011 roku.
To był czysty łut szczęścia, że udało nam się
odzyskać prawa do tej nazwy. Musiałem zapłacić
sporo siana prawnikowi. Wiedziałem, że jeżeli chcę
iść naprzód z Leviathanem, muszę być w posiadaniu
pełnych praw do używania tej nazwy. Dlatego
wszystkie domorosłe Leviathany mogą już szukać
nowej nazwy. Ta jest zajęta. Poza tym, jaki inny
Leviathan wydawał płyty i merch od 1991 roku?
Większość ludzi wie, który Leviathan jest tym
prawdziwym (śmiech).
Zaprosiłeś Chrisa Lasegue oraz Jason Bodreau
do udzielenia się na nowej płycie. Jaka była ich rola
podczas sesji nagraniowej? Kto jeszcze gościnnie
wystąpił na "Beholden To Nothing..."?
Chris oraz Jason pracowali nad jednym utworem,
każdy z nich nad innym. Ich udział w tym przedsięwzięciu
był bezcenny. Poza różnymi perkusistami
oraz muzykami symfonicznymi wymienionymi
w booklecie, cała muzyka została nagrana przeze
mnie Jeffa oraz Dereka. Mogę także z dumą powiedzieć,
że razem z Jasonem i Chrisem pracuję
nad nowym albumem. Będzie to nowoczesny
shred. Akustyczne motywy fusion połączone z
jazzem, flamenco, folkiem, muzyką klasyczną oraz
doprawione do smaku progresją. Ten album to
moja nowa obsesja. Zostanie wydany pod koniec
2014 roku. Wtedy też powinno się ukazać nasze
koncertowe DVD oraz interaktywny music book.
Jestem podekscytowany tym, jaki potencjał ma ten
zespół. W mojej najbliższej okolicy nie ma popytu
na coś takiego, jednak jest wiele miejsc, w których
takie trio będzie witane z otwartymi ramionami.
"Beholden To Nothing" zostało wydane poprzez
Stonefellowship Recordings. Tak samo jak poprzedni
album. To są jedyne wydawnictwa tej
wytwórni muzycznej. Czyżby to była twoja
firma?
Tak, Stonefellowship Recordings to moja własna
wytwórnia. Założyłem ją by wydawać moje płyty z
Braver Since Then. Jeżeli chcesz wydawać własne
płyty, stworzenie wytwórni jest praktycznie czystą
formalnością. Wydałem także przez nią wszystkie
trzy albumy studyjne Braver Since Then, "Leviathan
Resurrected" oraz wznowienia starszych płyt
Leviathan.
Zanim Jeff Ward dołączył do zespołu, w Leviathan
śpiewał Tom Braden i Jack Aragon. Dlaczego
żaden z tej dwójki nie zagrzał miejsca na
dłużej?
Nigdy nie potrafiłem się dobrze porozumieć z Tomem
Bradenem. Zbyt duża różnica pokoleniowa.
Jack Aragon był wokalistą mego zespołu z liceum
Foto: Leviathan
- Tyrant's Reign. Ten zespół założył Jason Boudreau.
Jack był świetny, jednak miał pewne problemy
zdrowotne, które uniemożliwiły mu śpiewanie
w zespole. I tak był głównie gitarzystą. Cieszę
się, że Tom Braden dobrze sobie radzi w swoim
nowym zespole razem z Ty Tammeusem.
Wydałeś niedawno zremasterowane wydawnictwo
"Deepest Secrets Beneath & Leviathan EP".
Czy zamierzasz także wydać ponownie "Riddles..."
albo "Scoring the Chapters"?
Bardzo bym chciał. Póki nie ma wystarczającego
zapotrzebowania, nie jest to wykonalne finansowo.
Co takiego się wydarzyło w zespole, że w 1998 roku
Leviathan nagle zniknął z powierzchni ziemi?
Główną przyczyną, która stała za rozpadem zespołu,
były pieniądze. To jest już niemal standardowa
sprawa we wszystkich zespołach, które zaczynają
odnosić sukces. Byliśmy najlepszymi kumplami
pod słońcem po nagraniu "Scoring the Chapters".
Uwolniliśmy się wtedy także od kontraktu
z Century Media. Byli dla nas okropni. Myśleliśmy,
że z naszą reputacją jesteśmy w stanie samodzielnie
wydać płytę, mając przy tym nad nią
kompletną kontrolę. Przedsprzedaż szła znakomicie.
Niestety, gdy ukończyliśmy album, Century
Media postanowiło zagrać ostro. Zagroziło dystrybutorom,
że ich od siebie odetnie, jeżeli ci zgodzą
się kupować nasz album bezpośrednio od nas. Pogrążyło
to zupełnie sprzedaż naszego albumu i doprowadziło
zespół do ruiny. Wierzę, że gdyby Internet
wtedy był większy i bardziej popularny, to
udałoby nam się przeżyć ten okres.
Nagraliście "Night Comes Down" na kompilację
"A Tribute to Judas Priest: Legends Of Metal
Vol.II", które wydało Century Media w 1996
roku.
Century Media użyło tego utworu jako karty przetargowej.
Zaszantażowali nas. Można to tylko opisać
jako agresywne trzymanie za gardło. Czekali
tylko aż nagramy w studio ten jeden utwór Judas
Priest. Obiecali, że pokryją wszystkie koszty oraz
to, że nam zapłacą. Kiedy jednak skończyliśmy nagrania,
powiedzieli, że nic nam nie dadzą póki nie
podpiszemy z nimi długoterminowego kontraktu,
który dawał im także prawa do "Riddles...". "Riddles..."
zostało wydane zanim w ogóle zaczęliśmy
rozmowy z Century Media, koszty jego nagrania
pokryliśmy z własnej kieszeni. Do dziś nie dostaliśmy
ani grosza z tamtych albumów wydanych
przez Century. Przemysł muzyczny to niezłe bagno.
Skoro jesteśmy przy temacie kompilacji. Wasz
utwór "Paying the Toll" był obecny na dwóch wydawnictwach:
"Powermad 1997" Global Connections
oraz na "Warzone V" z 1998 roku, wydanego
przez grecki Metal Invader.
Wiedziałem tylko o samplerze z Powermada. Graliśmy
na tamtym festiwalu. Było fajnie.
Czy zamierzacie coś grać w Europie w najbliższych
miesiącach?
O ile będą jakieś propozycje koncertowe. Tutaj
wkraczacie wy. Jeżeli ktoś chce zobaczyć Leviathan
na żywo, proszę, molestujcie o to jakikolwiek
zespół planujący trasę, promotorów, organizatorów
festiwali i właścicieli klubów. Z chęcią będziemy
supportować inne zespoły. Jesteśmy gotowi by
wskoczyć do samolotu. Leviathan nigdy nie był
tak dobry i naprawdę czekamy na to, by pokazać to
reszcie świata.
Wielkie dzięki za czas jaki nam zgodziłeś się
poświęcić. Stay heavy!
Ja też dziękuję za zainteresowanie oraz za świetne
pytania.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
LEVIATHAN 53
Muzyka jako pierwsza, sława przyjdzie jako druga!
Młodzi Norwegowie z Unchained Beast zadebiutowali niedawno EP-ką "Guiding
The Lamb" - solidnym thrashowym, choć nie do końca, materiałem. Co prawda brzmienie
tej płytki pozostawia wiele do życzenia, jednak nie brak na niej momentów świadczących
zarówno o potencjale jak i ogromnym sercu muzyków do grania. Dlatego zadaliśmy kilka
pytań perkusiście grupy:
HMP: Zaczynaliście jako cover band Metalliki, a
co sprawiło, że postanowiliście pójść o krok dalej
i założyć Unchained Beast?
John-Vidar Antonsen: Wiosną 2010 roku wraz z
kilkoma przyjaciółmi zacząłem eksperymentować z
tą kapelą grającą kawałki Metalliki. Postanowiliśmy,
że nazwiemy się No Leaf Clover, tak jak
utwór z płyty "S&M" i zaczęliśmy próby. Brak perspektyw
i możliwości odbywania prób w sali zmusiły
mnie do kupienia kilku cyfrowych urządzeń i
umieszczenia ich w mojej piwnicy. Po jakimś czasie
w okolicach października doszliśmy do wniosku, że
granie Metalliki nam nie przystoi. Chcieliśmy czegoś
więcej. Zaczęliśmy tworzyć własne kawałki i
tak narodził się Unchained Beast!
Od początku założyliście, że to thrash kręci was
najbardziej i nadal będziecie go grać, ale już w
"Breaking The Law" czy "Run To The Hills" długo
przed tym, zanim dowiedziałem się czym jest ta
ciężka muzyka. Kochałem je. Wiem też, że Adrian,
podobnie jak ja, ma ogromne klasycznie heavy
metalowe podstawy - nie tylko kocha AC/DC,
ale także gra w trybutowej kapeli poświęconej tej
legendzie.
Określiłbym was zresztą bardziej mianem zespoły
stricte metalowego, nie thrashowego, bo
preferujecie raczej średnie tempa, bez szaleńczej,
thrashowej łupanki i ostrych przyspieszeń?
W moim odczuciu, thrash metal to coś znacznie
więcej niż szalone bębnienie czy łamiące kości riffy.
To nie jest koniec świata jeśli nasza muzyka nie
mieści się w kategoriach "thrash". Najważniejszą
rzeczą jest czuć muzykę i łączyć ją, znajdować drogę
pomiędzy jednym a drugim. Mamy etykietkę
Brzmienie "Guiding The Lamb" delikatnie mówiąc
nie powala, brakuje mu mocy i thrashowego
uderzenia, perkusja też brzmi bardzo syntetycznie
- to kwestia studia czy braku waszego doświadczenia
przy nagrywaniu?
Zdecydowaliśmy się na jedno z lokalnych studiów i
dostaliśmy dokładnie to, za co zapłaciliśmy. Chcieliśmy
uzyskać własne brzmienie, dlatego gitary mogą
brzmieć trochę surowo. Co do perkusji, to musieliśmy
użyć zsamplowanych dźwięków, bo gonił
nas czas. Talerze są jednak prawdziwe, sam je nagrywałem.
Jeśli kiedykolwiek zbliżymy się na tyle
blisko do tego, by wydać album, to nie będziemy
na niego skąpić pieniędzy!
Za to na koncertach pewnie wszystko brzmi już
jak należy?
Sądzę, że mogę mówić za cały zespół, więc kiedy
mówię, że jesteśmy kapelą koncertową, to należymy
do sceny na której się znajdujemy. Jest to zaskakująco
smutne, że wciąż jesteśmy tak oddaleni
od prawdziwej metalowej sceny. Rzadko dostajemy
szansę by gdzieś zagrać, a kiedy już się to udaje, to
dla niewłaściwej publiczności.
Macie pewnie więcej utworów niż te cztery, nie licząc
intro, zarejestrowane na "Guiding The
Lamb"?
Jak powiedziałem wcześniej, mamy wiele kawałków,
które na EP-ce się nie znalazły. W zasadzie,
mamy osiem numerów. Pozostałe są nadal w wersjach
demo, ale możecie ich posłuchać na naszym
soundcloudzie i youtubie.
Bywa, że sięgacie jeszcze po jakieś covery, czy też
koncentrujecie się już wyłącznie na autorskim
materiale?
Kiedy mamy szansę gdzieś zagrać, zawsze przyglądamy
się czyj numer możemy przerobić, by wypełnić
czas. Naszym celem jest pisanie własnych
kawałków, co ostatnio nie ma miejsca z powodu zawieszenia
działalności po wydaniu EP-ki. Wrócimy
jednakże za niedługi czas z nową porcją demówek!
pełni autorskim wydaniu?
Tak, jakkolwiek nie lubimy być szufladkowani do
jakichkolwiek kategorii, to musimy przytaknąć, że
thrash metal znalazł w naszych sercach szczególne
miejsce. W naszych późniejszych latach zakochaliśmy
się także w progresywnym metalu czy melodyjnym
death metalu, co jak sądzę znajdzie swoje
odbicie w naszej nadchodzącej twórczości! Nie wydaje
mi się, że odejdziemy od thrashowego brzmienia,
ale któż to na chwilę obecną wie?
To dlatego słyszę w waszych utworach również
wpływy tradycyjnego heavy metalu z lat 80-tych,
zwłaszcza w "Split Of Conscience" - to też
pewnie nie przypadek?
Tak, jak najbardziej. Wydaje mi się, że dla wielu fanów
heavy metalu "początkowym poziomem" zamiłowania
były takie grupy jak Iron Maiden czy
Judas Priest. Pamiętam jak sam zasłuchiwałem się
Foto: Unchained Beast
"thrashowej" kapeli, bo się tak czujemy, to jest to,
co nam najbardziej odpowiada.
Dopiero po trzech latach istnienia zespołu zdecydowaliście
się na nagranie debiutanckiej EP-ki -
tyle trwało kompletowanie materiału, zdobycie
funduszy na nagranie i wydanie tej płytki?
Mieliśmy dość materiału by zrealizować czteroutworową
EP-kę już na początku 2012 roku, a "Guiding
The Lambs" była w trakcie realizacji, jeszcze
zanim doczekała się tytułu. To był okres licznych
zmian, planowaliśmy na niej zamieścić "Fury Consumes",
nasz drugi kawałek z 2011 roku oraz "Spear
Of Vac" z 2012 roku, ale zostało to zawieszone ze
względów finansowych. Kiedy ostatecznie pojawiło
się światełko w tunelu, pracowaliśmy nad ostatnimi
szlifami i napisaliśmy "Split Of Conscience" specjalnie
na potrzeby tej EP-ki, więc będzie ona zawierać
przynajmniej jeden świeży i dotychczas nieznany
numer.
Zapewne koncentrujecie się obecnie na promocji
EP-ki i to jest waszym priorytetem na najbliższe
miesiące?
Dokładnie! Pracujemy nad tym by wypuścić ją w
świat, promować siebie i naszą debiutancką EP-kę
tak bardzo jak tylko będzie to możliwe w ciągu najbliższych
miesięcy. Działamy powoli, ale z całą pewnością
zbliżamy się do trybu pisania i będziemy
kontynuować prace nad nowymi numerami w nadchodzących
miesiącach!
Od powodzenia "Guiding The Lamb" uzależniacie
ewentualną karierę, czy też nie ma to dla was
dużego znaczenia i bez względu na okoliczności
będziecie grać dalej?
Naszym mottem zawsze było: "Muzyka jako pierwsza,
sława przyjdzie jako druga". Nawet jeśli
naszym celem jest dostanie się wyżej i zostanie profesjonalną
kapelą, która chce coś pokazać światu,
do czego jesteśmy zdolni, to nasza muzyczna pasja
zawsze będzie na pierwszym miejscu. Gdy tylko
będziemy wiedzieć, że to, co robimy jest dobre to
się tak stanie, a jak nie, to naprawdę nie dbamy o
to. Patrząc na naszą kreatywność i pracę mogę powiedzieć,
że nabiera to realnych kształtów i staje
się czymś, z czego będziemy dumni i będzie nas napędzać
wystarczająco do dalszego działania.
Czyli najważniejsza jest dla was muzyka, realizowanie
swej pasji, a cała reszta jest już tylko
miłym dodatkiem i następstwem tego, że kiedyś
postanowiliście grać?
Jasne, będziemy dalej tworzyć wspaniałą muzykę i
mamy nadzieję, że wszyscy ją polubicie tak bardzo,
jak my ją polubiliśmy!
Wojciech Chamryk &
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
54
UNCHAINED BEAST
z tymi ze standardami... ale nie można ich za to
winić.
HMP: Przedstawcie się polskim fanom!
Jimmy: Jestem Jimmy, jest też także Devon (z
którym założyłem zespół) i nasz nowy kolega na
basie, Kenny. Gdzieś tam są. Pewnie pijani albo
oglądają Netflix.
Gracie coś pomiedzy Motorhead a Venom z pewnymi
punkowymi wpływami. To jest to, co
chcieliście osiągnąć?
To był podstawowy wzór. Chciałem mieć zespół
inspirowany surowym, brudnym oldschoolowym
metalem z dużą ilością hardcoru i punka z aspołecznym
nastawieniem. Venom i Motorhead razem
z Warfare i zdecydowanie z Bulldozer - który
był inspiracją do nasze nazwy, Speedboozer - byli
jednymi z moich największych inspiracji dla brzmienia,
które chcieliśmy osiągnąć we wczesnych latach.
Może jesteśmy niechcianym dzieckiem Venom
i Fear? Wszyscy słuchaliśmy oldschoolowego
punka i hardcora, jak Sheer Terror i Poison Idea
- lista jest nieskończenie długa... dosłownie - w raz
z dłużą ilością metalu. Kochamy post-apokaliptyczne
filmy itd.
Po za innymi coverami, gracie też "Heavy Artillery"
Tank. Ten zespół również jest zakorzeniony
w waszych inspiracjach?
Tank był nasza inspiracją, tak. Uważaliśmy w tamtym
czasie, że scoverowanie jest dobrym pomysłem
na debiutancki album. Doszliśmy do wniosku, że
to byłoby zbyt oczywiste, żeby nagrać jakiś cover
Motorhead czy Venom, tym bardziej, że dość
często gramy ich na żywo.
Jest dla pijanych gości z nadwagą
Jeżeli ktoś myśli, że prawdziwy bunt w metalu już przeminął, to Amerykański Speedboozer jest
dowodem, że grubo się myli. Pełni nienawiści, piwa i miłości do muzyki, amerykanie dają jasno do zrozumienia
czym w życiu się kierują.
Nie myślicie nad nagraniem teledysku do najnowszego
albumu?
Myśleliśmy nad tym trochę, ale nie sądzę, żeby to
miało miejsce jeżeli mam być szczery. Jesteśmy ekstremalnie
leniwi i chyba najbiedniejsi ze wszystkich
zespołów jakie spotkałaś. Prawie nigdy nie robiliśmy
niczego produktywnego, po prostu nie obchodzi
nas to pod tym względem.
Dlaczego sprzedajecie koszulki tylko w rozmiarach
XL i M?!
Ponieważ Speedboozer i nasi fani są grubymi,
brzydkimi draniami! Żadnych chudych, wychudzonych
ciotowatych mięczaków! wszyscy jesteśmy
grubymi, stereotypowymi amerykańskimi kluchami!
Dostajecie wiele "hejtów" na facebooku za wasze
żarty itd. Co o tym myślicie?
Myślę, że to jest śmieszne! Wszyscy mogą spierdalać.
Nie jestem tu po to, by kogoś prosić, zawiązywać
znajomości czy zwoływać ufoludków. Myślę,
że scenę jest gównem i w większość fani to jedynie
narzędzia. Mogą całować mnie w moją południową
A co z koncertami? Planujecie jakieś w najbliższej
przyszłości? Jakieś trasy koncertowe?
Przeprowadzam się na zachodnie wybrzeże, wiec
regularne koncertowanie zacznie być trochę ciężkie.
Zagraliśmy nasz "pożegnalny" koncert w marcu
w Charlotte. Wciąż zamierzamy być aktywnym
zespołem i nagrywać. Koncerty na żywo raczej
odeszły... ale może uda się zagrać parę w między
czasie. Ale jeżeli kiedykolwiek zostalibyśmy poproszeni
o wzięcie udziału w festiwalu czy trasie,
zdecydowanie byśmy to zrobili. Ale przypadkowy
koncert? Nie tym razem. Jestem już zbyt wypalony.
Ci kretyni ze sceny wypruli całą moją zabawę
i radochę. Ofiary mody! Barany!
To co potem? Co z waszą przyszłością?
W powietrzu wisi kilka splitów z Intoxicated z
Niemiec oraz z Atomic Roar z Brazylii. Zobaczymy
co przyszłość przyniesie. Kiedy zobaczysz
jakiś grubasów toczących się z tyłkiem wielkości
zderzaka i obrażających wszystkich w barze - jak
będzie wojna na butelki pomiędzy perkusistą w
koszulce Hello Kitty a kimś pijanym z tłumu - to
wiedz, że jesteś na koncercie Speedboozer i nawet
się nie zorientowałaś. Jak zły kac... Chłopaki z
Boozer po prostu nie pozwolą ci odejść.
Motorhead, Venom, Tank... Czy NWoBHM
jest szczególną i ważną inspiracją dla was?
Jest zdecydowanie fundamentem tego co gramy.
Ale myślę, ze hardcore/punk jest o wiele ważniejsze
dla nas estetycznie i ideologicznie. Na początku
graliśmy tak fifty-fifty. Byliśmy i jesteśmy "metal
punkiem" nie thrash, nie speed itd. Gramy metal
punk. Punki grające metal... myślę, że pasuje to do
nas idealnie. Zostawię to w ten sposób.
Debiutancki album wyszedł dzięki EBM Records.
Jak to było? Oni znaleźli was, czy wy ich?
To była długa i ciężka droga do zrealizowania tego
albumu. Cześć materiału miał przynajmniej z trzy
lata zanim w ogóle został wydany. Nagraliśmy cały
album ale wyrzuciliśmy go bo nie był wystarczająco
satysfakcjonujący dla nas. Potem nagraliśmy to
znów w ciągu dwóch dni i zdecydowaliśmy działać
z tym bo po prostu chcieliśmy mieć już to wydane.
EBM skontaktowało się ze mną, kiedy natknęli się
na jednej z naszych kawałków na youtube. Jestem
dumny, że to zrobili i szczęśliwy z końcowych rezultatów.
Czytasz recenzje "Speedboozer''? Jak tak, to jak ci
się podobają?
Czytałem parę. Najbardziej lubię te, w których piszą
gówna na nasz temat i uważają, że jesteśmy
obrzydliwi. (Śmiech), generalnie wszyscy uważają,
że jesteśmy kiepskim cover bandem Morothead,
który mówi wszystkim żeby się pierdolili i grali jeden
riff bez przerwy... myślę, że to nie jest aż takie
dalekie od prawdy.
A co z tekstami? Powiedz nam coś o nich...
Ja pisze wszystkie teksty. Chciałbym powiedzieć ci
coś więcej, ale one same po prostu do mnie przychodzą.
Czasem z filmów, czasem z doświadczenia,
czasem z moich osobistych opinii. Inaczej, chciałem,
żeby do was przemówiło. Ostatnimi czasami
stałem się trochę bardziej gorzki niż jak pisałem te
teksy.
Foto: Speedboozer
dupę jeżeli nie rozumieją naszego poczucia humoru.
Słowami Paula Bearera: "Jeżeli wkurzę przynajmniej
dziesięciu ludzi, moja praca będzie dobrze
wykonana. Jeżeli więcej, zasługuje na oklaski".
Wygląda na to, że jesteście chłopakami, którzy
totalnie czerpią radość z rock'n'rollowego trybu
życia; imprezy, picie, palenie, dziewczyny...
Tak, można tak powiedzieć. Jesteśmy imprezowym
zespołem. Kochamy rozpierdalać, krwawić, walczyć,
pluć, niszczyć sprzęt, wszczynać bójki i robić
sobie wrogów (albo przyjaciół, z ludźmi, którzy to
"rozumieją"). Chaos i totalna wyjebka. Nie jestem
imprezowym zwierzem, żeby być z tobą szczery.
Bardziej aspołecznym pustelnikiem. Nie przejmuje
się ludźmi. Tak długo jak reflektory wciąż świecą...
Nie mamy się za dobrze z paniami... przynajmniej
Jakieś ostatnie słowa?
Speedboozer jest dla kluch, którzy nienawidzą
wszystkiego; antyspołeczne dranie! Speedboozer
jest dla brzydkich i dumnych. Speedboozer jest
dla pijanych gości z nadwagą, którzy twardo moshują
bez koszulki, strasząc do szpiku kości dziewczyny
we "wszyscy-ją-mają-wliczając-jej-matkę" koszulkę
Bathory z kozłem, z jej wychudzonym, ciotowatym
chłopakiem wciśniętym w róg sali. Prosimy
o hałaśliwa bójkę i zdecydowanie jesteśmy
czerwonymi karkami, bękartami piekła! Dajcie
nam wszystkie swoje pieniądze! Kupujcie nasz
merch! Kupujcie nasze albumy! Myślicie, że
robimy to z jakiegoś powodu?! Widowisko?! Nie,
nie chcemy wymieniać się demkami! Zniszczymy
twój klub jeżeli nam nie zapłacisz! A nawet jak
zapłacisz... To i tak zniszczymy!
Daria Dyrkacz
SPEEDBOOZER 55
Jak ich poznałeś?
Basistę poznałem jak byłem na trasie z innym zespołem
punkowo/deathowym - wszyscy z Kanady. A perkusistę
- tak samo - jak byłem na trasie z Toxic Holocaust.
Mięliśmy w tedy innego perkusistę ale jak zobaczyłem
Nicka, jego grę, to powiedziałem: "bierzemy
go, on jest niesamowity". Jesteśmy już razem chyba
cztery lata.
Te mroczne motywy są po prostu ciekawsze
W końcu. To jest to co ciśnie mi się na usta. W końcu Toxic Holocaust zawitał w
naszych skromnych progach niemal po trzyletniej przerwie. Amerykanie przybyli głosić nam
nowy, piąty studyjny album. Po nie najłaskawszym przyjęciu poprzedniej "Conjure and
Command", najnowsza "Chemistry of Consciousness" powoli zdobywa uznanie wśród recenzentów.
Pomimo półtorej godzinnego spóźnienia, w kąciku klubu, Joel Grind obdarował
mnie kawałkiem swojego czasu...
HMP: Jesteś teraz na trasie, jak przebiega jak dotąd?
Bo wiem że nabawiłeś się infekcji ucha...
Joel Grind: Jest w porządku, byłem u lekarki i dała mi
jakieś lekarstwa na to, więc powinno się polepszyć za
parę dni. Mam nadzieję. Nic nie słyszę na to ucho,
więc granie na żywo stało się trochę trudne. Ale jest ok,
to nawet nie boli jest po prostu trochę wkurzające.
Zauważyłam, że lubicie sie trochę zabawić na trasie.
Miałeś juz jakieś śmieszne sytuacje?
Cóż, każdy dzień jest po prostu komiczny. Chłopaki z
Exhumed są po prostu niemożliwi. Mamy kupę zabawy.
Każdej nocy jest coś nowego, dużo imprez. Ja teraz
musiałem trochę przystopować przez tą chorobę,
ale kiedy tylko wyzdrowieje to wracam się bawić
(śmiech).
Pomówmy o nowej płycie. Czytałeś już jakieś recenzje?
Staram się ich nie czytać za dużo bo mogą wywrzeć na
mnie w jakiś sposób wpływ. Jeżeli ktoś źle pisze o płycie,
to może zmienić to podejście muzyka na następnej
płycie. Dlatego zazwyczaj staram się nie czytać recenzji,
choć sporo osób wyraziło przychylne opinie o
"Chemistry of Consciousness" czym jestem trochę
zaskoczony. Nasza poprzednia płyta nie miała tak dobrych
recenzji. Wychodzi na to, że ludziom bardziej ta
przypasowała. Nie wiem, fajnie.
Na płycie jest "Wargasm", który przypomina mi trochę
Motorhead...
(Śmiech) tak, ale to kawalek L7! Znasz ten zespół?
Cóż.. nie (śmiech)...
To zespół składający się z samych dziewczyn z LA
gdzieś z 19-któregoś roku. Są trochę punkowe. Uwielbiam
je. Ale w sumie tak ten riff rzeczywiście trochę
przypomina Motorhead.
Ale czemu zrobiliście go jako bonusowy kawałek zamiast
zostawić go jako normalny?
Szczerze... sądzę, że nie za bardzo pasuje do całej płyty.
Myślę, ze ten cover mógł trochę zrujnować klimat,
więc stwierdziłem, że lepiej będzie wrzucić go jako bonusa.
Wyszedł teledysk z "Acid Fuzz". Powidz nam coś o
nim bo moim zdaniem jest bardzo fascynujący...
Taaak, to jest coś w rodzaju odjazdu po kwasie czy
LSD. Tak jest koleś, który jest pod wpływem dawki
kwasu i pojawiają się tam całe zło, które popełnił w
życiu, same koszmarne rzeczy. Na sam koniec popełnia
samobójstwo - rzuca się z okna - i jego ciało rozmazuje
sie na ziemi na kształt wyrazów "Acid Fuzz". Trochę
chore.
Czemu akurat ten kawałek? Co sprawiło, że go wybrałeś?
Stwierdziłem, ze jest najbardziej wizualny. Każdy tekst
opisuje coś, co widzisz i jak dla mnie akurat ten
najbardziej przypasował do teledysku. Od razu wiedziałem,
co chce w nim umieścić.
A co z okładką? Bo też jest dośc interesująca. Te
oczy w tle...
To sie wzięło z teledysku do "Acid Fuzz". Takie dziwaczne.
Właściwie to zabawne bo okładka jest wizualizacja
wszystkich tekstów z płyty. Posłuchaj ich i patrz na
okładkę. Wszystko współgra. To coś innego niż to co
zrobiliśmy z poprzednią płyta.
Wróćmy do przeszłości. Toxic Holocaust był twoim
projektem, dlaczego zdecydowałeś się zaangażować
w to innych ludzi?
Czułem, że osiągnąłem to co mogłem zrobić samemu i
miąłem kilka pomysłów, których nie mogłem zrealizować
sam. Potrzebowałem prawdziwych muzyków
(śmiech). Znalazłam ludzi o wiele lepszych od siebie,
którzy wzięliby udział w pisaniu kawałków. Kiedy ich
znalazłem do razu przypasowało, po prostu klikło. To
było pewne, że zacznie działać.
Twoje teksty dotykają przeważnie tematów o śmierci,
wojnach i morderstwach. Piszesz o tym bo to
lubisz, czy pasuje po prostu do muzyki?
To kwestia tego że jestem zafascynowany mrocznymi
stronami. Ale muzyka również po postu do tego pasuje.
Te mroczne motywy są po prostu ciekawsze. No i
śpiewanie o nich jest fajne.
Współpracujesz z Relapse Records. Jesteś usatysfakcjonowany?
Tak, zdecydowanie jestem. Ci kolesie są fantastyczni.
Kiedy nawiązaliśmy z nimi współpracę dostaliśmy dużo
wolności w tym co chcemy grać i z kim współpracować
- we wszystkim. Także, jestem bardzo usatysfakcjonowany.
Są również inżynierami więc to jest bardzo
ważne.
Wznawiają oni produkcje trzech płyt Toxic Holocaust
na winylach. Kogo to był pomysł, ich czy wasz?
Myślę, że obu stron. Ja chciałem wydąć to ponownie
ponieważ ludzie wydawali zbyt wiele pieniędzy na
eBay'u by je mieć ponieważ każde z nich było ciężko
znaleźć. Ludzie zawsze mnie o nie pytali, więc zdecydowałem
się wypuścić kolejną partię.
Masz jakiś swój ulubiony kawałek Toxic Holocaust?
Jeden jedyny?
Ciężko wybrać jeden kawałek... cały czas ewoluuje
(śmiech).
Nagraliście jedno DVD w waszej piętnastoletniej
karierze. Planujecie jakieś następne?
Póki co, żadnych planów, ale wiesz, nawet tamten nie
był zaplanowany. To było dziwne, bo kiedy przyjechaliśmy
do Brazylii ten koleś - promotor - powiedział
nam po prostu, że będą nagrywać DVD. Ale tak, w
przyszłości na pewno zrobimy jakieś DVD o wiele lepsze
niż tamto, z budżetem i tak dalej...
Zrobiliście split z Municipal Waste. To był pomysł
wasz wspólny?
Tak, wiesz, znamy sie z tymi kolesiami już kupę czasu.
Gramy bardzo podobnie więc stwierdziliśmy czemu
nie.
Widziałam na twoim instagramie, że miałeś Rat
Beer. Nie myślałeś o tym, żeby wydać serie takich
piw? Może nie zrobionych ze szczurów ale...
(Śmiech) to było zabawne - jeden gość przyszedł na
jeden z naszych koncertów i je nam dał. On sam je zrobił.
To był domowy wyrób. Smakowało bardzo dobrze.
Byłoby fajnie mieć własne, Toxic Beer. A ja uwielbiam
FotoŁ Toxic Holocaust
56
TOXIC HOLOCAUST
pić więc...
Kawałek "Bitch" był użyty jako soundtrack do jednego
z epizodów Sons Of Anarchy. Oglądałeś ten
serial?
Właśnie to jest w tym najlepsze, że tak! To było fajne.
Zapytali nas, czy mogą użyć naszego kawałka i mało
nie oszalałem (śmiech). Strasznie czekałem aż wyjdzie
ten epizod. Tak to było fajne, zwłaszcza, ze uwielbiam
oglądać takie rzeczy.
Wiem, ze jeden koleś z Breaking Bad zdeklarował się,
że na planie słuchają Toxic Holocaust zaraz obok
Slayera czy Metalliki.
Tak, to było bardzo interesujące bo powiedział to dla
Rolling Stones. Myślę, że to było przy okazji premiery
jakiegoś nowego filmu a ja widziałem zapowiedź
i tam jeden dzieciak właśnie miał naszą koszulkę. To
było genialne. Takie rzeczy są dziwne, po prostu nie
spodziewasz sie ich.
Oprócz Toxic Holocaust masz jeszcze inne projekty
jak Yellow Goat czy po prostu nazwane twoim nazwiskiem.
Słuchałam ich i musze przyznać, że wszystko
brzmi bardzo podobnie do siebie. Dlaczego nie
wydałeś tego po porostu pod jednym szyldem?
Tylko dlatego, że chciałem wrócić do korzeni Toxic
Holocaust, w którym grałem sam. W tych projektach
też tylko ja gram. Wiesz, nie chciałem, żeby to wywarło
jakiś wpływ na Toxic Holocaust, na jego relacje.
No i też chciałem to zrobić dla zabawy. Po prostu
coś napisać i nagrać. Zdecydowanie chciałem wrócić na
chwilę do demówki Toxic Holocaust. No i też nie
chciałem robić na tym pieniędzy. To było po prostu
tak bardziej dla siebie.
Myślisz nad nagraniem nowych kawałków pod szyldem
tych projektów?
Chciałbym! Mam parę kawałków, które może nagram
jak wrócimy z trasy kiedy będę miął czas.
W twojej muzyce bardzo łatwo usłyszeć punkowe
wpływy. Wychowywałeś się na tej muzyce?
Zdecydowanie! Słuchałem tego jak byłem nastolatkiem...
To jaki jest twój ulubiony punkowy zespół?
Discharge na przykład. Ale tak, te zespoły ukształtowały
sposób w jakim teraz słucham metalu. Kiedy
dorosłem już, słuchałem obu. Uwielbiałem metalowe
zespoły z punkowymi motywami. Takie punki ale metalowe.
Wiesz, krótsze kawałki wprost do celu, chwytliwe...
dlatego lubię miksować oba style.
A co myślisz o GG Alinie na przykład?
GG Alin? (Śmiech) uważam, że był szalony ale uwielbiam
jego muzykę. Zwłaszcza te wcześniejsze rzeczy.
Lubię sposób w jaki śpiewał. Jest fajny.
Grasz na wielu instrumentach, gitarze, perkusji, basie...
który z nich lubisz najbardziej?
Hmm... gitara. Jest mniej gówniana w moim wykonaniu
(śmiech). Nie jestem dobrym muzykiem. Nie jestem
ani trochę dobry na żadnym z nich. Ale najlepiej
czuję sie z gitarą. Zacząłem pisać na niej kawałki, wiesz
trochę ciężko pisać kawałki na perkusji...
Germański thrash w brazylijskim wydaniu
Brazylijska Nervosa to jedno z tegorocznych objawień sceny thrash metalowej.
Trzy dziewczyny z Sao Paulo promują właśnie debiutancką płytę "Victim Of Yourself", a jeśli
ich kariera będzie nadal rozwijać się tak dynamicznie, kto wie, gdzie zawędrują za kilka lat.
Basistka i wokalistka Fernanda Lira jest zdecydowaną optymistką co do dalszych losów grupy,
chętnie odpowiedziała więc na wszystkie nasze pytania związane z przeszłością i obecnymi
losami Nervosa:
HMP: Gracie totalny, oldschoolowy thrash z wpływami
death metalu. Nie było opcji, że pójdziecie w
innym kierunku, zaczniecie grać coś lżejszego czy
bardziej modnego?
Fernanda Lira: Hm, w ogóle! (śmiech). Gramy muzykę,
której lubimy słuchać, a wszystkie członkinie zespołu
są zagorzałymi fanami thrash i death metalu,
więc nie ma mowy, że mogłybyśmy grać cos innego.
Również posiadanie całkowicie żeńskiego thrash metalowego
zespołu było moim marzeniem, więc nie zamienię
go na nic innego!
Nawet kosztem mniejszej popularności? (śmiech).
OK., żarty na bok - dlaczego właśnie thrash? Je-steście
bardzo młodymi osobami, więc mamy do wyboru
dwie możliwości: albo doszłyście do tak brutalnego
grania przez lżejsze rodzaje metalu, albo też thrash
był waszą pierwszą muzyczną miłością i tak już zostało?
Trochę przywykłam do bycia biednym headbangerem,
więc… (śmiech). Urodziłam się i zostałam wychowana
w metalowym środowisku, więc od kiedy pamiętam,
byłam w kontakcie z metalem! Mój tata kocha bardziej
tradycyjny metal, więc to w naturalny sposób stało się
moją pierwszą ścieżką: zespoły jak Iron Maiden,
Black Sabbath, Kiss były moimi pierwszymi! Później,
kiedy byłam nastolatką, poznałam thrash metal, chyba
potrzebowałam jakiegoś agresywniejszego rodzaju metalu,
żeby dopasować to typowe buntownicze podejście
nastolatków! (śmiech). Od tego czasu thrash i death
metal stały się moimi ulubionymi gatunkami!
Co kręci was najbardziej w thrashu? Moc, energia,
bezkompromisowość czy coś zupełnie innego?
Po trochę z wszystkiego co powiedziałeś! Pierwsza myśl
o thrashu to uczucie, że tylko my, thrashowcy, wiemy
jak się czujemy! To walenie, ta energia, ta agresywność
sprawiają, że jestem pełna energii, dzięki nim
czuję się naprawdę dobrze i silna. Poza tym, rodzaj tekstów
w thrashu doceniamy chyba najbardziej: więcej
krytycznych tekstów, te rozważania o złych aspektach
ludzkości, o polityce, ciągłe kwestionowanie czegoś, lubię
to!
Musicie chyba uwielbiać Destruction, Kreator czy
Sodom, generalnie europejską scenę thrashową,
zwłaszcza z lat 80-tych?
Tak, ale to nie jedyne moje preferencje, nawet jeżeli
europejska ekstremalna scena metalowa wydaje się być
moją ulubioną. Doceniam też bardzo amerykański
thrash, który ma duży wpływ na mnie podczas komponowania,
prawdopodobnie da się usłyszeć trochę tego
również w naszej muzyce! Jest też dużo death metalu,
co chyba będzie jeszcze bardziej słyszalne na naszym
kolejnym albumie, ale jest dużo deathu, bo cała
nasza trójka go uwielbia!
Nie unikacie też jednak odniesień do zespołów amerykańskich,
momentami mamy też na "Victim Of
Yourself" death metalowe patenty, kłaniają się Obituary
czy Krisiun - od thrashu do death metalu niedaleka
droga, jak widać?
Nienawidzę, kiedy uprzedzam odpowiedź już we wcześniejszym
pytaniu! (śmiech). Masz całkowitą rację!
Obituary są dla mnie właśnie ogromną inspiracją, odegrali
bardzo ważną rolę w moim sposobie tworzenia
utworów Nervosy, tak samo jak Chuck Schuldiner i
Schmier! Kocham też sposób, w jaki Obituary potrafią
zabójczo mieszać thrash i death metal!
Zważywszy, że to wasz debiut, a sam zespół istnieje
niecałe cztery lata, a w tym składzie niewiele ponad
rok, to "Victim Of Yourself" brzmi bardzo dojrzale,
pominąwszy inne atuty tego materiału - sądzisz, że
dzięki temu udało wam się podpisać kontrakt z Napalm
Records?
Właściwie kontrakt z Napalm pojawił się wcześniej niż
"Victim Of Yourself". Zgłosili do nas na początku istnienia
zespołu, zanim wydałyśmy naszą pierwszą EPkę
i po zrealizowaniu naszego pierwszego klipu, co pomogło
rozpropagować informację o nas za granicą i tak
nas znaleźli! Od początku wierzyli w nasz potencjał i
to było dla nas kluczowe, żeby podpisać z nimi kontrakt!
Tak, masz rację mówiąc, że nasz debiut jest dojrzałym
dziełem, to chyba dlatego, że na pierwszej EPce
struktura utworów była już gotowa kiedy dołączyłam
do Nervosa, kiedy była jeszcze projektem! Oczywiście
dałam dużo pomysłów do tych kawałków, sugerowałam
i dokonywałam wielu zmian, tworzyłam teksty
i linie wokalu, ale struktura już była! Jeżeli chodzi
o nowy album, to kompletnie inna historia. Wszystkie
Wcześniej grałeś w Grave Mistake i w The Rapist.
Jak wspominasz ten okres?
Cóż, byłem strasznie młody, to były takie początki.
Było tam kupa zabawy. Wiesz, nie graliśmy żadnych
koncertów, po prostu spotykaliśmy sie, graliśmy muzykę
którą lubiliśmy i dobrze się bawiliśmy. Moim
zdaniem zawsze tak powinno być. Teraz muzyka stała
się bardziej biznesem. Takim oziębłym. Cały czas widzę
ludzi robiących to tylko dla kasy. Więc patrząc na
to z perspektywy czasu, było bardzo fajnie. Po prostu
spotykać się ze znajomymi i grać.
Na zakończenie, jakie są wasze plany na najbliższą
przyszłość?
Po tej trasie jedziemy do Australii a potem tu wracamy
na, między innymi, Hellfest. Nie sądzę byśmy mieli
coś w Polsce póki co... ale nie wiem, będziemy na kilku
festiwalach i to wszystko. No i po tym bierzemy trochę
wolnego czasu by się zregenerować po trasach. Wiesz...
odwyk (śmiech).
Daria Dyrkacz
Foto: Napalm
NERVOSA
57
kompozycje są całkowicie stworzone przeze mnie i Prikę
(Amaral, gitara - przyp. red.), jesteśmy głównymi
kompozytorkami. Każdy utwór nosi znaki mnie i Priki,
ma nasze pomysły i wpływy, myślę więc, że na tym
albumie ludzie mogą usłyszeć prawdziwe brzmienie
Nervosa!
I naprawdę nie domagali się przebojowego singla czy
melodyjnej ballady? (śmiech)
W ogóle! Napalm jest wspaniałą wytwórnią, a jednym
z elementów jakie pomagają jest ich elastyczność,
wszechstronność i cierpliwość. Oczywiście bazując na
swym wieloletnim doświadczeniu, którego my oczywiście
nie mamy, sugerują wiele rzeczy, które mogłyby
poprawić i sprofesjonalizować zespół! Od strony muzycznej,
nigdy nie mówią nic z tym związanego, nigdy
nic nie sugerują. Chyba dokładnie wiedzą jaki jest nasz
potencjał i czego chcemy, w związku z tym, dają nam
wolną rękę i możemy robić co chcemy. Mamy od nich
pozytywne wsparcie, chyba mieli w tym rację. (śmiech)
To dobrze, bo "Into Mosh Pit", "Deep Misery" czy
"Death" mówią same za siebie - chyba się nie pomylę
obstawiając, że komponujecie i dopracowujecie
utwory na wspólnych próbach?
To zależy co masz na myśli! (śmiech). Żartuję! Tak,
wszystkie piosenki są dziełem grupowym i naturalnie
pracujemy wszystkie trzy podczas tworzenia! Ja wpadam
na riff, Prika rzuca pomysłami jak go ulepszyć,
razem myślimy jak znaleźć pasujący fajny rytm perkusji
i wszystko zaczyna działać, albo na odwrót -
Prika wpada na riff, ja go uzupełniam, itd. Napalm
nigdy nie zakłócał procesu tworzenia, ani nie prosili o
wcześniejsze posłuchanie czegoś, ani nic w tym stylu.
Tworzenie to nasza działka, tylko my i muzyka!
A wspomniany "Death" stał się przy okazji waszym
promocyjnym, opatrzonym teledyskiem singlem -
zależało wam na tym, by to właśnie taki klasyczny w
110 % numer stał się wizytówką płyty?
Dzięki za komplement! (śmiech). Byłyśmy bardzo ostrożne
i spędziłyśmy dużo czasu nad wyborem jaki
powinien być singiel do klipu, słuchałyśmy wszystkich
piosenek szukając ich dobrych i złych aspektów jako
singla i wszystkie zgodziłyśmy się na "Death"! Podejrzewam,
że to dlatego, że byłoby miło zrobić coś wizualnego
na podstawie tekstu i też dlatego, że ma w sobie
wiele elementów wspólnych z naszymi innymi utworami,
takich jak chwytliwe riffy i refreny, melodyjne solówki,
miażdżące thrashowe przyspieszenia. Wszystkie
zgodziłyśmy się więc, że będzie świetnie reprezentować
cały album! Cieszymy się, że ludziom się spodobała,
bo to był bardzo trudny wybór!!
Słucham po raz kolejny "Victim Of Yourself" i zastanawiam
się, czy ta płyta byłaby tak atrakcyjna bez
udziału i wkładu Pitchu Ferraz, wydaje mi się, że nie?
Nie wiem! Pichu Ferraz była brakującą częścią zespołu.
Jest najbardziej utalentowaną kobietą perkusistą jaka
znam i zasługuje na to, żeby korzystać z wszystkiego
co stanie na naszej drodze, przez jej oddanie dla
instrumentu i długa grę… Jednak na albumie Amilcar
Christófaro z Torture Squad nagrał całą perkusję, bo
zbliżaliśmy się do ostatecznego terminu z kontraktu,
żeby zacząć nagrywać album, a w tym czasie Pitchu była
w zespole, ale dopiero ją testowałyśmy kiedy zaczęliśmy
nagrywać album, więc nie była w stanie tego zrobić.
Amilcar znał wszystkie utwory, bo grał z nami
dwa koncerty, kiedy nasz poprzedni perkusista nas
opuścił. Był pierwszą opcją, żeby zdążyć z nagraniem
na czas - jak nam powiedział, zrobił to, żeby thrashowa
maszyna się nie zatrzymała i jesteśmy mu za to wdzięczne!
Jednak teraz Pitchu może grać wszystkie kawałki
w sposób w jaki on je nagrał, a niektóre z nich nawet
lepiej, bo wkłada w nie swoje własne elementy i inspiracje!
Ma stopę perkusisty i jest największą "atrakcją"
naszych koncertów!
Czy to prawda, że dość długo szukałyście kolejnej
perkusistki?
Tak, to prawda! Naprawdę ciężko jest znaleźć utalentowaną
ekstremalnie metalową perkusistkę, która chce
i dołącza do zespołu w taki sposób jak tego potrzebowałyśmy.
Było to więc trudne zadanie i zajęło nam
trochę czasu, zanim znalazłyśmy idealną osobę. Dlatego
Amilcar nagrywał perkusję, bo nie mogłyśmy znaleźć
nikogo, kiedy musieliśmy nagrywać! Jest wiele dobrych
perkusistek, a ja znam prawie wszystkie grające
metal i wspieram je, ale jeżeli nie są w zespole, są zaangażowane
w inne projekty. Dlatego było nam naprawdę
ciężko! Cieszę się jednak, że na czas pomyślałyśmy
o Pitchu, bo jest dla nas jedyna! Dokładnie tym,
czego potrzebowałyśmy!
58 NERVOSA
Nie rozważałyście w takiej sytuacji przyjęcia do zespołu
mężczyzny - perkusisty?
Nawet przez sekundę nie przyszło mi to do głowy. Prika
raz to zasugerowała, na wypadek gdybyśmy nie
znalazły kobiety, ale to zawsze była ostateczna, ostateczna,
ostateczna, ostateczna, ostateczna opcja, bo wiedziałam,
że ją znajdziemy! I kiedy wspomniałam o Pitchu
wiedziałam, że będzie idealna. Zaczęłam z nią
rozmawiać i wręcz ją dręczyć! (śmiech). Kiedy zrobiłyśmy
razem pierwszą próbę czuła, że to było dokładnie
to, czego zawsze szukała, więc byłam bardzo zadowolona!
Myślę jednak, że warto było poczekać, co potwierdza
"Victim Of Yourself". Mamy też na tej płycie szczególny,
bardzo brutalny, wręcz death/thrashowy numer
"Uranio em nos" - jedyny zaśpiewany po portugalsku.
Dlaczego wyróżniłyście w ten sposób akurat
ten utwór - to wasz hołd czy ukłon w stronę fanów z
Brazylii?
Dokładnie! Prika stworzyła tekst, a ja zaadaptowałam
go do utworu i melodii, nie wiem o czym myślała tworząc
słowa, ale jak dla mnie, to hołd dla naszego domu
i sceny metalowej, z której pochodzimy! Jesteśmy bardzo
dumne z bycia częścią tak bogatej i mocnej sceny,
a hołd dla niej byłby wspaniałą rzeczą! Jestem też wielką
fanką Ratos de Porao. Są mistrzami w wykonywaniu
ekstremalnych kawałków po portugalsku, więc zawsze
się nimi trochę inspiruję śpiewając ten utwór.
Warto było spróbować zrobić jedną piosenkę po portugalsku!
Kiedy słucham "Into Mosh Pit" nie mogę oprzeć się
przekonaniu, że takie sytuacje dość często zdarzają
się na waszych koncertach?
(Śmiech). Masz całkowitą rację! Właściwie tworząc tekst,
w którym użyłam dwadzieścia tytułów albumów
thrashowych i EP-ek, chciałam i zdecydowałam się oddać
hołd temu, co dzieje się podczas każdego koncertu
thrashowego: moshpit! Myślę, że to tradycyjny aspekt
każdego koncertu thrash, więc zdecydowałam się oddać
hołd tej cudownej rzeczy! (śmiech) Bo jaki thrasher
nie ma do opowiedzenia jakiejś pięknej pit historii,
co? Pomyślałam więc, że kiedy jakiś thrasher przeczyta
tekst, od razu będzie się identyfikować z tym utworem!
Pewnie staracie się grać tak często, jak to jest tylko
możliwe?
Tak, obecnie przedstawiamy na żywo nasz cały album,
żeby go promować i pokazać utwory publiczności w
najlepszy możliwy sposób: na żywo! Mogę ci powiedzieć,
że ludzie zawsze dobrze reagują na te kawałki,
szczególnie dlatego, że sporo ich przed nimi podburzam!
Zawsze mówię: "ten song opowiada o mosh pit,
więc chcę zobaczyć go zaraz przede mną, jak największy!",
albo coś takiego! (śmiech). Refren jest również
bardzo chwytliwy, za drugim razem, kiedy go gramy,
nawet jeżeli ktoś nie znał go, kończy się na tym, że
wszyscy śpiewają razem!
Miałyście już okazję wystąpić poza granicami Brazylii
- pokusicie się o porównanie fanów thrashu w
różnych krajach?
Niestety jeszcze nie! Jeździłyśmy dużo po Brazylii, ale
do końca roku w końcu wyjedziemy poza nią, bo będziemy
mieć trasy po Ameryce Południowej, Środkowej
i Północnej, a również po Europie! Nawet bez grania
w innych krajach mogę spróbować ich porównać.
Bazując na tym co mówili mi przyjaciele z innych
zespołów! Fani z Ameryki Południowej wydają się być
największymi pasjonatami, bo koncerty metalowe
tutaj, w porównaniu do tras w Europie i Ameryce Północnej,
są rzadkie! Myślę, że to wszystko co mogę powiedzieć,
wolałabym oprzeć się na własnych doświadczeniach
za kilka miesięcy. (śmiech)
Koncerty w Europie to pewnie jeszcze odległa przyszłość,
ale pewnie gdyby nadarzyła się taka okazja -
chętnie z niej skorzystacie? Dodam, że fani metalu w
Polsce cieszą się opinią jednych z najlepszych na
świecie, może więc przy jakiejś okazji odwiedzicie i
nasz kraj?
Właściwie nie tak daleka, bo mamy umowę z europejską
agencją bukującą, która już pracuje nad zaplanowaniem
dla nas trasy po Europie i może się to zdarzyć
do końca roku, albo na początku następnego! Oczywiście
chcemy, żeby na trasie znalazła się też Polska, kocham
waszą scenę metalową, szczególnie zespoły Vader
i Behemoth, które są wśród moich najbardziej
ulubionych. Niektórzy moi przyjaciele mówili, że koncerty
u was były najbardziej szalone. Nie mogę się już
doczekać i mam nadzieję, że wkrótce się to stanie!
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
HMP: Witam was, chciałbym wam na wstępie
pogratulować znakomitego albumu jakim bez wątpienia
jest "Ultima Ratio Regis". Czy trudno
było nagrać tak udany album?
Blumi: Bycie kreatywnym jest zawsze trudnym
procesem i wymaga wiele od zespołu. Jednak, wkładamy
dużo wysiłku w tworzenie i próbujemy z całych
sił, żeby nasz każdy nowy album był lepszy.
Jakie opinie na temat waszego nowego dzieła napływają
do was? Pojawiają się jakieś negatywne?
Ogólnie recenzje są bardzo pozytywne, a niektóre
mówią, że to nasz najlepszy album. Docierają do
nas również głosy, które mówią, że niektóre utwory
w pewnym sensie nie są udane. Myślę, że to normalne,
bo im dłużej zespół istnieje, tym bardziej
krytycznie na niego patrzą.
Możecie zdradzić co oznacza tytuł "Ultima Ratio
Regis" i skąd go wzięliście?
Łacińska sentencja "Ultima Ratio Regis" była
wyryta na pruskich pistoletach z XVIII i XIX wieku.
Znaczy to mniej więcej: "Skrajność, ostatnia
możliwość króla", "ostateczna broń króla" lub "ostateczny
argument króla". Nie mniej ważna jest maskotka
na okładce, "ostateczna broń": rycerze stojący
w pobliżu wyglądają niesamowicie, pokornie i
są pełni strachu przed nim: potężnym, najbardziej
brutalnym, najwyższym, który jest tak silny, że nawet
król unika uwolnienia go, ponieważ jest ostatecznością,
nie można go kontrolować i zawsze istnieje
możliwość, że mógłby zniszczyć nawet króla.
A gdybym wam powiedział, że to wasz najlepszy
album i najbardziej dojrzały, to jakbyś się do tego
odniósł?
Z mojego punktu widzenia, nawet przyznałbym ci
rację. Jednak takie oświadczenia są zawsze trochę
trudne, bo nie możesz ignorować tego, że dla każdego
zespołu, pierwsze wydawnictwo zasługuje na
status kultowy. Dlatego, wszystkie następne albumy
zazwyczaj nie mogą doświadczyć tego samego.
Dobra, płyta zawiera dziesięć kompozycji i właściwie
każdy z nich to hit. Zaczyna się znakomicie
bo od melodyjnego "Confession Save Blood".
Utwór zakorzeniony w NWOBHM, Judas Priest
i Iron Maiden. Czy zgodzisz się z tym?
Interesujące, że słyszysz te zespoły w "Confesion
Saves Blood". Będziesz na pewno zaskoczony, kiedy
powiem, że raczej jest to odbitka Metal Church.
Tak czy inaczej, dla mnie "Confession Saves
Blood" jest typową kompozycją Metal Inquisitor,
która najlepiej nas odzwierciedla.
Skoro jesteśmy przy wpływach innych kapel. To
jakie zespoły miały na was największy wpływ i
czego słuchacie obecnie w wolnej chwili?
Jak można się spodziewać, największy wpływ miała
i nadal ma na nas era NWOBHM. Jednak zostałem
również naznaczony przez klasyczny styl Bay
Area. Lubię bardzo oba style, bo zawierają w sobie
pewnego rodzaju rock and roll i brzmią zdecydowanie
fajniej i melodyjniej niż inne style metalu.
Dzisiaj po części nadal używam tych elementów…
no dobra, w większości!
Łatwo przychodzi tworzenie takich hitów jak
"Burn Them All"?
Nigdy nie jest łatwo napisać dobry kawałek. Podstawowy
riff do "Burn Them All" jest bardzo stary,
a odkryłem go na nowo na starej kasecie, której
używałem do nagrywania jakichś spontanicznych
pomysłów. Naprawdę go lubię, jest prosto skomponowany,
a główna melodia szybko wpada w ucho.
Jak tym razem przebiegał proces komponowania i
kto odegrał kluczową rolę jeśli chodzi o tworzenie?
Proces komponowania jest taki sam jak zawsze. W
domu opracowuję całą kompozycję, włącznie z meodią
wokalu. Podczas prób, każdy w zespole zostaje
zaangażowany i oczywiście podsuwa własne pomysły.
Spontaniczne utwory, które wyłaniają się
podczas prób
Jednym z moich ulubionych kawałków z nowej
płyty jest "Call The Banners", który jest jednym
Konkurencja w dzisiejszych czasach jest silna,
jeśli chodzi o wasz styl grania, wystarczy spojrzeć
na Skull Fist czy Enforcer. Czy ciężko było
odnaleźć swój styl?
Myślę, że nie brzmimy zbyt podobnie do tych zespołów.
Od samego początku wolałem iść własną
drogą. Jeżeli dobrze pamiętam, to pojawili się zaraz
po nas. Są jednak wspaniałymi zespołami z niewiarygodna
mocą na scenie.
zespołu przybliżył nam gitarzysta Blumi.
z waszych najlepszych utworów. Zgodzisz się z
tą opinią?
Tak, w rzeczy samej! Mnie też wydaje się, że "Call
The Banners" stało sie najlepszym kawałkiem na
albumie. Mieliśmy z nim jednak wielki problem, bo
nie chciał brzmieć naprawdę dobrze i miał raczej
słabą chwytliwość. Krótko przed wejściem do studia
pojawiła się genialna myśl i nagle ta kompozycja
zaczęła brzmieć całkowicie inaczej… i mimo
wszystko dobrze.
…Będąc pod wpływem NWOBHM…
W roku 1998 powstał Metal Inquisitor, czyli kolejny bardzo udany niemiecki
band, który pokazał jak solidna jest ta scena metalowa. Nagrali już cztery albumy i każdy z
nich to dobry przykład, że wciąż można odkrywać nowe horyzonty w heavy metalu opartym
na patentach z lat 80-tych. Fani NWOBHM, Judas Priest czy Saxon będą zadowoleni. Zarys
Macie na koncie cztery albumy. Który z nich jest
dla was najważniejszy? Który jest w/g was najlepszy
i dlaczego?
Najważniejszym albumem dla nas było na pewno
"Doomsday for the Heretic". Z naszym drugim
wydawnictwem, dostaliśmy się na szczyt rock'n'rolla
i wtedy byliśmy w stanie zdominować inne zespoły
w prasie. Być może jest to jak dotąd nasz najlepszy
album. Jednak, powinni chyba o tym zdecydować
fani.
Jakie macie plany przyszłość? Czy jest pomysł na
kolejny album?
Będziecie zaskoczeni, ale prawdę mówiąc mamy
już pomysł na kolejną okładkę i nawet przygotowaliśmy
tytuł piątego albumu. Oczywiście nie mogę
wam o nich nic powiedzieć. Jeżeli chodzi o nasz
nowy album, to prawdopodobnie zostanie wydany
za granicą z inną okładką.
Wielkie dzięki za poświęcony czas! Macie wiadomość
dla polskich fanów Metal Inquisitor?
Z kolei "Bounded Surface" brzmi jak utwór wzorowany
na twórczości Judas Prtiest. Czy taki był
zamiar?
Znowu interesujące, jak odbierasz ten utwór. Również
lubię te bardzo proste riffy bez fanaberii w
"British Steel", a jeszcze bardziej w "Point Of Entry".
Jednak mimo wszystko, w "Bounded Surface"
częściowo dużą inspiracją był Dio. Cóż, prawdopodobnie
bardzo dobrze udało nam się napisać ten
kawałek, skoro tego nie słyszysz.
Foto: Massacre
Nie macie też problemów z tworzeniem szybszych
utworów co dowodzi "Self-Deniel" i co jest
ciekawe nie bawicie się tutaj w ballady czy nie
potrzebna zwolnienia. Czy nie mieliście pomysłu
na balladę, czy chcieliście zrobić czysto metalowy
album?
Czy "Second Peace of Thorn" nie jest pewnego rodzaju
balladą? Przynajmniej jest bardzo niezwykła
wśród innych z naszego ostatniego albumu, "The
Path of the Rightous Man". Może w ten sposób
próbujemy zwolnić. Cóż, "Self-Denial" odwołuje się
to typowego stylu Bay Area, który według mnie
ma w sobie dużo wpływów wczesnego NWOBHM.
Nie kryjecie też swoich inspiracji Iron Maiden o
czym świadczą dwa ostatnie utwory czyli "The
Pale Messengers" i bardziej epicki "Second Peace
of Thorn". Jak się do tego odniesiecie?
I znowu, bardzo interesujące, bo "The Pale Massenger"
jest po części inspirowany starym Judas Priest
z lat 70-tych, albo może powinien być. Nie jesteś
pierwszą osobą, która słyszy coś kompletnie innego
niż ja.
Jakie utwory zagracie na koncertach? Przewidujecie
jakieś niespodzianki?
Na naszych koncertach zawsze gramy najlepsze kawałki
z każdego albumu. Z niespodziankami lepiej
się wstrzymać. Pamiętam koncert, kiedy graliśmy
nasz cover "Invader", Judas Priest. Niestety, nikt
nie go rozpoznał i reakcja była bardzo wyciszona.
Czy zamierzacie odwiedzić Polskę w celu promowania
waszego nowego albumu?
Były takie czasu, wiele lat temu, że byliśmy zaproszeni
do Polski, ale niestety nic z tego nie wyszło.
To była również jedyna prośba, która kiedykolwiek
dostaliśmy z Polski. Byłbym naprawdę
szczęśliwy, gdyby zainteresował się nami jakiś organizator.
Dobra teraz powiedzcie jak powstał zespół? Czyj
był to pomysł? Dlaczego akurat heavy metal w
stylu lat 80-tych, a nie np. hard rock?
Metal Inquisitor założyliśmy razem z Tormentorem
z Desaster w 1997 roku. Początkowo miał to
być tylko mały projekt, ale Tormentor powiedział,
że zna dwóch gości, El Rojo i KronoSa, żeby zespół
był pełny. Mieliśmy szczęście znaleźć właściwych
ludzi we właściwym momencie. W 2000 roku
Tormentor nie mógł zostać w zespole ze względu
na jego główny zespół, Desaster. Uznaliśmy Havoca
za godnego następcę, a T.P. na gitarze rytmicznej
dopełnił zespół. W 2010 roku, Cliff Bubenheim
dołączył do nas, żeby zając się gitarą basową.
Pamiętam, że pod koniec lat 90-tych, wiele zespołów
true metalowych pojawiało się i wydawało się
mi, że scena metalowa rozwija się w kierunku jakiego
nie znoszę. W ten sposób, Metal Inquisitor był
dla mnie pewnego rodzaju ruchem opozycyjnym.
Chciałem pokazać scenie, jak powinien brzmieć
metal.
W waszej muzyce słychać NWOBHM czy to
kolejna wasza inspiracja? Jakie zespoły najbardziej
cenicie jeśli chodzi o NWOBHM? Polecacie
coś ciekawego?
Brytyjski styl gry jest nawet najważniejszą podstawą
dla muzyki Metal Inquisitor. Znacząco się
różni od amerykańskiego stylu i jest grana lżej z
rzadkimi, chwytliwymi melodiami. Myślę, że Saxon
wpłynął na mnie najmocniej, nawet jeżeli
dzisiaj już nie lubię ich słuchać. Moim najbardziej
ulubionym zespołem NWOBHM jest Witchfynde.
Napisali tak wiele dobrych kawałków, ale nigdy
nie zaszli daleko, ani nie stali się w jakiś sposób sławni.
Mogę tez polecić Hellanbach, świetne utwory,
ale nagrane w bardzo zły sposób. Ciężko się
tego słucha.
Jeżeli jest ktoś zainteresowany zarezerwowaniem
dla nas przyjazdu do Polski, nie krępujcie się i
skontaktujcie się z nami.
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Anna Kozłwska
METAL INQUISITOR 59
Bycie zblazowanym nastolatkiem nie opłaci rachunków
Szkocki Amok po pięciu latach przerwy przybywa ze swym drugim studyjnym albumem. W
błędzie są ci, którzy skreślili już ten zespół, gdyż ta kapela dalej aktywnie działa. Nie jest to typowy
przedstawiciel tej tak zwanej Nowej Fali Thrashu, gdyż Amok inkorporuje do swojego brzmienia także
trochę inne motywy niż tylko oldschoolową rąbankę zerżniętą z Kreatora, Nuclear Assault, Exodus,
Whiplash i innych starych wyjadaczy z lat osiemdziesiątych. W naszej rozmowie padły bardzo ciekawe
spostrzeżenia i interesujące informacje dotyczące kwestii muzyki metalowej i związanej z nią aspektów.
Dowiedzieliśmy się także, co aktualnie porabia zespół po niedawnej premierze swego ostatniego albumu.
Jak zapewne zauważycie chłopaki są niezmiernie dumne ze swego nowego działa i wręcz kipią chęcią
podzielenia się z nim z każdym maniakiem thrash metalu.
HMP: Dla tych, którzy nie są zaznajomieni z nazwą
Amok, mógłbyś powiedzieć parę słów wstępu o waszym
zespole?
Calum Henderson: Jesteśmy thrash metalową kapelą
ze Szkocji i jesteśmy obecni na scenie metalowej już
całe dziesięć lat. Wydaliśmy dwa albumy, "Downhill
Without Brakes" oraz "Somewhere in the West" poprzez
niemiecką wytwórnie Witches Brew. Thrash
metal to nasze korzenie, jednak nie jesteśmy zespołem,
który jest jakąś tam imitacją. Rozwijaliśmy się przez
ostatnie dziesięć lat i wykształciliśmy własne charakterystyczne
brzmienie, z którego jesteśmy szczególnie
dumni. Mam nadzieję, że spodoba wam się nasza muzyka!
Minęło całkiem sporo czasu od waszego debiutanckiego
krążka. Dlaczego drugi album został wydany
dopiero po pięciu latach?
Keith Henderson: Za tym stoi lenistwo zmieszane z
naszymi osobistymi zobowiązaniami! Po wydaniu
"Downhill..." musieliśmy skoncentrować się na naszych
pracach i nie mieliśmy już tyle czasu, by grać!
Był to okres swojego rodzaju stagnacji. Nie nauczyliśmy
się wielu nowych utworów, a także nasze koncerty
stały się trochę zbyt nużące. Ta przerwa jednak w
końcu odbiła się na nas korzystnie. Zrozumieliśmy jak
bardzo kochamy grać i jak bardzo brakuje nam zespołu
i przez to postanowiliśmy wrócić, kopiąc i wrzeszcząc!
I to nie tylko z nowym albumem, lecz także z nowymi
koncertami! Czuję jakbyśmy złapali drugi oddech. Odczuwam
tę samą euforię i podekscytowanie, co wtedy,
gdy po raz pierwszy dołączyłem do zespołu 10 lat temu!
Nawet ćwiczę codziennie! (śmiech)
Calum Henderson: Tak jak powiedział Keith, na drodze
stanęła nam szara rzeczywistość życia. Niestety, to
się zdarza! Gdy zakładaliśmy ten zespół, byliśmy beztroskimi
studencikami. Bycie zblazowanym nastolatkiem,
który się wkurza na wszystko dookoła, nie opłaci
ci rachunków. Zajęło nam chwilę, by się dostosować
do naszego nowego życia. Pozwoliło to nam także zrozumieć,
że Amok stanowi bardzo istotną i bardzo ważną
część nas samych. Dlatego wróciliśmy jeszcze bardziej
wygłodniali z albumem numer dwa!
Stevo Matulevicze: Myślę, że fakt, że mimo wszystko
pozostaliśmy wciąż przyjaciółmi i utrzymywaliśmy ze
sobą częsty kontakt, bardzo nam pomógł. Przez zreformowaniem
składu dobiliśmy nowego garowego do kapeli
- Matta Storry. Jego wpływ na kapelę, to zupełnie
Foto: Amok
inna bajka, gość niszczy i dodał zupełnie nowego wymiaru
do naszego brzmienia!
Jak moglibyście opisać nam to, czego dokonaliście na
"Somewhere in the West" w porównaniu do waszego
debiutanckiego "Downhill Without Breaks"?
Calum Henderson: Jest zdecydowanie lepszy i bardziej
skoncentrowany. Wydaję mi się, że struktura
utworów jest także bardziej interesująca. Nudzą mnie
powroty do zwrotki po solówce, więc już czegoś takiego
nie gramy. Przez te pięć lat przerwy nigdy nie przestałem
tworzyć nowych utworów, więc zdecydowanie
rozwinąłem się jako kompozytor. W utworach jest
więcej nas, a mniej innych wpływów. Wydaję mi się, że
bardziej jesteśmy świadomi siebie teraz niż podczas nagrywania
naszego pierwszego albumu. Ale po to właśnie
są pierwsze albumy, by odnaleźć własną ścieżkę,
którą się podąży.
Stevo Matulevicze: Uważam, że zrobiliśmy nieporównywalnie
duży krok naprzód jeżeli chodzi o technikę
gry i umiejętność wkładania więcej agresji w naszą muzykę
- i pod względem wokali i pod względem riffów.
Wszyscy się bardzo wybili na tym gruncie, patrząc
wstecz na poprzedni album. Poza tym dodanie Matta
do zespołu zaowocowało dużą zmianą w naszym brzmieniu!
Zawsze byliśmy bardziej zorientowani na definiowanie
własnego stylu niż na gonienie typowego
thrashowego brzmienia. Staraliśmy się tego unikać.
Myślę, że zmiany wpłynęły na wyraźnie na zaznaczenie
naszego już i tak nieźle wykrystalizowanego stylu.
Poza tym chcieliśmy także pokazać bardziej dopracowany
i bardziej dojrzały materiał i uciąć wszelkie spekulacje
na temat czy jesteśmy kolejnym zespołem, który
gra "party thrash" czy też nie. Jestem pewien, że po
przesłuchaniu "Somewhere in the West" nawet najbardziej
krytyczni thrasherzy zmienią swoje nastawienie
względem naszego zespołu i pojmą, że jesteśmy
grubym konkretem.
Keith Henderson: Chłopaki trafili w sedno. Ulepszony
i bardziej skoncentrowany dźwięk jest tym co do
nas przemawia, zwłaszcza, że wszyscy się rozwijamy
jako muzycy. Indywidualne osiągnięcia łączą się w
nasz kolektywny sukces. Na tym albumie jest tak wiele
muzycznych styli, że każdy znajdzie coś dla siebie! Doglądałem
każdego jego aspektu i dostrzegam niebagatelny
wzrost naszej formy pod każdym względem! Cieszy
mnie to niezwykle i napawa wielką dumą!
Co byście wskazali jako najważniejszy składnik waszego
dźwięku i waszych utworów na "Somewhere in
the West"? Które partie są waszym największym
osiągnięciem muzycznym?
Stevo Matulevicze: Jak dla mnie to pre-chorus przed
refrenem w "Make Time To Kill Time". Gdy nagrywałem
te partie, były to raczej motywy zagrane dla żartu,
jednak gdy usłyszałem efekt, to nie było mowy o
jakichkolwiek zmianach. Wokal uderza w tak wysokie
tony, że jest wręcz nie do ogarnięcia, a jednocześnie zachowuje
pewną grubość i moc. Ma to jednak pewną
wadę, powtórzenie tego na żywo jest wręcz zabójcze.
Złapanie oddechu, by to osiągnąć, po tym jak rozbijasz
się jak szalony po scenie jest nie lada wyzwaniem. Ale
daję radę.
Greg Corlett: "Make Time To Kill Time" jest także
moim faworytem. Przynajmniej teraz, bo ciągle mi się
to zmienia! Dodaliśmy go do rozpiski koncertowej niedawno
i ten numer wręcz kosi. Breakdown w "Sixty-
Eight" też.
Keith Henderson: (śmiech) Wiedziałem, że Greg
wspomni o "Sixty-Eight"! To jest także jeden z moich
ulubionych wałków na tym albumie! To jest jeden z
tych utworów, który był zmieniany naprawdę wiele
razy na przestrzeni lat. Zwłaszcza sekcja outro z solówką,
która kiedyś była częścią innego utworu, zatytułowanego
"Age of Apathy", który Calum napisał lata
temu. Uwielbiałem te partię! Wielokrotnie go dręczyłem
tekstem, że musimy to zagrać i bardzo byłem zadowolony,
że udało nam się wbić ten motyw do tego
utworu. Jest to mój ulubiony riff do grania podczas
koncertów, a Calum i Greg napisali jeszcze kilka świetnych
motywów do tej solówki!
Calum Henderson: Ja jestem niezmiernie dumny z
utworu tytułowego. To był jeden z tych utworów nad
którym trzeba było siedzieć i siedzieć. Praktycznie rok
nam zajęło dotarcie do punktu, w którym byłem zadowolony
z efektu końcowego. Doprowadzałem nim
chłopaków do szału! Docelowo miał trwać osiem minut,
ale go ostro skróciliśmy. Świetnie się łączy z intro
i bardzo mi się podoba jak niektóre melodie z tego
wstępu pojawiają się potem w utworze. Lubię jak takie
smaczki pojawiają się w utworach z jednego albumu.
Greg Corlett: Ścieżka tytułowa podsumowuje album
właściwie! Warto było poślęczeć te godziny nad nią, by
osiągnąć taki efekt!
Czy utwory na albumie są uszeregowane w jakimś
konkretnym porządku, by tworzyć jakąś konkretną
historię?
Greg Corlett: Album jako taki nie jest koncepcyjny.
Same utwory są jednak ze sobą w pewien sposób powiązane
i można w nich dostrzec sporo podobnych
motywów. Lubimy pisać o tym, co jest dla nas ważne,
więc podobne pomysły mogą się powtórzyć więcej niż
raz.
Album rozpoczyna instrumentalny otwieracz zatytułowany
"1885". Do czego odnosi się ta data? Co was
skłoniło do zatytułowania tego intro właśnie w taki
sposób?
Greg Corlett: To taki ciut ukłon dla naszego rodzinnego
miasta i naszego lokalnego browaru - Tennet's!
Keith Henderson: Tak jak powiedział Greg, jest to
hołd dla naszego ulubionego piwa. Pewnego wieczoru,
gdy piłem sobie razem z Calumem, wpadliśmy na taki
pomysł. Fajnie jest nazwać utwór od daty powstania
naszego lokalnego browaru. Spędziliśmy mnóstwo czasu
na żłopaniu tego piwska, więc można rzec, że jest to
60
AMOK
godny hołd. Jest to także nieco tajemnicze, gdyż nie
każdy będzie wiedział o co nam chodzi z tą datą!
Calum Henderson: Wpadajcie do Glasgow i spróbujcie!
Artwork został przygotowany przez Michelle Mulligan,
autorkę okładki do waszej pierwszej płyty. Kto
to w ogóle jest?
Calum Henderson: Michelle jest świetnym grafikiem
z Hesperii w Kalifornii. Jest osobą z którą naprawdę
miło się pracuje, gdyż jest w stanie zrobić wszystko. Za
każdym razem, gdy wysuwaliśmy jakiś pomysł, ona
spokojnie przyjmowała go do wiadomości i potem
wdrażała w życie. Bardzo mi się podoba, to co zrobiła
z okładką do "Somewhere In The West", gdyż na
pierwszy rzut oka widać, że nie jest to typowa thrashowa
grafika. Idealnie odzwierciedla klimat albumu! A
sama Michelle niedługo zostanie moją szwagierką!
Stevo Matulevicze: Jej prace są fantastyczne, nie ma
nawet dwóch zdań. Dziewczyna ma talent! (śmiech)
Tworzenie naszej okładki trochę zeszło, gdyż chcieliśmy,
by efekt końcowy był naprawdę genialny.
Współpracowałem z Michelle jako swojego rodzaju
konsultant i tłumaczyłem dokładnie wszystko to, co
chcieliśmy, by się znalazło na okładce. Nasze rozmowy
były naprawdę ciekawym przeżyciem. Momentami nawet
trochę dziwnym. Zwłaszcza, że sam byłem studentem
sztuk pięknych. Gdy otrzymaliśmy skończoną
pracę, wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Nasze pomysły
zostały wręcz odwrócone do góry nogami i samo dzieło
stanowiło coś zupełnie oryginalnego. Myślę, że otrzymaliśmy
dokładnie to, co chcieliśmy - naprawdę genialny
efekt końcowy.
Keith Henderson: Myślę, że ona o tym jeszcze nie
wie, ale będzie też tworzyć okładkę do naszego trzeciego
albumu (śmiech).
W jaki sposób okładka odnosi się do muzycznej zawartości
albumu?
Stevo Matulevicze: Nie jest to powiązanie bezpośrednie.
Na naszym albumie znajdziesz tematy dotykające
ubóstwa, uzależnień i zepsucia społeczeństwa. Chcieliśmy,
by okładkę można było różnie interpretować. Zapity
i dość sponiewierany koleś patrzy się nieobecnym
wzrokiem w pustą uliczkę. Co on tam robi? Po co tam
się znalazł? Jaka jest jego historia? Z artystycznego
punktu widzenie ta cała sytuacja ma z góry narzucony
sens. Perspektywa, kąt ulicy, postawa tego człowieka,
wszystko tak, jakby ktoś sam na to patrzył. Sama ta
uliczka jest swoistym "somewhere in the west", gdyż
jest to prawdziwy istniejący boczny zaułek w Glasgow,
w zachodniej Szkocji!
Greg Corlett: Jednym z głównych motywów, który
pojawia się na tym albumie jest rozczarowanie i ucieczka
od rzeczywistości. Chcieliśmy, by okładka to w pewien
sposób reprezentowała. Chcieliśmy grafiki, która
wpiszę się w ton muzyki. Jest też na niej obecny motyw
rewolwerowego pojedynku rodem z Dzikiego Zachodu,
który zdecydowanie wpisuje się w treść albumu.
Co jeszcze można znaleźć w tekstach waszych
utworów?
Greg Corlett: To, co według nas jest bardzo ważne w
czasach, których żyjemy - rozczarowanie, apatia, paranoja
i grupy trzymające władze.
Stevo Matulevicze: Z pewnością są to kluczowe tematy,
które chcieliśmy poruszyć. Zawsze staramy się bardzo
mocno, by teksty były naprawdę dobrze dopracowane.
Wolimy unikać typowych thrashowych motywów
i nie chcemy pisać o piciu i bezrozumnej, pustej
agresji. Teksty są dla nas naprawdę ważne. Jestem
przekonany, że warto jest mieć liryki, które przyciągną
słuchacza do twojej muzyki. Dlatego część narracyjna
w naszych utworach jest bardzo istotna, a ich tematyka
dotyczy rzeczywistych problemów, z którymi mógłby
się borykać każdy człowiek.
Wydaliście "Somewhere In The West" na płycie, a
także w formacie cyfrowym do pobrania z Internetu.
Obie wersje mają taką samą cenę i taką samą zawartość
(10 utworów). Nie myśleliście o dodaniu jakiś
bonusów do cyfrowego wydawnictwa albumu?
Greg Corlett: Zastanawialiśmy się nad dorzuceniem
jakiś nagrań z próby lub z koncertu, jednak uważam,
że album posiada odpowiednią długość i nie ma sensu
go zbytnio przedłużać. Poza tym zastanawiamy się
bardzo żywo od jakiegoś czasu nad wydaniem EP z
utworami, których nie użyliśmy. Niektóre z nich są naprawdę
stare i nie graliśmy ich już od lat. Myślę, że
plan nagrania takiej epki nabierze realnych kształtów
jeszcze w tym roku.
Keith Henderson: Fajnie jest wrzucić parę bonusów,
jednak nie mieliśmy czasu, by takowe przygotować!
Nagrywanie trwało koszmarnie długo, a w międzyczasie
gramy przecież koncerty! Skończenie tych dziesięciu
utworów było naszym naczelnym priorytetem. Jednak,
tak jak Greg powiedział, niedługo może wydamy
małe wydawnictwo z utworami, które odpadły w
procesie nagrywania najnowszej płyty.
Foto: Amok
Jakie zespoły stanowiły dla was wyznacznik brzmienia
i muzyki? W waszych utworach słychać wyraźne
inspiracje Anthrax z "Persistence of Time". Czyżbym
trafił z tym, że jest to jeden z waszych głównych
wpływów?
Calum Henderson: Anthrax zdecydowanie ma bardzo
duży wpływ na nas jako zespół. Uwielbiam "Persistence
of Time" i każde porównanie naszej muzyki z
tym dziełem jest świetną sprawą! Każdy z nas lubi bardzo
różnorodną muzykę, co pomaga nam w stworzeniu
bardziej charakterystycznego brzmienia. Trudno jest
jednoznacznie wskazać, co miało na nas największy
wpływ podczas tworzenia albumu, ponieważ jest to jeden
wielki miks wszystkiego tego, co kochamy. Nie ma
takiego zespołu, który mógłbyś wskazać i go bezpośrednio
z nami porównać. W momencie gdy piszę muzykę,
staram się nie słuchać wtedy żadnego metalu. Myślę,
że mi to pomaga. Wtedy trudniej jest imitować
czyjąś twórczość.
Stevo Matulevicze: Anthrax na pewno miał bardzo
duży wpływ na nas jako metalowców i jako muzyków.
Wolę jednak unikać porównywania nas do tego zespołu.
Nie jesteśmy typowym thrash metalowym zespołem.
Jednak jeżeli już musimy być przy kimś stawiani,
to niech mnie, niech już będzie ten Anthrax!
Kto jest waszym obecnym bębniarzem? Czy Matt
Storry odszedł z waszego zespołu?
Stevo Matulevicze: Z jakiegoś powodu jest spore zamieszanie
w tym temacie i widzę, że mamy idealną
okazję, by wyjaśnić wam tę sytuację. Matt przyłączył
się do nas podczas nagrywania "Somewhere In The
West". Jest naszym starym dobrym kumplem i jest nieprzeciętnie
utalentowany. Potrzebowaliśmy perkusisty,
gdyż nasze drogi z Jamiem się rozeszły, a wtedy
właśnie na horyzoncie pojawił się Matt. To właśnie
Matta słyszycie na nowym albumie i to jego będziecie
słyszeć na każdym następnym utworze Amok. Po nagraniu
"Somewhere…" Matt wyjechał ze Szkocji do
Japonii. Miał ten wyjazd zaplanowany i opłacony już
dawno temu, zanim jeszcze stał się członkiem naszego
zespołu. Wyjechał tam w roli nauczyciela. Ma tymczasową
wizę pracowniczą. Nadal jesteśmy z nim w stałym
kontakcie i na bieżąco omawiamy z nim nasze dalsze
plany. Niedługo nagramy demo paru utworów.
Matt, mimo tego że przebywa aktualnie w Japonii, ma
ze sobą cały swój sprzęt i także ma możliwość nagrywania
i przesyłania nam swoich ścieżek.
Calum Henderson: Matt jest naszym aktualnym pałkerem.
Jest to dość niefortunne, że przez najbliższy
czas będzie jeszcze przebywał w Japonii! Na koncertach
zastępuje go Gregg Allan. Matt się bardzo z nami
związał i jest bardzo oddany naszemu zespołowi, więc
gdy wróci zza granicy, to on będzie u nas grał na perkusji!
Greg Corlett: Matt był naszym faworytem do roli
bębniarza od momentu, gdy to stanowisko się zwolniło
u nas w zespole. Perspektywa rocznej pracy w Japonii
jest czymś, czego nie mógł porzucić. Gdy wróci, będziemy
mogli zaatakować ze zdwojoną siłą. Mimo tego,
że Matt siedzi w Japonii, to pracuje nieprzerwanie
z nami nad nowym albumem. Nie możemy się doczekać
aż wróci!
Keith Henderson: Myślę, że warto także wspomnieć,
że Matt jest genialnym dźwiękowcem. Odgrywał bardzo
ważną rolę w pre-produkcji naszego nowego albumu,
o czym należy wspomnieć. Ta płyta nie brzmiała
by tak dobrze, gdyby nie on.
A co się stało z Jamiem Bremanesonem? Dlaczego
już z nim nie gracie?
Greg Corlett: Chodzi o czas poświęcony kapeli. Jamie
był bardzo istotnym filarem tego zespołu, jednak
stwierdziliśmy, że konieczne stało się odświeżenie naszego
składu. Nie była to łatwa decyzja.
Keith Henderson: Tak, to była bardzo trudna decyzja.
W końcu to pierwsza zmiana składu od dziesięciu
lat. Jamie był świetnym członkiem zespołu i jego
doświadczenie było nieocenione we wczesnym okresie
naszej działalności. Jednak nasze drogi rozeszły się w
sumie w naturalny sposób. Wszyscy mamy dużo pracy,
jednak to on najmniej angażował się w nasz zespół.
Perspektywa nagrania albumu dla Witches Brew była
czymś, co stymulowało nas do działania, czymś czemu
poświęcaliśmy bardzo dużo czasu. By ukończyć proces
rejestrowania ścieżek, musieliśmy pożegnać się z Jamiem
i wziąć na pokład Matta.
Calum Henderson: Bez zaangażowania bębniarza
wszystko w zespole stoi. Boleśnie odczuliśmy to na
własnej skórze.
Czy zamierzacie w jakiś szczególny sposób celebrować
dziesięciolecie zespołu?
Greg Corlett: Zamierzamy grać tak samo ostro jak zawsze!
Tyle koncertów ile damy radę, a jeszcze jest nagrywanie
albumu w perspektywie.
Keith Henderson: Nie tylko koncertami zamierzamy
świętować tę rocznicę. Mamy w zanadrzu coś ciekawego,
jednak szczegółów nie zdradzę. Zachęcam do
samodzielnego sprawdzenia o co chodzi na naszej facebookowej
stronie.
Jak myślicie, jaki będzie Amok za kolejne dziesięć
lat?
Keith Henderson: Bardziej gruby i bardziej łysy!
(śmiech) Ja, póki co, nie patrzę w przyszłość dalej niż
na nagranie kolejnego albumu!
Greg Corlett: Dalej będzie old schoolowo i dalej
będziemy pisać heavy metal.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
AMOK 61
To to po prostu metal
Kapela przypadnie do gustu tym co admirują nowocześniejszy metal. W muzyce
One Machine przewija się wiele gatunków muzycznych ale głównie mamy do czynienia z
mieszanką power i thrash metalu. Zespół nie kryje nawiązań do Forbidden czy Nevermore.
Nic dziwnego skoro Steve Smyth założyciel One Machine grywał w tych zespołach. To
właśnie z nim udało się przeprowadzić wywiad.
HMP: Witam was, na samym wstępie chciałbym
się was zapytać czy One Machine jest nową nadzieją
nowoczesnego metalu?
Steve Smyth: Mam nadzieję, że tak. One Machine
obejmuje wiele elementów muzyki metalowej,
zarówno tej, jaką grałem przez całą karierę jak i nowszych
dodatków, które wnieśli inni członkowie
zespołu. Myślę, że efekt jest czymś unikalnym i innym,
ludzie mogą znaleźć jakieś podobieństwa, ale
po uważniejszym przesłuchaniu rozpoznają, że robimy
coś swojego, nie tylko powtarzamy poprzednie
zespoły, w których każdy z nas grał. Są krytycy,
którzy zrecenzowali ten album zarówno pozytywnie
jak i negatywnie. Są tacy, którzy rozumieją
i widzą, że próbujemy ponieść dalej tradycje łączenia
różnych styli metalu, nie tak jak Strapping Young
Lad czy nawet Nevermore, ale utrzymując też
więc to odrzuca niektórych ludzi. Nie czują się
komfortowo słuchając kompozycji, w których zlewa
się więcej niż jeden styl, W sumie w porządku,
nie jesteśmy dla wszystkich. Powiem tak; będziemy
tam, gdzie muzyka będzie dopiero zmierzać. Wszystko
zostało już kiedyś zrobione. To co robimy nie
jest nowe, ale jest przyszłością, my tylko zabieramy
to tam gdzie chcemy, a nie tam gdzie byli już inni.
Jesteśmy trochę rozpierzchnięci, ale nie jesteśmy
tak daleko od siebie, żeby nie była możliwa wspólna
praca i granie na trasach. Obecnie jesteśmy w
fazie planowania letniej trasy i grania na festiwalach.
Mamy nadzieję zostać w trasie ile tylko damy
radę, żeby jak najdłużej promować nasz album.
Mieliśmy już swój koncertowy debiut na Midwinter
Meltdown w Renders w Danii w lutym, który
wyszedł nam całkiem dobrze. Właśnie potwierdziliśmy
Royale Metal Festiwal w Aarhus w Dani, 31
maja. Pracujemy nad wieloma kolejnymi festiwalami
i koncertami na ten rok.
Jak doszło do powstania samego zespołu? Czyja
była to inicjatywa? No i jak doszło do zebrania
tak udanego składu?
W głównej części to moja zasługa, z drobną pomocą
ze strony moich przyjaciół. Kiedy osiedliłem
się 2007 roku w Londynie postanowiłem powrócić
z jakimś projektem. Miałem już garść napisanych
kompozycji, riffów i tekstów oraz pomysły na więcej.
W głowie miałem nazwiska muzyków z którymi
chciałem współpracować. Zależało mi aby się
skontaktować właśnie z tymi ludźmi. Jamie Hunt
był pierwszym, to był 2008 rok. Widziałem go kiedy
Biomechanical otwierali koncert Nevermore w
2005 roku w Grecji. Mikkela miałem w głowie jako
wokalistę, z którym chętnie nawiązałbym
współpracę. W 2009 roku opuścił Mercenary,
więc skontaktowałem się z nim. Słyszał o tym, co
robimy i spodobało mu się to. Przyjechał na weekend,
zrobiliśmy jedną kompozycję, zabraliśmy się
za kilka kolejnych, bardzo produktywny weekend.
Od tego momentu sprawy ruszyły, ponieważ kończyliśmy
resztę utworów na album i nadal szukaliśmy
perkusisty i basisty. Raphaela znalazłem w
2011 roku z rekomendacji jednego z członków jego
zespołu - Chaoswave - z którym odbyłem kilka sesji
parę lat wstecz. W 2012 roku Mikkel przypomniał
mi, że Tomas Koefoed opuścił Mnemic rok
wcześniej. Nawiązaliśmy kontakt, był zainteresowany,
więc sprawdziliśmy go w jednym utworze, a
w zamian dostaliśmy kawał niesamowitego grania.
Dalej już samo poszło.
balans w klasycznym metalowym stylu tworzenia
utworów. To nie jest coś, co przynosi dany dzień,
to nie djent, to nie death metal, to po prostu metal,
który moim zdaniem brzmi świeżo. Jeżeli chodzi o
to, czego ludzie nie robią dzisiaj zbyt często, to powiedziałbym,
że nie piszą solidnych metalowych
utworów.
Obecnie jesteście zajęci promowaniem swojego
debiutanckiego albumu. Jak przyjęli go fani? Jakie
opinie się pojawiają na temat waszego dzieła?
Jak dotąd były dobre, chociaż odbiór fanów i krytyków
bywa różny, jednak większość opinii jest
pozytywna. Ci, którzy rozumieją, o co nam chodzi,
przychylnie przyjmują nasz album. Mimo wszystko
są ludzie, którzy nie rozumieją tak dobrze naszej
muzyki. Wrócę do tego co powiedziałem wcześniej;
jest tutaj wiele przenikających się stylów, a ludzie
nie są do tego przyzwyczajeni. Wydaje mi się, że
Internet wpłynął na ich gust muzyczny, dostarczając
im jednorodną muzykę i tego oczekują od
innych. Mnie to z kolei nudzi. Muzyka One
Machine nie jest tak łatwa do skategoryzowania,
Foto: Scarlet
Skąd się wziął ten jakże długi tytuł albumu?
Wiem, tytuł jest długi! (śmiech!) Ale to celowe,
chcemy, żebyście myśleli co kryje się za tym długaśnym
tytułem i co on oznacza. To oświadczenie na
temat tego jak widzimy obecny stan ludzkości w
2014 roku XXI wieku. Mamy chciwość polityczną
i konspirację na najwyższym szczeblu, jakiej nigdy
wcześniej nie było. Mamy manipulację w instytucjach
zajmujących się finansami, edukacją, zdrowiem,
religią, do poziomu kiedy bardzo trudno jest
powiedzieć, która droga jest lepsza. Dzisiejsza prawda
o tym, kim jesteśmy jako rasa, gatunek, jest
ukryta, zdeptana i bardzo rzadko ją widać. Cała
wina wydaje się być po stronie małej grupki ludzi,
którzy są tak skupieni na chciwości i władzy, że
właściwie są daleko od samej ludzkości. O tym właśnie
mówi tytuł albumu. Utwory niekoniecznie łączą
się w koncept, ale fakt, że tytuł jest oświadczeniem
w sprawie ludzkości, mamy kilka kawałków,
które pasują do tej tematyki. Na pewno nie jest to
kolekcja utworów po prostu tak sobie wrzuconych
do wspólnego wora. Bardzo długo i ciężko myśleliśmy,
co w nich przekazać.
One Machine to zespół złożony z doświadczonych
muzyków. Powiedzcie czy One Machine to
projekt muzyczny czy może zespół z prawdziwego
zdarzenia?
To normalny zespół. Ja i Jaime jesteśmy z Anglii,
Mikkel i Tomas są z Danii, a Michele z Sardynii.
Co można powiedzieć o waszym albumie to że
jest ciężki, agresywny i nowoczesny. Czy właśnie
to chcieliście osiągnąć? Jak przebiegał proces
komponowania?
Powiedziałbym, że dokładnie tego chcieliśmy; zdecydowanie
ciężki, agresywny i też nowoczesny.
Wszyscy jesteśmy stosunkowo nowoczesnymi muzykami
i te dźwięki są częścią tego, kim jesteśmy,
więc zawsze z nami będą. Jak już powiedziałem,
miałem garść kompozycji, sześć ze skończonymi
tekstami i wszystkim innym oraz pomysły na kolejne.
Spotykałem się z Jamiem raz w tygodniu, przeglądaliśmy
resztę pomysłów i je aranżowaliśmy. Później
dostawał je Mikkel, dokładał swoje pomysły,
a ja słuchałem jego propozycji i przerabiałem je
tak, żebyśmy obaj byli zadowoleni. Kiedy utwory
były już gotowe i mieliśmy resztę chłopaków gotowych
do nagrywania, każdy zaczął nagrywać
swoje partie w swoim domowym studiu, a później
wszyscy przesyłali je z powrotem do mnie, gdzie
były składane w procesie masteringu. Zachowywałem
się też jak producent, więc jeżeli coś nie do
końca wychodziło, albo nie było najlepsze co mógłbym
od nich uzyskać, pracowałem z nimi aż do
odpowiedniego efektu. Wszystkich doprowadzałem
do granic możliwości - siebie też - żeby zrobić
ten album jak najlepiej. Myślę, że ma to swoje pozytywne
strony. Daliśmy z siebie wszystko i robimy
to też na koncertach.
Czy to soczyste i brutalne brzmienie jest zasługą
Roy Z? Jaką rolę on odegrał na waszym krążku?
Roya znałem już od wielu lat i zawsze podziwiałem
jego pracę z Halfordem i Brucem Dickinsonem,
Judas Priest, Yngwie i wieloma innymi. Myślę, że
jego miksy są świetne, zawsze bardzo czyste, można
usłyszeć każdy instrument. Jak dla mnie, jego
miksy zawsze mają w sobie to klasyczne brzmienie,
chociaż są również nowoczesne, bardzo dobre do
słuchania. W naszym wypadku celował w obszar
ciężkiego miksu; wszystko przełożył dokładnie tak
62
ONE MACHINE
jak myślałem. Mamy wspaniałe niskie rejestry, solidne
akustyczne brzmienie perkusji z odrobiną
sampli, gitary są przejrzyste i głośne oraz w centrum,
wokal ponad wszystkim, bardzo wyraźny i
czysty. Alan Douches dodał ostateczny mastering
i moim zdaniem, bardzo dobrze wyeksponował cały
miks. Jestem z niego bardzo dumny.
Na "The Distortion Of Lies And Ovedriven
Truth" słychać oczywiście wpływy waszych macierzystych
kapel, czyli jest coś z Nevermore, coś
z Forbidden. Możecie zdradzić jakie kapele was
inspirowały? Jakie zespoły was ukształtowały
jako muzyków?
Myślę, że możesz słyszeć respekt do wszystkiego co
zrobiłem dotąd w poprzednich zespołach. Pisałem
kawałki i riffy dla obu grup, robiłem albumy z oboma
zespołami i odbyłem z nimi również wiele tras.
Tego typu rzeczy mogą na ciebie wpłynąć, ale znowu,
myślę że jest w nich również jakiś punkt odniesienia.
Forbidden jest znany jako klasyczny zespół
grający Bay Area Thrash, ale w latach 90-tych
rozwinęli się również w coś bardziej eksperymentalnego,
coś co bardzo mi się spodobało. Nevermore
zaczynało jako bardziej tradycyjny metalowy
zespół z nowoczesnym brzmieniem, później przenieśliśmy
się w bardziej nowoczesnym kierunku, co
mi się u nich podobało. Jest kilka mocnych wpływów
w zespole, jeżeli chodzi o tworzenie utworów
w stylu Bay Area Thrash, Judas Priest i kilka nowoczesnych
i progresywnych zespołów, ale sa też
inspiracje spoza metalowego świata, te, których będziecie
musieli poszukać na albumie.
Macie swój ulubiony utwór z promowanej płyty?
Wszystkie są moimi ulubionymi, na prawdę nie potrafię
wybrać tej jednej. Są na całym świecie radiostaje,
które wybrały kilka utworów: "The Distortion
Of Lies And The Overdriven Truth", "Crossed Over",
"Armchair Warriors", "Evict The Enemy". Wszystkie
ona są grane zarówno w normalnym radiu, jak i internetowym.
Jesteśmy tym bardzo podekscytowani!
Bardzo podoba mi się nieco thrash metalowy
"Crossed Over". Czy nie myśleliście aby skupić
się tylko na thrash metalu?
Tak! Myślę, że musisz bliżej przyjrzeć się "The
Distortion Of Lies And The Overdriven Truth".
Trashowe brzmienia na pewno znajdziesz również
w "Freedom and Pain" i "Kill The Hope Inside". One
zdecydowanie mają w sobie ten element, tak jak
niektóre sekcje innych utworów, ale nie jest to podstawą
dla tego kim jesteśmy, chociaż jest tego częścią.
Z kolei "Armchair Warriors" to bardziej melodyjny
i heavy/power metalowy utwór. Czy trudno
jest zachować elastyczność i urozmaicenie?
Również myślę, że w zwrotce i bridge'u tego utworu
jest więcej thrashowych elementów. Myślę, że elastyczność
i różnorodność są kluczowym elementem
brzmienia One Machine i tak zostanie.
"Defiance" brzmi nieco jak Iced Earth. Czy też
odnosicie takie wrażenie?
Hmm, nigdy wcześniej nie myślałem w taki sposób
o tej kompozycji. Nie jestem pewny, czy zwrotki
brzmią podobnie do nich, ale może refren tak dla
ciebie brzmi...
Na płycie nie brakuje progresywnych elementów
o czym świadczy "One Machine". Czy dobrze
czujecie się w dłuższych kompozycjach?
Zawsze wierzyłem, że kompozycja jest skończona
wtedy, kiedy jest gotowa. Nie da się wtedy kontrolować
jej czasu trwania. Myślę, że najlepiej, żeby
wszystko przebiegało naturalnie, po drodze wyciągając
odpowiednie wnioski. Niektóre utwory dochodzą
prawie do siedmiu minut ("One Machine",
"Into Nothing"), ale większość trwa około czterech
minut. Po prostu tak się dzieje!
Okładkę stworzył Niklas Sundin. Jak doszło do
nawiązania współpracy z nim? Czy jesteście zadowolenie
z okładki jaka zdobi wasz album?
Tomas polecił Niklasa, a Mikkel go poparł, bo
obaj mieli już wcześniej do czynienia z nim i muszę
przyznać, że ja również byłem fanem jego grafik od
lat. Okazało się, że jego styl pracy pasuje do moich
pomysłów na okładkę albumu. Wprowadził niewielkie
korekty i było gotowe. Mój pierwotny pomysł
polegał na tym, żeby każdy utwór miał swój
własny obrazek, ale nie było na to wystarczająco
czasu i miejsca! (śmiech) Skończyliśmy więc z sześcioma
dziełami sztuki dopasowanymi do sześciu
utworów, które były dodatkiem do okładki (przedniej
i tylnej).
Możecie zdradzić skąd się wzięła nazwa One
Machine?
Cóż, nazwa pochodzi od tytułu utworu jaki miał
Mikkel, ale zmieniłem ją. Brzmiał on "One Society
Machine", a ja skróciłem do One Machine. Wtedy
to zobaczyłem wywiad Kevina Kelly, redaktora
magazynu Wired, mówiącego o tym, co się działo
od pierwszych dni Internetu i globalizacji oraz co
się stanie w przyszłości. Gdy go wysłuchałem
Foto: Scarlet
byłem oszołomiony, przerażony jak cholera, a jednocześnie
zdumiony. Wiedziałem, że mamy właściwą
nazwę zespołu, a także to, że możemy rozwijać
pomysły, o których już wtedy myśleliśmy.
Macie za sobą współpracę z wielkimi zespołami.
Dlaczego wasze drogi się rozeszły? Jaka jest
szansa że wróci do swoich dawnych kapel?
Świetnie grało się w każdym z tych zespołów, a
doświadczenie pomogło ukształtować mnie nie
tylko jako muzyka, ale też jako człowieka. Wiele
wspaniałych doświadczeń z wieloma wspaniałymi
ludźmi... czasy, których nigdy nie zapomnę... niektórych
rzeczy nie da się zapomnieć! (śmiech!) Zawsze
przychodził czas, żeby ruszyć dalej, z takiego
czy innego powodu, czy w danej sytuacji. Jeżeli
chodzi o powrót do któregoś z tych zespołów, to
nic o tym nie wiem… Koncentruję się teraz na One
Machine, tego jestem pewien.
Gdzie zamierzacie grać koncerty? Czy Polska
jest również uwzględniona?
Celujemy w miejsca, gdzie panuje duże zainteresowanie
zespołem, a Polska na pewno jest na naszej
liście… W waszym kraju bardzo dużo ściągają nasz
album przez torrenty, wiec to musi oznaczać, że
nas kochacie, nie?! (Śmiech!) Miałem szczęście być
w Polsce z Testament i Nevermore oraz korzenie
połowy mojej rodziny pochodzi stamtąd, więc to
kolejny powód, dla którego chciałbym do was przyjechać.
Jeżeli wystarczająca ilość fanów w Polsce
pokaże, że nas lubi, wtedy przyjedziemy!
Czy jest szansa że na żywo zagracie coś z starych
kapel?
W tej chwili nie mamy takich planów, bo koncentrujemy
się głównie na materiale One Machine,
ale nigdy nie wiadomo po co możemy sięgnąć!
Co zamierzacie robić po trasie koncertowej? Prace
nad kolejnym albumem? Czy może coś innego?
Na pewno będziemy tworzyć kolejny album i ruszymy
z nim w trasę. Mam już nowe kawałki i masę
riffów, które ostatnio gromadziłem, to samo robi
Jamie i reszta chłopaków, będziemy więc z tym
jammować po zakończeniu trasy promującej "The
Distortion Of Lies And The Overdriven Truth".
Czy jako muzycy czujecie się spełnieni? Co
jeszcze chcecie zrobić w swoim życiu?
Czuję się dobrze w tym momencie życia, na pewno
z tym co byłem w stanie osiągnąć, W muzyce jest
jednak jeszcze dla mnie wiele więcej do osiągnięcia.
Debiut One Machine to drugi album, który sam
wyprodukowałem, pierwszym był debiut The
EssenEss Project w 2007 roku. W pewnym sensie
planujemy kolejny album EssenEss, chciałbym też
nagrać album solowy i chciałbym również wciągnąć
się w produkcję. Od 2008 roku uczę też muzyki,
zarówno prywatnie jak i w szkołach muzycznych w
Londynie. Udzielam też lekcji mistrzowskich, nakręciłem
parę klipów instruktażowych dla Jam
Play. Pisałem instruktaże i kręciłem klipy na ich
potrzeby. Podoba mi się pomaganie innym ludziom.
Uczyć ich jak skupić się na muzyce, oddając
to, co muzyka dała mi. Tak długo jak istnieją ludzie
zainteresowani tym co oferuję, będę to robił.
Tyle z mojej strony. Jakieś przesłanie do polskich
fanów heavy metalu?
Do wszystkich maniaków w Polsce, dziękujemy
wam za wsparcie jakie nam daliście przez te wszystkie
lata w poprzednich projektach i zespołach!
Mam nadzieje, że będziecie wspierać One Machine
i pomożecie nam dostać się do was z naszą trasą!
Możecie odwiedzić nas na naszej stronie i portalach
społecznych. Bądźcie z nami na bieżąco, pozostańcie
heavy i pozostańcie z nami w kontakcie!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
ONE MACHINE
63
poważniejszej krytyki. Są raczej odzwierciedleniem
tego, że w 2014 roku klasyczny metal nie trafia już do
wszystkich metalowych maniaków. Jesteśmy tego świadomi.
Nie zamierzamy na nowo wymyślać starych wynalazków,
nasza uwaga zawsze się skupia na pisaniu
muzyki, która płynie prosto z naszych serc.
Prawdziwego ducha heavy metalu nie da się pogrzebać
W sumie muszę przyznać, że lubię takie wywiady. Są muzycy, których wręcz trzeba
męczyć i ciągnąć za język, by powiedzieli coś więcej o najnowszej płycie swego zespołu
niż raptem to, że ją nagrali. Są też tacy muzycy, którym po prostu usta się nie zamykają. Do
tych ostatnich należy John Harbinson, wokalista grupy Stormzone. O ile nazwa Stormzone
może wiele nie mówić niektórym, to już Sweet Savage może zapalić niejeden błysk zrozumienia.
John śpiewał także i w tym zespole, który jest w sumie najlepiej znany z tego, że
pewna grupa z Californii, w której udziela się James Hetfield i Lars Ulrich nagrała cover ich
"Killing Time". Sporo muzyków związanych w przeszłości ze Sweet Savage, gra lub grało
przez pewien czas właśnie w Stormzone. Choć jest to relatywnie młody zespół, to jednak
karb doświadczonych muzyków sprawia, że ich muzyka czerpie garściami z najlepszych
melodyjnych otchłani NWOBHM. Panowie już nieźle zaszaleli - cztery płytki na koncie i
oblecenie najbardziej znanych festiwali w Europie mają już właściwie odfajkowane.
Obawiasz się, że takie granie może się przeterminować?
Nasz album w dużym stopniu został wyprodukowany
przez Steve'a Moore'a. Ludzie, którzy wrzucają naszą
płytkę do odtwarzacza po prostu nie mogą uwierzyć
skąd takie cudo się urodziło! A wtedy my się odwracamy
i mówimy, że ta muzyka nigdy się nie przeterminuje.
Ona nigdy nie odejdzie. Wiele nurtów muzycznych
się pojawiało i niknęło, jednak prawdziwego
ducha heavy metalu nie da się pogrzebać i nie da się go
postarzeć. Słuchając "Three Kings" usłyszysz nowoczesną
produkcję na utworach, które można stworzyć
tylko wtedy, gdy dokładnie je czujesz. Teksty raczej
dotyczą rzeczy, z którymi każdy może się utożsamiać,
co mnie cieszy, gdyż piszą do mnie osoby, które mają
bardzo osobiste podejście do tego, co usłyszeli w naszych
utworach. To dla mnie wiele znaczy.
"Three Kings" zostało wydane przez Metal Nation
Records. Jak nawiązaliście współpracę z legendarnym
Jessem Coxem?
Jess przyszedł obejrzeć nasz koncert w Newcastle w
O2 Academy, na którym supportowaliśmy Teslę. Jess
stał na czele Neat Records, wytwórni dzięki której
Sweet Savage znów się zeszło ze swoim perkusistą
Davym Batesem. Jess został po koncercie, by się z
nami napić, po czym wyraził swoje zainteresowanie w
pomocy zespołowi. Krótko potem nagraliśmy "Death
Dealera" nasz drugi album. Zrozumieliśmy wtedy, że
bardziej bezpośrednie podejście do metalu nie zadowala
naszej obecnej wytwórni Escape Music, która
wydała nasz debiutancki krążek, który był bardziej
melodyjny. Wtedy też dostaliśmy propozycje od SPV,
po tym jak jeden z ich agentów zobaczył nas występ na
Sweden Rock, jednak wtedy jeszcze wiązały nas zobowiązania
kontraktowe względem Escape Music. Byliśmy
bardzo zdesperowani, by przejść do SPV, więc
Jess wziął byka za rogi i doprowadził do ugody między
Escape Music i SPV, dzięki czemu "Death Dealer"
został wydany właśnie przez SPV. Nie udałoby nam
się tego zrobić samodzielnie. Wtedy też zdecydowaliśmy,
że jesteśmy na takim etapie na którym nasz zespół
potrzebuje menedżera, który będzie umiał sobie
poradzić w takich sytuacjach. Jess wydawał się oczywistym
wyborem na to stanowisko. Podpisaliśmy z
nim umowę, Jess negocjował z SPV wydanie naszej
kolejnej płyty, a w międzyczasie zagraliśmy serię świetnych
koncertów, do których zaliczał się między innymi
występ na Wacken Open Air.
HMP: Czy recenzje waszych płyt w czasopismach
muzycznych i fanzinach stanowią dla was wyraźną
pomoc i w efekcie dzięki nim jesteście w stanie
usprawnić swoje brzmienie?
John "Harv" Harbinson: Czytamy każdą recenzję naszej
płyty jaka trafi nam w ręce, zwłaszcza po premierze
nowego albumu. Podejrzewam, że wszystkie zespoły
tak robią. Mamy to szczęście, że po każdym nowym
wydaniu większość recenzji jest przynajmniej umiarkowanie
pozytywna. Bierzemy jednak pod uwagę także
recenzje, które dały niższa ocenę naszym płytom. Jeżeli
recenzent odpowiednio argumentował swoje wątpliwości
i konstruktywnie wypunktował wady tego wydawnictwa,
stanowi to dla nas rzeczową pomoc i wskazówkę
na co powinniśmy w przyszłości zwrócić uwagę.
Naturalnie nigdy nie zmienimy drastycznie swojego
stylu pisania muzyki. To, co najczęściej było nam zarzucane
na dwóch poprzednich albumach, był czas
trwania utworów. Recenzenci uważali, że kompozycje
są za długie. Podobały im się, lecz jednak trudno im
było się przebić przez album, na którym jest dwanaście
utworów, z czego przeważająca większość trwa ponad
pięć minut.
W lipcu 2013 dostarczyliście nam swój czwarty krążek,
zatytułowany "Three Kings". Co możesz nam o
nim opowiedzieć? Jakbyś go opisał w porównaniu do
waszych poprzednich dokonań?
Na "Three Kings" wzięliśmy pod uwagę zastrzeżenia,
które padły pod adresem poprzednich naszych wydawnictw.
Dlatego na tym albumie jest więcej krótszych
utworów, które bezpośrednio przechodzą do swego
Foto: Metal Nation
meritum i przez to czas trwania całości jest niezbyt
rozwlekły. To jest główny aspekt, który odróżnia
"Three Kings" od swych poprzedników, jednak nadal
występuje w nim typowa dla nas spójność i węzły wiążące
motywy. Od początku do końca pisania materiału
staraliśmy się stworzyć utwory w klasycznym metalowym
stylu, które uderzą w fanów starego metalu spod
znaku NWOBHM, tych młodych i tych starych. Z
każdym kolejnym albumem piszemy utwory, które są
dla nas prawdziwe, niezależnie od tego czy mogą się
wydawać aktualnie niemodne czy przestarzałe. Jesteśmy
szczerzy, gdyż nie staramy się brzmieć jak zespoły,
które w oczywisty sposób na nas wpłynęły. Klasyczne
metalowe brzmienie Stormzone wychodzi naturalnie!
Minęło już ponad pół roku od premiery ostatniego
wydawnictwa. Jak wygląda jego odbiór przez fanów?
Już patrząc na poziom sprzedaży jesteśmy zadowoleni.
Pierwszy nakład rozsprzedał się jeszcze przed świętami,
a nasza wytwórnia Metal Nation zbierała zamówienia
na kolejny. Dodając do tego, że sprzedaliśmy
ponad 600 sztuk podczas koncertów, sprawia, że naprawdę
sporo ludzi ma "Three Kings" w swojej domowej
kolekcji. Mimo, że premiera była we wrześniu
ubiegłego roku, to ciągle w pismach i w Sieci pojawiają
się nowe recenzje i kolejne prośby o wywiady. Zupełnie
jakby album został wydany przed chwilą. W zeszłym
miesiącu otrzymaliśmy fantastyczną recenzję w Burn,
japońskiej biblii muzyki rockowej i metalowej! Dzięki
temu nasz album nadal jest świeżym towarem i nadal
jest na niego popyt. 90% recenzji była bardzo przychylnych,
a nawet te "gorsze" nie stanowiły
Dlaczego więc "Three Kings" nie zostało wydane
przez SPV skoro sprawy przybrały taki świetny
obrót?
W 2013 wygasł nasz trzyletni kontrakt z SPV, akurat
w momencie, gdy kończyliśmy pracę nad "Three
Kings". Liczyliśmy na jego przedłużenie, jednak SPV
znowu przechodziła przez sytuację, w której musiała
ogłosić niewypłacalność, więc nie było do końca pewne
czy warto czekać z premierą krążka do momentu, w
którym się w końcu pozbierają. Spotkaliśmy się z Jessem
na Metal Assault w lutym i wtedy doszliśmy do
wniosku, że nie warto czekać na rozwiązanie problemów
SPV, lecz wydać płytę przez Metal Nation, która
była firmą Jessa. Jego wytwórnia miała kontakty na
całym świecie i znała się na prawdziwym heavy metalu.
Jesteśmy już kilka miesięcy po premierze "Three
Kings", a Metal Nation spełniła wszystkie swoje obietnice
i zobowiązania!
Który z utworów z nowego krążka należy do twoich
najbardziej ulubionych kompozycji.
Moim ulubieńcem jest "Out of Eden". Nie dlatego, że
reszta utworów jest gorsza czy coś takiego. Chodzi o
to, że przekonanie się do niej zabrało mi najwięcej czasu.
Ten utwór jako ostatni został dodany do tracklisty
albumu. Słuchając go, już po zmasterowaniu i po pełnej
produkcji dźwięku, byłem niezmiernie zadowolony,
że zdecydowaliśmy się go dać na płytę. Sam utwór
jest o teorii, że jesteśmy stale obserwowani z góry od
stuleci. Jesteśmy częścią eksperymentu, który ma pokazać
jak wiedza i władza przekazana jakieś kulturze w
celu jej zmodernizowania, przyczynia się potem do
zagłady całej cywilizacji! To niezwykłe, że takie imperia
jak Egipcjanie czy Majowie upadły z powodu innych
potęg w postaci Rzymian i Hiszpan. Te imperia
64
STORMZONE
miały okres swej dominacji, miały swój czas, jednak
zniknęły nagle z powierzchni ziemi. To tak jakby ktoś
grał naszymi cywilizacjami w grę, a ty się zastanawiasz
kto teraz podzieli los tych, które upadły lata temu?
Gdy komponowaliście "B.Y.H." mieliście w zamyśle
to, by ukształtować ten utwór w taki właśnie hymn?
Rozumiem, że zapewne gracie ten utwór na żywo?
Zgadza się. "Bang Your Head" to prosty, acz efektywny
nakaz, który znajduje się na samym wstępie do każdego
heavy metalowego podręcznika. Tekst utworu opisuje
nasze uczucia jako zespołu, który właśnie ma wyjść
na scenę… oczekiwania, adrenalinę, nawet strach,
gdyż gdy światła już rozbłysną, muzyka, którą mamy
dostarczyć musi wprawić głowy i zaciśnięte pięści w
ruch. Refren mówi o tym, że musimy robić to, co do
nas należy i grać muzykę, którą kochamy, dla najbardziej
lojalnych i oddanych fanów. Nie będziemy poddawać
się modom i trendom. Choć taka filozofia może
oznaczać, że nie staniemy się nigdy znani, jednak umrzemy
w spokoju, wiedząc, że graliśmy muzykę, którą
kochamy!
Zwróciłem uwagę na to, że bas jest
bardzo widoczny w miksie albumu.
Kto był odpowiedzialny za brzmienie
Stormzone na "Three Kings"?
Producentem i osobą odpowiedzialną
za miksy był nasz gitarzysta Steve
Moore i jego studio Fire Machine w
Belfaście, jednak wszyscy mieliśmy
wgląd w to wszystko w trakcie postępów
prac. Można więc przyjąć, że
za brzmienie basu jesteśmy odpowiedzialni
wszyscy. To stu procentowo
naturalne brzmienie Stormzone, nie
chcemy by nasze brzmienie małpowało
jakiś inny zespół. Niesamowite
jak wielu recenzentów porównuje nas
do NWOBHM. Nie przeszkadza
nam to, gdyż Saxon, Iron Maiden,
Judas Priest to jedne z naszych ulubionych
zespołów, które w dodatku
ustanowiły bardzo wyraźny styl w
muzyce. Nie widzę nic złego w opisaniu
Stormzone jako klasycznego
metalu z nowoczesnym podejściem
do kwestii produkcji. Zawsze staramy
się tworzyć takie utwory, które będą
tętnić mocą zarówno na nagraniach
studyjnych jak i podczas koncertów,
więc unikamy nakładania dodatkowych
ścieżek czy innych takich trików
z branży. Uwielbiam power metal
czy metal symfoniczny i byłem na
wielu takich koncertach, lecz czasami
bywały one nie lada rozczarowaniem.
Pewnie dlatego my wybraliśmy trochę
inną ścieżkę. Niedawno koncertowaliśmy
na trasie z Saxon. Oni są
dla nas bezwzględną inspiracją. Istnieją
już ponad trzydzieści lat i stale
utrzymują swoje klasyczne brzmienie
podczas swych występów. Promieniują
pasją i energią, tak charakterystyczną
dla ówczesnego NWOBHM.
My też chcemy przeć do przodu
przez wiele, wiele lat, niosąc wysoko
sztandar naszej muzyki.
Jakie jest znaczenie tytułu "Three
Kings"?
Na początek muszę przyznać, że to ja Foto: Metal Nation
ponoszę całą odpowiedzialność za to,
co znajduje się na okładce oraz za tytuł, ponieważ to
ja ją namalowałem. Od kilku lat chłopcy zachęcali
mnie do stworzenia artu dla Stormzone. Zawsze byłem
temu niechętny, ponieważ okładka jest ważną częścią
promocji płyty, a ja nie czułem się na sile by wziąć
na swe barki taką odpowiedzialność. Okładki dotychczas
tworzyli dla nas znakomici artyści, tacy jak
Rodney Matthews, lecz w tym roku mieliśmy dużo
wydatków - na trasy i na merch, więc nie mogliśmy sobie
pozwolić na zawodowych artystów. Wziąłem więc
w końcu byka za rogi, choć trochę z konieczności, i
stworzyłem okładkę do naszego nowego albumu.
Chciałem na niej zawrzeć sugestię wpływów celtyckich,
które są naszym dziedzictwem kulturowym, oraz
odniesienia do jednego z utworów z płyty. Utwór
"Three Kings" jest kontynuacją opowieści, którą zaczęliśmy
w "Death Dealer" z albumu o tym samym
tytule i pociągnęliśmy przez "Last Man Fighting" oraz
"This Is Our Victory". Sama postać Death Dealera została
oparta na sławnym obrazie stworzonym przez
legendarnego Franka Frazettę. Chodzi o ten wręcz już
ikoniczny wizerunek wielkiego, zahartowanego w boju
wojownika, dzierżącego tarczę i topór, siedzącego na
czarnym rumaku. Na głowie wojownika siedzi "hełm",
jego prawdziwe źródło siły. Ten "hełm" jest tak naprawdę
żywym symbiontem, który przejął kontrolę nad
ciałem wojownika, dzięki czemu ten może samodzielnie
wygrywać bitwy czy całe wojny. To właśnie hełm
jest Death Dealerem, który pasożytował na wielu
wspaniałych wojownikach! W "Three Kings" hełm
został odkryty między wielkimi korzeniami mistycznego
drzewa. Zanim zdołał on opętać duszę wojownika,
który go znalazł, został okryty magiczną peleryną,
przez którą jego moce nie mogły się przebić. Następnie
przetopiono go w piekielnych ogniach w górze podobnej
do Góry Przeznaczenia na trzy korony. Korony te
zostały ofiarowane trzem książętom, którym potem
nadano trzy królestwa, by rządzili całym światem, kiedy
obecnie panujący król odejdzie. Król ofiarował je
swym synom w wierze, że po jego śmierci korony
ochronią jego królewską linię władającą całym światem
i związane z nią dziedzictwo. Na zawsze rozdzieleni
przez granice swoich królestw bracia, już koronowani,
nie mogliby się spotkać, lecz moc hełmu nie może być
wiecznie tłumiona. Zew trzech koron dąży do ich zjednoczenia,
co w końcu wywołuje wojnę. Trzej nowi królowie
spotkają się w końcu na polu bitwy, a trzy korony
znów będą mogły scalić się w jedno, lecz ten z
Trzech Króli, który wyjdzie z bitwy zwycięsko będzie
dzierżyć trzy korony, które na powrót staną się hełmem,
odrodzonym jako Death Dealer!
Czy możesz nam powiedzieć co nieco na temat waszej
trasy z Saxon w lutym tego roku?
Graliśmy już z Saxon w zeszłym roku w Belfaście i w
Dublinie. Praktycznie natychmiast wytworzyliśmy z
nimi wielką więź. Wszyscy w zespole jesteśmy wielkimi
fanami Saxon i był to dla nas wielki zaszczyt.
Obejrzeli nasze występy i zgodnie stwierdzili, że Saxon
i Stormzone bardzo do siebie pasują na koncertach.
Dzięki temu zostaliśmy zaproszeni do zagrania z
nimi trasy w listopadzie. Niestety te koncerty zostały
odwołane z powodu choroby Lemmy'ego z Motorhead,
a bez nich Saxoni nie uważali tej trasy za opłacalną.
Straciliśmy przez to pieniądze, gdyż mieliśmy
już zabookowane przeloty samolotowe. Taka jest wada
koncertowania po Zjednoczonym Królestwie - przebywanie
tego podłego pasa wody zwanego Morzem Irlandzkim.
Jednak powody stojące za odwołaniem trasy
były całkowicie zrozumiałe, Lemmy był naprawdę w
fatalnym stanie! Na szczęście trasa została przeniesiona
na luty 2014! Postanowiliśmy podróżować tym
razem promami i vanem, zamiast latać samolotem,
dzięki temu mogliśmy być bardziej elastyczni, zwłaszcza
że zdrowie Lemmy'ego nie poprawiało się. Nadal
wisiało nad trasą widmo jej odwołania. Jak się okazało,
znowu czarny scenariusz się sprawdził - Motorhead
znów anulował swój udzał. Wyglądało na to, że
Saxon, choć niechętnie, lecz postąpi
tak samo. To dlatego, że cały sprzęt
oraz ekipa techniczna Saxon jest z
Niemiec, tak samo jak ich management.
Fani mogą tego nie zrozumieć,
ale Saxon mógłby się stamtąd ruszyć
dopiero dokoptowując się do trasy
takiej kapeli jak Motorhead. Przeprowadziłem
długą rozmowę telefoniczną
z Biffem. Zasugerowałem, że
skoro my już płyniemy do Anglii z
własnym backlinem, dlaczego niby
Saxon nie mógłby zagrać na naszym
sprzęcie z naszą pomocą? Dzięki temu
udało nam się wypracować satysfakcjonujący
wszystkich kompromis.
Wiedzieliśmy, że dla nas to będzie
trochę więcej roboty niż gdybyśmy
tylko mieli wyjść na scenę i supportować
Saxon. Oznaczało to, że po każdym
występie musieliśmy wrócić na
scenę by pomóc Saxonowi się rozstawić,
nastroić bębny, gitary i ustawić
wzmacniacze. Znaczy, oznaczało
to dla reszty zespołu, ja tutaj miałem
niewiele do roboty. Dzięki temu mogłem
dzielnie powspierać zespół spod
baru, dbając o nasz PR. (śmiech) Muszę
przyznać, że podczas naszej trasy
z Saxon sprzedaliśmy o wiele więcej
płyt niż kiedykolwiek wcześniej! Wytworzyła
się także duża zażyłość między
nami i ludźmi z Saxon. Pod koniec
tego roku znów będziemy ich
supportować na trasie!
Kiedy zamierzacie rozpocząć prace
nad kolejnym albumem studyjnym?
Prawdę mówiąc nigdy nie skończyliśmy
pisać materiału. To nie jest dobry
pomysł, by robić sobie przerwy w
tworzeniu, aby potem nagle do tego
wrócić, bo jest potrzeba napisania
czegoś na nowy album. Nie zamierzamy
zmieniać kierunku, w którym podążamy.
Technicznie rzecz ujmując w
momencie, gdy skończyliśmy nagrywać
"Three Kings" rozpoczęliśmy
pracę nad naszym kolejnym albumem!
Utwory z "Three Kings" mogą
się trochę różnić od naszego poprzedniego
materiału, gdyż akurat uchwyciły
taki moment w naszym procesie twórczym. Nie
chcieliśmy świadomie tworzyć czegoś co miało być na
siłę inne. Proces kreowania materiału jest ciągle taki
sam. Zaczyna się od tego, ze któryś z nas ma pomysł i
przynosi go na próbę. Siadamy nad tym, tworzymy
partie, które stają się intrem, zwrotką, refrenem. Następnego
wieczoru idziemy do studia naszego gitarzysty
Steve'a, gdzie są nagrywane wszystkie nasze albumy)
i rejestrujemy partie instrumentowe. Następnie
Steve przesyła mi zgrywki mailem i ja zaczynam do
tego pisać tekst i nagrywać wokale w moim studio.
Zwykle przesyłam to, co dograłem jeszcze tego samego
dnia. Ten epizod tworzenia utworu zwykle zajmuje
nam jakieś trzy dni. Następnie dajemy utworom trochę
poleżeć, a potem myślimy nad potencjalnymi zmianami
- może tu należy wydłużyć zwrotkę, może tu należy
dodać jakieś przejście i tak dalej. Po zanotowaniu
wszystkich sugestii powtarzamy proces nagrywania i
STORMZONE
65
dogrywania. I tak w kółko. Jak musimy poćwiczyć
przed koncertami, wtedy zawieszamy na tydzień lub
dwa tworzenie utworów, gdyż wtedy musimy się skoncentrować
na naszym aktualnym materiale. Potem jednak
wracamy do momentu na którym zakończyliśmy,
więc udaję nam się zachować ciągłość tego procesu.
Naszym celem zawsze jest utrzymanie stałego brzmienia
Stormzone.
Czy macie plany dotyczące zarejestrowania albumu
koncertowego lub też DVD?
Zdecydowanie! Mamy nadzieję, że uda nam się profesjonalnie
zarejestrować nasz występ audio oraz video
na dużym letnim festiwalu, na którym najprawdopodobniej
będziemy grać. Mając już na koncie cztery
albumy studyjne możemy stworzyć bardzo ekscytujący
set, który pokaże cały przekrój naszego dorobku muzycznego.
Lepiej jest nagrać taki występ niż koncert, który
ma promować naszą ostatnią płytę!
Razem z Davidem Batesem grałeś wcześniej w
Sweet Savage. Kiedy dokładnie byłeś członkiem tego
zespołu?
By w pełni zrozumieć powód dlaczego Stormzone dziś
istnieje, należy się cofnąć głęboko w erę NWOBHM,
gdy Sweet Savage powstało w Irlandii Północnej. Na
pierwszy skład Sweet Savage składał się basista Raymie
Haller, który także śpiewał, gitarzysta Vivian
Campbell, drugi gitarzysta Trevor Fleming oraz
Davy Bates, który grał na perkusji (teraz gra w Stormzone).
Ten skład nagrał dwa single - "Take No Prisoners"
oraz "Killing Time". Sweet Savage jako takie
powstało w 1980 roku i zaliczyło kilka udanych tras w
swym wczesnym okresie - z Thin Lizzy oraz Wishbone
Ash. Wyglądało na to, że sukces tej kapeli jest
nieunikniony, więc zdecydowano, że kapela potrzebuję
wyraźnego i charyzmatycznego frontmana. Dostałem
się do tej kapeli w 1983 na miejsce wokalisty.
Oprócz mnie został dokoptowany klawiszowiec Stephen
Prosser w tym samym roku. Ten krok był zainspirowany
pojawieniem się klawiszowca Darrena
Whartona w Thin Lizzy. Trudy koncertowania w trasie
dały się we znaki Trevorowi Flemingowi, który
postanowił odejść z zespołu, by nie hamować naszego
rozwoju. Do Sweet Savage doszedł wtedy Ian
"Speedo" Wilson. Wtedy brzmienie Sweet Savage
stało się bardziej melodyjne, choć wciąż zachowywało
swój ciężar, porównywalny do późniejszego Whitesnake'a.
Sweet Savage otwierało wtedy koncerty dla
Thin Lizzy, Rory'ego Gallaghera i Wild Horses. Gdy
Ronnie James Dio tworzył swój zespół, Jimmy Bain,
były basista Rainbow oraz Wild Horses, zarekomendował
mu Viviana jako idealnego gitarzystę. Po pierwszym
przesłuchaniu dostał on w nowym zespole Dio
posadę wioślarza. Spowodowało to dużą dziurę w
składzie Sweet Savage. Bardzo ciężko było ją wypełnić,
więc kontynuowaliśmy granie w takim składzie jakim
byliśmy, z jednym gitarzystą. Postanowiliśmy wtedy
też zmienić nazwę zespołu, by wyraźnie zaznaczyć
nowy okres w naszej historii. Wtedy narodził się Emerald.
Vivian grał nie tylko z Dio, ale także z Whitesnake
i The River Dogs. Aktualnie spełnia się w Def
Leppard. Był taki moment, gdy Vivian był z powrotem
w naszym mieście, a my mieliśmy tego wieczoru
grać koncert jako Emerald. Vivian dołączył wtedy do
nas na scenie. To było cudowne oglądać znowu duet gitarowy
Speedo oraz Viviana, zwłaszcza gdy pojedynkowali
się na solówki po zagraniu "Emerald" Thin
Lizzy. Wyglądało to wtedy na krótki reunion Sweet
Savage!
Stormzone zagrało na Headbangers Open Air w 2010
roku. Jak wspominasz występ na tym kultowym festiwalu?
Headbangers Open Air jest wspaniałe. Jest to niezwykle
autentyczne wydarzenie muzyczne, a Thomas
i Jurgen (organizatorzy festiwalu - przyp.red.) wkładają
w to całe swoje serce i pasję. To był prawdziwy
zaszczyt, by tam zagrać, gdyż zwykle trafiają tam same
legendarne zespoły, które mają dziedzictwo muzyczne
sięgające jeszcze ery NWOBHM. Choć wpasowujemy
się w taką stylistykę, to jesteśmy w sumie relatywnie
młodym zespołem, który dopiero mozolnie buduje
swoje dziedzictwo. Byliśmy bardzo wdzięczni za możliwość
uczestniczenia w tym wydarzeniu. Po tym festiwalu
zagraliśmy kilka koncertów podczas trasy z Cinderellą
i Stryperem, po czym dostaliśmy zaproszenie
zagrania na Wacken Open Air. To był prawdziwy
punkt zwrotny dla Stormzone, gdyż dostaliśmy jasny
sygnał, że zmierzamy w dobrym kierunku. Na tym festiwalu
ludzie rozpieszcza się bogactwem wyboru, a
wiele zespołów, które tam gra jest o wiele bardziej
ekstremalne niż Stormzone. Trochę nas to martwiło,
jak widzieliśmy że na występach innych kapel tłum
brutalnie moshuje i robi ściany śmierci. My graliśmy o
wiele lżej, no i byliśmy dość nieznany zespołem. Okazało
się jednak, że na nasz występ przyszło całkiem
sporo ludzi, którzy byli pozytywnie zaskoczeni tym, że
ze sceny w końcu płynie klasyczny metal. Zakończyliśmy
nasz występ "Legend Carries On", który porwał
tłum, a schodząc ze sceny towarzyszyły nam okrzyki
"Stormzone! Stormzone!". Takie wspomnienie pozostanie
w naszych głowach już na zawsze!
Jakbyś opisał aktualną sytuację na metalowej scenie
w Irlandii Północnej?
Ostatnio dobrze się na niej dzieje. Nie tylko dla samego
heavy metalu. Wiem, że to nie jest dokładnie ten
sam gatunek co my, ale Snow Patrol stał się całkiem
znanym zespołem na świecie. Oprócz tego mamy
Sweet Savage, Primordial, Trucker Diablo, stonerowców
z Triggerman oraz całkiem świetny The Answer.
Wszystkie te zespoły, razem ze Stormzone, robią
naprawdę dużo hałasu. Dzięki temu jesteśmy w
stanie umieścić Irlandię Północną na metalowej mapie.
Nasz kraj przetrwał bardzo wiele trudów w przeszłości,
ale dziś znajduje się w centrum uwagi z dużo ciekawszych
powodów. Mam nadzieję, że młode zespoły
dostrzegą lepsze perspektywy niż granie popu i dołączą
do prężnej irlandzkiej sceny rockowej.
Jak wyglądają najbliższe plany dla Stormzone?
Gdzie macie zaplanowane najbliższe koncerty? Gdy
przeglądam wasz rozkład jazdy, widzę wyłącznie
koncerty, które będą miały miejsce na brytyjskiej
ziemi. Co z resztą Europy?
Ten rok będzie okresem, w którym będziemy się bardziej
koncentrować na koncertowaniu. Chcemy rozgłosić
swoje imię wszem i wobec na trasie. To oznacza, że
nie jesteśmy zainteresowani wyłącznie graniem w
Wielkiej Brytanii, lecz także w Europie Kontynentalnej.
Koncerty z Saxon na początku roku były kompletnie
wyprzedane. W Preston graliśmy dla tysiąca
osób. To tysiąc osób więcej, które będą wiedziały czym
jest Stormzone! Zagraliśmy także kilka lokalnych koncertów,
na Blazefest, a w lany poniedziałek headline'owaliśmy
coroczny Metalfest w Diamond Rock
Club. W maju graliśmy w Szkocji. Następnie będziemy
grali na Sonisphere Festival w Knebworth przed
Metalliką, Deftones, Slayer i Iron Maiden oraz na
Blodstock Open Air! To będzie prawdziwa okazja dla
Stormzone! No i naturalnie mamy już zabookowane
koncerty z Saxon na końcówkę roku - październik i
listopad. Potencjalnie trasa z Saxon ma mieć prawie
czterdzieści koncertów przez te dwa miesiące! Zamierzamy
także nagrać garść utworów, które będą dostępne
do pobrania. Nie będą to nowe numery, lecz jeden
z każdego z trzech ostatnich albumów, które zostaną
potraktowane dość niestandardowo przez nas. Oprócz
tego dojdą jeszcze kolejne rzeczy, gdyż nasz manager
Steve Simms pracuje bez wytchnienia. To zdecydowanie
będzie bardzo zakręcony rok!
Wielkie dzięki za to, że zgodziłeś się nam poświęcić
swój czas! Trzymaj się!
Dzięki ci, Aleksandrze. Nie jestem w stanie powiedzieć
jak bardzo doceniamy to, w jaki sposób wspieracie i
zachęcacie nas do działania. Dzięki wam duch heavy
metalu nadal żyje. Wiem, że na pewno żyje i ma się dobrze
w sercach fanów heavy metalu w Polsce. Będziemy
robić co w naszej mocy, by móc odwiedzić wasz
wspaniały kraj w najbliższej przyszłości. Dziękuję także
za możliwość porozmawiania na temat Stormzone.
Mam nadzieję, że nasza twórczość spodoba się tym,
którzy dopiero będą ją odkrywać. Do zobaczenia wkrótce!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
HMP: Witam. Jak się czujecie po premierze "The
Chain Goes On"?
Luciano "Ciano" Toscani: Cóż, czujemy się świetnie!
Fani, internetowe webziny, magazyny i wszelkie
gazety papierowe dawały naszemu albumowi wysokie
noty. Największe rockowe stacje radiowe w
Niemczech, Włoszech, Belgii, Holandii, Francji, Grecji,
Wielkiej Brytanii, Argentynie, Norwegii, Japonii,
Stanach Zjednoczonych i tak dalej grały nasz pierwszy
singiel "Bang Your Head" i kilka innych kawałków
z płyty. Dziś, po kilku miesiącach od czasu
premiery, chcemy podziękować za wszystkie formy
wsparcia naszym fanom, przyjaciołom, stacjom radiowym,
webzinom i magazynom, gazetom i oczywiście
naszym wytwórniom za kapitalną robotę - dziękujemy!
Jak doszło do powstania zespołu? Skąd pomysł na
taki rodzinny band?
Luciano "Ciano" Toscani: Zespół powstał około
2011 roku, ale w tamtym czasie graliśmy już całkiem
długo: ja i Bud ze Strana Officina, Bud i Bid z The
Bud Tribe, a Brian grał jako specjalny gość na wielu
koncertach i projektach, także z Budem i Bidem.
Pomysłem zarzucili Bid i Bud, ale sądzę, że ostatecznie
nasze ścieżki się zetknęły w jednej grupie, bo
takie było przeznaczenie. Po wielu latach jesteśmy
razem z zajebistą kapelą, zdolną do podboju świata i
promocji naszego debiutanckiego "The Chain Goes
On" z wieloma fanami i przyjaciółmi, którzy nas
wspierają na każdym kroku. I tak jak mówiłem, jesteśmy
za to bardzo wdzięczni!
Jeśli chodzi o posadę gitarzysty to czemu wybór
padł akurat na Luciano? Nie mieliście jeszcze jednego
Ancillottiego, by obsadzić to stanowisko
(śmiech)?
Daniele "Bud" Ancillotti: (Śmiech) Nie, nie tym
razem. Nasze prawnuki są jeszcze za młode!
(Śmiech) Tak na poważnie, to Ciano jest znakomitym
gitarzystą, wystarczy, że posłuchasz jego roboty
na "The Chain Goes On". Wszyscy zrozumiecie, co
mam na myśli. Na świecie jest niewielu ludzi grających
tak jak on, z Cianem łączy nas braterstwo krwi
i jest nie do zastąpienia.
W 2012 roku wydaliście EP "Down this Road Together".
Jaki był cel tego wydawnictwa? Spełniło
swoją rolę?
Luciano "Ciano" Toscani: "Down This Road Together"
miało być wydawnictwem skierowanym tylko
do promocji po wytwórniach, ale kiedy ją skończyliśmy
i usłyszeliśmy finalny miks, postanowiliśmy
się podzielić naszymi emocjami i muzyką z tymi,
którzy długo nalegali, żebyśmy wreszcie coś wydali
jako zespół. Zrealizowaliśmy tylko 300 sztuk, które
sprzedały się w ciągu dwóch tygodni. EPka "Down
This Road Together" wydana przez Pure Steel Records.
Cztery inne wytwórnie oferowały nam kontrakt,
ale to właśnie Pure Steel Records była pierwszą,
która w nas uwierzyła i zaoferowała najlepsze
warunki.
Jak doszło do podpisania papierów z Pure Steel rec?
Jesteście zadowoleni z tej współpracy?
Luciano "Ciano" Toscani: Podpisaliśmy kontrakt
we Włoszech, w restauracji "Trattoria" w Bolonii, jeśli
zajrzycie na naszą stronę internetową albo Facebooka
znajdziecie zdjęcia. Potem wszystko wysłaliśmy
z powrotem do Niemiec. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z Pure Steel Records. Mieliśmy kilku różnych
współpracowników z tej wytwórni, którzy zadbali
o wiele istotnych aspektów w biznesie muzycznym
i to, co dla nas zrobili i wciąż robią, dało nam
poczucie zaistnienia.
W tym roku ukazał się wasz pełnowymiarowy debiut.
Jak długo tworzyliście ten materiał?
Luciano "Ciano" Toscani: Bardzo szybko. Myślę, że
wszystko zamknęło się w ciągu jednego roku! Musisz
wiedzieć, że w tym czasie cały czas graliśmy na żywo
i pomogło nam to w przelaniu na album dzikości i
surowości, którą sobie zamarzyliśmy.
Wszystkie utwory, które skomponowaliście znalazły
się na płycie? Czy może zostało wam coś jeszcze
na przyszłe wydawnictwa?
Luciano "Ciano" Toscani: Nie, wszystko co skomponowaliśmy
znalazło się na tym albumie.
66
STORMZONE
Walka pod tą samą banderą
Rodzinne zespoły nie są częstym zjawiskiem w metalu, więc Ancillotti można uznać
za swego rodzaju ciekawostkę. Na całe szczęście oprócz więzów krwi są w stanie zaoferować
muzykę zdecydowanie lepszą niż Jonas Brothers czy Kelly Family (taki żarcik…). Debiutancki
krążek "The Chain Goes On" ukazał się w tym roku nakładem Pure Steel Records
i zawiera dawkę bardzo solidnego heavy metalu opartego na klasykach takich jak Judas
Priest czy Accept zbierając całkiem niezłe recenzje w metalowym światku. Na moje pytania
w większości odpowiadał jedyny nie-Ancillotti w zespole, gitarzysta Luciano Toscani oddając
głos w kilku przypadkach wokaliście "Bud'owi" Ancillotti'emu.
W jaki sposób powstaje muzyka Ancillotii? Pracujecie
wspólnie czy każdy odpowiada za swoją działkę?
Luciano "Ciano" Toscani: Prawie wszystkie numery
zostały napisane i zaaranżowane przez cały zespół,
tylko "Victims of the Future" została napisana przez
Buda i przeze mnie, a "Devil Inside" przez Briana.
Słowa do melodii stworzonych przez Buda napisał
nasz dobry kumpel James Hogg, który z Budem
pracuje od wielu lat. Jest świetnym tekściarzem, tak
więc, było to prawdziwa praca zespołowa.
Jak to jest pracować wspólnie z bratem i synem?
Dochodzi do wielu kłótni, czy wręcz przeciwnie dogadujecie
się świetnie?
Daniele "Bud" Ancillotti: Praca z moimi synami i
braćmi, włączając w to Ciano, jest wspaniała. Jako
różne zespoły mieliśmy mnóstwo wątpliwości i
sprzeczek, ale w końcu respekt i duma wzięły górę i
zwróciliśmy się do siebie. Praca z synami i braćmi
jest niesamowita i daje nam ogromną siłę do walki
pod tą samą banderą.
było to zaplanowane?
Luciano "Ciano" Toscani: Dla mnie "Sunrise" to
bardzo emocjonalny utwór. Kiedy go słuchaliśmy i
usłyszeliśmy tę orkiestrę - to wszyscy powiedzieliśmy:
Wow!!! Ja się normalnie popłakałem!!! To
wspaniała ballada, której nie mogliśmy nie umieścić
na tym albumie.
Foto: Pure Steel
Jak zamierzacie promować "The Chain Goes On"?
Jakaś trasa, pojedyncze koncerty?
Luciano "Ciano" Toscani: Oczywiście! Mieliśmy
kilka komplikacji po wydaniu albumu i wyczekiwaliśmy
właściwego momentu by rozpocząć trasę. Dziś
nasza agencja bookingowa Red Lion Music intensywnie
pracuje nad europejską częścią trasy. Mamy też
kilka dat we Włoszech, ale naprawdę nie mam pomysłu
na całą trasę.
Bud, jesteś też wokalistą Kultowego zespołu Strana
Officina. Co słychać w ich obozie? Od ostatniej
płyty minęły już 4 lata.
Daniele "Bud" Ancillotti: Obecnie pracujemy z grupą
Strana Officina nad kilkoma numerami po włosku
i prawdopodobnie zostanie ona połączona z książką
o historii zespołu.
Moim zdaniem włoska scena heavy metalowa prezentuje
się ostatnio znakomicie. Jakie jest twoje
zdanie na ten temat? Masz jakichś swoich faworytów?
Luciano "Ciano" Toscani: Też tak myślę! Nie tylko
w ostatnich latach, ale i wcześniej, we Włoszech było
mnóstwo utalentowanych muzyków. Wiele zespołów
gra poza Włochami i nasza scena rośnie w siłę. Wiele
z nich naprawdę lubię, niektóre, nie w jakimś szczególnym
uporządkowaniu, wymieniłbym choćby
Spitfire, Scanner, Trick or Treat, ale jest ich więcej.
Jak zachęciłbyś polskich fanów do kupna "The
Chain Goes On"?
Luciano "Ciano" Toscani: Prosto, w kilku słowach.
Lubicie heavy metal? Lubicie hymny z wpadającymi
w ucho refrenami zrobionymi po to, by je śpiewać i
wykrzykiwać razem z nami? Lubicie ciężkie rytmy i
Bardzo podoba mi się okładka płyty. Kto za nią odpowiada?
Luciano "Ciano" Toscani: Wytwórnia umożliwiła
nam pracę z niesamowitym grafikiem Dimitarem
Nikolov'em, który posłuchawszy kilku naszych kawałków
z albumu i zostawszy powiadomionym o naszej
idei, kryjącej się za tytułem płyty, wykonał znakomitą
robotę i mamy nadzieję, że w przyszłości
znów będziemy z nim pracować!
Wasza muzyka to bez wątpienia tradycyjny heavy
metal, a takie utwory jak "Bang Yor Head", "Monkey"
czy "Warrior" są tego najlepszym przykładem.
Wydaje mi się, że inspirują was przede wszystkim
takie grupy jak Judas Priest, Saxon czy Accept?
Luciano "Ciano" Toscani: Hmmm… Lubimy wiele
zespołów i oczywiście niektóre elementy czerpiemy z
Judas Priest, Saxon czy Accept, one płyną w naszym
DNA, podobnie jak Black Sabbath i wiele,
wiele innych…
Natomiast drugą część stanowią bardziej heavy
rockowe kawałki "Victims of the Future" czy
"Legacy of Rock", które zresztą wychodzą wam równie
świetnie. Czy przed komponowaniem mówicie
sobie w jakim stylu ma być dany utwór czy po
prostu wychodzi wam to naturalnie?
Luciano "Ciano" Toscani: Absolutnie, nie. Lubimy,
gdy jednocześnie jest melodyjnie i potężnie. Zaczęliśmy
od słuchania takiej muzyki lata temu i po tych
wszystkich latach kiedy zaczęliśmy pisać utwory na
płytę chcieliśmy zawrzeć w niej te element, wszystkie
zmiany tempa i emocje. I tak to się skończyło, że na
albumie wszystko wyszło jak najbardziej naturalnie.
Moim chyba ulubionym utworem z "The Chain
Goes On" jest "Devil Inside", którego zwrotki przywodzą
mi trochę na myśl takie kapele jak...The
Sisters of Mercy czy Fields of the Nephilim. Co
byś powiedział na takie skojarzenie?
Luciano "Ciano" Toscani: Szczerze mówiąc to nie
wiem, nie znam zbyt dobrze tych zespołów. Cóż więc
mogę powiedzieć… jeśli nasza muzyka łączy się jakoś
z innymi znakomitymi grupami to świetnie!
Na płycie jest też całkiem udana ballada "Sunrise".
Czy postanowiliście sobie, że tego typu utwór musi
być na krążku czy może tak po prostu wyszło i nie
Zastanawiam się jakie znaczenie ma wstęp do
płyty i jaki jest jego związek z następującym od
razu po nim numerem "Bang Your Head"? Co to za
dźwięki i głosy?
Luciano "Ciano" Toscani: Intro łączy w sobie
dźwięki plemienne z dużo nowocześniejszymi odzwierciedlającymi
podbijanie kosmosu, dźwięki grzmotu…
To intro jest przedłużeniem tytułu płyty, od
przeszłości do przyszłości, odzwierciedla życie w muzyce,
tak samo starą prawdę, że rock'n'roll jeszcze nie
umarł!
Zrobiliście też klip do numeru "Bang Your Head".
Nie jest to arcydzieło, ale domyślam się, że na coś
lepszego nie mogliście sobie pozwolić.
Luciano "Ciano" Toscani: Cóż, to wideo zostało
wykonane z niskim budżetem, ale bardzo lubimy ten
kawałek. Kiedy napisaliśmy "Bang Your Head", pierwszym
krokiem było natychmiastowe wrzucenie go
na setlistę koncertową. Na wielu koncertach używaliśmy
go jako numer wieńczący i zawsze odbijał się
szerokim, pozytywnym echem pośród publiczności i
oczywiście pośród nas. Jest on nam szczególnie bliski,
ma istotne dla nas słowa z jasnym przekazem,
melodią i siłą. Cieszę się, że wideo zrobiliśmy właśnie
do niego. Wydaje mi się, że Fabulous Studio, gdzie
mieliśmy możliwość nakręcenia go, udało się uchwycić
nas prawdziwie i szczerze. Myslimy nad zrobieniem
nowego wideo, ale obecnie zespół skupia się
na trasie i by zebrać wokół jak najwięcej fanów i podziękować
im wszystkim za miesiące wspierania.
monumentalne gitarowe solówki? Lubicie grzmiący
bas i uderzenie perkusji? U nas możecie tego oczekiwać
i wszystko to, znajdziecie na "The Chain Goes
On".
To już koniec z mojej strony. Czego mógłbym
życzyć tobie i reszcie zespołu?
Luciano "Ciano" Toscani: My również dziękujemy
wam i raz jeszcze dziękujemy wszystkim naszym fanom
z tego pięknego kraju. Mamy nadzieję, że nasi
promotorzy zorganizują kilka dat także w Polsce!
Bardzo doceniamy wasze wsparcie, nie zapomnijcie,
że jesteśmy dziedzicami rockowego ducha!
I tego też życzę. Powodzenia!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
ANCILLOTTI 67
HMP: Pomijając fakt, że wydaliście już dwa albumy,
wciąż jesteście postrzegani jako młody i mniej znany
zespól. Jak to możliwe, że właśnie taki band podpisał
kontrakt z Warner Music Spain?
Lolo Vk: Kroczek po kroczku, otwieramy sobie drzwi
w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej, gdzie stajemy się coraz
bardziej rozpoznawalni. To właśnie moim zdaniem
sprawiło, że Warner nam zaufał.
Jesteście zadowoleni ze współpracy? Czy tak duża
wytwórnia daje wam wystarczająco dużo wsparcia?
Na jak długo podpisaliście kontrakt i ile płyt nagracie
z nimi?
Warner był bardzo profesjonalny jeżeli chodzi o czas
wydania płyty oraz wspieranie nas w dystrybucji i promocji,
także możemy znaleźć się w każdych większych
hiszpańskich mediach. Kontrakt podpisaliśmy na ten
album i może na dwa następne. Zależy jak to pójdzie i
czy obie strony będą zadowolone.
Dopytuję się tak o Warner Music Spain bowiem inny
młody hiszpański zespól Lizzies wydał swój album
sam, a w tym roku grają na Musklerock i Headbangers
Open Air. Dlaczego więc Oker nie będzie brał
udziału w metalowych imprezach, o jakich wspomniałem
powyżej. Możesz to skomentować? Jak to
wygląda z waszej strony?
Będziemy grać 7 czerwca na Heavy Metal Sound Festival
w Belgii razem z dużymi zespołami typu Reven.
Mieliśmy problem z naszym poprzednim menaganentem,
przez co, przez kilka miesięcy przechodziliśmy cichy
okres i pewnie to dlatego nie many w terminarzu
zbyt wiele letnich festiwali w Europie. Podpisaliśmy
kontrakt z Warner oraz zmieniliśmy management,
więc dopiero za niedługo będziemy mieli więcej dobrych
wieści!
Duże hiszpańskie wytwórnie maja zasięg głównie w
Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej. Z Oker będzie tak
samo?
Naszym celem jest cały świat. Po hiszpańsku pisanie
kawałków idzie nam łatwiej, ale chcemy być słuchani
również w Europie i Japonii.
Hiszpania pomijając piękną pogodę i wspaniale widoki ma
nam do zaoferowanie całkiem przyzwoicie rozwiniętą scenę
heavy metalową. Jednym z jej przedstawicieli jest Oker. Pomimo,
że grają w swoim ojczystym języku, to do wielu fanów
z zagranicy przemawiają językiem gitar i perkusji.
Z resztą w ich wykonaniu bardzo przyjemnym.
Naszym celem jest cały świat
Właśnie. Wasze teksty są po hiszpańsku. W dzisiejszych
czasach to nie problem, bo wiele fanów heavy
metalu akceptuje inne języki, nie tylko angielski.
Wspominałeś, że chcielibyście rozpromować się również
gdzieś indziej?
Obecnie jesteśmy znani w Hiszpanii i Ameryce Południowej.
Naszym następnym celem jest Europa, Japonia
ale oczywiście chcemy nadal śpiewać w naszym
ojczystym języku. Oker jest hiszpański i za tym idzie
jego postawa oraz teksty. Mamy nadzieję, że fani
heavy metalu nie mają nic przeciw innemu językowi i
chcą tylko dobrego heavy metalu.
Myśleliście żeby zacząć śpiewać po angielsku?
Nie, jak już mówiłem, Oker jest hiszpańskim zespołem
heavy metalowym. Ale to nie znaczy, że nie możemy
zrobić odstępstw, choć naszym językiem zawsze będzie
hiszpański.
W porządku, wróćmy do waszych początków. Jest
coś, co fani powinni o was wiedzieć?
Oker jest zespołem, który rozwijał się krok po kroku.
Powstał w 2007 roku na heavy metalowej scenie w
Madrycie. Spotkaliśmy się w metalowych pubach, a
miłość i pasja do heavy metalu nas złączyła.
Jak wiele młodych zespołów nie macie stałego składu.
Czemu tak często zmieniacie basistę i perkusistę.
Zmieniliśmy basistę dwa razy, wokalistę raz oraz
perkusistę też raz. I to wszystko stało się na przestrzeni
ośmiu lat bez żadnych problemów. Czasem powodem
była praca, brak czasu czy inne poglądy na
muzykę, które zdecydowały o zmianie muzyków. Oni
zawsze pozostaną częścią Oker. Obecny skład jest silny
i stabilny.
Foto: Oker
Waszym gatunkiem muzycznym jest heavy metal z
dużymi wpływami lat 80-tych. Które zespoły wywarły
na was największy wpływ?
Oczywiście, że jesteśmy fanami heavy metalu, tego z
lat 80-tych. Wiemy, że jest teraz nowa fala tradycyjnego
heavy metalu na całym świecie. W naszym wypadku
największy wpływ miały tradycyjne heavy metalowe
kapele z Hiszpanii jak Obus czy Baron Rojo.
Nazwaliście się Oker. Jaka jest historia tej nazwy no
i co ona znaczy?
Oker to słowo używane przez ludzi na terenie całej
Hiszpanii. Oznacza ono "zły" lub "przewrotny". Stwierdziliśmy,
że będzie dobrze pasować dla zespołu heavy
metalowego.
W 2009 nagraliście EPkę "Dale cana". Szczerze mówiąc
nie znam tego wydawnictwa, może powiesz o
nim coś więcej. Czy to "Dale cana" przekonało Santa
Grial Records by wydąć wam "Burlando ala muerte"?
"Dale cana" jest naszą pierwszą EPka, którą wydaliśmy
sami. Sprzedała się całkiem nieźle w hiszpańskim podziemiu,
głównie w Madrycie ale i w całej Hiszpanii.
"Burlando a la muerte" jest naszym pierwszym pełnym
albumem wydanym przez Santa Grial. Poznaliśmy
ich kiedy byliśmy już bardziej znani na scenie.
Może moja opinia was dotknie ale musze powiedzieć,
że "Burlando a la muerte" odstaje trochę od waszej
najnowszej płyty. Jeżeli mięlibyście okazje ją na nowo
nagrać, to co byście zmienili?
Każdy ma swoje zdanie i respektujemy to. Album nagraliśmy
w takich warunkach na jakie mogliśmy sobie
wtedy pozwolić i taki był tego wynik. Jeżeli będzie
nam dane, zamierzamy ją w przyszłości nagrać ponownie.
O wiele lepsza jest już wasza druga płyta "Culpable!".
Muzyka jest dojrzalsza i sprawia, że słuchacz
poświęca jej więcej uwagi. Powiedzcie o wspomnianych
zmianach w waszej muzyce. Jaki jest odbiór
"Culpable"?
"Culpable!" zostało nagrane w tym samym studiu co
"Burlando a la muerte", z tym samym producentem.
To znaczy, że wreszcie dobrze się zgraliśmy i lepiej się
poznaliśmy. W końcu wiedzieliśmy jak ze sobą współpracować
aby przyniosło to pozytywny efekt. Generalnie
nasza muzyka wciąż staje się co raz lepsza, ale to
wciąż ten sam Oker. Sprzedaż "Culpable!" idzie dość
dobrze, więc jesteśmy z tego szczęśliwi.
Wasze teksty dotyczą rock'n'rollowego stylu życia i
tematyki społecznej. Czy chcecie przekazać coś ważnego
waszym fanom? Możesz powiedzieć coś
więcej o tekstach?
Tematy poruszane przez Oker kierują się głownie w
stronę codziennego życia na naszej ulicy, ponieważ
wszyscy pochodzimy z peryferii Madrytu. Pochodzimy
z klasy robotniczej, dlatego nasze teksty dotykają społecznych
problemów. Heavy metal jest odskocznia od
tego całego syfu, który jest wokół nas.
Glos Carmen Xina mocno zwraca uwagę słuchacza.
Do kogo Carmen jest porównywana i z kogo bierze
inspiracje?
Xina ma bardzo mocny głos, co jest dużym atutem w
heavy metalu. Ten jej ostry wokal i sposób śpiewania
jest uwielbiany w Hiszpanii i Amryce Łacińskiej. Każdy
wokalista ma swój oryginalny styl, a Xina to Xina
(śmiech).
Na waszych okładkach jest bardzo intrygująca postać.
Czy to jest wasza maskotka?
Tak, to nasza maskotka, ale nie daliśmy jej jeszcze żadnego
imienia. Jest częścią naszego zespołu i zawsze
nią pozostanie.
Gracie też sporo koncertów. Jak one wyglądają i
gdzie daliście jak dotąd najlepszy swój występ?
Jesteśmy zespołem, który lubi dawać z siebie wszystko
na koncertach. Heavy metal to nie tylko muzyka ale
sposób w jaki rozkoszujesz się spektaklem, aby na końcu
poczuć pełną satysfakcję. Było wiele dobrych koncertów
w naszym wykonaniu, ale myślę, że najlepszym
był ten na Leyendas Del Rock 2013.
Myślicie już o trzeciej płycie? Jeżeli tak, to co możemy
po nim się spodziewać?
Oker zawsze jest w akcji! Jeżeli nie gramy, to komponujemy
i kreujemy pomysły na następny materiał.
Chcemy, aby był nawet mocniejszy i cięższy niż nasz
ostatni album.
Tak sie zastanawiam, czy znacie polski zespół
Cristal Viper? Jeżeli tak, to powiedzcie co o nim
myślicie i co Xina myśli o Marcie Gabriel.
Oczywiście, że ich znamy! Cristal Viper jest jednym z
głównych przedstawicieli heavy metalu na europejskiej
scenie. Xina jest fanką głosu Marty. Chcielibyśmy kiedyś
z nimi zagrać!
Wasze ostatnie słowa… Chcecie coś dodać?
Bardzo dziękujemy za wywiad i wsparcie z waszej
strony. Mamy nadzieje, że zagramy kiedyś w waszym
kraju, może za niedługo będziemy mogli się z wami podzielić
dobrymi nowinami! Pozdrowienia dla polskich
fanów. Heavy Metal na zawsze!
Daria Dyrkacz
68
OKER
Czy fanów Iron Maiden coś jeszcze może
zaskoczyć? Moim zdaniem tak, zdecydowanie,
na przykład jego damską wersją.
Hiszpańskie Lizzies, niezaprzeczalnie można
tak nazwać. Czteroosobowy gang złożony z
samych pań, grzeszących nie tylko pięknem ale i
też poczuciem humoru, ostrzą sobie pazurki na wielką międzynarodową sławę.
HMP: Jesteście w miarę świeżym zespołem.
Przedstawcie sie nam, co chciałybyście żebyśmy
o was wiedzieli?
Marina: Zespół został założony latem 2010 roku
przeze mnie, Marine (bas) i Patricie (gitara).
Znudziłyśmy się leniuchowaniem popołudniami,
więc chwyciłyśmy za instrumenty i uczyłyśmy się
razem grać. Po jakimś czasie zaczęłyśmy szukać
perkusisty i w 2011r. Lucia (perkusja) dołączyła
do zespołu. Maszyna była gotowa w styczniu
2012 roku, kiedy w końcu znalazłyśmy Elene (wokal)
i parę miesięcy później grałyśmy za żywo. Po
ośmiu miesiącach nasze demo zostało nagrane na
żywo w naszej sali prób i potem w 2013r. nadszedł
czas na nagranie czegoś lepszego, na naszą EPkę
"End Of Time". Grałyśmy sporo w Hiszpanii ale i
też w Portugalii i Holandii. W tym roku nadszedł
czas na Niemcy i Szwecję.
Wiem, że nazwa waszego zespołu wzięła się z
nazwy gangu z "The Warriors". Jesteście wielkimi
fankami tego filmu?
Rzeczywiście, nazwałyśmy zespół tak jak nazywał
się jeden z gangów w tym filmie. Patricia i ja znałyśmy
ten film od dłuższego czasu i miałyśmy trochę
obsesję na jego punkcie. Gang Lizzies miał
pistolety i bar z bilardem i głośną muzyką... więc
to była nasza opcja od samego początku, nie musiałyśmy
za długo nad tym myśleć. Pomysł, że
nasz zespół będzie jakoś związany z tym filmem
był strasznie ekscytujący!
Iron Maiden w spódnicach
potem coraz bardziej szaleją. Więc to są dobre wibracje,
widzieć fanów czerpiących radość z naszych
kawałków. To jest dla nas podwójne szczęście,
(śmiech!).
Macie już plan grania, w tym parę koncertów festiwalowych,
między innymi na Metalhead,
Headbangers Open Air w Niemczech i nawet
na Musklerock w Szwecji. Cieszycie się na te
występy? Są jeszcze jakieś inne daty w planach?
Tak! Jesteśmy strasznie, strasznie podekscytowane
graniem na tych festiwalach. Po pierwsze dlatego,
że to będzie nasz pierwszy raz w tych krajach, a po
drugie, dlatego że niektóre z nas były już na tych
festiwalach jako fanki, na Headbangers Open Air
i Musklerock. To znaczy, że już znamy sceny i ludzi...
i to sprawi, że to doświadczenie będzie specjalne.
Nie możemy sie doczekać! Nie mamy więcej
zagranicznych koncertów w planach, ale z całą pewnością
damy z siebie wszystko aby zagrać w większej
ilości krajów. Chciałybyśmy grać jako supporty
dla zespołów, które uwielbiamy... trzymajcie
kciuki! I byłoby fantastycznie zagrać w Polsce kiedyś.
Ludzie mówią, że macie dużo pasjonatów!
Na Headbangers Open Air będzie grał polski
zespół Turbo. Znacie ten zespół? Orientujecie
Foto: Lizzies
nas do grania, muzykowania i eksperymentowania.
Co fani mówią o waszej EPce?
Bardzo im sie podoba! Wiele ludzi na niego czekało,
bo na naszym demku były tylko trzy kawałki,
a nasze brzmienie zmieniło się od tego czasu.
Niektórzy mówią, że EPka jest za krótka i, że są
głodni na więcej. Inni nawet mówią, że im się podoba
ale bardziej lubią słuchać jej na żywo, bo jest
lepsze brzmienie.
Pracujecie teraz nad teledyskiem do "Speed On
The Road". Jak wam idzie? Kiedy zamierzacie go
pokazać?
Video jest już na youtube! Nie miałyśmy wystarczająco
pieniędzy aby zrobić profesjonalny film,
więc zdecydowałyśmy się nagrać urywki z naszych
podróży, imprez i koncertów i wrzucić je razem
robiąc zabawny i naturalny filmik. Ludziom zdaje
się to bardzo podobać. Dobiłyśmy już do więcej
niż 2.000 odtworzeń w mniej niż tydzień!
"End Of Time" wydałyście same. Nie chciałyście
dać to do jakieś wytwórni?
Lubimy robić wszystko po swojemu, więc nie myślałyśmy
o szukaniu wytwórni ale prawdopodobnie
to się zmieni przy naszym następnym materiale.
Chcemy wydać nasz pierwszy długogrający album
przez wytwórnie.
Ok, porozmawiajmy o waszej przyszłości. Jestem
w stu procentach pewna, że macie już jakieś
plany na opanowanie i pokazaniu światu waszej
muzyki. Powiesz nam coś?
Będziemy grać w Hiszpani, Szwecji i Niemczech
tej wiosny i lata, po tym skupimy się na pracą nad
To fascynujące, napisałyście, że waszymi inspiracjami
jest "wszystko z - lub bez - wąsami". Co
dokładnie miałyście na myśli?
Cóż, kochamy żartować i śmiać się, więc w sekcji
informacyjnej na stronie napisałyśmy wszystko co
lubimy: piwo, heavy metal, sweaty Diegos (spoconych
mężczyzn - śmiech) i jest w porządku jeśli
mają wąsa lub nie (śmiech). Głupi żart po prostu.
Kiedy zobaczyłam was po razy pierwszy, moją
pierwszą myślą było "ooo nowe Girlschool!" inspirujecie
się nimi trochę?
(Śmiech), dzięki! Na pewno nas inspirują, ale to
zależy od odniesienia... to są normalne dziewczyny,
które grają muzykę, które lubią to co robią i
robią to co chcą. My właśnie tak się czujemy i tak
właśnie robimy. Czerpiemy więcej inspiracji z zespołów
takich jak Judas Priest, Motorhead czy
Iron Maiden jeżeli chodzi o muzykę.
Ten biznes jest zdominowany przez mężczyzn,
jak sobie z tym radzicie?
To nie jest dla nas problem, jak wszędzie są ludzie,
którzy traktują cię tak samo, bez znaczenia czy
jesteś chłopakiem czy dziewczyną i ludzie, którzy
chcą promować twoja płeć bardziej niż muzykę.
Najgorszą częścią tego, tak sądzę, są seksistowskie
komentarze. Niektórzy mówią, ze gram tu czy tam
bo jesteśmy dziewczynami, ale nigdy nie powiedzą
tego "boysbendowi", że grają tu dlatego, że są facetami
czy coś. Więc cóż, jest wszystkiego po trochu,
ale zawsze staramy się stawić czoła problemom
z humorem i skupiać się na naszych sprawach,
którym jest heavy metal!
Jak fani reagują widząc na scenie zespół w całości
składający sie z dziewczyn? Dobre wibracje?
Nawet tak, jak dotąd. Wiele z nich normalnie nam
mówią, że to nienormalne i że nigdy wcześniej nie
zwykli oglądać dziewczyn grających heavy metal,
ale to genialne zobaczyć, że jednak takie dziewczyny
są. Jeżeli nas nie znają, to zazwyczaj są spokojni
do czasu, kiedy nie zagramy paru kawałków,
się także w polskim klasycznym heavy metalu?
Myślę, że na Muskelrocku też będą grać! Niektóre
z nas go znają ale tylko z paru kawałków...
myślę, że nadszedł czas by przesłuchać trochę więcej,
żebyśmy mogły bardziej cieszyć się ich występem
tam na żywo! Innym polskim zespołem, który
znamy to Kat, ale tak samo, musimy poświęcić
trochę więcej czasu na nich. Jest tyle zespołów do
przesłuchania!
Wasza muzyka bardzo przypomina mi Iron Maiden.
Jesteście trochę taką ich żeńską wersją.
Zgodziłabyś się z tym?
Wow, to wspaniały komplement, dzięki! Cóż, nie
możemy się zgodzić bo mamy jeszcze więcej wpływów
oprócz Iron Maiden i oni są na kompletnie
innym poziomie (śmiech)! Ale to niezaprzeczalne,
że Iron Maiden jest naszą największą inspiracją.
Oni byli i są magią dla nas. Ich muzyka zachęciła
naszym pierwszym, długogrającym albumie.
Wciąż nie wiemy kiedy zostanie on nagrany czy
będzie wydany ale chcemy poświęcić ten czas by
zrobić go dobrze - tak jak to powiedział Steve
Harris - "masz całe życie, aby nagrać swoja pierwszą
płytę, ale nie pozostałe" (śmiech).
Daria Dyrkacz
LIZZIES
69
Niech kuźnie metalu nadal rosną w siłę!
Brazylijscy true heavy metalowcy powrócili z nowym krążkiem po czterech latach od wydania
debiutu. Trzeba przyznać, że jest to powrót z przytupem. "Full Throttle" jest albumem lepszym od i tak
bardzo dobrego "Forging Metal", a biorąc pod uwagę fakt, że Hazy Hamlet wydaje się wychodzić na prostą
i zostawiać wszystkie problemy za sobą, to już niedługo może być o nich co raz głośniej. Tylko, że na to
wpływ mają już przede wszystkim fani. Mam nadzieję, że dacie im szansę, bo naprawdę warto. Zapraszam
na rozmowę z wokalistą zespołu Arthurem Migotto.
HMP: Witam. Co słychać w obozie Hazy Hamlet?
Arthur "Arttie" Migotto: Witajcie! Cudownie jest
wrócić do czynnego grania po niemal trzech latach zawieszenia.
Wasz poprzedni krążek "Forging Metal" ukazał się w
2009 roku. Jak potoczyły się wasze losy po wydaniu
tej płyty?
W tym czasie odebraliśmy mnóstwo zaproszeń od magazynów
muzycznych do uczestniczenia na przykład w
kompilacji "Monuments of Steel" dla polskiego magazynu
HardRocker i przygotowywaliśmy też kawałek
na trybut poświęcony WASP dla Remedy Records. Z
końcem 2010 roku, z doskonałym odzewem, planowaliśmy
kilka koncertów w ramach małej trasy, ale musiałem
przeprowadzić się do innego miasta, prawie 500
kilometrów od reszty zespołu, co ostatecznie pokrzyżowało
nam na jakiś czas wszystkie plany.
Mieliście przerwę w działalności również związaną z
twoimi problemami zdrowotnymi. Słuchając płyty
wydaje się, że masz je już za sobą. Jak wygląda sytuacja?
Przyczyną była właśnie ta nagła zmiana. Miasto, w
którym obecnie mieszkam ma zupełnie inny klimat od
tego, w którym żyłem dotychczas, złapała mnie nagle
silna dysfonia(zaburzenie głosu, często w postaci chrypki
- przyp.red.). Musieliśmy anulować całą działalność,
bym mógł dojść do siebie, potrzebowałem na to roku
i trzech lekarzy, którzy wyjaśnili mi w czym leży
problem, a mianowicie w alergii. Rozpocząłem trzy
letni okres leczenia immunologicznego, ale pech chciał,
że mój lekarz w połowie tego leczenia umarł. Możliwość
skomponowania nowego albumu stała się opcją
do ponownego połączenia i odrodzenia Hazy Hamlet.
Mój glos jednak nie odzyskał pełnego zdrowia i siły.
Wszystko wskazywało na to, że to się nigdy nie stanie
i nauczyłem się z tym żyć. Spędziłem mnóstwo czasu,
by odzyskać dawną formę.
W ubiegłym roku powróciliście z nowym albumem
"Full Throttle" i muszę przyznać, że jest zdecydowanie
lepszy od debiutu. Jak jest wasze zdanie na ten
temat? Jakie są największe różnice między tymi materiałami?
Cóż, bardzo mnie cieszy, że podoba ci się to, a różnice
o których wspominasz są bardzo wyraźne. Po pierwsze,
dokonaliśmy przemiany stylistycznej z power metalu
do klasycznego heavy metalu, który bardziej pasuje
obecnemu składowi grupy. Jeśli dobrze posłuchasz naszych
demówek, zauważysz, że ta zmiana zaczęła się
już krótko po "Forging Metal" i zakończyła się właśnie
na "Full Throttle". Po drugie, nasze kompozycje są
dojrzalsze niż kiedyś i bardziej zadbaliśmy też o ich
odpowiednie brzmienie.
Zdecydowanie poprawiliście brzmienie. Kto jest za
nie odpowiedzialny? Czy dokładnie taki efekt chcieliście
osiągnąć?
Tak, nawet jeśli jakieś niedociągnięcia wciąż są dostrzegalne,
to na pewno uczyniliśmy spory postęp. Kiedy
nagrywaliśmy "Forging Metal" większość tego procesu
wymagało wynajęcia studia, z producentem, który
w naszym mieście miał wysoką pozycję. Szybko odkryliśmy
jednak, że jest straszną gnidą. Koszmarne nagłośnienie,
mnóstwo kłamstw i niedotrzymywanie płynności
procesu zmusiła nas do zerwania umowy z nim i
dokończenia całego albumu na własną rękę. Mieliśmy
jednak tę przewagę, że dokładnie wiedzieliśmy jak
Foto: Hazy Hamlet
wszystko ma brzmieć, ale większość ścieżek już była
ukonstytuowana. Wraz z "Full Throttle" zebraliśmy
nasze doświadczenia i mając pełną kontrolę nad nagrywaniem
i produkcją od samego początku było krokiem
do osiągnięcia takiego brzmienia jakiego oczekiwaliśmy.
Doceniam jednak rolę obu wydawnictw, jego produkcji
i inżynierii dźwięku.
Jak stary jest to materiał? Kiedy zaczęliście pisać te
utwory z myślą o drugiej płycie? Które numery są najstarsze,
a które najmłodsze?
Do większości z nich miałem już gotowe dojrzałe riffy
i pomysły, niekoniecznie przeznaczone dla drugiego albumu
Hazy Hamlet, ale które w tej sytuacji pasowały
najlepiej. Były to takie kawałki jak "Full Throttle",
"Symphony of Steel", "Odin's Ride", "Thorium" czy "Red
Baron", jednakże zabraliśmy się do roboty i dokończyliśmy
je. Najstarszym z nich jest "Thorium", którego
riffy i chóry datowane są na 2001 rok. Trzy niewymienione
wcześniej, powstały specjalnie na potrzeby
tego albumu, i tak napisaliśmy: "A Havoc Quest",
"Vendetta" i "Jaws of Fenris". Najnowszym i w zasadzie
ostatnim, który powstał był numer "Vendetta" i chciałem
w nim jak najwierniej oddać nastrój komiksów
Alana Moore'a. To właśnie dlatego brzmi tak dziwnie,
szaleńczy i wręcz psychiczny w początkowym fragmencie,
a następnie kinematograficzny w jego dalszej
części.
W jaki sposób tworzycie wasze hymny? Pracujecie
zespołowo czy macie może jednego kompozytora?
Komponowanie "Full Throttle" wyglądało zupełnie
inaczej niż w przypadku debiutu. Poprzednim razem
miksowaliśmy wcześniejsze pomysły każdego z członków
zespołu z moimi pomysłami, gdy dołączyłem do
chłopaków w 2002 roku. Z nowym albumem natomiast,
z racji zawieszenia i innych spraw zajmujących pozostałych
członków, zdecydowałem że to ja skomponuję
cały album i uzyskałem to poprzez połączenie starych
pomysłów z tymi najświeższymi. Sprawdziło się
to doskonale. Chcę jednak podkreślić, że z mojej strony
nie było to żadne autorytarne działanie. Stało się
tak, bo tylko w ten sposób ten zespół mógł przetrwać.
Kocham komponować i wpadać na coraz śmielsze pomysły,
a każdy jest absolutnie wolny do przychodzenia
ze swoimi. Ta wolność tylko wzbogaca nasze brzmienie.
W tekstach poruszacie dużo tematów związanych z
nordycką mitologią. Skąd takie zainteresowania u
Brazylijczyków poza tym, że jest to bardzo heavy metalowa
tematyka?
Znamienne jest, że kultura wikingów jest niezwykle
pociągająca i kapitalnie nadaje się tematycznie do muzyki
metalowej, ale nasza pasja z tym związana datuje
się na jakieś lata 90-te, wcześniej nawet niż Hazy
Hamlet został założony, a nawet jeszcze wcześniej za
nim nastąpiła fala mody i gorączka na wikingów. Nie
chcemy jednak brzmieć jak banda death albo black
metalowców z tekstami o wikingach, przebierać się za
nich i wykrzykiwać płytkich pogańskich moralitetów.
Chcemy brzmieć jak najbardziej w duchu klasycznego
heavy metalu i korzystać z bogactwa interesującej mitologii
jako metafory, punktu odniesienia do naszych
myśli i refleksji nad tym, co nas otacza w świecie rzeczywistym,
nas otaczającym. Każdy kto odpowiednio
głęboko wniknie w strukturę refrenów znajdzie silny
przekaz. Jednakże, nie tylko nordycka mitologia wykorzystywana
przez nas jako okładka kolejnych wydawnictw
jest narzędziem do którego się odnosimy. Nasze
teksty odzwierciedlają też naszą fascynację literaturą
i historią.
Na nowej płycie nie brakuje heavy metalowych petard
takich jak "Symphony of Steel" czy "Jaws of
Fenris", ale są też utrzymane w bardziej bitewnym,
epickim klimacie, czyli moje ulubione "Thorium" i
"Red Baron". Utwory w jakim stylu lubicie grać bardziej?
Bardzo ciężko jest wybrać z pośród nich ten jeden najbardziej
ulubiony, zwłaszcza, że każdy jest w innym
stylu, wrażliwości i każdy z nich "pracuje na siebie" w
odmienny sposób. "Symphony of Steel" czy "Jaws of
Fenris" to czysty przykład utworów przeznaczonych do
machania grzywą, swoją energią sprawdzą się w każdym
miejscu, nie zważając na to, kto będzie ich słuchał.
Są absolutnie wciągającymi, frenetycznymi killerami.
Z kolei "Thorium" i "Vendetta" są cięższe i bardziej
rytmiczne, doskonale słucha się ich w domowym
zaciszu, a podczas koncertów świetnie sprawdzają się
jako sprawdzenie umiejętności tłumu, do wspólnego
śpiewania z publicznością. To wymagające kawałki, ale
równie zadowalające potrzeby. Tym najulubieńszym
będzie chyba jednak właśnie "Red Baron". Nasza
czwórka wręcz szaleje za graniem tego kawałka podczas
koncertów.
Wspomniany wcześniej "Red Baron" opowiada o
Manfredzie von Richtoffen, najsłynniejszym niemieckim
pilocie znanym z rycerskiej postawy podczas
walk powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej.
Skąd pomysł na ten utwór?
To interesujące, że oto pytasz. Jestem długoletnim fanem
hiszpańskiej kapeli Baron Rojo i pewnego razu
zdecydowałem się poczytać o historii myśliwca od którego
wzięli swoją nazwę. Czytałem przeróżne biografie,
oglądałem filmy i dokumenty, tak by uzyskać pełny
obraz jego życia, a nie tylko znać jego pięć minut chwały
i moment śmierci. Dowiedziałem się że była to bardzo
barwna postać, a przy tym bardzo naiwny i bezczelny
młodzieniec, który silnie przyswoił sobie swój własny
kodeks honorowy. Gdy nadszedł czas jego pierwszego
zestrzelenia i poważnych obrażeń, doprowadziło
to z kolei do zmiany jego charakteru i w rezultacie
do zmierzenia się twarzą w twarz z licznymi wojen-
70
HAZY HAMLET
nymi stratami. Na koniec, został jednak uhonorowany
i doceniony, tak przez aliantów, jak i swoich wrogów.
To historia, która mocno zwróciła moją uwagę i zainspirowała
do napisania utworu na jego temat, tak by
zadawała najważniejsze pytania odnośnie życia.
Możemy oczekiwać w przyszłości kolejnych utworów
utrzymanych w historycznej tematyce? Kto u
was jest najbardziej zainteresowany tym tematem?
Jaki okres interesuje was najbardziej?
Absolutnie. Nasza czwórka uwielbia czytać i oglądać
dokumenty o historycznych wydarzeniach, nie tylko
antycznych i najnowszych, choć przyznać muszę, że
najbardziej lubimy antyczne społeczeństwa i kultury, a
zwłaszcza starożytny Egipt i historię Środkowej Ameryki.
Najdziwniejszym numerem jest "Vendetta". Pierwsza
część tego utworu z połamanymi rytmami, leży
mi średnio, natomiast druga, zdecydowanie bardziej
klimatyczna, w której pojawiają się chórki i piękne sola
jest znakomita. Skąd taki rozstrzał w tym utworze?
Brzmi jakby to były dwa odrębne kawałki.
W pełni się z tobą zgadzam i dodam, że zrobiliśmy to
celowo. "Vendetta", jak wspomniałem, została napisana
jako ilustracja muzyczna do komiksu Alana Moore'a i
w pełni się ją zrozumie tylko czytając tę powieść graficzną.
Pierwsza część oddaje uczucia niespokojnego
umysłu, odzwierciedla znajdowanie się na granicy szaleństwa.
To musiało brzmieć jak napięty do granic możliwości,
pełen smutku i wyrzutów sumienia krzyk bezradności
wobec ucisku systemów autorytarnych zasilanych
naszych strachem, rozpaczą i konsumenckim
trybem życia. Refren to kolejny krzyk reprezentujący
wołanie o wolność poprzez krwawą zemstę. Wreszcie
druga część tego utworu przedstawia rewolucję, która
niszczy jeden system by utworzyć nowy, oparty na jedności
i kolektywności. Dlatego też musiało to brzmieć
łagodniej i nazwijmy to "pocieszniej". Ten kontrast był
więc jak najbardziej celowy.
"Full Throttle" wydała Arthorium Records. Co to za
wytwórnia? Jak oceniacie to co dla was robi?
Arthorium Records to moja własna wytwórnia, więc
bardzo doceniam jej wkład i robotę jaką wykonuje!
(śmiech) Kiedy skończyliśmy nagrywanie tego albumu,
szukaliśmy znaleźć europejską wytwórnię, która by go
wydała., tak abyśmy mieli otwarte drzwi na przyszłą
trasę koncertową. Znaleźliśmy nawet jedną w pierwszej
połowie 2013 roku i podpisaliśmy z nią kontrakt na
wydanie krążka we wrześniu, pechowo jednak się stało,
wytwórnia ta przestała się do nas odzywać i przez trzy
miesiące od podpisania papierów. Mimo usilnych prób
kontaktu, nawet z innymi zespołami spod ich skrzydeł,
z ich strony była tylko przedłużająca się cisza. Nie wiedząc
co się dzieje, wysłaliśmy im kolejną wiadomość, w
której zerwaliśmy podpisaną umowę. Miałem już wtedy
palny na własną wytwórnię, ale miałem ją założyć
dopiero w połowie roku 2014, więc przyspieszyłem
swoje plany i paradoksalnie wyszło nam to na dobre.
Mam już nawet podpisany kontrakt z brazylijskim weteranem
heavy metalowego grania na sierpień i pertraktuje
z innymi zespołami. Założeniem jest zwiększenie
możliwości oraz dojrzałości undergroundowych
kapel poprzez jak najlepszą jakość ich wydawnictw z
przyciągającą uwagę grafiką i odpowiednią produkcją
dźwięku, aby dać im możliwość znalezienia większych
wytwórni i uzyskania możliwości dotarcia na duże festiwale.
Mam nadzieję, że jeszcze sporo usłyszycie o
Arthorium Records w niedalekiej przyszłości.
Okładka przedstawiająca Odyna na Sleipnirze
przedstawionym tym razem w formie motocykla jest
rewelacyjna. Czyj był ten pomysł i wykonanie?
To był mój pomysł i bardzo się cieszę, że podoba ci się
ta okładka. Chodził mi ten pomysł po głowie już w
momencie, kiedy moje struny głosowe odmawiały posłuszeństwa.
Dużo wówczas myślałem o ludzkich osiągnięciach,
o każdym małym życiowym pojedynku jaki
toczymy każdego dnia, jak wiele energii i czasu tracimy
by uzyskać rzeczy w imię konsumpcji i idiotycznych
dogmatów. Cała ta dewiza "chwytaj dzień" to jedna
wielka ściema i wtedy też zdałem sobie sprawę, że właśnie
taka okładka fantastycznie będzie symbolizować
zerwanie zniewalających łańcuchów starych czasów i
śmiały krok ku lepszemu, zmianę i wyraźnemu sięganiu
każdej jednostki ku wolności.
Jak wygląda promocja "Full Throttle"? Co zamierzacie
jeszcze uczynić, by "Full Throttle" usłyszało jeszcze
więcej osób na co ten krążek z pewnością zasługuje?
Głównie chcemy skupić się na dwóch sprawach. Pierwsza
z nich to międzynarodowa dystrybucja poprzez
niezależne wytwórnie i sklepy muzyczne na całym
świecie, bo tylko w ten sposób można dotrzeć do wszystkich
tych, którzy kochają klasyczny heavy metal. W
Polsce zajmie się tym Defense Rercord. Drugą sprawą
jest zabookowanie kilkunastu koncertów, które nas
ujawnią, ponownie dla wszystkich tych, którzy tego
chcą. Są też różnorakiego rodzaju media i będziemy je
wykorzystywać, ale w przeciwieństwie do wielu promotorów
nie będziemy ich nadużywać. Wielu z nich
przesadza i za przeproszenie sra spamem tak bardzo,
że wiadomości nie docierają we właściwy sposób. Ta
strategia uderza w publiczność, jest inwazyjna ale i pozbawiona
szacunku do nich. Nie chcemy aby Hazy
Hamlet była widziana przez taki pryzmat. Preferujemy
powolną i odpowiednio przygotowaną promocję,
która zostanie uzależniona od potrzeb publiczności i
prasy. Wierzę, że to najwłaściwsza ścieżka. Nagrywamy
też wideoklip, który będziemy promować w drugiej
połowie roku.
Foto: Hazy Hamlet
Z tego co wyczytałem wiem, że udało wam się supportować
legendarny Raven, a w planach macie jeszcze
choćby występ z Picture i Grim Reaper. Jak ma
się sprawa z pozostałymi koncertami? Macie w planach
trasę? Może wizyta w Europie?
Tak, te koncerty, oprócz prestiżu i ogromnej satysfakcji,
były częścią tej strategii, o której przed chwilą ci
opowiedziałem. Naturalnie zdajemy sobie sprawę, że
musimy wynająć agencję, która zajmie się tym za nas,
pozyska dla nas miejsca gdzie jeszcze nie dotarliśmy,
ale tu w Brazylii jest to bardzo kosztowne. Mieszkamy
dość daleko od dużych metalowych ośrodków, jak
choćby Sao Paulo, i niewiele w tej kwestii jesteśmy w
stanie zmienić, bo dla promotorów jesteśmy po prostu
za drodzy. Godzimy się z tym ze spokojem i profesjonalizmem,
zdobywając potrzebne finanse bez konieczności
wpływu w strukturę naszego brzmienia. Co
do trasy europejskiej, to owszem mamy takie plany,
będziemy nawet częścią kilku naprawdę dużych festiwali
takich jak, Keep It True, Up the Hammers czy
Headbangers Open Air. Ciężko teraz pracujemy nad
tym, aby to osiągnąć.
Jak często dotąd występowaliście na scenie? Jest może
jakiś koncert, który szczególnie utkwił wam w pamięci?
Naprawdę nie mogę ci tego powiedzieć. Hazy Hamlet
istnieje od 1999 roku, co daje dokładnie czternaście lat
na tej drodze. Z drugiej strony, przechodziliśmy przez
wiele kryzysów i problemów, które znacząco się odbiły
na częstotliwością naszego grania. Naszym największym
dokonaniem, i mogę ci to powiedzieć bez cienia
wątpliwości, że był to koncert z 2003 roku w Cascavel,
który był największym zjazdem motocyklowym na
południowej półkuli. Shaman był wtedy headlinerem
i dowodzony przez Andre Matosa był bardzo w
czasie popularny w Brazylii. Inaczej niż teraz, zamiast
w undergroundowym pubie zagraliśmy na ogromnej
scenie, z potężnym sprzętem i publicznością na co najmniej
5000 headbangerów. Nie byliśmy wówczas jeszcze
szczególnie znani i obawialiśmy się, że zostaniemy
wygwizdani, ale tłum okazał się absolutnie szalony
i z miejsca zakochał się w naszym brzmieniu i
skończyło się to tak, że do dziś wspominamy go jako
nasz najlepszy i najbardziej zwariowany koncert.
Zespół istnieje od 1999 roku. Jak wyglądały wasze
początki? Co was skłoniło do tego, żeby założyć
heavy metalowy zespół?
Nie wydaje mi się, że musi być jakikolwiek powód.
Heavy metal sam w sobie jest najlepsza motywacją.
Możliwość tworzenia dźwięków i hymnów na miarę
naszych własnych idoli, okazja do dzielenia z nimi jednej
sceny pokazując swoją własną twórczość, wszystkie
zawierane wówczas przyjaźnie i układy… takie właśnie
rzeczy najbardziej nas motywują do działania i grania
w taki właśnie sposób.
W tym roku będziecie obchodzić 15-sto lecie. Szykujecie
jakąś specjalną imprezę z tej okazji?
Nosimy się z takim pomysłem specjalnego wydawnictwa
dla kolekcjonerów, ale wiąże się to z bardzo wysokimi
kosztami. Musimy znaleźć partnerską wytwórnię,
która razem z moim Arthorium Records podejmie się
takiego zadania, w przeciwnym razie nie będzie to
możliwe.
Ostatnio wychodzi naprawdę dużo wartościowych
krążków z klasycznym heavy metalem. Jakie płyty
zrobiły w ostatnim czasie na was największe wrażenie?
W ostatnim czasie zaobserwować można prawdziwy
wysyp oldschoolowego metalu i ta fala nie ominęła
także Brazylii. Jest taki zespół Fire Strike, który zrealizował
spektakularną EPkę "Lion and Tiger" i zdobył
już zainteresowanie na całym świecie. Ich okładkę zrobił
ten sam artysta, który pracował dla nas, mianowicie
Celso Mathias i jest znakomita. Bardziej zorientowana
na power metal jest płytka "Keep it Hellish" od
gości z Hellish War, a ci którzy preferują bardziej
speed metalowe kawałki zachwyci brzmienie brazylijskiego
Batallionu, którzy wydali płytę 'Empire Of
Dead". Spoza Brazylii, moją uwagę przyciągnął
"Heavy Weapons" od izraelskiej grupy Switchblade
zainspirowanej tradycyjnym heavy metalem oraz
"Unleashing the Shadows" Electro Nomiconu, który
powinien spodobać się fanom Dio i Rainbow.
To już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa
należą do was.
W imieniu Hazy Hamlet chcę podziękować za każde
wsparcie jakie otrzymujemy z Polski już od momentu
wydania "Forging Metal" w 2009 roku, zarówno z
prasy jak i od każdego headbangera. To niesamowite
uczucie, widzieć jak metal jest silny u was i jestem pewien,
że na pewno będziemy chcieli zagrać także tutaj,
gdy tylko uda nam się sfinalizować trasę po Europie.
Będziemy ciężko pracować, aby mieć tę możliwość. Bądźcie
czujni i niech kuźnie metalu rosną nadal w siłę!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
HAZY HAMLET
71
je nagrać. Dzięki temu tworzenie nowych kompozycji
jest stosunkowo łatwe i przyjemne.
Jesteśmy rock'n'rollem!
Jak to się dzieje, że ze Szwecji tak dużo kapel grających melodyjny old schoolowy
metal gwałtem ciśnie się poza granice swojego kraju i kopie dupska metalowcom na całym
świecie? Lepiej nie zadawać pytania co ma państwo szwedzkie czego nie ma nasze, bo to jest
osobny temat na gorzką i bolesną tyradę. W każdym razie, jak widać aura i warunki sprzyjają
młodym i kreatywnym w kraju spowitym w błękit i żółć. Chłopaki z Night są tego
następnym dowodem.
HMP: Wasza muzyka wydaje się być silnie
zakorzeniona w klasycznym heavy metalu. Co
sprawiło, że postanowiliście rozwijać właśnie
ten nurt muzyczny? Czy umiałbyś wskazać, co
to takiego było?
Midnight Proppen: Przyczyną tego, że gramy
"old schoolowy" heavy metal/hard rock jest fakt,
że kochamy taką muzykę. To takie proste!
W jaki sposób zespół otrzymał swoją nazwę?
Mieliśmy problem z jej wymyśleniem. Jednak, gdy
w końcu zdecydowaliśmy się na Night, poczuliśmy,
że jest to najlepsza i najbardziej naturalna
dla nas nazwa. To jest jedno z najczęściej używanych
słów w heavy metalu. Ponadto wyróżnia się
i łatwo zapada w pamięć. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z wyboru tej nazwy.
Niedawno wydaliście swój debiutancki krążek.
się, że Judas Priest jest waszą wielką inspiracją?
Zgadza się. Judasi zawsze mieli na nas duży
wpływ, tak samo jak Saxon!
Czy "Gunpowder Treason" jest swego rodzaju
hołdem dla "V jak Vendetta"? Popieracie ten
rodzaj ideologii, który był promowany w tym
filmie?
Prawdę powiedziawszy nie chcemy się mieszać w
różne ideologie i opcje polityczne. Zostawiamy to
ludziom, którzy są od nas mądrzejsi. My tylko
chcemy grać rocka! "Gunpowder Treason" jest poświęcony
historycznym wydarzeniom, które miały
miejsce w 1605. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami
historii. Film obejrzeliśmy już po napisaniu
tego kawałka. Niezłe kino!
Ogłosiliście odejście perkusisty Linusa z zespołu.
Dlaczego opuścił on wasze szeregi i kto
Foto: Effie Trikilis
Co to za sowa, która pojawia się na okładce
waszych demo oraz na nowej płycie? Jest to
swojego rodzaju maskotka zespołu?
(Śmiech) Można tak powiedzieć. Chcieliśmy
czegoś, co będzie się wyróżniać i jednocześnie
pasować do naszego zespołu. Sowa załatwia jedno
i drugie - The owl is Night and Nigh is the Owl!
Sporo młodych zespołów wychynęło ze Szwecji
w ostatnich latach. Co według ciebie sprawia,
że jesteście lepsi od Enforcera, Steelwing,
Bullet, Katany, Screamera, i tak dalej?
Uważam, że jesteśmy trochę mniej metalowi, a
trochę bardziej rock'n'rollowi niż te zespoły. Mimo,
że nasz nowy album brzmi dokładnie jak
mieszanka hard rocka i heavy metalu, to łatwo
można wychwycić, że nie brzmimy jak żaden inny
zespół. Posiadamy własne brzmienie.
Czy między młodymi zespołami w Szwecji
zdarzają się czasem jakieś animozje? Czy trudno
się gra przez to w waszym kraju?
Naturalnie, że musimy mieć do czynienia z pozeruchami,
którzy cisną, by zgnoić każdy możliwy
zespół, jednak generalnie mamy przyjazną atmosferę
na hard rockowej scenie w Szwecji. Mamy
naprawdę sporo przyjaciół i graliśmy z innymi
fajnymi kapelami. Nigdy nie mieliśmy żadnych
problemów z innymi zespołami.
Graliście trasę z Ghost. Jak ci się podobało
takie przedsięwzięcie? Czy zdarzyły się jakieś
interesujące, a może nawey humorystyczne
momenty podczas tej wyprawy?
Trasa była naprawdę, ale to naprawdę spoko. To
było naprawdę fajne doświadczenie dla nas.
Nasza pierwsza duża trasa, w dodatku wyprzedana
w wielu klubach. Każdy wieczór był naprawdę
spektakularny. Na ostatnim koncercie w
Helsinkach odwaliliśmy bardzo śmieszny dowcip.
W tym samym dniu wypadało ważne skandynawskie
święto nazywane "Lucia". Jest obchodzone
w ten sposób, że dzieci robią swojego rodzaju paradę,
podczas której przebierają się w białe szaty i
niosą świeczki. My i goście z Dead Soul, innej
supportującej kapeli, ubraliśmy się dokładnie w
taki sposób i wyszliśmy na scenę podczas ostatniego
utworu Ghost. Tłum wręcz oszalał!
Jednak co planujecie w swej długoterminowej
przyszłości? Jakie są wasze cele, jakie są wasze
marzenia?
Naszym marzeniem jest podbój świata! (śmiech)
W gruncie rzeczy chodzi o to, by jednak pociągnąć
ten zespół bardzo długo, jeździć w trasy i
nagrywać albumy przez resztę naszego życia. Jesteśmy
rock'n'rollem!
Dlaczego na okładce swego albumu umieściliście
billboard reklamujący waszą nową płytę?
(Śmiech) Nie chcieliśmy standardowego schematy
"logo i tytuł" na naszej okładce. Ponieważ
tematyka tego albumu obraca się trochę w realiach
upadłego miasta grzechu, stwierdziliśmy, że
taki billboard będzie naprawdę odjechanym pomysłem!
Główny riff w "Fire and Steel" niezwykle silnie
przypomina mi "Electric Eye" Judasów. Założę
72 NIGHT
będzie jego zastępcą?
Linus odszedł z naszego zespołu, ponieważ i my
i on wiedzieliśmy, że nie jest on w 100% oddany
kapeli. Uważał, że to nie jest w porządku względem
nas by dalej grzał miejsce w zespole. Nie mamy
jeszcze zastępcy na jego miejsce, jednak
nad tym aktywnie pracujemy!
Ogłosiliście niedawno również to, że zaczęliście
nagrywać wstępne wersje nowych
utworów. Czy mógłbyś nam coś
więcej powiedzieć na ten temat?
Cóż, nowe utwory są, póki co, naszymi najlepszymi
utworami. Nie możemy się doczekać aż
je nagramy na kolejnym krążku, specjalnie dla
was! Wszystko się ze sobą skleiło dość szybko.
Mamy to szczęście, że niedaleko naszej sali prób
mamy dostępne studio nagrań, więc gdy kończymy
pisanie utworów, to możemy od razu pójść
Pojawiliście się na rozpisce Hell Over Hammaburg
2015. Czy macie jeszcze jakieś plany
koncertowe?
Planujemy trasę po Europie w październiku oraz
wizytę w Hiszpanii na jesieni. Nie zamierzmy się
lenić! W to lato koncentrujemy się głównie na
nagrywaniu albumu. Wierzę, że Hell Over
Hammaburg będzie szaloną imprezą! To będzie
nasz drugi koncert w Hamburgu, więc naprawdę
nie możemy się już go doczekać!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
to dalej.
HMP: Czujecie się rockowymi dinozaurami, mimo
tego, że jesteście od nich znacznie młodsi?
Bo chyba nie bez przyczyny w czasach dominacji
ekstremalnego i alternatywnego metalu nagrywacie
płyty brzmiące tak, jakby powstały na
przełomie lat 70-tych i 80-tych minionego wieku?
Hisashi Suzuki: Cześć, tu Hisashi Suzuki, gitarzysta
Blaze, z Osaki w Japonii. Chociaż się starzeję,
to jestem młodszy od dinozaurów (śmiech).
Ja tylko gram moją muzykę, niezależnie od czasów
i nie ma żadnego ważnego powodu.
Byliście pewnie najpierw fanami takiego klasycznego
hard'n'heavy? Pod wpływem jakich zespołów
sięgnęliście pod instrumenty - wydaje mi
się, że sporo słuchaliście wczesnego NWOB
HM czy Scorpions?
Kiedy byłem nastolatkiem wpływ na mnie miał
Michael Schenker. Później inspirowałem się wieloma
gitarzystami, szczególnie tymi od klasycznego
rocka z lat 70-tych. Chociaż lubiłem Scorpions,
to słuchałem też brytyjskiego rocka lat 70-
tych. Często słuchałem też NWOBHM w tamtym
czasie. Miałem 15 lat, kiedy Iron Maiden
wypuściło swój debiut i wtedy oddałem się mojej
pasji do zespołów NWOBHM jak Angel Witch,
Def Leppard, Diamond Head, Praying Mantis,
Saxon i innych.
Młodsi od dinozaurów
Japońska scena hard 'n' heavy rozwija się bardzo prężnie od wczesnych lat 70-tych
ubiegłego wieku. Po czasach szczególnej prosperity i ogromnego rozwoju w połowie następnej
dekady lata późniejsze nie obfitowały już w tak spektakularne kariery japońskich
zespołów. Nie znaczy to jednak, że Japończycy przestali kochać i grać heavy metal - jedną z
takich, właściwie podziemnych grup, jest, istniejący od 1998r. Blaze z Osaki. Grupa podpisała
niedawno kontrakt z High Roller Records, co zaowocowało nie tylko wznowieniem
debiutu sprzed siedmiu lat, ale też nowym MLP "The Rock Dinosaur", zaś zespół zapowiada
już kolejny longplay:
Gramy w małych klubach, które mieszczą około
200 osób. Tak, w moim mieście istnieje scena metalowa,
ale jest mniejsza niż w latach 80-tych.
Znamy inne zespoły z rejonów Kansai, jak Cloud
Forest, Ebony Eyes Excellent, Hydra, Muthas
Pride i wiele innych. Znamy też zespoły z innych
regionów, jak Genocide, Maverick itd.
To pewnie dla wasz wielka frajda ujrzeć płytę
Blaze wytłoczoną na winylu? Był to jeden z decydujących
czynników przy finalizowaniu umowy
z High Roller Records? Jesteście fanami tego
nośnika i kolekcjonerami czarnych płyt? W sumie
wasza muzyka pasuje do niego idealnie…
Dziękuję. Ja i Kuwahara, basista, bardzo lubimy
nagrania na winylach, dlatego było to dla nas bardzo
miłe. Reszta zespołu nie jest nimi zainteresowana.
W Europie ważniejsze jest, żeby wydawać
płyty na winylu i na CD.
W sumie można się zastanowić, słuchając chociażby
"Right In White Light", "Underground
Heroes" albo "Lady Of Starlight", czy nie są to
czasem jakieś właśnie odkryte, zapomniane
utwory z wczesnych lat 80-tych - słowo "nowoczesność"
chyba nie występuje w waszych słownikach?
To fakt, nie szukam nowoczesności w muzyce
rockowej i kocham brzmienie gitary z lat 80-tych.
Komponuję jednak i gram te piosenki w bardzo
sztuczny sposób. To dla mnie naturalne. Dzięki.
Jest też ostrzej ("The Going Gets Rough") czy
też mroczniej ("Shed Light On Dark") - chcieliście
pokazać, że ostre granie nie jest jednowymiarowe
i monotonne? W takim też kierunku pójdziecie
na kolejnym albumie?
Moje myśli nie sięgają aż tak daleko. Zawsze chcę
Pomimo kilkunastu lat istnienia Blaze to chyba
wciąż bardziej zespół, w którym muzykujecie dla
przyjemności, niż zawodowa grupa? Stąd niezbyt
obszerna dyskografia, momenty, kiedy zapada
o was cisza - rozumiem, że uwielbiacie
grać, ale nigdy nie marzyliście o tym, by stać się
gwiazdami rocka?
Tak jak wielu chłopców, będąc dzieckiem marzyłem
o staniu się gwiazdą rocka. Teraz ważne jest
dla mnie granie muzyki, jaką lubię. Chociaż moim
celem jest bycie gwiazdą rocka, to nawet teraz
chciałbym być profesjonalistą. Jednak nie mam
zamiaru zmieniać mojego stylu, żeby się nim stać.
Japonia nie jest chyba zbyt przyjaznym miejscem
dla rodzimych zespołów? Już w latach 80-
tych wiele japońskich grup narzekało, że znacznie
większą popularnością cieszą się w Europie
czy USA, podczas gdy japońscy fani fascynują
się tym co obce, często znacznie słabsze
- czy ta sytuacja poprawiła się w ostatnich latach
na lepsze?
Jestem zaskoczony tym, że odczuwacie, że Japonia
nie jest przyjaźnie nastawiona do lokalnych
zespołów. Też tak myślę. Wina leży jednak częściowo
także po stronie samych zespołów i mediów.
Według mnie, sytuacja zespołów grających
heavy metal i grup hard rockowych nie poprawiła
się.
A jak wygląda sytuacja z koncertami? Czy macie
w Osace typowo metalowe czy szerzej, rock
'n' rollowe kluby, w których możecie regularnie
grać? Można mówić o istnieniu sceny metalowej
w waszym mieście, złożonej z zaprzyjaźnionych
i współpracujących ze sobą zespołów?
Foto: Blaze
Z wytwórniami płytowymi pewnie też nie jest
najlepiej, skoro debiut wydaliście samodzielnie,
a niedawno ukazało się jego wznowienie nakładem
niemieckiej High Roller Records?
Nie, nie mamy żadnych problemów z wytwórniami
w Japonii. Nie wymyśliliśmy tego, oprócz wydania
naszego albumu samodzielnie w czasach naszego
debiutu. Myślałem, że nasze "Blaze" nie
sprzedawało się dobrze, chociaż było paru ludzi,
którzy nas wspierali. Byłem więc zaskoczony, kiedy
High Roller Records skontaktowali się z nami
bezpośrednio, żeby wydać ten album w Europie.
Ta sama wytwórnia firmuje też wasz najnowszy
MLP "The Rock Dinosaur" - można traktować
tę płytę jako zapowiedź waszego drugiego albumu
i zarazem bardziej regularnej działalności?
Mam nadzieję, że będziemy w stanie wydać drugi
album w najbliższej przyszłości. Każdy z nas ma
jeszcze normalną, codzienną pracę, z której żyje.
Dlatego ciężko nam poświęcić więcej czasu na zespół.
Nie zmieniliśmy jednak składu przez ostatnich
kilka lat, więc mam nadzieję, że pociągniemy
tworzyć piosenki smutne, ale nie mroczne.
Będziemy na niego czekać kilka kolejnych lat,
czy też tym razem uwiniecie się szybciej ze
wszystkimi pracami, w myśl zasady, że trzeba
kuć żelazo, póki gorące?
Oczywiście, mam nadzieję, że uda nam się wydać
nowy album w bliskiej przyszłości, jak już wspomniałem.
Wiem, że musimy i potrzebujemy go nagrać!
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
BLAZE 73
heavy metal?
Graliśmy wówczas z mnóstwem świetnych kapel z
tego nurtu, jak choćby Lionheart, Praying Mantis,
Diamond Head czy Limelight. Graliśmy też z
Budgie oraz Kenem Hensley'em z Uriah Heep.
Naprawdę było nam wtedy ciężko dobić targu wydawniczego.
Wciąż jednak staraliśmy się to zrobić
zgodnie z regułą, której zobowiązaliśmy się przestrzegać.
Niestety, nie było nam dane jej dopełnić.
Niezwyciężeni i niepokonani
Jestem dumny, że możemy podtrzymywać przy życiu tradycję NWOBHM! - mówi
Tony Foster, gitarzysta Sparty. Ta brytyjska grupa była jednym z pionierskich zespołów tego
nurtu, jednak jej kariera zakończyła się przedwcześnie, po wydaniu raptem dwóch singli i
samplera z zaprzyjaźnionymi zespołami. Dopiero powodzenie wydanych niedawno dwóch
kompilacji z archiwalnymi utworami sprawiło, że Sparta nie tylko powróciła do pełnej aktywności,
ale nagrała też wyśmienity album "Welcome To Hell".
O tym, jakie to uczucie zadebiutować w pełni autorską płytą po kilkudziesięciu latach
grania i o okolicznościach, w jakich do tego doszło rozmawiamy z liderem Sparty:
HMP: Zaczęliście przygodę z muzyką ponad 35 lat
temu pod nazwą Xerox. Czy ten zespół również
grał NWOBHM, czy też byliście jeszcze pod
wpływem hard rockowych grup z lat 70-tych?
Tony Foster: Xerox był zespołem, który założyłem
przed Spartą. Mieliśmy kilka własnych numerów,
takich jak "Let's Do It", "Try Tonight" i "Stick By You
Woman". Inspirowaliśmy się Black Sabbath, Budgie
i AC/DC a także paroma innymi kapelami z lat
70-tych, ale mieliśmy własny styl i to ja pisałem
wszystkie utwory. Utworzyłem Spartę w 1979 roku
i tak się złożyło, że byłymi fanami naszej grupy była
trójka braci Redersów. Kiedy Xerox się rozpadł szukałem
nowych ludzi. Karl grał na basie, Radge na
bębnach a Snake na gitarze. Miałem już Tony'ego
Warrena na basie, więc Karl został wokalistą. I tak
powstała Sparta w składzie: ja, Tony Warren i
trzech braci Redersów.
Co sprawiło, że postanowiliście grać szybciej, ciężej
i mocniej? Było jakieś szczególne wydarzenie,
łatwo do głowy. W konsekwencji staliśmy się bardzo
szybką i energetyczną metalową bandą.
Dlatego też pojawiła się kolejna nazwa - Sparta,
bardziej pasująca do waszego nowego wcielenia?
Kiedy zaczynaliśmy z nowym zespołem, rozmawialiśmy
jakie mamy pomysły na nazwę. Zgodziliśmy
się, że Sparta będzie najodpowiedniejsza. Jeśli mnie
pamięć nie myli to chyba Karl na nią wpadł. Zaadaptowaliśmy
nawet myśl "Niezwyciężeni i niepokonani"
tak jak uczono spartańskich wojowników.
Nie poddawaliście się jednak, bo wydaliście też
samodzielnie składankę "Scene Of The Crime",
dzieloną z Savage, Panza Division i Tyrant. Miała
ona promować w/w zespoły, a przy okazji mieliście
też album, który mogliście sprzedawać przy okazji
koncertów?
Ponownie Suspect Records miała pomysł by zaprosić
kapele, by wpłacając 250 funtów mogła uzyskać
250 sztuk takiego albumu do sprzedaży podczas
koncertów i każdemu zainteresowanemu fanowi.
Album stał się klasykiem i dziś jest wart niezłą
kasę. Nie mogliśmy dobić targu z żadną wytwornią i
znów musieliśmy zrealizować tę płytę z własnej kieszeni.
Nigdy jednak nie pokusiliście się o samodzielne
nagranie i wydanie pełnej płyty - jak się domyślam
z przyczyn finansowych, nie braku odpowiedniego
materiału?
Mieliśmy wtedy kilka numerów, oprócz "Fast Lane"
i "Fighting To Be Free" był jeszcze "Angel Of Death",
"Tonight" czy "Lords Of Time". Jak się okazało, po
wydaniu kompilacji "Use Your Weapons Well"
mieliśmy dość funduszy, by zrealizować nawet dwa
albumy studyjne, lecz bez kontraktu, jak większość
zespołów NWOBHM, nie mieliśmy na co liczyć.
Wtedy bardzo duża ilość zespołów szukała takich
kontraktów i było ciężko się przebić, by być właśnie
tym szczęśliwcem. Odnieśliśmy jednak sukces kilkoma
występami na żywo i singlami, ale jak pokazała
historia nie było nam dane pójść jeszcze dalej.
Nagrywaliście wtedy kolejne demówki, kilkakrotnie
wchodziliście też do studia - ostatni raz tuż
przed rozpadem grupy w 1990 r. Wychodzi na to, że
bezskutecznie szukaliście wydawcy i w końcu, gdy
klasyczny metal w Wielkiej Brytanii ponownie
zszedł do podziemia, daliście za wygraną?
Sparta kontynuowała granie aż do 1990 roku i
paradoksalnie mieliśmy wówczas najwięcej szans na
upragniony kontrakt, niestety i tym razem do tego
nie doszło i właśnie wtedy podjęliśmy ciężką decyzję
o skończeniu z tym zespołem. Mieliśmy jeszcze nagrane
takie kawałki jak "Lord And Master", "Rich
Bitch", "Trees And Fields" czy "Wild Touch", ale wytwórnia
Ebony Records, która wzięła nas pod swoje
skrzydła, splajtowała i nasz kontrakt przepadł.
taki swoisty katalizator, które was do tego skłoniło,
czy też cały ten proces odbywał się stopniowo?
Trójka braci Reders była pod wielkim wrażeniem
twórczości Motörhead, Judas Priest i Black Sabbath.
Ja zawsze grałem w heavy metalowych kapelach,
ale Sparta miała zupełnie nową tożsamość i
tak się złożyło, że to ja nadal pisałem wszystkie kawałki.
"Fast Lane" zostało napisane jako odpowiedź
dla ich zamiłowania do Motörhead, ale była to
absolutnie oryginalna kompozycja mająca na celu
wyeksponowanie mojej gitary prowadzącej. Fakt, że
wcześniej pogrywałem w grupie łączącej heavy metal
z punkiem, dzięki temu takie utwory jak "Rock Don't
Roll", "Hot Rock" czy "Rock For You" przyszły mi
Foto: High Roller
Pod nowym szyldem zarejestrowaliście dwa przebojowe
single, "Fast Lane" i "Tonight", wydane we
własnej firmie Suspect. Zapewne tylko z powodu
ogromnej konkurencji na ówczesnym rynku brytyjskim
i małych możliwości promocyjnych tej firmy
nie udało się wam wówczas przebić i podpisać kontraktu
z większą firmą?
Duch Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu to
było coś, co nas napędzało do nagrania pełnego albumu,
tak się jednak złożyło, że Rondelet Records
zrezygnowało z naszego kontraktu na album i musieliśmy
odpuścić. Zdecydowaliśmy się na samodzielne
wydanie i w tym celu założyłem Suspect Records
razem z naszym menadżerem Johnem Frithcley'em
i razem z nim współfinansowaliśmy powstanie
pierwszego singla "Fast Lane/Fighting To Be
Free". Nagranie poradziło sobie na tyle dobrze, że
zostało wybrane na utwór tygodnia przez heavy metalowe
pismo Sounds Magazine.
Może stało się też tak, ponieważ wszystkie duże
firmy miały już po kilka metalowych kapel w
swych katalogach, np. EMI Iron Maiden, Phonogram
Def Leppard czy MCA Tygers Of Pan Tang
i ich szefowie uznali, że to wystarczy, jeśli chodzi o
Wzięliście wówczas całkowity rozbrat z muzyką,
czy też graliście nadal, chociażby dla przyjemności?
Gramy jeszcze dla zabawy. Nie jesteśmy zainteresowani
robieniem na tym pieniędzy, ale doceniamy
szansę jaką dała nam wytwórnia High Roller Records
wydaniem "Welcome To Hell". Czujemy, że
wreszcie udało się nagrać znakomity materiał, który
pozwoli naszej grupie na stałe wpisać się w historię.
Cieszymy się bardzo naszym albumem i jesteśmy pewni,
że udało się nam zachować cząstkę prawdziwej
filozofii NWOBHM. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasz
produkt jest przeterminowany, ale mimo to osiągnęliśmy
to, co chcieliśmy uczynić już dawno temu.
Czytałem w internecie jakieś 45 pozytywnych recenzji
i jestem dumny, że możemy tę tradycję podtrzymywać
przy życiu.
To pewnie powodzenie dwóch składanek z archiwalnym
materiałem, zwłaszcza bardzo obszernej,
dwupłytowej "Use Your Weapons Well" sprawiło,
że Sparta powróciła do grona żywych?
Prawdą jest, że sukces "Use Your Weapons Well"
przyczynił się do decyzji o zrealizowaniu nowego
materiału. Napisałem piosenkę pod tytułem "Welcome
to Hell" i postanowiliśmy ją wysłać w wersji demo
do High Roller Records, kawałek się im spodobał i
zgodzili się co do tego, że nadszedł najwyższy czas
zrobić coś nowego. Nam też bardzo się on podoba i
uważam, że to ogromny sukces dla takiego zespołu
jak nasz. Ile zespołów ma tyle szczęścia, by ponad
74
SPARTA
35 latach wreszcie wydać upragniony debiutancki
krążek? Uzyskać tyle pozytywnej energii w zamian?
Jak to się mówi, lepiej później niż wcale…
Dokładnie! Co ciekawe: większość wracających po
latach zespołów ma znacznie odmłodzony skład,
tymczasem u was nie było jak widać problemu, by
znowu skrzyknąć starych kumpli do grania?
To, co nas najbardziej cieszy w tym albumie, że
udało się nam to po tylu latach, że byliśmy w stanie
powstać na nowo i zrobić kolejny krok, tak jakby nie
było żadnej luki w naszej karierze. Trzydzieści pięć
lat to bardzo długi okres czasu, ale znaleźliśmy w
sobie dość siły, by wznieść się jeszcze wyżej, zaczynając
dokładnie w tym samym punkcie w którym daliśmy
sobie spokój. Wszyscy jesteśmy całkiem niezłymi
muzykami i włożyliśmy sporo pracy w pracę
gitar i wokale. Mimo to, smutne jest podkreślanie
przez wielu recenzentów, zdanie, że gdybyśmy zrealizowali
go w latach 80-tych byłby to klasyk gatunku.
Ja z kolei podkreślę, to co powiedziałem wyżej: lepiej
później niż wcale…
Pomysł nagrania albumu, w dodatku debiutanckiego,
pojawił się od razu, czy też ta decyzja dojrzewała
stopniowo?
Pomysł na nowy album narodził się po sukcesie "Use
Your Weapons Well". Zdaliśmy sobie sprawę, że
nadal mamy dusze prawdziwych rockowców i mamy
coś do udowodnienia choćby samym sobie. Udało
się nam to. Miałem pomysły na siedem nowych kawałków,
z kolei Snake napisał "Arrow", który pamięta
jeszcze czasy lat 80-te, później Snake razem z
Karlem napisał "Time". Klasyczny "Angel Of Death"
dopełnił album dając dziesięć kawałków na wydanie
CD, tak jak stało się z "Death To Disco" pastiszem
starego funku, który z kolei nie znalazł się na wersji
winylowej. To był taki heavy metalowy sik na ten gatunek
i przy okazji znakomita zabawa przy jego nagrywaniu.
Praca w studio kiedyś i obecnie to pewnie dwa całkowicie
odmienne doświadczenia? Teraz pewnie
zdecydowanie łatwiej jest być muzykiem, zwłaszcza
jeśli potrafi się naprawdę grać?
Wszyscy jesteśmy spełnionymi muzykami, ale wciąż
wracamy do ducha lat 80-tych. Wciąż kochamy
Black Sabbath, Judas Priest i Motörhead, ale
mamy własny styl, który łatwo jest rozpoznać. Byliśmy
zdeterminowani aby nagrać płytę utrzymaną
jak najbardziej w stylu i duchu lat 80-tych, dlatego
wszystko zyskało odpowiedni retro szlif, który było
nam łatwo uzyskać. Recenzenci często podkreślają,
że udało się nam zachować nie tylko ducha dawnej
Sparty, ale także ducha ówczesnego NWOBHM.
A na jakim etapie powstawania "Welcome To
Hell" zdecydowaliście, że premierowe utwory
wzbogacicie wybranymi, starszymi utworami z
waszego dorobku? Według jakiego klucza je dobieraliście?
Zdecydowaliśmy się na ponowne nagranie "Angel Of
Death" by w pełni wykorzystać współczesne możliwości
techniki jakie są teraz dostępne, ale muszę
podkreślić, że cały album został nagrany w lokalnym
studiu i wyprodukowany przez nasz zespół i Andy'ego
z Superfly Studios. Świetnie się bawiliśmy
nagrywając ten materiał i wciąż mamy oryginalne
miksy i produkcje, która została zmiksowana raz jeszcze
przez Thomasa Engela z Temple of Disharmony
w Niemczech. Zostały trochę unowocześnione.
"Arrow" był w pełni kawałkiem z lat 80-tych,
uzyskał więc bogatsze brzmienie, podobnie jak "Soldier
Of Fortune", oparty na oryginalnym numerze z
tamtych lat i mający w nowej wersji niewiele wspólnego
z oryginałem.
Dlatego obok znanego z singla "Angel Of Death"
mamy tu ten nigdy dotąd nie nagrany "Soldier Of
Fortune" sprzed 30 lat?
"Angel of Death" zawsze należał do naszych ulubionych
kawałków i bardzo chcieliśmy go zrealizować
ponownie przy wykorzystaniu najnowszych
możliwości technicznych. Możliwości jak mieliśmy
w 1981 roku to zupełnie inna bajka w porównaniu z
dzisiejszymi i przypuszczam, że wykonaliśmy kawał
znakomitej roboty uwspółcześniając ten numer.
"Soldier Of Fortune" zawiera oryginalne słowa z wersji
z roku 1981, ale ostateczna wersja nie przypomina
oryginału. Jest teraz znacznie cięższy i po prostu
lepszy.
Było też tak, że pomysły z tamtych lat dopracowaliście
dopiero teraz, czego efektem jest na
przykład "Arrow"?
"Arrow" także jest utworem napisanym w latach 80-
tych, który nigdy nie został nagrany i pomyśleliśmy,
że jest na tyle wartościowy by mógł trafić na ten
album. Sadzę, że to był świetny dodatek i on także
został nagrany z wykorzystaniem technologii niedostępnych
w tamtych czasach.
Podstawą nowej płyty są jednak zupełnie nowe,
świeżutkie i premierowe utwory, jak mocarny numer
tytułowy, skoczny "Rock 'N' Roll Rebel" czy
pięknie się rozpędzający "Dreaming Of Evil". To
chyba duża satysfakcja dla twórcy widzieć, że jego
nowe utwory cieszą się nie mniejszą popularnością
niż te starsze, klasyczne numery z wczesnych lat
80-tych?
Ja bardzo lubię kawałek tytułowy i uważam, że to
najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek napisałem. Cieszę
się też, że podobają ci się "Rock "N" Roll Rebel" i
"Dreaming Of Evil". My również wolimy prostsze
piosenki z prostymi riffami, ku uciesze naszej publiczności.
Kolejnym numerem, który bardzo lubię
Foto: High Roller
jest "Wild Night", który został bardzo doceniony
podczas koncertów. Nie mamy wiele grup heavy metalowych,
które piszą utwory z tak dużą rolą gitary,
ale według nas to się sprawdza.
Lubujecie się w mocnym i szybkim graniu, ale nie
zapominacie też o klasycznej balladzie. "Kingdom
Of The Sky" wieńczy płytę i lepszego zakończenia
"Welcome To Hell" nie mogliście wymyślić - bez
takiego utworu metalowa płyta nie byłaby kompletna?
Napisałem "Kingdom Of The Sky" jako kontynuację
"Angel Of Death" i jako łącznik pomiędzy starym a
nowym. W tekście do "Angel Of Death" jest
powiedziane: Idź i umrzyj w Królestwie Niebieskim,
nadszedł czas byś umarł w Królestwie Niebieskim".
Właśnie ten utwór jest łącznikiem między 1981 a
2013 rokiem. Nowy album kontynuuje myśl oryginalnego
"Angel Of Death". Mam też własną teorię
odnośnie piekła i wyróżniam jego trzy rodzaje.
Pierwszy rodzaj to piekło ziemskie, odzwierciedlone
w "Welcome To Hell", opowiadającym o piekielnej
bitwie na Ziemi. Mówi się w nim o zmartwychwstaniu
spartańskich wojowników do ponownego boju
oraz, że powrócą z piekieł by znów walczyć. Wreszcie
to piekło w Królestwie Niebieskim, w którym
Bogowie rozgrywają swoje śmiercionośne igrzyska.
Jeśli spojrzysz dokładnie na okładkę, zauważysz
właśnie Spartan wracających do życia, bitwę o Ziemię
i grafikę prezentującą Królestwo Niebieskie. Kapitalny
zresztą projekt Aleksandra von Weidinga.
To także jeden z moich najbardziej ulubionych numerów
na płycie.
Trudno też sobie wyobrazić, że po wydaniu tak dobrej
płyty nie będziecie koncertować. Planujecie
większą ilość występów, promujących "Welcome
To Hell"?
Zawsze staraliśmy się szukać dobrych okazji do promowania
naszej muzyki na żywo. Będziemy też grać
nadal i zamierzamy zrealizować następcę "Welcome
To Hell". Jesteśmy szczęśliwi, że możemy grać
wszędzie tam, gdzie docenia się naszą twórczość.
Zagraliście już na festiwalu Brofest 2014, z wieloma
innymi legendami NWOBHM - to było pewnie
dla was coś wspaniałego?
To było świetne! Cieszę się, że po tym wszystkim,
mogliśmy zagrać na tak prestiżowym festiwalu.
Przecież my też tworzyliśmy NWOBHM! Bardzo
miło było widzieć, że po tak długim czasie, tak wielu
fanów nadal cieszy się muzyką Sparty. A fani byli z
całego świata, przez co to całe doświadczenie było
jeszcze bardziej emocjonujące. Rewelacja!
Graliście pewnie sporo starszych numerów, a jak
publiczność przyjęła wasze nowe utwory?
Zagraliśmy wszystkie stare numery, co było niezwykle
ważne dla naszych fanów. Zagraliśmy więc,
"Tonight", "Welcome To Hell", "Wild Night", "Angel of
Death" i "Fast Lane". To było niezwykle istotne, żeby
właśnie zagrać te stare numery z nowymi. Wiele
osób pośród publiczności miało już nasz "Welcome
to Hell" i mogła śpiewać razem z nami nie tylko nowe
utwory, ale także te starsze.
W takich chwilach ma się pewnie ostateczne potwierdzenie,
że warto było zaryzykować i wrócić do
grania po tylu latach przerwy?
Sparta zdecydowanie wróciła do gry. Uzyskaliśmy
szansę na nagranie nowego albumu, co zaowocowało
"Welcome To Hell". Nie sądziliśmy jednak, że odniesie
on tak ogromny sukces, skoro pozostawaliśmy
niezauważeni przez całe lat 80-te aż do dziś.
NWOBHM obecnie jest niszą, ale my byliśmy tam
kiedy wszystko się zaczęło, dlatego zamierzamy nieść
ten kaganek tak długo, jak długo ludzie będą
chcieli nas słuchać. Na chwilę obecną mogę zdradzić,
że noszę się z konceptem trylogii i chciałbym ją
skompletować. Tymczasem zachęcam do śledzenia
naszych poczynań na naszym facebooku, który znajdziecie
jako Sparta UK.
Wojciech Chamryk &
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
SPARTA 75
wszystkiego w ten sam sposób. Mieliśmy chyba dobry
pomysł na coś cięższego. Po prostu miał brzmieć w
taki sposób.
Happy heavy metal i kosmiczna policja
Wielu ludzi mówi im, że są zbyt weseli, za dużo żartują i zanadto kolorowo się
ubierają. Nie zmienia to jednak faktu, że już od 1992 roku raczą swoich fanów na całym
świecie swoją muzyką. W tym roku Edguy wypuścił swój dziesiąty album studyjny, "Space
Police - Defenders Of The Crown", na którym po raz kolejny pokazuje, że heavy metal wcale
nie musi być agresywny. O nowym wydawnictwie i happy metalu rozmawialiśmy z radosnym
basistą, Tobbiasem Exxelem.
HMP: Dzięki, że znaleźliście czas aby odpowiedzieć
na kilka pytań. Jak idzie promowanie nowego albumu
Edguy? Czy fani są zadowoleni z tego co dokonaliście?
Tobbias Exxel: Cześć! Uwielbiam rozmawiać o naszym
nowym albumie i tego typu rzeczach. Promocja
idzie bardzo dobrze. Udzielamy naprawdę wielu wywiadów.
Oczywiście wszyscy w zespole cieszą się z tego
jak ludzie odbierają album. Szczerz mówiąc, jesteśmy
bardzo szczęśliwi, bo większości fanów bardzo się on
podoba. My również jesteśmy z niego dumni, bo jest
trochę cięższy, surowszy. Zawsze mówiłem, że "Hellfire
Club" jest moim ulubionym albumem Edguy, ale
teraz mogę powiedzieć, że "Space Police" zajął jego
Skąd się wziął ten dziwny tytuł. Dlaczego akurat
"Space Police - Defenders of The Crown"?
(Śmiech!) Po pierwsze, chcieliśmy mieć jeden album,
ale dwa tytuły. W ten sposób moglibyśmy zarobić więcej
pieniędzy, bo wtedy płaci się za dwa tytuły, nawet
jeżeli kupujesz tylko jeden album. Nie no, żartuję
(śmiech) A tak naprawdę chodzi o to, że wielu ludzi,
szczególnie w Niemczech, zawsze narzeka, że Edguy
nie jest prawdziwym zespołem heavy metalowym.
Niektórzy twierdzą, że czasami jesteśmy zbyt zabawni,
że nie ubieramy się cały czas w czarne koszulki, ale
nosimy czasami żółte, czy nawet różowe albo zielone.
Nie nosimy typowych czarnych ciuchów i skórzanych
kurtek i tego typu rzeczy. Na naszych albumach dużo
żartujemy. Niektórzy twierdzą, że heavy metal nie
może być wesoły, ale raczej wściekły, agresywny. A my
tacy nie jesteśmy. Wielu ludzi mówi, że musisz się zachowywać
w taki, a nie inny sposób, żeby być prawdziwym
zespołem heavymetalowym. Pomyśleliśmy, że na
następnym albumie będziemy musieli ruszyć w kosmos,
nagrać go w kosmosie, bo tam nie ma żadnych
granic. Nikt nie może ci powiedzieć co wolno ci robić,
a co nie. W kosmosie nie ma nic oprócz grawitacji i
możesz być kim tylko chcesz. Możesz tam jednak zostać
zatrzymany przez kosmiczną policję, która powie
ci: Ej! Nie wolno ci tego robić! Nawet w kosmosie musicie
być heavymetalowym zespołem! (śmiech) To zabawne,
bo nabijamy się z ludzi, którzy cały czas na
wszystko narzekają. Edguy to Edguy i tacy jesteśmy.
Można powiedzieć, ze jesteśmy zespołem happymetalowym,
a nie tylko heavymetalowym i jesteśmy z tego
dumni. Mamy szczęście posiadać wielu fanów na całym
świecie. Szczerze mówiąc, to nie zwracamy uwagi
na tych narzekających na wszystko ludzi. Myślę, że potrzebują
trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić.
Foto: Alex Kuehr
Słuchając "Space Police" można odnieść wrażenie, że
sporo motywów przewijało się gdzieś wcześniej, głównie
są to skojarzenia z Avantasia. Czy taki był zamiar?
Czy Tobias Sammet nie ma rozdwojenia jaźni
pracując nad materiałem dla Edguy i Avantasia, które
właściwie trzymają się podobnych stylów muzycznych?
Hmm, myślę, że Tobias lepiej odpowiedziałby na to
pytanie, bo to on pisze większość utworów (śmiech).
To chyba naturalne, że materiał Edguy jest teraz porównywany
z Avantasia, bo Avantasia wydała niedawno
album i ruszyła w trasę. Nowy album Edguy i
ostatni Avantasii zostały wydane w dość krótkim
odstępie czasu. Różni je chyba tylko rok, więc to chyba
normalne, że ludzie je porównują. Nie wiem, są podobne,
a ludzie lubią oba. Ja jestem zadowolony. Tobias
tworzył kompozycje na jeden i drugi album w krótkim
czasie, więc niektóre kawałki mogą brzmieć podobnie.
Nie wiem co z tym robić. Z jednej strony ludzie narzekają,
że "Space Police" jest gorszy od poprzedniego albumu.
Inni narzekają, że jest podobny do Avantasii,
albo coś. Nam podoba się od początku do końca i to
jest najważniejsze. Trudno mi myśleć o tych wszystkich
szczegółach dlaczego coś jest podobne, dlaczego
się różni. Większość kompozycji nie pochodzi z naszych
głów, ale z wnętrza, po prostu czujesz co chcesz
zrobić i czy coś ci się podoba. Mam nadzieję, że na
żywo przy wielu piosenkach ludzie będą mogli razem z
nami śpiewać, skakać, robić headabang i tego typu
rzeczy. Wtedy uznam, że wypełniliśmy nasze zadanie.
miejsce, są trochę podobne. Jesteśmy więc z niego bardzo
zadowoleni.
Jakbyście mieli porównać ten album do innego albumu
Edguy, to do którego byście porównali i dlaczego?
Jak już powiedziałem, jest trochę podobny do "Hellfire
Club", który od dłuższego czasu był moim ulubionym
albumem. Te piosenki są trochę cięższe i bardziej bezpośrednie,
co naprawdę mi się podoba. Mamy więc
trochę podobne piosenki, jak "Lovatory Love Machine"
i "Love Tyger" z nowego krążka. Jest zabawna, rockowa,
ma w sobie coś w stylu Van Halen. Nagraliśmy do niej
klip w stylu kreskówki, co też było bardzo śmieszne.
Myślę, że wszystkim, którym podobał się "Hellfire
Club" albo też "Mandrake", na pewno pokochają też
"Space Police".
Nowy album przez wielu został okrzyknięty jako
jeden z najcięższy waszych albumów. Jednak mam
wrażenie, że to jest nieco przesadzona opinia, bowiem
nowy album w żaden sposób nie przebija "Hellfire
Club". Ale na pewno jest to jeden z waszych najcięższych
albumów. Z czego to wynikło? Czyżby
Edguy zatęskniłem za bardziej heavy metalowym
graniem? Co was zmotywowało do nagrania właśnie
takiego albumu?
Przez wiele lat lubiłem mieć na płycie dużo heavy metalu,
bo jestem jego wielkim fanem, ale też rocka. Edguy
zawsze było mieszanką dobrego rocka i heavy metalu.
Nawet na naszych wczesnych albumach jak "Vain
Glory Opera", "Theatre Of Salvation", czy "Mandrake"
słychać wpływy tych dwóch gatunków. Powiedziałem
kolegom z zespołu, że chciałbym, żeby następna
płyta była cięższa w porównaniu to "Age Of The
Joker". Nie chodzi skopiowanie "Hellfire Club", ale
czasami fajnie jest nagrać coś bardziej heavymetalowego
albo rockowego. Dobrze jest kierować się czymś
innym na każdym albumie. Nie ma sensu tworzyć
Dlaczego postanowiliście wybrać taką zabawną, ale
też kiczowatą okładkę? Czyżby chęć zwrócenia uwagi?
Czy może potwierdzenie, że Edguy zaliczany jest
do tych kapel, który stawiają na humor w swojej
twórczości?
Tak, to prawda. Wybraliśmy taką okładkę, bo nam się
podobała i była inna. Jeżeli coś jest unikatowe, to czy
ci się to podoba czy nie, będziesz ją pamiętać. Jeżeli
popatrzysz na nią przez kilka sekund, to na pewno
zapamiętasz kosmicznych policjantów i jakieś potwornych
kosmitów, Z łatwością przypomnisz ją sobie.
Z drugiej strony, patrząc na wiele metalowych okładek
dochodzę do wniosku, że większość wygląda prawie
tak samo. Ciemne kolory, może jakieś czaszki, martwe
rzeczy, itp. Moim zdaniem nasza kosmiczna policja
wyróżnia się na tym tle. Jasne, okładka jest trochę kiczowata,
zabawna, ale w idealnie pasuje do zespołu, bo
Edguy, jak już powiedziałem, nigdy nie czuł, że musimy
zachowywać się dokładnie tak, jak powinien to
robić zespół rockowy, czy heavymetalowy. Robimy
wszystko po swojemu. Ludzie dyskutują na temat
okładki, albo przesłaniem jakie ze sobą niesie, albo
wymyślają swoją własną historię. Ktoś może spojrzeć
na nią i się uśmiechnąć, a ktoś inny nie. Widzisz policjanta
w kosmosie, który patrzy w stronę aparatu i
może robi sobie akurat małą sesję zdjęciową, nie zdaje
sobie nawet sprawy, że stoi za nim potwór. Nawet nie
wyobraża sobie, że zostało mu tylko kilka sekund zanim
zostanie pożarty, albo coś. Nie wiem.
Dobra pomówmy o kompozycjach. "Sabre & Torch"
to otwieracz na miarę "Mysteria" i jest to jeden z
waszych najostrzejszych kawałków. Zgodzicie się z
tym? Jak się też odniesiecie do tego, że dla wielu
fanów ten utwór jest bardzo podobny do "Invoke The
Machine"?
Słyszałem o tym. Chyba nie mogę zaprzeczyć, że są
podobne, bo wielu ludzi ma takie odczucia. Nie mogę
powiedzieć nic przeciwko temu. To chyba temat na
jaki powinniście rozmawiać z Tobbym. Mogę powiedzieć,
że to naprawdę świetna kompozycja. Oczywiście
można powiedzieć, że jest trochę jak "Mysteria", która
powstała dziesięć lat temu, a riff, który idzie mniej
więcej tak: (nuci melodię), przynajmniej nutowo, ją
przypomina. Uwielbiam ją i nie mogę zaprzeczyć
pewnym podobieństwom, nowym elementom, itp. Ale
oczywiście Tobby ma o tym swoje zdanie i pewnie
myśli, że "Invoke The Machine" mogłoby równie dobrze
być numerem Edguy (śmiech). Przynajmniej dobrze
się bawiłem nagrywając ten utwór i to jest dla mnie
ważne. Teraz nie mogę się doczekać, żeby zagrać ją na
żywo. Podejrzewam, że podczas pierwszej piosenki się
połamię, nie wiem (śmiech).
"Space Police" brzmi z kolei jak utwór wyjęty z "Rocket
Ride" choć ma też coś z płyt Avantasia, zwłaszcza
z "The Wicked Symphony". Czy taki był za-
76
EDGUY
miar?
Chyba nie zgodzę się z tym, że brzmi jak numer z "Rocket
Ride", ale to tylko moje zdanie. Może trochę keyboard.
Myślę, że został napisany i zaaranżowany w typowy
dla Edguy sposób. To nowa piosenka, ale oczywiście
można rozpoznać, że to coś naszego. I o to
chodzi, bo nie ma sensu grać kompletnie inaczej. Niektórzy
fani mogliby się skarżyć, że to już nie Edguy,
jednak ten kawałek jest dla nas typowy. Niektórym ludziom
przypomina "Rocket Ride", tak jak tobie. Szczerze
mówiąc, to nie pierwszy raz, kiedy ktoś porównuje
"Rocket Ride" ze "Space Police". Masz do tego prawo
i nie przeszkadza mi to. Nie jestem na ciebie zły, więc
jest dobrze (śmiech) Tak jak już mówiłem, Tobby zrealizował
w niej nasz kosmiczny plan, do czego pasują
słowa. Naprawdę ją uwielbiam.
Pewnie większość fanów tęskniło za power metalem
w waszej muzyce i prawdziwą perełką z nowej płyty
jest "Defenders of The Crown". Normalnie przypominają
się stare płyty Edguy. Czy jest nadzieja, że
kiedyś cały album będzie w takim klimacie? Czy
tutaj riff był wzorowany na "Devil in The Belfry"?
No i skąd się wziął pomysł na koncertowy aspekt,
który pojawia się pod koniec utworu? Taka zabawa
często jest spotykana na koncertach, ale tutaj pokusiliście
się aby wykorzystać to w utworze. Efekt ostateczny
jest znakomity. Więc jak to było z "Defenders
of the Crown"?
(Śmiech) ...Czy jest nadzieja, że kiedyś cały album będzie
w takim klimacie "Defenders of The Crown?... -
nie brzmi to dobrze, szczerz mówiąc (śmiech) To duży
problem, bo zawsze próbujemy czegoś nowego, a jeżeli
ktoś się pyta, czy jest jakaś nadzieja, że cały album
będzie brzmiał jak jeden utwór, który brzmi jak stary
Edguy, to trochę trudne dla mnie. Dla mnie wszystkie
piosenki są dobre i jestem z tego zadowolony. Nie
chcemy kopiować żadnego utworu z naszych nowszych
płyt, jak "Rocket Ride" czy "Age Of The Joker", ani
też ze starych. Oczywiście jesteśmy z nich dumni, ale
zawsze trzeba próbować czegoś nowego. Masz jednak
rację w tym, że "Defenders Of The Crown" jest świetne
i jestem pewny, że zagramy ją na żywo. Uwielbiam te
chórki: (śpiewa), mam nadzieję, że ludzie będą je
śpiewać razem z nami i wyjdzie wspaniale.
Płytę promował "Love Tyger", który jest czymś na
miarę "Lovatory Love Machine". Czy właśnie tak
powinien brzmieć Edguy naszych czasów? Czy
łatwiej przychodzi granie bardziej hard rockowych
kawałków aniżeli power metalowych jak za dawnych
lat? Nie brakuje wam takiego grania jak za czasów
"Mandrake"? Czy jest szansa, że kiedyś nagracie
album w takiej konwencji?
Po pierwsze, nie wydaje mi się, że album był promowany
tylko przez "Love Tyger". Był też klip do "Sabre
& Torch", która jest chyba najcięższą pozycją na płycie.
Może nie promował jej, ale fajnie jest mieć w Internecie
jakiś teledysk. Nie znaczy to jednak, że "Love Tyger"
i "Sabre & Torch" są najważniejsze dla tego krążka.
Myślę, że mamy na nim wiele świetnych kompozycji
jak: "The Eternal Wayfarer", która jest epicka. Wielu
ludzi twierdzi, że mogłaby się ona znaleźć na albumie
Avantasii. Zabawne jest to, że mamy też takie utwory
jak "Theathre Of Salvation" albo "The Piper Never
Dies", które są bardziej w ich stylu moim zdaniem.
Widzisz więc, że robiliśmy takie rzeczy już dużo wcześniej.
Nie powinniśmy dyskutować na temat czy łatwiej
nam grać rock czy heavy metal, bo naprawdę kocham
oba te gatunki, dlatego z nich czerpiemy. Nie
chcemy mówić, że jesteśmy typowym zespołem heavymetalowym,
ale nie jesteśmy też typowym zespołem
rockowym. Kochamy mieszać te dwa style i nikt tego
nie zmieni. Oczywiście jesteśmy bardzo dumni z
"Mandrake", jak już powiedziałem, należy do starszych
rzeczy, a my zmieniamy się co album, co niekoniecznie
oznacza, że nie lubimy naszej dawnej twórczości.
Uwielbiam numery jak "Mandrake", czy "Painting
On The Wall", są naprawdę dobre. Oczywiście czasami
chciałbym zagrać je ponownie na scenie na żywo, ale
mamy tylko dwie godziny i musimy dobrze wybrać.
Jestem pewny, ze "Mandrake" zawsze będzie częścią
koncertów, ze względu na jego świetne utwory. Fajnie
jest posłuchać sobie "Mandrake", później "Space Police"
i później znowu "Mandrake". Bardzo dobrze do
siebie pasują, ale jest w nich też różnorodność.
Co mi się podoba, to cover Falco. "Rock Me Amadeus"
brzmi nawet jak wasz autorski utwór, który
przypomina nieco "King of Fools". Trzeba przyznać,
że macie jaja skoro odważyliście się zmierzyć z muzyką
Falco. W końcu miał swój styl śpiewania, ale przeróbka
wyszła wam znakomicie. Dlaczego akurat
cover Falco?
Tak dla zabawy. Już jakiś czas temu rozmawialiśmy o
nagraniu covera Falco "The Commissar", ale nie wychodziło
nam za dobrze. Ktoś z zespołu powiedział,
żebyśmy spróbowali z "Rock Me Amadeus", jest rockowa,
ale warto spróbować zrobić wydobyć z niej prawdziwy
rock. Zaczęliśmy więc nad nią pracować na
próbach. Granie jej było świetną zabawą. Było też zabawnie,
bo Tobby był w stanie wydobyć z siebie takie
same dźwięki. Żart zawarty w tekście rozumie większość
ludzi z Niemiec i Austrii, trochę trudniej jest go
przekazać w Polsce. Z drugiej strony, to po prostu dobra
piosenka. Ma dobry rytm, można przy niej poskakać
i wszyscy mogą śpiewać: "Amadeus, Amadeus,
Amadeus" (śmiech) To jest świetne i naprawdę wywołuje
uśmiech na mojej twarzy, kiedy jej słucham.
Jakie utwory z nowej płyty zamierzacie zagrać na
żywo?
Jest jeszcze za wcześnie. Na ten moment zdecydowaliśmy,
że chcemy przećwiczyć je wszystkie na żywo i
dopiero wtedy podejmiemy decyzję. Jestem pewny, że
zagramy takie kawałki jak "Defenders Of The Crown",
może "Love Tyger". Z drugiej strony jest tyle starych
numerów, które bardzo chcielibyśmy pokazać. Musimy
więc się zastanowić nad programem, który będzie
miał około dwóch godzin i będzie wspaniałą mieszanką
naszych starszych materiałów, jak "Mandrake" i
"Theatre Of Salvation" i oczywiście "Rocket Ride" i
"Age of The Joker", no i oczywiście "Space Police".
Zawsze kochałem koncerty, bo są mieszanką wszystkich
albumów, które nasz zespół nagrał. Nie sądzę
więc, żebyśmy skupiali się tylko na "Space Police" i
dodali tylko dwa lub trzy starsze utwory. To nie miałoby
sensu.
Czy planujecie odwiedzić nasz kraj? W końcu macie
tutaj sporą rzeszę fanów, którzy czekają na wasz
występ.
Jasne, byłoby miło. Jak na razie, niestety nie potwierdzono
żadnego terminu, ale nasi ludzie nad tym pracują,
więc naprawdę mam nadzieję, że zagramy w Polsce.
Mam świetne wspomnienia z ostatniego koncertu,
który odbył się już pięć lat temu na jednym z festiwali
i to był jedyny raz, kiedy u was graliśmy. Nie dobrze,
trzeba to zmienić, musimy dać więcej koncertów w
Polsce (śmiech) Naprawdę mamy nadzieję, że tym razem
nam się uda.
Edguy to jeden z nie wielu zespołów, których skład
nie ulegał zmian od lat. Jak wam się udaje ta sztuka?
Tak idealnie się rozumiecie? Nigdy nie ma zgrzytów
w waszej kapeli?
Oh, jesteśmy naprawdę dumni z tego, ze jesteśmy razem
już szesnaście lat. Brak zmian w składzie przez
tak długi czas nie zdarza się często. Szczerze mówiąc,
nie jest tak, że idealnie do siebie pasujemy. To naturalne,
że czasami musimy coś przedyskutować, albo
sprzeczamy się w ważnych kwestiach, które mają
wpływ na zespół, takich jak komponowanie, koncerty.
Czasami zdarzają się wielkie kłótnie. Dzięki Bogu
nigdy nie musieliśmy się bić (śmiech) Chociaż czasami
było dość wybuchowo, ale to jest naturalne. Zrobiła się
z tego trochę relacja jak między kobietą i mężczyzną.
Mamy nadzieję, że przetrwa jeszcze bardzo, bardzo
długo. W jakiś sposób nauczyliśmy się w Edguy szanować
opinie wszystkich członków i stawiać na kompromisy.
W sumie nie można się tego nauczyć, ale tak się
dzieje. Każdy wie, że Edguy zajmuje szczególne miejsce
w naszym życiu i nikt nigdy nie odejdzie z zespołu
tylko dlatego, ze ma inną opinię na jakiś temat. Wszyscy
nad tym pracujemy i mam nadzieję, że przetrwamy
kolejne szesnaście, albo nawet dwadzieścia, trzydzieści
lat i będziemy mogli grać to, co kochamy.
Waszymi debiutem był album "Savage Poetry", który
nagraliście raz jeszcze jako "The Savage Poetry" to
jeden z waszych najlepszych albumów, choć jego
pierwowzór nie był tak udany. Dlaczego postanowiliście
poprawić ten album? Co wam tutaj nie pasowało?
Pierwsza wersja "Savage Poetry" była bardziej demem.
Mieliśmy wtedy po szesnaście lat, nie mieliśmy doświadczenia
jak nagrywać album itp. Później, kiedy nagraliśmy
"Theater Of Salvation" i ktoś wpadł na pomysł,
że może moglibyśmy popracować nad numerami z "Savage
Poetry", bo wszystkie płyty po "Kingdom Of
Madness" miały lepsze brzmienie, brzmiały po prostu
jak prawdziwy album. Pierwsze "Savage Poetry" traktujemy
raczej jak jakieś muzyczne oświadczenie. Rejestrowaliśmy
je za pomocą chyba dwóch mikrofonów.
Myślę, że to był dobry powód, żeby dać mu szansę.
"Dobra, nagrajmy jeszcze raz "Savage Poetry", żeby
mogła trafić do szerszej publiczności". Zrobiliśmy z
niej prawdziwy album i włożyliśmy w niego dużo pracy,
żeby pokazać ludziom, że dawno temu wydaliśmy
coś takiego jak "Savage Poetry". Wypuściliśmy specjalną
edycję na 2CD, na której można porównać stare
i nowe wersje. Zobaczysz wtedy, że różnią się o lata
świetlne różnymi rzeczami. Mają inne brzmienie, są
trochę szybsze, Tobias śpiewa o wiele lepiej. Moim
zdaniem, ponowne nagranie "Savage Poetry" było
świetnym pomysłem.
Z kolei "Mandrake" to album, który jest dla fanów
power metalu wręcz kultowy. Można dostrzec w nim
podobieństwo do "The Metal Opera". Zgodzisz się z
tym?
Tak, "Mandrake" jest świetny, uwielbiam go. To zaszczyt,
że ludzie kochają album, który ma już, mmmm,
trzynaście lat, To dla nas wielki komplement. Jak już
wcześniej powiedziałem, starsze piosenki zawsze
wychodzą wspaniale na żywo. Mogę z całą pewnością
powiedzieć, że nigdy w życiu nie powiemy: "Aaa,
"Mandrake" jest stary, nie chcemy już tego grać na koncertach"
(śmiech) Oczywiście nasz sposób tworzenia
może być teraz trochę inny. Wiemy, że sprawiamy ludziom
radość tym, że gramy na żywo takie kawałki.
"Jerusalem" też jest świetna, bardzo ją lubię.
Najcięższym waszym wydawnictwem i moim ulubionym
jest "Hellfire Club". Skąd się wziął pomysł
na ten album, dlaczego postanowiliście zagrać agresywniej,
ciężej? Nawet wokal Sammeta momentami
jest tutaj zupełnie inny. Jak oceniasz ten album po
tylu latach? Co przesądziło o jego sukcesie?
Szczerze mówiąc, to było tak dawno, że już nie pamiętam
(śmiech) Nie no, żartuję (śmiech) Takie rzeczy
przychodzą naturalnie. Po "Mandrake" stwierdziliśmy,
ze fajnie byłoby nagrać coś cięższego. Na przykład
w "Mysteria" jest całkiem szybka partia basowa,
Tobias daje z siebie wszystko i jest naprawdę świetny,
kiedy uderza w wysokie nuty. Są też bardziej rockowe
kawałki, jak świetny "Navigator", który wcale nie jest
agresywny. "Lovatory Love Machine" jest kolejną
heavymetalową kompozycją. Widać więc, że są na nim
również bardziej rockowe wpływy, co zawsze jest dobrą
zabawą. Każdy utwór sam się broni. Po ośmiu miesiącach,
czy po roku tworzenia zaczęliśmy zbierać je w
jeden album, tyle.
Jak doszło do powstania "The Metal Opera". Czy
sądziliście, że stworzycie płyty na miarę kultowych
albumów Helloween? Obie części "The Metal Opera"
bardzo przypominają "Keeper of The Seven Keys".
Czy dążyliście do zrobienia czegoś tak wielkiego i
wpływowego? Jak doszło do zebrania takiego gwiazdorskiego
składu? Na basie był Markus z Helloween,
a na gitarze Henjo Richter z Gamma Ray.
Wśród gości Kiske, Hansen czy Matos. Czy jest to
hołd dla tego co zrobili w tamtych latach Kiske i
Hansen?
Myślę, że powinnaś o to zapytać Tobby'ego a nie
mnie, bo to on zajmował się "Operą", a nie ja (śmiech)
Trudno mi odpowiedzieć. Mogę ci tylko powiedzieć, że
graliśmy też kawałki z "The Metal Opera" i są świetne.
Myślę, ze Henjo jest doskonałym gitarzystą. Jest naszym
dobrym przyjacielem od wielu lat. Nie znam dokładnego
zamysłu, jaki się za tym krył, czy chcieli złożyć
hołd Helloween, czy coś takiego. Myślę, że powinniście
porozmawiać z Tobiasem o sprawach Avantasii
(śmiech)
To tyle z mojej strony. Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi
i poświęcony czas. Jakaś wiadomość dla polskich
fanów?
Tak, jasne! Fajnie się rozmawiało (śmiech) Mam nadzieję,
że uda nam się dotrzeć do Polski. Myślę, że będzie
to możliwe albo pod koniec tego roku, albo na początku
następnego. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze
bawić przy "Space Police". Nie możemy już się
doczekać koncertów i mieszania nowych utworów ze
starymi i oczywiście "Mandrake". Mogę zapewnić, że
nie będziecie zawiedzeni (śmiech)
Anna Kozłowska
Podziękowania za pomoc przy wywiadzie dla Łukasza Fraska
EDGUY 77
O wyczerpaniu power metalowej formuły
Prawdziwi fan melodyjnego power metalu musi znać Sonata Arctica, która narodziła się w
okresie wielkiego boomu tego gatunku. Szybko odnieśli sukces, a ich debiut "Ecliptica" to prawdziwa
perełka, która odbiła swoje piętno w całym nurcie. Ich styl może i jest podobny do Stratovarius, ale to
dwie różne kapele. Sonata Arctica odeszła od typowego power metalowego grania i nie kryje swoich zamiłowań
do hard rocka, czy innych mniej agresywnych odmian ciężkiej muzyki. Zespół wydał swój kolejny
album zatytułowany "Pariahs Child" i to on był głównym tematem niniejszego wywiadu przeprowadzonego
z liderem zespołu Tony Kakko.
HMP: Witam, Sonata Arctica to jeden z tych zespół,
które odbił swoje piętno na gatunku power metal.
Mimo upływu czasu wciąż tworzycie muzykę, wciąż
nagrywacie nowe albumu, czego przykładem jest
"Pariahs Child". Co was motywuje? Skąd bierzecie
siłę?
Tony Kakko: Miłość do muzyki to silna motywacja.
Jeśli masz tę potrzebę tworzenia nowych rzeczy zakotwiczoną
w twojej duszy, nie masz innego wyjścia, tylko
zaspokajać tę potrzebę. My odbieramy zew rock
Gdy patrzy się na okładkę "Pariahs Child" to ma się
wrażenie, że wysyłacie sygnał, że wracacie do korzeni.
Czy taki był zamiar? Czy jesteście zadowolenie z
ostatecznego efektu? Czy coś byście zmienili gdybyście
mieli okazje?
Tak, taka była intencja. Korzenie w sensie, że wracamy
do "intersekcji" gdzie byliśmy już w 2007 roku, gdy
zdecydowaliśmy się na zrobienie czegoś innego, co zyskało
nazwę "Unia" i tego, co ją kontynuowało. Teraz
wracamy do tego miejsca i jesteśmy gotowi do sprawdzenia,
co jeszcze ma nam do zaoferowania ta ścieżka.
Naturalnie nie zamierzamy wracać do naszej epoki kamienia
łupanego, nie jest to druga "Ecliptica". To trochę
tak jakby "Pariahs Child" był następcą "Reckoning
Night". Jestem zadowolony z tego rezultatu, to
mógłby równie dobrze być nasz najlepszy album jak
dotychczas, ale wydaję mi się, że jestem zbyt blisko
procesu jego powstawania, żeby wygłaszać takie zdecydowane
opinie. Oczywiście lubię "Pariahs Child" i to
bardzo. Czy ścigam się z różnymi opcjami? Zawsze.
Pierwszy moment kiedy grasz nową kompozycję na żywo,
masz wiele okazji by spróbować lub nie spróbować
zaśpiewać jakąś partię inaczej. Czasami lepiej jednak
poprzestać na tym co znalazło się już na albumie. Tak
naprawdę to jednak zbędne marudzenie. Nigdy nie
skończysz tych albumów jeżeli nie pozwolisz im w jakimś
stopniu pójść swoją drogą. Zawsze jednak chcę
uzyskać inne możliwości po czasie. Przypomina to klątwę.
Jakie opinie fanów do was docierają? Czy fanom się
podoba nowy album?
Z tego co słyszałem i czytałem fani już naprawdę polubili
najnowszy album. Chyba nawet bardziej niż "Stone
Grow Her Name", który był skokiem w bok, bardziej
rockowym krążkiem. Nie jest może hitem pośród
najbardziej zagorzałych fanów. Znalazł jednak swoich
Foto: Vesa Ranta
mniejszym lub większym stopniu, w jednym i tym samym
studiu. W każdym razie, to był naprawdę pierwszy
raz kiedy żyliśmy w studiu z dnia na dzień .
Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z wyłączeniem
weekendów. Na pewno dało nam to poczucie, że jesteśmy
zespołem. Zatraciliśmy tę otoczkę, że "mamy
komputery i możemy nagrywać i tworzyć siedząc samemu
w domu", co byłoby łatwe, ale zmierzając do
sedna sprawy, dużo w ten sposób się traci. Mick Fleetwood
kiedyś powiedział coś takiego: "Tak, możesz
wszystko robić na własną rękę, ale będziesz zdecydowanie
szczęśliwszą istotą ludzką, jeśli zrobisz to z innymi
istotami ludzkimi. Gwarantuję ci to". W pełni się
z tym zgadzam.
A gdyby wam powiedział, że "Pariahs Child" jest
nieco komercyjnym albumem? To jakbyście zareagowali?
Cóż… do diaska. Myślę, że dobrze się stało. Nigdy nie
próbowaliśmy być kimś innym. Może był to błąd, ale
z perspektywy tych wszystkich przygód, wciąż byliśmy
sobą. Nadal jesteśmy, patrząc tą szerszą perspektywą,
bardzo marginalną grupą w marginalnym gatunku,
więc jeśli gdzieś udało uzyskać się komercyjny sukces,
to można to postrzegać tylko jako dobrą rzecz. Oczywiście,
gdyby nikt go nie kupił, byłby to zapewne ostatni
album Sonaty Arctiki. Nie pochodzimy z bogatych
rodzin, nikt z nas nie stał się także milionerem, więc
musimy zadbać o to, by zespół opłacał nasze rachunki
i wyżywienie naszych rodzin. Realizacja albumów i
koncertowanie myśląc w ten sposób staje się bardzo
drogim hobby.
and rolla. Staramy się też na tym zarabiać i tak jak powiedział
Lemmy, jest tylko jedna sprawa do której w
pełni się nadaję.
oddanych zwolenników z różnych środowisk. Kiedy
zmieniasz swój styl muzyczny podczas kariery i realizujesz
wiele różnych gatunków na jednym albumie,
musisz opiekować się wszystkimi typami fanów, ale każda
zmiana ma też swoje istotne podłoże. Generalnie
wypowiadając się o "Pariahs Child", sądzę że zawiera
on wszystko to, co dotychczas znalazło się na naszych
płytach, z naciskiem na cięższą, bardziej metalową
stronę.
Jak powstał "Pariahs Child"? Jak przebiegał proces
komponowania? Czy nagrywaliście w ten sam sposób
co zawsze czy coś uległo zmianie?
Zeszłego lata miałem dość muzyki na kilka albumów.
Problemem było wybieranie tych, które znajdą się i pociągną
album. W zamierzeniu miał być to cięższy album,
w znaczeniu wolniejszy i ciemniejszy, ale kiedy
napisałem "The Wolves Die Young" w pierwszych dniach
prób, zmienił on cały kierunek w jaki zmierzał album.
Pokochaliśmy ten utwór od samego początku.
Zdecydowaliśmy się, że chcemy, by znalazło się na nim
więcej takich pozytywnych wibracji. Oznaczało to, że
musieliśmy porzucić kilka wolniejszych numerów, tak
by pasowało bardziej do tego podwyższonego tempa.
Przearanżowałem nawet kilka numerów tak by nadać
im właściwy charakter. Wszystko co miało miejsce podczas
pisania było łatwe i zabawne. Nie jestem pewien
jak się czułem wtedy gdy… (śmiech) Proces nagrywania
był czymś zupełnie nowym. Albo czymś bardzo
starym. Nie pamiętam dokładnie kiedy ostatni raz zdarzyło
się abyśmy nagrywali i miksowali cały album, w
Na płycie jest kilka udanych kompozycji. Jedną z
nich jest "Wolves Die Young". Nie ma cie wrażenie,
że sam utwór jest nieco słodki i za mało w nim power
metalowej jazdy? Czyżby pozostałości po ostatnich
wydawnictwach?
To nowy kawałek, jeden z ostatnich jaki napisałem na
potrzeby tego krążka. Pojawił się znikąd. Nie mogłem
go nie zrobić. Jest dokładnie taki jaki miał być! (śmiech)
Urodziłem się i wychowałem słuchając popu i
rocka lat 70-tych, więc uważam, że wiele czynników z
tamtych lat zachowało się i u mnie w roli songwritera.
Najbardziej podoba mi się "Running Lights". Czy
ciężkim zadaniem byłoby nagrać cały taki album?
Czy nie macie potrzeby tworzyć więcej takich kompozycji?
"Running Lights" miał być bonusem dla Japonii. Jest
taki jaki japońscy fani oczekiwali, że od nas usłyszą.
Myślę, że mimo tego, że go napisałem by był częścią
takiej muzyki, to moje serce leży zupełnie gdzie indziej.
Mógłbym z łatwością napisać cały album wypełniony
takimi numerami, ale wtedy zrobiłbym coś, czego
bardzo bym nie chciał robić. Więc nie zrobiłem tego.
Może pisanie takich numerów dla innego zespołu
byłoby właściwym rozwiązaniem, ale nie wydaję mi
się, że chciałbym zrobić coś takiego. Chcę podkreślić,
że stoję pomiędzy tym co robię i dla mnie "Running
Lights", oprócz oczywistej zabawy i całej otoczki, jest
najsłabszą częścią tego albumu. Taka jest moja opinia.
Poczuliśmy, że da on poczucie większej prędkości i
ożywi początek albumu, jak mój ulubiony kawałek "No
Pain", który powstał, by zrobić jego przeciwieństwo.
Jednym z utworów promujących album jest "Cloud
Factory" i jest to prawdziwy przebój. Zgodzicie się z
tym?
Nie wiem, ale wydaję mi się, że ma w sobie syndrom
"ciepłego ucha". To najstarszy numer na płycie, który
ma pewnie z pięć lat i naprawdę byłem nim już znudzony.
Ale tak, został wybrany na drugi singiel, więc
tak, jak najbardziej… (śmiech)
Uwagę też zwraca 10 minutowy "Larger Than Life".
Czy trudno stworzyć taki rozbudowany utwór?
Nie, nie bardzo. Lubię komponować utwory, w których
mogę zawierać wszystko to, z czym do nich zasiadam.
Przypomina to trochę sklep z cukierkami. Najtrudniejszą
częścią jest się zdecydować kiedy zakończyć pisanie.
Musisz powtórzyć niektóre partie, by kawałek bardziej
trafiał do ludzi, jeśli chcesz to zrobić raz, nadajesz
mu właściwy refren. Szybko dostrzegasz, że musisz
porzucić coś z czym się mierzysz przez pół godziny
i czego zwyczajnie nie możesz zamieścić na albumie. I
w tym wypadku, tak to się właśnie kręci…
Wasz poprzedni album "Stone Grow Her Name" był
bardziej romantyczny, bardziej emocjonujący i choć
było w nim sporo melodyjnego metalu i rocka, to album
zachowywał wciąż charakter Sonata Arctica.
Czy ciężko było uzyskać taki status?
78
SONATA ARCTICA
Nie, naprawdę taki nie był. Napisałem tamte kawałki i
miały się tak unosić, załóżmy że zawsze jesteś w stanie
rozpoznać twórcę i zespół danego utworu, nie ważne
jak go napiszą. I wtedy zmiany nie są aż tak diametralne.
Wciąż poruszamy się po tym samym polu rocka i
metalu. Środek ciężkości tym razem znalazł się po
stronie rocka. To wszystko.
Jestem fanem waszych pierwszych płyt, ale to "Stone
Grow Her Name" najbardziej urzekł mnie swoim
pięknem i przebojowym charakterem. Jednym z hitów
z tego albumu jest "I Have Right". Ukazuje nieco inne
oblicze Sonata Arctica, ale uważam że odświeżyliście
swoją formułę i zaskoczyliście co niektórych, że
potraficie nie tylko grać szybko, ale z wyczuciem i pomysłem.
Czy nie chcieliście iść dalej w takim kierunku?
"I Have A Right" to ten rodzaj numeru, który z łatwością
mógłbym przekazać innemu artyście. Jest słodki.
Taka mała rzecz, która powstała na potrzeby bonusa
dla Japonii. (śmiech) Zawsze miałem coś w sobie z
takich rejonów. Ludzie zawsze przykuwają zbyt dużą
wagę do prędkości i wszystkiego dookoła, że pewnych
spraw nie zauważają. Ponadto, jeśli naprawdę musisz
iść w stronę szybkości i nic ponad nią cię nie interesuje,
to naprawdę gówno wiesz o emocjach i głębszym
znaczeniu wielu spraw. Przechodziłem przez to w latach
1997 - 1999 ze Stratovariusem. Krótki okres czasu
muzycznej ewolucji, który wywarł na mnie ogromny
wpływ. Nie byłoby mnie tutaj i nie robiłbym tego,
co robię obecnie, bez tamtego rozdziału. Prawdopodobnie
robiłbym coś zupełnie innego. Idąc dalej w tym
kierunku, zdałem sobie sprawę, że mam rację. Sądzę,
że byłby to koniec Sonaty Arctiki. Skręcilibyśmy w
popowo-rockową sieczkę, która byłaby zabawą dla nas,
ale używając nazwy Sonata Arctica byłoby to po prostu
niewłaściwe. Zaszliśmy w tę stronę wystarczająco
daleko.
Na tej płycie nie zabrakło też mocnego uderzenia i
znakomicie o tym świadczą "Losing My Insanity"
czy "Somewhere Close To You". Czy ciężko przyszło
wam tworzenie tych kompozycji?
(Śmiech) Tak samo jak z każdą inna. "Losing My Insanity"
to cover kawałka, który napisałem pewnego razu
dla Ari Koivunena kilka lat temu. Zabrało mi to kilka
godzin. Brzmi szybko i przyjemnie, ale czasami wymaga
taki utwór tej jednej iskry. Czasami szuka się pomysłu
i czeka na nie wystarczająco długo. Czysta kartka
papieru bywa przerażająca.
Z czego wynika tak emocjonalne i romantyczne
przesłanie "Stone Grow Her Name"? Czy wiąże się
z tym jakaś historia?
Napisałem kilka kawałków w rockowej stylistyce i odbiór
przez resztę kapeli był bardzo pozytywny. Tak naprawdę
nie byłem całkowicie pewien, że powinniśmy
pójść w tę stronę, ale wtedy pomyślałem sobie: pieprzyć
to. Było to coś nowego i innego. Nie ma żadnej
głębszej historii z tym powiązanej. Po prostu kolejny
album. Nasz rockowy album.
Już raz próbowaliście wrócić do korzeni i mam tutaj
na myśli album "The Days Of Grays". Bardziej metalowy
aniżeli "Unia". Znalazły się tam kilka ciekawych
utworów. Jednym z nich jest "Flag In The Ground".
A wy, jakie utwory z tego albumu najbardziej
lubicie?
"Flag In The Ground" jest w swoim oryginalnym kształcie
pierwszym utworem nagranym we wczesnym okresie
Sonaty Arctiki. Ponownie, chcieliśmy zrobić coś
jako bonus dla Japońców, coś co nie będzie do końca
pasować do reszty albumu. Jednocześnie zdawaliśmy
sobie sprawę, że wytwórnia bardzo będzie chciała go
użyć, jako przysłowiową włócznię między oczy. Prawdopodobnie
był to znakomity wybór. Moimi faworytami
są jednakże "Dead Skin", "Juliet", "Everything Fades
to Gray", "Deathaura", "Breathing" oraz "As If The World
Wasn't Ending".
Powiedzcie dlaczego "Unia" została tak skrytykowana?
Jak wy oceniacie ten album? Jesteście z niego dumni?
Dlaczego wtedy tak drastycznie odeszliście od
starego stylu?
Myślę, że "Unia" to najbogatszy album jaki dotychczas
nagraliśmy. Dla mnie jako twórcy, to był proces który
musiał nastąpić. Byliśmy gotowi zakończyć Sonatę,
byliśmy zmęczeni tym co robiliśmy stylistycznie. Czułem
się jakbym był torturowany. Zabrałem się więc za
pisanie tego, co wtedy chciałem napisać. Rezultatem
była "Unia", która stała się naszym najlepszym albumem.
Opinie oczywiście są różne, ale ja kocham ten
abum. Dał tej grupie nowe życie i kilka
świetnych kawałków, które są po prostu
świetne! Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko, że mówię o tym tak osobiście.
Jestem dumny z "Unii". Nawet bardzo.
Co inni ludzie o tym myślą, naprawdę
mało mnie obchodzi. To moje dziecko i
będę stał za nim murem, kochał i bronił
aż do śmierci.
Jak wspomniałem wcześniej, jestem fanem
waszych pierwszych albumów.
"Ecliptica" to album który ciężko nazwać
debiutem. Wszystko jest tutaj dopracowane
i nie ma się do czego przyczepić.
Sam album to klasyka jeśli chodzi o power
metal. Czy dla was jest to też
szczególny i jedyny w swoim rodzaju
album?
(Śmiech) Ja nazywam "Ecliptikę" rozszerzoną
demówką. Zabawne. Naturalnie, to
był całkiem udany debiut. Byliśmy wówczas
tacy zieloni i niedoświadczeni. Żałuję
tylko, że nie wiedzieliśmy wtedy, by
zwrócić bardziej uwagę na sprawy oczywiste,
by naturalnie wypływały z siebie,
bardziej tolerancyjnie dla nas. Po prostu
nie mogę ścierpieć swojego wokalu na
tamtym albumie. Kocham ten album,
utwory są niezłe, ale myślę, że ta miłość
ma miejsce tylko dlatego, że był to ten
pierwszy. Obecnie nagrywamy go ponownie,
w całości i w obecnym składzie. Będzie jak naj-
Foto: Vesa Ranta
bardziej zbliżony do oryginału, a nie "artystycznym gównem".
Ten album to kopalnia hitów i prawdziwych killerów.
Z tej płyty pochodzi wasz największy hit "Kingdom
for A Heart". Jaka historia się wiąże z tym utworem?
Również dla was jest to numer jeden z waszego
repertuaru?
Rany, to było bardzo dawno temu. Wydaję mi się, że
wtedy zasłuchiwałem się w Royal Hunt. Jest to chyba
nawet słyszalne. Pewnie bym tego nie pamiętał, gdyby
było inaczej. Wtedy wciąż jeszcze mieszkałem z moja
mamą! (śmiech). Gramy go ponownie na żywo po tylu
latach i sprawia nam to wiele przyjemności. Jest wrzodem
na dupie, szczerze, ja nie jestem kastratem! (śmiech)
Jest jedna rzecz, którą bym chciał znać bardziej.
Skalę. Jak śpiewać wyżej. Czasami myślę, że niektóre
kawałki powinny być grane kilka tonów niżej. Ale nie
ma tak dobrze! (śmiech)
"Silence" odniósł ogromny sukces jako album i świadczyć
może o tym status złotej płyty. Jak myślicie co
przesądziło o tym, że ta płyta tak się spodobała
fanom?
Tak. Wszystkie nasze albumy w Finlandii pokryły się
złotem, oprócz ostatniego. Ale tak, myślę że uderzyliśmy
tym albumem we właściwym momencie. Power
metal był wciąż ważny, metal stał się w Finlandii mainstreamowy,
więc dla nas to był ważny moment.
"Silence" to bardzo złożony album, z wieloma numerami.
Ma szybkość, jeszcze więcej szybkości i dwie duże
ballady, "Tallulah" i "Last Drop Falls". I miał kolorową
okładkę. (śmiech) Sądzę jednak, że to tylko bardzo dobry
album Sonaty.
Z tej płyty pochodzi kolejny wasz hit, a mianowicie
"Wolf & Raven". Czy nie tęsknicie za takim graniem?
Nie brakuje wam tego szybkiego, chwytliwego
grania?
Nie, naprawdę nie. Może niezupełnie. W sumie to nie
wiem. Nie czuję po prostu tego czegoś w szybkości.
Dziadzieję! (śmiech) Szybki power metal był czymś w
czym siedziałem bardzo głęboko jako słuchacz przez
krótki okres czasu w późnych latach 90-tych, ale wciąż
jest dla mnie czymś fajnym, jeśli chodzi o tworzenie takiej
muzyki. Powoli zdawałem sobie jednak sprawę, ze
chcę pisać i grać inną muzykę, naturalnie nadal obracającą
się wokół rocka i metalu. Szczerze mówiąc , nie
brakuje mi czasów sportowego metalu. Mimo to, obecnie
gramy "Wolf & Raven" na żywo świętując piętnastolecie
Sonaty Arctiki i daje nam to sporo radochy,
tak dla odmiany. Nie wiadomo co przyniesie przyszłość.
Może zrodzi się iskierka na odrodzenie technicznego
power metalu, a wtedy…
Na trzecim albumie pojawił się Jens Johansson. Jak
udało się go przekonać do współpracy?
Ta… Grał z nami na naszym trzecim krążku, "Winterheart's
Guild" gdzieś w latach 2002 - 2003. (uśmiech)
I zagrał też kilka wyczesanych solówek…
Znakomity sukces odniósł "Victorias Secret" , który
brzmi jak hołd złożony Stratovarius. Czy macie podobne
wrażenie? Czy taki był cel?
Byliśmy wówczas, jakieś dziesięć lat temu, wciąż pod
mocnym wpływem Stratovariusa. Chcieliśmy być taką
naszą wersją ich samych. Wydaję mi się, że czasami
jest tak, że jak chcesz grać power metal i być power
metalową kapelą, to tak właśnie musisz brzmieć. Nasza,
własna osobowość jako zespołu wyrosła powoli na
przestrzeni tych lat i dziś jesteśmy po prostu… Sonatą
Arctiką.
Kim się inspirowaliście? Helloween? Gamma Ray?
Stratovarius? Jak wykreowaliście swój styl?
Jedyną power metalową kapelą, w której naprawdę siedziałem,
kiedy power metal był dla mnie wszystkim,
był Stratovarius. Oni naprawdę, pod wieloma względami,
wyróżnili się na tle naszej kariery. Oni byli inspiracją.
Przedtem moimi ulubionymi grupami byli
Queen, Midnight Oil, Aeorsmith i parę innych. Od
tamtego czasu moje horyzonty znacznie się poszerzyły.
Muzyka klasyczna, wczesny jazz, zróżnicowane
ekstremalne odmiany metalu… wręcz wszystko. Ostatnią
dużą rzeczą, w którą naprawdę wsiąkłem jest Devin
Townsend Project. Rany! Jest świetny!
Nowym członkiem w zespole jest basista Pasi. Dlaczego
musiało dojść do zmian personalnych na tym
stanowisku?
Marko tracił motywację do grania na przestrzeni lat, w
ostatni roku znacznie się to pogłębiło, więc podjęliśmy
decyzję, że najlepszym rozwiązaniem dla Marko będzie
poszukać szczęścia gdzieś indziej, a dla nas poszukanie
nowej iskry pod postacią Pasiego. Nic dramatycznego.
Nowy album jest, więc pytanie kiedy trasa koncertowa
rusza i kiedy zawitacie do Polski?
Koncertowaliśmy od późnego stycznia, zanim jeszcze
nowy album wyszedł, celebrując piętnastolecie Sonaty.
Zagraliśmy 42 koncerty w Finlandii, Ameryce Południowej
i Europie. Niefortunnie, z jakiś powodów Polska
nie była częścią europejskiej trasy. Naprawdę nie
wiem czemu się tak nie stało. Koncert, który daliśmy w
Warszawie był fantastyczny! Mam nadzieję naprawić
to, przy okazji kolejnej trasy. Obecnie zmierzamy na
letnie festiwale, później do Ameryki Północnej, Rosji i
Japonii. Nieco ponad 100 koncertów. Nawet nie chce
mi się liczyć, ile będzie to dni w trasie…
Tyle z mojej strony. Możecie teraz pozdrowić swoich
fanów w naszym kraju.
Dziękuję Ci, Polsko że jesteście! Tęsknimy. Mam
nadzieję zobaczyć was już niedługo.
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
SONATA ARCTICA
79
HMP: Witam was, to zaszczyt móc przeprowadzić
wywiad z Brainstorm, w końcu to jeden z najbardziej
rozpoznawalnych zespołów grających power metal.
Od kilku lat tworzycie muzykę i wciąż macie się dobrze,
gdy co niektóre kapele tracą wigor, zapał i moc.
Skąd u was taka siła?
Thorsten Ihlenfeld: Ponieważ kochamy muzykę. Jesteśmy
jej maniakami, kochamy jej słuchać, grać i tworzyć
heavy metal i mieć iście kumplowskie, prawdziwe
relacje z wszystkimi członkami naszej kapeli.
Nagraliście w sumie dziesięć albumów. Ostatnim
jest "Firesoul", jak udaje się wam tak regularnie wydawać
płyty? Czy nie znudziła się wam wasza formuła?
Myślicie czasem o jakimś totalnym oderwaniu
się od power metalu?
Cóż, Milan i ja zawsze piszemy riffy, w domu, podczas
prób, kiedy jesteśmy w trasie, nawet po zakrapianej
nocnej imprezie, zwłaszcza tych z gatunku trzech
W - wino, wódka i whisky. Siadamy i piszemy nowe
kawałki. Nagrywamy wszystko, czasami przecież nie
Jesteśmy płonącymi duszami
Jeden z najważniejszych niemieckich zespołów w dziedzinie power metalu. Pokazał, że można
na teren europejski przenieść amerykańską odmianę tego metalu. Dziesięć albumów na ich koncie, ponad
dwadzieścia lat działania, a oni wciąż tworzą i trzymają poziom, a "Firesoul" to potwierdza. Dawno nie
nagrali tak mocnego albumu, co niezmierni cieszy, zwłaszcza, że ostatnie ich albumy były niezbyt przekonujące.
O tym jak powstał "Firesoul" opowiedział nam jeden z gitarzystów Brainstorm.
Czy tytuł w przypadku "Firesoul" ma jakieś ukryte
znaczenie? Chcieliście przekazać coś swoim fanom?
Czyż nie jest tak, że wszyscy jesteśmy "płonącymi duszami"
(Thorsten odnosi się do utworu "Firesouls" -
przyp. red.) w mniejszym lub większym stopniu? Każdy
ma taki ogień, który płonie w środku, nadaje siłę
do życia, podnoszenia się, mierzenia się z porażkami i
każdy ma duszę, jaśniejszą lub ciemniejszą, która sprawia,
że jesteśmy emocjonalnie działającymi ludzkimi
istotami. W tym wypadku, ta "płonąca dusza" powinna
nadać ci siłę do pozostania sobą i do robienia tych
wszystkich rzeczy wbrew własnym przekonaniom.
Dawno nie graliście tak agresywnie, tak dynamicznie
i już otwieracz "Erased by The Dark" robi spore nadzieje,
które w pełni zostają spełnione. Jest ciężar,
agresja i przebojowość. Nawet Andy brzmi agresywniej
niż na ostatnich albumach. Skąd taka zmiana
na lepsze?
To zależy od tego, który z nich wolisz bardziej. Jednakże
jak najbardziej, czuliśmy się tak podczas pisania,
bardziej żwawo niż jakieś dziesięć lat temu. Nie wiemy
dokładnie czemu miało to miejsce, ale nie zadajemy
sobie takich pytań, bierzemy to, co do nas przychodzi
Foto: AFM
tego odniesiecie?
Iced Earth jest znakomitym zespołem z Johenm jako
świetnym twórcą i super kolesiem, ponownie dziękuję
za komplement. Koncertowaliśmy z Iced Earth w
1998 roku i to był niezwykły okres dla nas, szansa na
oglądanie Iced Earth każdego wieczoru. Kochamy ten
zespół! Uważam jednak, że "Firesoul" jest zakorzeniony
w amerykańskiej szkole power metalu i zazwyczaj
jesteśmy odbierani właśnie w odniesieniu do tej odmiany
power metalu aniżeli w tej europejskiej. Dla nas,
wszystko jest metalem.
Mnie osobiście podobają się takie petardy jak "Shadowseeker"
czy "What Grows Inside", które nieco
przypominają twórczość Judas Priest czy Nightmare.
Czy jest szansa, że w przyszłości nagracie
więcej tego typu utworów?
Kto wie. Nie planujemy naszych kawałków i nie mówimy
sobie, że następny kawałek będzie brzmiał tak albo
inaczej. Każdy numer ma swoje serce, duszę i ogromne
jaja i powinien być stworzony na czarnej tablicy, kartce
papieru czy na czymkolwiek innym.
"Firesoul" to najlepszy wasz album od czasów "Downburst"
albo i nawet "Soul Temptation". Czy taki był
plan?
Zawsze jest tak, że nowy album ma być tym najlepszym.
Jesteśmy jednak ludźmi, czasami nawet nam się
nie udaje. To oszukiwanie samego siebie, nawet w
oczach przedwiecznego, niektórzy fani nawet mówią,
że to "Memorial Roots" jest naszą najlepszą płytą. I
kocham ten album nadal, nawet jeśli jest inny. "Firesoul"
jest jednakże naprawdę zdecydowanie mocnym
albumem i lubię do niego wracać.
Podczas koncertów jakie utwory z nowej płyty zagracie?
Czego fani mogą się spodziewać?
Wszystkie utwory zostały już zagrane na żywo na naszych
specjalnych premierowych koncertach, ale na
nadchodzących koncertach i festiwalach, na pewno
będziemy grać "Erased by the Black", "Firesoul", "Recall
The Real", "Shadowseeker" i "…and I Wonder". Kto wie,
zależnie od czasu, może zagramy nawet jeden czy dwa
więcej, bo ludzie naprawdę lubią ten album i my także.
pamiętamy co graliśmy podczas takich nocy. Czemu
miałbym postrzegać to za nudę? Kochamy to co robimy
i czujemy się z tego powodu bardzo szczęśliwi i
dumni, że mamy możliwość aby to robić. Pisać i jeszcze
raz pisać…
Okładka "Firesoul" przypomina "Soul Temptation".
Czy album można traktować jako swoisty powrót do
korzeni?
Nie, to nie jest powrót do naszych korzeni, czuliśmy
podczas pisania i prób, że nowe kawałki mają ten sam
powiew i wibracje jak te z naszych wcześniejszych lat,
jak na przykład "Soul Temptation". Oczywiście to i
fakt, że zdecydowaliśmy się znów pracować z producentem
Achimem Köhlerem, który zajął się choćby
"Soul Temptation" czy "Metus Mortis", daje pełnię
obrazu dla wielu ludzi, w tym także dla nas, gdyż takie
numery z "Firesoul" brzmią bardziej jak te z "Soul
Temptation" niż te choćby z "Memorial Roots", który
jest bardziej progresywnym krążkiem, z progresywną
i orkiestrową zawartością.
80 BRAINSTORM
i staramy się jak najlepiej to wykorzystać.
Na nowym albumie można usłyszeć wpływy Primal
Fear czy Gamma Ray. Zgodzicie się z tym?
Zdecydowanie nie! Obie kapele są świetne i mają rewelacyjnych
ludzi, muzyków oraz twórców, ale brzmią
zupełnie inaczej, grają power metal w swój własny
sposób. Nadal jest to power metal czy szeroko pojęty
metal. Tradycyjny, oparty na melodiach, mocnych riffach
i oczywiście na melodiach. Naturalnie, dziękuję za
komplement, jak powiedziałem obie są świetne, mają
bogatą historię i to naprawdę miłe jest być z nimi porównanym.
Kto odegrał znaczącą rolę podczas tworzenia kompozycji?
Czy tym razem proces komponowania przebiegał
tak samo w przypadku poprzedniego wydawnictwa?
Tak, dokładnie na tych samych podstawach. Dla odpowiedniego
brzmienia, Andy i ja spotkaliśmy się na próbach
specjalnie, by nadać im to coś ekstra, co możesz
teraz usłyszeć w "Firesoul".
Tytułowy utwór "Firesoul" znakomicie potwierdza,
że radzicie sobie w cięższych brzmieniach. Sam
utwór przypomina twórczość Iced Earth. Jak się do
Porozmawiajmy teraz nieco o waszej przeszłości.
Kapela powstała pod koniec lat 80-tych. Jak doszło
do powstania, czego oczekiwaliście i czy osiągnęliście
swój założony cel?
Milan Dieter i ja znamy się z innych kapel, nawet
graliśmy razem w zespole o nazwie Twilight. Rok
1989 to był czas kiedy Brainstorm powstał i kiedy
stał się naszą własną kapelą. Oczywiście, chcieliśmy
stać się gwiazdami rocka i grać muzykę na największych
scenach, nagrywać albumy i jak widać wiele naszych
marzeń się spełniło, wciąż tu jesteśmy i wciąż
żyjemy naszymi marzeniami.
Nagraliście też cover Helloween w postaci "Savage".
Czy jest to jeden z tych zespołów który was ukształtował?
Czy dlatego postanowiliście grać power
metal?
Helloween to świetna kapela i zawsze bardzo ceniliśmy
kawałek "Savage" ponieważ jest ostry i szybki.
Gdyby ktoś zaprosił nas do nagrania coveru na trybutowy
album poświęcony Helloween ten utwór byłby
naszym oczywistym i pierwszym wyborem.
Nad albumem "Unholy" czuwał Charlie Bauerfriend
i Dirk Schalchter. Czy odegrali znaczącą rolę przy
ostatecznym brzmieniu płyty? Jak doszło do waszej
współpracy?
Och, to było bardzo dawno temu. Materiał był już gotowy
niemal w stu procentach, ale Dirk i Charlie wykonali
niezwykłą robotę podczas nagrywania i dali
nam mnóstwo dodatkowego doświadczenia i opinii.
Nauczyliśmy się od nich bardzo dużo i napawa nas
dumą, że mogliśmy pracować z tak doświadczonymi
ludźmi po raz drugi jako zespół. To było o tyle istotne,
że "Unholy" odniósł całkiem spory sukces, nawet w Japonii
i otworzył nam sporo dotychczas zamkniętych
drzwi.
Macie bogatą dyskografię. Które albumy są dla was
znaczące, które byście poprawili, który album jest
w/g was słaby i dlaczego?
Każda płyta jest dla nas jak dziecko i każdy odzwierciedla
nas jako zespół, jak czujemy się w danym momencie,
kiedy go tworzyliśmy. Każdy album dla nas
opowiada swoją specjalną, bardzo osobistą historię, ponieważ
tylko my wiemy jaka historia się z nim wiąże,
co się z nami wtedy działo. "Hungry", nasz pierwszy
album oczywiście jest dla nas bardzo ważny. "Unholy"
Foto: AFM
jak powiedziałem wyżej, dał nam wiele doświadczenia.
"Ambiguity" był pierwszą płytą z Andym na wokalu i
pierwszym z pięciu dla Metal Blade Records. "Metus
Mortis" uzyskał bardzo dobry odbiór ze strony światowej
prasy i myślę, że to właśnie on przyniósł zainteresowanie
i docenienie Brainstormem, nadał nam taki
nasz własny muzyczny radar. "Soul Temptation" był
pierwszym który zanotowany został w zestawieniach
niemieckich płyt długogrających i pociągnął za sobą
dużą trasę z Edguy, "Liquid Monster" także na nią
trafił i doprowadził do naszej pierwszej własne trasy, w
dodatku ulubiony przez fanów kawałek "All Those
Words" trafił do węgierskiego Top Ten. "Downburst",
ostatni dla Metal Blade miał singla "Fire Walk With
Me", który znalazł się na pierwszym miejscu węgierskich
list. "Memorial Roots" był naszym pierwszym dla
AFM Records i pierwszym z Antonio na gitarze basowej.
Wciąż jeden z moich najbardziej ulubionych, ale
zupełni inny i ciężko porównywalny z poprzednimi.
Zagraliśmy w USA i Meksyku i oczywiście w Europie.
"On The Spur Of The Moment" przyczynił się do naszej
drugiej dużej wspólnej trasy, tym razem z naszymi
przyjaciółmi z Primal Fear. "Firesoul" jest naszym
dziesiątym studyjnym krążkiem i jesteśmy z niego bardzo
dumni i mamy sporo szczęścia, że fani i prasa także
go pokochała.
Czemu "Memorial Roots" i "On The Spur Of The
Moment" był nieco inne, bardziej progresywne i przekombinowane?
Czyżby to była próba zaskoczenia
fanów, spróbowania czegoś innego?
"Memorial Roots" zdecydowanie się różnił. Nie tylko
dlatego, że nie był w pełni albumem Brainstorm. Napisaliśmy
kawałki i poszliśmy w nieco bardziej progresywne
rejony niż na wcześniejszych albumach, zawierał
też fragmenty orkiestrowe. Na pewno "Memorial
Roots" zawiera kilka najlepszych numerów w historii
Brainstorm, jak choćby "The Conjuction Of 7 Planets"
czy "Nailed Down Dreams". Także na "On The Spur
Of The Moment" znalazły się znakomite kawałki, jak
na przykład "On These Walls" czy "Blink of the Eye",
które może brzmiały trochę inaczej niż to, do czego ludzie
byli przyzwyczajeni wcześniejszymi płytami
Brainstorm.
"Downburst" to jeden z tych waszych ostatnich wydawnictw,
które miały w sobie ikrę i pazur. Spora w
tym zasługa dobrych melodii i godnych zapamiętania
motywów. Jak wy oceniacie ten album? Czy jesteście
z niego zadowoleni?
Tak, "Downburst" wciąż jest niesamowity. Siedzieliśmy
wtedy bardzo dużo w studiu i nagrywaliśmy
wszystko na żywca do pre-produkcji i przearanżowaliśmy
wiele partii do finałowych wersji. Bardzo kocham
ten album. Jest niemal idealny.
Ostatnio w modzie jest zakładanie pobocznych projektów
muzycznych. Czy też macie w planach takie
projekty muzyczne? Chcielibyście nagrać materiał
inny niż ten prezentowany w Brainstorm? Może
stworzyć super grupę muzyczną złożoną z wielkich
gwiazd heavy/power metalu?
Solowe projekty - czemu mam na nie tracić czas, skoro
mam dobrze działającą, długo istniejącą kapelę i jestem
z nią szczęśliwy? Może pewnego dnia będę chciał
spróbować czegoś zupełnie innego. Jest wiele zespołów,
które można wybrać, naprawdę nie potrzebujemy
"entego" projektu, tylko po to by go mieć. Power metalowe
supergrupy? Cóż, zajrzyjmy do Valhalli i zobaczmy
jak Carl Albert, Criss Oliva, Mark Reale, Cliff
Burton i Cozy Powell sobie radzą. Czy możemy sobie
wyobrazić coś lepszego? Nie jestem tego taki pewien.
Niemiecka scena jest bardzo silna jeśli chodzi o
heavy i power metal. Kogo lubicie słuchać? Który
młody zespół w/g was zasługuje na uwagę i
dlaczego?
Lubię słuchać dużo muzyki, nie tylko niemieckiej w
rodzaju Blind Guardiana, Accept, Helloween czy
Edguy'a… żeby wymienić tylko kilka. Lubię też słuchać
klasycznych wykonawców, w rodzaju Judas
Priest, Iron Maiden, Black Sabbath, Dio, Van Halen,
Metallica, Rainbow, Deep Purple, Whitesnake
i tak dalej. Młode grupy pojawiają się i znikają, ale
oczywiście pośród nich znaleźć można bardzo ciekawe
zespoły, które przede wszystkim muszą przejść test
czasu zanim staną się rozpoznawalne.
Działacie ponad 20 lat i powiedzcie jak wspominacie
ten okres? Jakie jest największe osiągnięcie Brainstorm?
Co miło wspominacie?
Ostatnie dwadzieścia pięć lat było niesamowitą przygodą,
jazdą bez trzymanki kolejką górską ze świetnymi
muzykami i prawdziwymi kumplami, bardzo interesującą
podróżą i wieloma marzeniami, które stały się rzeczywistością.
Wciąż tu jesteśmy i zamierzamy zostać,
wciąż działamy i wciąż robimy to dobrze, wciąż mamy
z tego sporą frajdę, kochamy grać razem na scenie.
Pierwsze kroki i pierwsze kroki na trasę, pierwszy gig w
USA w 2004, pierwsze notowanie w 2003, Wacken z
2004, Masters Of Rock z 2011, pierwsza w pełni własna
trasa z 2006 i wreszcie dwudziestopięciolecie
Brainstorm i wydanie "Firesoul" w tym roku, możliwość
oglądania śpiewających fanów - to wszystko napawa
nas ogromnym poczuciem spełnienia.
Tyle lat, a wy dalej tworzycie muzykę i zastanawiam
się jaka jest wasz recepta na ten sukces? Pracowitość?
Pomysłowość? Skąd czerpiecie siły?
Wszystkiego po trochu. Oczywiście, ciężka praca na
sukces była istotna, nic nie jest przecież zagwarantowane,
pomysłowość także i oczywiście miłość do grania,
przyjaźń która nas połączyła na prawie dwadzieścia
pięć lat są jak sądzę najważniejszymi czynnikami
tej siły.
Tyle z mojej strony. Jakieś przesłanie do polskich fanów
Brainstorm?
Dziękuję za ten wywiad i dziękuję wszystkim fanom.
Cieszę się, że i wam podoba się "Firesoul" i sadzę, że
to dobry moment by odwiedzić także Wasz kraj. Planujemy
teraz trasę na jesień i mamy nadzieję, że zagramy
także w Polsce. Bardzo podobało nam się na Metalfest
w 2012 roku i gorące przywitanie jakie otrzymaliśmy.
Do zobaczyska, pozdrowienia i krzewcie dalej
płomień rocka!!!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
BRAINSTORM 81
30 lat francuskiego heavy metalu
W tym roku mija 30 lat od wydania pierwszej płyty tego francuskiego zespołu. Co ciekawe, w
przeciwieństwie do większości europejskich zespołów z takim stażem, Nightmare z płyty na płytę wydaje
się być zespołem grającym mocniej i surowiej. O najnowszej płycie, "The Aftermath" opowiada obecny
perkusista grupy, David Amore.
HMP: Wasze albumy szczęśliwie wychodzą regularnie
co dwa, trzy lata. Ta regularność to wynik
dobrego kontraktu z AFM?
David Amore: Oczywiście kontrakt z AFM nam
pomógł, kiedy go podpisywaliśmy, wszystko było
zaplanowane i to także był nasz wybór, żeby mieć
zajęcie przez cały ten czas.
Macie poczucie pracy pod drobną presją czy wręcz
przeciwnie, taki krótki cykl wydawniczy mobilizuje
wasze siły i dlatego płyty Nightmare wychodzą
tak dobre?
Naprawdę nie potrafimy pracować bez nacisku, dlatego
dla nas to najlepsza z możliwych dróg.
Jak można rozumieć tytuł waszej najnowszej płyty
"Aftermath" - "pokłosie"?
"Aftermath" to pokłosie najnowszej historii świata.
Opowiada o wojnach, religiach i nawet jak spojrzysz
na okładkę dostrzeżesz najważniejsze wydarzenia
odbite w zwierciadle i ich rezultaty, które natura
nam odbierze i zakończy okres panowania ludzkości.
Można powiedzieć więc, że jest to płyta poruszająca
temat postapokaliptyczny?
Niezupełnie, raczej bym powiedział, że podejmuje
polemikę ze współczesnym widzeniem świata. Jest
odbiciem w przejrzystej wodzie, pokazuje realną
przyszłość, która czai się tuż za rogiem.
To nie jedyna niespodzianka, w niektórych numerach
pojawiają się dźwięki ilustrujące temat kawałka.
W "Forbidden Tribe" około minuty 3:36
słychać odgłosy jakiejś maszyny? Jeśli tak, jakie
jest ich znaczenie?
Chcieliśmy uzyskać efekt napierającej masy ludzkiej.
Potrafisz sobie wyobrazić taki tłum toczący się
w twoją stronę? Czujesz przerażenie? Chcieliśmy
uzyskać właśnie takie wrażenie i ten właśnie dźwięk
odzwierciedla nasz zamierzenie.
W związku z wydaniem "The Aftermath", czytałam
informację o "release party w Dubaju". Możecie
wyjaśnić co to za impreza?
W Dubaju mieliśmy dużą dwudniową imprezę,
podczas której zagraliśmy z francuskim Loudblast,
myślę, że jej nie zapomnimy!
Foto: AFM
Na swojej stronie chwalicie się ogromną trasą
jaką odbyliście promując poprzednią płytę. Przy
pięćdziesiątym koncercie nie mieliście już dość
(śmiech)? Zmienialiście odrobinę setlistę żeby
wciąż czuć ekscytację z grania koncertów?
Spokojnie, emocje towarzyszyły nam każdej nocy,
ale zmienialiśmy set od czasu do czasu dla tych
fanów, którzy jeździli na wiele naszych koncertów
tej trasy. Dzieje się też tak dlatego, że mimo że
lubimy nasze utwory to nie możemy grać pięciogodzinnych
koncertów, chociaż gdyby to ode mnie
zależało to grałbym nawet po pięć godzin każdego
wieczoru, no ale cóż…
Zostając jeszcze w temacie "Cosmovision" - nigdy
wcześniej nie miałam okazji zadawać wam
pytań, więc nadrobię zaległości teraz. Koncept
płyty oparliście na zupełnie fantastycznej opowieści,
ale opartej na pewnych nurtujących ludzkość
zagadkach. Jesteście zwolennikami teorii o
kosmicznym pochodzeniu obrazów w Nazca? Interesujecie
się tą tematyką, czy raczej podjęliście
się jej tylko ze względu na płytę?
Tak, jest kilka rzeczy na tym świecie, które sprawiają,
że uważamy, że wcale nie jesteśmy sami, więc
niby dlaczego mielibyśmy się tym nie interesować?
Są przecież na to dowody; moglibyśmy o tym gadać
całymi godzinami i nigdy nie doszlibyśmy do prawdy.
Bardzo pociąga nas ten temat!
Numer "Digital D.N.A." to echo tematyki z "Genetic
Disorder"?
Tak, naprawdę chcieliśmy przywołać te elementy
na naszym albumie. Zawsze staramy się znaleźć jakąś
wspólną nić łączącą z poprzednimi krążkami.
W kilku miejscach poruszacie znów tematykę z
pogranicza mistyki. Takie numery jak "Mission
for God" czy "Necromancer" mają podobne znaczenie?
Nie, powiedziałbym raczej, że to wynik różnych
historii, które przeplatają się ze sobą na samym
końcu, trochę tak jakby różne ścieżki miały się
skrzyżować ostatecznie, w tym samym miejscu.
Od pewnego czasu styl grania Nightmare stał się
bardzo ascetyczny, a brzmienie jeszcze bardziej
surowe. To ciekawe, bo z reguły zespoły z wiekiem
stają się bardziej "miękkie" (śmiech).
Nie jest to celowe, to wszystko zależy od tego,
czym żyliśmy przed stworzeniem danego albumu.
Ponadto, tym razem chcieliśmy aby gitary były
bardziej wyeksponowane na wierzchu niż dotychczas
i pewnie dlatego może się wydawać, że brzmienie
jest agresywniejsze. Na albumie "Burden of
God" gitary były bardziej zepchnięte do tyłu, dominowały
klawisze i pewnie dlatego wydawał się łagodniejszy.
To tak naprawdę kwestia miksu, który
sprawił, że całość jest mocniejsza, co więcej, jak
przyjrzysz się tekstom na "The Aftermath" nie są
one wcale bardziej agresywne czy bardziej bolesne
od wcześniejszych.
Możecie zdradzić kto growluje w utworze "Ghost
in the Mirror"?
Oczywiście! To nasz przyjaciel David Boutarin,
nasz bardzo dobry kumpel, który z nami podróżował
podczas trasy "Burden of God". Poza tym,
śpiewa i gra na gitarze w utworze "Seventh Gates".
Wiem, że zrezygnowaliście z ozdobników czy chórów
znanych choćby z płyty "Cosmovision" żeby
uniknąć problemów na koncertach. Nie kusi was
jednak, żeby kiedyś do tematu chórów wrócić na
płycie?
Używamy samplerów podczas koncertów i możemy
z nimi robić co chcemy. Jednak wolimy unikać dużej
ilości sampli, po to, żeby mniej więcej oddać to,
co znalazło się na płytach.
Potrafiliście zrezygnować z twórczych pomysłów,
czegoś dla was charakterystycznego, żeby uczynić
waszą muzykę na żywo jak najbardziej prawdziwą.
Można powiedzieć, że decydując się na
rezygnację z chórów pokazaliście, że koncerty są
dla was kwintesencją heavy metalu?
Dla gatunku w którym się obracamy i dla prawdziwego
heavy metalu, najważniejszą rzeczą na koncertach
jest brzmienie gitar. Ponadto liczy się uderzenie
perkusji, wokale są częścią składową identyfikującą
dany utwór. W Nightmare nawet pozbawiając
ich sampli, nadal będą jak wyjęte z jakiegoś
"Koszmaru"!
Jesteście zespołem wyjątkowym, bo jednym z niewielu
francuskich zespołów grających od lat
osiemdziesiątych niemal bez przerwy do dziś i
osiągających europejską sławę. Fani heavy metalu
z Francji dają wam to odczuć?
Tak, niektórzy z nas są z tego bardzo dumni. Niewiele
francuskich zespołów zdobywa popularność
poza Francją, my mamy to szczęście, że jesteśmy
jedną z kilku tych kapel, w gronie takich grup jak
choćby Gojira, Dagoba czy Loudblast. Nightmare
jest właśnie gdzieś między nimi.
W tym roku zagracie jubileuszowy koncert na
Wacken. Jubileuszowy bo to 25 Wacken i 30-lecie
waszego debiutu. Szykujecie coś specjalnego na
ten występ?
Bardzo byśmy chcieli, ale nasze występy nie będą
na tyle długie, by sobie na to pozwolić. Zagramy
największe przeboje na scenie, a potem urządzimy
sobie dziką imprezę. Będzie bombowo!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
NIGHTMARE 83
Nadzieja power metalu
W roku 2013 to właśnie album Evertale przykuł uwagę fanów power metalu z lat
90-tych, reprezentowany przez takie tuzy jak Gamma Ray, Blind Guardian czy Rhapsody.
Dawno żadna kapela tak znakomicie nie odtworzyła tamtych czasów i konwencji. W końcu
po wielu latach zmagań Evertale wydał swój upragniony debiutancki album "Of Dragons
And Elves", który jest ucztą nie tylko dla fanów Blind Guardian. Zaszczytem było móc dopytać
o wszystko samego Matthiasa Grafa, który zdradził nam sporo ważnych kwestii, o których
przeczytacie poniżej.
HMP: Witam, na wstępie chciałbym ci podziękować,
że znalazłeś czas by odpowiedzieć na kilka pytań.
Powiedz jak idzie promowanie debiutanckiego albumu
"Of Dragons And Elves"? Nie masz wrażenia, że
można było jeszcze coś zrobić, żeby było głośniej o
tym wydawnictwie?
Matthias Graf: Cześć Łukasz, jak na razie promocja
przebiega bardzo sprawnie i osiągnęliśmy to, co sobie
zaplanowaliśmy - album krąży nawet po internecie.
Mieliśmy ponad 20 tysięcy kliknięć na youtubie przy
kawałku "In The Sign Of The Valiant Warrior" (niefortunnie
kanał, na którym się znajdował został zamknięty
z powodu roszczeń prawnych). Oczywiście duża wytwórnia
mogła dla nas zrobić więcej w kwestii promocji,
ale mając dostępne narzędzia, jesteśmy zadowoleni
z osiągniętych rezultatów.
Debiutancki album "Of Dragons And Elves" ukazał
się pod koniec roku 2013. Troszkę czasu minęło od premiery
i wiele osób już słyszało wasz krążek. Powiedz
jak został przyjęty? Jakie są opinie fanów? Czy tego
właśnie się spodziewaliście?
Został bardzo dobrze odebrany na całym świecie. Fani
z Niemiec byli nieco bardziej niechętni, jeśli mogę tak
powiedzieć, ale w Stanach i Kanadzie, byli wręcz zachwyceni.
Został nawet określony mianem "długo oczekiwanego
trzęsienia ziemi oraz nadzieją dla power metalu",
co czytało się naprawdę cudownie. Szczerze mówiąc,
nawet nie spodziewaliśmy się, że tak może być,
dopóki tego nie przeczytaliśmy. Wiemy, że mamy kilka
niezłych kawałków i są one wiarygodne, ale póki
tamten kawałek był w sieci, rzeczy dosłownie oszalały.
Byliśmy i nadal jesteśmy całkowicie zaskoczeni pozytywnymi
reakcjami i chcemy powiedzieć: "dziękujemy"
po raz kolejny każdemu z was z osobna!!! (mowa o kanale
UnknownPowerMetal, który co jakiś czas zostaje
zamknięty z powodów prawnych, po czym otwiera się
ponownie - przyp. red.).
Dla wielu osób Evertale to prawdziwy zespół power
metalowy, który przywraca - że tak powiem - dobre
imię tego gatunku. Jak się z tym czujecie? Czy przy
komponowaniu następnych utworów będzie ciążyć
na was jakaś presja?
To ogromny zaszczyt czytać takie słowa i naprawdę
ogromna satysfakcja, zwłaszcza kiedy widzisz ten
ogrom włożonej pracy i gdy w końcu zostajesz dostrzeżony.
Co do ciśnienia, to przyznam, że tak, będzie
on istotny przy tworzeniu kolejnego albumu. Teraz
kiedy wyszedł "Of Dragons And Elves", wydaje się
nam wręcz niemożliwe napisać nowy album, który powinien
być jeszcze lepszy. Póki co napisaliśmy najlepsze
kawałki na jakie było nas stać, a to co nadejdzie,
jest jeszcze przed nami.
Zastanawia mnie dlaczego akurat power metal
wybraliście? Co na was wywarło taki wpływ?
Na mnie największy wpływ odcisnął "Imaginations
From The Other Side" Blind Guardiana. Przez wiele
miesięcy zasłuchiwałem się tylko w tej płycie i byłem
totalnie zmieciony i zaskoczony tym, jaką niesamowitą
kombinacją agresji, melodii i epickości jest ten krążek.
Fantastycznymi tekstami, które przenoszą cię do innego
świata, łączą moją miłość do fantasy z ukochaną
muzyką. Marco jest pełnokrwistym power metalowym
maniakiem od młodości, który zaczynał od klasyków w
Foto: Evertale
rodzaju Stratovarius, Hammerfall, Helloween czy
Gamma Ray. Woody'ego inspiruje thrash metal i teath
metal, ale pisze naprawdę znakomite melodyjne
riffy, linie melodyczne i potrafi zawrzeć w nich progresywny
szlif. Tak więc jeśli chodzi o kreowanie naszej
własnej muzyki w ich duchu, będzie tak dalej. My naprawdę
nie wybraliśmy power metalu, raczej bym powiedział,
że to power metal wybrał nas…
Skoro jesteśmy przy waszych inspiracjach. Słuchając
waszej muzyki mam wrażenie, że na jesteście fanami
Blind Guardian, Rhapsody, nawet Gamma Ray czy
Helloween. Możecie bardziej rozwinąć ten temat?
Co miało wpływ na waszą muzykę i styl który obecnie
prezentujecie?
Jestem wielkim fanem Blind Guardian, jak powiedziałem
już wyżej. Gamma Ray i Helloween również należą
do moich ulubionych, ale sądzę, że ich wpływ nie
miał na naszą muzykę wielkiej inspiracji. Co do Rhapsody,
to muszę powiedzieć, że nikt z nas nie siedzi w
ich muzyce. Marco i ja lubimy ich starsze płyty, na
przykład "Dawn of Victory", "Rain Of Thousand
Flames" czy "Symphony of Enchanted Lands", były
naprawdę dobre. Tak poza tym lubię tylko ich pojedyncze
numery, jak choćby "Emerald Song". Największy
wpływ miały na mnie albumy Blind Guardiana:
"Somewhere Fare Beyound", "Imaginations From
The Other Side" i "Nightfall In Middle-Eearth". Naszym
prawdziwym wejściem w muzykę był jednak Manowar
(do "Triumph of Steel") oraz wczesny Hammerfall.
Także Running Wild odegrał istotną rolę dla
mnie jako muzyka, ale wygląda na to, że ich styl nie
odegrał istotnej roli w naszej muzyce. Nasze cięższe
zagrywki pochodzą od thrashowych korzeni Woody'
ego i naszego zamiłowania do raczej cięższego power
metalu. Mimo tych wszystkich inspiracji, wydaje mi
się, że tworzymy muzykę, która wypływa z naszych
serc i nie jest jakąś tam imitacją naszych bohaterów.
Evertale to zespół, który stara się uchwycić epickość,
klimat fantasy, szybkość i melodyjność, a także prawdziwą
moc power metalu. Skąd taka mieszanka?
Kto odgrywa znaczącą rolę przy tworzeniu kompozycji?
Nasz muzyczny styl nie jest czymś, co zostało wymuszone
na nas. To rodzaj te muzyki, którą sam bym
chciał usłyszeć. Od kiedy jestem wielkim fanem wymienionych
wcześniej zespołów i od kiedy nasiąknąłem
nimi w młodości, to naturalną koleją rzeczy nasze
utwory stały się miksturą ich elementów i stylów. Mogę
z tym zrobić co tylko chcę - możemy brzmieć jak
chcemy. Czemu niby mam tworzyć muzykę, która
brzmi gównianie tylko po to, by być oryginalnym? To
jest coś czego nigdy nie będę w stanie pojąć. Zawsze
będzie to brzmieć nieszczerze i wymuszenie, nie przetrwa
próby czasu. Co do pisania - większość muzyki i
wszystkie liryki to moje dzieło. Woody także napisał
kilka partii i riffów, których użyliśmy w naszych kawałkach.
Ma nieco inne podejście i dodaje do naszej
muzyki więcej technicznych i progresywnych elementów.
Czasami ciężko to zagrać, ale dużo zmienia w
ostatecznym spojrzeniu.
W Polsce macie nie małe grono fanów, niektórzy tak
jak mój znajomy Tomasz Trulka nawet przyczyniają
się do waszego rozgłosu. Czy utrzymujesz bliskie relacje
z fanami? Czy przez takie działanie, Polska jest
ci bliższa?
Właściwie, nigdy nie miałem kontaktu z ludźmi w Polsce
i nigdy też nie odwiedziłem tego kraju. Kojarzę Tomasza
z forum Savage Circus/Thomen Stauch i pogadaliśmy
trochę o tym jak Blind Guardian odchodzi
od swojego stylu, który sprawił, że stali się sławni, na
bardziej progresywny i tak dalej. Sporo rozmawialiśmy
też na facebooku i bardzo pomógł w promocji nas w
Polsce - dziękujemy za to. Mogę powiedzieć, że Polska
w jakimś stopniu stała się dla mnie bliska. Dodam też,
że moja prababcia urodziła się w Szczecinie, tak więc
moja rodzina ma korzenie polskie. Mam nadzieję, że
jako zespół będziemy mogli odwiedzić Polskę w przyszłym
roku, nawet na kilka dat, ponieważ bardzo
chcielibyśmy spotkać się z naszymi fanami z tego kraju.
"Of Dragons And Elves" jest oparty na książce fantasy
"Dragonlance". Czy możesz przybliżyć nam zarys
fabuły jaki obejmuje album? Czy osoba, która nie
miała styczności z tą książka odnajdzie się w tym
świecie?
Spróbuję opowiedzieć o tym w skrócie, a nie jest to
łatwe zważywszy na fakt, że Uniwersum Dragonlance
jest dość skomplikowane. Najprościej ujmując są siły
zła, reprezentowane przez Mroczną Królową i jej
smoki oraz siły dobra, reprezentowane przez Odważnego
Wojownika lub Paladyna i dobre smoki. Mroczna
Królowa została pewnego razu zmuszona do
opuszczenia świata Krynn, z którego została wygnana,
znalazła jednak sposób by powrócić i zniewolić ich
mieszkańców, a świat obrócić w chaos. Złe Smoki,
które wróciły wraz z nią i przyniosły wojnę na kraj wolnych
ludzi. Paladyn także decyduje się na powrót i
usiłuje wraz z małą grupą towarzyszy przywrócić wiarę
w stare bóstwa, przywrócić pokój i nadzieję. Mamy
więc do czynienia z klasyczną opowieścią o walce dobra
ze złem, z wieloma aktami poświęcenia dokonywanych
przez tych dobrych , którzy na końcu pokonują
to zło i przywracają naturalną równowagę. Jedną kwestię
szczególnie chciałem podkreślić, gdy pisałem teksty,
mianowicie, sprawić żeby wszyscy dla siebie pracowali.
Tak więc nawet jeśli nie masz żadnego pojęcia
o świecie Dragonlance możesz nadal cieszyć się tek-
84
EVERTALE
stami, nawet jeśli ich głębsze znaczenie będzie dla ciebie
ukryte. Jeśli zaś jest nerdem Dragonlance będziesz
śledził kronikę historii, z której wykorzystaliśmy masę
głównych bohaterów i wydarzeń, i z całą pewnością
wiele wskazówek i ukrytych znaczeń znajdziesz w tekstach.
Możesz zdradzić od kiedy fascynujesz się książkami
fantasy, zwłaszcza "Dragonlance" i jak wpadłeś na
pomysł by ten świat przenieść do świata muzyki?
Czy to będzie w przyszłości znak rozpoznawczy
Evertale? A mianowicie świat fantasy w power metalowej
oprawie?
Fantasy miało na mnie od dzieciństwa ogromny
wpływ. Pierwszy raz zetknąłem się z tym światem,
kiedy trafiłem na serię komiksową Conana wydawaną
przez Marvela. Wydaje mi się, że nie były one odpowiednie
do mojego wieku, ale kochałem je i były w
zasadzie moim startem w świat fantasy.
Miałem też kasetę magnetofonową z Sagą
Nibelungów, którą słuchałem po wielokroć.
Później przeczytałem "Władcę Pierścieni"
i od tamtego czasu fantasy stało się
ważną częścią mojego życia. Kocham czytać
i kocham nurkować w te historie, zostawiając
daleko za sobą na te kilka chwil
świat rzeczywisty. Po przeczytaniu
"Władcy…", próbowałem znaleźć inne
historie, które zafascynują mnie tak samo.
Przeczytałem książki z cyklu "Forgotten
Realms" o Drizztcie Do 'Urdenie i pozostałe,
aż w końcu trafiłem na "Kroniki
Dragonlance". Sądzę, że obok "Władcy…",
to właśnie "Kroniki…" zasługują
na miano najlepszej powieści fantasy.
Kiedy zaczynałem pisać pierwsze utwory
na "Of Dragons And Elves" miałem już
kilka pomysłów na pojedyncze kawałki
osadzone w tym świecie. "Everman" i
"Dragon's Liar" na przykład, później dopiero
zrodził się pomysł żeby zrobić album
konceptualny. Jeśli chodzi o przyszłość,
to z całą pewnością nie będzie
utworów opartych na "Dragonlance". To
świetna historia, ale jest wiele innych
wspaniałych, o których można śpiewać.
Nie chcemy też ograniczać siebie samych i
zostać "kolesiami od smoków". Na następnym
albumie będą utwory oparte na
"Warhammer 40k" i "Horus Heresy",
"Elder Scrolls Skyrim" i być może teoriach
spiskowych "Nowego Ładu Światowego".
Ponadto obecnie czytam "Forgotten
Realms", więc być może i o tym znajdzie
się kilka utworów.
Blind Guardian w swojej twórczości też
nagrał jeden koncept album "Nightfall in
Middle-Earth" i powiedz czy ta płyta
odegrała jakąś znaczącą rolę w waszym
życiu? Czy ten album sprawił, że w waszych
głowach zrodził się pomysł na
stworzenie takiego stylu i nagranie właśnie
takiego albumu?
Foto: Evertale
Naturalnie, "Nightfall…" odegrał sporą
role w moim życiu - dzieli miejsce z moim najukochańszym
albumem wszech czasów "Imaginations From
The Other Side". Jak powiedziałem wyżej nie uzależniamy
naszego stylu, by brzmiał tak czy inaczej. Naprawdę
nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w której
ktoś siada i mówi: "dobra, napiszę kolejne "Nightfall
in Middle-Earth" i za cztery tygodnie ma napisany i
skończony album. Te znaki szczególne kojarzone z
Blind Guardian pojawiają się u nas dlatego, bo zasłuchiwałem
się w nich naprawdę dużo (ale nie jest też
tak, że nie słuchałem niczego innego w czasie gdy te
albumy miały swoją premierę). Byłem nerdem, uzależnionym
i pochłaniającym ich muzykę jak odkurzacz.
Miało to miejsce jak miałem jakieś 14-19 lat i zdefiniowało
mnie to jako muzyka, zdefiniowało to, jaki gatunek
ukochałem najbardziej.
Dobra zostawmy na chwilę temat albumu i skupmy
się na samym zespole Evertale. Zespół powstał w
2006 roku i to na gruzach innego zespołu. Możecie
powiedzieć coś więcej o Blackened i genezie Evertale?
Blackened powstał w 2000 roku jako cover band
Metalliki. Zaczynałem pisać własne kawałki i zrealizowałem
dwa dema i singiel do krótkometrażowego filmu
z tą kapelą. Zawsze jednak chciałem nowej nazwy, bo
nigdy nie udało się nam wypłynąć na reputacji cover
bandu, przez jakiś czas jednak musiało tak zostać. W
2003 roku zostaliśmy zaproszeni by zagrać na Blind
Guardian Open Air, była to największa scena w historii
Blackened. Wtedy sądziliśmy, że teraz wszystko
się powinno potoczyć, ale nic takiego się nie stało i zespół
się rozpadł. Johannes Schumacher i David Baumann
zdążyli nawet zastąpić wcześniejszych członków.
Zostawiając za sobą poprzedni okres, musieliśmy
znaleźć nową nazwę, taką która odzwierciedli nasz
styl, który wówczas obraliśmy. Evertale nagle pojawił
się w mojej głowie i sądziłem, że nikomu nie przypadnie
do gustu. Miałem trzy albo cztery inne nazwy, których
teraz już nawet nie pamiętam, jedna z nich była
moim faworytem, ale dwóm z członków się nie podobała
- woleli Evertale i tak się stało, nazwaliśmy się
właśnie Evertale.
Właśnie, dlaczego akurat wybraliście nazwę Evertale
na nazwę zespołu? Czy wiąże się z tym jakaś historia?
Niezupełnie, po prostu przyszła mi do głowy kiedy
zaczynaliśmy myśleć o nazwach, które będą pasowały
do naszego stylu najlepiej. Żadna wielka historia się za
tym nie kryje.
Można zauważyć, że często zmienialiście perkusistów.
Czy mieliście pomysł żeby np. zgarnąć do
Evertale Thomena Staucha z Blind Guardian? To
mogłoby by nadać jeszcze innego wymiaru Evertale,
bowiem w waszej muzyce słychać właśnie sporo patentów
wzorowanych na starym Blind Guardian.
Nie wiem czemu uzyskaliśmy taka reputację. Zaczynaliśmy
z Johannesem Schumacherem na perkusji,
który opuścił zespół pięć lat temu. Kiedy zapytaliśmy
Martina Schumachera, który był członkiem Seed,
byłego zespołu Woody'ego, czy by nam nie pomógł z
nagraniem perkusji do "Of Dragons And Elves". Teraz
jest zajęty prowadzeniem swojej szkoły muzycznej i
nie ma czasu żeby grać z nami. Tak więc przez te wszystkie
lata mieliśmy dwóch perkusistów - nie powiedziałbym,
że to dużo czy że aż tak często ich zmienialiśmy.
Jak to było z Running Wild… Jeśli chodzi o
Thomena, to miałem z nim bliski kontakt przez jakiś
czas, pytał mnie nawet czy nie zostanę wokalistą w
jego nowym projekcie, który nigdy nie został powołany
do życia. Po prostu nigdy nic z tego nie wyszło, mieliśmy
różne opinie co do tego jak ten zespół powinien
brzmieć. On i Mi Schüren chcieli odejść jak najdalej
od stylistyki Blind Guardian i Savage Circus, ja na to
nie mogłem przystać z oczywistych powodów. Nasze
drogi się rozeszły. Od tamtego czasu wielokrotnie jednak
pytałem go, czy nie chciałby dołączyć do Evertale,
ale z różnych powodów nie doszło do tego. Thomen
jest zawsze bardzo zapracowany, dystans też ma tu dużo
znaczenie, dlatego nigdy się to nie udało. Ostatnim
razem pytałem go o to, gdy jego nowy zespół Stranded
Guns przestał istnieć, ale i wtedy odmówił. Tak
więc myślę, że dobrze się stało, że Thomen nigdy nie
został perkusistą Evertale.
Dlaczego były problemy ze stabilizacją składu? Czemu
zespół nie potrafił ruszyć wcześniej z wydaniem
albumu? Co stało na przeszkodzie? Czy to prawda,
że Evertale był nawet o krok od rozpadu?
Wiesz, każdy ma normalne życie, poza zespołem. Rachunki
muszą być zapłacone, musisz mieć coś do jedzenia
i płacić za swoje życie. Evertale, aż dotychczas,
był raczej hobby niż biznesem i wiele ludzi
prędzej czy później, przyjdzie zrozumieć
czemu nie mieliśmy dość czasu czy
funduszy, żeby pchnąć to na wyższy poziom.
Z Marco i Woody'm znalazłem
dwóch gości, którym naprawdę zależało i
robili dużo żeby pchnąć Evertale dalej,
trójka jest w tej kapeli już całkiem spory
kawałek czasu. Opowiedziałem na to wyczerpująco
powyżej. Evertale było wręcz
bliskie rozpadu. Był okres kiedy Thomen
prosił mnie o dołączenie do jego nowego
projektu. Przez ponad rok nie pracowaliśmy
razem nad Evertale, a każdy miał inne
projekty. Wszystkie ostatecznie nie
wypaliły i ostatecznie znów jesteśmy razem
(czy też raczej wspomniana trójka) i
kontynuowaliśmy pracę, co zaowocowało
debiutem.
Kiedy nastąpił punkt zwrotny? Czy nagranie
coveru Running Wild na potrzeby
składanki "Reunation - Tribute To Running
Wild" odegrało tutaj jakąś rolę?
Niezupełnie, trybut był nagrany jeszcze z
Johannesem w zespole, wiec nie miało to
żadnego istotnego wpływu na naszą przyszłość.
Jak to się stało, że na płycie jest aż tyle
kompozycji? Że mamy do czynienia z
najdłuższym albumem w historii power
metalu? Czy to wynikło z tego że przez
tyle lat nagromadziliście tyle pomysłów?
Dokładnie tak było. Jestem perfekcjonistą
i kiedy raz jestem "zerwany z łańcucha"
nic mnie nie powstrzyma, jeśli chodzi o
harmonie, melodie i nowe partie. Cały
czas dodaję nowe element do naszych
utworów i w pełni się w tym zatracam.
Właściwie wiele musieliśmy przyciąć,
żeby zmieścić to na płycie CD. Im dłużej
pracowałem nad jakimś kawałkiem tym
więcej miałem pomysłów w głowie i chciałem
udowodnić to wszystkim machającym
ręką (w oryginale "nay-sayers", czyli dosłownie
"mówiącym nie" - przyp. red.) i
wszystkim niedowiarkom. Można powiedzieć,
że zapalała się taka lampka z napisem "ego" i
chciałem napisać najlepszy, najbardziej złożony i
chwytliwy materiał na jaki było mnie stać.
Na płycie nie słychać jakiś wypełniaczy i właściwie
każdy utwór to prawdziwy killer. Już "In the Sign of
the Valiant Warrior" pokazuje waszą klasę. Ciekawe
wymieszanie Blind Guardian, Gamma Ray czy
Rhapsody. Jesteście świetną mieszanką starego stylu
i bryzy niosącej powiew świeżości. Czy zamierzacie
utrzymać klimat Mocnego, klasycznego power metalu
czy już jest plan pisania bardziej skomplikowanych,
progresywnych kawałków?
Naprawdę nie planowałem stać się bardziej progresywnym,
tylko po to by być progresywnym. Jeśli się tak
stało i nie brzmi sztucznie, to czuję się z tym dobrze.
Ja skupiałem się na melodiach, epickich refrenach i
uwypuklaniu klimatu numerów i wszystko to stało się
znakiem rozpoznawczym definiującym nasze brzmienie
- nie będę tego zmieniał. Obecnie myślę, że należałoby
trochę zredukować i przebudować niektóre gitarowe
melodie, uszczuplić je trochę. Jednakże, jak powiedziałem
wcześniej, naprawdę nie planowałem w jakiś
szczególny sposób tych rzeczy - ja po prostu pisałem
muzykę i sprawdzałem co się stanie, pozwalałem
na to, by to ta podróż poprowadziła mnie za rękę.
Tytułowy utwór "Of Dragons And Elves" znakomicie
pokazuje wasze inspiracje Blind Guardian. Co
EVERTALE 85
ciekawe w tym utworze jest więcej starego Blind
Guardian niż na ostatniej płycie Hansiego i spółki.
Jak się do tego odniesiecie?
Hansi i André postawili sobie za cel by się nie powtarzać
i nie nagrywać dwa razy tego samego, tylko pozwolili
na naturalne zmiany i ewolucję brzmienia, nie
chcą wracać tam gdzie znajdowali się już wcześniej.
Sądzę, że to wręcz niemożliwe by napisać "The Bard's
Song II", a nawet jeśli, to byłby to błąd, nawet próbować
zrobić coś takiego. Jeśli ludzie lubią nasze kawałki,
ponieważ przypominają im stary styl Blind Guardian,
to jest to dla mnie w porządku, ale przenigdy nie podejmę
się próby napisania "The Bard's Song II", tylko
byśmy odnieśli porażkę próbując mierzyć się z takim
mistrzostwem jakim jest ten numer. Dodam też, że
jeśli uważacie, że brzmimy bardziej jak Blind Guardian
niż samo Blind Guardian, to dla mnie jest to
ogromny i bardzo miły komplement!
Słuchając "The Crownguard's Quest" odnoszę wrażenie
jakbyście już grali w latach 90-tych i ciężko też
nazwać was debiutantami, bowiem ta płyta tak wcale
nie brzmi. Z czego to wynika?
Myślę, że powodem ku temu, jest fakt, że erą która
ukształtowała nas muzycznie były lata 90-te. Wychowałem
się na "Imaginations From The Other Side"/
"Nightfall in Middle-Earth" i na "Somewhere Fare
Beyound" oraz na Running Wild wydającym wówczas
swoje najlepsze płyty, na Helloween z "Master of
the Rings", którego także sporo słuchałem. W tamtym
czasie powstały też najlepsze rzeczy Hammerfall. Jest
więc sporo muzyki z tamtych lat, które zdefiniowały
mój gust i konsekwentnie znalazły upust w moich
utworach. Co do bycia debiutantami… Woody był
członkiem Necrophagist i Seed, ja miałem swoje doświadczenia
związane z Blackened, nawet Marco zaangażowany
był w kilka zespołów i żaden z nas nie
odszedł do jakiegoś punktu kulminacyjnego, sporo się
wtedy nauczyliśmy jako muzycy. Zdecydowaliśmy się,
że nie wydamy kolejnego albumu demo, który uszczuplałby
brzmienie i aranżacje. Chcieliśmy, żeby był to
album tak doskonały jak to tylko możliwe. Potężne
utwory, nie półprodukty, z ogromną produkcją. Mogliśmy
zrobić to szybciej i wydać go dużo wcześniej, ale
wtedy nie byłby tak doskonały jak ma to miejsce w
ostatecznym kształcie. Zmieniliśmy nawet ekipę produkcyjną
w trakcie, gdy prawie już skończyliśmy, bo
nie byliśmy zadowoleni z efektów i brzmienia. Minęło
kolejne pół roku, ale był warto i wydaje mi się, że to
sprawia, że nasz debiut jest zupełnie inny od wielu
innych debiutów.
Najdłuższym utworem na płycie jest epicki "Tale Of
Everman". Ciekawy, podniosły i urozmaicony kawałek,
który ukazuje jeszcze inne oblicze zespołu. Czy
ciężko przychodzą wam takie utwory?
Właściwie tak, nie pamiętam jak często zmieniam partie,
piszę alternatywne melodie czy zmieniam słowa
zanim wszystko będzie ze sobą spójne. To była całkowicie
szalona podróż i wydaje mi się, że nie będę w stanie
napisać drugiej, podobnej kompozycji. Przekopywałem
się ostatnio przez stare demówki na moim komputerze
i pierwsze fragmenty intra i riffy pochodzą z
dnia 15 sierpnia 2005 roku. To było ładny szmat czasu
Foto: Evertale
temu i kawałek nie był skończony aż do wczesnego
2013 roku.
Wszystko skupia się na tobie Matthias. Jesteś jakby
mózgiem operacji. Czy nie przeszkadza ci rola gitarzysty
i wokalisty? To nie może być łatwe zadanie,
zwłaszcza, że w obu przypadkach wypadasz znakomicie.
Głównie twój wokal mnie urzekł. Powiem
ci, jesteś dla mnie odkryciem wokalnym roku 2013.
Jakbym słyszał mieszankę Jensa z Persuader, Kaia z
Gamma Ray, Jorna z Masterplan i Hansiego z Blind
Guardian. Jak się odniesiesz do tego?
Cóż, wszystko to, zależy od tego, jakie lekcje odebrałem.
Gdy Jörg T. opuścił Blackened wraz z nim przepadły
wszystkie adresy mailowe, które pousuwał. Gdy
Hannes opuścił zespół, miał logina do Myspace'a, który
w tamtych czasach był bardzo ważny, a konto zespołu
było zarejestrowane na niego. Nic złego się nie
działo, ale wciąż pozostał mi niesmak. Zmotywowało
mnie to, do wzięcia czegoś w rodzaju większej kontroli
nad wszystkim - nigdy nie chciałem żeby miało tak być
z Evertale - ale tak się złożyło, że musiało się tak stać.
W przypadku następnego albumu będę starał się bardziej
wysunąć na przód pozostałych członków. Co do
mojego śpiewania i grania na gitarze, to delikatna
sprawa, zwłaszcza jeśli chodzi o partie napisane przez
Woody'ego. Czasem mamy czas na praktykę. Jeśli
przychodzi czas na moje partie, kombinacja przychodzi
łatwiej, bo mam wokale lub melodię w mojej głowie,
kiedy piszę tę właściwą część. Dziękuję za komplement,
co do śpiewania. Wokaliści, których wymieniłeś
to świetni artyści i lubię ich styl. Dodałbym do tej
listy Rusella Allena z Symphony X, zwłaszcza jako
źródło moich inspiracji.
Jakie są wasze plany na przyszłość? Czy na kolejny
album też przyjdzie nam tyle lat czekać? Czy zamierzacie
odwiedzić nasz kraj i zagrać tutaj koncert?
Obecnie szukamy wsparcia dla trasy, naszego największego
przedsięwzięcie, który będzie promował zespół i
"Of Dragons And Elves". Co do kolejnego albumu,
już zaczęliśmy pisać riffy i niektóre partie, a planujemy
ją wydać na początku 2015 roku. Mam nadzieję, że
wszystko się uda i pójdzie zgodnie z planem. Oczywiście,
bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski i zagrać
kilka koncertów w waszym kraju, tak jak wspomniałem
wcześniej. Na chwilę obecną mamy trzech kandydatów
na miejsce perkusisty, z którymi wkrótce zrobimy
próby i gdy tylko znajdziemy właściwego człowieka,
będziemy się starać zagrać tyle koncertów, ile będzie
możliwe.
Tyle z mojej strony, dzięki za poświęcony czas, na
koniec możesz powiedzieć coś do polskich fanów
Evertale.
Chcemy podziękować wam wszystkim, za czytanie
tego wywiadu, za wasze wsparcie, bardzo to doceniamy.
Przyjedziemy do Polski i zobaczymy się z wami
wszystkimi!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
HMP: Witam was gorąco, na samym wstępie chciałbym
wam pogratulować jakże udanego albumu. "Shadows",
który znakomicie definiuje styl muzyczny określany
jako "power metal". Zgodzicie się z tym faktem?
Flo Laurin: Witajcie, bardzo dziękuję, cieszę się, że
"Shadows" podoba wam sie tak mocno. Zgadzam się, a
nawet wierzę, że udało nam się stworzyć wartościowego
następcę "When World Collides". Wierzę też, że udało
nam się skupić na tych elementach power metalu,
które są uwielbiane przez fanów na całym świecie: mocne,
szybkie i agresywne kawałki bez ciągnącego się sera
ociekającego po wierzchu (śmiech).
Który według was album jest ciekawszy "Shadows"
czy "When Worlds Collide" no i dlaczego?
(Śmiech) Nie mogę odpowiedzieć na takie pytanie.
Wiesz, nagrywanie albumu to masa roboty przy nim i
każdy wkłada w nią całe swoje serce. Ja jestem bardzo
zadowolony z obu.
Jak przebiegał tym razem proces komponowania? Kto
odegrał kluczową rolę? Czy Marcus Siepen miał
wpływ na tworzenie nowego materiału?
Do pierwszego albumu, napisałem wszystkie dziesięć
numerów. W przypadku jego następcy, z racji Marcusa
w zespole, wyglądało to zupełnie inaczej. Zaprosiłem
wszystkich czterech pozostałych członków by również
uczestniczyli w procesie jego pisania. Szczęśliwie się
złożyło, że wszyscy mieli kapitalne pomysły i każdy
mógł wnieść coś od siebie do więcej niż jednego kawałka.
Byłbym idiotą, gdybym ograniczał tak utalentowanych
gości, poważnie ujmując sprawę, naprawdę
chciałem usunąć się trochę w cień. Cieszę się, że "Shadows"
nadal brzmią jak Sinbreed i jednocześnie jak
idealna następczyni "When Worlds Collide". Widać to
też w sposobie nagrywania. Wszyscy byliśmy do niego
znacznie lepiej przygotowani i poszło nam bardziej gładko
niż poprzednim razem.
Powiedzcie jakie opinie są na temat "Shadows"? Czy
album robi taką furorę jak debiut? Czy jesteście zadowoleni
z ostatecznego efektu nowego wydawnictwa?
Absolutnie. Recenzje na całym świecie są bardzo pozytywne
i sprawia nam to dużą przyjemnosć, zwłaszcza
od czasu równie udanych zwiazanych z "When Worlds
Collide". Jestem dumny, że fanom i szeroko pojętej prasie
przypadła ona do gustu.
Dwóch członków Blind Guardian jest w Sinbreed.
Czy trudno było pozostać sobą i nie stając się drugim
Blind Guardian?
Nie wydaje mi się. Sinebreed bardzo różni się od Blind
Guardian. Naturalnie, obie grupy grają szybki metal,
ale jest też znacznie więcej różnic. Zarówno Marcus,
jak i Frederik piszą w zupełnie inny sposób, niż kiedykolwiek
napisaliby na potrzeby Blind Guardian. Potrafisz
wyobrazić sobie Marcusa piszącego "Leaving the
Road" na potrzeby Blind Guardian? Zapewne nie, i
dlatego uważam, że wspaniale jest ich mieć obu, wyrażających
siebie w taki właśnie sposób w Sinebreed.
No dobrze, może nie kopiujecie Blind Guardian, ale w
niektórych kawałkach słychać coś z Blind Guardian.
Najbardziej w 7 minutowym "Broken Wings". Te spokojne,
klimatyczne wtrącenia, zwłaszcza z początku
utworu. Jak się do tego odniesiecie?
Zgodzę się. "Broken Wings" w całości zostały napisane
przez Frederika. Oczywiście, jest naznaczony stylem
Blind Guardian, ale ponownie trzeba podkreślić, że
dla mnie jest to bardziej styl właściwy Sinebreed. Każdy
muzyk jest czymś zainspirowany, pod wpływem
czegoś, i czasami możesz to usłyszeć w jego twórczości.
Płytę promował "Bleed". Znakomite popisy gitarowe
między tobą i Marcusem są tutaj godne uwagi. Słychać,
że Marcus nadał tym partią więcej dynamiki,
drapieżności. Zgodzisz się z tym? Czy właśnie dlatego
wybrano ten utwór jako promocyjny?
Z tym także się zgodzę. Marcus i ja zagraliśmy kilka
wspólnych koncertów na długo przed wspólnym nagrywaniem
"Shadows", więc zdołaliśmy się już całkiem
nieźle poznać. Na tym albumie możesz też usłyszeć odzwierciedlenie
tego "żywego doświadczenia". "Bleed"
zostało wybrane przez wytwórnię i sądzę, że dokonała
właściwego wyboru. Jest reprezentatywny dla "Shadows"
i z charakterystycznymi cechami Sinebreed takimi
jak wspomnianymi już przez ciebie gitarowymi
pojedynkami, z wysokimi wokalami Herbiego, pędzącą
perkusją i wyrazistym basem. Ludzie mogą się dzięki
niemu zapoznać, czego oczekiwać (śmiech).
Skoro jesteśmy przy Marcusie. Zdradźcie jak doszło
do jego zwerbowania? Dlaczego akurat on? Nie baliście
się że to przybliży was do stylu Blind Guardian?
Nie, zupełnie nie. Pierwszy kontakt został zainicjowany,
siłą rzeczy, przez Frederika. Po kilku naszych pierwszych
koncertach związanych z "When Wolrd Colli-
86
EVERTALE
Zespół mający w składzie dwóch muzyków Blind Guardian
Supergrupa power metalowa składająca się z gwiazd. Nagrali znakomity debiut,
który pokazał, że wciąż można nagrywać dobre albumy power metalowe. Teraz przyszedł
czas na następcę i powitanie w Sinbreed, Marcusa Siepena z Blind Guardian. Na pytanie czy
Sinbreed będzie drugim Blind Guardian starał się odpowiedzieć lider grupy czyli Flo Laurin.
des" zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy drugiego
gitarzysty, bo nasze utwory na to zasługiwały. Frederik
zapytał Marcusa, który znał już tamten krążek i podobał
mu się, czy nie dołączyłby do nas na czas koncertów
i poszło to bardzo dobrze. Zapytaliśmy go czy nie
chciał-by do nas dołączyć na stale i zgodził się.
"Shadows" wydaje się być znacznie mocniejszy i agresywniejszy
względem debiutu. Znakomicie o tym nas
przekonuje "Shadows". Czy zgodzicie się że ten utwór
ma coś z thrash metalu?
Ponownie się zgodzę. Usunęliśmy klawisze, które mieliśmy
na "When World Collide". Chcieliśmy uzyskać
znacznie prostsze brzmienie. Z dwoma gitarzystami i
bez jakichkolwiek klawiszy uzyskaliśmy dokładnie to,
co chcieliśmy uzyskać. Co do produkcji, sprawdziliśmy
całą masę miśków, dopóki nie wybraliśmy najczystszego
i najcięższego z nich. Naszym celem było uzyskać
jak najcięższy efekt z możliwych (śmiech). Odkąd jestem
wielkim fanem thrash metalu chciałem uzyskać
coś właśnie takiego i zapewne usłyszysz ten wpływ w
naszej muzyce.
Herbie to znakomity wokalista który odniósł sukces z
Seventh Avenue. Możesz nam zdradzić co z tym zespołem
się dzieje? Czy to już koniec tej kapeli?
Niestety, ale tak. Herbie zakończył istnienie tej grupy.
Inną ciekawą rzeczą jest, że w "Call To Arms" słychać
coś z Accept. Nawet Herbie tutaj brzmi jak
Mark Tornillo. Jak się do tego odniesiecie? Czy był to
zamierzony cel? A może mamy tutaj niespodziankę w
postaci gościnnego występu Marka?
Wiesz, słyszę podobne opinie bardzo często w ostatnim
czasie. Myślę, że musze w końcu sprawdzić najnowsze
dokonania Accept, bo nadal tego nie zrobiłem. Zapewniam
cię jednak, że nie zostało to zrobione celowo i że
nie śpiewa w nim Mark Tornillo. (śmiech)
"Leaving The Road" brzmi jak utwór Blind Guardian.
Czy jest to jedna z waszych inspiracji? Kto jeszcze
miał na wasz styl wpływ?
Nie mogę się z tym zgodzić. Został niemal w całości napisany
przez Marcusa, więc pewne elementy z Blind
Guardiana gdzieś przemknąć mogą. Dla mnie "Leaving
the Road" jest świetnym, klasycznie napisanym metalowym
kawałkiem. To taki utwór, którego ja bym nigdy
nie napisał, więc uważam, że to świetnie mieć gości
w zespole, którzy są w stanie napisać takowe dla Sinbreed.
Jestem wielkim fanem Judas Priest, Vicoius
Rumors i Riot. Bez cienia wątpliwości, to właśnie te
kapele najmocniej odcisnęły na mnie swoje piętno w
sposobie w jaki pisze utwory.
Jednym z moich ulubionych utworów z nowej płyty
jest "Fat Too Long", który znakomicie oddaje to co
najlepsze w power metalu i może służyć jako podręcznikowy
przykład power metalu. Zgodzicie się z
tym?
To świetnie, że "Far Too Long" podoba ci się tak bardzo,
bo to także jeden z moich faworytów. Zgodzę się, że
jest szybki, posiada epickie chóry i kapitalną środkową
część z przepięknym rockowym ciężarem, który naj-lepiej
odebrać można na koncertach.
W "Black Death" brzmi znacznie ciężej i mroczniej.
Dość ciekawie Sinbreed wypada w takim obliczu.
Czy trudno przychodzi urozmaicenie materiału? Czy
ciężko jest nagrać inny kawałek nie odbiegające od
własnego stylu?
Niezupełnie. Mamy w planach wydać wiele płyt, naturalnie
nasz styl będzie dojrzewać. Nie chcemy za wiele
w tej stylistyce zmieniać, ale na pewno słychać w nim
będzie inne inspiracje. "Black Death" dla przykładu jest
jedyny kawałkiem Sinebreed, w którym gitary są nastrojone
niżej niż normalnie. To była fajna zmiana w
brzmieniu i pasuje ona znakomicie do reszty albumu.
"Shadows" z kolei to przykład utworu z silnie zaznaczoną
rolą riffu, których z kolei za bardzo nie mogłeś
doświadczyć na "When Worlds Collide". Poczekaj tylko
na to, co usłyszysz na naszym trzecim wydawnictwie.
"When Worlds Collide" to jeden z najlepszych albumów
roku 2010. Prawdziwa perełka i każdy utwór z
tamtej płyty jest niszczący. Jednym z moich ulubionych
jest "Dust to Dust". Skąd się wziął pomysł na
sam motyw i refren?
Bardzo dziękuję. Nie mogę jednak dokładnie powiedzieć
jak do tego doszło. Czasami mam rytm gitary jako
pierwszy, a czasami tylko riff. Dopiero potem linię wokalną,
albo melodię. Mam wiele pomysłów i nagrywam
wszystkie z nich na mojej komórce, a następnie wybieram
ten najbardziej odpowiadający danemu utworowi.
Tak to się zwykle zaczyna.
Na debiucie udało wam się zaprosić kilku ciekawych
gości. Jednym z nich jest Thomas Rettke. Jak udało
wam się go przekonać do współpracy?
Herbie już go znał i odkąd stałem się wielkim fanem
Heavens Gate, bardzo chciałem, żeby u nas wystąpił.
Foto: AFM
Na szczęście zgodził się bez chwili zawahania. Kocham
ich wspólny duet w "Room 101", dwa znakomite głosy
w jednym znakomitym kawałku!
"When Worlds Collide" to bardzo energiczny i przebojowy
album, który od samego początku wbija w
fotel. "Newborn Tommorow" czy "Book of Life" to rasowe
hity, które w pełni oddają styl Sinbreed. Czy
zgodzicie się z tym?
Tak, to dobry wybór. Zwłaszcza właśnie te dwa utwory
są bardzo dobrze odbierane podczas koncertów. "Book
of Life" jest szczerze mówiąc moim ulubionym. Z kolei
"Newborn Tomorrow" wyraźnie od samego początku
definiuje nasz styl. Dodałbym do tego grona "Dust to
Dust" oraz "Through the Dark", które są pierwszymi numerami
napisanymi przeze mnie.
Dlaczego akurat wybraliście styl określany mianem
power metalem? Nie chcieliście wybrać się w inne rejony
muzyczne?
Bardzo lubię thrash metal, jak już zresztą wspomniałem
wyżej, ale to power metal był moją pierwszą prawdziwą
miłością. W power metalu masz większą swobodę w
pracy nad melodią i linią wokalu, co dla mnie jest bardzo
istotne. Z Herbiem mieliśmy wiele opcji, które były
dla nas kapitalne przy pisaniu, kiedy możesz sprawdzić
każdą z nich. Sądzę, że nie udałoby się to z thrash
metalowym śpiewakiem. Postawiłem na power metal,
ale z całą pewnością usłyszysz coś bardziej thrashowego
na naszym trzecim krążku. Mogę ci to obiecać już teraz.
Możecie zdradzić jak powstał zespół i z czyjej inicjatywy?
Czy wiąże się z tym jakaś ciekawa historia?
Zacząłem tworzyć muzykę około 1993 roku i zawsze
chciałem grać power metal połączony z moją "wizją" i
jak ta wizja powinna brzmieć. Po kilku napisanych numerach
zacząłem szukać ludzi odpowiednich do ich wykonywania.
Herbie był moim pierwszym wyborem i
znałem go już z Avenue. Zaczęliśmy skupiać pozostałych
członków wokół mnie i właśnie jego. Nie ma żadnej
wielkiej historii, chciałem tylko uformować grupę
gości, którzy będą zdolni do odtworzenia mojej wizji.
Album wydany czyli czas ruszyć w trasę koncertową.
Jakie utwory zamierzacie zagrać? Jakaś niespodzianka
jest przewidziana?
Prawda. Zagraliśmy w tym toku nasz pierwszy koncert
jako headliner i jesteśmy tym podekscytiwani, bo wreszcie
mamy dość materiału by zagrać długi koncert. Nie
ukończyliśmy jeszcze setlisty, ale jestem pewien że zagramy
kawałki z obu płyt, prawdopodobnie w proporcji
pół na pół. Niektórzy pytali nas o to, czy zamierzamy
grać jakieś covery i inne tego typu rzeczy, ale na litość
boską - istniejemy już cztery lata! Chcemy wreszcie zagrać
coś całkowicie własnego!
Dlaczego fani musieli czekać aż cztery lata na nowy
album? Co was powstrzymało przez tak długi czas?
Czy na kolejny album też fani będą musieli tyle czasu
czekać?
Bez obaw, na pewno zrealizujemy go znacznie szybciej.
Obiecuję to! Bezpośrednio po "When Worlds Collide"
graliśmy w USA, powitaliśmy nowego członka zespołu,
a niektórzy z nas musieli jeszcze pokończyć uniwersytety,
więc dopiero teraz możemy tak naprawdę rozwinąć
skrzydła. Trzeci album pojawi się znacznie szybciej.
Zdradzicie jakie macie plany na najbliższą przyszłość?
Na pewno chcę zrealizować więcej płyt Sinbreed i mam
nadzieję, że uda się nam w niedalekiej przyszłości jakąś
większą trasę. To wszystko czego chcę i wreszcie mam
szansę to zrobić.
Czy istnienie Sinbreed nie koliduje Marcusowi i
Frederickowi funkcjonowanie w Blind Guardian?
Nie, to jest kwestia do rozwiązania w czasie. Jestem jednak
pewien, że gdy koncertować będzie Blind Guardian
będzie znacznie mniej czasu dla Sinbreed, ale jestem
dobrej myśli, że znajdziemy rozwiązanie i dla tego
problemu.
Dobra tyle z mojej strony, dziekuje za poświęcony
czas. Teraz możecie pozdrowić swoich fanów w Polsce.
Dziękuję bardzo za interesujące pytania. Chcę bardzo
serdecznie pozdrowić każdego czytelnika Heavy Metal
Pages i zaprosić każdego z was do sprawdzenia sobie
nowego albumu Sinbreed "Shadows" - jeśli uwielbiacie
power metal z prędkością i melodiami, na pewno się nie
zawiedziecie. Bardzo dziękuję za każde wasze wsparcie!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
SINBREED 87
Jeden z najważniejszych debiutów roku 2014
Ciekawa kapela, która gra mieszankę progresywnego i melodyjnego power metalu,
gdzie znaczącą rolę odgrywa klimat s-f. Nie dali się zapędzić do sztywnych ram gatunku, ani
do tego by być typową kapelą amerykańską trzymającą się tradycji. Nagrali bardzo europejski
debiut w postaci "Outsider". To właśnie to wydawnictwo było motywem przewodnim niniejszego
wywiadu z Jakem Beckerem.
HMP: Witam was, na wstępie chciałbym wam pogratulować
znakomitego debiutu w postaci "Outsiders".
Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego efektu?
Jake Becker: Cześć, bardzo dziękujemy! Muszę powiedzieć,
że finałowy produkt, zarówno brzmieniowo jak
i pod względem prezentowania się, wygląda dokładnie
w 98 % tak jak sobie to założyliśmy i Limb był fantastyczny
we wspieraniu naszej wizji. Kiedy weźmiesz
nasze nagranie do ręki, otrzymasz coś co nie jest uzależnione
od trendów czy komercyjnego zainteresowania
sztuką… otrzymasz coś co posiada duszę i jest warte
każdego grosza zainwestowanego w tę płytę. Jest to
czyste i nigdy nie zboczymy z tej ścieżki.
Jakie opinie do was docierają jeśli chodzi o "Outsiders"?
Czy spotkaliście się z jakąś negatywną opinią?
Niektóre są pozytywne, niektóre negatywne, jak bywa
to w przypadku każdej muzyki. Były takie opinie, po
których widać było, że słuchacze oczekiwali czegoś
naszego materiału. Wszystkiego musieliśmy się nauczyć,
więc nie jesteśmy żadnymi weteranami, którzy
nie mogli pozwolić sobie na wydanie albumy przez taki
dług okres czasu (śmiech). Przechodziliśmy przez te
same ścieżki i próby co każdy muzyk, ale Ben i ja mieliśmy
możliwość przejść przez to w tym samym zespole
od samego początku - a nie każdy może powiedzieć to
samo o sobie. Tak więc postęp przebiegał właściwie
bardzo sprawnie. Teraz kiedy nasza metoda sprawdza
się na tyle, by przebiegało to właściwie i mamy obok
siebie właściwych ludzi, na pewno nie minie zbyt dużo
czasu w kwestii drugiego albumu.
Foto: Limb Music
Nie planowaliśmy tego w ten sposób, ale sądzę, że
przyszło to naturalnie. Motywowała mną logika, ale
także jestem bardzo emocjonalny i mam sporo zainteresowań
i wiedzy o tym co nieznane, niedostrzegalne,
spirytualistyczne… Jest fikcja naukowa, w której
jest sporo takich motywów, więc dostrzegam uczucia,
które mogą znaleźć odzwierciedlenie w naszej muzyce.
To tylko filozofia i zainteresowanie. Lirycznie, nie pisze
niczego co miałoby fikcyjne aspekty.
Waszą muzykę określić jako progresywny heavy/
power metal. Czy zgodzisz się z tym?
Tak mi się wydaje. W literackim sensie, jak najbardziej.
Problem z dzisiejszymi fanami jest taki, że mają
bardzo ściśle określone ramy gatunkowe w swoich głowach
i nie możesz od nich odstąpić. Coś jest progresywne,
więc musi brzmieć jak Dream Theater, coś jest
power metalem, to na pewno brzmi jak Helloween,
grasz heavy metal w takim razie musisz brzmieć jak
Iron Maiden. Tymczasem nas nie da się tak sztywno
porównać do żadnych z tych zespołów. To tez poważny
problem z etykietami. Nie zgadzam się z czymś
takim, walczymy przeciwko popularnym głosom. Zdaję
sobie sprawę, że było że było kilku ludzi, którzy recenzując
płytę pisali, że to jedna z tych, które już słyszeli
po wielokroć oraz, że są zagubieni, bo czegoś im
brakowało, bo czują się tak jakby dostali dokładnie to
samo co wcześniej od innych. To grząski temat. Ludzie
muszą przestać oczekiwać pewnych rzeczy, ciągle tych
samych i do znudzenia powtarzalnych i otworzyć się
na to, gdzie muzyka może ich zabrać.
Kto miał na was największy wpływ? Słuchając waszego
albumu można wyłapać coś z Symphony X,
Dream Theater, Iron Maiden czy Helloween, ale nie
tylko. Czy pominąłem jakieś zespoły?
Nie jestem tego pewien. Im dalej patrzę we "wpływy",
tym bardziej istotniejsze dla mnie jest to, jak album ma
się do siebie jako do całości, jaką ma produkcję, jaką
wizję zawarł na nim zespół. Inspiruje mnie wiele rzeczy,
które robię, nie tylko zespołowo, ale także jako samotny
muzyk. Łączę się z uczuciami i obecnie kieruję
się zwłaszcza w kierunku niemieckiego i włoskiego
metalu, łączę się też bardzo z filozofią zawartą w jazzie.
Łączę się z tymi wszystkimi rzeczami, bo te uczucia
są już we mnie - w muzyce, którą słyszę, ona przemawia
do mnie. Znam ludzi, którzy twierdzą, ze słyszą u
nas coś z Running Wild, coś z Rage czy z Fates Warning,
co jest cudowne, może nawet bardziej niż przy
wymienianiu wspomnianych przez ciebie zespołów, bo
one także zasługują na większą rozpoznawalność. Jest
takie jedno określenie, które dosłownie zwaliło mnie z
nóg, określono nas jako miksturę Running Wild z
King Crimson. To jeden z tych największych komplementów
jaki kiedykolwiek usłyszałem. Dla mnie to coś
naprawdę wielkiego.
bardziej zbliżonego do podstaw tego typu muzyki, nie
przywiązywali zbyt dużej uwagi do różnych elementów
naszego stylu, tak jakby nie chcieli rozumieć lub łączyć
z tą muzyką, tego czego nie lubią. Byli też tacy, którzy
całkowicie zrozumieli to, co chcieliśmy przekazać. Widziałem
tylko kilka z nich - zakochują się lub nie za
bardzo chwytają o co chodzi. W każdym razie, ja ją lubię,
bo pokazuje że odnieśliśmy sukces w stworzeniu
na tyle silnego przekazu, który dla nas jest szczery.
Mój wokal brzmi dokładnie tak jak brzmi, tam gdzie
chcieliśmy zamieścić perkusyjne partie lub klawiszowe
tam je zamieściliśmy. Nie jesteśmy zainteresowani w
brzmieniu jak coś, co już wcześniej brzmiało doskonale.
Czemu dopiero teraz został wydany debiutancki
album? Czemu tak długo musieliśmy czekać na wasz
pełny album? Z czego to wynikało?
Cóż, musisz pamiętać, że jesteśmy młodzi. Mamy po
dwadzieścia lat. Technicznie sprawę ujmując, zaczynaliśmy
grać w 2000 roku. Ale! - byliśmy całkowicie początkującymi
muzykami, początkującymi w tworzeniu
Dlaczego akurat "Outsiders"? Jaką historię poruszacie?
Po pierwsze to manifest. W sensie takim, jak wspomniałem
we wcześniejszej odpowiedzi, nie musimy być
jak ktoś przed nami. Indywidualność to jedna z pierwszorzędnych
kwestii w życiu i to ona jest najczęściej
oceniana. Jestem metalowym fanatykiem i chrześcijaninem,
prawdopodobnie nawet jestem postrzegany jako
anarchista… pomiędzy tym wszystkim co sprawia,
że jestem kim jestem… i tu w Stanach, patrzysz na
siebie i to kim jesteś nie pasuje do wąskiego pudełeczka,
w które za wszelką cenę chce się ciebie wstawić.
Ja też do niego nie pasuję. To pudełeczko wymyka się
logice, zostało stworzone przez ignorantów, którzy
chcą mieć wszystkich pod kontrolą. W każdym swoim
wyborze i przekonaniu odnajduję siebie jako kogoś,
kto jest poza nim. Indywidualność jest właśnie tym, co
czyni cię indywidualnym wobec innych. Dla mnie tak
samo jest z muzyką. To taki dumny komentarz do tego
kim jesteśmy, kim są nasi fani, każdy z nas jest w jakiś
sposób rebeliantem i każdy z nas nie należy do nikogo
innego, jak tylko do samego siebie. Mieliśmy też na
pierwszej demówce kawałek pod takim tytułem, to był
jeden z naszych najstarszych numerów. Nie był to na
tyle dobry kawałek, żeby go zatrzymać, ale miał znaczące
słowa w części drugiej "Worlds of Conflict".
Słuchając waszego wydawnictwa można wyczuć klimat
s-f. Czy to zamierzony cel? Czy chcieliście się
obracać w takiej tematyce?
Klimat s-f można też zauważyć na frontowej okładce.
Kto ją narysował i czyj był to pomysł z głównym
motywem okładki?
Motyw był moim pomysłem, musiałem przekopać się
przez wielu artystów, by znaleźć dokładnie tego, którego
styl będzie mógł pchnąć ją do życia. Znalazłem
George'a Lovesy na jego stronie deviantart i pasował
do mojej wizji przepięknie. Sporo ludzi pewnie się ze
mną zgodzi, że prawdziwa sztuka jak ta z żywymi
kolorami jest czymś dziś niespotykanym. Sztuka jest
ważna dla tej muzyki. Jesteśmy z niej bardzo, bardzo
zadowoleni i prawdopodobnie zrobi też grafiki do kolejnych
albumów. Jest na niej sporo rzeczy, sporo
opowiada samą sobą. To nie jest zwykła grafika fantasy.
Niektóre jej elementy wiążą się bezpośrednio z
lirykami na płycie, co stało się przypadkiem, kompletnym
przypadkiem. Jest na niej jednolita idea, która
może być odbierana w różnoraki sposób, tak by wiele
spraw łączyły się ze sobą w płynnie i naturalnie. To, co
widzisz to wieża wynurzająca się z morza, na jej czubku
znajduje się postać, która nie jest kompletną fizyczna
osobą, jest fizyczna i duchowa zarazem. Nazwaliśmy
ją "Alchemikiem". Alchemik jest tam na wieży,
zbierającym w jednym miejscu most do wszystkich
światów, stającym twarzą w twarz z siłami wszechświata.
Kosmos styka się z Ziemią i wszystkie portale się
otwierają, wody ożywają. Znajdująca się na niej ogromna
planeta odgrywa ważną rolę w tym co ma się wydarzyć,
ponadto jest tam zawarta ukryta wiadomość, ale
nie zdradzę jej. Chcę aby ta grafika poruszyła coś w
innych ludziach.
Nie dajecie po sobie poznać, że to wasz pierwszy album.
Jak udało wam się dojrzeć do takiego stanu?
Skyliner skupił się na jakości i ta jakość skupiła się na
88
SKYLINER
tym albumie. Jestem perfekcjonistą i nie lubię wypuszczać
rzeczy, które nie są dokładnie takie, jakie
powinny być. Wciąż dojrzewamy, stare demówki które
wypuściliśmy… nagrywane w różnych miejscach, na
naszych występach, czasem za jakąś kasę… Kiedy
przyszło do nagrania debiutanckiego albumu, byliśmy
w stanie zidentyfikować jakie błędy popełniliśmy w
przeszłości i zmienić je. Kiedy osiągnęliśmy właściwy
stan i wizja była jasna i klarowna, było nam znacznie
łatwiej tworzyć, bez wielu spraw po drodze. Musisz po
prostu znaleźć swoją ścieżkę.
"Outsiders" to jeden z najlepszych debiutów roku
2014. Co wyróżnia album to jest dojrzały wydźwięk,
pomysłowe melodie, dobrze wyważone aranżacje i
przebojowy charakter. No i co najważniejsze nie ma
zbędnych wypełniaczy. Kto odegrał znaczącą rolę
przy komponowaniu?
Dziękuję. Jestem bardzo, bardzo zadowolony, że podoba
ci się nasz krążek. Sposób w jaki zwykle pracuje, ma
swój początek w pełni gotowych słowach, wtedy piszę
znaczną część muzyki do niej i prezentuję ją zespołowi,
a chłopaki dodają do nich swoje. Pewnie jesteśmy
niespotykanym wyjątkiem, że teksty są gotowe jako
pierwsze.
Jake jesteś jedną z wielu atrakcji na płycie. Zna-komity
wokal nasuwający na myśl takie nazwiska jak
Michael Kiske, czy Russel Allen . Dzięki temu płyta
jest bardziej emocjonalna i bardziej klimatyczna.
Zgodzisz się z tym?
Dziękuję bardzo, to zaszczyt dla mnie. Mogę się zgodzić,
że dałem z siebie wszystko, żeby wokale były tak
dobre jak tylko mogły być. Jestem dumny, że mogę powiedzieć,
że nie były retuszowane, ani w warstwie głównej,
ani pobocznej, to co słyszysz, jest w pełni organiczne.
Preferuję używanie nowych technologii, ale z wykorzystaniem
starej szkoły.
Z kolei partie gitarowe są pełne wyrafinowania, urozmaicenia
i finezyjności. Słychać inspiracje Rainbow,
Yngwie Malmsteenem czy Dream Theater, ale nie
tylko. I znów Jake zasługujesz na wyróżnienie. Jak
zaczęła się twoja przygoda z graniem na gitarze?
Czy trudno jest pogodzić te dwie funkcje?
Dziękuję. Podróż z gitarą tak często, że niektórym ludziom
wydaje się to wręcz dziwne. Jestem samoukiem,
żadnych formalnych lekcji, żadnej teorii muzyki. Mam
swoją własną teorię muzyki i swój sposób strojenia,
szybko się uczę i kiedy zdałem sobie sprawę, że wszyscy
robią inaczej, było już za późno na zmiany. Kiedy
komponuję skupiam się na tym, aby jak najwięcej
wypływało z jak najczystszej energii, bez imitowania
innego gitarzysty czy innego utworu. Przyznam, że
granie jak ktoś inny, jest dla mnie dość skomplikowane.
Wszystko zaczyna się od progresywnego otwieracza
"Signals", który buduje znakomity klimat s-f czy fantasy.
Kluczową rolę odegrały tutaj partie klawiszowe.
Czym się inspirowaliście tworząc ten utwór? Jakieś
filmy was inspirowały?
Tak, numer otwierający jest bardzo ważny dla płyty.
Tym utworem będziemy rozpoczynać nasze koncerty,
ale chciałem pójść znacznie dalej i dodać do nich słowa,
zadać kilka pytań i zakotwiczyć je w umysłach słuchaczy,
w kontekście tytułu albumu. Nie mówię, że
jest inspirowany filmami, ale preferuję bardziej elektroniczne,
eterycznie klawiszowe dźwięki od tych smyczkowych,
z barokowymi teksturami, z tego rodzaju,
które bardzo często słyszy się w power metalu. To brzmienie,
które użyliśmy pasuje do nas znacznie lepiej.
"Symphony In Black" to prawdziwy hit, który pokazuje
że można grać ciekawy i nie obstukany power
metal. Jednak co ciekawe ten kawałek jak i cała płyta
ukazuje was bardziej jako europejski band aniżeli
amerykański. Co sądzisz o tym?
Zawsze chciałem nas widzieć jako grupę jednocześnie
grającą europejski i amerykański power metal. To tylko
obrana ścieżka, w jaką zmienia się muzyka. Cieszę się,
ze ludzie się z tym zgadzają!
Początek "Undying Wings" jest bardziej progresywny
i nieco bardziej hard rockowy. To jest znakomity
dowód, że nie gracie monotonnego metalu. Ale czy
łatwo jest być elastycznym zespołem?
Dziękuję. Tak, próbowaliśmy się upewnić, że każdy
numer, który zamieszczamy, będzie osobną przygodą
w swojej całości. Nie chciałem tworzyć wielu kawałków,
które będą brzmieć tak samo, przy okazji zachowując
w tym samym czasie naszą tożsamość. Robienie
tych rzeczy zawsze jest wyzwaniem. Jednakże w wychodzącej
z nas muzyki, drzemał ogromny potencjał.
Wielu muzyków skupia się na pojedynczym utworze,
my chcieliśmy ujrzeć wszystkie jednocześnie.
Foto: Limb Music
Inspiracje Yngwie Malmsteenem czy Ritchem
Blackmorem słychać w finezyjnym "Forever Young".
Czy nie możesz podobnych skojarzeń?
Bardzo miło mi to słyszeć. Nie słyszę tego w ten sposób,
ale jest zżyty z tą muzyką, napisałem ją, spędziłem
nad nią miesiące, nawet lata. Zamierzam mieć inną
perspektywę niż potencjalny słuchacz. Mogę powiedzieć,
że nie było to intencjonalne. Nie jestem wielbicielem
Yngwiego, a Blackmore w zespołowym kontekście
rusza mnie bardziej niż Blackmore sam w sobie.
Ponownie musze jednak zaznaczyć, że takie porównania
tylko mi schlebiają.
Potraficie się odnaleźć w lekkim, bardziej komercyjnym
graniu co potwierdza spokojny "Aria Of The
Waters". O czym jest ten utwór?
Ten numer jest czymś w rodzaju ostatniego rytuału,
coś co napisałem w bardzo osobisty sposób, i oczywiście
uzyskał trochę mistyczny szlif. My nie robimy "ballad",
my robimy… coś innego. Sporo tego, co pisze ma
związek z wodą, tak właśnie wypływa moje pisanie, oto
kim jestem. To dla mnie bardzo silny element, ma w
sobie potężny obraz, ma bardzo bliską relację ze sprawami
wszechświata. Zostało to przecież odnotowane
od początku istnienia firmamentu w księdze Genesis, a
nawet znacznie wcześniej niż miało miejsce to w Biblii.
Najlepsze jest na końcu bo 20 minutowy "Worlds Of
Conflict" czy trudno było stworzyć takiego kolosa?
Nie baliście się że będzie nudny, zbyt męczący?
Jak długo nie jestem znudzony podczas słuchania
utworów Skylinera, jest to dobre. Jest łatwo coś
takiego stworzyć, ale ten utwór ma swoją osobną historię.
Mieliśmy jego podstawy już jakiś czas temu,
chyba z dziesięć lat temu i nagraliśmy nawet poprzednią
wersję, ale pozostawała ona niekompletna. Sadzę,
że muzyka czekała na odpowiednie słowa by dopełnić
całość, w taki sposób w jaki powinna wyglądać. Zdecydowaliśmy
się powołać ją do życia, właśnie po to by
dopełnił tę płytę. Dzieli się na pięć odsłon i traktuje o
wewnętrznym konflikcie miłości i nienawiści, życia i
śmierci, egzystencji na tym świecie lub w jego alternatywnej
wersji, o ogromie cierpienia i bólu. Obserwuję
fizyczny świat wokół mnie, jak obnaża z magii
ludzi, mnie samego, wówczas zamykamy się w sobie i
automatycznie decydujemy na tymczasową ucieczkę w
astralną rzeczywistość, do wyśnionych światów. Każda
z tych odsłon muzycznie i lirycznie łączą się ze sobą.
Dobra opowiedzcie pokrótce o tym jak powstał
zespół. Kiedy to było i czyj był to pomysł?
Skyliner stał się wehikułem wówczas, gdy przedsięwziąłem
wszystko co mam w chwili obecnej, budowałem
to od samego początku razem z Benem. Był rok
2000, a my byliśmy nastolatkami. Inaczej niż niektórzy,
my naprawdę zaczynaliśmy ze sobą grać, gdy zaczęliśmy
tę wspólną podróż. Wydaje mi się, że ja wówczas
grałem może od roku, może od dwóch lat.
Skyliner to zespół, który wydaje albumy i gra koncerty
czy projekt muzyczny, który od czasu do czasu
wyda jakiś album? Do której grupy się zaliczacie?
Cóż, mogę ci zaręczyć, że Skyliner to jest zespół
sprawdzający się na żywo. W przeszłości nie graliśmy
koncertu każdego roku, ponieważ koncentrowaliśmy
się bardziej na nagrywaniu i ponieważ gramy naszą
muzykę… w Stanach, trudno jest ułożyć właściwy rozkład
koncertów, gdy dopiero próbujemy coś osiągnąć.
Będziemy jednak starać się zintensyfikować koncerty,
z miłą chęcią zagramy wszędzie tam, gdzie publiczność
będzie chciał nas zobaczyć, gdzie doceniają nasza
twórczość, gdzie będziemy mieli szansę na dobre spędzenie
czasu i kilka udanych występów. Album wyszedł
dopiero miesiąc temu, więc zobaczymy co się teraz
wydarzy!
Co teraz zamierzacie robić w najbliższym czasie?
Koncerty? Odpoczynek? Prace nad kolejnym albumem?
Tak jak mówiłem pracujemy już nad drugim albumem.
Mam kilka nagranych riffów na moim iPhonie, których
będę potrzebował, mamy też kilka numerów już w
pełni wykończonych. Nie chcemy się jednak z niczym
spieszyć, w każdym razie to się dzieje. Próby przebiegają
w zdrowej atmosferze. Każdy z nas nadaje na tych
samych falach i szczerze mówiąc znajdujemy się obecnie
w najlepszym okresie jaki panował w tym zespole.
Tak więc, naczelnym punktem jest szlifowanie nowego
albumu i oczywiście, jeśli pojawią się jakiekolwiek możliwości
zagrania na żywo, weźmiemy je.
Dziękuję za poświęcony czas, a teraz możecie zostawić
wiadomość czytelnikom HMP…
Bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na te wszystkie
nudziarstwa, które musiałem powiedzieć, sprawdźcie
naszą stronę internetową i zaopatrzcie się w "Outsiders"
jeśli chcecie nas posłuchać, nie zawiedziecie się.
Pomóżcie nam przyjechać do Polski! Jeszcze raz wielkie
dzięki!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
SKYLINER 89
HMP: Mam wam za złe, że nic nie robicie aby wasza
muzyka od razu zrobiła wrażenie na słuchaczu, tak
jakby wam nie zależało, aby dotrzeć do jak największej
liczy fanów, a wystarcza wam satysfakcja, że
komponujecie i gracie niezłą muzę i ewentualnie, gdy
ktoś przez przypadek was odkryje. Zamierzacie coś z
tym zrobić?
Pasi Kauppinen: To prawda, mieliśmy niemal siedem
lat przerwy pomiędzy kolejnymi albumami, ale teraz
kiedy wydaliśmy "Reveal the Change" jesteśmy znowu
aktywni. Przez ten czas kontaktowaliśmy się z naszymi
fanami przez facebooka i twittera. Cudownie
jest wiedzieć, że wielu z nich wciąż z nami jest, mimo
tak długiej przerwy. Obecnie mamy znacznie lepszych
współpracowników i wraz z nową wytwórnią płytową i
naszym menadżmentem zamierzamy sprawić, że o Silent
Voices będzie głośno.
Silent Voices stoi w cieniu wielu wybitnych zespołów
grających progresywny metal, ale "Reveal the
Ten drugi…
Niektórzy mówią o Silent Voices jako o projekcie muzyków z Sonata Arctica. Mija
się to z prawdą bowiem Silent Voices powstało za nim powołano do życia Sonatę. Ich debiut
"Chapters of Thragedy" przemknął przez redakcje HMP prawie nie zauważony. Podobnie
stałoby się z ich najnowszym albumem "Reveal the Change". Bowiem zadziałała swoista
wada Finów, specyficzny kamuflaż, chroniący ich muzykę przed większą popularnością i zainteresowaniem.
Gdyby nie splot zdarzeń nigdy nie odkryłbym wartości muzyki tego zespołu,
a tak serdecznie namawiam fanów progresywnego metalu do zapoznania się z dokonaniami
tego Silent Voices. Słowem - warto!
Wasza muza zawiera wszystko, to co powinien mieć
progresywny zespół. Słychać, że źródłem wszelkich
pomysłów są dokonania Dream Theater, ale robicie
to w swój oryginalny sposób. Wasze kompozycje są
długie, ciekawie skonstruowane, z wieloma tematami
muzycznymi, z burzliwymi zmianami nastrojów
(choć przeważają te ponure), perfekcyjnie zagrane
oraz wykwintnie zaaranżowane. Długo pracujecie
nad utworami, czy przychodzi to wam z łatwością?
Kiedy zaczynaliśmy w 1995 roku założyliśmy grupę
grającą melodyjny progresywny metal w duchu Rush i
Dream Theater. Jedną z naszych największych inspiracji
była też zespół Yes, długie struktury kompozycyjne
zaczerpnęliśmy właśnie z tych zespołów. To
dla nas bardzo naturalne komponować dłuższe kawałki,
ale czasami piszemy je łatwo i szybko, a czasami
zajmuje nam sporo czasu by je właściwie zakończyć.
Za przykład niech posłużą nam dwa najdłuższe utwory
z "Reveal the Change": otwierający "The Fear of the
Emptiness" i wieńczący ją "Through the Prison Walls".
Pierwszy z nich zajął nam dokładnie cztery lata, musieliśmy
znaleźć sposób jak wszystko ułożyć we właściwym
porządku, a ostatni powstał podczas jednej sesji
nagraniowej, kiedy po prostu usiedliśmy z Timo napisaliśmy
i zarejestrowaliśmy riffy i chóry do niego.
Największym dla mnie atutem jest to, że w waszej
muzyce przeplatacie króciutkie pomysły, które nawiązują
do dokonań lat siedemdziesiątych. Kto zna
tą epokę z pewnością wyłapie dźwięki, które skojarzą
im się np. z Rush, UK, czy Deep Purple i Uriah
Heep, itd. Czy ten pomysł został wprowadzony z
Foto: Inner Wound
"Faith In Me" to najprostsza kompozycja na tym albumie.
Jest oparta na basowym riffie i chórowych powtórzeniach
na początku i w każdym wersie. Basowy
początek trwa półtorej minuty za nim następuje jego
rozwinięcie. Nazywaliśmy ją roboczo "U2 song". Tony
dodał do niego wspaniały wokal i nadał mu niesamowitego
charakteru, a przecież to taki prosty utwór.
Spotkałem się z twierdzeniem, że Silent Voices to
poboczny projekt muzyków Sonata Arctica. Nie zgadzam
się z tą tezą. Mimo, że założyciele Henrik
Klingenberg i Pasi Kauppinen obecnie są w Sonacie,
to dołączyli do tego zespołu w trakcie jego kariery, a
wraz z Timo Kauppinen, zakładali Silent Voices na
kilka lat wcześniej niż powstała Sonata Arctica. Jak
sami traktujecie swój zespół, jaki nadaliście mu status?
To nie jest projekt solowy. Jak wspomniałem zaczynaliśmy
w 1995 roku, wtedy nikt nie miał w planach powołania
Sonaty Arctiki. Kiedy Henrik i ja byliśmy zajęci
Sonatą Arcticą mogliśmy tylko planować to, co
było związane z Sonatą Arcticą. Obecnie jest raczej
tak, że my i nasz menadżment określa Silent Voices
jako "ten drugi" ponieważ nie jesteśmy pod ta nazwą
tak kojarzeni jak ma to miejsce z Sonatą Arcticą.
Koneksje z Sonatą wykorzystaliście, w wspominanym
"Faith In Me". Śpiewa w nim Tony Kakko, a
sam kawałek zawiera elementy, które przypominają
dokonania Sonata Arctica. Tak oczywiste nawiązanie
do tego zespołu ma swoje jakieś drugie dno?
Kiedy zdecydowaliśmy się na zaproszenie kilku gości
do zaśpiewania na tym albumie, chcieliśmy żeby były
to osobowości, które będą brzmieć odpowiednio i pasować
do danego utworu, jak gdyby był napisany dla
nich. To dlatego możesz usłyszeć Sonatowy styl Kakko
na płycie Silent Voices. Powiedzieliśmy mu: "to
jest nowy kawałek, zaśpiewaj go tak jak powinien być
zaśpiewany" i to, co z nim zrobił było doskonałe,
Change" uświadamia, że macie taki potencjał jak
chociażby Vanden Plas czy Threshold. Co wam
wzbrania aby dołączyć do elity progresywnego metalu?
Przypuszczam, że nazwa naszego zespołu musi stać
bardziej znana w środowisku progresywnego metalu
oraz musimy trochę dłużej pojeździć z koncertami po
świecie, by pozyskać więcej wielbicieli takiego grania.
Progressive Nation ma na tym polu spore doświadczenie.
Może uda nam się zagrać kilka występów właśnie
podczas najbliższych edycji.
premedytacją, czy też wyniknął przez przypadek?
Jak wspomniałem wcześniej, Rush miało ogromy
wpływ na Silent Voices, ale także bez znaczenia nie
pozostaje wpływ innego rocka z lat 70-tych. Jammowaliśmy
wielokrotnie numery Deep Purple w naszym
początkowym okresie, graliśmy nawet kilka ich numerów
podczas koncertów, jak choćby "Sometimes I Feel
Like Screaming", "Anya" czy "Perfect Strangers".
W poprzednich pytaniach padło kilka różnych nazw
zespołów. Czas na to abyście wyjawili swoje inspiracje.
Moje inspiracje i doświadczenia wiążą się z oprócz
wspomnianymi wyżej Dream Theater, Deep Purple,
Rush i Yes z cięższymi, melodyjnymi i bardziej zorientowanymi
na bas kapele pokroju Slayera, Metalliki,
Yngwiego Malmsteena, Mr. Big czy Steve'a Vaia.
Kompozycja "Faith In Me" wyróżnia się na tle innych,
jest najbardziej przebojowa. Czy jest to sygnał,
że macie zamiar zmienić swoje podejście do muzyki,
czy raczej traktujecie tą kompozycję jako chwila
oddechu dla słuchacza. Przyznam się, że "Faith In
Me" wpadło mi w ucho, ale wolałbym abyście grali
muzykę z pozostałej części albumu.
W progresywnym metalu dużą rolę odgrywają teksty.
Muzycy nie tylko wykazują talent do układania
skomplikowanych dźwięków ale także do wymyślania
ciekawych historii, które opowiadają na swoich
albumach. Jak wy podchodzicie do tej sprawy?
To też jeden z powodów, który sprawił, że na nowy album
trzeba było czekać tak długo. Timo i Henrik pisali
nowe kompozycje, ale kiedy Michael doszedł do
zespołu napisał je ponownie i te, które zaśpiewał brzmiały
znakomicie. Jest świetnym tekściarzem i bardzo
lubił śpiewać to, co sam napisał. Kiedy odszedł nikt z
nas nie był aktywnie piszącym tekściarzem. Mieliśmy
gotowy album bez oprawy lirycznej i zabrało nam to
mnóstwo czasu na wykończenie ich we właściwy sposób.
Poprosiliśmy nawet dwóch naszych przyjaciół,
aby nam pomogli z lirykami do dwóch numerów.
Wróćmy do początków waszej kariery. Co myśleliście
gdy zakładaliście zespół o czym marzyliście i co z
tych marzeń spełniło się?
Byliśmy wielbicielami melodyjnego metalu i młodymi
muzykami. Yngwie, Satriani, Slayer, Testament czy
Deep Purple były wielkie na długo przed Silent Voices.
Dla mnie i dla Timo ogromne wrażenie zrobiło
też Dream Theater ze swoim przełomowym koncertem
w Marquee, poznaliśmy tam Henrika, który był
wielkim fanem Rush i zaraził nas swoją miłością.
Oczywiście chcieliśmy razem zacząć tworzyć płyty i
stać się kimś równie ważnym. Mieliśmy szczęście, dla
połowy z nas tak się przecież stało. Mogliśmy tworzyć
muzykę, którą chcieliśmy i nagrywać ją, udało się nam
nawet znaleźć wytwórnię, która nam to umożliwiła i
przedstawiła przyszłym fanom.
Zanim wydaliście swój debiutancki album graliście
ze sobą siedem długich lat. Jak zmieniała się przez te
lata wasza muzyka oraz jak zmieniało się wasze podejście
do muzyki?
Znaleźliśmy swój własny styl, nagraliśmy jakieś trzy
demówki, zagraliśmy mnóstwo koncertów, które uczyniły
z nas lepszych muzyków i przy okazji lepszych
kompozytorów.
Związaliście się z Low Frequency Records, jak podsumujecie
współpracę z tą firmą? Pytam się bo wasz
pierwszy album "Chapters of Thragedy" do naszej
redakcji dotarł, natomiast dwa kolejne nie dotarły,
przez co trudno było cokolwiek o was pisać i co gorsza,
ciężko było poznać waszą muzykę.
Nie wiedziałem, że nie otrzymaliście naszych dwóch
kolejnych. Dla nas wszystko było w porządku. Kiedy
rozwiązaliśmy się po wydaniu "Building Up The Apathy"
Low Frequency Records częściowo cały czas na-
90
SILENT VOICES
Foto: Inner Wound
mawiało nas do ponownego wejścia do studia. Wspierali
nas i pozwalali na tworzenie takiej muzyki jaką
chcieliśmy tworzyć, czy było to popularne czy nie.
Kiedy jednak skończyliśmy w 2013 roku "Reveal the
Change" Low Frequency Records już nie istniało.
Musieliśmy znaleźć nową wytwórnię. Zabrało nam to
trochę czasu i skończyło się na tym, że podpisaliśmy
kontrakt z Inner Wound i wszystko jest ponownie na
swoim miejscu.
"Chapters of Thragedy" przemknęła przez redakcję
bez większego echa. Prawdopodobnie zadziałała wasza
wada, swoisty kamuflaż, chroniący waszą muzykę
przed większą popularnością i zainteresowaniem.
Nie o tym jednak chciałem rozmawiać. Po prostu,
chciałbym abyście powiedzieli coś o każdym z
waszych pierwszych trzech albumów i czym się różnią
między sobą oraz między "Reveal the Change".
Nasz drugi album nazywał się "Infernal", był bardzo
mroczny i szybki, zawierał bardzo szybkie i ciężkie kawałki.
Był bardziej metalowy niż progresywny, ale jak
zdajesz sobie sprawy przechodziliśmy wtedy przez liczne
zmiany i odbiło się to też na muzyce. Trzeci,
"Building Up the Apathy" z kolei stał się czymś pomiędzy
tymi dwoma, był dłuższy i bardziej progresywny,
ale utrzymywał ciężar "Infernal" i także miał kilka
szybszych numerów.
Bezpośrednim powodem zwieszenia działalności
Silent Voices było odejście Michaela Hennekena. Z
jakich powodów odszedł Michael? Czy utrzymujecie
z nim kontakt?
Michael promował "Building Up the Apathy" we
Francji, mieliśmy tam nawet zabookowane koncerty z
Adagio. Nagle dowiedzieliśmy się, że bez wyjaśnienia
tego z nami koncerty zostały odwołane (Adagio się nimi
wówczas nie zajmowało) i sądzę, że zdenerwowało
go, że nic nie możemy z tym zrobić. Nagrywał wtedy
też płytę ze swoim drugim zespołem. Wciąż jesteśmy
w dobrym kontakcie i nie ma między nami jakiś niesnasek.
To był po prostu jego wybór, z którym się pogodziliśmy.
Czemu wtedy nie znaleźliście jego zastępcy?
Kiedy Michael opuścił zespół w 2006 roku nie zaczęliśmy
przesłuchań i nie szukaliśmy nowego frontmana.
Silent Voices istniało wówczas od jedenastu lat
i właśnie wydaliśmy nasz trzeci album. Mieliśmy w
planach kilka koncertów i spotkań z prasą w Europie.
Jednakże kiedy Michael odszedł wszyscy poczuliśmy
się sobą zmęczeni i postanowiliśmy zrobić sobie przerwę.
Po dwóch latach nasza wytwórnia spytała nas czy
jesteśmy gotowi na powrót do czynnej gry, tak się złożyło
że byliśmy. Zaczęliśmy się ponownie ogrywać, pisać
nowy materiał i tak powstały podstawy, które stały
się "Reveal the Change". Były one już gotowe w 2008
roku. Podświadomie wiedzieliśmy, że potrzebujemy
innego głosu niż dotychczas, takiego który ubarwi napisany
materiał. Chcieliśmy, aby nowy materiał był
czymś w rodzaju powrotu do dawnych czasów, gdy byliśmy
kwartetem. Później oczywiście komponowaliśmy
już wspólnie. Jedynie chcieliśmy tylko właściwego człowieka
do naszych kompozycji.
Nowym wokalistą został Teemu Koskela, czemu dopiero
teraz? Swoją drogą jest niesamowity. Znakomicie
sprawdza się w waszej muzyce.
Masz rację, Teemu jest niesamowitym wokalistą. Jest
moim kumplem z innego zespołu, o nazwie Winter--
born i kiedy zaczynaliśmy pisać i produkować "Reveal
the Change" zapytaliśmy go czy nie pomoże nam z
wersjami demo, uczynił to, a nawet zaśpiewał w finalnej
wersji "The Fear Of Emptiness". Kiedy wróciliśmy
do koncertowania ostatniego alta, poprosiliśmy go aby
nam towarzyszył podczas tych koncertów i po kilku
dniach brytyjskiej części trasy zdecydowaliśmy, że
dołączy do nas na stałe.
Jak rozstrzygnęliście sprawę, że dwóch waszych muzyków,
współpracuje z inną dużo bardziej znaną
kapelą? Jak Sonata Arctica będzie wpływała na losy
Silent Voices?
Silent Voices nieco różnie się stylistyką od Sonaty
Arctiki i sądzę, że to najistotniejsza różnica. Największym
problemem są jednak duże trasy, kiedy z trudem
znajdujemy czas by coś nagrać lub zorganizować
koncerty i małe trasy pomiędzy trasami Sonaty. Oczywiście,
jeśli pośród słuchających Sonatę są fani progresywnego
grania znajdą ją także w twórczości
Sonaty.
Gracie niewiele koncertów. Wydaje się, że granie na
żywo jest dla was dużym wydarzeniem. Przygotowujecie
coś specjalnego na koncerty, czy po prostu
wychodzicie i gracie jak najlepiej waszą muzykę?
Tak naprawdę zagraliśmy raptem trzy koncerty w ciągu
ośmiu lat, więc nie całkiem tak to wygląda, chociaż
oczywiście zagraliśmy sporo koncertów i najlepszą rzeczą
w tym wszystkim jest to, że możesz zagrać dla publiczności.
Nasz agent zajmuje się organizowaniem występów,
więc z całą pewnością niedługo wrócimy na sceny.
Naturalnie damy z siebie wszystko i na pewno będzie
coś, co sprawi, że publiczność nas zapamięta na
dłużej. Staramy się dawać takie koncerty, które będą
najbardziej satysfakcjonujące dla publiki.
Mam nadzieję, że na następny wasz album nie będziemy
długo czekać. Zaczęliście może prace nad następnym
materiałem? Wiecie w jakim kierunku tym
razem sie udacie?
Mamy kilka pomysłów i napisane riffy do któregoś z
tych pomysłów. Na szczęście możemy pozwolić sobie
na rozpoczęcie prac nad kolejnym wydawnictwem, cokolwiek
miało by to być…
Ostatnie sowa należą do was...
Obczajcie nasze albumy i jeśli się wam spodobają, to
rozsiewajcie pośród znajomych dobra nowinę o Silent
Voices. Im więcej ludzi zaznajomi się z naszą muzyką,
tym większa szansa na to, że zagramy być może w którymś
z waszych miast. Mam nadzieję, że zobaczymy
się na którymś z nich już wkrótce!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak
SILENT VOICES 91
Hetman
Wszędzie mamy zagorzałych fanów
Hetman powrócił niedawno z kolejnym, doskonałym albumem "You". Płytę wypełnia
porywająca mikstura klasycznego heavy i hard rocka, z licznymi przebojowymi utworami
i balladami, w komponowaniu których lider i gitarzysta grupy, Jarosław Hertmanowski,
nie ma sobie równych. Jarek opowiedział nam ze szczegółami o ostatnich latach działalności
zespołu, pracy nad "You" oraz nowym, zaskakującym składzie Hetmana. Przybliżył też
plany grupy na kolejną płytę oraz na przyszły rok, kiedy to Hetman uczci 25-lecie istnienia
w wyjątkowy sposób:
HMP: Wygląda na to, że permanentne problemy
personalne i ciągłe zmiany składu są już nierozerwalnie
związane z Hetmanem, dlatego najnowszy
album "You" również firmuje zmieniony
line-up?
Jarosław Hertmanowski: Zmiany stały się już
nieodłączną częścią życia zespołu, dlatego jak zauważyłeś
nie piszemy już składu na okładkach
płyt, tylko wykonawców biorących udział w nagraniach...
I chyba tak będzie najrozsądniej w takiej
sytuacji. (śmiech)
Pewnie łatwiej byłoby utrzymać stabilny skład,
gdyby zespół mógł działać w pełni profesjonalnie,
bez zaprzątania sobie głowy spędzającymi
sen z powiek różnymi problemami? Bo przecież,
Jednak mimo tych wszystkich przeciwności udało
się wam nagrać i wydać kolejną, udaną płytę.
Długo pracowaliście nad "You", zważywszy na
okoliczności jej powstawania oraz fakt, że jesteś
kompozytorem praktycznie wszystkich utworów
z tego albumu?
Same pomysły nie powstawały długo, oczywiście
jak zwykle był problem z finansami i opłaceniem
studia. A jak już to ruszyło doszedł problem wydawnictwa
i też trza było za to płacić, tym razem
po raz pierwszy... no i dlatego całość trwała dwa
lata.
Od razu da się zauważyć wasz powrót do większej
ilości polskojęzycznych tekstów, gdy na
"Déj? Vu" mieliśmy tylko angielskie liryki - to
Foto: Hetman
też sam kładł wszystkie ślady gitar - postępujesz
tak, zresztą nie od dziś, bo zapewne chcesz
mieć pełną kontrolę nad tym, co i jak zostanie
nagrane?
Zacząłem tak postępować od płyty "Skazaniec",
co okazało się najlepszym wyjściem, gdy trzeba
zagrać bardzo równo obie gitary i zrobić to sprawnie
i szybko, by zaoszczędzić koszta studia... No
i tym bardziej, że w większości kompozycji jestem
ich autorem a kontroluję też wszystkich wykonawców
przy nagraniach i końcowy mix... Tak, że
praktycznie jestem non stop w studio, a muzycy
się tylko wymieniają, przez co jest spokojnie i
bezstresowo.
Bogusław Balcerak zagrał jednak na "You" kilka
solówek, mamy też gościnne występy innych
gitarzystów, jak Marcin Gałkowski, czy byli
muzycy Hetmana, Piotr Szwed i Piotr Bajus,
tak więc chyba jednak nie jesteś tyranem i muzycznym
dyktatorem, dajesz też pograć innym na
płytach Hetmana? (śmiech)
Myślę, że gitarzyści solowi mają teraz większy
luksus, bo dostają próbki utworów już z wokalami
do domu i spokojnie mogą sobie podłożyć swoje
ślady by pasowały do całośc… A zaproponowałem
tylu gitarzystom zagranie na tej płycie dlatego,
bo każdy z nich gra innym stylem i w zależności
od rodzaju utworu chyba im to przypasowało i
wyszło nieźle? (śmiech)
Wyszło i to nie tylko im - to nie jedyni goście na
płycie, bo partia pianisty Rafała Koniecznego
pięknie wieńczy "Na krawędzi". Można w tej
solówce doszukiwać się wręcz wpływów jazzu,
co świadczy o tym, że mimo stylistyki hard 'n'
heavy nie unikacie też wycieczek w mniej oczywiste
muzyczne rejony?
Rafał jest kolegą Marcina Gałkowskiego - obaj
z Lublina i miało być tam solo na gitarze ale chłopaki
zaproponowali fortepianową wstaweczkę...
Początkowo wgięło mnie w fotel, ale po namyśle
zdecydowałem się na ten eksperyment… Lubię
jak wiesz eksperymentować (saksofon, trąbka,
chóry dziecięce, efekty)... Dla mnie ten moment
jest bardziej jak odlot w stronę miasteczka Twin
Peaks, ale cóż (śmiech)...
jak by na to nie patrzeć, mimo blisko 25 lat istnienia
i znaczącego dorobku, wciąż jesteście
grupą kumpli grających dla przyjemności, bez
wsparcia wydawców, promotorów, liczących się
mediów?
Przyznam bez bicia, że jestem trochę winien temu
stanowi rzeczy, ponieważ po ostatnim poważnym
rozłamie podjąłem decyzję o tego rodzaju działalności
by ratować muzykę Hetmana i zespół...
Dlatego też nie gramy koncertów biletowanych,
tylko na specjalne zaproszenia, a muzycy których
dobieram są najlepsi jakich znam i pasują do
danej płyty czy koncertów w danym czasie...
Oczywiście próbowałem ostatnio związać się
znowu z dużą firmą, ale niestety warunki które
stawiają przewyższają nasze możliwości czasowo -
fizyczne... Zresztą widzisz po mediach, że starsze
zespoły z podobnego nurtu muzycznego mają podobną
promocję jak my - czyli prawie żadną.
(śmiech)
przypadek, wpływ tego, że tym razem popełniło
je więcej autorów niż na poprzedniej płycie czy
też niezaprzeczalny fakt, że polskie słowa
znacznie lepiej sprawdzają się na koncertach?
Był to głównie przypadek ludzki ponieważ zdarzało
się już wcześniej, że Paweł Bielecki miał
pokrywające się koncerty z Hetmanem i poprosiłem
o pomoc Roberta Tyca, z którym wykonywaliśmy
trochę inny repertuar, głównie z płyty
"Wszyscy zaczynamy od zera"… no i z czasem
wyszedł pomysł na zrobienie utworów po polsku
z Robertem i dołączeniu ich do płyty "You"... a i
eksperyment z dwoma wokalami w utworze "Divine"
podobno okazał się udany, tak, że chyba
warto było. (śmiech)
Jasne, bez dwóch zdań (śmiech). Mimo siedmiu
muzyków w składzie sam nagrałeś większość
partii gitar na tej płycie, łącznie z basem, gitarami
klasycznymi, akustycznymi, co przypomina
mi sytuację w Vader, gdzie do niedawna Peter
Takim utworem jest też "Be An Eagle", w którym
efektownie połączyłeś rozmach symfonicznego
power metalu, niemieckiego heavy w stylu
Helloween, progresywne akcenty, przebojowość
w dobrym tego słowa znaczeniu i partie
akustyczne. Mamy też solo niczym z najlepszych
lat Malmsteena - krótko mówiąc: jak komponuje
się takie perełki? Zaczynasz od jednego
fragmentu i dokładasz do niego kolejne, czy też
od razu masz wizję całości?
Wiesz... Najważniejszy jest główny motyw wokalu
pasujący do podkładu, a resztę się łączy i
skleja z patentami czy fragmentami, które mam w
głowie, a takich to mi nigdy nie brakowało... Dlatego
lubię nagrywać płyty by się pozbyć przynajmniej
części z nich. (śmiech)
Jednak większość fanów rocka w Polsce zna cię
jako niezrównanego autora ballad i potwierdzasz
to również na "You", zwłaszcza we wspomnianym
już na "Na krawędzi" i "Dziewczynie z zapałkami".
Chyba od zawsze miałeś "smykałkę"
do takich utworów?
(Śmiech) Też to zauważyłem i po tylu nagranych
płytach stwierdziłem, że ogólnie lepiej czuję się w
tonacjach molowych… Durowe przychodzą mi z
dużym trudem i są dla mnie wyzwaniem niestety.
Może bierze się to stąd, że kiedyś, gdy zaczynało
się w jakiejś kapeli, naprawdę trzeba było
umieć grać, poza tym stałe nasiąkanie wpływami
różnych wielkich zespołów, czerpiących
też z folku czy bluesa, jak np. Led Zeppelin, też
miało tu wpływ na taki, a nie inny, rozwój twego
warsztatu kompozytorskiego?
Oczywiście, że oprócz tego zespołu co wymie-
92
HETMAN
niłeś, była też masa innych wielkich kapel których
za młodego byłem wielkim fanem i zbieraczem
ich płyt, ale by zacząć grać, a tym bardziej z czasem
komponować, musiałem się wiele nauczyć i
kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń i przykrości...
No ale chyba nie byłem w tym osamotniony.
(śmiech)
A propos różnych klimatów, to "We mgle" też
nie jest takim oczywistym utworem, mnie kojarzy
się zarówno z muzyką dawną jak i staroangielską
balladą?
A to fajnie, że tak to kojarzysz... Bo ja bardziej
myślałem o pewnego rodzaju polskości i uproszczonym
chopinowskim klimatem pojechałem, ale
pewnie znowu nie wyszło. (śmiech)
Julia chyba na dobre zadomowiła się już w zespole
- wyobrażasz sobie kolejne płyty Hetmana
bez jej głosu?
Oczywiście, że sobie wyobrażam… Julka gości
na płytach Hetmana tylko wtedy, gdy brakuje mi
takiego głosu do pewnych rzeczy... Tu nie ma nic
na siłę i jako, że to moja córka zawsze mogłem na
nią liczyć... A zaczęło się to, jak pamiętasz, od
1993r. przy nagraniu płyty "Co jest grane", potem
na CD "Czarny chleb i czarna kawa"… miała
wtedy cztery lata. (śmiech)
A jak do zespołu wrócił Robert Tyc?
No z Robertem to już mówiłem, że przez zastępstwo
za Pawła Bieleckiego zaczął z nami grać
koncerty i zacieśniliśmy znajomość tak, że teraz
ciężko nam się rozstać. (śmiech)
Czyli macie teraz dwóch, w dodatku obdarzonych
odmiennymi głosami, wokalistów? Może
pokusicie się więc o granie takiego "Burn" Purpli
na koncertach? Byłaby jazda! (śmiech)
Oni mają bardzo różne wokale stylowo i siłowo,
może dlatego dobrze się dopełniają w studio czy
na koncertach, ale co do takiego utworu jak mówisz
to chyba inna półka, (śmiech)... Paweł dobrze
siedzi w utworach, które śpiewał na płytach,
a Roberta można czasami namówić na wykonanie
któregoś z utworów AC/DC... Wiesz, Hetman
ma już tyle utworów nagranych, że trzeba
się nieźle nagłówkować, by zagrać na krótkim 1,5
godzinnym koncercie jego największe hity by zadowolić
większość fanów. (śmiech)
Robert śpiewa samodzielnie w dwóch utworach,
z kolei we wspomnianym już "Divine" mamy duet
obu wokalistów - było to zaplanowane, czy
pomysł powstał spontanicznie, w czasie nagrań?
Ten pomysł przyszedł spontanicznie, gdy Robert
w czasie próby wszedł nagle Pawłowi w zwrotkę
i zaryczał inną melodyką… Wszyscy stwierdziliśmy
że to jest fajne i zostało.
Nie mogło też zabraknąć na "You" charakterystycznych
dla Hetmana przebojowych,
dynamicznych utworów, jak tytułowy, "Fight
For It", "Can't Take It" czy "Midnight" -
sądzisz, że wrócą jeszcze czasy, gdy takie
numery będą znowu promowane w mediach?
Jeżeli mówisz o tytułowym to chodziło pewnie o
utwór "You", ale te co wymieniłeś faktycznie są w
ten sposób komponowane. Głównym zamysłem
tej płyty było zrobienie samych hitów i też dlatego
po rodzaju tekstów angielskich, które potem
powstały płytę zadedykowaliśmy kobietom…
Jeżeli chodzi o promocję takich numerów w mediach
to jeżeli nie podpiszę normalnego kontraktu
z dużą i porządną firmą, to takie numery nie
będą promowane w mediach... Nooooo, chyba że
wygram w Lotto. (śmiech)
Lata PRL można i należy oceniać różnie, bo
pomimo tego, że byliśmy "najweselszym barakiem
w byłych demoludach", bywało rozmaicie,
zważywszy wydarzenia w 1968, 1970 czy wypadki
radomskie w 1976. Jednak tamte czasy były o
tyle dobre, że bez żadnego problemu w mediach i
na estradach promowano muzykę dla każdego.
Był więc Happy End, Janusz Laskowski, mnóstwo
przeciętnych szansonistek, ale też Niemen,
Breakout, Budka Suflera, SBB, zespoły
jazzowe - dla każdego podług zainteresowań,
była informacja, reklama, mimo istnienia tylko
czterech programów radiowych i dwóch telewizyjnych.
Dlaczego nie jest to możliwe obecnie,
mimo takich możliwości, tylu programów, portali,
etc.?
Hm, na początku lat 90-tych jeszcze czasami było
słychać o Hetmanie... Gościliśmy często w mediach,
ale to był czas przejścia z komuny do kapitalizmu
i Polska była średnio na to przygotowana...
Z czasem firmy wydawnicze jak nie
upadały, to zmieniały swój profil czyli stały się filiami
zachodnich koncernów przez co do tej pory
istnieją… Ale tam nie ma miejsca dla wykonawców
czy zespołów polskich… Oni raczej znajdują
kogoś z dobrym głosem lub młode zespoły, które
można ulepić na obraz fachowców od marketingu,
a zazwyczaj te gwiazdki są potem w bezlitosny
sposób porzucane jak się nie sprawdzą lub tego
nie wytrzymają... Trochę okrutne ale tak jest...
Dlatego z polską prawdziwą kulturą jest u nas
słabiutko... To pytanko bardziej do ministra kultury
można skierować. (śmiech)
Niestety, nie był zainteresowany rozmową.
(śmiech) Pomimo tej trudnej sytuacji nie składasz
jednak broni, bo, jak rozumiem, po prostu
kochasz grać, a muzyka jest jedną z najważniejszych
spraw w twoim życiu?
Foto: Hetman
Szczerze, to dzięki muzyce jeszcze trwam i trzymam
się jakoś psychicznie... A co tu robić w kraju,
gdzie jest duże bezrobocie i poziom życia w porównaniu
z innymi krajami Unii bardzo niski...
Eeee, lepiej o polityce nie gadać bo to trefny temat.
(śmiech)
Ano, trefny… Przy okazji 20-lecia wspominałeś,
że chciałbyś dociągnąć z zespołem do tego
jubileuszu, marzyłeś o dziesiątej płycie. Udało
się, pojawiła się dziesiąta, "XX Years", teraz jedenasta,
"You", macie nowy, silny skład, a kolejna
rocznica, 25-lecie, już za rok - zakładam, że
dotrwacie? (śmiech)
Noooo, jak już tyle się udało, to chyba reszta się
też uda i dotrwamy do 25-lecia, tym bardziej, że
ostatnio dostaliśmy nowe propozycje. Jeszcze w
tym roku wydamy płytkę na 40-tą rocznicę powstania
utworu "Czarny chleb i czarna kawa", który
napisał w więzieniu w 1974r. Jurek Filas i poprosił
nas o taką płytę z jego numerami. Wyzwanie
spore, ale myślę że jak zwykle podołamy,
tym bardziej że są na to finanse.
Oba wcześniejsze jubileusze doczekały się dokumentacji
fonograficznej - planujesz też coś
ekstra na przyszły rok, czy też jest jeszcze za
wcześnie, by o tym mówić?
Jeżeli wszystko dobrze się uda z płytą powyższą,
to mamy obiecane również dofinansowanie do
wznowienia wszystkich płyt Hetmana w formie
boxu właśnie na 25-lecie, tak, że trzymajmy
kciuki… Bo nakład tych płyt był skromny, a
niektórych już nawet ja nie mam w posiadaniu.
Czyli dla zagorzałych fanów będzie to swoista
gratka w 2015 roku. (śmiech)
Dokładnie. (śmiech) Na razie skupiacie się pewnie
na promocji "You"? Były już pierwsze koncerty,
płytę wydała mała firma, więc pewnie
wszystko musicie organizować sami?
Tak jak mówiłem, wielkich tras promocyjnych
raczej nie robimy, a sprzedaż odbywa się głównie
na koncertach lub internetowo i jakoś się trwa, jak
to mówią.
Jednak kontakt z fanami na koncertach sprawia,
że zapomina się o tej prozie życia wychodząc na
scenę, jest to pewnie swoista, wspaniała rekompensata
tych wszystkich trudów i wyrzeczeń?
Oj tak... Wielokrotnie przekonaliśmy się grając w
różnych rejonach kraju, że wszędzie mamy zagorzałych
fanów i czasami komuś uratowaliśmy
związek partnerski piosenką lub nawet wyciągaliśmy
ludzi z doła psychicznego… I to jest chyba
największym podziękowaniem za to co robimy...
Więc dalej trwamy! (śmiech)
Życzę ci więc, by ten stan rzeczy trwał jak najdłużej,
a te negatywne aspekty waszej kariery
jak najszybciej zmieniły się na lepsze!
Dzięki bardzo Wojtek! Pozdrawiam wszystkich
fanów Hetmana i czytelników HMP od siebie i
zespołu!
Wojciech Chamryk
HETMAN 93
muzyce wiele się zmieniło. Byliśmy już po dyskusji
odnośnie nazwy, czy ją zachować czy zmienić. Kiedy
usłyszeliśmy jego ścieżki, po prostu wiedzieliśmy, że to
nie jest Pump. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać nad
nazwą, i jakoś wtedy przyszedł mail od Olivera z kolejną
ścieżką. Kiedy pierwszy raz go usłyszałem, "Miracle
Master" uderzył we mnie całą siłą i zdałem sobie
sprawę, że to nasza nowa nazwa. Słuchając nowego
utworu pod tym tytułem i świadomość posiadania jej
również w nazwie zespołu, doskonale pasowała każdemu
z nas.
Stworzony by grać na żywo
W kategorii hard rocka na pewno warto zwrócić uwagę na Miracle Master, który
właśnie nagrał debiut. Jednak nie jest to kapela złożona z niedoświadczonych muzyków. To
formacja powstała na gruzach bandu o nazwie Pump. O tym jak doszło do narodzin Miracle
Master i ich nowym albumie, udało mi się porozmawiać z Andym Minich’em, który pełni
rolę perkusisty.
HMP: Witam was, gratuluje całkiem udanego debiutu
w postaci "Tattooed Woman". Czy sądziliście że
tak ciepło zostanie przyjęty przez fanów?
Andy Minich: Witaj, dzięki też za miłe słowa, doceniamy
to. Zbieramy dobre opinie i pozytywne recenzje
z całego świata. Większość z nich to oceny nie znajdujące
się poniżej 8,5/10. Nie sądziliśmy, że uzyskamy
tak znakomity odbiór, zwłaszcza patrząc na
okoliczności w jakich powstał. Zaczęliśmy nagrywać
czwarty album Pump i finalnie stał się on zupełnie nowym
zespołem, z nowym brzmieniem i praktycznie zupełnie
nowym muzycznym życiem przed nami. To nie
była żadna nagła decyzja, że Pump przestało istnieć, a
powstania? Czy zespół Pump dał podstawy pod
Miracle Master?
Miracle Master powstał na początku stycznia 2013
roku, krótko po tym jak Pump stracił swojego wokalistę.
Przygotowywany album miał być czwartym
Pump, ale krótko po zakończeniu nagrywania Marcus
zdecydował się odejść. W Oliverze Weersie odnaleźliśmy
kogoś z unikalnym głosem, taką samą pasją do
muzyki, którą kochamy, świetnego gościa i dobrego
kumpla. Gdy zaczynaliśmy nagrywanie z nim zrozumieliśmy,
że nasz styl obrał dramatycznie inny kierunek
i zrozumieliśmy, że czas pójść dalej, zrobić coś zupełnie
nowego. Słuchanie tego, co zrobił Oliver był dla
Zespół Pump odniósł mały sukces i miał swoje grono
fanów. Jaki było największe osiągniecie Pump?
Współpraca z Tommy Newtonem? A może trasa
koncertowa z Axel Rudi Pellem?
Wiesz, Pump nigdy nie miało jakiegoś wielkiego odzewu,
a przynajmniej nie takiego na jaki zasługiwała.
Pump nigdy nie miał prawdziwej przerwy, ale wcale
nie uważam że tamten zespół nie odniósł jakiegoś sukcesu.
Mieliśmy możliwości by zagrać wiele koncertów,
a Pump na pewno należał do zespołów, które na
żywo kopią tyłki. Brak sukcesu leży bardziej po stronie
biznesowej. Sprawy obecnie mają się na tyle dobrze,
że wraz z Miracle Master i nowym menadżerem
z Rock'n Growl powinniśmy go odnieść. Start z tego
miejsca był właściwą decyzją. Największym osiągnięciem
Pump nie wątpliwie była możliwość zagrania z
wieloma zespołami, które kochamy. Wymienić można
tu Alice Cooper, Dokken, Harem Scream, Pretty
Maids, UFO, House of Lords, Queensryche, Foreigner,
Vengance, H.E.A.T i wiele, wiele innych.
Czy Miracle Master ma więcej cech wspólnych z
Pump? Czy miał to być zupełnie nowy początek, czy
może kontynuowanie tego co wcześniej robiłeś tylko
pod inną nazwą? Jak to było w waszym przypadku?
W Miracle Master mamy znacznie poważniejsze teksty.
Lirycznie Oliver Weers skupia się na tym co się
dzieje na świecie i w społeczeństwie, sięga nawet
głębiej. "Why Religion" na przykład pyta o to dlaczego
wierzymy w kościoły, które przynoszą ludzkości tyle
bólu. "Miracle Master" z kolei opowiada z kolei o globalnym
kryzysie ekonomicznym jaki nastąpił po krachu
na Wallstreet w 2008 roku. Oprócz poważniejszych tekstów
sądzę, że udało nam się tę treść ubrać w naprawdę
atrakcyjną formę. Co więcej mamy muzyków żyjących
w duńskiej Kopenhadze, a innych w niemieckim
Stuttgarcie. Proces tworzenia więc różnił się od tradycyjnego
i to znacznie. Dzięki internetowi dystans nie
stanowił jednak dla nas żadnego problemu. Mogliśmy
nagrywać muzykę w Niemczech i posyłać pliki do Olivera,
a on dodawał swoje partie w Kopenhadze. Przez
Skype'a i WhatsApp dyskutowaliśmy i podejmowaliśmy
decyzje. Próby wykonywaliśmy w Stuttgarcie także
na odległość, Oliver robił je w Danii ze ścieżkami
instrumentalnymi. Przed koncertami czy zdjęciami do
sesji, albo klipów Oliver wsiada do samolotu i przylatuje
do Stuttgartu. Kiedy jesteśmy razem, intensywnie
wykorzystujemy ten czas.
my musieliśmy szukać nowego wokalisty. Mieliśmy
wszystkie instrumentalne wersje już gotowe, tak samo
Oliver został zmuszony dopisać teksty i melodie do
gotowego materiału, a tego nie robił nigdy wcześniej.
Podczas całego procesu przerobiliśmy całkowicie wszystkie
utwory. Wpływ Oliviera na ten album był
ogromny i jesteśmy naprawdę zadowoleni z rezultatu.
Podczas jego realizacji przeżywaliśmy ciężkie chwile.
Nagrywaliśmy instrumenty na trzech oddzielnych sesjach
do trzech, czterech kawałów na jednej sesji dopełniając
je gitarą prowadzącą w późniejszym czasie.
Oliver nagrywał wszystkie wokale będąc w Kopenhadze
i dopiero wtedy mogliśmy władować do miksu
gotowe pliki. Rezultat był jednak dla nas naprawdę
ekscytujący. Kocham ten album, podobnie zresztą jak
reszta. To takie uczucie porównywalne do powstania
feniksa z popiołów. Dobry oddźwięk wiele dla nas
znaczy i bardzo pomógł naszemu zespołowi.
Opowiedzcie nieco o samym zespole. Jak doszło do
Foto: Rock N Growl
nas wspaniałym momentem, który wskazał nowy,
kompletnie inny kierunek, odcinający się od przeszłości.
Muzyka brzmiała inaczej, nastroje w zespole
wręcz kwitnące. Dla Miracle Master początkiem było
właśnie dołączenie Olivera do zespołu.
Dlaczego zespół Pump zakończył swój żywot? Możecie
wyjaśnić nam całą tą sytuację?
Naprawdę nie wiem co się stało. Mieliśmy różnego rodzaju
tarcia między sobą, ale nigdy nic szczególnie poważnego.
Album był całkowicie gotowy, potrzebował
tylko porządnego masteringu i właśnie wtedy Marcus
po prostu odszedł. Dyskutowaliśmy o brzmieniu, Marcusowi
podobało się, reszcie zespołu niekoniecznie.
Za nim w ogóle na poważnie o tym porozmawialiśmy,
Marcus spakował swoje zabawki i poszedł sobie.
Skąd się wziął pomysł na nazwę Miracle Master?
Czy wiąże się z tym jakaś historia?
Jak mówiłem, gdy Marcus nagrał pierwszą ścieżkę wokalu
w Kopenhadze zdaliśmy sobie sprawę, że w naszej
Gracie mocny hard rock z domieszką heavy metalu.
Powiedźcie na kim się wzorowaliście? Jakie zespoły
miały na was wpływ?
Wszyscy zbliżamy się do czterdziestki, oprócz Selly'
ego, który jest troszkę młodszy. Wszyscy wychowaliśmy
się na zespołach z lat 80-tych i wczesnych lat 90-
tych, które mocno wpłynęły na naszą twórczość. Zwłaszcza
takie grupy jak Whitesnake, Dio, Skid Row,
Kiss, Ozzy, Motley Crue, ale i wiele innych. Słuchamy
każdego gatunku, Micha na przykład bardzo lubi
Lamb of God, ja Johnny'ego Casha. Sądzę, że to bardzo
nam pomogło odnaleźć własny styl i brzmienie
właściwe dla Miracle Master.
Jak udało wam się z rekrutować Olivera do zespołu?
Co wam się spodobało w jego głosie? Czym was
urzekł? Czy był ktoś inny do tej roli?
Fani i recenzenci z Danii znają Olivera od wielu lat.
Kiedy go usłyszeliśmy podczas przesłuchań pomyśleliśmy,
że będzie strzałem w dziesiątkę. Oliver w tamtym
czasie bardzo ciężko pracował nad swoimi solowymi
projektami, swoimi zobowiązaniami zupełnie samotnie.
Nawiązaliśmy kontakt i zaiskrzyło między nami
już przy pierwszej telefonicznej rozmowie. Kilka tygodni
później Oliver spotkał się z nami w naszej sali
prób i od razu doskonale się bawiliśmy. Przed nim mieliśmy
jakieś trzy inne przesłuchania. Gdy tylko zobaczyliśmy
Olivera na jego profilu YouTube wiedzieliśmy,
że to właściwy facet. Mieliśmy wiele szczęścia, to
był właściwy czas i właściwe miejsce. Naprawdę uważamy,
że to był właściwy wybór. Nigdy wcześniej nie
94
MIRACLE MASTER
doświadczyłem zespołu z taką chemią, podobnie jak
pozostali członkowie tego zespołu.
Nad produkcją "Tattooed Woman" czuwał Axel
Heckert znany ze współpracy choćby z Brainstorm.
Czy to jego zasługa że płyta jest taka drapieżna i soczysta?
Wszyscy chcieliśmy, żeby ten album wyglądał inaczej i
Axel był idealnym gościem, do umożliwienia nam tego.
Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni, podobnie zresztą
jak Axelowi Wiesenauerowi z Rock N Growl. Zostali
z nami nawet wtedy, gdy musieliśmy uporać się z
odejściem naszego poprzedniego wokalisty. Próbowaliśmy
różnych ścieżek pisania nowych kawałków.
Chcieliśmy unowocześnić, wzmocnić i postawić mocniej
na melodyczność i Axel doskonale nas prowadził
tą ścieżką. Jako koproducent i inżynier dźwięku miał
na to ogromny i niezwykle dla nas ważny wpływ.
Co mi się podoba w "Tattooed Woman"to okładka.
Można się nieźle nabrać, że to jakiś soundtrack do
filmu Tarantino. Skąd się wziął ten pomysł?
Pomysł okładki jest jeszcze pozostałością z ery Pump.
Chcieliśmy żeby wyglądała jak plakat do filmu
Tarantina, ponieważ bardzo cenimy jego twórczość.
Wykonał go artysta Matthias Bauerle i wydaję mi się,
że odwalił kawał wyśmienitej roboty. Nieco wcześniej,
zanim podjęliśmy decyzje o założeniu nowego zespołu,
chcieliśmy zupełnie odciąć się od tego co było
wcześniej. Kiedy zastanawialiśmy się nad odpowiednią
grafiką nic nam nie pasowało i nie satysfakcjonowało.
Ostatecznie, przypomnieliśmy sobie o naszym pomyśle
na okładkę w stylistyce Tarantina. Połączony z
nowym logiem obraz nie tylko pasował idealnie, ale
zupełnie tak jakby od początku był jednym ciałem.
Wszystko, począwszy od stylistykę muzyki, poprzez
wokal Olivera, tytuł, wspomnianą grafikę stało się
"Tattoed Woman". Stało się kapitalnie zbalansowanym
produktem w fantastycznym stylu idealnie i
perfekcyjnie pasującym do muzyki.
Porozmawiajmy trochę o waszym albumie. Dlaczego
płytę otwiera "Come Alive"? Mieliście inne opcje jak
otworzyć płytę? Czym się sugerowaliście?
Mieliśmy wiele opcji na wybór otwieracza. Oczywiście,
"Miracle Master" był jednym z nich. Ale przecież to
debiut tego zespołu! Dla każdego z osobna niezwykle
ważne jest to pierwsze wrażenie, nakreślenie czego ma
się spodziewać po zupełnie nowej grupie. Musiał to
być utwór, który nie tylko otworzy album, ale też taki,
który "poruszy ją do życia", który będzie reprezentatywny
dla każdego kawałka z osobna. To właśnie "Come
Alive" będzie tym pierwszym utworem, który usłyszycie
po wrzuceniu płytki do swoich wież. Przekaz jest
oczywisty, chcemy powiedzieć w nim każdemu z was:
"witajcie, jesteście świadkami czegoś niesamowitego"!
Tak właśnie czujemy się wręczając ten album w wasze
ręce: My żyjemy! To naprawdę mocny numer i przepięknie
pokazuje czym jest Miracle Master. Najlepszy
wybór jakiego mogliśmy dokonać.
"Fly Away" pokazuje, że radzicie sobie z wolniejszym
graniem. Czy lepiej czujecie w wolniejszych kompozycjach
czy szybszych?
Tak naprawdę nie ma to znaczenia, czy jest to szybki
czy wolny. Chodzi oto, żeby każdy kawałek brzmiał
najlepiej tak jak tylko może, tak jak sobie to wyobraziliśmy.
Lubię grać oba. Paradoksalnie, wolniejsze znacznie
trudniej gra się na żywo, aniżeli te które są szybkie.
Adrenalina, którą odczuwasz stojąc na scenie w
wolniejszych utworach musi byś wyciszona, musisz się
bardziej skupić i wczuć w klimat, zupełnie inaczej niż
w rozpędzonych szybkich kawałkach.
Nie brakuje na płycie melodyjnych utworów i tutaj
należy wskazać choćby na "Forgive Yourself". Lekkie,
przyjemnie rockowe granie. Jaka jest recepta na to by
tworzyć takie solidne utwory?
Sądzę, że najważniejszą sprawą w naszych inspiracjach
jest to, że wszystko to na czym wyrośliśmy połączyliśmy
w jedną osobowość. Wszyscy kochamy takie grupy
jak Dokken, Pretty Maids czy Skid Row i to nie
tylko za to, że mają tyle niesamowitych, melodyjnych
kawałków. Jeśli się dobrze wsłuchacie, na pewno wychwycicie
nawiązania i wpływ tych kapel w naszej muzyce.
Moim faworytem jest energiczny "Miracle Masters".
Macie więcej takich utworów w zanadrzu?
Na "Tattoed Woman" to jedyny taki numer, ale na
kolejnym z całą pewnością będzie więcej takich rozpędzonych
kawałków. Cieszę się, że lubisz utwór, który
dobrze odzwierciedla nasz zespół, ponadto będzie
on otwierał nasze najbliższe koncerty.
Radzicie sobie z mocnym, ponurym heavy metalem i
to słychać w "Why Religion". Czym się kierowaliście
tworząc ten kawałek?
Jak wspomniałem Selly jest kilka lat młodszy od nas.
To oczywiste, że także i on ma swoje inspiracje, odmienne
od naszych. "Why Religion" jest mroczniejszy, bo
napisał go właśnie Selly i polubiliśmy to co nam
zaprezentował, a Oliver dopisał do niego genialny tekst.
Świetnie pokazuje on, że potrafimy grać potężniej,
a nie tylko plumkać melodyjne hard rockowe pioseneczki.
Mamy dwóch gitarzystów z różnym zapleczem i
doświadczeniem muzycznym i daje nam to bardzo wiele
możliwości w procesie tworzenia.
Foto: Rock N Growl
No i chciałbym was zapytać o "We All Touch Evil".
Skąd się wziął pomysł na tą chwytliwą melodie?
To chyba pytanie do naszego gitarzysty Akiego. Ja
raczej nie param się układaniem melodii, nie potrafię
więc powiedzieć co zainspirowało Akiego do stworzenia
tej chwytliwej melodii. Niezmiernie jednak się
cieszę, że ją napisał. (śmiech)
Przewidujecie trasę koncertową? Czy pojawią się
utwory Pump podczas koncertów?
Zamierzamy trochę pograć tego lata w Hiszpanii, a
później w reszcie Europy. Jako, że to nasz debiutancki
album i miał swoją premierę 7 marca i 23 kwietnia w
Japonii, to tak naprawdę dopiero teraz zaczęliśmy je
bookować. Będzie ich znacznie więcej i jesteśmy podekscytowani,
wręcz palimy się do tego, by Miracle
Master zaprezentować w sposób godny na żywo na
scenach całego świata. Na szczęście będziemy mieli też
możliwość uczynienia tego także w Japonii. Większość
dużych festiwali już była zapełniona, toteż z racji późnej
premiery naszego albumu, nie udało się zbytnio w
tej materii zakręcić. Jest jednak jeszcze nadzieja, że na
jakimś zagramy, bo zawsze może się zdarzyć, że inny
zespół z jakiś powodów odwoła swój występ. Już jako
Miracle Master graliśmy "Low Life In The Fast Line"
Pump, ale sądzę, że nie będziemy sięgać po tamten repertuar.
Mamy dość nowego materiału, żeby nie musieć
tego robić. Być może jednak zagramy kilka kawałków
z solowych albumów Olivera, jak na przykład "All
My Life" czy wspaniały "Rainbow Star".
Czy Miracle Master będzie tym właściwym zespołem
i nie spotka go taki los jak Pump? Czy wam
wystarczy jeden band? Możecie jakiś osobny projekt
muzyczny w przyszłości?
Wydaje mi się, że nowy zespół ma wszystkie cechy
potrzebne do tego by stać się "długodystansowcem" i z
dużym prawdopodobieństwem tak właśnie będzie. Jesteśmy
znacznie lepiej przygotowani do działania aniżeli
kiedykolwiek byliśmy jako Pump. Zwłaszcza, że
mamy Axela Wiesenbauera w roli naszego menadżera.
Każdy z nas ma wiele doświadczeń, ale tak naprawdę
dopiero teraz zaczynamy żyć! Oliver występuje
ze swoim solowym projektem w Danii, gdzie gra kilka
rock operowych performance'ów, a Aki gra jeszcze
w pewnym cover bandzie, ale zamierzamy skupić się
na Miracle Master i rozpędzić tę lokomotywę po
wszystkich możliwych torach.
Dlaczego zdecydowaliście się grać hard rocka? Czujecie
się dobrze w takim stylu? Moglibyście grać coś
innego?
Wszyscy się na nim wychowaliśmy. Towarzyszył nam
przez całe nasze życie, więc naturalną koleją rzeczy
było grać właśnie w takim stylu. Nigdy nie dyskutowaliśmy
o planach co będziemy grać i w jakim stylu.
Może właśnie dlatego Miracle Master jest tak wyjątkowy
i unikalny. Muzyka którą gramy jest w stu procentach
szczera, reprezentuje to, kim naprawdę jesteśmy!
Nie chcemy być kimś innym kim nie jesteśmy,
ani grać jak ktoś inny. Dla mnie to jedna z najważniejszych
cech tego zespołu i jestem bardzo dumny,
że mogę być tego częścią.
Jakie są wasze plany na przyszłość? Co teraz
zamierzacie robić?
To zespół stworzony do tego, by grać na żywo. Chcemy
grać tak dużo jak tylko się da, promować album i
spędzić trochę czasu z publicznością. Nie zaczęliśmy
jeszcze żadnych prac nad materiałem na drugi album.
Z Oliverem w pełni zaangażowanym w proces jego
pisania z cała pewnością będzie wyglądać inaczej niż
dotychczas. Wiele oczekuję od przyszłości, dla Miracle
Master to dopiero początek.
Dzięki za poświęcony czas. Jakaś wiadomość dla polskich
fanów?
Chcę podziękować wam za ten wywiad. Wiem, że w
Polsce muzyka hard rockowa jest wciąż popularna,
więc zapraszam każdego by zainteresował się Miracle
Master, zapewniam że odczujecie zawodu. Będziecie
cały czas nucić sobie nasze kawałki i nie dadzą wam
spokoju. Mam też nadzieję, że wielu z was zobaczymy
na koncertach Miracle Master, gdziekolwiek się on
odbędzie. Po prostu wpadajcie, a po koncertach wychylcie
z nami kufel zimnego piwa!
Łukasz Frasek & Krzysztof "Lupus" Śmiglak
MIRACLE MASTER 95
96
LIVIN FIRE
Krakowski Livin Fire idzie jak burza, w
porywającym stylu kontynuując to, co we wczesnych latach
80-tych z ogromnym powodzeniem
grały takie sławy jak: Hellion, Y&T, Riot,
Lizzy Borden, Bitch, Blacklace czy Chastain.
Młodzi muzycy nie ograniczają się jednak
tylko do kopiowania starych mistrzów, o czym
może przekonać się każdy, kto sięgnie po ich debiutancki
MCD "Under The Spell". O tej płycie oraz o
wielu innych sprawach dotyczących zespołu opowiedzieli
nam wokalistka i gitarzystka Alda Rei, gitarzysta
J.K. Shredd oraz basista Alvaro:
Klasyka wiecznie żywa!
HMP: Co sprawiło, że w 2010r. postanowiliście założyć
Livin Fire? Wiem, że J.K. Shredd udzielał się
wcześniej w Fortress, a jak wygląda sytuacja reszty
składu - graliście już gdzieś wcześniej, czy Livin Fire
jest waszym pierwszym zespołem?
Alda Rei: W moim przypadku Livin Fire to mój pierwszy
poważny zespół. Wcześniejszym projektom w
których uczestniczyłam brakowało zwykle wizji, zgrania
a najczęściej zaangażowania u członków, co w efekcie
prowadziło do szybkiego rozpadu takiego zespołu.
Dlatego zdecydowałam się na założenie własnego zespołu
od podstaw i znalezienie odpowiednich ludzi na
własną rękę. Trochę to trwało, ale w końcu powstał z
tego Livin Fire, jeszcze na gruzach mojego poprzedniego
zespołu, który kompletowałam. Na granicy rozpadu
tamtej kapeli dołączył do mnie J.K. Shredd na
gitarze i tutaj rozpoczyna się historia Livin Fire. W
efekcie poprzednich doświadczeń kompletując załogę
do Livin Fire poszukiwaliśmy ludzi, którzy tak samo
jak ja i J.K. Shredd są pasjonatami klasycznych ostrych
brzmień i są zdecydowani na to, aby faktycznie
angażować się w zespół. Okazało się to nie takie łatwe
i zajęło trochę czasu, ale dzięki temu udało nam się
skompletować zgrany skład.
Alvaro: Zanim dołączyłem do Livin Fire miałem za
sobą przygodę z kilkoma zespołami, niestety żaden z
nich nie wyszedł ze swoją muzyką poza salę prób.
Wygląda na to, że postanowiliście wskrzesić lata
największej chwały tradycyjnego heavy metalu z
wczesnych lat 80-tych. Zakładam, że to efekt waszych
fascynacji muzycznych i zaczęliście grać to, co
Foto: Livin Fire
uwielbiacie?
Alda Rei: Tak, od samego początku tworząc nasz zespół
byliśmy zdecydowani, że naszą główną inspiracją
jest konkretnie muzyka z lat 80-tych, w jej różnorodnych
odmianach. Zaliczyć należy tutaj nie tylko tradycyjny
heavy metal, ale również hard rock czy nawet
AOR z jego przestrzennymi brzmieniami i mocnymi
wokalami, znacznie bardziej charakternymi niż w
niejednej współczesnej kapeli rock/metalowej. Lubię
bardzo określenie hard'n'heavy dla muzyki, która stoi
na granicy hard rocka i heavy metalu, sami często się
opisujemy poprzez tą właśnie nazwę gatunku. Strasznie
mnie wciągnął niepowtarzalny klimat muzyki z
tego okresu i naturalną koleją rzeczy zapragnęłam sama
spróbować tworzyć w tej stylistyce. Myślę, że u innych
wyglądało to podobnie. Od początku sprecyzowany
kierunek, w jakim miał podążać zespół, pozwolił
nam na zgromadzenie w zespole osób, które wszystkie
są pasjonatami muzyki z lat 80-tych, a co za tym idzie
to, co tworzymy rodzi się ze współdzielonej pasji i nie
ma miejsca na działanie na siłę lub sprzeczki na temat
kierunku, w którym zespół powinien się zwrócić.
Alvaro: Generalnie słucham dosyć zróżnicowanej muzyki,
ale jednym z moich ulubionych gatunków jest
klasyczny metal i rock z lat 80-tych, zresztą cały klimat
z tamtej dekady, nie tylko muzyczny darzę dużą
sympatią (seriale, kino akcji). Odkąd zainteresowałem
się grą zawsze miałem ciągotki do grania klasycznego
heavy metalu, więc grając ten gatunek muzyki czuję się
jak ryba w wodzie. A uważam, że to jest w graniu muzyki
najważniejsze żeby robić w 100% to, co się kocha
w przeciwnym wypadku człowiek się męczy i nic dobrego
z tego nie wyniknie.
Nazwa Livin Fire zapewne też ma symbolizować ponadczasowość
i nieprzemijające walory klasycznego
metalu?
J.K. Shredd: Nie myśleliśmy o nazwie zespołu w takim
kontekście, ale skojarzenie nie jest złe więc możemy
przy nim pozostać. (śmiech)
Co kręci was najbardziej w tych, wydawałoby się,
dziś archaicznych dźwiękach?
J.K. Shredd: Pomijając samą muzykę, czyli rzecz najważniejszą
to przede wszystkim techniki nagraniowe i
trendy w samym brzmieniu. Analogowe nagrania sprawiały,
że zespoły musiały być świetnie zgrane, a wokaliści
musieli umieć śpiewać. Stara dynamika nagrań
jest też świetna. Dzięki temu można było z powodzeniem
budować klimat i napięcie podczas trwania
utworu. Przez kilka ostatnich lat prawie wszystko nagrywało
się głośno i na jednym poziomie. Moim zdaniem
słychać to na niektórych płytach reaktywowanych
po latach klasycznych zespołów. Mimo że muzycznie
i kompozycyjnie są ok, to ciężko się ich słucha z
uwagi właśnie na męczące i nużące niekiedy brzmienie.
Alda Rei: Zawsze uwielbiałam to, że w "starych" zespołach
muzycy faktycznie zachwycali swoimi umiejętnościami
i niepowtarzalnym charakterem. Porywające
solówki, ogniste wokale.. Dzisiaj nowi muzycy często
wypadają blado w porównaniu do muzyków z zespołów
należących obecnie do klasyki rocka czy metalu.
Czasem mam wrażenie, że przestają być ważne umiejętności,
talent, powstała nawet trochę jakby moda na
brak wyżej wymienionych, a wokaliści nagle tracą pazur
i charakter w głosie. Zdecydowanie wolę ambitniejsze
kompozycje! Właśnie dlatego jak sądzę tak ciągnie
mnie do "archaizmów". (śmiech)
Alvaro: Mnie kręci potęga gitarowego riffu, melodii i
jakże ważnych i charakterystycznych dla muzyki z
tamtych czasu solówek gitarowych. Obecnie powstaje
masa nowocześnie grających zespołów, które myślą, że
jak obniżą strój gitar czy powsadzają tu i ówdzie jakieś
tam tandetne elektroniczne wstawki, to od razu ich
muzyka będzie ciężka i czaderska. Klasyczne zespoły z
lat 80-tych pokazały, że grając często w standardowej
tonacji ale komponując niezwykle nośny i zapamiętywalny
riff czy też inny motyw, też można dać słuchaczowi
przysłowiowego solidnego kopniaka w dupę.
Przede wszystkim kręci mnie sam Klimat! tej muzyki
Nie przeczę, że powstaje obecnie też masa brzmiących
podobnie i jałowo zespołów inspirujących się klasycznym
metalem czy rockiem, niestety nie potrafią one
również zrekonstruować tego klimatu w 100%. Naszym
celem jest przełamanie tego stereotypu i pokazanie,
że można dorzucić od siebie coś oryginalnego. A
takim oryginalnym czynnikiem najbardziej przykuwającym
uwagę jest moim zdaniem z pewnością żeński
wokal.
Jest to też ciekawe o tyle, że po okresie zachwytów
nad nowoczesnymi technikami nagrywania i obróbki
dźwięku, mamy obecnie renesans popularności nagrywania
na tzw. "setkę", wracają do łask analogowe taśmy,
etc., bo wiele płyt nagranych 10,15 czy 20 lat temu
zestarzało się, zarówno muzycznie jak i brzmieniowo.
Tymczasem większość tradycyjnych metalowych
produkcji to pod każdym względem wciąż klasyka
- również dążycie do tego, by nagrywać utwory,
które zniosą próbę czasu i będą atrakcyjne dla słuchaczy
nawet po wielu latach?
Alda Rei: Oczywiście, chyba każdy o tym marzy, aby
jego kompozycje pozostały w pamięci kolejnych pokoleń.
Nie zamierzamy pędzić za najnowszymi trendami
w muzyce, tworzymy to co lubimy i mamy nadzieję, że
uda nam się zarazić swoją pasją jak najwięcej osób.
Alvaro: Celem chyba każdego zespołu jest nagrywanie
kawałków, które trwale zapiszą się na kartach muzyki
i do których ludzie będą mieli ochotę wracać po wielu
latach. Mamy także nadzieję dotrzeć do jak największej
liczby słuchaczy oraz zaprezentować się na żywo
coraz większej liczbie maniaków muzyki z lat 80-tych.
Takie podejście dało się zauważyć już na debiutanckim
demo, ale wydaje mi się, że rozwinęliście się w
pełni dopiero na "Under The Spell" - miało to pewnie
związek z lepszym zgraniem zespołu, lepszym zrozumieniem,
etc.?
J.K. Shredd: Jest to naturalna kolej rzeczy. Materiał
na "Under The Spell" jest bardziej dopracowany, zgraliśmy
się lepiej jako zespół, jak i również mieliśmy więcej
czasu na doszlifowanie utworów.
Alda Rei: Dzięki zdobytym wcześniej doświadczeniom
byliśmy w stanie lepiej zaplanować co chcemy
osiągnąć z "Under the Spell".
Alvaro: Każdy kolejny rok to kolejny bagaż doświadczeń,
wraz z kolejnymi próbami oraz koncertami zespół
staje się coraz bardziej zgrany i pewniejszy w poczynaniach.
Utwory firmujecie nazwą grupy, mamy więc do wyboru
dwie możliwości: albo tworzycie wspólnie na
próbach ogrywając poszczególne numery aż przybiorą
ostateczną formę, bądź też ktoś z was przynosi pomysł
na utwór i wspólnie go dopracowujecie?
Alda Rei: Zwykle ja i J.K. Shredd tworzymy i doszlifowujemy
zarysy nowych utworów, które następnie
ogrywamy całym zespołem na próbach i razem wprowadzamy
ewentualne poprawki, dzieląc się wzajemnie
spostrzeżeniami.
Jak nagrywaliście ten materiał, bo całość brzmi bardzo
klasycznie, wręcz oldschoolowo - momentami,
gdybym nie wiedział, że to współczesna produkcja,
zacząłbym się pewnie zastanawiać, czy nie są to jakieś
nagrania z dawnych lat? (śmiech)
J.K Shredd: Bardzo nas to cieszy bo chcieliśmy aby
produkcja naszej EPki była oldschoolowa. Cały czas
pracujemy nad brzmieniem Livin Fire i mamy nadzieję,
że z każdym kolejnym nagranym materiałem będzie
ono coraz bliższe naszym ideałom. Sam interesuję się
nagrywaniem, a nasz perkusista nawet skończył realizację
dźwięku, więc przeniesienie pewnych podstawowych
koncepcji charakterystycznych dla lat 80-tych
nie było specjalnie trudne.
Czyli krakowskie Studio Centrum możecie polecić
bez wahania kapelom dążącym do takiego rasowego,
szlachetnego brzmienia - klasycznego, ale nie staroświeckiego?
J.K Shredd: Studio Centrum możemy polecić jak
najbardziej, bo są to sympatyczni i profesjonalni ludzie,
a nagrywanie przebiega w miłej atmosferze. Jeśli
chodzi o samo brzmienie to myślę, że nie ma tam problemów
z uzyskaniem zadowalającego efektu.
Muzycznie też jest klasycznie, bo tych sześć utworów
to porywający tradycyjny heavy metal z lat 80.,
inspirowany przede wszystkim amerykańskim klasycznym
metalem i US power metalem, z pewną domieszką
NWOBHM.?
J.K Shredd: Tak, choć może z tym power metalem
bym nie przesadzał. Myślę że słychać w naszej muzyce
również klasyczny hard rock z przełomu lat 70-tych i
80-tych, głównie amerykański: Y&T, Riot, Montrose
oraz dużo wpływów mocno zorientowanego na partie
gitary glam metalu w stylu Dokken czy wczesnego
Ratt, Motley Crue. Jeśli chodzi o inne zespoły to bardzo
lubimy Loudness, Grim Reaper, Kick Axe, Lizzy
Borden, Lion... w sumie to można tak wymieniać bez
końca. Myślę że całkiem spora mieszanka inspiracji
pozwala nam pisać zróżnicowane utwory, zarówno dynamiczne
heavymetalowe kawałki, jak i numery wolniejsze,
bardziej klimatyczne.
Czyli porównania do takich zespołów z wokalistkami,
jak: Acid, Bitch, Blacklace, Chastain, czy Hellion
absolutnie was nie martwią, wręcz przeciwnie?
Alda Rei: Zdecydowanie nas nie martwią, cieszymy się
z nich! Te zespoły to dla nas absolutna klasyka, a ich
wokalistki są jednymi z najlepszych. Kiedy ludzie porównują
nas do takich zespołów, wtedy czujemy, że
wszystko idzie faktycznie w tym kierunku co zakładaliśmy.
Poza tym odróżnia was od tych legend fakt, że grasz
też na gitarze, podczas gdy Betsy, Leather Leone czy
Maryann Scandiffio tylko śpiewały… (śmiech)
Foto: Livin Fire
Alda Rei: Faktycznie, gra na gitarze to poza śpiewaniem
moja wielka pasja i bardzo cieszy mnie możliwość
łączenia ze sobą tych dwóch funkcji.
Trudno jest połączyć na scenie śpiewanie i grę, nawet
rytmiczną?
Alda Rei: Jeśli jest się dobrze przygotowanym to nie
sprawia to większych trudności, choć z pewnością
wprowadza pewne ograniczenia.
Czyli nie ma opcji poszerzenia składu o kolejnego gitarzystę,
radzicie sobie doskonale w kwartecie i tak
już zostanie?
Alda Rei: Akurat ostatnio zastanawialiśmy się nad
możliwością poszerzenia składu o drugą gitarę solową.
Główną motywacją do takiego działania byłaby dla nas
chęć wzbogacenia naszych partii instrumentalnych jak
również zwiększenie możliwości ruchu na scenie z mojej
strony. Wspominałam wcześniej o pewnych ograniczeniach
związanych z grą na gitarze równocześnie
śpiewając. Wymuszenie przez trzymaną gitarę pewnej
większej statyczności na scenie jest jednym z tych
ograniczeń. Ponadto, mając w założeniu bardziej rozbudowane
partie zarówno gitary jak i wokalu, coraz
trudniejsze staje się łączenie tych funkcji ze sobą, gdyż
kosztuje to coraz więcej energii. Zobaczymy jednak jak
to jeszcze będzie, na razie dobrze sobie radzimy w tym
składzie, jednak jeśli trafi się ktoś równie zapalony do
działania co my, nie wykluczamy, że wówczas skład
zostanie poszerzony.
J.K.Shredd: Jakiś czas temu szukaliśmy też klawiszowca
natomiast zrezygnowaliśmy na razie z takiego
pomysłu, dlatego że w naszym kraju prawdopodobnie
nie istnieją ludzie którzy potrafią grać w klimacie Rainbow,
Malmsteena czy Pretty Maids, a przynajmniej
niestety nie było nam dane na takich natrafić póki
co.
MCD to kolejny krok w rozwoju kapeli po wydaniu
demo? Uznaliście, że jeszcze za wcześnie na album,
mieliście za mało materiału czy też, nie czarujmy się,
koszty nagrania i produkcji tego wydawnictwa były
zbyt duże?
Alda Rei: Tak jak wspominaliśmy wcześniej, dla większości
z nas Livin Fire jest naszym pierwszym poważnym
zespołem. W związku z tym cały czas zdobywamy
nowe doświadczenia i uczymy się, w jaki sposób
osiągać założone cele bądź osiągać je lepiej. Biorąc to
pod uwagę uznaliśmy, że za wcześnie jest myśleć o płycie.
Chcieliśmy postarać się stworzyć nieco dłuższy
materiał, który będzie lepiej dopracowany niż nasze
poprzednie nagrania z dema. Na pełną płytę chcemy
jeszcze poczekać, ponieważ nie lubimy nic robić byle
jak, byle by było i nazywało się, że jesteśmy zespołem
z płytą na koncie. Sami sobie stawiamy duże wymagania
i chcemy, aby nasz materiał na płytę był dla nas
konkretnym krokiem naprzód.
J.K. Shredd: Jesli chodzi o samo nagranie to tak naprawdę
koszty już przestają mieć duże znaczenie. Mamy
w tym momencie możliwość nagrania wszystkiego
poza perkusją i wokalem bez ponoszenia kosztów studia.
Płytę wydaliście samodzielnie i to w pełni profesjonalnie
- od razu było takie założenie, bo uznaliście, że
firmy fonograficzne i tak nie będą zainteresowane
współpracą z debiutantami?
Alda Rei: Wiele osób pytało się o "Under the Spell",
czy można ją dostać na CD a nie tylko w wersji mp3.
Okazało się, że pomimo epoki mp3 nadal jest wiele
osób, które wciąż wolą słuchać muzyki ze swoich płyt
które kolekcjonują. Była to dla nas motywacja, aby wyjść
naprzeciw oczekiwaniom naszych słuchaczy równocześnie
tworząc gotowe do użycia materiały promocyjne.
"Under the Spell" traktujemy, jako swoją wizytówkę,
którą rozsyłamy do potencjalnie zainteresowanych
naszą działalnością osób z branży muzycznej.
Ewentualna płyta będzie pewnie rozwinięciem pomysłów
z "Under The Spell"?
Alda Rei: Myśląc nad kolejnymi kompozycjami stawiamy
na budowę klimatu i przestrzeni jak również na
zróżnicowane partie instrumentalno-wokalne. Bardzo
ważne jest dla nas, aby było ciekawie i oryginalnie, można
się więc spodziewać pewnych eksperymentów z naszej
strony, oczywiście nadal wszystko w klasycznej
konwencji.
Pracujecie już powoli nad tym materiałem czy na razie
koncentrujecie się na promocji MCD, zwłaszcza
koncertowej?
Alda Rei: Promujemy cały czas nasz nagrany materiał,
jednak rozpoczęliśmy równocześnie prace nad nowymi
kompozycjami. Powoli w naszym secie koncertowym
zaczynają się one pojawiać, zapraszamy na koncerty,
aby się przekonać samemu, w jakim kierunku z nimi
idziemy. Być może któraś z tych nowych kompozycji
pojawi się na kolejnych nagraniach, jakie planujemy.
I jak przyjmowany jest ten materiał na koncertach?
Młodszym słuchaczom podobają się takie dźwięki?
Alda Rei: Nasza publika zwykle jest dość zróżnicowana
pod względem wieku. Na szczęście jest w naszym
kraju jeszcze grupa młodych zapaleńców względem
"starej muzyki", dlatego nie narzekamy na brak młodszych
słuchaczy: czy to na koncertach czy pod względem
ogólnego zainteresowania naszym zespołem.
J.K. Shredd: Klasyczny hard rock i heavy metal z powrotem
stają się popularne. Może jeszcze nie w mediach,
ale na koncertach czy nawet na ulicy coraz częściej
widuje się młodych ludzi w koszulkach niekoniecznie
tych najbardziej znanych zespołów. Oby taka
tendencja się utrzymała!
A jak oceniają waszą muzykę starsi, którzy znają
klasyczny heavy od podszewki, bo na nim się wychowywali
w latach 80-tych?
Alda Rei: Głównie spotykamy się z pozytywnym przyjęciem.
Ludzie, którzy wychowywali się na takiej muzyce
cieszą się, że nie odchodzi ona w zapomnienie, że
nadal istnieją fascynaci, którzy chcą kontynuować jej
dziedzictwo starając się równocześnie wnieść do niej
coś świeżego od siebie nie poprzestając na odtwarzaniu
czyichś przebojów sprzed lat.
Wygląda więc na to, że takie ponadczasowe dźwięki
łączą pokolenia, co może tylko i wyłącznie cieszyć?
Alda Rei: Dokładnie tak, moim zdaniem jest to jeden
z wielu pięknych aspektów związanych z tą muzyką.
Nieważne ile masz lat, ważna jest wspólna pasja do
muzyki, do tego niepowtarzalnego klimatu i brzmienia.
Wojciech Chamryk
LIVIN FIRE 97
Rozpędzona heavy metalowa lokomotywa z Warszawy!
Po sukcesach za Wielkim Chińskim Murem i wydaniu świetnej płyty udało nam
się na chwilę zatrzymać rozpędzoną lokomotywę jaką jest załoga Scream Makera. Nasi
ludzie użyli nadludzkich sił by ich zatrzymać i zadać kilka pytań.
HMP: Witam i na początek mam pytanie - zadanie:
Scream Maker trafił w miejsce (powiedzmy, że turystycznie),
gdzie ludzie nie słuchają metalu. Jak zainteresujecie
autochtonów swoją muzyką?
Michał Wrona: Zrobimy to co zawsze: najpierw ich
opijemy polską wódką a potem już sami rozpętają prawdziwe
piekło pod sceną. (śmiech)
Do "Livin' In The Past" swoje pięć groszy dorzuciły
takie sławy jak Rosław Szaybo - okładka czy Jordan
Rudess - Intro. Jak wam się udało ich namówić do pomocy
i jak się współpracowało?
Jordana "pozyskaliśmy" przez Sebastiana, który znał
go już wcześniej. Pan Rosław przesłuchał prapremierowo
nowy album i zgodził się wykonać dla nas okładkę,
bo po prostu spodobała mu się muzyka. Wojtka Hoffmana
z kolei przekabaciliśmy po jednym ze wspólnych
koncertów podczas degustacji pewnego dobrze zmrożonego
trunku (śmiech) i nie ukrywam, że byłem przeszczęśliwy,
że się zgodził bo to mój prawdziwy idol i
bezdyskusyjnie numer jeden na wiośle w tym kraju. W
każdym z tych przypadków współpraca była prawdziwą
przyjemnością bo są to zwyczajnie super fajni i kontaktowi
goście. Jakość tego co wnieśli mówi zresztą sama za
siebie i nie trzeba mi wcale wierzyć na słowo.
W kilku nagraniach z ostatniej płyty słychać podobieństwa
do Iron Maiden, Judas Priest i Hammerfall.
Czy to był efekt zamierzony? W sumie to nie grzech
bo to bardzo dobre kapele…
Wychowałem się głównie na Maiden i Priest, słucham
tego już dłużej niż pamiętam, tak że trudno żeby nie
miało to wpływu na naszą muzykę. Po wydaniu w
2012r. pierwszej EPki "We Are Not The Same" dosłownie
każdy po koncertach nas porównywał do Maiden
bo, zwłaszcza wokalnie, to było wręcz oczywiste. Hammerfall
to ciekawe skojarzenie, nie wiem w sumie czy
się nie obrazić (śmiech). Uważam go za całkiem fajny
band muzycznie, ale moim zdaniem wszystko kładzie
im tam ten wokalista o cienkim i słabiutkim głosie. Bardziej
chyba na EPce można nas porównywać do takiego
power metalowego grania jeśli już. Nowy album to
raczej już klasyczny amerykański metal z lat 80-tych w
duchu Dokken, Ratt, Savatage, Loudness, "środkowego"
O. Osbourne'a, Scorpions czy może nawet wczesnego
Queensryche. Mało kto gra taką muzykę w Europie,
ale jak wspomniałem, robimy to czego sami chcemy
słuchać i mam nadzieję że w tej muzyce słychać uczciwość
i pewną jakość.
Muszę się wam przyznać, że po pierwszym odsłuchu
nie byłem zbyt zachwycony "Livin' In The Past". Dopiero
po dwóch następnych zmieniłem zdanie szczególnie
w stosunku do produkcji albumu. Opiszcie w
skrócie jak wyglądał proces nagrywania płyty w studio.
W sumie to ci się dziwię bo album jest z ręką na sercu
nieprawdopodobnie przebojowy i fajny. (śmiech) Sami
jesteśmy fanami klasycznego metalu i nagraliśmy zwyczajnie
coś, czego sami nie mogliśmy długimi latami
znaleźć w EMPiKu. Na płytę trafiło 11 z 30 przygotowanych
wcześniej kompozycji bo serio byliśmy bardzo
samokrytyczni i zdeterminowani żeby to była świetna,
równa i dobrze zbalansowana płyta. Jeśli ktoś lubi naprawdę
klasowe heavy metalowe granie z dopracowanymi
melodiami i wyrósł już odrobinę z tzw. powerowej
łupanki a la naśladowcy Gamma Ray czy Primal Fear
to jest to album dla niego. Brzmienie płyty jest zwyczajnie
rewelacyjne i jest przy okazji zaprzeczeniem typowej
polskiej czy nawet europejskiej współczesnej produkcji
spod znaku heavy/power metal, od których świadomie
chcieliśmy uciec bo jestem przekonany, że z współczesnych
albumów niewiele brzmieniowo przetrwa próbę
czasu. A ten album za 5 -10 lat będzie jeszcze lepszy
i wspomnicie moje słowa. (śmiech) U nas w kraju jest
Foto: Scream Maker
wprawdzie świetny sprzęt, ale nie ma ludzi, którzy
dźwigają produkowanie takiego retro grania jak nasze
tj. czegoś w stylu klasycznego Scorpions, Def Leppard
czy Accept. Głównie są natomiast tacy, i to nie zarzut,
którzy specjalizują się w produkowaniu czegoś na kształt
klonów Helloween, Stratovarious itp. bazując na
pewnym szablonie i poważnie, no nie da się tego słuchać,
bo wszystko zlewa się w jedno. Puść sobie po takiej
płycie np. album Pink Floyd, Abby, Queen czy
choćby kultowe "Defenders Of The Faith" i usłyszysz
z miejsca o czym mówię. Nasz album był nagrywany w
całości analogowo, dokładnie jak lubiane przez nas klasyczne
płyty z lat 70-tych czy 80-tych, dzięki czemu
brzmi bardzo przestrzennie, ciepło i nie uderza w uszy
taką przysłowiową, współczesną puszką i tzw. "cyfrą".
Dam przykład: gitary nagrywałem na wzór R. Rhoadsa
i G. Lyncha na bardzo starym Marshallu Plexi i naprawdę,
niezależnie czy spodoba się wam nasza muzyka,
brzmią rewelacyjnie. Cały materiał nagrywaliśmy w
znakomicie wyposażonym Hear Studio w Warszawie,
przy udziale nieocenionego Radka Kordowskiego,
który był inżynierem dźwięku i pomagał w wielu czysto
muzycznych historiach, jak choćby harmonie i aranżacje
wokali. Następnie cały materiał dostał prawdziwy
mag konsolety czyli Alessandro Del Vecchio, który
pod naszym okiem wykonał mix i mastering. W efekcie
tej pracy, płyta brzmi świeżo, bez trudu wytrzymując
porównanie z obecnymi standardami a jednocześnie
bardzo retro i mówiąc szczerze dokładnie taki efekt
chcieliśmy uzyskać. Płyta została wydana w kilkunastu
krajach Europy oraz w Stanach i Japonii i póki co, zbiera
same bardzo fajne recenzje.
Graliście koncerty w Chinach. Jak się udało załatwić
tam koncerty i jak powitała Was tamtejsza publiczność?
Ten wyjazd był po prostu jak spełnienie marzeń. Przy
okazji, wydając tam EPkę staliśmy się oficjalnie pierwszym
polskim zespołem wydanym na chińskim rynku.
Niedługo pojawi się klip do singla z naszej nowej płyty
pt. "In The Nest Of Serpents" i będziecie mogli zobaczyć
w nim namiastkę tego wszystkiego co przeżyliśmy i
przede wszystkim uwierzyć, że taki młody i nieznany
nikomu band jak nasz, naprawdę miał tam szansę grać
tak duże sztuki dla tak szalonej publiki. Gościli nas tam
po królewsku, budowali np. tylko dla nas gigantyczne
sceny, dawali ochronę, najlepsze hotele itp. Poza tym,
sam kraj, jego kultura, ludzie, jedzenie, zabytki to coś
niebywale ekscytującego i szczerze polecam. Tylko piwo
jest niestety beznadziejne no, ale odkryliśmy inne
niezłe, lokalne trunki. (śmiech)
Czy Scream Maker by się zdecydował wystąpić w
programie typu "talent show"? Ostatnio sporo metalowych
zespołów na to się decyduje. Co o tym sądzicie?
Uczciwie uważam, że wszystkie dostępne media trzeba
wykorzystywać do promowania własnej muzyki jak się
tylko da, bo jeśli nie robisz tego ty, zrobią to inni a ty
będziesz dalej grał w kurniku, sfrustrowany i obrażony
na cały świat. Ważny jest tu tzw. złoty środek i rozsądne
wykorzystywanie tej promocji, żeby nie stać się
też takim trochę pośmiewiskiem jak co poniektóre zespoły.
Natomiast nie wystąpimy w takim programie ponieważ
nasz wokalista ma kompletnie inny punkt widzenia.
Twierdzi, że rock'n'roll musi być budowany
krok po kroku i droga na skróty to droga donikąd.
Pochodzicie z Warszawy. Dawno w stolicy nie było
tylu świetnych metalowych kapel: wy, Night Mistress,
Exlibris i kilka innych. Jak to na was działa?
Chciałbym myśleć, że to nasi kumple i że wszyscy dobrze
sobie życzymy. Ja na pewno tak ich traktuję i życzę
dobrze wszystkim tzw. konkurentom bo to bardzo
mobilizuje do rozwoju muzycznego, do poszukiwania
lepszego brzmienia, grania fajniejszych koncertów i
dzięki temu wszyscy zyskują i idą do góry. Ciemną stroną
tego wszystkiego jest to, że jak w każdej branży istnieją
zawistni ludzie, krążący między różnymi zespołami,
którzy chcą siać zamęt, bądź jakieś absurdalne plotki,
co na pewno nie pomaga w integracji. Mam nadzieję,
że każdy z nas wszystkich ma swój rozum i że uczciwie
ocenia i sprawdza pewne sytuacje i ludzi. Prywatnie
bardzo lubię te zespoły o których mówisz. Dodałbym
tu jeszcze Leash Eye, czy już nie z Warszawy, świetne
grupy jak Steel Velvet czy Kruk.
Można powiedzieć, że po wielu latach niebytu muzyka
hard'n'heavy przeżywa mały renesans. Czy uważacie,
że dzięki temu osiągnęliście sukces?
Cieszy mnie ten renesans na świecie bo przynajmniej
młodzi ludzi mają znów dostęp do fajnej, świeżej, metalowej
muzy gdzie wokalista naprawdę śpiewa a muzycy,
zamiast jak w latach 90-tych zamulać, grają przebojowe,
chwytliwe numery. To miłe też, że uznane zespoły
wracają do tej stylistyki choć pewno nie robią już tego
w 100% z serca. (śmiech) My póki co nie osiągnęliśmy
nawet namiastki sukcesu bo w naszych czasach to
nie aż taka duża żadna sztuka, nagrać EPkę, album, złapać
kontrakt czy nawet, jak my, supportować Primal
Fear, Paula Di'Anno, Rippera Owensa, B. Bayleya i
inne uznane polskie czy zagraniczne gwiazdy. Prawdziwym
sukcesem poza, mam nadzieję dobrą muzyką, która
po nas kiedyś zostanie, będzie pewna ciągłość i rosnąca
jakość tego naszego projektu a nie ukrywam, że to
może być bardzo trudne bo np. ciężko utrzymać nam
stabilny skład a bez tego ciężko o zdrowy fundament do
tworzenia jeszcze lepszych kompozycji czy grania jeszcze
lepszych koncertów i budowania tym samym poważniejszej
pozycji na rynku.
Dzięki odrodzeniu muzyki hard'n'heavy reaktywowało
się ostatnio kilka polskich zespołów grających jeszcze
w latach 80-tych. Nie obawiacie się, że "dziadki"
chcą jeszcze namieszać na polskim, wąskim rynku
muzycznym?
Dla mnie te, jak to nazywasz "dziadki", grają sto razy
lepiej niż te wszystkie młode zespoły, w tym nasz, i zasługują
na szacunek. Tym bardziej, że muszą robić to z
autentycznej potrzeby serca bo na metalu nie zarobisz
w Polsce nawet na używane, Maserati. (śmiech) Dużo z
nimi grywaliśmy, grywamy i to zawsze jest zaszczyt i
prawdziwa lekcja jakości, pokory i profesjonalizmu. Poza
tym, czysto muzycznie, te starsze zespoły, są zwy-
98
SCREAM MAKER
czajnie instrumentalnie lepsze, nie wiem z czego to wynika,
może teraz młodzież ma za łatwo. Jeśli muzykujecie
to polecam iść na koncert np. Turbo, CETI czy
Wilczego Pająka, popatrzeć na artykulację, na pewne
wyczucie i pewność dźwięków i naprawdę w większości
wypadków będziecie zwyczajnie zawstydzeni.
Na waszej facebookowej stronie pojawiła się informacja,
że Marek Stanisz odchodzi i poszukujecie nowego
gitarzysty. Czy jest duży odzew na wasze ogłoszenie?
Jeśli tak to jaki poziom reprezentują nowi kandydaci?
Chcemy przyjąć kogoś, kto naprawdę wniesie jakość do
tego zespołu i przede wszystkim, poważnie myśli o zawodowym
graniu plus mentalnie wpasuje się w tę naszą
układankę tak, że nie będzie to takie łatwe. Póki co,
różni kandydaci przysyłają swoje zgłoszenia w postaci
filmów na YouTube gdzie grają, ułożone ze słuchu, numery
z nowej płyty i z nich paru zaprosimy na przesłuchania.
My nie gramy przecież jazzu ani nie lubimy popisywać
się za bardzo w numerach, także każdy ogarnięty
szarpidrut może to ogarnąć. Ja mam, mówiąc
szczerze, dość zmian w składzie tego zespołu, dlatego
nie mamy zamiaru się spieszyć i przyjmiemy kogoś kto
np. da radę, z miejsca, jechać z nami w półroczne zawodowe
tournee po świecie bez wynajdowania 4234124
problemów ze szkołą, pracą, dziewczynami, pieniędzmi
i lękiem wysokości. (śmiech)
Czym się zajmujecie w życiu prywatnym?
Już nie pamiętam bo Scream Maker coraz bardziej pożera
moje życie prywatne. (śmiech) A minimalnie poważniej,
to pomijając pracę zawodową gdzie staram się
pomagać ludziom jako prawnik, uprawiam np. różne
sporty tj. gram dużo w piłkę nożną, tenisa, żegluję, pływam,
jeżdżę na nartach. Życie prywatne przenika się
naprawdę bardzo mocno z życiem "scream makerowym",
bo dzięki graniu w zespole poznaję masę fajnych
osób czy miejsc i to jest bardzo sympatyczne.
Opowiedzcie o waszych najbliższych planach koncertowych
oraz jak wyglądają plany promocji waszej płyty.
W wakacje chcemy skupić się na przygotowywaniu materiału
na nowy album. Jesienią natomiast fajnie byłoby
zagrać jakąś dużą trasę po Polsce np. z Night Mistress,
które bardzo cenię zarówno muzycznie i jako ludzi oraz
uważam, że taki tandem dla fanów klasycznego metalu
to byłoby naprawdę niezapomniane przeżycie, plus naturalnie
oba zespoły wzajemnie by na tym skorzystały.
To spontaniczny strzał i oni się pewno dopiero teraz o
tym dowiedzą (śmiech), także póki co, musimy poczekać
na to co przyniesie przyszłość. Oczywiście chcemy
grać również kolejne trasy za granicą, zwłaszcza tam
gdzie ludzie są głodni tej muzyki i nad tym też intensywnie
pracujemy.
Czym zaskoczycie waszych fanów na następnej płycie?
Wzorem rozwoju klasowego zespołu heavy metal jest
dla mnie właśnie Judas Priest czy Queensryche, które
wspaniale się rozwijały w swoich wczesnych latach. Podobnie
jak oni chciałbym by nasze albumy, jeżeli nagramy
jeszcze jakieś, nie były swoją lepszo-gorszą kalką,
ale by każdy kolejny wnosił coś innego i ciekawego.
Przykładowo mój gust "metalowca" jest bardzo pojemny
bo lubię i bardzo ostre granie, ale i bardzo łagodne
wręcz popowe rzeczy, natomiast zawsze kluczem są
bardzo udane melodie wokali i eleganckie tj. nieprzekombinowane
zbyt mocno, struktury numerów. Nasza
EPka, trwająca zresztą z 50 minut to było klasyczne
ajronowanie i dżudasowanie, "Livin'..." to już miks
hard'n'heavy made in USA, ale co przyniesie nowa płyta,
mówiąc szczerze sam jestem bardzo ciekaw. Niezależnie
co nam wyjdzie, jestem przekonany, że będzie
tam dalej pewien znak jakości tego zespołu, bo mimo
wymieniania tych wszystkich nazw naszych idoli, w
tym wywiadzie, my naprawdę nie rżniemy z nich ile
wlezie, tylko gramy ten heavy metal po swojemu i to co
w przyszłości nagramy, dalej będzie oryginalne i spójne,
na ile się tylko da. Podświadomie myślę, że słowo szybkość
i technika będzie tu pewnym drogowskazem i
mianownikiem bo uwielbiam Annihilatora i Megadeth,
ale z drugiej strony lubię też Candlemass, Malmsteena
i Bon Jovi. (śmiech)
Dziękuję za wywiad i życzę sukcesów.
Dzięki za bardzo ciekawe pytania. Pozdrawiamy wszystkich
czytelników HMP i zapraszamy, ale koniecznie
do głośnego, odsłuchania na YouTube naszego singla
"In The Nest Od Serpents" bo wtedy szybko sami ocenicie
czy nasz band to jednak kolejna jakaś kicha i puste
słowa czy też może warto uderzyć na koncert lub do
EMPiKu. Stay heavy!!!
Tomasz Kwiatkowski
Shakin' Street to jeden z kultowych i jednocześnie
zdecydowanie niedocenianych francuskich zespołów
przełomu lat 70-tych i 80-tych. Fani hard 'n' heavy
wciąż pamiętają tę grupę dzięki świetnym albumom
"Vampire Rock" i "Shakin' Street", oraz występującym
w niej muzykom, którzy, wcześniej i później, grali
też w Téléphone, Manowar, The Rods czy Trust. Grupa
kierowana przez wokalistkę Fabienne Shine kilka lat
temu wznowiła działalność i w miarę regularnie nagrywa
kolejne albumy. Na najnowszym "Psychic" gra z nią
znowu gitarzysta Ross The Boss i tak, jak warstwa gitarowa, czy szerzej instrumentalna nie
jest tu zła, a momentami nawet porywająca, to nie da się tego niestety powiedzieć o śpiewie
liderki. Warto jednak przeczytać, co wokalistka miała do powiedzenia na temat historii
grupy:
HMP: Założyliście zespół w 1975r., w czasach największej
popularności muzyki pop, disco oraz w momencie,
gdy punk rock zaczynał stawać się wiodącym
i zarazem najmodniejszym nurtem na rynku. Jednak
wnioskuję po waszej nazwie, wziętej od tytułu
utworu zespołu MC5, że już w początkach istnienia
grupy interesowało was cięższe granie?
Fabienne Shine: Tak, Eric Levy i ja chcieliśmy ciężkiego
brzmienia, bo w tamtym czasie Jimmy Page był
moim chłopakiem. Dopiero co wróciłam z trasy po
USA z Led Zeppelin, kiedy Eric Levy zapytał, czy
byłabym zainteresowana stworzeniem razem zespołu.
Nazwa Shakin' Street nie ma z nami nic wspólnego!
Nasz manager w tamtym czasie, Marc Zermati, zdecydował
za nas! Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni!
Jednak zdarzało się wam w początkach kariery grać
na punkowych festiwalach - czy to dlatego byliście
później czasem klasyfikowani jako zespół punkowy?
Tak, byliśmy zaproszeni dwa razy, żeby zagrać na
Punk Rock Festival w Mont de Marsan. I znowu nasz
manager, Marc Zermati, był założycielem tego legendarnego
punkowego festiwalu na południu Francji! Byliśmy
więc klasyfikowani jako zespół punkowy! Zawsze
myślałam, że jesteśmy zespołem grającym rock'n'roll z
lat 80-tych, ale nie punk.
Może wpływ na taki stan rzeczy miał też fakt, że
wasi byli muzycy udzielali się też w Téléphone, z kolei
gitarzysta Ross "The Boss" Friedman, który dołączył
do Shakin' Street w 1980r., grał wcześniej w
amerykańskim, legendarnym The Dictators?
Oczywiście, wpływ był niesamowity, w tym sensie, że
dwie kobiety - muzycy, Corinne Marienneau na basie
i ja, to było trochę niezwykłe w tamtym czasie. Louis
Bertignac był bardzo utalentowany i już znany we
Francji. Kiedy się rozpadliśmy, uformowali największy
francuski zespół, Téléphone. To nie mogło przytrafić
się nam, bo nie chciałam komponować w języku francuskim.
Chciałam zespołu podobnego do Led Zeppelin,
bo to najlepiej znałam po prawie roku w trasie z
nimi i życiu z nimi!
Kocham czysty rock'n'roll!
To było też ciekawe czasy o tyle, że zespołów było
zdecydowanie mniej, więc łatwiej było podpisać kontrakt
- pamiętasz, jak to się stało, że trafiliście pod
skrzydła wytwórni CBS? Mieliście jeszcze jakieś
inne możliwości wyboru, czy też szefowie tej firmy
przedstawili najkorzystniejszą ofertę i nie było nad
czym się zastanawiać?
Tak, pamiętam jak podpisaliśmy kontrakt z CBS France.
W tamtym czasie łatwo było znaleźć wytwórnię!
Teraz już tak nie jest! Skończyliśmy nasz drugi koncert
w Mont de Marsan w 1977 roku. Przedstawiciele
CBS czekali na nas na schodach pod sceną, gdzie
fotografowie z całego świata uwiecznili moją pozycję,
kiedy padałam na kolana! Poprosili nas, żebyśmy zajrzeli
do siedziby CBS w Paryżu we wtorek!
Zadebiutowaliście LP "Vampire Rock" i … posypał
się skład zespołu - co było powodem odejścia Armika
Tigrane'a?
Straciliśmy Armika Tigrane'a przez heroinę! Sprzedał
swoją gitarę 10 minut przed wyjściem na scenę w Lourdes
we Francji. Pomyśleliśmy więc wszyscy, że nie
możemy z nim dalej pracować! Szkoda, bo był wspaniałym
gitarzystą! Było mi bardzo smutno!
Nie obawialiście się, że zastąpienie go przez Amerykanina
może nie wypalić, z powodu chociażby innej
mentalności, odmiennego poczucia humoru, etc.?
Byłam w niebie, od razu pokochałam Rossa! Jest niesamowitym
muzykiem z mnóstwem uczciwości i wiedzy.
Czyli od początku świetnie dogadywaliście się z
Rossem The Bossem, czego efektem jest bardzo udany,
uznawany za wasze największe osiągnięcie, drugi
LP "Shakin' Street"? Duży wpływ na kształt tego
albumu oraz rozwój waszej kariery w owym czasie
miał chyba manager i producent Sandy Pearlman?
Nie, nie było problemów, chciałam amerykańskiego gitarzystę!
Chciałam amerykańskiego producenta! Mieliśmy
wielkie szczęście z Sandy Pearlmanem! Polubił
nas od samego początku! Amerykański styl był lepszy
dla naszego stylu muzycznego! Rezultat był nieoczeki-
Foto: Shakin Street
SHAKIN STREET 99
Foto: Shakin Street
wany! Zgadzam się, że to nasz najlepszy album! Chociaż
szczerz lubię je wszystkie! To właśnie Sandy
Pearlman zajął się nami i zaangażował nas na Black
and Blue Tour!
Właśnie, to dzięki niemu mogliście grać na wspólnej
trasie z Blue Öyster Cult i Black Sabbath w 1980r.
Jak wspominasz te koncerty? Było to chyba coś
wspaniałego móc co wieczór oglądać, będących wówczas
w szczytowej formie, Ronniego Jamesa Dio i
instrumentalistów Sabbath?
Uczestniczenie w tej niesamowitej przygodzie było
wielka przyjemnością! Pamiętam wszystkie koncerty!
Tak! Było jak w bajce! Niesamowicie! Ronnie James
Dio miał niepowtarzalny głos w tak drobnym ciele!
Był kochany!
Ale to Ronnie James Dio w pewnym sensie przyczynił
się do zawirowań personalnych, bowiem przedstawił
Rossowi The Bossowi technicznego Black
Sabbath, basistę Joeya De Maio, czego skutkiem
było odejście waszego gitarzysty w 1982 r. i powstanie
Manowar?
Ronnie nie miał nic wspólnego z zawieszeniem działalności
Shakin' Street! Moi muzycy Eric i Ross nie
potrafili się dogadać! Dlatego wszyscy zdecydowali się
wrócić do Francji, oprócz mnie! Chciałam zostać w
Stanach i założyć nowy zespół! Zamiast tego ciężko
zachorowałam i wyszłam za mąż za Damona Edge'a z
grupy Chrome. Po tym próbowaliśmy nagrać album z
CBS we Francji, ale nasi fani byli bardzo rozczarowani…
we Francji! Po "Solid As A Rock"!!! Nie, zrezygnowaliśmy!
Myślisz, że Ross czuł się lepiej z rodakami w zespole?
A może wolał grać cięższą, jeszcze mocniejszą
muzykę, co w Shakin' Street mogłoby się nie udać?
Joey i Ross spotkali się i stworzyli Manowar. Stali się
wielcy i sprzedali miliony płyt! Ross był bardzo szczęśliwy,
że mógł być ze swoimi przyjaciółmi z Nowego
Jorku.
Co sprawiło, że z kolejnym gitarzystą, znanym z gry
w licznych zespołach Duckiem MacDonaldem, nie
udało się wam stworzyć stabilnego składu?
Duck był idealny, ale język francuski już nie bardzo!
Śpiewać heavy metal po francusku? Nigdy nie zerwałam
z muzyką i nigdy tego nie zrobię!
Wasze drogi się rozeszły, ale nie zerwaliście z muzyką?
Czy przez te lata od czasu do czasu pojawiała
się gdzieś myśl, że może warto ponownie spróbować
z Shakin' Street? W końcu zdecydowaliście się na ten
krok 10 lat temu. Czy to powodzenie koncertów na
festiwalach i zarejestrowanego wówczas albumu
koncertowego sprawiło, że zdecydowaliście się na
kontynuację działalności?
W 2004 roku, producent Christophete Goffette poprosił
nas, żebyśmy zebrali zespół na jeden show z Vanilla
Fudge, Arthurem Brownem, The Pretty Things,
Little Bob Story i wieloma innymi w Olympii w
Paryżu. Jean Lou Kalinowski, mój oryginalny perkusista,
i ja poprosiliśmy Rossa i Roberta Kriefa z Trust,
żeby z nami zagrali! Zgodzili się… To był ogromny
sukces! Jean Lou Kalinowski chciał kontynuować i
pomógł nam nasz przyjaciel, Philippe Bonanno, który
chciał być naszym producentem! Weszliśmy do studia
Trianon Hall w Paryżu i nagraliśmy "21th Century
Love Channel" w 2009 roku, który niestety został wydany
przez wytwórnię, która obdarła nas do kości! Tak
jak zresztą innych! Bennett Records…
Czy Ross The Boss jest obecnie stałym członkiem
składu, czy też zagrał na "Psychic" gościnnie?
Ross jest naszym stałym muzykiem! Jesteśmy dobrymi
przyjaciółmi i lubi grać z nami! Ma dobry charakter,
jest bardzo przyjacielski! Jesteśmy bardzo blisko!
Wspomaga was też basista równie znanej innej francuskiej
grupy, Fred Guillemet z Trust?
Fred Guillment jako basista jest prawdziwą bombą!
W przeszłości grał w Trust. Jest pewnie najlepszym
basistą we Francji!
Wydaliście też pięć lat temu album "21st Century
Love Channel", a w tym roku podpisaliście się pod
czwartym studyjnym dziełem Shakin' Street, "Psychic".
Co artystów z takim bagażem doświadczeń jak
wasz inspiruje do nagrania kolejnej płyty, zwłaszcza
w tych niezbyt przychylnych dla ciężkiej muzyki, czasach?
To bardzo gitarowa płyta - nie macie poczucia
tego, ze gdybyście wydali taki album w 1981 czy 1982
r., zostałby on wówczas przyjęty entuzjastycznie, bo
taka muzyka była na topie, a wasza kariera też potoczyłaby
się inaczej?
Tak, zgadzam się z tobą. Gdybyśmy wydali te dwa albumy,
"21st Century" i "Psychic", we wczesnych latach
80-tych prawdopodobnie cały czas byśmy grali.
Tak, byłoby to dla nas lepsze! Zrobienie sobie przerwy
było błędem! Byliśmy jednak zaangażowani w wiele
innych rzeczy… Małżeństwo… Dzieci… Po prostu życie!
Czyli gracie to, co czujecie, nie zwracając uwagi na
mody i trendy, nie spoglądacie też w przeszłość, bo
nie da się jej już zmienić - żyjecie obecną chwilą, czerpiąc
z muzyk jak najwięcej satysfakcji?
Wykonuję wszystkie rodzaje muzyki, mój perkusista,
Jean Lou Kalinowski, też gra w innych zespołach. Kocham
czysty rock'n'roll! Nie jestem pewna, czy chciałabym
grać w jakimś innym stylu! Chcę utrzymać klasyczny
styl z naszymi nowymi gitarzystami, Philippe
Kalfonem i Olivierem Spitzerem, którzy również są
dobrymi przyjaciółmi! Chciałabym, żeby wszystko
było jak w rodzinie! Potrzebuję tego do szczęścia! Mój
zespół to moja rodzina, z wszystkimi wzlotami i upadkami
C'est la Vie! Muzyka to nasze życie więc… czerpiemy
z niej satysfakcję…
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
HMP: W dzisiejszych czasach każdy młody zespół
chce jak najszybciej wydać płytę, tymczasem
wy nie spieszyliście się, nagrywaliście kolejne demówki
- zależało wam na tym, by debiutancki album
Saffire był jak najbardziej dopracowanym
monolitem, bez wypełniaczy i niepotrzebnych
utworów?
Victor Olsson: Ważne było dla mnie, żeby wiedzieć,
że pierwszy album jaki wydamy mógł zostawić
po sobie ślad. Nie podoba mi się idea wydawania
albumu tak po prostu. Dema były w pewnym
sensie dowodem i wyznacznikiem tego, na
czym staliśmy w tamtym okresie. Jak dla mnie, nie
byliśmy gotowi, aż do nagrania naszego ostatniego
dema. Było ono dowodem na to, że byliśmy wystarczająco
dobrzy i dojrzali, żeby zarejestrować
świetny album, z którego wszyscy bylibyśmy dumni.
Dlatego kiedy uznaliście, że to już jest to, o co
wam chodzi w muzyce zintensyfikowaliście prace
nad nowymi utworami, które trafiły na materiały
demo z 2009 i 2011 roku?
Myślę, że w pewien sposób zawsze wiedziałem jak
powinien brzmieć mój zespół, ale zawsze lubiłem
łączyć różne rzeczy. Nie widzę sensu w robieniu
czegoś dokładnie tak samo jak 30 lat temu. Chodzi
mi o to, że jeśli chcę posłuchać czegoś w stylu Deep
Purple, to włączę sobie po prostu ich album. W latach
2010 - 2011 znaleźliśmy nowego wokalistę,
Tobbe'a, i nagle wszystko zaczęło się kręcić. Naprawdę
potrafił dobrze oddać wszystkie moje pomysły
i melodie, które miałem w głowie, wprowadzić
je w życie, co dało zespołowi niezłego kopa i
rozwinęło nas jako grupę.
To dzięki temu podpisaliście kontrakt z Inner
Wound Recordings, czy przedstawiliście firmie
pełny, gotowy do wydania album?
Zdecydowaliśmy się nagrać album na własną rękę,
żeby mieć pewność, że wszystko wyjdzie tak, jak
chcieliśmy i bez żadnych terminów. Ominęliśmy
cały etap "wysyłamy dema i mamy nadzieję na kontrakt
płytowy". Czuliśmy się całkiem pewni tego, że
nasz album okaże się wystarczająco dobry, żeby
wydała go dobra wytwórnia.
"From Ashes To Fire" to metal progresywny, urozmaicony
i efektownie zaaranżowany - myślę, że
ta płyta nie przybrałaby takiej formy, gdyby nie
fakt, że część z was grała wcześniej inne rodzaje
metalu, oraz wpływy innych rodzajów rocka, np.
progresywnego z lat 70-tych i 80-tych?
Dzięki! Myślę, że masz rację. Wszyscy interesujemy
się tym samym, ale gdyby każdy w zespole słuchał
tylko Iron Maiden, prawdopodobnie brzmielibyśmy
jak kolejna nuda zerżnięta z Maiden.
Dzielimy tę samą pasję do hard rocka lat 70-tych i
początku lat 80-tych, ale Tobbe śpiewa też w zespole
thrash metalowym, Anton tworzy dużo muzyki
funkowej, Magnus kocha materiał progresywny
z lat 70-tych, a Dino jest pianistą o klasycznym
wykształceniu. Podoba mi się pomysł tworzenia
muzyki, w której wszystkie nasze inspiracje
łączą się w taki lub inny sposób. Dzięki temu, nasza
praca jest bardziej interesująca.
Dlatego obecność na płycie chociażby utworu
"Modus Vivendi", kojarzącego się z dokonaniami
amerykańskich grup takich jak Styx - melodyjnych,
ale dopracowanych formalnie, pełnych rozmachu
kompozycji?
Tak, "Modus Vivendi" jest jednym z tych utworów,
który ma w sobie wiele różnych wpływów. Kochamy
brzmienie analogowych syntezatorów z lat 70-
tych, organy Hammonda, mieszanie ich z ciężkimi
riffami i chwytliwymi refrenami jest tym, co pewnie
zawsze staramy się robić. Jednak w tej piosence,
podejrzewam, że syntezatorowe intro stało się
bardziej widoczne i przypomina takie zespoły jak
Styx. Co jest dla nas całkowicie w porządku
(śmiech). Styx to świetny zespół.
Dokładnie, zwłaszcza z początków kariery.
(śmiech) W tych cięższych numerach jak "The
Redemption" też sporo się dzieje - chyba nie lubicie
monotonii i przewidywalnych rozwiązań har-
100
SHAKIN STREET
monicznych i melodycznych?
Dokładnie. Nie lubię, kiedy po kilku sekundach
słuchania jakiejś kompozycji wiesz już jak będzie
wyglądała całość. Jednocześnie nie lubię, kiedy
sprawy stają się zbyt progresywne, dziwne i nieoczekiwane.
Wiesz, kiedy coś niespodziewanie cię
uderza ot tak sobie. Te drobne rzeczy powinny
dziać się bardziej naturalnie, a przynajmniej staram
się to osiągnąć.
Punktem wyjścia do tej kompozycji był pewnie
mocarny riff?
Właściwie zacząłem od melodii intra, które Dino
grał na moogu, ale ja gram ją na mojej gitarze. Jeżeli
uważnie się wsłuchasz, usłyszysz mnie overdubbingującego
melodię tuż po pierwszym refrenie!
Miałem kilka pomysłów na to, co powinno być
dalej i sprawdzaliśmy je w trakcie prób. Każdy dorzucił
coś od siebie i wyszło całkiem nieźle.
Nie widzę sensu w robieniu czegoś dokładnie
tak samo jak 30 lat temu - mówi gitarzysta Victor
Olsson. I debiutancki album "From Ashes
To Fire" jego zespołu Saffire jest potwierdzeniem
tych słów i jednocześnie dowodem na to,
że progresywny metal ze Szwecji wciąż może zaskakiwać,
a pochodzący również z Gothenburga
Evergrey powinni zacząć zwracać baczniejszą
uwagę na młodszych konkurentów:
metalu, nie? Zapewnia ci to nie tylko możliwości
grania z światowej klasy zespołami, ale też ostrą
konkurencję, dzięki której możesz zrobić ten
dodatkowy krok i coraz mocniej się starać. Liczy się
tylko ciężka praca i ambicja, chęć bycia lepszym zespołem.
Foto: Inner Wound
Progresywne fascynacje
na żywo chodzi o to, żeby zrobić coś niezwykłego,
a słuchacze nie chcą, żeby było to zbyt przewidywalne.
A solo perkusji? Dajecie czasem wykazać się Antonowi
również pod tym względem, kiedy jesteście
headlinerem i czas was nie goni?
(Śmiech!) Cóż, nie jestem wielkim fanem całych
tych wielkoarenowych perkusyjnych solówek, kiedy
perkusista po prostu wali w bębny przez 20
minut, albo i dłużej. Jednak Anton zrobił kilka
solówek, na prośbę publiczności, ale wykonał je
całkiem inaczej, bo bardziej kładzie nacisk na granie
fajnych groove'ów, niż próbuje uderzyć w tyle
bębnów ile się da.
"From Ashes To Fire" jest zbiorem starszych i
nowszych utworów, mieliście sporo czasu na
przygotowanie tej płyty. Zamierzacie teraz w
miarę szybko pójść za ciosem i nagrać kolejny album,
czy też obecnie skupiacie się przede wszystkim
na promocji debiutu, a co będzie dalej, czas
pokaże?
Ostatnio zarezerwowaliśmy sporo koncertów w całym
kraju, więc czeka nas dużo grania na żywo i
promowanie naszego albumu, ale w tym samym
Bywa, że komponujecie wspólnie na próbach, czy
raczej ogrywacie na nich już przygotowane przez
poszczególnych muzyków kompozycje?
"The Redemption" jest jedną z niewielu kompozycji,
które napisaliśmy mniej lub bardziej wspólnie podczas
prób. Zazwyczaj jest tak, że lubię siedzieć w
moim domowym studio i tworzyć podstawy utworu.
Później przedstawiam to zespołowi i próbujemy
ją kilka razy. Jeżeli wszyscy ją czują, tworzę dalej.
Później ja i Tobbe piszemy razem tekst. Upewniam
się, że każdy doda coś od siebie do swojej części.
Jestem twórcą piosenek i gitarzystą, a oni znają
swoje instrumenty lepiej ode mnie. Wydaje mi się,
że ostateczny rezultat dzięki temu jest lepszy.
Z kolei "Freedom Call" wydaje mi się taką reprezentatywną
wizytówką waszego stylu w ramach
zwartej, trwającej 6 minut kompozycji: nośnej,
dynamicznej, z licznymi solówkami i świetnymi
partiami wokalnymi - będziecie podążać
właśnie w tym kierunku?
"Freedom Call" jest dla mnie najbardziej oczywistym
utworem nawiązującym do hard rocka lat 80-
tych, co nie jest raczej kierunkiem, w jakim zmierzamy
z nowym materiałem. Oczywiście dalej będziemy
robić dość długie i dynamiczne kawałki z
masą fajnych solówek, nadal będzie dużo miejsc
dla Tobbe'a, żeby zabłysnął swoim niezwykłym
głosem. Dokładnie taki mamy zamiar!
Czy dzięki takim utworom jesteście coraz bardziej
popularni, przynajmniej w ojczystej Szwecji,
czy też jeszcze daleka droga przed wami by
zyskać większą popularność?
Opener albumu, "Magnolia", został wydany jako
singiel, głównie za sprawą przyjaznego refrenu,
który nasi nowi słuchacze z łatwością mogą z nami
śpiewać na koncertach. Oczywiście przed nami
długa droga, zanim będziemy usatysfakcjonowani
tym, co stworzyliśmy - tak jak każdy zespół w naszej
sytuacji, marzymy o graniu na całkowicie wypełnionych
arenach, itp.
Coraz częściej zdarza się wam możliwość występowania
z naprawdę znanymi zespołami, jak
chociażby ostatnio Hardcore Superstar. Świadczy
to chyba o tym, że jesteście jednak coraz
bardziej rozpoznawalni i przestaliście już być
jedną z anonimowych grup, jakich wiele?
Zostaliśmy ostatnio uszczęśliwieni świetnymi
możliwościami, jak ta, o której wspomniałeś. Myślę,
że stajemy się trochę bardziej znani w naszym
rodzinnym Gothenburgu, co jest wspaniałe.W końcu
Gothenburg jest prawie światową stolicą heavy
Potwierdza to też coraz częstsze zapraszanie
Saffire na różnego rodzaju festiwale - to chyba
świetny sposób promocji dla takiego zespołu jak
wasz, bo na co dzień nie gracie przecież przed tak
wielką publicznością?
Latem tego roku będziemy mieli swój festiwalowy
debiut i będzie świetnie. Nie mogliśmy się tego doczekać
od kilku lat, więc to będzie dla nas nowe i,
miejmy nadzieję, wspaniałe doświadczenie. Nie tylko
ze względu na szansę zagrania przed wielkim
tłumem, ale też możliwość spotkania i zaprzyjaźnienia
się z innymi zespołami i muzykami oraz
spotkanie nowych, fajnych ludzi.
Ale przyznasz, że koncerty w klubach też mają
swój urok i niepowtarzalną atmosferę, szczególnie
kiedy pojawi się na takim koncercie grupa
waszych przyjaciół czy fanów zespołu?
Absolutnie. Granie w małych, zapoconych klubach
jest wspaniałe, a jeżeli zagramy tak w Gothenburgu,
to będzie tam masa naszych przyjaciół i
kilku fanów śpiewających z nami i bawiących się z
nami po koncercie.
Zdarza się wam improwizować na takich koncertach,
wydłużać poszczególne utwory, czy raczej
trzymacie się wypracowanych aranżacji, elementy
improwizacji pozostawiając tylko w partiach
solowych gitary bądź klawiszy?
Próbujemy rozwinąć/skrócić niektóre kawałki na
żywo, żeby lepiej wpasowały się w sytuację. Kiedy
na przykład byłoby stu ludzi wiwatujących i klaszczących,
moglibyśmy odpowiedzieć jakimiś klasykami,
które zawsze są hitem. Kiedy gramy przed
nową publicznością, która nie słyszała nas wcześniej,
możemy wszystko trochę skrócić, żeby przedstawić
im więcej kompozycji. Jak dla mnie w graniu
czasie skupiamy się też nad kolejnym albumem, bo
chcemy stworzyć jeszcze lepszy! Tworzenie kawałków
idzie całkiem dobrze i mamy nadzieję, że nagrania
zaczniemy jakoś może we wrześniu/ październiku.
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
SAFFIRE
101
Latający Holender
Latający Holendrzy po raz pierwszy w swojej karierze wylądowali na polskich
ziemiach. Z tej okazji udało nam sie złapać rozpędzoną maszynę i skłonić ją na chwilę spowiedzi
o początkach kariery, współpracy z dziećmi i nie tylko...
HMP: Choć wasza historia jest krótka - jesteście
młodym zespołem - graliście już u boku Saxon.
Jak to wspominasz?
Willem Verbuyst: Cóż, myślę, że dla nas trasa z
Saxon była najlepszym doświadczeniem, ponieważ
mają publikę taką, jaką my również lubimy. Ich
muzyka jest porównywalna do naszej. Więc to było
jak długo ludzie o nas gadają - to jest dobrze. Nie
ma znaczenia czy dobrze, czy źle. Ale i tak większość
reakcji są bardzo dobre. Rozmawiamy z
ludźmi po koncertach i są zawsze bardzo pozytywnie
nastawieni. Otrzymujemy dużo pozytywnego
odzewu. Jesteśmy strasznymi szczęściarzami, że
robimy to co kochamy i ludzie to doceniają.
Foto: Vanderbuyst
okazało się to niemożliwe, bo kompletnie nie chcieli
nas słuchać. Po prostu staliśmy i nagrywaliśmy.
Nie mogliśmy nawet powiedzieć "nie rób tego, albo
tamtego". No i po paru godzinach mieliśmy strasznie
dużo materiału. Kiedy wróciłem do domu,
pomontowałem go, no i efektem końcowym jest, to
co można zobaczyć w teledysku. Było strasznie dużo
zabawy przy tym.
No tak, domyślam się! Graliście na Hellfeście,
jak to wspominasz?
O tak, było wspaniale! Hellfest był dla nas rajem
jak dotąd. Uwielbiamy festiwale. Graliśmy na głównej
scenie w ten sam dzień co Ozzy Osbourne i
Motley Crue. To są duże zespoły, wiec byliśmy
strasznie podekscytowani dzieląc z nimi scenę. Te
zespoły są dla nas inspiracją, wiec to było niezwykłe
doświadczenie. Mamy z tego dobre wspomnienia.
Waszym ostatnim koncertem w 2013 był akustyczny
z with broeder Dieleman. Jak to wspominasz?
To jest coś, co zaczęliśmy robić w 2013 roku. Trzeba
patrzeć na kawałki też z innej strony. Głownie
masz perkusyjne i gitarowe solówki, tam tego nie
możesz zrobić bo wszystko skupia się na śpiewaniu.
Początki były dla nas dziwne ale teraz to
uwielbiamy bo kochamy razem śpiewać, a o to w
tym chodzi. Taak, może nagramy kiedyś akustyczne
kawałki, wiesz, tylko parę. Wiemy, że fanom
to się podoba, więc czemu nie.
najlepsze muzyczne doświadczenie dla nas. Ale teraz
gramy ze Skull Fist i Enforcerem, wiesz, jesteśmy
przyjaciółmi i też jest świetnie. Od Saxonu
jednak wiele się nauczyliśmy, wiec dlatego też to
była najlepsza trasa jak dla nas.
Jak Vanderbuys powstał? Jak się spotkaliście?
Ja i Jochem znaliśmy się dużo wcześniej niż zespół
zaczął istnieć. Znamy się już z jakieś dziesięć lat.
Grałem sobie w innym zespole, ale kiedy przestałem,
pomyślałem: "Już nigdy nie będę muzykiem".
Ale pojechałem w podróż na parę miesięcy z gitarą
i wymyśliłem kilka kompozycji. Kiedy wróciłem
zadzwoniłem do Jochema i powiedziałem: "Hej,
spróbujmy założyć zespół". No i tak to się zaczęło.
Nigdy nie spodziewalibyśmy się, że coś takiego się
wydarzy. Chcieliśmy grać tylko muzykę, którą kochamy.
Jakimś sposobem zagraliśmy pięćdziesiąt
koncertów, potem sto, znaleźliśmy wytwórnie…
nie planowaliśmy tego, a tak się stało.
Co z nazwą? Skąd się wzięła?
To jest po części moje imię. Nazywam się Verbuys.
Zaczęło się jako żart pokroju Van Halen. Więc po
części to moje imię, po części hołd dla Van Halen.
Myślę, że dzięki temu ludzie wiedzą czego się po
nas spodziewać. Tego, że gramy hard rock.
Czytasz opinie na temat swojego zespołu, podobają
ci się?
Cóż, niektóre są dobre, niektóre są złe. Ale wiesz,
Co z waszymi inspiracjami. O czym myślicie pisząc
kawałki?
O wszystkim! Jochem na przykład słucha dużo
klasycznej muzyki, bluesa i rock'n'rolla. Uwielbiamy
dobrą muzykę. Nie musi być nawet metalowa
czy rockowa, choć tej oczywiście też słuchamy. Dobra
muzyka jest dobrą muzyką, nieważne jakiego
jest gatunku. Wszystko może cię zainspirować. Nawet
niekoniecznie muzyka. Do napisania kawałka
mogą cię zainspirować również wakacje. Wszystko!
Powiedz mi coś o swoich tekstach.
One też mogą być o wszystkim. Niektóre tylko są
bardziej osobiste. Na "Flying Deuthman" napisaliśmy
bardziej osobiste teksty. I teksty, które piszemy
teraz, również są bardziej osobiste. Z początku
nasze teksty zahaczały bardziej o metalowe, rockowe
tematy. Bardziej ogólne. Teraz piszemy bardziej
osobiście, na przykład o miłości czy jak to być
w zespole podczas trasy koncertowej. Wcześniej
tego nie robiliśmy. Myślę, że to interesujące, nie
bać się pisać o własnym życiu.
Oglądałam wasz teledysk do "Little Sister" i
musze powiedzieć, że jest całkiem zabawny. Skąd
się wziął pomysł i jak szło wam nagrywanie z
tymi małymi aktorami i aktorkami?
(Śmiech) taaak, wzięliśmy dwie córki i syna mojej
siostry oraz syna brata Jochema. Pomysłem było
wziąć ich po prostu na nasza sale prób - bo to była
nasza sala prób - i poprosić ich by coś robili. Ale
A planujecie więcej akustycznych koncertów?
Tak w sumie może trochę, ale nie za dużo.
Jeżeli się nie mylę, to jest wasz pierwszy raz w
Polsce?
Tak, masz racje.
Macie jakieś oczekiwania do tutejszej publiki?
Niee, to znaczy, słyszeliśmy od Enforcera, bo byli
tu już wcześniej, że macie dobrą publikę, więc mam
nadzieje, ż to prawda. Wiem że tu jest dużo miłośników
metalu. Ale cieszę się. Wiesz graliśmy w
wielu krajach. Chyba w dwudziestu jeden dotychczas.
Zawsze byliśmy gdzieś niedaleko ale nigdy
nie w Polsce. Ta trasa nas tu dopiero zaprowadziła.
Wasza ostatnia płyta wyszła dwa lata temu.
Planujecie następną?
O Tak! Nasze płyty zawsze były wydawane rok za
rokiem ale teraz dostaliśmy trochę więcej czasu.
Mamy mnóstwo gotowych kawałków ale ich nie
chcemy bo chcemy nagrać coś kompletnie nowego.
Chcemy wejść na kompletnie nowy poziom. Ale
zdecydowanie nad nim pracujemy.
Daria Dyrkacz
102
VANDERBUYST
HMP: Od jakiegoś czasu w Europie mamy kolejny renesans
popularności tradycyjnego heavy metalu czy
hard rocka. Wygląda na to, że podobnie jest również
w waszej ojczyźnie, czego najlepszym dowodem jest
debiutancki album Mammothor "Tyrannicide"?
Josh Johson: Wierzę, że fani rock and rolla zawsze będą
fanami rock and rolla, ale w muzyce mainstreamowej
nie ma nic, co by do nich przemawiało i zamiast tego
muszą sami poszukiwać jakichś wspaniałych zespołów
Na waszej stronie można przeczytać, że założyliście
zespół znudzeni i zirytowani kondycją współczesnego
rocka. Rzeczywiście sytuacja mocniejszego grania
w Stanach Zjednoczonych jest tak zła?
Problem tkwi w głównym nurcie. Zespoły takie jak Rival
Sons i Mastodon powinny być wszędzie w radiu i
rzucać się ludziom w oczy, ale zamiast tego są spychane
na bok przez promowane beztalencia. Słyszę też
masę lokalnych zespołów, które nie jeżdżą w trasy, ale
są fenomenalne.
Czyli po czasach, gdy obok siebie w najlepsze funkcjonowały
rozmaite rockowe i metalowe sceny/podgatunki
pozostało już tylko wspomnienie? Coraz
mniej jest klasycznych rockowych kapel, rockowych
klubów czy stacji radiowych?
Nie są one martwe, ale na pewno się wykrwawiają. Dezorientuje
mnie to, bowiem mocna muzyka rockowa
sprzed 20 - 40 lat, przetrwała próbę czasu, za to wytwórnie
i radio promują każdy nieciekawy singiel i zespół,
zamiast inwestować w grupy, które mogłyby mieć
prawdziwy wpływ na słuchacza z każdą kompozycją,
album po albumie.
No to faktycznie nie mieliście wyjścia, trzeba było
brać sprawy w swoje ręce i zakładać zespół. Jednak
nie poszliście na łatwiznę grania retro rocka, w waszej
muzyce słychać wpływy hard rocka, southern i
stoner rocka, heavy metalu, zespołów grających grunge
czy blues i blues rocka - rozumiem, że zawartość
CD "Tyrannicide" to wypadkowa waszych muzycznych
fascynacji?
Nie postrzegamy siebie jako retro, ale próbujemy i łączymy
wszystkie inspiracje jakie mamy, niezależnie od
tego czy jest to coś współczesnego czy z lat sześćdziesiątych.
Świetna muzyka nie ulega przeterminowaniu i
wolałbym raczej stworzyć nowe mieszanki ze wspaniałej
muzyki niż nie inspirującą do niczego, "świeżą" muzykę.
Potrafilibyście wskazać te najważniejsze zespoły,
dzięki którym chwyciliście za instrumenty i sami staliście
się muzykami, czy też jest ich zdecydowanie
zbyt wiele?
Lista jest zbyt długa, żeby wymienić wszystkie, ale zacznijmy
od Hendrixa, Led Zeppelin, Sabbs i Pink
Floyd, przez Judas Priest, Maiden i Gunsów, kończąc
na muzyce grunge'owej i wczesnych latach 90-
tych. Wspomniałem już wcześniej o Mastodon i Rivals
Sons jako nowszych zespołach, którymi jestem
zahipnotyzowany.
To chyba już nie tylko hobby, ale coś więcej, skoro ty
i Dana właściwie poświęciliście się gitarze, stając się
uczniami Joe Stumpa i Grega Howe?
Studiowałem ze Stumpem kiedy chodziłem do Berklee
i to otworzyło mi oczy na pracowitość i oddanie,
jakich trzeba, żeby być świetnym. W żaden sposób nie
jestem na poziomie umiejętności, ani nie mam podejścia
Stumpa, ale uwaga jaką skupiam na każdym detalu
jest o wiele większa, dzięki niemu. Howe to z kolei jeden
z bohaterów Dana i na każdej próbie słyszę jak
wpada na kolejne pomysły, które przypominają mi
Howe'a.
Ale nie jesteście typowymi gitarowymi wymiataczami
- w waszej grze jest mnóstwo feelingu, uczucia, co
jednoznacznie kojarzy mi się z takimi mistrzami jak
Jimi Hendrix czy Stevie Ray Vaughan, na przykład
w "Worst Night"?
Granie bluesa z zespołem naprawdę odkrywa w nas
chemię i jest dla każdego wyzwaniem, żeby zgrać się i
Przetrwać próbę czasu
Amerykański Mammothor istnieje raptem ze dwa lata, ale ich wydany samodzielnie album
"Tyrannicide" na pewno zainteresuje fanów siarczystego hard 'n' heavy, a i zwolennicy mrocznego bluesa
czy dynamicznego blues rocka też nie powinni być rozczarowani po wysłuchaniu tej płyty. Z gitarzystą
zespołu rozmawiamy rzecz jasna o zespole, ale nie pomijamy też kwestii sytuacji ciężkiego rocka w jego
ojczyźnie oraz dowiadujemy się, dlaczego Josh nie uważa Mammothor za kapelę retro rockową:
szybko reagować na nieplanowane zmiany - zanim jeszcze
się rozpoczną. Daje mi to również szanse na poprawianie
mej gry w nagraniach, bo każdy lead jest wymyślony.
Odnoszę też wrażenie, że w takiej bluesowej czy
blues rockowej konwencji wyśmienicie czuje się też
wasz wokalista - Jimmy, zaczynał od śpiewania bluesa,
czy po prostu jego idolami byli tacy wokaliści jak
Robert Plant czy Paul Rodgers i od tego się wszystko
u niego zaczęło?
Większość z tych piosenek jest zdecydowanie napędzana
bluesem, a to co daje nam Jimmy idealnie do
nich pasuje.
Klawiszowiec też chętniej wykorzystuje organowe
brzmienia niż te nowocześniejsze, pojawiają się też
Foto: Mammothor
fortepianowe partie, sekcja brzmi najczęściej niczym
na klasycznych płytach z przełomu lat 70-tych i 80-
tych - momentami, gdybym nie wiedział, że to współczesna
produkcja, można się pomylić!
W studio Chillhouse, gdzie nagrywaliśmy "Tyrannicide"
mają oryginalne organy Hammonda z 1951 roku z
głośnikami Leslie i fortepian, więc nie było nawet wątpliwości
czy ich użyć, czy nie.
"Curse Of Time" to, wypisz wymaluj, mocny, mroczny
blues w stylu Danzig. Jego płyty, zwłaszcza te
wcześniejsze, też miały na was wpływ, czy to raczej
przypadek, bo przecież Glen D. też inspirował się
klasycznym bluesem czy dokonaniami takich The
Doors?
Jestem fanem Danzig, ale nie myślałem o nim pisząc tą
piosenkę. Dla mnie ma bardziej grunge'owy charakter,
ale nie dostrzegałem tych wpływów dopóki utwór nie
został napisany do końca.
"Recovery Blues", zresztą zgodnie z tytułem, to kawał
siarczystego blues rocka - zdajecie sobie sprawę,
że im więcej takich utworów popełnicie, tym większe
szanse na występy z największymi, typu The Black
Crowes czy The Allman Brothers Band?
To był pierwszy utwór jaki napisałem na ten szczególny
album i masz całkowitą rację, bo właśnie na nich się
wzorowałem. Mam nadzieję, że nasza wszechstronność
pomoże nam dopasować się stylistycznie do wielu
innych gatunków.
Załapanie się na pożegnalne koncerty tego legendarnego
zespołu byłoby dla was spełnieniem marzeń?
Właściwie nie widziałem żadnego z nich na żywo i powinienem
zrobić z tego swój priorytet.
Istniejecie w sumie krótko, jakieś dwa lata - było
wam dane w tym czasie grać przed jakimiś gigantami
rocka czy metalu?
Byłoby wspaniale, ale nie chcemy wybiegać tak daleko
w przyszłość. Obecnie krok po kroku do tego zmierzamy.
I jak wrażenia? Jesteście jeszcze bardziej zdeterminowani,
by dzięki coraz cięższej pracy spróbować wdrapać
się na sam szczyt?
Chcę po prostu mieć jakiś wpływ ludzi, nawet jeżeli
miałaby to być tylko mała grupka szczerze oddanych
fanów.
Pierwszym krokiem jest tu samodzielne wydanie
"Tyrannicide". Zadbaliście nie tylko o jakość utworów
i produkcji, ale też o szatę graficzną, bo autorem
okładki jest Eliran Kantor. Podobały się wam jego
okładki płyt Testament czy Iced Earth, stąd ten wybór?
Wszystko co zrobił jest niesamowite. Jestem wielkim
fanem Testament i bezgraniczność okładek ich albumów
była zdecydowanie tym, do czego zmierzałem.
Internet z jednej strony zabija, z powodu piractwa,
muzykę, z drugiej jednak zapewne bardzo ułatwia
funkcjonowanie takiego zespołu jak wasz? Chcecie
chociażby skontaktować się z takim Eliranem Kantorem
- żaden problem, prawda? To samo jest z promocją
w sieci, informowaniem o koncertach - pewnie
korzystacie z tych możliwości na szeroką skalę?
Ma swoje plusy i minusy. Lubię to, że mam możliwość
promowania mojej muzyki samemu na dużą skalę. Jednak
w tym samym czasie robią to wszyscy i rynek jest
przepełniony. Trzeba myśleć o bardziej kreatywnych
sposobach i wybić się.
Ale promocję płyty oprzecie zapewne na jak największej
ilości koncertów, jak na rasowy rockowy zespół
przystało?
Zdecydowanie chciałbym jak najwięcej promocji w
radiu, ale planujemy być aktywni latem tego roku na
koncertach i wykorzystać każdą możliwość do zagrania
na żywo na nowych obszarach.
Będzie ich stopniowo coraz więcej, czy z oczywistych
względów, ograniczycie się do stanów sąsiadujących
z Massachusetts?
Dokładnie, dopóki jest na nas duże zapotrzebowanie,
będziemy stopniowo rozszerzali obszar naszych
podróży.
Jak na dwa lata istnienia osiągnęliście już naprawdę
sporo - co na tym etapie motywuje was do dalszego
działania? Macie kolejne marzenia do spełnienia?
Lubię grać i tworzyć świetną muzykę. Tak długo jak to
jest naszym priorytetem, tydzień w tydzień jestem
szczęśliwy.
Życzę wam ich szybkiego spełnienia i dziękuję za
rozmowę!
Dzięki
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
MAMMOTHOR 103
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Amok - Somewhere in the West
2013 Witches Brew
Thrash metal ze Szkocji zawsze był bardzo
specyficzny. Szkoci mają bardzo
charakterystyczne podejście do tego
typu muzyki, bardzo odmienne od
swych południowych sąsiadów z Anglii.
Słychać to na przykładzie takich zespołów
jak Dirty Rose, niedawno omawiany
Thrashist Regime oraz właśnie
Amok. Mimo obecnego zachłyśnięcia
się sceny Nową Falą Thrashu i klimatami
retro, te zespoły nie patrzą cielęcym
wzrokiem w stronę Bay Area z lat
osiemdziesiątych oraz w stronę germańskich
thrashowych najeźdźców. "Somewhere
In The West" jest kolejnym tego
przykładem. Nie jest to thrash metal
grany na modłę old-schoolowej szkoły.
Mamy tutaj dużo nowoczesnych rozwiązań,
zwłaszcza w sekcji wokalnej,
lecz także aranżacje riffów korzystają z
nich pełnymi garściami. Słychać, że
chłopaki z Amok są pod wielkim wpływem
późniejszego okresu działalności
Anthrax. Zwłaszcza "Persistence of
Time" i "Sound of White Noise". Wokal
przypomina kondycję Michaela
Coonsa na ostatnim albumie Laaz
Rockit. Wokalista co jakiś czas popada
w dziwne soft rockowe wycieczki wokalne,
które razem z muzyką pasują jak
pięść do oka. "Creature of Habit" jest
jednym wielkim dysonansem poznawczym
między thrash metalową muzyką i
dziwnymi wokalizami, które nie dość,
że brzmią na wymuszone, to jeszcze
wpadają w tak dziwaczne rejony, że aż
nie wiadomo czy to wszystko było rejestrowane
tak na serio. Gitary brzmią
jakby były nagrywane na bardzo małym
sprzęcie. Brakuje im mocy i stosownego
metalowego brzmienia. Nawet podpierdujące
bzyczenia Razor na sławnym
"Evil Invaders" mają więcej mięsa w
sobie niż to zdigitalizowane brzmienie
Amok. Album przelatuje w swym koślawym
locie koszącym i nie pozostawia
wiele śladu za sobą. Muzycy starają się
pokazać od jak najlepszej strony, jednak
wszystkie zwrotki w utworach brzmią
niemal tak samo, różniąc się jedynie od
siebie dziwnymi czystymi, melodyjnymi
zaśpiewami o których wspominałem.
Perkusista nie ma zbytnio pomysłu na
urozmaicenie swej gry. Bas ginie w miksie,
choć są momenty, gdy jest czasem
słyszalny. Więcej pozytywnego można
powiedzieć o pracy gitar, jednak ich brzmienie
jest bardzo płaskie, cyfrowe i
skutecznie rozkłada wszelkie wzloty i
smaczki, które znajdują się w segmencie
kompozycyjno-aranżacyjnym. (3)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Ancillotti - The Chain Goes On
2014 Pure Steel
Zespoły rodzinne w heavy metalu nie
trafiają się często, więc Ancillotti należy
traktować jako sporą ciekawostkę.
Projekt ten w 2009 roku założył wokalista
Daniele "Bud" Ancillotti znany z
legendy włoskiej sceny Strana Officina,
a do składu dokooptował swego brata,
basistę Sandro "Bid" oraz syna Briana
grającego na garach. Familię wsparł jeszcze
gitarzysta Luciano "Ciano" Toscani
i w tym składzie zespół działa do
dzisiaj. W 2012 roku ukazała się ich
debiutancka EP "Down This Road
Together", a w tym roku nakładem
Pure Steel Records pojawił się pełnowymiarowy
album. Muzyka prezentowana
przez Włochów to zgrabne połączenie
heavy metalu z elementami
hard rocka. Słychać wpływy Judas Priest,
Saxon, Accept, czuć ducha lat '80,
brzmienie ma odpowiednią moc, a płyty
słucha się bardzo dobrze. Mamy tu zarówno
ogniste heavy metalowe killery
jak "Bang Your Head", "Devil Inside",
którego zwrotki kojarzą mi się z The
Sisters of Mercy (!) oraz "Warrior", ale
też heavy rockowe "Victims of the Future",
"Legacy of Rock" i "I Don't Wanna
Know". Nie zabrakło też całkiem udanej
balladki w postaci "Sunrise". Co więc
jest nie tak, że nie pozwala na wystawienie
wyższej oceny? Otóż chodzi o
same utwory, które pomimo tego, że odbiera
się je bardzo dobrze to jednak są
trochę zbyt siermiężne, a melodie i riffy
przewałkowane przez milion innych
kapel. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że
to heavy metal i nie ma miejsca na oryginalność
jednak w tym przypadku naprawdę
słyszałem już wcześniej te wszystkie
motywy tyle, że na innych płytach
innych zespołów. Jednak nie zmienia to
faktu, że lubię ten krążek i słucham go
bardzo często. Doskonale się nadaje jako
podkład do ćwiczeń, jazdy samochodem
czy innych codziennych czynności.
Tak więc jeśli lubicie nieskomplikowany,
prosty jak w mordę strzelił heavy
metal/rock i sracie na oryginalność to
pewno ta płytka przypadnie wam do gustu.
(4)
Maciej Osipiak
Angel Sword - Ripping the Heavens
2013 Self-Released
W heavy metalu nie zawsze ci, którzy
mają największe zaplecze oraz największe
środki, tworzą najlepszą muzykę.
Cała magia oraz moc cięższej muzyki
polega na tym, że może ją tworzyć każdy,
kto ma wizję, chęć, szczyptę talentu
i motywację. Nie zawsze są to najbardziej
znane i największe nazwy. Nieraz
zupełnie nieznany zespół udowadniał,
że w heavy metalu nie zagrano jeszcze
wszystkiego. Dlatego z dużym zainteresowaniem
podszedłem do debiutanckiej
epki fińskiego zespołu Angel Sword.
Pierwszy rzut oka na okładkę i już
wiem, że to nagranie nie może być złe.
Prosta, kiczowata kreska, którą nakreślono
wizję batalii u niebiańskich wrót,
cieszy oko, a dzierżący miecz i cekaem
anioł ze skrzyżowanymi pasami amunicji
na nagim torsie, który bryluje na
pierwszym planie, to już absolutny
szczyt heavy metalowej demolki. Okładka
przygotowuje nas bardzo dobrze na
to, co zastaniemy w środku - heavy metal
w zadziornym, rock'n'rollowym stylu
na modłę Tank, Black Axe oraz Motorhead.
Brudne gitary i bas, którym towarzyszy
zachrypnięty wokal. Na "Ripping
the Heavens" składają się cztery
treściwe kompozycje. Imprezowy klimat
towarzyszy nam przez całą długość tego
nagrania. Pierwszym utworem jest "Slave
to the Groove" rozpoczynający się leciutkim,
zwiewnym intro, by następnie w
nas uderzyć brudnym heavy metalowym
lewym sierpowym. Z motorheadowego
feelingu wybija się zadziwiająco melodyjny
i głośny refren. Elektryzujące gitary
idealnie współgrają ze zdartym wokalem
i idącymi mu w sukurs chórkami.
Następujący po nim "Bombs Over Heaven"
ma mocno tłumione riffy całkiem
mocno przypominające wczesne numery
Saxon. Choć jest to udany utwór, to
jest to najmniej porywająca kompozycja
na całym wydawnictwie. Nie można tego
natomiast powiedzieć o świdrującym
na wylot swoimi southern rockowymi
leadami "Gamble or Die". Ten wzbogacony
w liczne dysonansy utwór pędzi do
przodu, zostawiając za sobą przypalony
asfalt. Wokalista brzmi tutaj niczym
zarzynany na autostradzie dwusuwowy
silnik. Prosta, ale chwytliwa gra solowa
dopełnia pełnie heavy metalowej rozróby.
Ostatni utwór to trwający dwie i pół
minuty "Louder than God". Ta kompozycja
stanowi bardzo ciekawy twór,
gdyż spotyka się tutaj AC/DC z... Venom.
To w jaki sposób wybrzmiewa demoniczny
zakrzyk "so let this be heard /
we're ripping the heavens 'till justice is
served" w tym utworze od razu nasuwa
skojarzenia ze sławnym "lay down your
soul to the gods rock n roll" z "Black
Metal" Venom. Mimo krótkiego czasu
trwania utworu, udało się tam muzykom
włożyć parę fajnych przejść oraz
klimatyczną, choć niewyszukaną solóweczkę.
Produkcja "Ripping the Heavens"
brzmi bardzo fajnie. Wszystkie
instrumenty żyją i brzmią znakomicie.
Co prawda gitary mogłyby mieć trochę
więcej przesteru. Muszę przyznać, że Finowie
bardzo ciekawie zorganizowali
swoje pomysły na riffy oraz solówki.
Wszystko jest bardzo dobrze dobrane i
umiejętnie ze sobą połączone. Czasem
można odnieść wrażenie, że jest za mało
różnorodnie, zwłaszcza przy zwrotkach.
Jednak nie można narzekać na za małą
liczbę riffów, gdyż muzycy w swoje proste,
rock'n'rollowe kompozycje wstawili
bardzo dużo przejść i interesujących
przebitek. Dużym minusem jest w sumie
to, że zanim się człowiek obejrzy,
trafia na koniec tego nagrania. Naprawdę
można to było pociągnąć ciut dłużej,
bo dwanaście minut to naprawdę
wręcz skandalicznie mało. Punktując
dalej słabsze strony - dźwięk instrumentów
jest momentami za mało przestrzenny.
Tę pustkę jednak wypełnia
chropowaty wokal z zarżniętego alkoholem
gardła. Na podsumowanie - Angel
Sword to fajna, konkretna heavy
metalowa bardacha, sypiąca żwirem i
brudem na lewo i prawo. To czego zabrakło
na "Ripping the Heavens" to
przekręcenia gałki z gainem trochę
bardziej w prawo, trochę większej ilości
oryginalności oraz tego, że jednak dwanaście
minut to trochę za mało, by zadowolić
apetyt słuchacza. Z niecierpliwością
więc czekam na więcej. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Apocalyptica - Wagner Reloaded
2013 BMG
W drugiej połowie lat 90-tych czterech
wiolonczelistów debiutowało płytą z
coverami Metalliki. W kilka lat później
metalowych wiolonczelistów zostało
trzech, a do składu dołączył nawet perkusista.
Płyty studyjne z własnymi kompozycjami
miały nawet gościnne udziały
wokalistów i wokalistek. W sześć albumów
studyjnych później od czasu
pamiętnego trybutu dla Metalliki, Apocalyptica
wydaje niezwykłą koncertową
płytę poświęconą... Ryszardowi Wagnerowi.
22 maja 2013 roku minęła
dwusetna rocznica urodzin kompozytora,
a Gregor Seyffert choreograf i tancerz
poprosił Apocalyptikę aby towarzyszyli
mu podczas serii spektakli poświęconemu
dziewiętnastowiecznemu
twórcy operowemu. Nie miały to być
zagrane na nowo kompozycje niemieckiego
kompozytora, a raczej oparte na
jego dziełach reinterpretacje. Nie miały
to być jego utwory, a utwory na bazie
jego twórczości i życiu. Niezwykły koncept
został w niedługim czasie przerobiony
na płytę koncertową, zawierającą
zupełnie nową muzykę Apocaliptyki.
Znamienny jest też fakt, że koncert został
zarejestrowany w Lipsku, miejscu
urodzenia Ryszarda Wagnera. Toppinen
powiedział, że wzięli elementy z
życia i twórczości Wagnera i przearanżowali.
Tak naprawdę jednak jest to
zupełnie nowa muzyka inspirowana jedynie
Wagnerem. Chodziło bowiem o
stworzenie czegoś w rodzaju filmowego
soundtracku, w tym wypadku przeznaczonego
na scenę opery. Co więcej jest to
właściwie powrót do korzeni Finów,
czysto instrumentalna muzyka, w której
nie ma miejsca na wokal, stała się swoistym
hołdem dla fanów, przede wszystkim
tym starszym, którzy mieli za złe
Apocaliptyce, że w ich muzyce znalazło
się miejsce na liryki. Dodaje też, że
wielokrotnie byliśmy pytani czy zrobimy
kiedyś tego rodzaju projekt, ale po
raz pierwszy poczuliśmy, że jest to właściwy
moment. To było jak pisanie mu-
104
RECENZJE
zyki do filmu, który nigdy nie powstał.
Miałem listę pomysłów Gregora i fragmentów,
które musieliśmy zawrzeć.
Musiałem wziąć pod uwagę wszystkie
długie sceny i rozpisać to na muzykę,
która zawarłaby nie tylko ducha Wagnera,
ale i nasz styl. Musiałem wziąć
pod uwagę też ten aspekt, że będziemy
to wykonywać na żywo z orkiestrą, chórem
i ponad setką tancerzy. Projekt stał
się spektaklem opowiadającym o życiu i
dziele wybitnego kompozytora. Toppinen
krótko po realizacji tego projektu
zauważył także, że po siedemnastu latach
poczuł się wolny, mógł zrobić coś
nowego i niezwykle inspirującego. Uzyskaliśmy
świadomość, że możemy zrealizować
coś więcej niż tylko zwykły album.
"Misja niemożliwa" stała się "Misją
zakończoną", a my mamy nowy cel,
który być może uzyska odzwierciedlenie
w kolejnym albumie. Przyjrzyjmy się zatem,
czy też przysłuchajmy muzyce zawartej
na tym albumie. Otwiera ją "Signal",
mroczny jak gdyby burzowy ton,
a następnie niezwykle tajemnicze, równie
niepokojące rozwinięcie w znakomitym
"Genesis", które z kolei po burzy
oklasków przechodzi w "Fight Against
Monsters". Początkowy dość lekki, ale
marszowy fragment, rozwija się do ciężkiego
epickiego motywu, który dosłownie
wprawia w osłupienie. Wiolonczele
i perkusja brzmią tutaj nie tylko
spójnie, ale i groźnie, a kiedy dołącza do
nich orkiestra ma się dosłownie wrażenie
uczestniczenia w walce potężnych
demonów, potworów i ludzi, którzy
usiłują się przed nimi wyzwolić. Cudownie
to brzmi, ale jestem przekonany,
że spektakl musiał być jeszcze bardziej
niezwykły. Uspokojenie przychodzi
w początkowym fragmencie kolejnego
utworu "Stormy Wagner", wietrznej
i lirycznej warstwie muzycznej,
jak gdybyśmy unosili się nad polem
bitwy i wraz z Walkyriami oglądali to,
co zostało i nagle znów wchodzą szybsze,
marszowe, mroczne tony, epickie i
pompatyczne, ale w żaden sposób nie
przedobrzone. Gdzieś przemykają nawet
skojarzenia z przeróbkami utworów
Metalliki, ale nie jest to właściwe skojarzenie.
Wraz z trzaskiem piorunów,
które kończy utwór poprzedni i rozpoczyna
kolejny, poznajemy kolejnego
bohatera oper Wagnera, "Latającego
Holendra". Najpierw przepiękna introdukcja
orkiestry, a następnie potężne
uderzenie wiolonczel i perkusji. Fantastycznie
zostało ze sobą połączone
klasyczne elementy wagnerowskiej muzyki
z ciężkim metalowym feelingiem,
budowanym wszak jedynie za pomocą
perkusji i pociągnięć smyków po wiolonczelach!
Będąc już na pełnym morzu
przychodzi czas na uśpienie naszej czujności,
"Lullaby" czyli kołysanka skonfrontowana
z wcześniejszą dawką emocji
jest naprawdę czymś wielkim. Liryczny,
funeralny i przejmująco smutny
początek rozpisany na orkiestrę nie tylko
uspokaja, ale także daje do zrozumienia
jak kruche jest życie, zwłaszcza
w twórczości Wagnera. Gdzieś przemykają
skojarzenia z ostatnimi dokonaniami
Nightwish czy Tuomasa Holopainena
i nie są to z kolei skojarzenia zbyt
odległe. Jestem przekonany, że i tam
można zanelźć nawiązania do Wagnera
właśnie. Kapitalnie ten utwór przechodzi
w kolejny orkiestrowy, nieco bardziej
wesoły "Bubbles", w którym niemowlak
płaczący na końcu poprzedniego
dorasta na naszych oczach i cieszy się
na widok kolorowych bąbelków. Wiele
bym dał by zobaczyć to, jak zostało to
pokazane w ramach spektaklu. Intrygujący
jest początek kolejnego utworu,
który rozpoczyna fragment "IX Symfonii"
Beethovena. Powiecie, że to pewnie
przesłyszenia albo pomyłka Apocaliptyki,
nic bardziej mylnego. Mistrzem
Wagnera był właśnie Bethoveen
i słynął z interpretacji jego dzieł, a
ten utwór zatytułowany "Path of Life"
ma zdaje się pokazać właśnie to zamiłowanie
Wagnera do Bethoveena.
Przepiękne nawiązanie, które po kolejnej
burzy oklasków wraca do niepokojących,
mrocznych dźwięków. "Creation
Of Notes" prezentujący zapewne proces
twórczy Wagnera, który po spotkaniu
ze swoim mistrzem przystąpił do spisania
swojego kolejnego dzieła. Kolejny
raz fantastycznie zostały tutaj połączone
dźwięki klasycznej orkiestry z ciężkimi
wiolonczelami i świetnie uzupełniającą
całość perkusją. Po nim przechodzimy
w kolejną smutną i bardziej
liryczną kompozycję jaką jest "Running
Love". Zawierającą zapewne nawiązania
do "Tristana i Izoldy" jest tutaj czymś
w rodzaju ballady, pięknej i ujmująco
zaaranżowanej. Jest jak taniec dwojga
kochanków, których za niedługa chwilę
śmierć rozdzieli na zawsze i bezpowrotnie.
Zaraz po rozstaniu mamy kolejny
cud narodzin w "Birth Pain", liryczny i
smutny dotyczy jednak bardziej jeszcze
jednej refleksji nad życiem jednostki,
choć przychodzi na świat nowy człowiek,
bólem jest to, że będzie musiał
żyć, cierpieć tak samo jak cierpieli
ludzie przed nim. Zbliżając się do końca
tej niesamowitej konceptualnej płyty o
Wagnerze, czeka nas jeszcze podzielona
na dwie części suita "Ludwig".
Wpierw "Wonderland" o zdecydowanie
szybszym i ponownie mroczniejszym,
metalowym wydźwięku i fantastycznie
pokazująca kunszt Apocalyptiki. Następnie
"Requiem" które otwiera kończący
poprzedni utwór ulewa. Znów jest
lirycznie i smutno. Zakończenie podróży
tak Wagnera jak i wszystkich jego
herosów i heroin - ale to jeszcze nie jest
koniec. Niemal w tym samym miejscu,
gdzie kończy się "Requiem" rozpoczyna
się "Destruction", złożonej z przepięknej
deszczowej melodii wygrywanej na
fortepianie i smyczkowego podkładu.
Widowisko musiało być naprawdę niezwykłe
i zapewne dużo obszerniejsze
niż niemal godzinna płyta Finów. Luźno
powiązana z dziełami i życiem Wagnera
płyta jest niezwykła i rewelacyjnie
pokazująca nie tylko geniusz Wagnera,
ale także pokazująca niesamowitą
wszechstronność i talent Apocalyptiki.
Sądzę, że to nie tylko płyta dla
fanów tej grupy, ale także zdecydowanie
warta uwagi dla wielbicieli twórczości
niemieckiego kompozytora, muzyki klasycznej
i oper. Wagner na pewno jest
zadowolony, że jego muzyka wciąż inspiruje
i przypuszczam, że z dumą
uściskałby dłonie muzyków grupy Apocalyptica,
która jest w znakomitej formie
i jeszcze nie jednym nas zaskoczy.
(6)
Arakain - Adrenalinum
2014 Popron
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Czescy weterani ani myślą o odcinaniu
kuponów od świetlanej przeszłości, regularnie
wydając kolejne albumy studyjne,
nie zapominają też o materiałach
koncertowych. "Adrenalinum" to już
18 krążek z premierowym materiałem
tej praskiej grupy i jej fani na pewno nie
będą rozczarowani jego zawartością. Jiri
Urban i spółka potrafią bowiem w perfekcyjny
sposób łączyć thrash i speed z
bardziej klasycznym podejściem do
metalu i urokliwymi, wpadającymi w
ucho melodiami, szczególnie dobrze
sprawdzającymi się na koncertach. A
ponieważ na płytę trafiło aż 13 utworów,
to jest z czego wybierać i kilka perełek
można na "Adrenalinum" wyłowić.
Pierwsza to speed/powerowy cios w
postaci utworu "Adrenalin", po którym
grupa serwuje bardziej thrashowy, równie
dynamiczny "Malej vrah". Bardziej
przebojowe wcielenie grupy to melodyjny
rocker "Nic nerikam", lżej brzmiący
"V rade" i klimatyczna ballada "Vesmirny
korab", ale agresji i szybkości też
na tej płycie nie brakuje. Wokalista
Honza Toužimský momentami ociera
się wręcz o growling ("Mala a ztracena",
"Dalsi nic, co slychavam"), ostre riffy
królują w "Cernobily svet" czy "Rozsudek",
co podkreśla konkretna, uwypuklająca
atuty grupy produkcja. Co prawda
jak dla mnie zespół mógł sobie darować
utwór "Tisic krat", naszpikowany
nowocześnie brzmiącą elektroniką, niezbyt
pasującą do całości tego materiału,
ale widać muzycy mieli taki pomysł na
tę właśnie kompozycję - może to ich
ukłon w stronę młodszego pokolenia
słuchaczy? Wątpię, by zainteresowało
się ono w szerszym stopniu "Adrenalinum",
ale fani zespołu na pewno docenią
tę płytę, zresztą nie od dziś Arakain
cieszy się w ojczyźnie kultowym statusem.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Axel Rudi Pell - Into The Storm
2014 SPV
Axel Rudi Pell jaki jest, każdy widzi.
Może i częściej bliżej mu do solidnego
rzemieślnika niż natchnionego wirtuoza
- geniusza, ale momenty przebłysków
też mu się zdarzają. A w sytuacji, gdy
jego gitarowy mistrz Ritchie Blackmore
chyba już na dobre zapomniał o graniu
ciężkiego rocka, zaś Michael
Schenker czy Y. J. Malmsteen obniżyli
loty, to właśnie Pell broni honoru gitarowych
wymiataczy z klasycznym, hard
rockowym sznytem. Raz jest lepiej, raz
gorzej, ale niemiecki gitarzysta generalnie
trzyma poziom. Najnowszy jego
album "Into The Storm" jest całkiem
niezły, w czym również zasługa towarzyszącemu
soliście zespołu. Basista
Volker Krawczak gra z Pellem od czasów
grupy Steeler, zaś świetny wokalista
Johnny Gioeli i klawiszowiec Ferdy
Doernberg liczą swój staż w grupie od
1998r. Nowym nabytkiem jest tylko
perkusista, ale nie byle jaki, bowiem jest
nim sam Bobby Rondinelli, znany chociażby
z Black Sabbath czy Rainbow.
Nie wiem czy właśnie to zainspirowało
Pella, ale rozpędzony "Burning Chains"
to niemal utwór Rainbow z przełomu
lat 70-tych i 80-tych, zresztą w gitarowych
solówkach, chociażby w "Long
Way To Go" też nie brakuje nawiązań
do gry lidera Tęczy. Mamy też liczne
gitarowo-organowe dialogi ("Touching
Heaven", "Changing Times"), klimaty
bliższe heavy metalu lat 80-tych ("Tower
Of Lies") czy progresywny w formie,
wielowątkowy i epicki utwór tytułowy.
W pięknej balladzie "When Truth
Hurts" Pell po raz kolejny udowadnia,
że Blackmore ma w nim godnego następcę,
z kolei przeróbka "Hey Hey My
My" Neila Younga jest dość zaskakująca,
bo ten ostry, zadziorny i riffowy numer
w interpretacji Pella stał się piękną,
opartą na partii fortepianu balladą, z
targanym emocjami śpiewem wokalisty.
Ale nie tylko dla tego coveru warto sprawdzić
"Into The Storm". (5)
Battery - Armed with Rage
2014 Punishment 18
Wojciech Chamryk
Po okładce płyty i po logo zespołu od
razu można się domyślić z czym mamy
do czynienia na tym albumie. Będzie
agresywnie, szybko, siermiężnie i thrashowo
do bólu. Można rzec, że w istocie
tak jest, jednak nie jest to do końca
takie oczywiste. Najsampierw wita nas
niezmiernie kiczowata okładka, stylizowana
na typową, drugoligową thrashową
oprawę. Czego to na niej nie ma. Na
pierwszym planie mamy wielki młyn,
zawieruchę pełną mordobicia. wśród
postaci w nią zaangażowaną, oprócz
standardowych długowłosych kataniarzy,
pojawia się nawet postać ubrana jak
droogowie Alexa z "Mechanicznej Pomarańczy"
Stanleya Cubricka. Na dalszym
planie mamy piramidę Iluminatów,
latające rakiety oraz kominy fabryk,
z których wydobywają się czarne
wyziewy. Praca, która znalazła się na
okładce płyty to dzieło Andreia Bouzikova,
który bardzo umiejętnie naśladuje
styl Eda Repki. Właściwie jedyna
wskazówka mówiąca o tym, że nie jest
to praca Eda Repki, to brak jednej głównej
postaci na okładce - motyw, który
Repka stosuje w niemal każdej stworzonej
przez siebie pracy. Nie należy
przy tym zapominać, że sam Andrei jest
legendą nowofalowego thrashu. Jego
okładki znajdują się na płytach Municipal
Waste, Hellbringer, Hatchet,
Violator, Toxic Holocaust, Vektor i
wielu, wielu innych kapel. Przejdźmy do
zawartości krążka. W warstwie muzycznej
usłyszymy dużo brudnego, pierwotnego
thrash metalu. Podobieństwo
do bliźniaczych załóg Bio-Cancer i
amerykańskiego Eliminatora narzuca
się samo przez się. Po bliższym zapoznaniu
się z muzyką duńskiego Battery
można do inspiracji dorzucisz szczyptę
Rigor Mortis i Protector. Trzeba przyznać,
że wokale mogłyby być lepsze.
Wokalista zdziera sobie gardło i słychać,
że nie ma najlepszego wrzasku, jednak
wciąż daje radę w większości utworów.
W swych wyższych partiach wokal
brzmi nieco podobnie do zaśpiewów z
których znany był Stacy Andersen na
pierwszych płytach Hallows Eve,
brakuje jednak temu wszystkiemu kunsztu
i rysu wykańczającego. Z kreatywnością
kompozycji jest różnie. Z jednej
strony mamy całkiem nieźle dopracowane
utwory, z drugiej mamy na
przykład takie "Indirect Oppression",
które nie dość, że jest kwadratowe do
bólu, to jeszcze męczy w kółko te same
riffy. Można to było lepiej dopracować.
Samo brzmienie jest godne i autenty-
RECENZJE 105
cznie może się podobać. Bardzo fajny,
metaliczny bas oraz lekko garnkowaty
werbel. Do tego bardzo mięsiste i tłuste
gitary, których struny nie mają nawet
czasu, by odsapnąć. Kapela definitywnie
ma potencjał, a debiutancka płyta
zdecydowanie przypomina brzmieniem
i kompozycjami, stary zasuszony thrash
z rocznika 1985. Swobodnie można
rzec, że podstawy zostały już opanowane.
Teraz przychodzi czas na wypracowanie
tego "czegoś" w swoim brzmieniu,
co pozwoli na odróżnienie Battery od
tysięcznych zastępów podobnych kapel.
(4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Battleaxe - Heavy Metal Sanctuary
2014 SPV
Steamhammer niedawno wypuścił reedycję
genialnego debiutu Brytyjczyków.
Szkoda, co prawda, że kiczowata
okładka genialnego "Burn This Town"
została zastąpiona przez nowszą, ładniejszą
wersję, bo jednak mimo swej
brzydoty żywiłem do tej pierwszej szacunek
i pewną dozę nostalgii. Ta reedycja
jednak była przedsmakiem dania
głównego, czyli pierwszej od trzydziestu
lat płyty studyjnej Battleaxe. Ze składu,
który stworzył genialne rock'n'rollowe
"Burn This Town" i "Power from
the Universe" pozostali w zespole jedynie
basista Brian Smith oraz wokalista
Dave King. Już od samego początku,
w którym witają nas pierwsze wersy
tytułowego utworu, wiadomo, że nie
będzie lipy. Mocny, melodyjny, ostry
głos oznajmia przy akompaniamencie
epickich organów w tle: "Behold the rock of
ages! There stand the gates of steel! Where
destiny awaits us... Heavy Metal Sanctuary!".
Niesamowite jak przez te wszystkie
lata głos Dave'a Kinga się rozwinął. Na
pierwszych dwóch albumach Battleaxe
był niezły, jednak teraz przechodzi sam
siebie. Wokal w Battleaxe przypomina
teraz nieco klasyczny heavy metal z niemieckich
rejonów. Najlepiej to jak Dave
King brzmi na tym albumie można
określić poprzez naszkicowanie wypadkowej
połączenia Biffa Byforda z zadziornością
Udo Dirkschneidera. Nie
tylko wokale są tutaj zjawiskiem prawdziwej
manifestacji pieśni zagłady. Gitary
i perkusja to prawdziwie wchodzące
w krwioobieg metalowe narzędzia
terroru. Tak właśnie powinien brzmieć
heavy metal. Oprócz bardzo dobrej produkcji,
świetnego brzmienia, genialnej
pracy wszystkich instrumentów i doskonałych
wokali, ten album ma jeszcze
jedną zaletę. Myślę, że za tak dobrym
odbiorem utworów stoi fakt, ze mimo
prostych riffów i patentów, kompozycje
posiadają znakomite aranżacje. Jest w
nich miejsce na wspaniałe przejścia oraz
są w nie wstawione świetne patenty,
które różnią się od przewodnich riffów.
Dzięki temu utwory nie są ciasne i nie
sprawiają wrażenia prostych, a jednocześnie
są przestrzenne i niezwykle muzykalne.
Doświadczymy tu niezwykle
zadziornych i chropowatych gitar, skandujących
refrenów i stalowych rzek
płynnego ognia solówek. Album jest pełen
prawdziwych rock'n'rollowych imprezowych
hitów, które stanowią konkretną
siłę uderzeniową bezpardonowego
heavy metalu. Prawdziwie błyszczą
fajne, choć w większości dość proste,
lecz wciąż kunsztowne i pełne energii
melodyjne motywy i solówki. Melodie
dość często splatają się tutaj z miażdżącymi
riffami. Dźwięczny motyw w drugiej
połowie trwania "Shock and Awe"
jest smacznym kąskiem dla każdego,
który lubi urywający dupę metal starej
szkoły. "A Prelude to Battle / The Legions
Unite" jest świetnym hymnem z
wykrzyczanym refrenem i świetnym klimatem.
Pancerna pięść riffów już nie
pędzi na złamanie karku, jak w większości
utworów na płycie, lecz metodycznie
i stopniowo dobija pozostałych na
pobojowisku rannych. Bardzo udany
imprezowy NWOBHM i to zarówno
pod względem brzmienia produkcji jak i
samych kompozycji. Płyta jest pełna
energicznych przebojów, godnych każdego
heavy metalowego party. Jest to
jeden z najlepszych powrotów NWOB
HM z ostatnich lat, ustępujący jedynie
ostatniej płycie Satan, a i to nieznacznie.
Riffy są tak świetnie dobrane, że
spokojnie mogłyby się znaleźć w kompozycjach
z okresu najlepszych płyt
Cloven Hoof, Saxon, Tank i Iron
Maiden. Szybkie tempa i mocne riffy!
Pod tą skromną i prostą, lecz jednocześnie
wyrazistą okładką czai się prawdziwa
nawałnica brytyjskiego metalu,
gotowa spuścić niezłe lanie każdemu,
kogo napotka na swej drodze. (5,5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Blackbird - Of Heroes And Enemies
2014 Pure Rock
AC/DC wiecznie żywe, można śmiało
zakrzyknąć po wysłuchaniu debiutanckiego
albumu niemieckiej grupy Blackbird.
Praktycznie w każdym utworze
mamy bowiem patenty charakterystyczne
dla piewców hard rockowego boogie
i ciężkiego rock 'n' rolla, czasem tylko
doprawione rozwiązaniami kojarzącymi
się z inną legendą, tj. Rose Tattoo,
bądź nurtem nowego-starego retro
rocka i kapelami pokroju Airbourne.
Jest więc żywiołowo, dynamicznie, surowo
i ostro. Do tego śpiewający gitarzysta
Angus (sic!) Dersim wielce udatnie
naśladuje manierę nieodżałowanego
Bona Scotta, wycinając przy tym siarczyste
solówki. Najlepiej wypada to w
szybkim "Fire Your Guns", wolniejszym
"Not About You", rozpędzonym numerze
tytułowym, piekielnie chwytliwym
"Ride With The Rockers" oraz mrocznym
"Devil's Soul". Niestety nie
wszędzie jest tak różowo, bo mamy też
na tej płycie nijakie refreny ("Dusk Till
Dawn"), coś na kształt niezbyt udanej
ballady ("Deuce") oraz próbę stworzenia
mainstreamowego hitu, którego nie ratuje
nawet piękna "Bonowska" barwa
("Hero"). Jednak nawet pomimo tych
mankamentów "Of Heroes And Enemies"
zaciekawi zarówno zwolenników
ostrego, melodyjnego rocka jak i fanów
AC/DC. (4)
Bloodride - Bloodmachine
2014 Violent Journey
Wojciech Chamryk
Nazwa Bloodride obijała mi się parokrotnie
o oczy i uszy, ale moja wiedza
na temat tego zespołu kończyła się na
świadomości tego, że jest z Finlandii i
gra thrash. "Bloodmachine" to ich druga
płyta, a zarazem mój pierwszy raz z
ich muzyką. I jak na ten pierwszy raz
było bardzo ok. Potężny, agresywny
oldschoolowy thrash metal ubrany w
dzisiejsze brzmienie wali prosto w ryj,
łapie za kark i nie chce puścić. Słychać
tu sporo z Destruction, Sacrifice, trochę
Dark Angel czy starej Sepultury.
Do największych plusów można z pewnością
zaliczyć grę gitarzystów. Duet
Simo Partanen/ Teemu Vahakangas
masakruje nas naprawdę znakomitymi,
potężnymi riffami, a i sola też trzymają
poziom. Niektóre motywy wychodzące
spod ich paluchów wkręcają się bardzo
konkretnie w łeb. Basik też spełnia swoją
rolę dodając tej muzyce ciężkości i
będąc solidnym podkładem pod wiosła.
Natomiast mały minus dla wokalisty i
bębniarza. Nie zrozumcie mnie źle, obaj
są bardzo poprawni, ale niestety tylko
poprawni. Gdyby byli o poziom wyżej
to ten album mógłby mordować. Jyrki
Leskinen dysponuje potężnym i brutalnym
rykiem, ale śpiewa dość jednowymiarowo.
Podobnie perkusista Petteri
Lammassaari, który dobrze napędza
całą machinę, gra równo i mocno,
ale trochę zbyt jednostajnie. Przez to
czasem wkrada się uczucie lekkiego znużenia.
Więcej urozmaiceń w tych dwóch
punktach i byłoby doskonale. "Bloodmachine"
to dość równa płyta, ale mnie
wychłostały przede wszystkim "Taken
Over" z chóralnym refrenem, przy którym
nie sposób nie nakurwiać łbem oraz
potężny strzał w mordę w postaci "Massacre
my Icons". Gościnnie w ostatnim
na płycie "Fight the Fear" zaryczał Mika
Luttinen z niesławnej bandy zboczeńców
Impaled Nazarene. Trochę jestem
zły na Bloodride, bo słychać, że mają
ogromny potencjał, ale jakby troszkę
nie mogli go wykorzystać. Gdyby tak
było to piałbym z zachwytu, ale "Bloodmachine"
i tak mi się podoba jak cholera
i ciężko mi przestać jej słuchać.
Podobno debiut był lepszy, więc jestem
zmuszony, by go jak najszybciej zdobyć.
(4,8)
Brainstorm - Firesoul
2014 AFM
Maciej Osipiak
Kiedy w połowie lat 90-tych dał o sobie
znać boom na power metal, nagle powstało
wiele formacji, które chciały poszerzać
ten gatunek muzyczny. Do tego
licznego grona na pewno należy zaliczyć
niemiecką formację Brainstorm. Choć
powstała pod koniec lat 80-tych, to jednak
ich przygoda z power metalem na
dobre rozpoczęła się w 1997 roku. Można
rzec, że ta kapela nie wie co to zmęczenie,
nie wie co to złożenie broni i
poddanie się. Ma na swoim koncie dziesięć
albumów, w tym kilka, jakże udanych
wydawnictw, które ustawiły ten
zespół w drugiej, a może nawet i pierwszej
lidze, jeśli chodzi o power metal.
Stęskniłem się za mocniejszym uderzeniem,
a przede wszystkim, za graniem
melodyjnym i godnym zapamiętania.
Niestety ostatnie wydawnictwa Brainstorm
do takich nie należały. Czy nowy
album "Firesoul" to nadzieja na coś lepszego?
Może powrót do korzeni? Takie
myśli zrodziły się w momencie spojrzenia
na okładkę, która wygląda podobnie
do tej zdobiącej "Soul Temptation".
Materiał jednak nie tak łatwo jest porównać.
Jasne, Brainstorm nie zamierza
udawać kogoś kim nie jest, tak więc
słychać od samego początku, że trzyma
się swojego stylu. Jest to dalej power metal,
agresywny, melodyjny, nieco amerykański,
wciąż na solidnym poziomie.
"Firesoul" ma potencjał na bardzo dobry
album, ale nie został w pełni wykorzystany
- znajdziemy na nim soczyste i
drapieżne brzmienie, nie brakuje na
nim ostrych zagrywek Torstena i Milana,
ani mocnego uderzenia. Momentami
górę bierze toporność czy monotonność
i wtedy robi się nie ciekawie. Ozdobą
muzyki Brainstorm wciąż jest
wokalista Andy B. Franck, który ma
mocny i doniosły głos, a jego ukłony w
stronę Bruce'a Dickinsona można
uznać za zaletę. Pisząc o monotonności
miałem na myśli takie momenty jak
"Recall The Real", które działają na nie
korzyść Brainstorm. Słaby, nijaki
utwór, który jest tylko wypełniaczem.
Drugim takim zbędnym kawałkiem jest
"The Choosen". Rockowy "...and I Wonder"
też wydaje się na krążku zbyteczny.
Zastanawiacie się gdzie w tym potencjał?
Album poza tymi trzema utworami
ma całkiem udany materiał, zwłaszcza
jeśli ma się ochotę na agresywny, drapieżny
power metal, z lekkim nowoczesnym
feelingiem. Już otwieracz "Erased
By The Dark" wprawia słuchacza w
dobry nastrój i pozwala mieć nadzieje
na całkiem udany album. Troszkę brzmi
to jak skrzyżowanie Firewind i Nightmare,
ale przecież nie pierwszy raz
Brainstorm gra ciężej i drapieżniej. W
podobnej stylizacji utrzymany jest tytułowy
"Firesoul". Jednak zespół osiąga
szczyt swoich możliwości w rozpędzonym
"Shadowseeker" czy przebojowym
"Feed Me Lies". No i jest jeszcze znakomity
"What Grows Inside", który przenosi
nas do najlepszych lat Brainstorm
i można rzec, że to jest definicja stylu
niemieckiej formacji. Może "Firesoul"
nie jest najlepszym albumem w historii
Brainstorm, ale z pewnością znakomicie
oddaje stare czasy i pokazuje, że kapela
wie jeszcze jak grać mocny power
metal. Jest kilka niedociągnięć, słabych
momentów, ale i tak całościowo jest to
najlepszy krążek od czasów "Downburst",
a może i nawet właśnie "Soul
Temptation"? Bardzo udany album,
który pokazuje, że zespół jeszcze stać na
porządne wydawnictwa, które nie są
przekombinowane i nijakie, jak to miało
miejsce przy ostatnich produkcjach.
Warto sięgnąć po "Firesoul". (4,5)
Crystal Tears - Hellmade
2014 Massacre
Łukasz Frasek
Tradycji stało się zadość, bo po upływie
czterech lat grecki Crystal Tears wydał
nowy album zatytułowany "Hellmade".
Nie dość, że jest to trzeci album tej formacji,
która regularnie wydaje swoje
krążki co cztery lata, to jeszcze jest to
trzeci kontrakt płytowy podpisany z
trzecią już wytwórnią płytową. Również
po raz trzeci Crystal Tears zmienił wokalistę
i tym razem został nim Soren
Adamsen, który śpiewał w Artillery.
106
RECENZJE
Sporo tych zmian, ale właśnie to nic
nowego w przypadku Crystal Tears.
Sam album to także nic nowego, bowiem
zespół pozostaje wierny swojemu
stylowi. Słyszymy więc mieszankę
heavy/power metalu czyli tego, co
zespół już grał w 1997 roku. W tej materii
nie uświadczymy żadnych zmian,
ale to akurat chyba dobry znak. "Destination
Zero" choć brzmi znajomo, ma
swój urok, wpływa na to ciężki riff, mroczniejszy
klimat i przybrudzone brzmieni.
Już na samym wstępie dobrze
wypada Soren, ale to żadna nowość - to
doświadczony i zdolny wokalista, który
pasuje do takiego grania i do takiego tła.
Poprzednie albumy nie grzeszyły ciekawymi
kompozycjami, ale "Hellmade"
ma już czym się pochwalić. Kostes i
Mate stawiają na agresję, na mocne
brzmienie riffów, to też często ocierają
się nawet i o thrash metal. Słychać to w
"Skies Are Bleeding". Nie brakuje też na
albumie dobrych i godnych zapamiętania
melodii, a jedną z nich słychać w
"Out of Shadows", który brzmi jak
mieszanka Iron Maiden i Helloween z
okresu "Master of The Rings" czy "The
Dark Ride". Znalazło się też miejsce na
hard rockowe elementy, które się pojawiają
w "The Devil Inside". Za najlepszy
utwór można śmiało uznać rozpędzony
"Violent New Me", który jest udanym
miksem mrocznego power metalu i
thrash metalu. Zmiany dobrze wpłynęły
na Crystal Tears i może zespól powinien
zaniechać zmian, iść dalej do przodu
i nie tracić już więcej czasu na zmiany
personalne czy też szukanie nowej
wytwórni. Może czas wziąć się w garść i
iść za ciosem? Jest dobry, nowy start i
teraz nie pozostaje nic, tylko szybko zacząć
pracę nad kolejnym albumem. Może
nie wszystko wyszło idealnie, może
materiał nieco nierówny, może za mało
hitów, ale to i tak udany powrót greckiej
formacji po czterech latach. Oby następny
album pojawił się znacznie szybciej.
(3,9)
Dark Forest - The Awakening
2014 Cruz Del Sur
Łukasz Frasek
Dosyć ciężki orzech miał do zgryzienia
mózg tej angielskiej formacji, gitarzysta
Christian Horton. Przed nagraniem
"The Awakening" z Dark Forest odeszło
dwóch ważnych muzyków, a mianowicie
będący w składzie od samego
początku gitarzysta Jim Lees oraz
śpiewający na poprzednim krążku Will
Lowry-Scott. Na szczęście ich zmiennicy
wywiązali się ze swojego zadania doskonale,
dzięki czemu trzeci album formacji
jest zarazem jej najlepszym dziełem.
W muzyce Dark Forest zawsze
bazą był klasyczny heavy metal zagrany
na brytyjską modłę i z dużą dawką
melodii, ale dało też się wyczuć pewne
folkowe fascynacje. Nie inaczej jest i
tym razem, jednak "The Awakening"
jest jakby bardziej melancholijna i nostalgiczna
niż "Dawn of Infinity". Słychać
w tych dźwiękach jakąś tęsknotę i
czuć taki refleksyjny klimat. Doznania
te, poza pięknymi melodiami potęguje
również głos Josh'a Winnarda, który
śpiewa raczej wysoko i trochę chyba delikatniej
niż poprzednik, jednak bardzo
emocjonalnie, co doskonale pasuje do
tych utworów. Tę część płyty reprezentują
chociażby numer tytułowy, "Turning
of the Tide" i "Immortal Remains".
Nie brakuje tu też szybszych kawałków,
w których słychać wpływy "żelaznej
dziewicy", powalających znakomitą
pracą gitarowego duetu. Nowy nabytek
Dark Forest, Patrick Jenkins gra z
Hortonem również w folkowym Grene
Knyght dzięki czemu znają się doskonale
i słychać tę chemię między nimi.
Posłuchajcie takiego "Sacred Signs" i też
to poczujecie. Muszę przyznać, że pierwsze
kontakty z tym krążkiem były
średnio udane. Muzyka wlatywała do
głowy, ale po chwili stamtąd uciekała.
Jednak coś mnie w niej na tyle zaintrygowało,
że postanowiłem wysłuchać jej
w większym skupieniu i wtedy zaskoczyło.
Klimat tej muzyki wręcz mnie
oczarował. Niby jest to po prostu melodyjny
heavy metal, ale tak naprawdę
muzyka Dark Forest jest niesamowicie
głęboka, epicka i skłaniająca do refleksji.
Przyczyniają się do tego również
niebanalne, świetnie napisane teksty. Jestem
tą płytą zauroczony i mam nadzieje,
że wy też będziecie. (5,5)
Maciej Osipiak
Deficiency - The Prodigal Child
2013 - Fantai'zic
Francuzi coraz częściej usiłują odznaczyć
się na metalowym rynku muzycznym.
Ich kolejnym "produktem", jest
Deficiency, zespół młody, grający witalny
nowoczesny thrashyk. Spod ich
rąk właśnie wyszła druga płyta studyjna,
"The Prodigal Child" i tym razem
oferują nam aż 62 minuty energicznej
muzy. Jako pierwszy atakuje nas kawałek
tytułowy z rozbudowanym riffem
przewodnim. Cały efekt psuje jednak
nużący wokal, który staje się być dość
poważnym minusem tego wałka. Wokalista
sprawia wrażenie, jakby z całych sił
usiłował przypominać śpiewaka z Trivium.
Niestety, okazuje się to być niezbyt
udana próbą. Fascynację Trivium
śledzimy również w kolejnych utworach.
Szczęśliwie "Unfinished" prezentuje
się już nieco lepiej, nie tylko wokalnie.
Najlepszym punktem materiału jest
bez wątpienia "The Introspection of the
Omnipotent". Zaczyna się bardzo spokojnie,
tylko po to, by po chwili zacząć
nami pomiatać. Da się nawet usłyszeć w
nim troszkę akustycznej gitary. Reszta
albumu nieco już bardziej odchodzi od
dokonań Trivium, żeby przechylić się
bardziej w stronę Machine Head. Całość
kończy "The Curse of Hu's Hands",
czyli ośmiominutowa jazda z dość
rozbudowanym wstępem. Sumując, odbiór
albumu "The Prodigal Child"
psuje fakt, że każdy kawałek można porównać
do innego zespołu. Mało jest na
tej płycie samego Deficiency... (2)
Daria Dyrkacz
Demoriel - Soapfactory
2013 Self-Released
Biorąc pod uwagę fakt, iż panowie z Demoriel
są Niemcami, okładka, jak i tytuł
płyty, wydaje się trochę nie na miejscu.
Fakt ten od razu rzucił mi się w oczy
i usadowił z tyłu głowy, co nie pozwalało
mi w stu procentach cieszyć się muzyką.
Sama muzyka jednak zdaje się
rekompensować nam tę infantylność.
Od początku witamy się z dość ciekawymi
aranżacjami. Otwierający "Agitator"
wprowadza nas w bardzo ciemny klimat.
Typowy death metalowy wokal
przyjemnie współgra z thrashowymi riffami.
Niewątpliwie na plus działa wyjątkowo
dobre brzmienie gitary basowej,
co jest ostatnio rzadkością. Niestety, z
grubsza wszystkie kawałki brzmią podobnie
i napisane są na jedno kopyto. Z
potoku prawie nieróżniących się od
siebie utworów da się wyłapać "Napalm
Attack". Zabija nas swoimi miarowymi i
krótkimi seriami z podwójnej stopy i
nieco wojskowemu riffowi. Najdłuższy -
tytułowy kawałek - zapowiadał się bardzo
obiecująco dzięki swojej długiej instrumentalnej
partii, jednak szybko muzycy
powrócili do typowego grania i
nadszedł kres niespodzianek. Ogólnie
płyta nie jest zła, choć widoczny jest
mały spadek jakości, jakby koniec płyty
dogrywany był bardziej na siłę i po to,
by zapchać krążek. (3)
Daria Dyrkacz
Devil's Heaven - Heaven On Earth
2014 Helldiver
Devil's Heaven to szwedzki zespół grający
melodyjnego hard rocka z elementami
rocka progresywnego i ostrzejszego,
tradycyjnego heavy metalu. Może
sekstet z Malmö nie cieszy się jakąś
oszałamiającą popularnością, ale tworzą
go w większości starzy muzyczni wyjadacze,
znani ze współpracy, m.in. z
Karmakanic, Flower Kings, Majestic,
Time Requiem, Space Odyssey czy
Allen/ Lande. Przy takim bagażu doświadczeń
i umiejętnościach nie ma tu
więc mowy o przypadkowych dźwiękach
czy pójściu na łatwiznę. Devil's
Heaven trafia idealnie w gusta fanów
hard 'n' heavy czy tzw. AOR, przedstawiając
na "Heaven On Earth" zarówno
rozbudowane, wielowątkowe kompozycje,
aranżowane z progresywno-symfonicznym
rozmachem (instrumentalny
"Festung Europa", balladowy "Cold"),
jak i klasyczny hard rock, inspirowany
dokonaniami Deep Purple ("Touched
By An Angel") czy Led Zeppelin
("Wine Me"). Są też nawiązania do siarczystego
rock and rolla (monotonny
jako całość, zdecydowania przydługi
"Let It All Hang Out"), ale zdecydowanie
najlepiej wypadają na tej płycie ostre,
dynamiczne, stricte heavy metalowe
numery, jak mroczny "Mean Street
City", mocarny, archetypowy wręcz
"Day Of Doom" albo surowy, nawiązujący
do Judas Priest ostatnich lat
"Riders In The Sky". Warto posłuchać,
ale nad kupnem tego CD jednak bym
się zastanowił. (4)
Diamond Lane - Terrorizer
2014 Self-Released
Wojciech Chamryk
Ta amerykańska kapela z Los Angeles
pogrywa sobie od kilkunastu lat melodyjny,
archetypowy wręcz heavy metal,
od czasu do czasu wydając własnym
sumptem kolejne albumy. "Terrorizer"
jest trzecim z nich i mamy na jego przykładzie
możliwość dokonania dokładnej
analizy degrengolady, która dotknęła
przemysł muzyczny w tym kraju. Jest to
bowiem płyta ze wszech miar udana,
łącząca wszystko co najlepsze w klasycznym,
dość ostrym heavy metalu ("The
Enemy", "Cheating Death") i przebojowym
hard rocku ("Hopeless Romantic"),
nie uciekająca też, od w sumie typowych
dla amerykańskich zespołów,
źródeł inspiracji, jak blues rock ("Drift")
czy podszyty Gunsami rock 'n' roll
("Life To Lose"). Tymczasem wydawcy
jakoś nie wykazali zainteresowania, co
jednoznacznie świadczy o tym, że show
biz w USA sięgnął dna, mimo wciąż
ogromnej popularności takiego grania,
chociażby w rockowych stacjach radiowych.
Może nie do końca pasują stylistycznie
do większości utworów z "Terrorizer"
wycieczki w stronę mrocznych,
grunge'owych brzmień w stylu Alice In
Chains ("Slow Destruction", "Kiss The
Ring"), ale są one bardziej urozmaiceniem,
świadczącym o wszechstronnych
zainteresowaniach muzyków niż próbą
zrobienia kariery na popularnym niegdyś
stylu. Dlatego fani amerykańskiego
hard 'n' heavy mogą bez wahania sprawdzić
czy nawet zafundować sobie tę
płytę, bez większego ryzyka wejścia na
minę. (4,5)
Wojciech Chamryk
Dizastor - After You Die We Mosh
2014 Self-Released
No proszę, młody zespół z samego serca
thrash metalu, czyli z Bay Area. Dizastor
istnieje od 2012 roku i do tej pory
nagrał dwie epki i opisywany tutaj debiut.
Podejrzewam jednak, że nie podzielą
losu swoich słynniejszych i starszych
kolegów i stanie się czymś więcej niż
lokalnym zespolikiem im raczej nie
grozi. Ogólnie całość ma fajny koncertowo-alkoholowy
klimacik i podejrzewam,
że na żywca robi niezłe spustoszenie
wśród pijanych thrasherów. Połączenie
starego Exodus i S.O.D. w wykonaniu
Dizastor jednak nie powala. Oryginalności
słownie zero, brzmienie typo-
RECENZJE
107
wo garażowe, a do tego pomimo, że te
16 numerów trwa tylko 37 minut to już
po połowie zaczyna nużyć. Pojawiają się
czasem ciekawe riffy, wokalista brzmi
jak nieślubny syn Baloffa i Zetro, słychać
radość grania. Do tego mają też
jeden naprawdę znakomity numer w
postaci "Down and Out", który kojarzy
mi się ze starym Anthrax i takimi wałkami
jak "Medusa". Na pewno jeśli kiedyś
wrócę do tej płyty to tylko dla niego.
No i jeszcze te exodusowe chórki.
To są plusy. Jednak ogólna monotonia
całości i powtarzanie wciąż tych samych
patentów nie zachęca do ponownego
sięgnięcia po ten krążek. Podsumowując
jest to bardzo przeciętny materiał, który
pewnie sporo zyskuje na koncertach.
Tylko dla fanatyków łykających wszystko
co ma naklejkę "Thrash". Reszta
może sobie zdecydowanie odpuścić. (3)
Edge Of Thorns - Insomnia
2014 Killer Metal
Maciej Osipiak
Melodyjny power metal wciąż miewa się
dobrze, a Niemcy nadal jawią się jako
naturalne zagłębie takich zespołów.
Edge Of Thorns wpisuje się w ten nurt
z nawiązką, zaś trzecim w karierze albumem
"Insomnia" grupa powraca do
pełnej aktywności po kilkuletniej wydawniczej
przerwie. Słychać na tej płycie,
że grają doświadczeni muzycy, a skoro
zespół istnieje od 18 lat, można bez
cienia przesady mówić o nich jako o
weteranach europejskiej fali power metalu
z lat 90-tych ubiegłego wieku. Materiał
też prezentuje się całkiem efektownie,
bo niemiecki power metal charakteryzuje
się odpowiednimi proporcjami
melodii, ciężaru i dynamiki, zaś muzycy
Edge Of Thorns chętnie dodają do niego
inne elementy. Lubią na przykład ostry,
drapieżny speed metal ("Dark Side
Of The Line", "…Of Hearts That Burn"),
klasyczny hard rock też jest im bliski
(początek utworu tytułowego), a nazwa
grupy nie na darmo została zaczerpnięta
od jednego z albumów amerykańskich
mistrzów technicznego metalu -
Savatage ("The 7 Sins Of Arthur
McGregor"). Niestety muzycy czasem
za bardzo na siłę próbują tworzyć rozbudowane,
wielowątkowe kompozycje,
gdy pomysłów na 7-8 minut zdecydowanie
mają za mało ("A Caress Of
Souls"), nie zawsze sprawdzają się też
delikatniejsze bądź balladowe utwory
("…Is This The Way It Ends"), ale tak
udane, zakorzenione w tradycji europejskiego
metalu utwory jak "Walking Like
A Ghost" zdecydowanie równoważą te,
w sumie drobne, niedostatki. (4,5)
E-Force - The Curse…
2014 Mausoleum
Wojciech Chamryk
"Now let's Begin this perverse journey…"
ogłasza wers kończący intro. Zaiste
"The Curse…" jest podróżą na wskroś
perwersyjną. Mamy tutaj do czynienia z
trzecim albumem kapeli, którą założył
były wieloletni basista Voivod - Eric
Forrest. Dlatego nie należy się zdziwić,
gdy usłyszymy fragmenty, które spokojnie
mogłyby zostać nagrane na "Phobos"
czy "Negatron". Nie należy jednak
w E-Force szukać jednoznacznej kalki
muzyki Voivod. Na "The Curse…"
(gdyż na tę chwilę pod takim właśnie
tytułem ma zostać wydana ta płyta, a
nie, jak pierwotnie zakładano, pod "The
Curse of the Cunt") znajdują się jego
wpływy i owszem, jednak ich ilość jest
umiarkowana. Poza tym progresja i
technika to nie jedyne dodatki do muzyki
E-Force. Na przykład w "Perverse
Media" obok prostego thrashu w amerykańskim
wydaniu zostały dodane jakieś
dziwne metalcore'owe elementy. Po
co? Nie wiadomo, jednak burzy to strasznie
strukturę utworu. Reszta muzyki
na "The Curse…" skupia się na szczęście
jednak wokół innych klimatów. Podejście
Erica Forresta do thrash metalu
jest dość niejednoznaczne. Z jednej
strony riffy są proste, z drugiej muzyka
E-Force potrafi pokazać coś w miarę
świeżego, a także interesującego. Problem
stanowi jednak produkcja, dzięki
której brzmienie basu oraz gitar jest średnie
i niezbyt wyraziste. Nawet dobrze
brzmiący gardłowy krzyk Erica nie ratuje
brzmienia albumu. Szkoda, gdyż materiał
zawarty na "The Curse…" może
zainteresować niejednego fana niebanalnego
podejścia do metalu. (3,75)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Eldritch - Tasting The Tears
2014 Scarlet
Po bardzo niepoważnym "Gaia's Legacy"
panowie z Eldritch powrócili z
nowym materiałem. Powiem szczerze,
że bardzo długo zwlekałem z napisaniem
recenzji do "Tasting The Tears",
nie mogłem wyrzucić ze świadomości
ich koszmarku sprzed trzech lat. W
końcu się przełamałem… Uruchomiłem
odtwarzacz i… pozytywnie się zaskoczyłem.
"Inside You" zaczyna się spokojnymi,
gitarowymi akordami, które z
miejsca przeradzają się w chwytliwe
riffy. Sam kawałek brzmi potężnie i szybko
wpada w ucho (szczególnie refren).
Dobre wrażenie robi też utwór tytułowy
- polirytmiczne sekcje perkusyjne w
połączeniu z klawiszami przypominają
mi nieco twórczość zespołu Amaranthe.
Nieźle wypadają też balladowe wariacje
pokroju "Alone Again", czy melancholijnego
"Iris". Na płycie możemy
znaleźć też kilka metalowych petard, w
których szczególnie wyróżnia się "Love
From A Stone" oraz thrashowy "Something
Strong". Sporo tych pochwał się
nazbierało… Czyżby Eldritch wrócił na
właściwy tor? Zespół wydał kilka niezłych
albumów w trakcie swojej, długoletniej
działalności ("Portrait of the
Abyss Within", czy "El Nino"), a "Tasting
The Tears" można spokojnie zaliczyć
do tych bardziej udanych osiągnięć.
Płyta jest przyzwoicie nagrana,
ma kilka, fajnych momentów, a po
kilkakrotnym przesłuchaniu nie odrzuca
- to dobry znak! Największą wadą tego
wydawnictwa jest jego powtarzalność.
Grupa nie wnosi niczego nowego
zarówno do swojej dyskografii, jak i
power / progmetalowego światka. Włosi
zdecydowanie górują w tym nurcie, a
Eldritch, zamiast stworzyć coś osobliwego,
po raz kolejny stara się wpasować
w tę kiczowatą i nieco już oklepaną ramę.
Skoro DGM mogło, to czemu nie
inni? "Tasting The Tears" można nazwać
lekarstwem na traumę po "Gaia's
Legacy" - daję nam długotrwałą ulgę, ale
nie wymazuje tego co zdołaliśmy wcześniej
usłyszeć. Wystarczy odejść od
utartych schematów, trochę poeksperymentować
i stworzyć coś bardziej skutecznego.
(3.5)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Elvenking - The Pagan Manifesto
2014 AFM
Najnowsza płyta Włochów to niemal
dokładnie to, na co czekałam od ośmiu
lat, czyli od wydania świetnego "The
Winter Wake". Znany z łączenia folku
z heavy metalem Elvenking po wydaniu
swojego magnum opus zgubił dobry
trop. Wydanie "The Scythe" wiązało się
z zastosowaniem mniejszej roli skrzypiec,
wejściem w niemal melodeathowe
rejony, a "Red Silent Tides" prawie zupełnie
pożegnało pogańską tematykę
oraz skoczne folkowe melodie na rzecz
współczesnego hard rocka. Przedostatni
krążek, "Era" miejscami sięgał do elvenkingowej
tradycji (dość spojrzeć choćby
na okładkę), jednak prawdę powiedziawszy
nie spodziewałam się, że drobne
folkowo-pogańskie pomruki tej płyty
będą zapowiedzią tak pełnego powrotu
do korzeni. Kilka tygodni przez premierą
"The Pagan Manifesto" zespół - nomen
omen - zamanifestował nową-starą
drogę. Ostatecznie już mocniej eksponującego
ten powrót do korzeni tytułu
chyba nie dało się ułożyć. Zresztą kapitalnie
nastroje panujące na nowej płycie
oddaje także piękna okładka nawiązująca
do klimatu "The Winter Wake". Dodawszy
do tego jeszcze sesję zdjęciową,
gdzie twarze muzyków zdobią makijaże
rodem z początków Elveking, można
było poczuć, że zbliża się coś naprawdę
smakowitego. Ileż razy taki sztafaż
okazywał się jedynie ułudą, bo płyta
wydana po takich wizerunkowych zapowiedział
nie współgrała z nimi ni w ząb.
Szczęśliwie już pierwsze dźwięki płynące
z głośników po włączeniu "The Pagan
Manifesto" utwierdziły mnie w
przekonaniu, że "Elfikrólik" to jednak
uczciwy zespół, który stanął na wysokości
zadania i sprostał oczekiwaniom, jakie
sam rozdmuchał tuż przed premierą.
Najnowszy krążek Włochów nie cofa się
nawet do "The Winter Wake", na którym
folk współgrał z cięższym brzmieniem,
ale wręcz do pierwszych krążków
- "Heathenreel" i "Wyrd". Do tamtych
czasów przenoszą nas nie tylko utwory
w klasycznym dla Elvenking klimacie,
jak choćby "Elvenlegions", "The Druid
Ritual of Oak" czy "Witches Gather", ale
też dosłowne nawiązania. Jest nim pojawiający
się w "King of the Elves" motyw
z "White Willow" czy słowa w refrenie
"The Solitaire" nawiązujące do "Neverending
Nights". Co więcej cała płyta
podtrzymuje pogański klimat traktując
go raz poważnie (historia spalenia na
stosie Urbaina Grandiera), a raz zupełnie
żartobliwie, jak w rock'n'rollowym
wręcz "Pagan Revolution". Podobne
spektrum zespół rozpościera jeśli chodzi
o stylistykę przekazu. O ile poza dwoma
numerami - "Twilight of Magic" i "Black
Roses of the Wicked One" wszystkie w
mniejszym lub większym stopniu sięgają
do początków Elvenking, o tyle nie
są skomponowane w tej samej estetyce.
Na krążku pojawiają się epickie, długie
kompozycje - kawałek-manifest "King of
Elves" i kapitalny, mroczny numer o sabacie
czarownic "Witches Gather". Pojawiają
się także dynamiczne energetyki
nawiązujące do tradycji "Hobs and Feathers"
takie jak "Elvenlegions" czy "Pagan
Revolution". Pojawiają się także folkowe,
ale nie popadające w ludyczną tawernę,
opowiadające interesujące historie
numery w stylu "The Druid Ritual of
Oak" czy "Grandiers Funeral Pyre". Nie
mogło rzecz jasna zabraknąć także celtyckiej
ballady przenoszącej nas atmosferą
w zielone, magiczne puszcze. Zaskakujące
jest to, że zespół sięgnął aż
tak głęboko do swojej dyskografii. "The
Pagan Manifesto" mimo oczywistego
pomysłu na powrót do korzeni, nie jest
płytą, która mogłaby wyjść zaraz po
"The Winter Wake". Zespół nie cofnął
się do momentu, w którym tworzył kapitalne
heavymetalowe kawałki o konkretnych
riffach powiązane z folkowymi
aranżacjami i kompozycjami. Cofnął się
do momentu, w którym muzyka Elvenking
nie padła jeszcze ofiarą mocnego
metalowego przearanżowania, a szkoda,
bo właśnie ten styl, znany z "The Winter
Wake" był najbardziej trafiony i
mógł stać się wyznacznikiem zespołu.
Aż dziw, że Włosi porzucili te nastroje
tak radykalnie skręcając już na "The
Scythe". Można było gdybać, że "The
Pagan Manifesto" będzie takim pociągnięciem
stylu "The Winter Wake".
Wydawało się to całkiem logiczne.
Tymczasem jest to płyta wracająca do
pierwszych dwóch albumów, z domieszką
naleciałości, jakich Elvenking nabrał
w ciągu dalszej kariery. Zespól jest
obecnie w takim punkcie, że zupełnie
nie można wyobrazić sobie jego dalszej
drogi. Cofnie się jeszcze w czasie?
Wróci do rockowo-piosenkowego stylu
z "Red Silent Tides"? A może stworzy
kapitalny folk-metalowy album, bez
chęci udowadniania czegokolwiek. "The
Pagan Manifesto" troszkę taki jest -
"pokażmy, że wciąż jesteśmy folkowym,
pogańskim Elvenking". Czekam z niecierpliwością,
ale jednocześnie delektuję
się płytą, która naprawdę przywróciła
moją wiarę w ten zespół (4,5)
Evilnight - Stormhymns of Filth
2014 Hells Headbangers
Strati
Ależ potężna dawka oldschoolu. Tych
pięciu finów napierdala bezczelny czarny
speed metal z rockandrolowym drajwem
i chamskim przepitym wokalem.
Jest szybko, są dobre melodie i świdrujące
sola. Do tego teksty, których umysły
dzisiejszych metalowców wychowanych
na Arch Enemy nie będą w stanie
ogarnąć i mogą spowodować u nich
108
RECENZJE
stany lękowe i nie trzymanie moczu.
Takie tytuły jak "Turbofuck", "Leather
Bitch", "Napalm Rock" czy "Warbikers"
dają pewne rozeznanie w klimacie.
Każdy fanatyk noszący skóry, katany z
miliardem naszywek i pasy z nabojami
powinien zamawiać tę taśmę jak najszybciej.
Nie brak tu hiciorów z genialnym
"Lord of Darkstar" na czele czy wspomnianym
"Turbofuck", w którym pojawia
się cytat z "Reign in Blood". Tak naprawdę
to wszystko już było, ale przy takich
kapelach jak Evilnight nigdy nie
będę obiektywny. W dupie mam brak
oryginalności, techniczne niedociągnięcia
czy archaiczne brzmienie. To jest
Metal, a nie rurki z kremem. Wspieraj
lub umrzyj. (5)
Evilution - Race Of Hate
2014 Self-Released
Maciej Osipiak
Evilution to solowy projekt gitarzysty/
basisty Jacka Rybczyńskiego, zaś "Race
Of Hate" jest jego debiutanckim
wydawnictwem. Na zawartość tej EP-ki
składają się cztery utwory, utrzymane w
stylistyce technicznego, dość melodyjnego
thrash metalu. Z faktu, że Evilution
tworzy tylko jeden człowiek nie
ma co wyciągać wniosków co do jakości
tego materiału, ponieważ Rybczyński
zaprosił do współpracy kilku świetnych
muzyków i wokalistów. "Race Of Hate"
śpiewają więc Piotr "Pilot" Czaja (Bundeswehra)
i Sebastian Mazurkowski
(Bad Taste), partie perkusji zarejestrowali
Michał Łysejko (Access Denied,
Morowe) i Bartłomiej Zdybel, zaś solówkami
popisali się Zbigniew Langer i
Marcin Wysoczan (Darkmere). Efekt
współpracy w/w panów to kawał solidnego
i urozmaiconego thrashu w amerykańskim
stylu. Czasem bardziej melodyjnego,
kojarzącego się nie tylko z Bay
Area, ale też chociażby z dokonaniami
Annihilator ("Race Of Hate", instrumentalny
"Before The Battle"), ale nie
unikającego też brutalności (niemal blastowe
przyspieszenia w utworze tytułowym,
brutalny quasi growling w "The
Fear Is Rising"). Rzeczony utwór momentami
brzmi też dość nowocześnie, a
wieńczy dzieło urozmaicony aranżacyjnie
"Ultimate Destination". Wnioski?
Najwyższa pora na debiutancki album!
(5)
Exorcism - I am God
2014 Golden Core
Wojciech Chamryk
Na info o tym zespole i ich debiutanckim
krążku natknąłem się parokrotnie
w ciągu ostatnich miesięcy. Zapowiadało
się znakomicie, więc narobiłem sobie
dużego smaka. Exorcism to zespół złożony
z takich muzyków jak Csaba Zvekan
(Ravenlord, ex Killing Machine)
odpowiadający za wokal, teksty, melodie
i aranżacje, a nawet niektóre partie
gitar, Joe "Shredlord" Stump (Ravenlord,
HolyHell, Reign of Terror) grający
na gitarze, basista Lucio Manca
(Ravenlord, Solid Vision) oraz bębniarz
Garry King (m.in. Joe Lynn Turner). "I
am God" to prawie 50 minut znakomitego
heavy/doom metalu opartego na
dokonaniach legendarnego kwartetu z
Birmingham. Co najlepsze nie jest to
inspiracja tylko jednym okresem Black
Sabbath np. z czasów Dio bądź Ozyy'
ego, ale nimi oboma plus płyty z Martinem.
Do tego domieszka pewnych
oryginalnych patentów tworzy niezwykle
smakowitą i skuteczną miksturę.
Ogromnym atutem jest brzmienie, za
które odpowiada sam Csaba, doskonale
uwypuklające każdy instrument i
dźwięk. Wszyscy muzycy to klasa sama
w sobie. Riffy wygrywane przez Stumpa
są niemalże hipnotyzujące, a facet
gra z niesamowitym wyczuciem. Tę pewną
trasowość muzyki potęguje też pulsujący,
wyraźny bas. Garry King również
nie ogranicza się do zwykłego nabijania
rytmu, ale stara się jak najbardziej
urozmaicić swoje partie. No i na koniec
Csaba, którego wokale to mistrzostwo
świata. Moc, technika i pasja to jego
wyznaczniki. Album ma mroczną i zarazem
wciągającą atmosferę. "I am God"
słucha się z ogromną przyjemnością, a z
każdym kolejnym odsłuchem czuję się
co raz bardziej uzależniony. Większość
utworów utrzymana jest w średnich lub
nawet wolnych tempach choć zdarzają
się wyjątki tj. ostatni na płycie "Zero G".
Moim osobistym faworytem jest
"Exorcism", ale pozostałe numery są równie
potężne. Ta muzyka posiada
ogromną głębię dzięki czemu jak już raz
się w nią wpadnie to później nie ma ratunku.
Światowej klasy muzycy nagrali
światowej klasy album, który mam
ogromną nadzieję, że nie przejdzie bez
echa. (5,4)
Factor Hate - The Watcher
2013 Self-Released
Maciej Osipiak
Tym razem debiutanci, choć sądząc po
zdjęciu zdecydowanie nie pierwszej
młodości, z Francji. Factor Hate powstał
w 2011 roku i na razie jako instrumentalny
kwartet szlifował materiał. Na
początku 2012 roku do składu dołączył
wokalista Titi Wild i Factor Hate zaczął
funkcjonować jako pełnoprawny
zespół. "The Watcher" to debiutancka
EPka zawierająca cztery heavy metalowe
utwory oparte na klasykach takich
jak Judas Priest czy Accept. Sami muzycy
w notce promocyjnej wymieniają
też Alice Coopera i faktycznie chwilami
można pewne podobieństwa wychwycić.
Od razu mówię, że tym materiałem
chłopaki nie tylko świata, ale też
nawet Francji na pewno nie podbiją. Tu
nie chodzi o to, że te kawałki są chujowe,
bo wcale takie nie są. Są tylko poprawne,
a to za mało. Słucha się tego
miło, nie ma się wrażenia marnowania
czasu, ale już za chwilę o tym krążku zapominamy.
Po za tym w tych utworach,
pomimo fajnych refrenów czy solówek
jest za mało urozmaicenia. Riffy są do
bólu przewidywalne, a do tego brakuje
im mocy. Ogólnie jak na pierwszy materiał
mający zaznaczyć obecność Factor
Hate na scenie to jest ok. Niestety przy
dzisiejszej konkurencji może to nie
wystarczyć. Aczkolwiek słucha się tego
przyjemnie. (3,5)
Maciej Osipiak
Fallen Order - The Age of Kings
2014 Self-Released
Fallen Order pochodzą z Nowej Zelandii,
powstali w 2005 roku i mają na koncie
zaledwie jedno demo i tę debiutancką
EPkę. Zespół gra tradycyjny heavy
metal oparty na podwójnych gitarowych
pasażach w stylu Iron Maiden lub
Judas Priest z domieszką power metalu
w klimacie Iced Earth. No i właśnie
Fallen Order można nazwać nowozelandzką
odpowiedzią na ekipę Jona
Schaffera. Podobieństw jest sporo począwszy
na klasycznym riffowaniu, poprzez
epicką atmosferę, a na wokaliście
Hamish'u Murray'u skończywszy. Jego
sposób śpiewania i czasem barwa głosu
przywodzi na myśl Barlowa, a momentami
mam nawet dalekie skojarzenia z
Ville Laihialą (Sentenced). W każdym
razie gość jest chyba najjaśniejszym
punktem zespołu. Śpiewa najczęściej niskim
i głębokim głosem, ale jak trzeba
potrafi też zaskoczyć falsetem. Kolejnym
plusem jest bardzo dobre, dynamiczne,
selektywne i świeże brzmienie,
dzięki któremu możemy w pełni delektować
się muzyką. Na płycie znajduje
się pięć numerów z czego najlepsze są
pierwszy "Stand Together" i ostatni,
najdłuższy "The Age of Kings", który jak
dla mnie jest małym majstersztykiem.
Reszta utworów jest dobra, ale nie powala
tak jak te dwa wymienione. Na
płycie panuje ciemnawa, podniosła
atmosfera, która dodaje jeszcze większego
smaczku tym kompozycjom. Słychać,
że zespół potrafi komponować i
posiada do tego wystarczające umiejętności
techniczne. Pierwszy, bardzo udany
krok już zrobili, teraz pozostaje tylko
czekać na pełną płytę. Jeśli jeszcze bardziej
rozwiną swój styl i utrzymają poziom
numeru tytułowego to będzie bardzo
srogo. Ja już zacieram łapy, a na razie
wracam do słuchania "The Age of
Kings". (5)
Maciej Osipiak
Flotsam and Jetsam - No Place For
Disgrace
2014 Metal Blade
Jakie jeszcze klasyczne albumy, które są
fenomenalne przez to, że są takie jakie
są, zostaną jeszcze nagrane ponownie w
przyszłości? "Number of the Beast"?
"Kill'em All"? "Show No Mercy"?
"Crimson Glory"? Nie widzę za bardzo
sensu w tego typu zabiegach - po co brać
swój najbardziej klasyczny i uwielbiany
przez fanów album, i nagrać go od nowa
po latach? Technologia się przecież aż
tak nie zmieniła, a oryginalne wydawnictwa
posiadają często to, czego ich
nowsze klony nie posiadają - analogowe
brzmienie, większą energię zrodzoną z
młodzieńczego zapału i lepszą formę
oraz kondycję samych muzyków. To naprawdę
słychać. Bolesne jest słuchanie
tego, jak zostały zgwałcone partie wokalne.
Wiadomo, że Eric nie jest już
tym samym wokalistą co był kiedyś, jednak
czy jest sens w pokazywaniu jak
bardzo odstaje od tego, co prezentował
swoimi umiejętnościami 26 lat temu?
W oryginalnym "Dreams of Death" mieliśmy
piękną wysoką nutę na zakończenie
dwugłosowej partii wokalnej. Tutaj
jej nie uświadczymy, zamiast tego
dostaliśmy miałkie zawycie rodem z
filmu przyrodniczego o konających gazelach.
Straszną różnicę słychać przy "I
Live You Die" (większa niż przy innych
utworach, znaczy). Różnicę na niekorzyść
nowszej wersji naturalnie. Wokal
na niej brzmi jak wyrwany z dupy, nie
pasujący zupełnie do kompozycji, a gitary
brzmią co najmniej dziwnie. Goryczy
dopełnia zwolnione tempo i fatalne
chórki. Przez to wszystko się tutaj nie
trzyma kupy i wygląda strasznie kaleko
w porównaniu z oryginałem. Choć produkcja
jest czystsza, to nie jest do końca
czytelniejsza. Gitary są co prawda lepiej
słyszalne, przez co słychać jak bardzo
zwolnione riffy obsysają na tym albumie,
ale gitara basowa została brutalnie
wepchnięta w tył miksu, w taki sposób,
że bardzo rzadko ją słychać. Jednak lepsza
słyszalność gitar nie zawsze jest
regułą. W niektórych motywach gitary
zostały przyciszone, przez co całą czytelność
i czystość diabły wzięły i szlag
trafił. Stopa brzmi jak uderzanie plastikowym
widelcem w metalowy rant
werbla. Przy pojedynczych uderzeniach
to nie brzmi jeszcze tragicznie, jednak w
partiach z podwójną stopą wybija się to
straszliwie. Ten album najlepiej zaorać i
kupić oryginalne wydawnictwo z 1988
roku. Naprawdę. Ponieważ jest to album,
który został nagrany od początku,
w którym praktycznie nic nie zostało
zmienione w kompozycjach (a nawet
odjęto jak pokazuje początek do "The
Jones") oceny nie będzie, bo żadna cyfra
nie wyrazi ogromu marności jaka
została tu popełniona. Właściwie użycie
określenia "marność" jest wyświadczeniem
temu albumowi nie lada honoru i
zaszczytu. Jaki jest cel nagrywania od
nowa wolniejszych wersji starszych
kawałków? Już nawet ich akustyczne
wersje miałyby więcej sensu. Co Flotsam
& Jetsam chciał pokazać na tym
albumie? Co chcieli udowodnić? Przecież
to brzmi tragicznie! Kto jest grupą
docelową dla tego albumu? Dla kogo
jest przeznaczona ta płyta? To wydawnictwo
właściwie nie powinno się zdarzyć.
Nie zostało zaprezentowane na
nim nic nowego. Chyba, że czymś nowym
i ekscytującym nazwiemy koślawe
odegranie starszych kompozycji. Całe
szczęście, że podobny los nie spotkał
"Doomsday For The Deceiver"! (-)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Forever Storm - Tragedy
2013 EBM
Myśląc - serbski zespół metalowy - przeważnie
nic nam nie przychodzi na myśl.
Niedługo może się to zmienić za sprawą
power metalowego Forever Storm,
który brzmi obiecująco. Choć zespół powstał
już osiem lat temu, to na wyżyny
swych możliwości wspina się powoli, ale
sukcesywnie. Premierę swojego drugiego
albumu długogrającego ma już za sobą i
RECENZJE
109
może pochwalić się nam dwunastokawałkowym
materiałem. Zaraz po intrze
zaczyna się godzinna melodyjna
jatka z ostrymi choć chwytliwymi elementami.
W tytułowym utworze mamy
nawet lekki skłon w kierunki thrash metalu.
Pomimo skłonności do agresywności
na płycie nie zabrakło kojącej
ballady w postaci "Carry On The Flame",
która płynie z pomocą gitary akustycznej
i pięknego kobiecego śpiewu.
Kawałek jest niczym cisza przed burzą,
bowiem zaraz po nim uderza nas energiczna
petarda "Paradox". Godnym napomknięcia
jest również "Heath Comes
Alive", który jest najbardziej agresywny
na płycie z domieszką ostrego riffu i
hipnotyzującego wokalu. Najnowsza
płyta Forever Storm może być nie lada
gratką dla fanów Firewind! (3)
Freedom Call - Beyound
2014 SPV
Daria Dyrkacz
Jestem pełen podziwu dla Freedom
Call. Mimo odejścia Dana Zimmermanna,
mimo negatywnych opinii na
temat "Land Of The Crimson Dawn" i
krytyki pewnej grupy słuchaczy wyzywających
ich od "tych grających pedalski
metal dla dzieci", Freedom Call ma
się wciąż dobrze i wciąż wydaje kolejne
płyty. Najnowszym ich dziełem jest
"Beyond". Czy tym razem udało się
zadowolić fanów Freedom Call, którzy
od lat wyczekują powrotu do starego
stylu? Powiem tak, płyta może nie jest
aż tak szybka jak "Eternity", który uważam
za ich największe osiągnięcie, ale
na pewno "Beyond" to najlepszy album
od czasów właśnie "Eternity". To bardzo
mocne słowa, które mogą co nie których
przerazić i przynieść zwątpienie,
czy autor recenzji wie co pisze. Od lat
Freedom Call walczy z problemem
stworzenia nie tyle albumu utrzymanego
w ich stylu, co stworzenia równego,
energicznego i przebojowego materiału,
który "zapchany" będzie przebojami.
W takim radosnym power metalu
bez dobrych melodii i chwytliwych
refrenów ciężko zrobić cokolwiek, dlatego
ostatnie wydawnictwa nie zadowala
w pełni, ale... Na pewno powiew świeżości
w zespole wniósł perkusista Ramy
Ali znany choćby z Iron Mask. Jest on
pewny siebie, gra dynamicznie i z werwą.
Płyta jest równa, urozmaicona, zaskakująca,
energiczna i przede wszystkim
przebojowa. Nie bez powodu
wybrano na pierwszy numer "Union Of
The Strong". To rasowy otwieracz w
stylu Freedom Call. Szybki, melodyjny
i oddaje to co najlepsze w tym gatunku:
jedni usłyszą w nim coś z Helloween
inni coś z Gamma Ray. Jednak nie to
jest najważniejsze. Liczy się mocne uderzenia
na starcie i dobra promocja albumu.
Z takim utworem można wielu słuchaczy
zachęcić do sięgnięcia po "Beyond".
Co ciekawe, tym razem Freedom
Call nagrał album, który zawiera
czternaście utworów dających godzinę
materiału. Nie martwcie się, niemiecki
band nie wdał się w zbędne wydłużanie
motywów, czy też powielanie tych samych
patentów. Ci, którzy lubią "Land
Of the Light" z pewnością przekonają się
do takiego hitu jak "Knights Of Taragon".
Trzeba przyznać, że Freedom Call
od lat nie stworzył tak znakomitego kawałka,
który tak zachwyca pozytywną
energią. Fani power metalu i Gamma
Ray ucieszą takie dźwięki, jak "Heart
Of Warrior" czy "Edge Of The Ocean".
"Come on Home" też wpisuje się w ten
standard. Właśnie to jest Freedom Call
taki jaki znam i lubię: radosny, zaskakujący,
chwytliwy, przebojowy, idealny
utwór na koncert. Najdłuższym utworem
jest "Beyond" i tutaj Chris Bay
pokazuje, że nie jest takim złym wokalistą,
wie jak nadać kompozycji emocji,
klimatu i urozmaicenia. Sam kawałek
opatrzony został w ciekawy motyw i
melodię - jak widać wciąż można
stworzyć kompozycje power metalowe
w starym stylu. Na płycie nie brakuje
też elementów wyjętych z "Dimensions"
i właśnie taki nieco mroczniejszy
"Among The Shadows" brzmi jak zagubiony
kawałek z tamtego albumu. Miło
usłyszeć, że zespół urozmaica swój materiał
i to w takim stylu. Kolejny przebój,
który zachęca do wspólnej zabawy z
Freedom Call. "Journey Into Wonderland"
jest dobrą kompozycją, aczkolwiek
zespół nieco przedobrzył z radosnym
klimatem. Ciekawie brzmi "Rhytm
Of Life", w którym przejawiają się motywy
Manowar i nieco muzyki disco lat
80-tych - to mieszanka intrygująca, ale
oczywiście na plus. Najsłabszym utworem
na płycie jest "Dance Off The Devil",
jego motyw potrafi nieco zaburzyć
stan psychiczny i nerwowy słuchacza.
Końcówka płyty jest godna uwagi,
pojawia się w niej energiczny "Paladin",
przebojowy "Follow Your Heart" czy
chwytliwy i nieco hard rockowy "Beyond
Eternity". Oczywiście wszystkie trzy
utwory to rasowe kawałki Freedom
Call, tak więc fani na pewno się ucieszą.
Nie tak łatwo zaciekawić słuchacza
przez godzinę materiału, a jednak Freedom
Call wybrnął z tego zadania i pokazał,
że można nagrać urozmaicony i
przebojowy materiał, który wciąga w wir
radosnego świata Freedom Call. Co
ciekawe udowodnił fanom, że stać ich
na płytę, która nasuwa na myśl pierwsze
płyty, że Freedom Call to kapela power
metalowa, a nie tylko obiekt kpin słuchaczy.
Dobra robota! Czekam na więcej.
(5)
Gang - Inject The Venom
2014 Emanes Metal
Łukasz Frasek
Francuzi pogrywają metal od ćwierć
wieku, tak więc w ich przypadku można
już chyba mówić o ogromnej miłości do
takiej muzyki, co dobitnie podkreślają
na "Inject The Venom". Momentami
jest naprawdę ostro, wręcz thrashowo
(rozpędzony opener "Primal Reign",
zróżnicowany "Man Of Sorrow"), ale
Gang to generalnie zespół klasycznie
metalowy. Rzekłbym nawet, że bardzo
klasyczny, nawet oldschoolowy, bo większość
numerów z tej płyty brzmi tak,
jakby została zarejestrowana w pierwszej
połowie lat 80-tych. Wyróżniają
się wśród nich szybki, zwarty i bardzo
dynamiczny "The King Became A God",
miarowy, kroczący rocker "All Of The
Damned" z niższymi, agresywnymi wokalami
oraz kojarzący się z najlepszymi
latami Dio, zakończony klawiszową kodą,
"All The Foll Around". Fascynację
latami 80-tymi. zespół manifestuje też
sprawnie zagranym coverem " If Heaven
Is Hell" Tokyo Blade. Co prawda nie za
bardzo rozumiem, dlaczego śpiewa w
nim obecny wokalista Tokyo Blade,
Nick Ruhnow, skoro utwór pochodzi z
debiutanckiej płyty Anglików z 1983r.,
ale nie ma to większego znaczenia, bo
wszystko brzmi w tej przeróbce zawodowo.
Gorzej jest gdzie indziej, bo zbyt
często razi syntetyczne, niedopracowane
brzmienie perkusji ("Dying World"),
problemem zespołu są też dłuższe
kompozycje - z założenia chyba epickie
i wielowątkowe, ale zbyt rozwleczone i
nijakie ("Edge Of Time"). Gdyby na "Inject
The Venom" było 8-10 numerów
takich jak trwający niewiele ponad trzy
minuty, ostry "Chaos For Glory", na pewno
wystawiłbym wyższą ocenę, a tak
to i owo warto jeszcze dopracować bądź
poprawić. (4)
Wojciech Chamryk
Grand Magus - Triumph and Power
2014 Nuclear Blast
Klasyczny heavy metal ma się ostatnio
dobrze i nie mamy prawa narzekać na
ogólną kondycję albumów z tego nurtu.
Droga heavy metalu jest solidna i prosta,
a kolejny album studyjny szwedzkiego
Grand Magus jest solidną podwaliną
jej następnego odcinka. Płyta
brzmi godnie i prezentuje bardzo udany
materiał. Pierwszy utwór zaczyna się
niezwykle klimatycznie, delikatnym deszczykiem,
odgłosem odległego burzowego
nieba i tętentem końskich kopyt.
Odgłosy przechodzą równomiernie w
melancholijny, stonowany gitarowy motyw
zagrany na akustyku. Po chwili na
muzyczną scenę wjeżdżają basowe chóry.
To wszystko po kilku taktach przeradza
się w epicką kompozycję, która
przyprawia o dreszcze i stawia wszystkie
włoski na ciele w pozycji pionowej. "On
Hooves of Gold" narzuca klimat na całą
resztę albumu. Jest niezwykle epicko,
wzniośle i w pełni blasku chwały i majestatu.
Jedynym mankamentem "On
Hooves of Gold", którego nie posiada
żaden inny utwór, są wokale. JB śpiewa
naprawdę świetnie i starannie na tym
albumie, jednak w utworze wybranym
na otwieracz jego wokale nie komponują
się zbyt dobrze z resztą utworu.
Takie jest pierwsze wrażenie, gdyż przy
kolejnych odtworzeniach tego utworu,
wokale już się tak nie gryzą z resztą instrumentów.
Album ma bardzo silny
wydźwięk i bardzo umiejętnie spawa ze
sobą rejony epickie, doomowe, klasyczne
heavy metalowe, a nawet stonerowe.
To wydawnictwo jest bardzo różne
od wszystkiego, co do tej pory stworzył
Grand Magus, jednak nadal trzyma
bardzo wysoką klasę. Niezmiernie
ciekawym dodatkiem jest szerokie zastosowanie
głębokich i mocnych basowych
chórów. Dzięki temu najnowszy
Grand Magus brzmi jak wypadkowa
Warlord, Bathory, Reverend Bizarre i
właśnie… Grand Magus. Tak epickiego
refrenu jaki jest w fenomenalnym tytułowym
numerze, pozazdrościć mogą
wszystkie inne kapele obracające się w
tej tematyce. Grand Magus gra mocno,
silnie i zalewając słuchacza kobiercem
stalowych ostrzy. Mocno za serce
chwycił mnie "Steel Versus Steel", który
mimo kiczowatego tytułu jest świetnym
klasycznym heavy metalowym numerem.
Warstwa liryczna jest wyśmienita i
we wspaniały sposób opisuje jedną z
barwniejszych postaci fantasy, a mianowicie
Elryka z Melnibone z powieści
Michaela Moorcocka. Teksty zawsze
były mocną stroną Grand Magus i w
przypadku "Triumph and Power" nie
jest inaczej. Wspaniałe liryki dotykające
tematycznie nie tylko literatury, ale
także sił przyrody, motywu walki oraz
kultury i wierzeń nordyckich. To wszystko
idealnie współgra z warstwa muzyczną
w której oprócz standardowego zestawu
gitara-bas-perkusja nie zabrakło
także motywów zagranych na folklorystycznych
instrumentach ze Skandynawii
i innych. Dzięki temu wszystkiemu
Grand Magus dostarcza nam bardzo
ciekawą i bardzo zróżnicowaną płytę,
która łączy ze sobą wiele stylów i równie
wiele wpływów. Nie jest już tak doomowo
jak kiedyś, jednak nadal jest wyśmienicie
i bez sprzeniewierzenia dawnych
ideałów. (5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Green Death - The Deathening
2013 Confuse & Offend
Z czym fanom metalu może kojarzyć się
Iowa? Oczywiście, że ze Slipknotem.
Nowym towarem tamtejszej sceny jest
Green Death, który jednak z samym
Slipknotem, oprócz miejsca pochodzenia,
nie ma nic wspólnego. Zespół składający
z się z młodych i gniewnych
przedstawicieli nurtu z pogranicza
thrash i heavy, może pochwalić się debiutanckim
albumem. Już sama okładka
podpowiada nam, że będziemy mieć do
czynienia z czystym oldschoolem, za to
czternastokawałkowy materiał świadczy
o thrashowej energii i niepohamowanej
agresji, ale i też melancholii drzemiącej
w muzykach, której dają całkowity
upust. Z początku zaskakuje nas przydługawe
intro ale już za chwile tempo
przyspiesza. Dopiero przy "Skeleton
Man" zespół się hamuje, muszę przyznać
z całkiem ciekawym riffem. Sam
kawałek jest czysto heavy metalowy.
Niestety potem płyta trochę się rozkracza.
Następuje długi i monotonny
"The Devil's Man/Bathed in Black",
który po prostu nudzi. Zaraz po nim
dowala mocny i szybki "S.T.B" i takie
zmiany tempa utrzymują się do końca
albumu: na przemian, ze monotonnego
do szybkiego kawałka. Jest jednak mocny
punkt w tej części materiału. Mianowicie
"Creature Feature" będący ukłonem
w stronę dobrego starego thrash
metalu. Kawałek jest bardzo chwytliwy
i myślę, że spokojnie sprawdziłby się na
koncertach. Sama płyta jednak stoi na
110
RECENZJE
dość niskim poziomie. Wchodzi do
głowy słuchaczowi równie szybko jak
wychodzi i niestety bardzo często nudzi.
Pozostaje nam mieć nadzieje, że ich
następny album będzie lepszy. (1,5)
Gun Barrel - Damage Dancer
2014 Massacre
Daria Dyrkacz
Doczekaliśmy się w końcu siódmego albumu
niemieckiego Gun Barrel. Lata
upływają, a ta formacja od 1998 roku
pokazuje, że można sukcesywnie połączyć
heavy metal, power metal i hard
rock w jedną formułę, która znakomicie
oddaje niemiecką solidność i wyrafinowanie.
Siódmy album zatytułowany
"Damage Dancer" właściwie nie wnosi
niczego nowego do twórczości Gun
Barrel. Jest to dalej to co znamy w przypadku
tego bandu. Ale czy ktoś spodziewał
się czegoś innego? Już pierwsze
dźwięki wprowadzają nas w znany nam
świat Gun Barrel. Ostry riff przesiąknięty
AC/DC czy Krokus, a wszystko
utrzymane w niemieckim klimacie a`la
Accept. Znakomicie ten styl odzwierciedla
tytułowy kawałek "Damage Dancer".
To samo dostajemy w "Bashing Thru",
ale tutaj słychać luz i dobrą atmosferę
jaka panuje w zespole. Wszystko brzmi
dobrze, ale czegoś ostatecznie brakuje.
Wokalista Patrick oszczędza się, a
przecież stać go na więcej - najlepiej
zostaje to uchwycone w power metalowym
"Building The Monster". Na krążku
dominują hard rockowe, niestety nudne
patenty takie jak te w "Judgment Day" i
"Passion Rules". Innym słabymi punktami
tego wydawnictwa jest brak ciekawych
hitów oraz brak chwytliwych melodii,
a przecież bez tego ani rusz w
przypadku takiego grania. Gdy jednak
gitarzyści stawiają na ciężar i agresję,
wtedy tak naprawdę pojawiają się najciekawsze
utwory. Wystarczy wymienić
"Back Alley Ruler", który wydaje się być
wzorowany na Rainbow. "Damage
Dancer" to solidny krążek, ale brakuje
czegoś co by sprawiło, że chciałoby się
pamiętać o tej płycie. Nie ma jednak na
niej takich hitów i melodii, które odmieniłyby
los tego krążka. Ot, solidny
album zasłużonej formacji, która wie jak
grać, choć w swojej karierze mają już
ciekawsze albumy. (3,5)
Gus G - I Am The Fire
2014 Century Media
Łukasz Frasek
Greckiego gitarzystę Gusa G. zapewne
najbardziej kojarzycie z grupy Firewind.
Zapewne niezbyt korzystne recenzje
dwóch ostatnich płyt macierzystej
formacji oraz wakat na stanowisku
wokalisty, skłoniły go do spróbowania
swoich sił w nowym projekcie sygnowanym
własnym nazwiskiem. Solowy
album Gusa to tak naprawdę kolejny
album Firewind, tym razem z dużą ilością
gości i niestety nie wróży to najlepiej,
nawet jeśli okładka jest zgoła zachęcająca...
Nie jest to także pierwszy,
debiutancki solowy krążek tego gitarzysty,
jak krzykliwie określa się go w
internecie i reklamach, gdyż w 2001
roku czyli krótko przed pierwszym pełnym
albumem studyjnym Firewind
"Beetween Heaven And Hell" wydał
album zatytułowany "Guitar Master"
będący krążkiem instrumentalnym.
Drugi solowy, kojarzący się nieco tytułem
z deklaracją Smauga wypowiadaną
głosem Benedicta Cumberbatcha pod
koniec drugiego Jacksonowskiego
"Hobbita". Na dwanaście kompozycji
tylko dwie są w pełni instrumentalne, a
reszta została zrealizowana z licznymi
gośćmi przy mikrofonie. Wystarczy
choćby wymienić takie nazwiska jak
Tom Englund, Michael Starr czy Mats
Levén. Ten ostatni, kojarzony głównie
z Candlemass, do którego wrócił
dwa lata temu, zaśpiewał w czterech numerach
i szczerze mówiąc wielka szkoda,
że Gus G. nie dał mu zaśpiewać na
całej płycie. Duże zróżnicowanie głosów
niestety odbija się tutaj mocno na jakości
i sprawia wrażenie niespójności zawartego
an albumie materiału. Pierwszy
utwór jest naprawdę obiecujący. "My
Will Be Done" jest ciężki, melodyjny i
ma w sobie wiele z dawnego Firewind.
Świetnie sprawdza się też wokal Levéna
i oczywiście praca gitary Gusa, który
pokazuje swoje umiejętności shredingu i
które choć są już wszystkim doskonale
znane, tu znów brzmią świeżo. Fantastycznie
wypada też numer drugi, "Blame
It On Me". Ponownie z Levénem,
ale przywodzący na myśl Megadeth z
początku lat 90-tych. Po nim następuje
utwór tytułowy, w którym zaśpiewał
Blake Allison, udzielający się w zespole
Devour the Day. Ten kawałek także
jest melodyjny i dość ciężki, ale maniera
Allisona zdaje się do niego nie pasować,
zbliża się tutaj cała kompozycja i kształt
do muzyki takiego Bullet For My Valentine.
Instrumentalny "Vengeance" to
z kolei bardzo przyjemny, ale mało odkrywczy,
pędzący numer, w którym na
basie gościnnie wystąpił David Ellefson,
który naturalnie odcisnął na tym
utworze Megadethowe piętno, a Gus
również postarał się by takie skojarzenia
się w naszych głowach pojawiły. Kolejnym
jest "Long Way Down" z wokalistką
Alexią Rodriguez. Niestety nie jest to
dobry utwór, wokal Rodriguez jest
nieciekawy i kiepsko prezentuje się na
muzycznym tle, które nie wiedzieć czemu
ma za bardzo wysuniętą do przodu
perkusję, która brzmi jakby była puszczona
z syntezatora, a nie nagrana przez
żywego człowieka. Szósty "Just Can't
Let Go" również nie rusza tak jak dwa
pierwsze i ewentualnie wcześniejszy instrumental.
Wokal Jacoba Buntona
brzmi słodko, jakby udawał Chrisa
Cornella, a lekkie tło muzyczne jest
równie nieudane, nawet jeśli zawiera
ciekawe ostrzejsze wstawki, doskonale
znane już z podobnego grania. Poza
tym dwie ballady pod rząd, to nie najlepsze
rozwiązanie. Drugi instrumentalny
utwór (i niestety ostatni) ponownie
jest szybki, pędzący i rozbudowany.
Progresywny szlif zawdzięcza basie
Billa Sheehana. Pod dwóch słabych
numerach przynajmniej jest znów czego
posłuchać i odetchnąć pełną piersią,
nawet jeśli w przypadku Gusa i podobnych
artystów jest to powtarzanie ciągle
tych samych zagrywek i linii melodycznych.
Numer ósmy ponownie należy
do Levéna. To także udany kawałek,
ciężki i pochodowy, a zarazem bardzo
melodyjny i wpadający w ucho, a w
dodatku utrzymany w dość klasycznym
stylu. W kolejnym z kolei słyszymy
Starra, wokalistę popularnej glam metalowej
grupy Steel Panther. Zresztą
"Redemption" nawet został w takiej stylistyce
rozpisany, najpierw akustyczna
zmyłka, a potem typowa glamowa jazda.
To dobry utwór, ale także tutaj nie
odkrywa się prochu. Rozczarowaniem
jest znów kolejny lżejszy numer, "Summer
Days" z wokalem Jeffa Scotta
Soto. Tekst tego utworu to jest po prostu
żenada, która w nadmiernej ilości i
po nasty w podobnej stylistyce nie
wzbudza już nawet śmiechu. Swobodnie
mógł być to kolejny instrumental,
a tak wyszedł niestety niestrawny potworek.
W przedostatnim, zatytułowanym
"Dreamkeeper" wokalnie udziela się
Englund. Niestety także ten utwór jest
słaby i nawet nie dlatego, że jest kolejną
balladą, ale choćby dlatego, że Gus skopiował
tutaj samego siebie. Płytę zamyka,
czwarty i ostatni z Levénem, a mianowicie
"End of the Line". Równie udany
co trzy poprzednie z tym wokalistą,
ponownie lżejszy, ale przynajmniej dość
ciekawie poprowadzony. Tak jak w
przypadku dwóch poprzednich albumów
Firewind, "Days of Defiance" i
"Few Against Many" pomysłów starczyło
na zaledwie kilkanaście minut. Na
dwanaście utworów, cztery, może sześć
nadaje się do słuchania, a to niestety za
mało żeby powiedzieć, że jest to dobry
album. Bo to album mocno przeciętny,
odtwórczy i nie pokazujący absolutnie
nic nowego w grze Gusa. Może gdyby
Levén zaśpiewał też w reszcie numerów,
podciągnęłoby to ocenę wyżej, tak
się niestety nie stało. Kryzys twórczy
tego gitarzysty jest niestety bardzo
widoczny i przydałby mu się kilkuletni
urlop na zebranie pomysłów, zarówno
do projektów solowych jak i do kolejnej
płyty Firewind z jeszcze nie ogłoszonym
następcą Apolla Papathanasio.
Gus G. bowiem ogniem był, kiedy zaczynał
swoją przygodę z Firewind, teraz
jest zaledwie dymkiem, który pożaru i
rewolucji nie wznieci. Ocena: (3,6)
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Hammercult - Steelcrusher
2014 SPV
Jeżeli popularność wzrasta tak szybko,
jak w wypadku tego zespołu, to wiedz,
że coś się dzieje. Panowie z Izraelskiego
Hammercult jednak zdają się na to nie
zwracać przesadnej uwagi i do reszty
skupiają się na własnej pracy. Mają na
swoim koncie już demko i jednego longplaya,
a za sobą parę dobrych tras koncertowych
u boku takich gigantów jak
Napalm Death czy Sepultura, ale
Izraelczycy nie zamierzają odpoczywać.
Wydany w tym roku album "Steelcrusher"
jak sama nazwa bezbłędnie wskazuje
- kruszy stal. Motywem przewodnim
płyty bezapelacyjnie jest czysta
agresja, szaleńcze tempo i wściekłość.
Album zaczyna się klimatycznym intrem
"Hymn to Steel" aby przejść od
razu w chwytliwy i wpadający w ucho -
głównie za sprawą refrenu - kawałek tytułowy.
Dalej chłopaki przędą równie
dobrze jak na początku. W sumie większość
kawałków jest na jednym poziomie
i nawet trochę zlewają się w jedną
całość, co ma swoje plusy jak i minusy.
Fascynującym kawałkiem jest "Satanic
Lust", który przyciąga uwagę swoim
kontrowersyjnym tekstem dotyczącym
groupies. Warty zaznaczenia jest również
"We are the People" gdzie solówkę
zagrał sam Andreas Kisser z Sepultury!
Płyta jako całokształt jest na wysokim
poziomie i sukces izraelskiego
Hammercult, moim zdaniem, jest tylko
i wyłącznie kwestią czasu. (4,5)
Harlott - Origin
2014 Punishment 18
Daria Dyrkacz
Przedstawiciele sceny thrash metalowej
z Australii zawsze grali swoją muzykę w
sposób szybki, agresywny i bezkompromisowy.
Stąd nie zdziwiłem się, gdy zostałem
przywitany brutalnymi tremolo,
dużo liczbą kopytek, podwójną stopa i
wszędobylskim werblem. Debiutancki
album Harlott jest szybką dawką thrash
metalowej zabawy i łomotu. Ta impreza
została okraszona całkiem umiejętnymi
przejściami, co jest o tyle ważne, że bez
dobrego połączenia, dwa dobre riffy nie
będą ze sobą współgrały. Szczęśliwie dla
Harlott, ta kwestia została dobrze dopracowana
w ich utworach. Solówki są
bardzo wyraźne i głośne. I bardzo
dobrze, bo jest co pokazywać. Leady są
skomponowane bardzo agresywnie, jednak
zdarzają się bardziej melodyjne
fragmenty, jak w "Export Life", które jednak
bardzo dobrze pasują do reszty riffów
kompozycji i do struktury kawałków.
Podczas masteringu ścieżek wokalnych
użyto podobnych rozwiązań, co
przy nagrywaniu głosu Petrozzy na
"Enemy of God" i "Hordes of Chaos".
Harlott idzie tą samą ścieżką, nie
pozwalając, by produkcyjne niedoróbki
odbiły się na jakości ich muzyki. Z
drugiej strony można powiedzieć, że
polerowanie dźwięku pozbawiło debiut
Australijczyków wszelkiej chropowatości
i "old-schoolowości". To jednak dotyczy
zwykle tylko brzmienia, gdyż same
kompozycje są do szpiku kości thrash
metalowe. Daleko jednak załodze z
Melbourne do pionierskiego Hobbs'
Angel of Death. Bardzo rzadko zdarza
się muzyce Harlott zwalniać. Na
krótkim i ultraszybkim "Ballistic" wokalista
tak szybko naparza swe wersy, że
aż trudno nadążyć za tekstem i za tym
co się w ogóle dzieje w utworze. Zdarzają
się także wpływy, które ewidentnie
są zaczerpnięte z nowocześniejszych
odmian thrashu. W "Heirophobia" można
natrafić na takie elementy. Jednak
główną wadą albumu, która ciąży wielce
na jego ocenie, to jego monotonność.
Riffy są pyszne, przejścia są fajne, tempo
jest zawrotne, a jednak… a jednak
jest to wszystko także na wskroś monotonne.
Bardzo trudno jest znaleźć charakterystyczne
momenty na tej wyścigowej
trasie. Wokalista bardzo rzadko
zmienia swą manierę śpiewania, opierając
się raptem na kilku dźwiękach. Perkusista
wszędzie gdzie tylko może wrzuca
podwójna stopę. Podano nam apetycznie
wyglądającą pieczeń, która jednak
nie jest do końca ugotowana. Nie przekreśla
to jednak całkowicie tej płyty.
Należy jednak pamiętać, że to wyda-
RECENZJE 111
wnictwo nie jest z tych, które wszystko
mają zagrane na jedno kopyto, a mimo
to są świetne. Niedoświadczonym maniakom
thrashu na pewno płyta przypadnie
do gustu, a i myślę, że tym starszym
stażem mimo wszystko także może podpasować.
(4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Hatred - Burning Wrath
2012 Doomentia
Kapel z taką nazwą trochę jest, jednak
przedmiotem tej recenzji jest dzieło
włoskiej załogi, która łoi siarczysty i
surowy thrash metal. Czego się można
spodziewać? Ciekawych linii basu i dobrego,
mocnego grzmocenia w bębny.
Przy okazji warto wspomnieć, że w beczce
miodu musi się znaleźć przysłowiowa
łyżka dziegciu - wokale w gruncie
rzeczy są dość słabe i powtarzające się.
Wręcz uporczywie trzymają się jednego
tonu. Jednak w surowiźnie i furii agresji
serwowanej nam przez Hatred niepotrzebne
są melodyjne zaśpiewy - tu się
liczy brutalna siła, prędkość i konkretny
łomot. Muzyka to urzeczywistnienie
mokrych snów, każdego fana brutalnego
i szybkiego thrashu. Obecne są pewne
death metalowe naleciałości przez to
muzyka staje się jeszcze bardziej cięższa
i bezlitosna. Utwory są konkretne i
niezbyt wyszukane. Długość ich trwania
oscyluje w okolicy trzech i pół minut.
Solówki są krótkie, ale równocześnie
sprecyzowane i skondensowane. Brzmią
dokładnie tak, jak solówki death/
thrashowej kapeli powinny brzmieć. Jest
ich zresztą bardzo mało, gdyż raptem
cztery utwory mają gitarowe solo gdzieś
upchnięte w swych bebechach. Ciekawostką
jest fakt, że w sumie nie ma sensu
wymieniać tutaj lepszych kawałków.
Głównie dlatego, że wszystkie są naprawdę
dobre, a także dlatego, że w gruncie
rzeczy wszystkie brzmią w miarę podobnie.
Powinien to być zarzut i niewybaczalna
wada tego wydawnictwa, lecz
tymczasem… jest wręcz na odwrót. Całość
albumu stanowi jedność - czarny
monolit ku chwale krwawych bogów.
Czas spędzony z "Burning Wrath" to
brutalne pół godziny, w którym nie uświadczymy
monotonii, a na pewno nie
zostaniemy zanudzeni. Ta muzyka sama
wchodzi do głowy, odwala rozpierduchę
godną zamieszek w Kijowie i
wychodzi, by po chwili powrócić i powtórzyć
tę samą czynność parokrotnie.
Na wznowieniu do dziesięciu utworów,
które wcześniej pojawiły się na oryginalnym
tłoczeniu, został dodany cover
Deathrow "Spider Attack". Bardzo ciekawy
album wydała nam Doomentia
Records z sąsiednich ziem czeskich. Ta
płyta to przykład na to, że nawet przy
braku oryginalności można tworzyć
kreatywną i przejmującą muzykę. Nawet
jeżeli utwory brzmią mniej więcej
podobnie, to i tak paradoksalnie można
uniknąć monotonności i usypiania słuchacza.
Coś takiego też trzeba umieć
osiągnąć. (4,9)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Hatriot - Dawn of the New Centurion
2014 Massacre
Patrząc z zewnątrz na Hatriot nie sposób
nie odnieść wrażenia, że Steve
"Zethro" Souza zapatrzył się trochę na
Roba Dukesa i jego Generation Kill.
Tyle podobnych elementów łączy te
kapele - gardłowy Exodus (w przypadku
Hatriot mamy do czynienia naturalnie
z byłym wokalistą), stylistyka okołopatriotyczna,
tematyka utworów
oparta na wojnie, przemocy i nienawiści,
a to wszystko w duchu Neo-Bay
Area. Przejdźmy jednak do rzeczy.
Hatriot powstał w 2010 roku z inicjatywy
wieloletniego znakomitego wokalisty
Exodus Steve'a "Zethro Souzy",
który śpiewał między innymi na świetnym
"Tempo of the Damned", "Impact
is Imminent" i "Fabulous Disaster".
Oprócz niego skład uzupełnia
dwóch jego synów - Cody i Nick Souza
oraz gitarzyści Justin Cole i Kosta
Varvatakis. Kapela zadebiutowała w
2013 roku albumem "Heroes of
Origin", a teraz prezentuje nam swój
drugi album zatytułowany "Dawn of
the New Centurion". Zaczynając przygodę
z tym albumem wita nas fraza,
którą Charlton Heston używał na koniec
swych wystąpień podczas zjazdów
Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego
Ameryki, organizacji, która
działa na rzecz ochrony drugiej poprawki
do konstytucji USA, gwarantującej
obywatelom Stanów Zjednoczonych
prawo do noszenia broni. Cały utwór
jest społeczno-aktywistycznym peanem
ochrony praw obywateli USA, zwłaszcza
wspomnianego zapisu w konstytucji.
W tym utworze Zethro dość jasno
wyraża swoje poglądy oraz agresywnie
podtrzymuje i afirmuje istnienie obecnego
stanu rzeczy. Tematyka pozostałych
wałków na płycie obraca się wokół
spraw związanych z przemocą i wojną,
więc należy się przygotować na duże
ilości politycznych i społecznych wywodów
w tekstach. Jest też dużo utworów,
które skupiają się na dramatycznej sytuacji
na świecie i społecznych niesprawiedliwościach
- "Silence in the House of
the Lord", "World's Funeral", "Superkillafragsadisticactsaresoatrocious"
(tak, to
jest tytuł utworu. Czyżby miała to być
thrash metalowe nawiązanie do Mary
Poppins?). Zwłaszcza ten ostatni mnie
rozbroił swym zakończeniem, w którym
aż do wyciszenia utworu Zethro skanduje
"Free Pussy Riot!". Jądro muzyki Hatriot
jest do szpiku przesiąknięte amerykańskim
thrashem. Odważne zagrywki
i mordercza rzeźnia riffów. Aż ciśnie
się na usta stwierdzenie, że tak właśnie
powinien brzmieć Exodus. Głos Souzy
to ryk głodnej bestii! Aż strach pomyśleć
co by było, gdyby połączyć go
znowu z genialnymi gitarowymi riffami
Gary'ego Holta! Właściwie to tylko
brak tej charakterystycznej nuty w riffach
odróżnia drugą płytę Hatriot od
perfekcji "Tempo of the Damned". Nie
oznacza to bynajmniej, że riffy na
"Dawn of the New Centurion" ustępują
im poziomem. Nie ma co tu się
bawić w takie porównania, po prostu
słychać między nimi subtelną różnicę.
Same partie gitarowe - rytmiczne i solowe
- są dopracowane w sposób fenomenalny,
przez co bardzo przyjemnie
słucha się materiału z "dwójki" Hatriot.
Nie mogę jednak zrozumieć jak na tak
dobrym albumie można było spieprzyć
tak niby prozaiczną rzecz jaką są chóry.
One są tragiczne. Zwłaszcza w "Honor
the Rise and Fall", gdzie przeklejona fraza
"Impaled them!" jest skopiowana parędziesiąt
razy. Straszliwie to burzy harmonie
i klimat utwory, gdy się tak ciągle
trzeba wsłuchiwać w marny zaśpiew
wklejony o kilka tuzinów razy za dużo.
Tak samo nieumiejętnie zostały zaprezentowane
przebitki w kilku innych
utworach. Nie dość, że pasują do całości
jak rower do autostrady, to jeszcze ich
brzmienie w ogóle nie wpasowuje się do
utworu. Chóry w miarę dobrze prezentują
się właściwie wyłącznie na "World's
Funeral", gdzie praktycznie to one
dominują w partiach wokalnych w tej
kompozycji. Sam utwór bardzo mocno
przypomina aranżacyjnie i strukturalnie
dokonania Torture Squad przypruszone
Exodusem. Skojarzenia z Exodus
będą nam towarzyszyły przy niemalże
każdym utworze, jednak jak już wspomniałem,
to nie jest tak, że Hatriot aspiruje
do bycia bezmyślną kalką poprzedniej
kapeli Souzy. Zethro tutaj tworzy
wspaniałą konkurencję dla legendy kalifornijskiego
thrashu. Nazwa kapeli bardzo
ładnie łączy słowa "hate" i "patriot"
tworząc bardzo specyficzny twór
słowny. Nienawiści rzeczywiście jest
sporo, w końcu to Zethro i jego agresywny
wokal, który został tutaj zespolony
razem z thrash metalowymi riffami.
Trudno oczekiwać po tej płycie łagodnych
dźwięków i głaskania kucyków po
grzywach. Ten album to solidna robota
przeżarta kwasem i niechęcią do otaczającej
nas rzeczywistości. Exodus z
Robem Dukesem chyba nigdy nie osiągnie
tego poziomu, który aktualnie prezentuje
Steve Souza razem z synami.
(5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Hazy Hamlet - Full Throttle
2013 Arthorium
W 2009 roku usłyszałem debiut brazylijskiego
Hazy Hamlet zatytułowany
"Forging Metal". Nie powiem, żeby to
wydawnictwo rozwaliło mnie na atomy
i spowodowało nocne zmazy, ale był to
na tyle dobry krążek, że jakoś wrył mi
się w pamięć. Tym co kojarzyłem z tym
zespołem była niewątpliwa fascynacja
siermiężnym teutońskim true heavy
metalem i mocny gardłowy, momentami
z głosem operowego śpiewaka. No i
właśnie z powodu jego niedyspozycji w
postaci problemów zdrowotnych Hazy
Hamlet praktycznie nie istniał w latach
2011-2013. Na szczęście wszystko jest
już chyba w porządku i w listopadzie
ubiegłego roku mogliśmy cieszyć nasze
uszy nową płytą. Słuchając "Full Throttle"
mam wrażenie, że po okresie rekonwalescencji
Arthur Migotto jest
jeszcze lepszym śpiewakiem niż wcześniej.
Ze względu na jego głos i sposób
śpiewania należy go umieścić w tej
samej lidze co wokalistów Ironsword,
Lonewolf, Grave Digger czy Paragon.
W porównaniu z debiutem poprawiło
się brzmienie, Instrumenty brzmią potężniej
i soczyściej, a całość jest bardziej
zwarta. Na początek dostajemy dwa
konkretne kopy w postaci "Full Throttle"
i "Symphony of Steel". Oba zawierają
wszystko co powinien sobą reprezentować
zajebisty heavy metalowy
numer czyli ostre riffy, mocarną sekcję,
potężny wokal i refreny znakomicie nadające
się do wspólnego śpiewania. Potem
jest instrumentalny "A Havoc
Quest" brzmiący jak jakiś zagubiony
kawałek maidenów. Posłuchajcie tych
gitarowych dialogów, coś pięknego.
Następnie jest najdziwniejszy jak dla
mnie numer "Vendetta". Pierwsza część
brzmi trochę jakby zespół nie miał
pomysłu co z nim zrobić. Jest
połamany, melodie brzmią jakby były
robione na siłę. Natomiast od połowy ta
kompozycja zmienia się diametralnie.
Nastrojowe solo, klimatyczne chórki i
robi się naprawdę epicko. Kolejne dwa
numery to znowu szybkie petardy i zarówno
"Jaws of Fenris" jak i "Odin's
Ride" powinny zadowolić każdego fanatyka.
Na koniec zostały dwa moje ulubione
kawałki. "Thorium" to hymn w
klimacie Manowar z marszowym rytmem,
epicką atmosferą i znakomitym
bojowym refrenem. Kurwa, uwielbiam
takie granie. Całość zamyka "Red Baron"
traktujący o niemiecki pilocie
Manfredzie von Richtoffen słynącym
z honorowych pojedynków powietrznych
w czasie pierwszej wojny światowej.
Utwór jest tak genialny, że gdy
słucham gitarowych pojedynków naprawdę
mam wrażenie uczestnictwa w podniebnej
bitwie. A gdy jeszcze pojawiają
się strzały i warkot silników to ciary na
plecach murowane. Hazy Hamlet nowym
krążkiem zdecydowanie przebił
debiut i to pod każdym względem, spełniając
moje oczekiwania z nawiązką. Fani
tradycyjnego heavy metalu z epickim
zacięciem powinni z miejsca zamawiać
tę płytę. (5,2)
Maciej Osipiak
Heart - Fanatic Live From Caesars
Colosseum
2014 Frontiers
Chciałoby się napisać, że weterani trzymają
się mocno, jednak nie do końca
byłaby to prawda. Tak się bowiem składa,
że zespół sióstr Wilson wciąż nagrywa
nowe płyty i niezmordowanie koncertuje,
ale o energii z lat 70-tych i 80-
tych ubiegłego wieku nie może tu już
być mowy. Słychać to też niestety na
najnowszym wydawnictwie koncertowym
Heart, zwłaszcza w głosie Ann
Wilson. Front woman zespołu nie była
w czasie nagrywania tego materiału w
najwyższej formie, jej głos brzmi płasko,
jakby walczyła z przeziębieniem czy inną
chrypą. Sytuację ratuje często Nancy,
co szczególnie efektownie wypada w
duecie z "Straight On" czy zaaranżowanych
z wykorzystaniem smyczków balladowych
przebojów "These Dreams" czy
"Alone". Takiego klimatycznego grania
jest zresztą na "Fanatic Live From Caesars
Colosseum", więcej, a zespół śmiało
sięga tu zarówno do początków swej
kariery ("Dog and Butterfly") jak i czasów
nowszych ("59 Crunch"). Z nowości
nieźle wypada - mimo fatalnego wokalu
- "Fanatic" oraz mocny, riffowy
rocker "Mashallah". Nie zabrakło też
kolejnych wycieczek w bardzo daleką
przeszłość, z fajnie bujającym "Crazy
112
RECENZJE
On You" i finałowym hitem "Barracuda".
Nie zmienia to jednak faktu, że
gdybym miał komuś polecać koncertówkę
Heart, to byłaby to zdecydowanie
"Rock This House Live!" z 1991r., a
jeśli ktoś wolałby mieć na półce koncert
połączony z ze składanką, powinien sięgnąć
po podwójny "Greatest Hits/
Live" sprzed, bagatela, blisko 35 lat.
"Fanatic Live From Caesars Colosseum"
to faktycznie rzecz dla fanatyków
grupy. (3,5)
Wojciech Chamryk
Hellchamber - The Right To Remain
2013 Self-Released
Da się zauważyć, że od pewnego czasu
Kanada serwuje nam same dobre muzyczne
kąski. Nie mam na myśli bynajmniej
Biebera, ale jak to się mówi, wyjątek
potwierdza regułę. Wśród nowych
zespołów kanadyjskiego pochodzenia
wyróżnia się Hellchamber uzbrojony w
debiutancką płytę "The Right To Remain".
Jak sami członkowie nie kryją, w
ich muzyce śmiało można doszukać się
wielu różnych wpływów. Od thrashowych
(Megadeth) po heavy metalowe
(Judas Priest). O inspiracji tymi pierwszymi
możemy się przekonać już nawet
w intrze, kiedy męski głos wygłasza
bardzo znajome zdanie. Tak dokładnie,
takie samo, jak we fragmencie końcówki
"The Scorpion" Megadeth. Za to Judas
Priest widać już jaśniej. Na płycie, bowiem
nie zabrakło coveru "Hellion/Electric
Eye". Ku mojemu zdziwieniu wokalista
daje radę, czego nie można powiedzieć
o instrumentalnej części, gdzie
muzycy mają problem ze zgraniem się i
czasem rozjeżdżają się. Brzmienie tego
coveru też jest dość wątpliwej jakości,
bynajmniej nie oldschoolowej. Za to
dużą uwagę przykuwa utwór "Ballad of
James Dean - Warhorse", którego nazwa
początkowo mnie zmyliła. Kawałek nie
ma nic wspólnego z balladą i jest zachowany
w bardzo ciekawym klimacie, z
szybko galopującą perkusją i solówkami.
Wartym wyróżnienia jest też "The Day
I Die", który brzmi trochę jak zagubiony
kawałek z twórczości Judasów oraz
gdzie wokalista pokazuje swoje mocne
strony i wyżywa się bez skrupułów na
strunach głosowych. Ostatecznie można
powiedzieć, że jak na debiutancki album,
to "The Right To Remain" jest na
prawdę dobry. Wokalista Shane Stone
- aka zagubiony brat Halforda - bardzo
pasuje i dodaje muzyce wiele ciekawych
smaczków. Bardzo chciałabym usłyszeć
więcej!(4,6)
Hellion - To Hellion and Back
2014 HNE
Daria Dyrkacz
W przypadku tej amerykańskiej formacji
wydawanie składanki jest jak najbardziej
uzasadnione. Nie dość, że trudno
dostać regularne płyty Hellion, to jeszcze
twórczość tej grupy rozsiana jest
po mini-albumach. Co więcej, te ostatnie
mają szczególne znacznie, bo choćby
EPka "Postcards from the Asylum"
ma już status "kultowy" i zawiera jedne
z najlepszych numerów Hellion. Zespół
w tym roku powraca do grania. Co prawda
w zmienionym składzie, ciągnionym
w zasadzie tylko przez samą Ann
Boleyn, ale po dziesięciu latach milczenia
pojawiają się szanse na płytę i
koncerty. Idealnym sygnałem powrotu
może być wydanie kompilacji zawierającej
nie tylko te znane z LP, ale także
te rzadkie numery. "To Hellion and
Back" to wydawnictwo dwupłytowe zawierające
po 13 numerów na każdym
krążku. Pierwsza płyta fantastycznie
obrazuje rozwój zespołu, od prostego,
niemal rock'n'rollowego wizerunku
prezentowanego przez kawałki z pierwszej
EPki "Hellion", po heavymetalowe,
kapitalnie skomponowane i okraszone
świetnymi gitarami numery z pierwszego
pełnego albumu "Screams in
the Night". Przykłady z obu wydawnictw
przedzielone są numerami z
wydawnictw demo i niewydanym wówczas
studyjnie "Up from the Depths".
Całość to istna bomba kalorycznego
heavy metalu - klasyczny, amerykański
heavy lat osiemdziesiątych kreujący kapitalny
klimat, interesujący instrumentalnie
i uderzający efektownie zaśpiewanymi,
ciekawymi liniami wokalnymi.
Drugi krążek niestety nie pozwala na
podobne wrażenia. O ile pierwsze
kawałki zaczerpnięte są ze świetnej
EPki "Postcards from the Asylum",
kolejne z uznanego albumu "Black
Book", o tyle drugą część płyty zapełniają
numery z ostatniej, zupełnie nieklasycznie
brzmiącej płyty "Will Not
go Quietly". Płytę zamyka ciekawostka
- "Hell has no Fury" to zupełnie nowy
kawałek zapowiadające powrót ekipy
pani Boleyn. Paradoksalnie na szczęście,
Boleyn znów poddała się trendom.
O ile 10 lat temu poniosły ją "nowoczesną"
drogą, o tyle teraz na fali
powrotów do korzeni napisała kawałek,
który stylistycznie mógłby trafić na
"Screams in the Night". Niestety brakuje
mu tej szaleńczej iskry jaka cechowała
dawny Hellion i świetnej kanwy
gitarowej, ale widać dwa razy do tej
samej wody się nie wchodzi, poza tym w
zespole gra już zupełnie inny gitarzysta.
Niemniej jednak "To Hellion and
Back" to dobra pozycja na odświeżenie/poznanie
dyskografii Hellion. Mi
bardzo pomogła przypomnieć sobie o
tym zespole. (-)
Helstar - This Wicked Nest
2014 AFM
Strati
Po czterech latach przerwy legenda
amerykańskiej sceny metalowej wraca z
kolejnym albumem. Co by nie mówić,
ostatnie płyty tej kapeli pokazały nam,
że stare analogowe brzmienie znane z
pierwszych wydawnictw zespołu, niezaprzeczalnie
poszło w odstawkę. Tak też
jest na "This Wicked Nest". Cyfrowa
produkcja, w której wszystko zostało
popodciągane przez komputerową
obróbkę śladów i w której ewentualne
niedociągnięcia są bardzo szybko wymazywane
przez doklejanie odpowiednich
łatek do ścieżek. Czy taka muzyka to
frajda? Według mnie takie komputerowe
dopieszczanie muzyki nie zawsze
skutkuje polepszeniem ogólnej jakości
albumu. Jest to jednak sprawa gustu i
tutaj każdy może mieć różnorodne preferencje.
Co do "This Wicked Nest"…
produkcja to nie wszystko (aczkolwiek
basik jest bardzo smaczny!). Początek
albumu zapowiadał się wręcz wyśmienicie.
Nasycony epickim rozmachem
otwierający riff do pierwszego utworu
"Fall of Dominion" stanowił bardzo udaną
zachętę do bliższego zaznajomienia
się z tym albumem. Niestety sam utwór
w dalszej swej części zaprzepaścił klimat,
który został wytworzony na samym
wstępie. Monotonne, wałkowane
w kółko pseudothrashowe riffy oraz ten
metalcore'owy refren w stylu Trivium
stanowią najpoważniejsze zarzuty. Nowoczesna
odmiana Helstar dalej nie
potrafi przemówić tak przekonująco jak
trzy dekady temu. Ostatnie albumy,
czyli "The King of Hell" oraz "Glory of
Chaos" stanowiły bardzo nowoczesne
podejście do muzyki Helstar, w której
zespół porzucił swoje speed/power metalowe
korzenie na rzecz szybkiego i
niezbyt wyszukanego thrash metalu.
Najnowsze dzieło dalej drąży te rejony
muzyczne, głęboko w poważaniu mając
swoje wspaniałe dziedzictwo z lat
osiemdziesiątych, gdy Helstar nagrywało
swoje najlepsze kompozycje, niezależnie
od tego czy były to proste wałki z
"Burning Star" czy techniczne eskapady
z odrobiną uszczypliwej progresji z
"Nosferatu". Najnowsze dzieło Helstar
nie odbiega zbytnio od muzyki, którą
poznaliśmy na "The King of Hell" i
"Glory of Chaos", więc jeżeli znacie te
albumy, to wiecie już co możecie znaleźć
na "This Wicked Nest". Helstar w
swej nowoczesnej odsłonie brzmi jak
drugoligowy thrash metal z bardzo
wysokimi zaśpiewami. James Rivera na
szczęście nie zawodzi i nadal jest w
wyśmienitej formie. Co prawda słychać,
że co jakiś czas stara się śpiewać jak
Dane na albumach Nevermore, jednak
często używa swych charakterystycznych
zapiań i maniery śpiewu. Tak w
sumie można opisać muzykę Helstar na
najnowszym abumie brzmi jak trochę
lepsze i szybsze Nevermore z lepszym
wokalem. To, co mnie trochę zaniepokoiło
to brzmienie solówek. Odniosłem
wrażenie, że większa część z nich
nie jest do końca dopracowana, tak jak
leady na wszystkich poprzednich albumach
Helstar. Może jest to kwestia ich
produkcji, bo z nią też jest coś nie w
porządku, choć jest to na tyle trudne do
uchwycenia, że trudno jest to opisać.
Zdarzają się riffy, które są naprawdę
fajne i których ewentualne wielokrotne
powtarzanie nie męczy, a wręcz przeciwnie
- sprawia, że utwory brzmią o wiele
lepiej. Aranżacje utworów dalej są dopracowane
i zróżnicowane. Umiejętne
przeplatanie motywów i klimatu zawsze
stanowiło mocną stronę Helstar i na
szczęście nie zostało to zatracone na
tym albumie. Nawet otwierający "Fall of
Dominion", który chyba jest najsłabszym
utworem na albumie, dalej stoi na
wysokim poziomie pod względem zaaranżowania
partii. Do bardziej udanych
kompozycji należy "Souls Cry" z
bardzo ciekawymi riffami i spienioną
wściekłością refrenu. Choć w tym
utworze dominują raczej niewyszukane
riffy, ich dobór i zestawienie zostały
przeprowadzone bardzo umiejętnie,
przez co wszystko trybi dokładnie tak
jak powinno. Zaskakuje też całkiem interesujący
instrumental "Isla de las
Munecas". "Cursed" jest bardzo przeciętną
balladą, jednak w drugiej połowie
ten utwór osiąga bardzo ciekawe momentum
z heavy power metalowymi riffami,
ostrym wokalem, niebagatelnie
dopracowaną solówką, co jak pisałem
już wcześniej nie jest rzeczą jednoznaczną
na tym albumie oraz dobrze bębniąca
perkusją. To wszystko bardzo
fajnie się ze sobą zgrywa. Szkoda, że
pozostała cześć tego utworu jest raczej
przeciętna. Nie jest to tak przeszywające
i elektryzujący jak ten spokojny i
niezwykle melodyjny początek do
"Winds of War" z płyty "A Distant
Thunder", który jest wręcz elementarnym
przykładem na to jak można idealnie
operować klimatem, nastrojem i
mocą przy użyciu z pozoru łagodnego
brzmienia. Warty wspomnienia jest jeszcze
"Defy The Swarm" z tego powodu,
że Helstar tutaj brzmi jak… Slayer.
Ten utwór mógłby spokojnie się znaleźć
na "Reign In Blood". Szybkie tremolo,
przytupująca perkusja i ta charakterystyczna
chropowata haczykowatość
gitar. Choć takie klimaty mi średnio
pasują do Helstar, to nie mogę nie
przyznać, że w tym wałku zespół pokazał
jak się powinno grać dobry i
agresywny thrash. Ze świecą takiego
szukać na ostatnich dokonaniach rzeczonego
Slayera. Pozostałych utworów
nie warto nawet wspominać, gdyż
brzmią do siebie w sposób zbliżony i posiadają
podobną thrash metalową wymowę,
osiąganą na drodze szybkich lub
walcowatych riffów. Ni to nudne, ni to
ekscytujące. Nawet można się przy tym
bawić, jeżeli ktoś naprawdę chce. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Hetman - You
2013 Self-Released
Po ze wszech miar udanym albumie
"Déja Vu" sprzed czterech lat i uczczeniu
jubileuszu 20-lecia zespołu okolicznościowym
wydawnictwem retrospektywno-koncertowym,
Hetman
nagrał kolejny krążek. Stało się już niestety
tradycją w przypadku tej warszawskiej
grupy, że jej skład znowu uległ
zmianie. Na szczęście jego trzon: gitarzysta
i lider Jarosław Hertmanowski,
wokalista Paweł Bielecki oraz klawiszowiec
Maciej Baran pozostał ten sam,
pojawiło się kilku nowych muzyków,
wrócił też dawny wokalista Robert Tyc.
Dlatego też obecny skład Hetmana liczy
siedmiu muzyków, w tym dwóch
wyśmienitych wokalistów, w nagraniu
"You" wzięło też udział kilkoro gości.
Efekt to płyta będąca wypadkową wszystkiego
co najlepsze w dorobku Hetmana,
będąca połączeniem żywiołowości
z okresu pierwszych płyt grupy,
bardziej dojrzałego grania z okresu np.
CD "Skazaniec" i czasów najnowszych,
w tym komplementowanego już przez
mnie na tych łamach "Déja Vu". Dlatego
na "You" nie brakuje przebojowego,
dynamicznego grania (utwór tytułowy,
"Fight For It", "Can't Take It", "Midnight").
Są rzecz jasna kapitalne ballady,
jak "Na krawędzi" i "Dziewczyna z
zapałkami", oba zaśpiewane przez Roberta
Tyca. Udziela się on także w dynamicznym
"Divine", w którym stworzył
świetny duet z Pawłem Bieleckim -
jego wyższy głos świetnie kontrastuje z
niższym, bardziej drapieżnym śpiewem
RECENZJE 113
Tyca. Mamy też oniryczny quasi instrumental,
wzbogacony tylko symbolicznie
głosem Julii Hertmanowskiej,
kojarzący się zarówno z klimatem muzyki
dawnej jak i staroangielską balladą.
Najdłuższy na płycie "Be An Eagle" to z
kolei Hetman w bardziej progresywnym
wydaniu, z szybkim początkiem
w stylu symfonicznego power metalu,
klasycyzującą solówką niczym u Y.J.
Malmsteena, przebojowymi refrenami i
urokliwym, balladowo-akustycznym
fragmentem. Goście na "You" prezentują
się głównie w solówkach, a są wśród
nich zarówno gitarzyści, w tym byli
muzycy Hetmana (Piotr Szwed, Piotr
Bajus - znany również z Fatum), jak i
pianista Rafał Konieczny, którego
elektryzujące solo ozdobiło "Na krawędzi".
Trochę szkoda, że taką płytę
zdobi tak kiepska, kiczowata okładka,
ale po odwróceniu pudełka na drugą
stronę, ozdobioną sympatycznymi karykaturami
muzyków, nic już nie przeszkadza
w obcowaniu z najnowszym
dziełem Hetmana. (5,5)
Hirax - Immortal Legacy
2014 SPV
Wojciech Chamryk
Muzyka jaką tworzy Katon razem ze
swymi kompanami praktycznie nigdy
jeszcze nie rozczarowała. Hirax zawsze
bardzo umiejętnie balansował na wspólnej
granicy rozdzielającej thrash metal,
speed metal i crossover. Muzyka tego
zespołu zawsze stanowiła wypadkową
tych trzech jednocześnie pokrewnych i
tak bardzo różnych od siebie stylów.
Podobnie jest na najnowszym dziele
Hirax, zatytułowanym "Immortal Legacy".
Na wstępie wita nas świetna i
kolorowa okładka. Umięśniona postać
kojarzy się z postaciami z płyt "Riders
of Doom" i "Raging Steel" Deathrow,
"Endless Pain" i "Pleasure to Kill"
Kreatora oraz z "The Enforcer" Warrant.
Nic w tym dziwnego, bo za nią,
jak i za tymi wszystkimi pracami stoi
ten sam człowiek, czyli niesamowicie
utalentowany Philip Lawvere. Album
brzmi lepiej od poprzedzającego go w
dyskografii Kalifornijczyków "El Rostro
De La Muerte". Wokale nie są już tak
szalone jak na "El Rostro..." i bardziej
przypominają zaśpiewy z "The New
Age of Terror". "Immortal Legacy" od
samego początku spowija nas thrashowym
szaleństwem, którego można się
spodziewać po Hirax. Muzyka gna szaleńczo
do przodu, bardzo przypominając
Exodus skrzyżowany bezkompromisowo
z Nuclear Assault i ze szczyptą
niemieckiego opętańczego Deathrow.
Gitarzyści mieli dużo ścierania kostek
na gryfie. Nie tylko z powodu szybkich
tremolo, ale także z powodu urozmaiconych
i śmiałych wycieczek po
dźwiękach w riffach i bridge'ach. Mamy
tu też bardzo dobre thrashowe solówki,
jak za najlepszych dni Exodus, Overkill
czy Sodom. Dużo wysokich dysonansów
i szybkich shreddingów, które jednak
nie zatracają się w pustej sztuce dla
sztuki. Słowem klucz na tym albumie
jest prędkość i przez to większość zawartych
na nim kompozycji to ponaddźwiękowe
pociski deszczu ognia i
zniszczenia. "Hellion Rising", "Tied To
The Gallows Pole" i "The World Will
Burn" to świetne ścigacze, wyposażone
w metalowe dźwigary wspawane zamiast
zderzaków, by niszczyć wszystko na
swej drodze. Nawet utwory, które są w
trochę szybszym średnim tempie jak
"Victims of the Dead" oraz "Thunder
Roar, The Conquest, La Boca de la
Bestia - The Mouth of the Beast" mają
swoje bardziej rozpędzone momenty.
Tu nie ma przerw w szeregach. "Violence
of Action" pełny jest klimatu rodem z
największych hitów Slayera. Oprócz tego
mamy trzy krótkie utwory, które potęgują
klimat płyty i spektrum różnorodności.
"Atlantis (Journey to Atlantis)"
jest krótkim, bo raptem półtoraminutowym
basowym kaprysem. Praca
basu bardzo przypomina to, co swojego
czasu robił Klaus Ulrich z Vendetty na
swym instrumencie. To wszystko razem
skupia się na wizji miażdżenia i tratowania.
Spokojnie można założyć, że to
będzie jeden z lepszych thrashowych
albumów tego roku. (5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Holy Shire - Migdard
2014 Bakerteam
Mam czasami wrażenie, że im więcej
muzyków tworzy zespół, tym większy
tłok i niektórzy dostają zbyt małe role,
żeby w pełni się zaprezentować. W tym
roku moją uwagę przykuł pod tym
względem włoski Holy Shire. Formacja
została założona w 2009 roku. Inspirowała
się wieloma ciekawymi kapelami -
wystarczy przytoczyć Folkstone czy
Phenomena. Holy Shire tworzy osiem
osób, sporo jak na zespół, który gra mieszankę
symfonicznego power metalu i
progresywnego rocka. Możliwości i
umiejętności tego młodego zespołu można
obecnie zweryfikować za sprawą
debiutanckiego "Migdard". Warto zaznaczyć,
że zespół albumie porusza tematykę
związaną z światem fantasy, nawet
książkami z tej dziedziny. Dowodem
na to jest choćby "Winter is
Coming", który opiera się na "Grze o
Tron", a od strony muzycznej utwór ten
ukazuje jedno z oblicz Holy Shire: klimatyczne,
progresywnie granie, które
łączy światy Blind Guardian i Nightwish.
Dobrze spisuje się wokalistka Erika
Ferraris (Aeon) która śpiewa wyraziście,
z werwą i stara się budować odpowiedni
klimat. W bardziej metalowym
obliczu taki jaki słyszymy w "Bewitched"
można nieco ponarzekać na to, że Erika
nieco załagadza wydźwięk kawałka.
Ciekawe jakby to brzmiało z bardziej
drapieżnym wokalem? Holy Shire to
zespół w którym całkiem dobrze radzą
sobie gitarzyści. Może momentami są
nieco schowani, może nie mają większego
pola do popisów, to jednak często
słychać rytmiczne i zadziorne partie
gitarowe, które są motorem napędowym
poszczególnym utworów. Dobrze to
pokazuje "Gift Of Death" czy melodyjny
"Overload of Fire". Co też przyciąga
uwagę w tym zespole to znacząca rola
fletu, który znakomicie sprawdza się w
takim graniu i to dzięki niemu kompozycje
mają głębie i niesamowity klimat.
Jednak często można odnieść wrażenie,
że klimat jest ważniejszy niż warstwa
instrumentalna i takie myśli nasuwa
"The Revenge of the Shadow" czy
spokojny "Beyond". Najlepiej z całego
materiału prezentuje się "Greensleves",
który znalazł się na płycie jako bonus.
Ciekawym rozwiązaniem okazało się
zatrudnienie flecisty, a także dodatkowego
wokalisty. Płyta zyskała dzięki temu
ciekawy, fantastyczny klimat. Teraz
pozostaje zespołowi doszlifować styl,
popracować nad kompozycjami, żeby
miały więcej werwy i przebojowości.
Wtedy będzie niemal idealnie. Póki
wzbudzili zainteresowanie i zostawili
spory niedosyt po debiutanckim "Migdard",
tak więc poczekamy na kolejny
album. (3,3)
Łukasz Frasek
House Of Lords - Precious Metal
2014 Frontiers
Już od kilku lat nie śledzę zbyt uważnie
poczynań tego amerykańskiego zespołu.
Przyczyny są dwie: coraz słabsze płyty i
liczne zmiany personalne, które zakończyły
się tym, że jedynym członkiem
oryginalnego składu grupy jest wokalista
James Christian. House Of
Lords bez założyciela, Gregg'a Giuffria?
Można i tak, ale po co, jeśli efekty
są tak mizerne jak na "Precious Metal"?
Owszem, zespół od początku istnienia
stawiał na przebojowość i melodyjne refreny,
starając się dotrzeć do jak najszerszej
publiczności. Jednak na "House
Of Lords", "Sahara" czy "Demons Down"
mamy też sporo konkretnego, mocniejszego
grania. Zabrakło go niestety
na tegorocznym "Precious Metal", a
nieliczne przebłyski formy nie są w
stanie tego zniwelować. Przeważają bowiem
na tej płycie sztampowe, mdłe i
wtórne do bólu, pseudo przebojowe numery
- ni to AOR, ni hard czy glam
rock, z "kulminacją" w postaci nijakiej,
tytułowej ballady i równie bezbarwnym
"Turn Back The Tide". Równie stereotypowe
są "I'm Breakin' Free", "Live Every
Day (Like Its The Last)" czy koszmarnie
popowy "Enemy Mine", ratowany tylko
zadziornym śpiewem nieznanej mi wokalistki.
Owszem, mamy też udany opener,
dość surowy "Battle", nieźle, zwłaszcza
na tle innych utworów prezentują
się przebojowe "Epic" i "Action", ale to
zdecydowanie za mało by mówić o jednej
z najciekawszych płyt z melodyjnym
rockiem - bo tak reklamuje "Precious
Metal" wydawca. (3)
Wojciech Chamryk
Injury - Unleash the Violence
2011 Punishment 18
Na samym starcie wita mnie Exodus
siłujący się z Sacred Reich. Znaczy,
oczywiście jest to autorski riff Injury,
jednak od razu dopadły mnie skojarzenia
z tymi dwoma amerykańskimi
klasykami. A więc tak będzie wyglądał
thrash w wykonaniu Injury - pomyślałem.
Rzeczywiście, muzyka Injury na
tym krążku nie odbiega potem od ram
narzuconych sobie już na wstępie. Od
dzikich riffów gęsto, choć momentami
jest też monotonnie z powodu licznego
powtarzania różnych partii. Wiecie,
prawdziwy thrash metal musi być kwadratem,
gramy wszystkiego cztery kółka,
bo jak nie to nas zwyzywają od pozerów,
albo co gorsza, pomyślą, że gramy
jakąś progresję czy inne ścierwo i już nie
będziemy true kataniarzami. Na szczęście
chłopaki z Injury czasem nam
oszczędzają tej tortury i grają tylko dwa
powtórzenia zamiast czterech. Wokalista
krzyczy aż miło. Nie zniża się do
tego, by wchodzić w jakieś tam wysokie
rejestry czy melodyjne wokale, przez to
brzmi jakby zdarł gardło śpiewając w
stylu Suicidal Tendencies i Agnostic
Front, względnie jak Cavalera na "Chaos
A.D.". Oprócz tego doświadczamy
dużej liczby thrashowych chórków, a
nawet elementów zaczerpniętych z
hardcore'owej nowojorskiej sceny, które
najbardziej się uzewnętrzniają w "Food
For The Vultures". Solówki nie zapadają
w pamięć, jednak są fajnie zagrane i co
najważniejsze - pasują świetnie do utworów.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy
jak irytuje sytuacja, gdy do utworu jest
dodana solówka totalnie z dupy.
Przecież to integralna część kompozycji,
nie może się z resztą jej elementów gryźć
niczym wściekłe rottweilery na nielegalnych
walkach psów. Całokształt
"Unleash the Violence", opakowanego w
okładkę autorstwa gościa, który robi
teraz maziaje dla Sabatonu, jest stu
procentowym thrash metalowym albumem
pełną gębą. Momentami trochę
wpada w monotonność lub straszy nas
nieciekawymi patentami, jednak ogólnie
jest to fajny album, który niejedną banię
wprawi w ruch. Słychać, że zespół ma
pomysł oraz wizję i wie z grubsza jak to
przekuć w produkt finalny. Z utworów i
motywów, które najbardziej zasługują
na uwagę i wyróżnienie należy wymienić
"Fear of Nothing", "Denying My
Soul", solówkę w "Food For Vultures",
"The Execution" oraz "Ignorance" jak się
przymknie oko na trochę za dużą ilość
wałkowania podobnych motywów. Tu
należy nadmienić, że o ile w "Fear of
Nothing" pierwszą część utworu można
określić słowem "okej", to już to co się
dzieje potem to naprawdę prawdziwe
thrashowe widowisko. Szybkie riffy
przeplatane z ciekawymi patentami i
solówkami. Ostatnie lata pokazały, że
włoska scena thrash metalowa trzyma
się dzielnie i trzyma się mocno. W
dodatku w tym samym gatunku mamy
sporo zespołów, które nie grają bliźniaczo
podobnie, lecz koncentrują się na
różnych niszach, w które thrash metal
wbrew pozorom jest dobrze zaopatrzony.
Przydałoby się, żeby nasza młoda
polska scena thrash metalowa była tak
zróżnicowana, zamiast uparcie składać
się z tuzina zespołów, które grają absolutnie
dokładnie identycznie. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Injury - Dominhate
2014 Ferocious
Po trzech latach przerwy włoscy muzycy
z Injury zaserwowali nam swój drugi
album studyjny. O ile debiutancki krążek
był surową thrash metalowa jazdą,
to drugi stanowi już nieco odmienny
materiał. Pierwszą rzeczą jaką można
zauważyć to zmiana na miejscu wokalisty.
Nowy gardłowy Alessandro Rabitti
dysponuje trochę większym zasięgiem
dźwiękowym niż jego poprzednik.
Mimo to przez większość albumu stara
się brzmieć jak John Kevill z Warbringer.
Drugą sprawą jaką można do-
114
RECENZJE
strzec, co prawda nie od razu, to delikatna
zmiana brzmienia. Muzyka Injury
to już nie zapasy w kiślu Exodusu i
Sacred Reich. Teraz mamy tutaj trochę
więcej Sepultury i Testamentu, a
nawet pewną dozę melodyjnych thrashowych
riffów. Zmieniła się także proporcja
instrumentów w miksie. Gitary
nie są już tak przybrudzone, a bas,
mimo że jest nadal słyszalny, nie jest już
tak wyraźny i metaliczny jak miało to
miejsce na "Unleash the Violence".
Muszę powiedzieć przy okazji "Dominhate",
że tak brzydkiej okładki dawno
już nie widziałem. Wygląda jak wyrzygana
w 3ds Maxie przy pomocy tarki do
prania i klapy do starej kuchenki
Wrozametu. Całość dla niepoznaki
pochlapano jeszcze filtrami i pędzlami
w Photoshopie, jednak nie maskuje to
padaki jaka nas wita z cover artu
"Dominhate". Pomijam, że nazwa jest
miernym neologizmem, bo tutaj nawet
nie trzeba o tym wspominać. Dodam jeszcze
parę słów o wokaliście. Napisałem
już, że barwą głosu przypomina trochę
wokalistę Warbringera. Jednak nie
wspomniałem o jego akcencie. Na ogół
Alessandro nie strzela jakiś strasznych
kap, jednak od czasu do czasu zarzuci
tak wieśniacką wymową, że aż się słabo
robi. Mam wtedy wrażenie, że słucham
podrzędnego wannabe frontmana z jakieś
zapadłej dziury. To aż tak źle
brzmi. Nie twierdzę, że wszystko musi
być odśpiewane z poprawną oksfordzką
angielszczyną i nienagannym akcentem,
jednak gdy wymowa wokalisty wpływa
negatywnie na odbiór utworu, to już nie
można na to przymknąć oka. Teksty
traktują o jakiś gównach typu uciskanie
mas przez polityków, a raczej powinienem
użyć słowa "kontrolowanie", gdyż
jest bardziej na czasie, oraz o koszmarnych
grzechach biznesmenów i przedsiębiorców,
którzy tak bardzo wyzyskują
gospodarkę. A jak się to prezentuje
muzycznie? Chociaż zespół zaczął
podążać troszeczkę odmienną ścieżką
niż na swym pierwszym albumie, to nie
mogę powiedzieć by był to dobry kierunek.
Injury na "Dominhate" nie zapada
w pamięć. Ponadto niemiłosiernie
nuży. Utwory są nudne i w dodatku
zawierają patenty, które nie skłaniają do
pozytywnego zareagowania na prezentowany
nam materiał. Do z grubsza ciekawszych
utworów należy "Annihilated
by Propaganda", "The Shadow Behind
the Cross" o ile nie zaśnie się przez pierwsze
czterdzieści sekund podczas których
jakiś niewyraźny głos mamli jakieś
niezrozumiałe słowa (a warto bo sam
utwór naprawdę jest dobry) oraz "Drop
the Bomb". Nie powiem, trochę to kontrastuje,
gdy mamy do czynienia z fajnymi
utworami obok których pomykają
gęsto średniaki i wypełniacze, które w
dodatku są w przeważającej liczbie. (3)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
IQ - The Road Of Bones
2014 Giant Electric Pea
W staro-nowym składzie IQ powrócił z
kolejnym krążkiem. Spodziewałem się,
typowego dla nich, neoprogresywnego
dziełka, a otrzymałem znacznie więcej
niż przewidywałem. Jestem pod ogromnym
wrażeniem, że ekipa Petera Nic--
hollsa oraz Mike'a Holmesa jest w
stanie nagrać tak świeży album. Czym
to jest spowodowane? Na pewno, po
części, zmianami personalnymi w
grupie. Miło było ponownie usłyszeć
Paula Cooka (perkusja) i Tima Esau
(bas) w akompaniamencie ich nowego
klawiszowego - Neila Duranta. Panowie
brzmią teraz lepiej niż kiedykolwiek,
a ich "The Road Of Bones" jest
tego doskonałym przykładem. Tym razem
zespół skupił się na bardziej rozbudowanych
kompozycjach, a wśród nich
znalazły się też dwa epic songi - "Until
The End" oraz prawie dwudziestominutowy
"Without Walls". Obydwa utwory
powalają różnorodnością - nie brakuje w
nich neoprogresywnej sielanki, ale nie
stronią też od agresywnych, chwilami
wręcz metalowych, fragmentów (punkt
kulminacyjny "Without Walls"). Choć
to długie i rozbudowane kompozycje, to
czas spędzony przy nich upływa bardzo
szybko, a chwytliwe melodie zachęcają
do ponownego odsłuchu - w dzisiejszych
czasach to nie lada sztuka. Poz--
ostałe utwory też robią piorunujące
wrażenie. Rozpoczynający "From The
Outside In", utrzymany w klimacie
Pendragon, powala pozytywną energią,
a drugi w kolejności "The Road Of Bones"
krąży wokół orientalnych brzmień
(popis Neila Duranta). W melancholijny
nastrój wprowadza nas ballada
"Ocean", która idealnie sprawdza się
jako przerywnik. IQ stworzył nie tylko
kolejny, bardzo dobry krążek, ale wypłynął
także na bardziej porywiste
wody. "The Road Of Bones" okazuje
się być odważnym, utrzymanym w rozmaitej
tonacji, ale przy tym niezwykle
dojrzałym dziełem. Powrót starego
skłwdu tchnął nowego ducha w muzykę
grupy, otwierając przed nimi nowe horyzonty.
Na łamach HMP nieczęsto pojawia
się reprezentant nurtu neoprogresywnego,
a nowemu wydawnictwu
IQ całkiem sprawnie udało się wpasować
w te metalowe standardy. (5)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Iron Knights - Iron Knights
2014 Metalbox
Iron Knights to połączenie doświadczenia
z młodością: perkusista Larry
Paterson i basista Paul Robbie
współpracują od ponad 30 lat, grając
razem, m.in. w Aftermath. W reaktywowanym
Iron Knights dołączyli do
nich gitarzysta Jamie Gibson oraz
basista Wayne Mann i skład ten firmuje
wydaną w maju tego roku płytę.
Sporo tu stricte heavy metalowych klimatów,
jak ostry, thrashowy opener
"Transparent" czy kojarzący się,
zarówno z takim łojeniem, jak i z judaszowym
"Painkiller", "Blind". Mamy też
maidenowy "Cry For Help", nieźle brzmi
też miarowy, riffowy "Falling From
Grace". Muzycy chyba jednak
postanowili przypodobać się tej alternatywno
/grunge'owej części publiczności,
przedzielając metalowe utwory
graniem kojarzącym się z Seattle
początku lat 90-tych. I tak "Vicious
Circle" to wręcz surowe grunge.
Niesiony pięknym, sabbathowym riffem
"Genocide" rozwija się w utwór mogący
pochodzić z repertuaru Alice In
Chains, zarówno od strony muzycznej
jak i wokalnej, a balladowy "A Chapter's
Lesion" to wypisz, wymaluj Nirvana.
Być może do kogoś przemawia taki stylistyczny
misz-masz, do mnie nie trafia
to w najmniejszym stopniu, szczególnie
jeśli za takie dźwięki bierze się zespół
chcący uchodzić za metalowy. Mamy
jeszcze na tej płycie trzy bonusy,
zapewne nagrane ponownie starsze
kompozycje, ale tylko jedna z nich, szybki
i surowy "Jericho" z zadziornym
śpiewem wokalisty przyciąga uwagę na
dłużej. (2)
Wojciech Chamryk
Kill Ritual - The Eyes of Medusa
2014 Golden Core
Mając w pamięci poprzedni krążek Kill
Ritual, który był recenzowany w 52
numerze HMP, po minucie i piętnastu
sekundach trwania krążka w mym
umyśle zagościła przewrotna myśl.
Czyżby ten album zawierał nawet
ciekawy materiał, tak odmienny od
debiutanckiej rozbabranej mamałygi?
Nawet wokalista nauczył się śpiewać!
Jak się chwilę później okazało, mój
entuzjazm był trochę przedwczesny.
Rzeczywiście, Josh Gibson nie brzmi
już tak okropnie jak na wydanym w
2012 roku "The Serpentine Ritual".
Choć jego barwa głosu w wolniejszych i
melodyjnych fragmentach może
odstręczać, to jednak nie można mu
zarzucić, że nie umie śpiewać. Co do
samego materiału - tutaj trzeba
nakreślić całość sytuacji jaka zachodzi
na tym albumie. Kill Ritual z grubsza
brzmi jak Machine Head. Podobnie
brzmią gitary, podobnie brzmi perkusja,
podobnie wyglądają utwory, podobnie
brzmią wstawiane sample. Tylko ten
miękki wokal jest czynnikiem
wyróżniającym Kill Ritual. Jeżeli jakiś
riff brzmi ciekawie, tak jak na przykład
główny motyw do utworu tytułowego,
za chwilę możemy zaobserwować w jaki
sposób zespół przemienia go w
nieciekawe i udziwnione zagrywki. Na
swym debiutanckim dziele jednak Kill
Ritual więcej nam oferował w kwestii
gitar i riffów. Z lepszych momentów na
płycie należy wyróżnić utwór "Ride Into
The Night", który ma nie dość, że ogniście
brzmiące gitary, to jeszcze, ku memu
zaskoczeniu, dobrze brzmiący wokal. W
dodatku wszystko na tym utworze skleja
się ze sobą i dobrze się razem prezentuje.
Czy naprawdę nie można było
takiej formy utrzymać na reszcie
krążka? Drobne momenty dobrej
kondycji kompozycyjno-muzycznej
można zaobserwować w krótkich fragmentach
utworu tytułowego, "Weight of
the World", gitarach na "Writing on the
Wall" i solówce w "Agenda 21". To nie
jest dużo, biorąc pod uwagę, że na albumie
znalazło się 10 kompozycji, które
trwają razem ponad 50 minut. Warto
także zwrócić uwagę na pewien dość
śmieszny aspekt "The Eyes of Medusa".
Mianowicie, gdy zespół zwalnia
w swych utworach, automatycznie załącza
im się tryb grania grunge'u. Prawie
wszystkie wolniejsze fragmenty w utworach
brzmią jak wariacja na temat Alice
In Chains i Audioslave. I to pod każdym
względem, gitar, perkusji, aranżacji
i wokali. Produkcja albumu ma
bardzo post-thrashowy i nowoczesny
wydźwięk, z wypolerowanym brzmieniem
i dołożonym dołem. Taryfa ulgowa
się skończyła, debiutancka płyta mogła
być niedopracowana z wielu powodów,
ale kolejny materiał powinien być
solidniejszy. Tymczasem w sumie niewiele
uległo poprawie, biorąc pod uwagę
braki jakie doszły. (2,75)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Legion Of The Damned - Ravenous
Plague
2014 Napalm
Holendrzy z Legion Of The Damned
to jeden z nielicznych zespołów, który
na początku kariery jasno określił swój
muzyczny styl i trzyma się go z podziwu
godną konsekwencją. Tak było za czasów
Occult i tak też jest obecnie, na co
dowodów na najnowszym, już ósmym
długograju grupy, "Ravenous Plague"
mamy co niemiara. Maurice Swinkels
& Co. jawią się na tej płycie jako niestrudzeni
orędownicy siarczystego
death/ thrash metalu. Bezkompromisowego,
pełnego szaleńczych, perkusyjnych
blastów ("Black Baron", "Bury Me
In A Nameless Grave"), równie ostrych
przyspieszeń w stylu starego Kreatora
("Armacite Assassin") czy Slayera ("Strike
Of The Apocalypse"). Czasem na
plan pierwszy wysuwa się zdecydowanie
death metal ("Black Baron"), jednak
thrash zdecydowanie przeważa: zarówno
w tej totalnie oldschoolowej, surowej
i archaicznej formie ("Morbid Death")
jak i bardziej technicznej, ale wciąż ostrej
łupance ("Ravenous Abominations").
Bywa też melodyjniej (gitarowe
zwolnienie w "Mountain Wolves…"),
muzycy sięgają też czasem do nieprzebranej
skarbnicy tradycyjnego metalu,
jak chociażby w miarowym "Doom
Priest". Z kolei krótki instrumental, autorstwa
i wykonania Jo Blankenburga,
to mroczne, elektroniczno-smyczkowe
wprowadzenie do szaleńczego "Howling
For Armageddon" i zarazem dowód na
to, że nawet w tak unikającym nowinek
stylu jak death/thrash można to i owo z
nich z powodzeniem przemycić, urozmaicając
cały materiał. (4,5)
Wojciech Chamryk
Leviathan - Beholden to Nothing,
Braver Since Then
2014 Stonefellowship
Na swym pierwszym albumie, zatytułowanym
"Deepest Secrets Beneath",
wydanym równo 20 lat temu,
Leviathan pokazał się od bardzo dobrej
strony. Silne, progresywne kompozycje
oparte na mocnych wzorcach w postaci
Crimson Glory i Fates Warning. Intensywne
i jaskrawe wokale Jacka Aragona
pasowały do kompozycji jak jedwabna
rękawiczka na gładką dłoń. Choć
Jeff Ward posiada podobną barwę do
RECENZJE 115
Kruk - Before
2014 Metal Mind
Nie będę udawał, że sam wpadłem na trop
Kruka. Nie będę odbierał zasług innym. Uczynił
to mój przyjaciel Adam Droździk, "Pan od
muzyki podniesionej do rangi sztuki", działający
od 25 lat w rozgłośni Pomorza i Kujaw w
Bydgoszczy. To z jego inicjatywy powołano
twór radiowy "Koncerty w radiu PiK", niesamowite
przedsięwzięcie funkcjonujące na przestrzeni
lat 2006 - 2011 lub 2012, nie pamiętam
dokładnie. Co tydzień w piątek punktualnie
o 19.05 odbywał się koncert wybranego
gościa, otwarty dla publiczności, niebiletowany,
w profesjonalnych warunkach technicznych,
z transmisją "na żywo" w eter. Łezka
się w oku kręci na wspomnienia. I komu to
przeszkadzało? Pytanie bez rozsądnej odpowiedzi.
Większość kandydatów do występu selekcjonował
(wiem, fe, brzydkie słowo) i zapraszał
właśnie A. Droździk. Jest to ważna
uwaga, ponieważ pan redaktor znany jest w pewnych
kręgach z tego, że nie cierpi bylejakości
i byle czym trudno go zadowolić. Oj przewinęły
się przez te lata dziesiątki wykonawców,
także zagranicznych, wymieniając choćby litewski
The Skys, czy belgijski psychodeliczny
Quantum Fantay. Prezentacje szerokiego spektrum
muzyki od ekstremalnych odmian metalu
przez melodyjny rock, progresję, muzykę
elektroniczną, punk po piosenkę autorską. Piszę
o tym wszystkim by teraz przejść do meritum.
Gdzieś tak na progu roku 2009 Adaś
przysłał mi newsa, że "namierzył" fajną kapelę
ze Śląska, grającą klasyczny hard rock i jak negocjacje
przyniosłą pożądane rezultaty, to być
może Kruk otrzyma zaproszenie do radiowego
studia. Zamierzenie zakończyło się sukcesem i
dokładnie 19. czerwca 2009 muzycy "zameldowali"
się w Bydgoszczy prezentując program
swojej pierwszej autorskiej płyty "Before He'll
Kill You" oraz kilka świetnie opracowanych
coverów, m.in. Deep Purple, Led Zeppelin. "I
ja tam byłem, muzyki słuchałem". Jak na debiutantów
piątka facetów zakochana w hard
rockowych tradycjach lat 70-tych wręcz porwała
swoim entuzjazmem i szacunkiem dla
historii gatunku. Sprawni instrumentalnie,
przedstawili w pełni profesjonalny materiał,
trochę pod wpływem klasyków spod znaku
"hard rock", ale z własnym autorskim spojrzeniem.
Oj działo się wtedy, działo. Przy okazji
zakupiłem wtedy nowość w postaci dysku "Before
He'll Kill You", odnowionego niedawno
w anglojęzycznej wersji. Później, ponieważ już
wiedziałem co się kryje pod nazwą Kruk, śledziłem
ich losy na drodze, dzisiaj można już
tak napisać, kariery zawodowej. Minęło pięć
lat od premiery w kameralnych warunkach studia
radiowego, a Kruk zmężniał, rozwinął się
artystycznie, nabrał jakości i autonomii w tworzeniu
nowych kompozycji. Jeden tylko element
pozostał niezmieniony, uwielbienie Kruka
do hard rockowej stylistyki. I dobrze. Niech
tak pozostanie, gdyż kwintet przekonuje ostatnim
albumem "Before", że ma jeszcze wiele do
zaoferowania, potencjał i ambicję do realizowania
swoich wizji twórczych przybierających
formę utworów ze stemplem "Kruka", bez
oglądania się na sławniejszych kolegów z zagranicy.
Kruk to już nie anonimowy skład polskich
rockmanów, to uznana firma gwarantująca
dobry poziom kreowanej muzyki, precyzyjnie
i starannie opracowanej w każdym
szczególe, co wyraźnie słychać zarówno na
ścieżkach nowych rejestrowanych utworów,
jak też występów "live". Aktualnie, autor artykułu
piszący "Kim jest zespół Kruk?", jest ewenementem
i dyletantem, ponieważ zdecydowana
większość słuchaczy, nie tylko polskich,
lecz także poza naszymi granicami, doskonale
jest zorientowana, że twórczość grupy to wyznacznik
dobrej jakości. Ale ciągle jeszcze zdarzają
się odbiorcy mgliście kojarzący logo i nazwę
Kruk, dlatego pozwoliłem sobie, zanim
przejdę do zawartości nowości "Before" z datą
2014, przygotować z przymrużeniem oka kalendarium
Kruka.
Kalendarium biograficzne Kruka
- 2001 rok - narodziny Kruka, dwóch "ojców"
Piotr Brzychcy i Krzysztof Walczyk. Matka
pilnie poszukiwana! Miejsce urodzenia Dąbrowa
Górnicza.
-2005- wejście w wiek przedszkolny. Zainteresowanie
klasyką rockową, Black Sabbath,
Uriah Heep, Led Zeppelin i Deep Purple
znalazło odzwierciedlenie na debiucie fonograficznym,
zatytułowanym "Memories" (2006)
a nagranym z Grzegorzem Kupczykiem. Program
płyty stanowiły covery wyżej wymienionych
gigantów rocka. Nie ma co ukrywać, że
materiał albumu ma charakter odtwórczy, albo
jak ktoś woli jest wyrazem hołdu dla wielkich
rockowych firm, które swoją karierę do sławy
rozpoczęły na przełomie lat 60-tych i 70-tych.
Już wtedy czarne "ptaszysko" szuka innych
źródeł inspiracji i własnych pomysłów mocno
osadzonych w realiach gatunku zwanym hard
rockiem.
-2009- poszukiwania kończą się sukcesem,
skład Kruka nabiera dojrzałości i proponuje
autorski repertuar publikacji "Before He'll Kill
You", w której pojawiają się na fundamencie
rockowej tradycji własne spostrzeżenia, rozwiązania
brzmienia, nowe, starannie opracowane
tematy melodyczne, patenty instrumentalne,
czyli jednym słowem indywidualny styl
jako znak rozpoznawczy twórczości. Album
znajduje swoje miejsce w rubryce "Płyta miesiąca"
cenionego periodyku Metal Hammer.
Naturalną koleją rzeczy zespół organizuje turę
koncertową, która potwierdza zainteresowanie
fanów i mediów "Kruczymi" dźwiękami.
-2011- grupa wkracza w okres dojrzałości artystycznej,
na rynku pojawia się kolejne wydawnictwo
z ofertą 11 nowych nagrań opatrzonych
tytułem "It Will Not Come Back", które
świadczą o ewolucji stylu i umiejętności indywidualnych.
Ciekawostką jest między innymi
zamieszczona piosenka Tiny Turner "Simply
The Best" świadcząca o otwartości na różne inspiracje.
Drugim zaskakującym czynnikiem
jest zaproszenie do zaśpiewania w/w utworu
Piotra Kupichy z popowej kapeli Feel, o której
nie wygłoszę żadnej opinii, aby kogoś nie
obrazić. Natomiast będę się wymądrzał na
temat drugiego gościa, którym był Doogie
White (Rainbow), który zaśpiewał w utworze
"In Reverie". Doogie White to kawał historii
muzyki rockowej, szczególnie tej z dopiskiem
"hard" bądź "heavy", w swojej biografii ma takie
"przystanki" jak Rainbow Ritchie Blackmore'a,
Cornerstone, Tank, Yngwie Malmsteen
czy Michael Schenker Group. Istnieje jeszcze
trzeci komponent budzący uznanie publiczności,
dbałość o formę wydawniczą, gdyż do
płyty załączono wspaniałą edycję "grubaśnej"
książeczki i jako rodzaj premii bonusowy dysk
DVD z ponad 100- minutową rejestracją koncertową.
-2012- doświadczony i w pełni świadomy swoich
zalet i wad Kruk przystępuje do prac nad
nowym rozdziałem swojej aktywności muzycznej,
zatytułowanym "Be3", który szybko zajmuje
stosowne miejsce w wielu kolekcjach płytowych,
bo na tym etapie płytę Kruka kupuje
się "w ciemno", będąc przekonanym, że w jej
"środku" znaleźć można pełnowartościowe produkty.
Być może w przypadku recenzji będzie
czas na dyskusję nad jej zawartością, ale ja
zwrócę uwagę na nową wersję Purpurowego
"Child In Time", która wywołała reakcję w
branży podobną do włożenia przysłowiowego
"kija w mrowisko". Koalicja dyskutantów podzielona
została na dwa obozy. Jeden twierdził,
że tak radykalnie zmieniona wersja ikony
rocka to świętokradztwo. Że tak nie należało,
że brak szacunku, ble, ble, ble... Druga część
forum, do której zaliczyć mogę także swoją
osobę, zareagowała życzliwym zainteresowaniem.
Chylę czoła dla odwagi muzyków, ponieważ
potrafili z powodzeniem zmierzyć się
inteligentnie z nie lada wyzwaniem. Bo jak
poradzić sobie z wokalną stroną tego hard
rockowego hymnu, jeżeli sam Ian Gillan z
powodu trudności wokalnych zrezygnował z
wykonywania "Dziecka…" na koncertach? Jak
wybrnął z sytuacji Kruk, zapraszam na ścieżki
rzeczonej płyty. Ja ze swojej strony mogę bić
tylko brawo za otwarty umysł przy interpretacji.
Na zakończenie jeszcze kilka słów. Anno
domini 2012 Kruk ukonstytuował swoją
czołową pozycję wśród, nie bójmy się tego
słowa, światowych formacji hard rockowych.
Dowody łatwo znaleźć. Do "kruczego gniazda"
pukać zaczęli menago licznych koncertów i
tym sposobem zespół stał się atrakcją występów
takich tuzów rocka jak Deep Purple czy
Carlos Santana.
-2014- "Before", "pachnąca" nowością dawka
67 minut "kruczych" dźwięków. Ale tym zajmę
się za chwilę.
"Before" - Kruk kontynuacja
O gustach się nie dyskutuje. Nieraz zdarza się
tak, że otrzymujemy solidną dawkę dźwięków,
która natychmiast po "odpaleniu" odtwarzacza
zdobywają naszą sympatię. Bywa tak, że nie
potrafimy uzasadnić, dlaczego tak się dzieje,
po prostu z punktu widzenia słuchacza, zestaw
nam się podoba, choć "podobanie się" bądź nie,
to żadna precyzyjna klasyfikacja. Innym razem,
klasowe utwory, dobre opinie, fajne riffy
i melodia i klapa. Zwyczajnie muzyka nam nie
"wchodzi", coś hamuje nasze emocje, nie pozwala
się zaprzyjaźnić, bez racjonalnego i logicznego
uzasadnienia. Zapewne znacie te uczucia,
pozytywne wibracje wywoływane muzyką
lub nie. Tak zareagowałem na debiut Kruka i
tak pozostało mi do dzisiaj. Stałem się "Kruczym"
sympatykiem i pozostanę nim przez
kolejne miesiące, a potem "się zobaczy", bo
przecież "sympatia słuchaczy na pstrym koniu
jeździ", to znaczy, że nie jest to "rzecz" dana po
wsze czasy. Bywa i tak, że po całym paśmie
ewidentnych artystycznych wpadek, gust odbiorcy
odwraca się plecami. W moim przypadku
stało się tak niestety z uwielbianą przez lata
długie Lacrimosą. Nie, nie wypiąłem się na
Tilo Wolfa, nadal szanuję ich wcześniejszą
twórczość, ale ostatnie produkcje nie przekonały
i obecnie wyczekuję, co dalej. W rozkroku
stoję i przyglądam się temu, co wymyśli
Dream Theater, na razie dostali ode mnie
"żółtą kartkę" za ostatni album, choć wiem, że
moją "kartkę" to oni mają "gdzieś". Kruk to
przykład stałości uczuć fanów, ponieważ
czwarty raz swoim albumem, tym razem
"Before" sprawił radochę i to nie krótkoterminową,
bo zestawem dziewięciu kompozycji
plus dwóch bonusów można się zachwycać po
wielu przesłuchaniach. Ta "Krucza" muzyka
nie traci na sile witalnej, nie traci na urodzie
świetnych patentów melodycznych, nie gubi
przestrzeni uchwyconej w procesie produkcji,
nie "pada" poziom partii solowych, których
upchnięto co nie miara, pomimo to kolejne solowe
wstawki nie nużą, raczej budzą ciekawość
i intrygują, niezależnie od faktu, czy to popis
Hammonda, czy mister Brzychcy wycina kolejną
partię na swoim elektrycznym "wiosełku",
albo nowy od jakiegoś czasu wokalista, Roman
Kańtoch, proponuje soczystą i dynamiczną
frazę, potwierdzając profesjonalnymi umiejętnościami,
że poszukiwania do "Kruczego" gniazda
faceta przed mikrofonem zakończyły się
sukcesem. Gościu ma czym "straszyć" i bez
trudu idzie w konkury z nabijającą diabelski
rytm sekcją, w której duet bas - bębny ustawia
solidną zaporę dźwięków. W zakresie wokalistyki
jest to człowiek wszechstronny, co łatwo
udowadnia w różnych fragmentach "Before",
choćby w "pysznych" harmoniach wokalnych w
"Once", gdzie towarzyszy mu piękny głos jakiegoś
"Anioła w spódnicy", albo w "Wings Of
Dreams", w którym "Marzenia" mają kształt
ślicznego, bujającego, chwytającego za serce
"bluesidła". Tak, tak to nie pomyłka, Kruk
urozmaicając swoją "hard rockową" ucztę
wprowadził do swojego salonu, "podszyty"
bluesową konwencją utwór, wspaniale tonujący
rozbuchane emocje i prezentujący nietuzinkowe
umiejętności poszczególnych członków
zespołu, którzy solidarnie "powrzucali" do
tego tygla dźwięków swoje instrumentalne
znaki rozpoznawcze, dodajmy, że uczynili to w
bardzo wyważony sposób, czyli nie burząc
uporządkowanej struktury kompozycji. Zaraz
potem, tym, którzy pod wpływem tych niespełna
sześciu minut wpadli w stan rozmarzenia,
a można, można się dać usidlić urodzie
"Wings Of Dreams", grupa wykonała atomowy
serw, prawdziwy tenisowy as w postaci przebojowego
killera "Grey Leaf". Nóżki same przebierają
szybciutko w rytm tego kawałka, podziwiając
niesamowicie nośny wątek melodyczny.
Panowie radiowcy do dzieła, toż w tym numerze
tkwi taki potencjał przebojowości, że
nic chyba nie stoi na przeszkodzie, aby zaoferować
go szerszej publiczności, tym bardziej, że
naturalne, przestrzenne brzmienie wbija dosłownie
w ziemię. Rytm pędzi na złamanie
karku, gitarowe "Ferrari" włącza szósty bieg, a
perkusista i basista "rzucają" takimi petardami,
że mają szansę "zniewolić" spore grono odbiorców.
Co z tego, że w powietrzu fruwają stylistyczne
"purpurowe" iskierki, całe wnętrze
kompozycji, energia, instrumentalny dynamit
to autorski projekt Kruka. Dla mnie prawdziwa
bomba! Wszystkim tym, którzy wpadli w
dziki pląs, bo pozostać w tym przypadku kamiennym
i zimnym emocjonalnie, to "mission
impossible", piątka hard rockowców dokłada
kolejne cztery i pół minuty ognistych delicji
zatytułowanych "My Morning Star". Gdyby
tak bladym "Rankiem" odpalić komuś leniwemu
i rozespanemu taką riffową racę, to wyskoczyłby
z łóżeczka jak z katapulty, gasząc
tlącą się na tyłku pidżamkę. Bo panowie z
Kruka po poprzedniej jeździe uruchomili dalsze
pokłady turbodoładowania, zarówno w sferze
melodyjności, gitarowej drapieżności, jak
też basowych salw i perkusyjnych wyładowań.
Ile w tym żywiołowości, nie udawanej energii,
dynamicznych przejść, ten tylko się dowie, kto
posłucha. A warto! Prawie dziesięć minut energetycznego
grania, daje receptorom do wiwatu,
więc czas na ukojenie, przynajmniej według
programu albumu "Before". "Farewell" od początku
przebiera się w balladowe "szatki", prześliczna,
delikatna gitara, kołysankowy, melancholijny
wokal, następnie subtelne klawisze i
tak przez pierwsze dwie minuty z sekundami.
Kruk nie przysnął, oj nie, lecz dołożył delikatnie
do "pieca", a utwór pozostając urodziwą
balladą nabrał kolorytu, instrumentalnych
odcieni, a w 3:43 za sprawą gitary, Hammondów,
uśpionej do tej pory sekcji rytmicznej
utwór dostał solidnego "kopa" nabierając
rozpędu i przepędzając do 5:15 balladowe sny.
Ostatnie kilkadziesiąt sekund oznacza powrót
do subtelnie "tkanego" motywu gitarowo- wokalnego.
Odetchnęliśmy, uff, nabraliśmy sił!
To teraz buch, hard rockowym młotkiem,
wszystkim leniuchom "dźwiękowo - kaloryczna"
"szpila" nazwana "Open Road", czyli zawracamy
na "autostradzie dźwięku" w kierunku
rasowego rocka, nawet więcej niż hard, bo
gitarka pracuje tworząc gęstą siatkę riffów jak
w metalowym "kociołku", pędząc rytmicznie w
dal. Czyściutki wokal wyciąga wysoko niektóre
frazy, posługując się z rzadka manierą, którą
można chyba nazwać skandowaniem. Dynamiki
mnogość, karkołomne przejścia instrumentalne,
a to Piotr Brzychcy "wytnie" solowy
numerek, a to organy nadadzą brzmieniu większą
intensywność, a to, że Dariusz Nawara
nie połamał sobie rąk przy kaskaderskich przejściach,
to wyłącznie jego zasługa. Regularną
setlistę kończy rozdział czysto instrumentalny
"Timeline", oparty na podłożu gitarowych akordów
akustycznych i elektrycznych, w tle brzmiące
przeszkadzajki perkusyjne urozmaicają
przekaz, choć ta kompozycja to "teatr jednego
aktora", w którym Piotr Brzychcy prezentuje
tajemnice warsztatu gitarowego. A teraz
dziwną pętlą powrócę do początku, ponieważ
dziwnym i także dla mnie niezrozumiałym
trafem zignorowałem prawie 10-minutowy
spektakl o tytule "My Sinners", który otwiera
publikację Kruka. Ta wielowątkowa kompozycja
ukazuje wszechstronność muzyków do tworzenia
epopei z niezwykle rozbudowaną, suitową
strukturą, licznymi złamaniami linii rytmicznej,
gwałtownymi przejściami, regulowaniem
tempa, wprowadzaniem solowych
rozwiązań instrumentalnych z akcentami
improwizatorskimi, przy zachowaniu bardzo
klarownych tematów melodycznych. Pełne,
gęste brzmienie, oraz zróżnicowane wstawki
solowe przyczyniają się także do doskonałego
kształtu tej konstrukcji muzycznej. Podstawową
listę tracków uzupełniają dwa nagrania
bonusowe zaśpiewane w naszym ojczystym
języku. Pierwszy z nich "Moja dusza" to ładna,
sześciominutowa ballada, przyspieszająca po 2
minucie, przyczynek do tego, by skompromitować
tych, którzy twierdzą, że język polski
słabo nadaje się do tworzenia nośnych utworów.
Guzik prawda! Posłuchajcie występu
Kruka! Twórcy zmieścili w ramach tej piosenki
liczne elementy nadające jej wyraziste oblicze,
wśród nich wymienić można zmienność
rytmiki, pracę organów Hammonda, partię solową
na struny akustyczne gitary (4:40), wzorcowe
linie wokalne, a całość znakomicie ze
sobą scalona w jeden spójny organizm muzyczny.
"Szary liść" z kolei hard rockowo masakruje
ciszę, urzekając udanym pomysłem melodycznym,
niespożytą energią i ekspresją wykonawczą.
Wyżej rozpisałem się ponad miarę,
więc podsumowanie będzie krótkie. Kruk
wydając "Before" umocnił się na wysokim
poziomie hard rockowej czołówki światowej.
W ofercie albumu znalazło się wiele precyzyjnie
i starannie opracowanych tematów, zachowano
standardy gatunku bez tendencji do
tandetnego i bezmyślnego kopiowania, ale w
oparciu o tradycje. Kruk nie dokonał rewolucji,
ale nie miał wcale takiego zamiaru, poszedł
jednak drogą ewolucji i rozwoju sztuki
komponowania fajnych melodii, udoskonalania
indywidualnych umiejętności, dbania o
brzmienie. Współcześnie Kruk występuje na
scenie rockowej w roli aksjomatu, bierzesz do
ręki ich płytę z zarejestrowanymi utworami ,
włączasz CD-player i otrzymujesz dowód artystycznego
profesjonalizmu. Dziwić się nie wypada,
bo to pewnik! Do dysku kompaktowego
załączono płytę DVD z 6 utworami z koncertu
w lutym 2014, w katowickim Spodku, zarejestrowane
w czasie występu przed kolegami z
Deep Purple i kilkoma dodatkowymi informacjami.
Jednym słowem wydawniczy "full wypas".
(5)
Włodek Kucharek
116
RECENZJE
Jacka Aragona, to jednak brakuje mu
tych silnie zaaakcentowanych kantów
wersów i zdecydowanej charyzmy. Późniejsze
dokonania Leviathan już nie
posiadają tej duszy takich utworów jak
"Sanctuary", "Painful Pursuit of Passion
and Purpose", "The Calling", "Speed
Kills" czy "Disenchanted Dreams (of
Conformity)". Choć na "Riddles, Questions,
Poetry & Outrage" kompozycje
dalej były kunsztowne, to jednak nie
posiadały już tej magii utworów, które
znalazły się na debiutanckim wydawnictwie.
Kierunek muzyki Leviathan
zmierzał na inne wody progresywnych
melodii. Na drugim albumie do głosu
doszły wyraźne partie klawiszowe, a
utwory nie stroniły z jednej strony od
motywów rodem z jazz fusion, a z drugiej
z bardzo rozgadanych łagodnych
syntezatorów. Całość przypominała
bardziej progresywną i łagodniejsza odmianę
Blind Guardian. Na "Scoring
the Chapters" Leviathan zmiarkował
w tej kwestii, jednak syntezatory nadal
były obecne w muzyce zespołu. Na tej
płycie jednak znalazło się parę interesujących
kompozycji jak na przykład
"Paying the Toll", "All Sins Returned"
albo "Turning Up Broken". Najnowszy
album amerykańskiej grupy, zatytułowany
"Beholden to Nothing, Braver
Since Then" jest albumem niejednoznacznym
i pełnym subtelnych niuansów.
Skomplikowana, progresywna,
synkopowana muzyka jest przetykana
cukierkowymi klawiszowymi motywami,
które niemiłosiernie zmiękczają
odbiór całości. Klawiszy jest za dużo.
Nawet w takim instrumentalnym, symfonicznym
"Overture of Exasperation"
zostały wrzucone, by gryźć się z całością.
Za to przy "Intrinsic Contenment"
przywitała mnie dyskotekowa techno
popowa perkusja, a raczej powinienem
rzec - bit. Ten motyw wygasa po jakimś
czasie, jednak nie mam zielonego pojęcia
dlaczego on został tutaj wstawiony.
Obawiam się, że ten album to są takie
odmęty progresji, że aż się zgubić można.
Co się dzieje na tym albumie to
głowa mała. Trafią nam się tutaj też elementy
industrialne, groove'owe, folkowe,
a nawet trip-hopowe. Na szczęście
znalazły się tu także godne progresywne
utwory, w których poziom złych elementów
jest mniejszy lub znikomy -
"Creature of Habit", "Magical Pills
Provided", króciutki "Words Borrowed
Wings" i instrumentalny "Empty Vessel
of Faith". Nie ma na tym albumie jednak
utworu, który by w całości przekonywał
swoją strukturą, kompozycją i
brzmieniem. Liczba instrumentów, które
zostały wykorzystane jest całkiem
spora. Oprócz gitar, basu, perki, klawiszy
pojawiają się tutaj także instrumenty
filharmonijne, a także plemienne.
Niestety można odnieść wrażenie, że
ich potencjał został sprzeniewierzony.
Na tym się nie kończą negatywne strony
tego wydawnictwa. Jeff Ward niestety
brzmi jakby się bardzo męczył przy
śpiewaniu bardziej metalowych partii.
Do elementów sztucznie udziwniających
ten album należy dodać także różnego
rodzaju recytacje wersów i pojedynczych
zdań, które zwykle są taki
głębokie jak studnia w Sudanie albo
książki Paolo Coelho. Gdyby udało się
je jakoś zgrabnie połączyć z resztą zawartości
albumu to by się to pewnie aż
tak nie gryzło, jednak zostało to zaaranżowane
w zupełnie odmienny sposób.
Żeby tego było mało, to jeszcze mamy
bardzo często do czynienia z męczeniem
jednego riffu wręcz do oporu. Na
przykład w "If the Devil Doesn't Exist..."
mamy kilkanaście kółek jednego riffu,
podczas gdy nawet dwa spokojnie by
wystarczyły. W ten sposób w progresywnej
przecież kapeli, robi nam się
nudno, monotonnie i męcząco. Jest to
ze wszech miar rozczarowujące. "Beholden…"
nie jest albumem przekonywującym.
Mamy tutaj piętnaście
utworów, a całość trwa ponad pięć
kwadransów, czyli grubo ponad godzinę,
a w tym czasie zostało nam podanych
mało elementów, które by nas zaciekawiły
lub zainteresowały. Album
jest bez smaku i zdaje się, że w sumie
także bez pomysłu. Dużo niewykorzystanego
potencjału i zmarnowana okazja
do stworzenia naprawdę dobrego albumu.
Mamy tutaj mnóstwo elementów,
które sugerują, że ktoś nie potrafił się
zdecydować na określony kierunek, jaki
ma zostać tej płycie nadany. Niestety
ten eklektyzm w tym wydaniu nie zadziałał,
a wręcz wyszedł odstręczająco.
(2,5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Lizzies - End Of Time
2013 Self Released
Jeżeli myślicie, że era zespołów pokroju
Girlschool minęła, to muszę wyprowadzić
was z błędu. Ona dopiero się zaczyna.
Idealnym przykładem jest hiszpański
Lizzies, w skład którego wchodzą
cztery piękne artystki. Pełne determinacji
i samozaparcia prą do przodu,
żeby jak największa część mieszkańców
kuli ziemskiej usłyszała o ich działaniach.
Za sprawą nowo wydanej EPki
"End OF Time" i napiętego grafiku koncertowego,
na pewno będzie to możliwe,
zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż EPka
sama w sobie prezentuje się całkiem
przyjemnie. Już od pierwszego kawałka
wyraźnie słychać wpływy heavy metalowych
weteranów z Iron Maiden. Mowa
tutaj o "Sacryfice", które śmiało można
było by wrzucić do dorobku Anglików,
gdyby nie damski, ale za to przyozdobiony
chrypką wokal. Podobnie ma się z
resztą. Wyróżniła bym jeszcze "Speed
On The Road", które zgodnie z zapowiedziami
hiszpanek, niedługo doczeka się
swojego teledysku. Chyba jedyną wadą
albumu, jest fakt, że zawiera tylko pięć,
ale jakże klimatycznych kawałków.
Chciało by się więcej, bo przecież
Lizzies jest nie lada gratką dla fanów
Żelaznej Dziewicy. Zwłaszcza tych
płci męskiej. W końcu, sama przyjemność
posłuchać damskiej wersji swoich
ulubieńców. (5)
Daria Dyrkacz
Lords of the Trident - Plan of Attack
2013 Junko Jonhson
Lords of the Trident pochodzą z Wisconsin
i grają ognisty, klasyczny heavy
metal z humorystyczną otoczką, jednak
zdecydowanie mniej obłąkaną niż u
Nanowar (obecnie Nanowar of Steel,
hehe). Wejdźcie na ich stronę i przeczytajcie
chociażby ich biografię, morda sama
się śmieje. "Plan of Attack" to
cztero-utworowa EPka wydana w
ubiegłym roku, która miała pewnie na
celu wyostrzenie apetytu wśród fanów
na trzeci pełny album. Jeśli o mnie idzie
to zadanie to zostało spełnione. Z tych
utworów bije ogromny luz i radość grania,
utwory są energetyczne i słychać, że
chłopaki nie spinają pośladów. Oczywiście
jest też spora dawka humoru jednak
mam wrażenie, że jest trochę
"poważniej" niż na wcześniejszych płytach.
Oczywiście, gdyby nie dobre kawałki
to cała reszta byłaby gówno
warta. Na szczęście poziom muzyczny
jest wysoki, podobnie jak wyszkolenie
muzyków. Pierwsze dwa utwory "Comlete
Control" i "Plan of Attack" to pełne
ognia heavy metalowe killery, by w
dwóch następnych zrobiło się trochę
bardziej epicko i zróżnicowanie. Zarówno
"Song of the Wind and Sea" oraz "The
Joust" są dłuższe i mają więcej zmian
tempa, spokojniejszych fragmentów, ale
nie brakuje też konkretnego przyłożenia.
Nie wchodzą może tak łatwo jak
dwa pierwsze, ale to nie znaczy, że są od
nich słabsze. Mocy dodaje jeszcze znakomite
brzmienie dzięki czemu płytki
słucha się rewelacyjnie. Całość zdobi
świetna okładka co również jest ważnym
elementem ogółu. Po przesłuchaniu
"Plan of Attack" nie stałem się
fanatycznym wyznawcą "Władców
trójzęba", ale kto wie czy nie stanie się
tak już po kolejnej dużej płycie? (4,7)
L.R.S. - Down To The Core
2014 Frontiers
Maciej Osipiak
Panowie La Verdi, Ramos czy Shotton
otarli się o coś na kształt popularności
czy rozpoznawalności, grając w 21
Guns, The Storm czy Hardline. Inna
sprawa, że dotyczy to raczej innych
rejonów świata niż Polska, gdzie takie
melodyjne, bliższe AOR niż hard rocka
granie raczej nigdy nie było zbyt popularne.
Wydana przez hołubiącą takich
wykonawców Frontiers Records debiutancka
płyta "Down To The Core" ich
nowego projektu raczej nie ma szans na
zmianę tego stanu rzeczy. Z 12 zaprezentowanych
na tej płycie kompozycji
tylko nieliczne mogą bowiem wywołać
żywsze bicie serca fanów mocniejszych i
zarazem melodyjnych dźwięków. Taki
jest opener "Our Love To Stay", przebojowy
ale i dynamiczny, kojarzący się z
Van Halen lat 80-tych. "Never Surrender"
czy momentami dość ostry "Waiting
For Love" z zadziornym śpiewem La
Verdiego. Nie mogło też zabraknąć kilku
ballad, z eksplorującymi schemat
głos + fortepian "To Be Your Man" oraz
finałową "No One Way To Give", ale reszta
to już zwykły pop. Owszem, przyjemny,
zawodowo zaśpiewany, zagrany i
wyprodukowany, ale zbyt nijaki, by
chciało się częściej wracać do "Down
To The Core". (3)
Wojciech Chamryk
Lucifer's Hammer - Night Sacrifice
Demo MMXIII
2014 Shadow Kingdom
Słuchając debiutanckiej demówki tego
chilijskiego duetu ma się 120% pewności
na odbycie nostalgicznej podróży w
przeszłość i związane z tym nieodparte
wrażenie deja vu. Panowie Hades (gitara
i śpiew) oraz Titan (perkusja)
uwielbiają bowiem lata 80-tych i dają
temu wyraz w zawartych na "Demo
MMXIII" trzech utworach. Muzycznie
mamy tu więc prawdziwą ucztę dla fanów
zarówno US power i speed metalu
oraz NWOBHM, ponieważ echa twórczości
Attacker, Griffin, Damien Thorne,
Warlord czy Iron Maiden można
wychwycić bez trudu. Zróżnicowany
"Wolf" to bardziej brytyjskie klimaty,
podobnie jak końcówka "Night Sacrifice".
Jednak wcześniej ów utwór płynnie
łączy mroczne, surowe granie w stylu
wczesnego Mercyful Fate z rozpędzonym
speed/powerową galopadą pod
Attacker. Równie szybki i ostry jest
"Shadows", z chwilą wytchnienia w postaci
zwolnienia przed solówkami. Do
stylu Lucifer's Hammer jest też dostosowane
brzmienie tego materiału: surowe,
często nieczytelne, z bębnami
brzmiącymi jak tekturowe pudła, ale dla
wszelkiej maści ortodoksów i oldschoolowców
będzie to zapewne dodatkowym
atutem, tym bardziej, że "Night
Sacrifice Demo MMXIII" wydano
na kasecie magnetofonowej. (5)
Mammothor - Tyrannicide
2014 Self-Released
Wojciech Chamryk
Amerykański sekstet Mammothor na
swym debiutanckim albumie nie rozmienia
się na drobne. Chłopaki z Bostonu
z podziwu godną sprawnością i
pomysłowością wymiatają bowiem siarczyste
hard 'n' heavy, jakby w magiczny
sposób przeniesione w nasze czasy z
przełomu lat 70-tych i 80-tych minionego
wieku. "Tyrannicide" jest jednak
płytą znacznie bogatszą muzycznie, bowiem
jej twórcy żyją w końcu w XXI
wieku i są też pod wpływem innych gatunków.
Mamy więc klasycznego hard
rocka ze śpiewem Jimmy'ego Douglasa
kojarzącym się z wielkim Paulem Rodgersem
("Slave One Day"), wycieczki w
rejony nader chętnie eksplorowane
przez Glena Danziga ("Curse Of
Time") czy The Black Crowes (siarczysty
"Recovery Blues"). Jeszcze bardziej
bluesowo robi się w "Worst Night",
w którym to Josh Johnson i Dana
RECENZJE 117
Sharpton czarują niczym sami Jimi
Hendrix czy Stevie Ray Vaughan. Gitarowych
popisów uczniów Joe Stumpa
i Grega Howe nie brakuje też w innych
utworach, by wymienić chociażby te z
"The Bird Man" czy w utworze tytułowym.
W składzie mamy też klawiszowca,
jednak Jeff Barberie nader chętnie
korzysta z klasycznych brzmień, wspaniale
dopełniając oldschoolową muzykę
Mammothor. Mamy też w niej odniesienia
do southern i stoner rocka oraz
grunge, ale nie tego alternatywnego, ale
czerpiącego z tradycji zespołów pokroju
The Beatles czy Black Sabbath, tak
więc wszystkie części tej muzycznej mozaiki
układają się we frapującą całość.
(5)
Wojciech Chamryk
Markiz De Sade - Jeckyll And Hyde
2014 Self-released
Wydawało się, że białostocki Markiz
De Sade, jeden z kultowych polskich
zespołów metalowych lat 80-tych, to
ponownie zamknięta karta. Reaktywowana
w 2008r. grupa zdołała bowiem w
ciągu trzech lat wydać demo/MCD
"Zdeptani", kompilację "Judasz 1985"
oraz debiutancki album "Sen schizofrenika",
po czym dały o sobie znać zawirowania
personalne. Markiz odrodził
się jednak i obecnie trzon składu stanowią:
jeden z założycieli grupy, śpiewający
basista Andrzej "Ojciec" Mrowiec
i gitarzysta Arkadiusz "Aroo"
Maślanka. Ów duet zameldował się na
początku tego roku w Bloodline Studio,
Roberta Pierścińskiego, gdzie,
wsparty występującym gościnnie w roli
perkusisty producentem, zarejestrował
nowe demo. "Jeckyll And Hyde" to
cztery ostre, dynamiczne numery, zakorzenione
zarówno w tradycyjnym heavy
metalu jak i wysokooktanowym thrashu.
Sporo w nich ostrej, bezkompromisowej
jazdy ("Jeckyll And Hyde", "Radio"),
ale nie brakuje też bardziej urozmaiconych
aranżacji ("Czas dominacji"),
efektownych gitarowych solówek ("Radio")
czy wyeksponowanych partii basu
("Zbrodniarz"). Warstwę instrumentalną
dopełniają często brutalne, ocierające
się wręcz o growling partie Ojca i
trzeba przyznać, że pasuje to doskonale
do poruszanych w tekstach, zwykle dość
mrocznych, tematów. Markiz wrócił po
raz drugi - oby tym razem na dłużej! (5)
Mason - Warhead
2013 Self-Released
Wojciech Chamryk
Kwartet z Melbourne na swym debiutanckim
albumie wymiata konkretny
thrash, nie unikając przy tym wycieczek
w rejony nowocześniejszego, łączącego
groove z agresją, łojenia. Jest więc całkiem
ciekawie, tym bardziej, że: A)
panowie potrafią naprawdę nieźle grać,
B) komponowanie też wychodzi im niezgorzej,
C) płyta brzmi też jak brzmieć
powinna, surowo ale mięsiście i organicznie,
bez epatowania syntetyczną,
współczesną produkcją. Na "Warhead"
przeważa konkret: 10 utworów, prawie
47 minut muzyki. Instrumentalny, spełniający
rolę intro "Alarum" jest jeszcze
dość melodyjny i rozpędza się stopniowo,
ale już kolejny "Imprisoned" to
już ostra, thrashowa łupanka na najwyższych
obrotach, z wpływami chociażby
Testament. Oczywiście zespół
nie gna na łeb na szyję przez cały czas,
mamy momenty miarowych zwolnień,
jest gęste riffowanie w średnich tempach,
jak chociażby w "Product Of Hate"
czy finałowym "Vengeance", jednak słychać
wyraźnie, że zawrotne prędkości to
jest dla Mason właśnie to. Zresztą
nawet w tych wolniejszych momentach
jest bardzo dynamicznie, bo perkusista
zdecydowanie nie jest zwolennikiem li
tylko wystukiwania prostego rytmu,
zapewniając sporą dawkę rytmicznych
łamańców i perkusyjnych kanonad.
Bardziej melodyjne partie też się trafiają
("Ultimate Betrayal"), nie brakuje też
balladowego "Lost It All" z udziałem
Jeffa Loomisa z Nevermore czy, dla
kontrastu, grania niemal ekstremalnego
("Product Of Hate", "Wretched Soul").
Całość dopełniają gitarowe popisy z wyżej
półki, tak więc jeśli ktoś lubi wysokooktanowy
thrash, łączący klasyczne
podejście z nowoczesnymi wtrętami, to
"Warhead" jest płytą dla niego. (5)
Merkabah - Ubiquity
2014 Maple Metal
Wojciech Chamryk
Aż siedem lat przyszło czekać fanom kanadyjskiego
Merkabah na następcę
"The Realm Of All Secrets", który
ukazał się w 2007 roku. Czas oczekiwania
dobiegł końca i w końcu można posłuchać
nowego krążka zespołu, zatytułowanego
"Ubiquity". Merkabah to
formacja działająca na rynku od roku
2000 i przez ten czas udało jej się wykreować
dość ciekawy styl, który jest
mieszanką progresywnego rocka i symfonicznego
metalu. Wśród swoich inspiracji
muzycy wymieniają King Crimson,
Iron Maiden i Therion, co faktycznie
słychać. Można by jeszcze dodać
Nightwish czy Dream Theater. Skojarzenia
z symfonicznym metalem są, a
wszystko za sprawą wokalistki Jacinthe.
Styl i forma jej śpiewania przywołuje na
myśl właśnie symfoniczny metal rodem
z Therion, a najlepiej ten charakter oddaje
rozbudowany "Ubiquity", który
wieńczy płytę. Podobną estetykę ma
podniosły "Mythomania", który jest jednym
z najciekawszych kawałków na
płycie. Jednak już na samym początku
albumu można wyłapać wady. Jedną z
nich jest wokal Jacinthe, który jest bez
wyrazu, bez mocy. Gitarzyści starają się
urozmaicić materiał, często udając się w
rejony progresywnego rocka, szkoda
jednak, że jakość tych zagrywek jest
niska. Pominięto przy tworzeniu kompozycji
aspekty przebojowości, dynamiki
i czegoś, co mogłoby skusić słuchacza.
Co z tego, że w "Red Letter Days"
słychać inspiracje Mikem Oldfieldem
w zakresie partii gitarowych, jak nie ma
w nim odpowiedniego ładunku przebojowości
i całość staje się nudna. Płyta
skierowana jest do poszukiwaczy dziwnych
i bardziej złożonych dźwięków,
do zagorzałych fanów progresywnego
rocka. Jeśli nie macie nic przeciwko średniej
klasy materiałowi, to może znajdziecie
tutaj coś dla siebie. (2,5)
Łukasz Frasek
Metal Inquisitor - Ultima Ratio Regis
2014 Massacre
Muzyka Metal Inquisitor nigdy jakoś
do mnie nie przemawiała. Na żywo ich
twórczość zawsze wypadała świetnie, jednak
albumy studyjne nie miały w sobie
już tej magii, jaką zespół prezentował
na żywo. Dlatego podchodziłem dość
sceptycznie do najnowszego dzieła tej
ekipy, zatytułowanego "Ultima Ratio
Regis" - dowcipną sentencją, którą były
opatrzone armaty armii króla Francji
oraz króla Prus. Tym większe było me
pozytywne zaskoczenie, gdy zapoznałem
się już z zawartością najnowszego
krążka Metal Inquisitor. Na czwartym
studyjnym albumie inkwizytorów został
nam zaserwowany szybki tradycyjny
heavy, podsypany tu i ówdzie klasycznym
epic metalowymi motywami.
Muzyka oscyluje wokół Dio, Running
Wild, Accept, Wolf, Skelator i
Cauldron. Za sterami produkcji
brzmienia siedzi Olof Wikstrand, lider
młodej kapeli Enforcer. Nic dziwnego
więc, że brzmienie "Ultima Ratio
Regis" jest bardzo młodzieńcze i czyste.
Wokale Roberta "El Rojo" Zerwasa
przypominają swoją manierą zaśpiewy i
barwę głosu Jasona Conde-Houstona
ze Skelator. Same utwory na "Ultima
Ratio Regis" są świetnie wyważone i
pełne pysznego, zrównoważonego
heavy metalowego nadzienia. Dynamiczne
solówki i ostre riffy to wysoki standard,
który został tutaj ustanowiony.
Pierwszy utwór z płyty, czyli "Confession
Saves Blood" jest nie dość, że numerem
wysokiej klasy, to w dodatku
obrazuje jak będzie wyglądała zawartość
albumu. Materiał na "Ultima Ratio
Regis" jest bardzo równy i bardzo spójny.
Melodyjny wstęp do "Confession
Saves Blood" przeradza się w heavy metalowy
hymn z szybkim chrupkim riffem.
Wokale i warstwa tekstowa idealnie
się komponuje z podkładem muzycznym,
tworząc, wespół z tak energetycznymi,
że aż iskrzącymi solówkami,
świetny heavy metalowy hymn. Gorąca
atmosfera jest podtrzymywana przez
następne kompozycje. Szybki i bezkompromisowy
"Burn Them All" z dudniącym
basem i ciekawymi heavy metalowymi
riffami to klasa sama w sobie.
Śpiewny refren w "Call The Banners" jasno
określa ten utwór jako metalowy
hymn czystej wody. Bardzo fajnie wyglądają
także agresywne galopady w
"Death on Demand" i "The Pale Messengers".
Metal Inquisitor wbrew pozorom
potrafi także bardzo sprawnie operować
różnymi klimatami. Pokazuje to między
innymi bardzo Judasowy "Black Dessert
Demon". Zwieńczeniem tej metalowej
inkwizycyjnej symfonii jest ponad siedmiominutowy
"Second Piece of Thorn".
Stateczny, z delikatnym intro, które
przechodzi w metalowy walc w średnim
tempie. Kto by pomyślał, że o drugim
pokoju toruńskim, czyli traktacie zawartym
między Koroną Królestwa Polskiego,
a Zakonem Krzyżackim, można napisać
taki ciekawy i interesujący utwór.
Z całą pewnością "Ultima Ratio Regis"
jest płytką do której będzie się wracać i
to nie raz! Porządny heavy metal, błyszczący
doskonałą produkcją i świetnymi
kompozycjami. Szacunek i chwała!
(5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Mike Oldfield - Man On the Rocks
2014 Universal Music
Obecnie panuje moda na rockowe powroty.
Ian Anderson stworzył dosyć
dobrze przyjętą kontynuację "Tick Is A
Brick", a Alan Parsons wydał, po
ponad dwudziestu latach przerwy, kolejny
- nie do końca długogrający - krążek.
Ich śladem podążył też Mike Oldfield,
który po swoich klawiszowych
dziełkach powrócił na rockowe fundamenty.
Zresztą nie ma się co dziwić,
obecnie klasyczny rock przechodzi muzyczny
renesans. Na "Man On The
Rocks" artysta zrywa minimalistyczne
więzy, ale dalej podąża z duchem sentymentalizmu
oraz wewnętrznych rozterek.
Tekstowo krąży wokół osobistych
przeżyć i opowiada nam m.in. o historii
irlandzkich emigrantów, wspomnieniach
z dzieciństwa oraz rozpadzie swojego
małżeństwa, a cały nastrój utworów
podkreśla za pomocą chwytliwych melodii.
Nie brakuje zatem folkowych odniesień
("Moonshine"), gorzkich ballad
(tytułowy "Man On The Rocks"), czy
też klasycznych blues-rockowych przebojów
("Sailing", czy energiczny "Minutes").
Oldfield, idąc z duchem czasu,
nie ucieka też od elektroniki i na utworach
pokroju "Castaway", czy "Chariots"
dosyć odważnie korzysta z jej dobrodziejstw.
Nie ma co doszukiwać się w
nowym albumie Brytyjczyka powiewu
świeżości i choć chwilami potrafi nas
oczarować (emocjonalny "Nuclear"), to
nie wychodzi poza doskonale znane,
rockowe schematy. Zresztą, nawet nie
musi nas niczym zaskakiwać. "Man On
The Rocks" swoją chwytliwą formą na
pewno zauroczy wielu weteranów klasycznego
rocka. Muzyk lawiruje między
różnymi nastrojami i jednocześnie stara
się przelać swoje emocje na energiczny
język rocka - wychodzi mu to całkiem
sprawnie. Jednak ten wyjątkowo udany
powrót to nie tylko zasługa samego
Oldfielda, ale też zgranego składu. Za
sekcję rytmiczną odpowiada duet w postaci
nieocenionego Lelanda Sklara
(Phil Collins) oraz Johna Robinsona
(Daft Punk), a za mikrofonem stanął -
znany z The Struts - Luke Spiller. Album,
choć skierowany głównie do fanów,
ma szansę przyciągnąć do siebie
młodych słuchaczy, którzy coraz częściej
sięgają po klasyczno-rockowe brzmienia.
To dobrze wróży nie tylko samemu
muzykowi, ale też nowemu pokoleniu
słuchaczy. (4)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
118
RECENZJE
Jak na przykład typowo thrashowe "The
Serpent" oraz "Dark Angel", z miksem
bardzo chwytliwych fragmentów i agresywności.
Ogólnie mówiąc, płyta sama
w sobie nie jest zła, nawet bym powiedziała,
jest bardzo dobrą mieszanką
thrash metalu z power metalem, który
jednak nie każdemu może przypaść do
gustu. (3)
Miracle Master - Tattooed Woman
2014 Golden Core
Gdy po raz pierwszy spojrzałem na
okładkę debiutanckiego albumu Miracle
Master zatytułowanego "Tattooed
Woman" to pomyślałem że to jakaś
ścieżka do filmu. Ale nic z tych rzeczy.
Jest to hard rockowy album formacji pochodzenia
niemiecko-duńskiego. Muzycznie
jej styl nieco przypomina Devils
Train i inne tego typu bandy, które
starają się grać ciężki i mocny hard rock.
Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu
graniu i cenisz sobie solidny materiał to
być może jest to album skierowany do
ciebie? Jasne, mamy do czynienia z mało
doświadczonym zespołem, który dopiero
wkracza na ścieżkę prawdziwego
tworzenia muzyki. Jednak mimo tego,
że zespół jest młody wiekiem to jednak
nie daje po sobie poznać, że to ich pierwszy
album. Dobra okładka to nie jedyna
dopracowana rzecz. Wystarczy
wsłuchać się w mocne, nieco przybrudzone
brzmienie, które czyni ten album
naprawdę godnym uwagi. Dzięki takiemu
rozwiązaniu można poczuć, że mocny
hard rock, a nie jakieś ciepłe i popowe
granie. Na pewno spora w tym zasługa
Axela Heckerta znanego z współpracy
z Brainstorm, który przyczynił
się do takiego brzmienia. Dobrze radzą
sobie też gitarzyści Aki i Selly, którzy
wiedzą jak zagrać mocny riff, dzięki nim
pojawiają się na płycie takie ostre kawałki
jak "Fly Away" czy "Miracle Masters",
które mają w sobie więcej heavy
metalu. Dzięki otwieraczowi w postaci
"Come Alive" poznajemy od razu atut tej
młodej kapeli, a mianowicie Olivera,
który znakomicie sobie radzi w roli wokalisty
- takie mocne i wyraziste głosy
zawsze są dobrze odbierane przez słuchaczy.
"Stay With Me" to kolejny soczysty
kawałek w którym zespół pokazuje
pazur. Nieco więcej luzu i spokoju
można wyczuć w "Will to Survive", ale
to wciąż solidne granie. Nie brakuje też
wycieczek w mroczniejsze granie z bardziej
ponurym klimatem, czego dowodem
jest "Why Religion". Całość zamyka
"We All Touch Evil", który najlepiej
potwierdza przebojowy charakter płyty.
"Tattooed Woman" to udana porcja
heavy metalu i hard rocka. Może nie
jest to nic nowego, ani też nadzwyczaj
dobrego, ale jest to solidne wydawnictwo,
które potrafi umilić czas. Czy nie o
to chodzi w hard rocku? O dobrą zabawę?
(3,6)
Mooncry - A Mirror's Diary
2013 SAOL
Łukasz Frasek
Na niemieckiej scenie metalowej można
polegać. Sam się nigdy nie zawiodłem,
dlatego z pewnym spokojem sięgałem
po ostatni album Mooncry. Jest to bowiem
niemiecka kapela, grająca mroczny
heavy metal, w którym można doszukać
się cech gotyckiego, jak również
symfonicznego czy też power metalu.
To wszystko sprawia, że Mooncry to
nie jest kolejny band udający Accept
czy Helloween. Już otwierający "Burning
Curtains" dobrze zapowiada cały
album. Jest moc, jest mroczny klimat,
ale jest też coś z melodyjnego metalu.
W stylu Mooncry słychać wiele ciekawych
smaczków. Używanie takich epitetów
jak "epicki" czy "podniosły" jest tutaj
jak najbardziej na miejscu. Potwierdza
to kolejny killer na płycie, a mianowicie
"Puppet Crow". To agresywny i
bardzo energiczny utwór, który ukazuje
że zespół inspirował się wieloma kapelami.
W "Defamed Prime" słychać też
Thunderstone czy Masterplan. Sądzę
tak, ponieważ da się wyłapać pewien
czynnik progresywności i wyszukanych
melodii. Zwłaszcza styl gry Bertholda
przypomina wyczyny Rolanda. Berthold
stawia na agresję, urozmaicenie,
na wyszukane motywy, na mroczny klimat,
ale też nie zapomina o technicznym
aspekcie aranżacji. Warto wspomnieć
też o wokaliście Sali Hasanie,
który nadaje kompozycjom mrocznego
charakteru i to właśnie za jego sprawą
pojawia się drapieżność na płycie. Dobrym
tego przykładem jest "Pictures of
Thee". Zespół przede wszystkim radzi
sobie z dłuższymi kompozycjami, w
których trzeba się wykazać pomysłowością
i talentem do tworzenia ciekawych
motywów. "A Mirror's Diary" spełnia
swoje oczekiwania i jest to bez wątpienia
najbardziej ambitna kompozycja
na płycie, która w pełni oddaje styl
Mooncry. Mooncry potwierdza regułę,
że niemiecka scena metalowa dostarcza
ciekawe zespoły. Tym razem mamy
band grający mroczny, melodyjny metal
w którym jest coś z gotyckiego i symfonicznego
metalu. Jest solidny materiał,
który potwierdza umiejętności zespołu.
Jeśli cenisz sobie mocny, soczysty
i klimatyczny heavy metal to jest to coś
w sam raz dla ciebie. Emocje gwarantowane.
(4,2)
Łukasz Frasek
Mosh-Pit Justice - Mosh-Pit Justice
2013 EBM
W sumie nie wiem czego mogłam się
spodziewać się po płycie z gorylem w
katanie na okładce. W każdym razie na
pewno nie intra z gitarą akustyczną, a
tym właśnie Bułgarzy zaskoczyli mnie
najbardziej. Później dostajemy przydługawy
kawałek, który jasno daje nam do
zrozumienia, że wokal nie jest ich mocną
stroną - jest dość męczący i wokalista
sprawia wrażenie, jakby śpiewał zupełnie
do czego innego, a na pewno nie
do tego, co gra reszta zespołu. Nie
wspomnę już o tym, co się dzieje, kiedy
osiąga wysokie tony. Bardziej pasowałby
do zespołu typowo power metalowego
i pomimo, że panowie co chwilę
wplatają takowe elementy - np. w całkiem
już przyzwoitym "Crucify" - to ani
trochę nie poprawia to złego wrażenia,
które niesie ze sobą wokalista. Pomimo
tych niedociągnięć, na płycie da się
znaleźć parę przyzwoitych motywów.
Nervosa - Victim Of Yourself
2014 Napalm
Daria Dyrkacz
To dziewczęce trio z Sao Paulo nie para
się, wbrew panującym modom, metalcore
czy metalem gotyckim. Fernanda,
Prika i Pitchu łoją bezkompromisowy
thrash w starym, germańskim stylu, nie
unikając momentami wpływów death
metalu. Echa dokonań Kreator, Destruction
czy Sodom są słyszalne właściwie
w każdym utworze, ale nie ma tu
mowy o jakiejś lichej podróbce czy beznamiętnym
kopiowaniu. Utwory z tego
debiutanckiego albumu Nervosa porywają
bowiem szaloną energią i brzmią
niemal wzorcowo, szczególnie przy obecnym
zalewie nijakich, pseudo metalowych
zespołów. Wokalnie też mamy nawiązania
do dobrych wzorów, bo jedna
z pań, zapewne Prika Amaral, brzmi
niczym Mille (np. "Victim Of Yourself"),
zaś Fernanda Lira preferuje
wściekłe wrzaski w stylu Schmiera
("Into Mosh Pit"). Mimo programowej
surowości mamy też to i owo do wychwycenia,
bo dziewczyny niewątpliwie
potrafią grać. Perkusistka wymiata konkretne
przejścia ("Morbid Courage"),
bas momentami wysuwa się na plan
pierwszy ("Deep Misery"), mamy też
klangowane partie ("Envious"), zaś
gitarzystka poza ostrymi riffami potrafi
popisać się również urozmaiconymi
solówkami ("Wake Up And Fight", "Into
Mosh Pit"). A ponieważ zespół nie ukrywa,
że jest również pod wpływem takich
załóg jak Sepultura, Krisiun czy
Death, mamy też na "Victim Of Yourself"
elementy death metalu, w postaci
charakterystycznych riffów i blastowych
przyspieszeń w "Twisted Values" czy w
szaleńczym, śpiewanym po portugalsku
"Uranio em nos". Mocny debiut, bez
dwóch zdań. (5)
Night - Night
2013 Gaphals
Wojciech Chamryk
Ludzie, najlepszy debiut 2013! Dobra, a
teraz tak trochę bardziej na serio. Ze
Szwecji zalewa nas coraz więcej albumów
młodych kapel, które silą się na zawojowanie
świata poprzez propagowanie
klasycznego heavy metalu. Night
należy właśnie do tej grupki młodych
zespołów, które postawiły sobie za cel
właśnie stary, dobry klasyczny heavy w
stylu Judas Priest. Fascynacja starą
szkoła jest widoczna i to wyraźnie, jednak
przecież to nie wszystko. Co jeszcze
oferuje nam Night na swym debiutanckim
dziele? Poprawny heavy metal. W
gruncie rzeczy bardzo ospały i stateczny,
choć zdarza się kilka wyjątków, w
których kapela ściga się z prędkością
dźwięku. Mamy do czynienia z kalką
Skull Fist i Axxion na zwolnionych
obrotach i z trochę bardziej wyraźniejszymi
inspiracjami. Je już słychać od
pierwszych dźwięków na tej płycie.
Szybki i dynamiczny "Fire and Steel" to
w gruncie rzeczy zaadaptowany riff z
"Electric Eye" Judas Priest. Podobnie
jest w "Gunpowder Treason" w którym
słychać wymieszane "Total Eclipse" Iron
Maiden z motywami rodem z wczesnych
albumów Accept. Swoją drogą ile
jeszcze zostanie nagranych kawałków,
które będą się spuszczać nad filmem "V
jak Vendetta"? Naprawdę, ile można?
W utworach nie uświadczymy wielu zaskakujących
fragmentów. Słuchacz wie
czego może się spodziewać, kiedy wejdzie
zwrotka, kiedy solówka, kiedy
przejście, kiedy harmonia. Struktura
utworów łączy w sobie riffy w stylu
Accept i Judas Priest z harmoniami kojarzącymi
się z Iron Maiden. Przykrym
jest lekko fakt, że co chwila będzie towarzyszyła
nam myśl "skąd ja to znam?"
przy słuchaniu kolejnych utworów.
Wokalista posiada bardzo dobry głos i
wysoką skalę. Dlatego nie rozumiem,
dlaczego w większości utworów śpiewa
bardzo podobnie i sporadycznie używa
pełnej mocy swego wokalu czy choćby
większej dozy agresji i energii. Ta płyta
to jeden wielki niewykorzystany potencjał.
Heavy metal tutaj został tak zamęczony,
że aż szkoda gadać. Mało świeżości,
duchota i flegmatyzm. Po szybkim
(choć skrajnie nieoryginalnym)
"Fire and Steel" pozostała część albumu
w gruncie rzeczy rozczarowuje. (3,9)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Nightmare - The Aftermath
2014 AFM
Od czasu, gdy Nightmare zrzucił "balast"
chórów, jego muzyka stała się bardzo
surowa. Rzeczywiście klawisze i
chóry nadawały specyficznego klimatu
płycie "Cosmovision", ale Francuzi nie
udźwignęli tej koncepcji na żywo i postanowili
obedrzeć swoją muzykę z
ozdobników. Taką wizję zespół ciągnie
już od kilku płyt i w zasadzie można już
mówić o konkretnie wypracowanym
stylu. "The Aftermath", podobnie jak
poprzedniczki prezentuje ascetyczne
granie oparte na prostych, dynamicznych
riffach, mocnym, mięsistym brzmieniu,
klarownym miksie i wyrazistych,
chropawych wokalach autorstwa
Jo Amore. Na "The Aftermath" składają
się utwory opowiadające o najnowszych
wydarzeniach na świecie i jednocześnie
pełniące rolę przestrogi przed
kierunkiem w jakim zmierza ludzkość.
Kawałki są komponowane w luźnym
oparciu o schemat mocnych zwrotek i
melodyjnych refrenów. Na szczęście
taki zabieg wychodzi im dużo lepiej niż
Rage - z reguły warstwa gitarowa, choć
spowalnia, nie zostaje odciążona, jedy-
RECENZJE 119
nie wokale z prostych, czasem prawie
deklamowanych czy skandowanych
przechodzą w konkretne linie melodyczne.
Dzięki surowości, ciężkiemu i
zimnemu brzmieniu Francuzi uzyskali -
mniemam, poszukiwany - klimat bezdusznego
odhumanizowania. Podkreśla
go fakt, że niekiedy do tej spartańskiej
płyty niespodziewanie dorzucane
zostają drobne robotyczne klawiszowe
odgłosy, jak choćby te subtelne dodatki
w "Forbidden Tribe" dodające utworowi
majestatu. Dzięki konsekwentnie kreowanemu
nastrojowi, płyta wydaje się
być zgrabną całością. W obliczu wielu
tak długowiecznych europejskich zespołów
Nightmare wydaje się być fenomenem.
Większość tych grup z wiekiem
rozmywa swój styl, spowalnia, zmiękcza
się. Nightmare - mimo melodyjnych
refrenów - nagrał mocną, wręcz agresywną
płytę. I o ile stylistyka Francuzów
porównywana jest z reguły z Brainstorm
i Rage, o tyle dzisiejsza postać
tych zespołów jest osłabioną wersją ich
dawnej świetności, a Nightmare wciąż
trzyma solidną, mocną formę. (4)
Nocturnal - Storming Evil
2014 High Roller
Strati
Mamy tutaj zaserwowany praktycznie
archetypową teutońską thrash metalową
młóckę. Dużo tutaj Destruction,
Sodom, Assassin, a także przebitki kojarzące
się z Venom, Possessed i Desaster.
Stawianie Nocturnal w szeregu,
któremu przewodzi Destruction nasuwa
się jakby samo, nie tylko z powodu
muzyki, ale także z powodu maniery
śpiewania wokalistki Nocturnal, która
regularnie wpada w Schmierowe rejestry.
Najnowszy album thrasherów jest
dziełem o nieprzeciętnych walorach i
wysokiej estetyce dźwiękowej. Innymi
słowy, łomot aż miło, riffy i wokale aż
ciary przechodzą. Tyrannizer ma gardło
nie do zdarcia, to co ona wyprawia
ze swoim głosem, to aż głowa mała. Cechą
charakterystyczną muzyki Nocturnal
na "Storming Evil" są dość długie
wstępy do utworów. Zwykle jest to kilka
kółek różnych figur, z którymi reszta, ta
już "konretna" część utworu, ma niewiele
wspólnego. Nie wiem czy nie jest
to lekką przesadą, jednak po tym zawsze
następuje niemiłosierna kanonada
szybkich, typowo germańskich riffów, w
których proste motywy przeplatają się z
tymi bardziej technicznymi. Trudno jest
wskazać słabe włókno w tym prężnym
thrashowym mięśniu. Wszystko współgra
idealnie - demoniczne wokale, agresywne
riffy, melodyjne solówki, konkretne
perkusyjne bęcki. Trudno jest mi tutaj
skupić się na konkretnych utworach
i to nie dlatego, że wszystko brzmi podobnie.
Jest wręcz odwrotnie, utwory
mają swoje charakterystyczne momenty,
ciekawe aranżacje (przejście do
refrenu w "Rising Demons" to piekielny
orgazm, niczym eksplozja nasienia podczas
zapinania ognistego sukkuba w
dobrze nawilżony odbyt) i są odpowiednio
zróżnicowane. Chodzi o to, że nie
ma tu ani jednego utworu, który nie byłby
przynajmniej określony mianem bardzo
dobrego. Ta muzyka kusi i uwodzi
swą demoniczna energią. Demoralizujący
thrash metal najwyższych lotów.
(5,5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Oker - Burlando A La Muerte
2011 Santo Grial
Debiut, jak to bardzo często bywa, nie
jest najlepszą płytą w dorobku niejednego,
szanowanego muzyka czy zespołu.
Hiszpański Oker - z wokalistką na
czele - można śmiało do takich zespołów
zaliczyć. Wydany w 2011 roku debiut
nie jest najlepszym materiałem. Jego
bronią jest melodyjny heavy metal z
kobiecym wokalem, który dodaje na
płycie charakteru. Niestety poza "Oker",
który zaskakuje swoją chwytliwością i
melodyjnością, większość kawałków na
płycie jest zwyczajnie nudna. Uwagę
przykuwa dopiero "Heroe Perdido", spokojna
ballada z gitarą akustyczną na
czele, która w raz z refrenem nabiera
mocniejszego uderzenia nie tracąc przy
tym balladowego charakteru. Na plus
tej kompozycji ponownie wpływa wokal,
który nie jest przesadzony i doskonale
współgra z pozostałymi instrumentami.
Natomiast w takim "La Hora De
Actuar" zespół na chwilę zakręca w melodie
podchodzące pod Iron Maiden.
Niewątpliwie mocnym kawałkiem na
płycie jest również tytułowy, "Burlando
A La Muerte", ten mocno wbija się w
głowę słuchaczowi. Niezły poziom na
płycie podtrzymują także dwie końcowe
kompozycje, które tworzą esencje dobrego
heavy metalu. Wielka szkoda, że
kawałki, które są w stanie przekonać do
siebie słuchacza znajdują się pod koniec
płyty i aby się do nich dokopać, trzeba
przebrnąć przez sporą część nudnych i
kompletnie nieporywających kompozycji,
co niestety działa na duży minus.
Jest to jednak debiut i można przymknąć
na to oko. (2,5)
Oker - Culpable
2013 Warner Music
Daria Dyrkacz
Undergroundowe zespoły znajda się
chyba w każdym kraju. Hiszpania również
posiada swoich przedstawicieli,
zalicza się do nich także Oker, młodziutki
i kipiący dużą ilością energii band
prosto z Madrytu. Miejsce wokalistki
piastuje Carmen Xina, której wokal
mógłby kruszyć szkło. Najlepiej obrazuje
to kompozycja tytułowa "Culpable",
w której Carmen powoduje, że słuchaczowi
włosy stają dęba. Sam zespół na
płycie pokazuje swoje dwa oblicza. Z jednej
strony podejmuje się szybkich
temp ("Volvere a Resurgir"), a z drugiej
pokazuje spokojniejszy i zdecydowanie
bardziej melodyjny aspekt swojej twórczości
("Prejuicios"). Bezapelacyjnie dobrym
punktem płyty jest ballada "Ultimo
Adios", która z początku bardzo delikatnie
pieści nam uszy, żeby w drugiej
połowie znacznie przyspieszyć i porwać
swoją energią. Uwagę zwraca również
instrumentalny kawałek, który pomimo
braku wokali Xiny, pokazuje niesamowite
możliwości obojga gitarzystów.
Płytę wieńczy wolny a zaraz majestatyczny
"Vellecas", który na długo jeszcze
pozostaje w głowie. Pomimo, że płyta
stoi na dość wysokim poziomie i prezentuje
możliwości Hiszpanów w dobrym
świetle, płyta nie odniosła przesadnego
sukcesu. A szkoda. (3)
Daria Dyrkacz
One Machine - The Distortion of Lies
and the Overdriven Truth
2014 Scarlet
Przykład na to jak nie należy wykorzystywać
fajnych pomysłów i dobrych zagrywek.
One Machine jest zespołem,
który tworzą między innymi takie osobistości
jak Steve Smyth i Mikkel
Sandager Pedersen. Mikkel udzielał
się przez wiele lat w projekcie Mercenary,
który ponoć jest znany wśród fanów
melodic death metalu. Steve
Smyth jest za to człowiekiem, który
przelotnie gitarzył w całkiem pokaźnej
liczbie zespołów. To on grał w latach
1999-2004 w Testament, grał też z
Forbidden na "Omega Wave", z Vicious
Rumors na "Something Burning" i
"Cyberchrist", a także z Nevermore na
"Godless Endeavor". Te płyty rzucają
bardzo długie cienie na debiutancki krążek
One Machine, gdyż muzyka zaprezentowana
na tym albumie brzmi bardzo
podobnie do tego, co nam zaserwowało
Nevermore na "Godless Endeavor"
z gdzieniegdzie przebijającym się
Forbidden z ostatniego okresu. Mamy
więc tutaj patologiczne połączenie power
i thrash metalu ze żwirowym oceanem
groove'u i psychicznymi naleciałościami
nowoczesnej progresji. Połączenie,
które jest nota bene przereklamowane
do granic możliwości. Nieprzeliczone
zastępy maniaków chłopięco podniecają
się dokonaniami Nevermore,
podczas gdy ta muzyka jest tak naprawdę
przekombinowana, niepotrzebnie
dociążona, wtrącająca patenty z dupy,
mdła i z niezmiernie irytującym i męczącym
wokalem. Podobnie jest z One
Machine. Błysku albumowi dodają bardzo
dobre solówki. Bez nich ten album
byłby straszną kupą. Zachodzi tutaj podobna
zależność co na "Godless Endeavor"
- na tym albumie też solówki są
w sumie jedynym dopracowanym i wyróżniającym
się elementem. Znowu mamy
do czynienia ze sprzeniewierzeniem
talentu i umiejętności. Zdolności muzyków
docenia się właściwie tylko w grach
solowych, bo w pozostałych częściach
utworów nie mają tutaj za dużo do
pokazania. Na całą długość trwania
"The Distortion of Lies…" zdarzyło się
może kilka fajnych riffów. To już wokalista
się minimalnie bardziej postarał.
Mikkel ma bardzo satysfakcjonujący
zasięg wokalny jednak przez większość
swych partii używa go w taki sposób, że
aż nie można go słuchać. Niestety, taka
maniera zaśpiewu jest poniekąd podyktowana
podkładem dźwiękowym. Dużo
przesterowanego basu i nieczytelnych
obniżonych gitar stanowi zbitek niestrawny
i wysoce odpychający. Przez to album
zyskuje bardzo dużo monotonności,
której przy czytelniejszej produkcji i
miksie by nie było. Najlepszy kawałek w
sumie to tylko tytułowy numer, który
otwiera płytę… gdyby był o połowę krótszy!
Z tymi zapętleniami trochę już nuży
pod koniec. Debiutancki krążek One
Maichne jest pozycją, którą mogę jedynie
polecić chłopaczkom uważającym
Nevermore za największe objawienie na
scenie metalowej. "Godless Endeavor"
jest dla ciebie najlepszym albumem
thrash metalowym? Nie możesz przestać
słuchać "Omega Wave"? Bardzo
dobrze, w takim razie na pewno "The
Distortion of Lies and the Overdriven
Truth" jest dla ciebie. Dla wszystkich innych
będzie nie do strawienia bez silnych
środków znieczulających, pół litra
czterdziestoprocentowego roztworu
alkoholu i nielegalnych substancji odurzających.
(2,5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Perception - Reason And Faith
2013 Self-Released
Album ten zespół wydał własnym sumptem
w 2013 roku. Tak się złożyło, że
dotarł do mnie dopiero teraz. Perc3-
ption, bo tak poprawnie pisana jest nazwa
kapeli, zaliczany jest do nurtu progresywnego
power metalu. Już rozpoczynający
"Trust Yourself" sugeruje, że
mamy do czynienia z dobrze zagranym
power metalem. Z tym, że tak czytelne
elementy z tego nurtu odnajdziemy jeszcze
w "Nonexistence" i "Illuminati". Co
prawda ów power inspirowany jest europejskimi
dokonaniami ale tymi najbardziej
klasycznymi i szlachetnymi tj.
Helloween czy Gamma Ray. Jednak
według mnie Brazylijczycy zdecydowanie
mocniej swoją muzę osadzili w klasycznym
heavy metalu. Świadczy o tym
zdecydowana większość materiału. A z
czego czerpali? Zainteresowani niech
wsłuchają się w kompozycję "Master Of
Illusions (The Pledge)". Ciekawe czy będą
mieli podobne skojarzenia do moich…
Świat muzyczny Perception dopełniony
jest progresywnym odłamem,
świetnie technicznie zagranym, bardziej
kojarzącym się z latami 80-tymi, coś w
rodzaju Queensryche czy Crimson
Glory. Jeśli chodzi o inne konotacje to
wymieniłbym jeszcze bardziej współczesne
bandy Angrę oraz Pagan's Mind.
Myślę, że te dwa zespoły wystarczająco
dopełniają listę inspiracji Brazylijczyków,
oraz jasno komunikują, że muzyka
Perception jest rozlokowana między
trzema ośrodkami, a mianowicie; heavy
- progressive - power. Nie jest to oczywiście
bezmyślne kopiowanie. Brazylijscy
muzycy od początku udanie odciskają
na muzyce swoje piętno, urabiając
ją swoimi umiejętnościami i talentem.
Kompozycje są długie albo bardzo długie,
inteligentnie skonstruowane, intrygujące,
z wyśmienitymi pomysłami i co
najważniejsze cały trzymają słuchaczy
w napięciu. Partie instrumentalne są
wyśmienicie odegrane. Szczególnie na
uwagę zasługują gitarzyści i perkusista.
Cała trójka gra niesamowicie gęsto ale z
wielką swadą i polotem. Nie brakuje tu
ekwilibrystyki czy wirtuozerii, ale nie
jest to celem żadnego z nich. Klawisze
120
RECENZJE
oraz gitara basowa dzielnie sekundują
wspomnianym instrumentom ale w ich
grę wpisana jest dyskrecja. Oczywiście w
odpowiednim momencie umiejętnie
podkreślają walory muzyki oraz partii
innych instrumentów. Nie brakuje w
utworach melodii, to dzięki fantastycznym
pomysłom w tej materii, tak
wielkie kolosy muzyczne słucha się, jak
zwykłe piosenki. Niezwykłą rolę odgrywa
tu wokalista, ma fajny tembr, jego
głos jest mocny, śpiewa pełną piersią,
podkreśla wspomnianą melodyjność
oraz wyśmienicie prowadzi narracje
wszystkich kompozycji i muzyki. Los
Brazylijczykom poszczęścił, bo zebrali
się w jednej formacji naprawdę utalentowani
muzycy. "Reason And Faith"
jest równy i bardzo spójny, z łatwością
odbiera się go w całości. Trudno wyłowić
jakiś najsłabszy lub najlepszy moment.
Choć moim faworytem na debiucie
Brazylijczyków jest wspominany już
"Master Of Illusions (The Pledge)",
niesamowity klimatyczny utwór, który
dość jasno wysyła sygnały o klasycznych
heavy metalowych preferencjach
zespołu. Do całości "Reason And
Faith" mam jedynie dwie uwagi. Nie
przeszkadzają mi wspominane na początku
powerowe odskoki zespołu, ale
muzycznie bardziej odpowiadają mi wykreowane
przez nich klimaty progresywnego
heavy metalu. Druga uwaga dotyczy
się zaś produkcji. Nie jest tak wyśmienita,
jak choćby w wypadku produkcji
wspomnianych kapel typu Pagan’s
Mind czy Angra. Sesja "Reason
And Faith" nie jest tak dopieszczona,
tak jakby, ciut ciążyła do oldschoolowych
produkcji. Jestem ciekaw czy owa
perfekcyjnie dopracowana sesja pozwoliłaby
Perception ugodzić słuchacza
jeszcze mocniej. (5)
Polaris - Dawn of the Last Day
2013 Self-released
\m/\m/
Wielka trójca teutońskiego thrash metalu:
Kreator, Sodom, Destruction. A
obok nich świeży Polaris, zespół pochodzący
z Bochnum w Niemczech z dziesięcioletnią
karierą muzyczną. Na koncie
mają już niejedno demo i obecny
longplay wydany własnym nakładem.
Płyta zawiera dziesięć kawałków będących
czystą esencją niemieckiego thrashu,
swoistą mieszanką wyżej wymienionych
legend. Na płycie jest wszystko
czego potrzeba: agresja, wściekłość i
szybkość, a jednocześnie i melodyjność.
Już od pierwszych sekund nie ma wątpliwości,
że zespół nie bierze jeńców.
Najbardziej wpijającym się w pamięć
kawałkiem jest "Fire From The Sky" idealnie
pasujący na występy "live". Natomiast
"Immolation Of The Dead" jest
zakrętem w stronę ostatnich dokonań
Kreatora. Zaczyna się niepozornie tylko
po to aby momentalnie znokautować
słuchacza potężnym ciosem w nos. Polaris
niewątpliwe dzięki tak mocnemu
debiutowi może spokojnie znaleźć się
na liście obok wielkich niemieckich legend.
Sama z niecierpliwości zacieram
ręce na ich następny materiał. (4)
Daria Dyrkacz
Portrait - Crossroads
2014 Metal Blade
Muszę przyznać, że poprzednia płyta
Szwedów, "Crimen Laesae Majestatis
Divinae", rzuciła mnie na kolana. Uderzyła
mnie kapitalnym połączeniem klasycznego,
wręcz archaicznego heavy metalu,
z pięknie kreowanym mrocznym
klimatem i bardzo dobrymi, niebanalnymi
kompozycjami. Niestety "Crossroads"
jest wyraźnie słabsza. Obróciłam
tę płytę kilkadziesiąt razy i niestety nie
znalazłam w niej nic, co sprawiałoby, że
jest ona bodaj cieniem swojej świetnej
poprzedniczki. Przede wszystkim wraz
"Crossroads" wracają motywy żywcem
wyjęte z Mercyful Fate i choć zespół
odżegnuje się od kopiowania tej grupy,
ucha nie da się oszukać. Motywów zaczerpniętych
z Diamonda jest wiele,
najwyraźniej słychać je w "Black Easter",
gdzie Per Lengstedt (tak, tak, to ta sama
osoba, co Per Karlsson, ale teraz Per
nosi nazwisko swojej żony) próbuje piać
pod duńskiego wokalistę. Szkoda, bo
poprzedni album szedł już własną portraitową
drogą, jedynie nieznacznie inspirując
się Mercyful Fate. I o ile nie
można odmówić krążkowi specyficznego,
ciemnego nastroju, brakuje na
nim błyskotliwych kompozycji i tych
cudownych solówek, jakie rozsiane były
po "Crimen Laesae Majestatis Divinae".
Wszystkie utwory mimo złożoności,
wydają się zlewać w jeden monolit, a
podobnie prowadzone linie melodyczne
nie pomagają ich rozróżniać. Co więcej,
na niekorzyść odbioru wpływa także
brzmienie - mające prawdopodobnie
przywołać złote, analogowe czasy heavy
metalu, ale niestety jest zbyt płaskie i
niewyraziste. Zupełnie nie akcentuje
wielowarstwowości płyty. Nie eksponuje
warstw przejawiających się w wokalach
(nawet wokalach-dialogach jak w
"Our Roads Must Never Cross") czy narracji
prowadzonej przez zmiany riffów.
Po tym co napisałam, można by sądzić,
że płyta jest zwyczajnie słaba. Prawdę
mówiąc moje żale wiążą się z porównaniem
"Crossroads" do "Crimen Laesae
Majestatis Divinae" i rozczarowaniem.
W rzeczywistości Portrait nagrał
przyzwoity album utrzymany w tradycyjnym
stylu, pełen rozbudowanych
utworów i różnorodnych riffów. Niewątpliwym
plusem Szwedów jest mistrzowskie
kreowanie atmosfery i bardzo
dobre operowanie sterami wehikułu
czasu (choć tego, podobnie jak kopiowania
Diamonda, zespół też się wyrzeka),
co zresztą ostatnimi laty jest generalnie
cechą heavymetalowych bandów z
tego kraju. Minusem jest homogeniczność
kawałków, spłaszczone brzmienie
oraz nadmierne naśladowanie Diamonda,
zwłaszcza przez wokalistę potrafiącego
śpiewać we własnych i to dobrym
stylu. (3,8)
Pretty Maids - Louder Than Ever
2014 Frontiers
Strati
O tym istniejącym od 1981r. duńskim
zespole można przeczytać w encyklopedii
Guinnessa, że "Zawsze grali z
olbrzymim entuzjazmem, ale wątpliwą
oryginalnością". Nie do końca mogę się
z tym zgodzić w kontekście zawartości
płyt zespołu z lat 80-tych, szczególnie
"Red, Hot And Heavy" oraz "Future
World", później też zdarzały im się niezłe
wydawnictwa czy nawet genialne
utwory. Ostatnie albumy studyjne,
"Pandemonium" z 2010r. i ubiegłoroczny
"Motherland", też trzymały poziom,
dlatego więc zespół postanowił
pójść za ciosem i szybko wydać kolejną
płytę. "Louder Than Ever" nie jest jednak
do końca materiałem premierowym,
zawiera bowiem osiem starszych
utworów z lat 1995 - 2006, ale nagranych
na nowo i cztery nowości. Wyróżniają
się wśród nich ostry, zadziorny
"Nuclear Boomerang" z równie szponiastym,
niepowtarzalnym śpiewem
Atkinsa oraz ładna ballada "A Heart
Without A Home". Dynamiczny "Deranged"
to już bardziej przebojowe granie,
ale dość mocne, w przeciwieństwie do
nijakiego, popowego pseudo hitu "My
Soul To Take". Na szczęście wśród pozostałych
utworów nie ma takich niewypałów,
ale to w końcu swoiste the best
of Pretty Maids z ostatnich dziesięciu
lat, więc dostajemy wyselekcjonowany,
najwyższej jakości materiał, ze wskazaniem
na: rozpędzony "Playing God", równie
dynamiczny "Virtual Brutality"
czy bardziej przebojowy "Wake Up To
The Real World". Wątpię, by wielu słuchaczy
sięgnęło po tę płytę, ale na pewno
zainteresuje nie tylko zagorzałych
fanów Pretty Maids. (4)
Wojciech Chamryk
Primal Fear - Delivering the Black
2014 Frontiers
Wygląda na to, że w ostatnich miesiącach
niektóre niemieckie zespoły wzięły
się w garść. Primal Fear po serii mniej
ortodoksyjnych, jeśli chodzi o heavy
metal, płyt powrócił do korzeni. A jeśli
nie do korzeni, to przynajmniej do dolnej
części pnia, bo najnowszy krążek
ekipy Scheepersa brzmi jak usytuowany
pomiędzy "Black Sun" a
"Devil's Ground". Znajdziemy na nim
wszystko, co najlepsze w klasycznym
Primal Fear - proste, cięte riffy, judasowanie,
dynamiczne kompozycje i
chwytliwe melodie. Dokładnie tego brakowało
zespołowi od prawie dziesięciu
lat. Już po pierwszym przesłuchaniu
pod czaszką kołaczą się ultraprzebojowe
"When Death Comes Knocking", "Delivering
the Black" czy "Never Pray for Justice".
O ile ten przedostatni obdarzony
jest absolutnie tradycyjną niemiecką solówką
rodem z pierwszych Helloweenów,
to ten ostatni rozpoczynający się
niczym W.A.S.P. posiada rewelacyjny,
nośny rozpierający energią refren. Te
zabiegi sprawiają, że "Delivering the
Black" nie brzmi jak wymęczona kolejna
płyta zespołu, który produkuje krążek,
bo podpisał długoletni kontrakt. Wręcz
przeciwnie, płyta wywołuje wręcz uczucie
podróży w czasie, do końca lat dziewięćdziesiątych,
kiedy to rodziła się kolejna
fala niemieckiego heavy metalu, a
zespoły prześcigały się w coraz to lepszych
płytach. Po drugim przesłuchaniu,
poza hitami, w pamięci zostaje kolejna
porcja muzyki. Przede wszystkim
do Primal Fear powróciła zadziorność i
dynamika na dużą skalę. "Inseminoid"
zaczynający się jak numer "Nuclear Fire"
pędzi klasyczną galopadą wspomaganą
przez przenikliwy wokal Scheepersa,
"King of the Day" to inspirowanie się
Judas Priest w najlepszym dla Primal
Fear stylu, "Rebel Faction" pędzi nie tylko
poganiając "pałkera", ale także gitarzystów,
tworząc świetne, cięte, różnorodne
riffy spajające się w energiczną,
szybką kawalkadę. Dodatkowym atutem
tego numeru są zaskakujące wstawki
kreujące klimat, jak choćby ta krótka
niemal melodeathowa, umieszczona
przed solówką. Co ciekawe, nie zabrakło
drobnych pozostałością po ostatnich
muzycznno-stylowych wędrówkach
Primal Fear. Są nimi: utrzymany
głównie w średnim tempie kolos, "One
Night in December" oraz balladka "Born
with a Broken Heart" (niestety taka ballada,
jaki tytuł). Mimo to, jestem przekonana,
że po przesłuchaniu "Delivering
the Black" zabiło/zabije serce każdego
fana europejskiego metalu, który
śledził od pierwszych płyt dokonania
zespołów powstających pod koniec XX
wieku. Cieszę się, że Ralfowi udało się
złapać wiatr w żagle i uchwycić świeżość,
której - moim zdaniem - dawno w
Primal Fear nie było. Mam też nadzieję,
że dobra passa Scheepersa zarazi
kilku innych niemieckich muzyków.
(4,8)
Primeval Realm - Primordial Light
2014 Pure Steel
Strati
Amerykanie to zaskakująca nacja: z jednej
strony zamiłowanie do najgorszego
kiczu i pseudo artystycznego chłamu zawsze
przybierało w tym kraju najbardziej
karykaturalne formy, ale zarazem
to właśnie w USA powstało wiele przednich
zespołów hard 'n' heavy. I, co
zaskakujące, dzieje się tak również w
obecnych czasach, czego najlepszym dowodem
jest debiutancka płyta Primeval
Realm z New Jersey. Debiutancka, ale i
chyba zarazem ostatnia, bo miesiąc po
jej wydaniu, w kwietniu tego roku grupa
zawiesiła działalność. Strata to tym większa,
że wspomagany sesyjnymi muzykami,
kwartet grał porywający doom
metal. Zakorzeniony z jednej strony w
dokonaniach Black Sabbath czy innych
tuzów hard rocka z wczesnych lat
70-tych, ale czerpiący też od amerykańskich
klasyków pokroju Trouble czy
Pentagram - zresztą były basista tej
ostatniej grupy, Kayt Vigil, grał przez
jakiś czas w Primeval Realm. Muzycy
nie ograniczali się jednak tylko do kopiowania,
bo porywające pojedynki gitarowo
- organowe w "Electric Knowledge"
czy instrumentalnym "Galaxy Lifter" to
miód na uszy każdego fana hard rocka.
Z kolei mocarny, sabbatowy "Black Flames
& Shadows" czy mroczny, posępny
RECENZJE 121
"Night of The Wolfmoon" będą ucztą dla
wszelkiej maści doomsterów, krótki i
zwarty "Heavy Is The Mind" to coś akurat
dla tych, co bakcyla retro rocka połknęli
niedawno, zaś finałowy "Primordial
Light… Departure" oczaruje zwolenników
akustycznych, onirycznych
brzmień gitar, skrzypiec i fletu. Oj,
szkoda ich, ale nigdzie nie jest powiedziane,
że zespół nie wznowi działalności
- zaś póki co warto się rozejrzeć za
"Primordial Light". (5)
Wojciech Chamryk
Prematory - Corrupting Influence
2014 Punishment 18
Wbrew opiniom malkontentów, wieszczących
rychły zmierzch nowej fali
thrash metalu, trzyma się on całkiem
nieźle. Jednym z reprezentantów tego
nurtu jest istniejący od siedmiu lat belgijski
Prematory. Kwintet z Brabancji
wydał właśnie drugi album i "Corrupting
Influence" powinien bez dwóch
zdań zainteresować zwolenników starej
szkoły gatunku, zwłaszcza w amerykańskim
wydaniu. Mamy bowiem na tej
płycie to wszystko, co w latach 80-tych
ubiegłego wieku przesądziło o sukcesie
artystycznym, a nawet przez jakiś czas
komercyjnym, thrash metalu: zróżnicowane
i dopracowane kompozycje, świetny
warsztat muzyków oraz nieposkromioną
energię. Przeważają więc szybkie,
czasem wręcz szaleńcze tempa ("Down
The Drain", "Grave Raiser", utwór tytułowy),
ale równie często zespół urozmaica
swe kompozycje mniej oczywistymi
rozwiązaniami. Mroczny "Hold My
Breath" rozwija się na przykład stopniowo,
by eksplodować dopiero w końcówce,
ostry, stricte thrashowy "Toxic Experiment"
to nie tylko thrashowa łupanka
na najwyższych obrotach, ale i efektowne
zwolnienie z wyeksponowaną partią
basu, zaś równie rozpędzony "Bad
Blood" ma też sporo do zaoferowania w
dziedzinie melodii. Mamy też, nieźle
urozmaicające i tak niezłą płytę, nawiązania
do crossover i punk rocka, jak na
przykład w "Peace?!". (4,5)
Wojciech Chamryk
Reactory - High on Radiation
2014 Iron Shield
Jak widać źródło thrash metalu nie ma
zamiaru wyschnąć z czego należy się
tylko cieszyć. Co rusz kolejni młodzi
gniewni pojawiają się na rynku z zamiarem
dorównania bogom z lat 80-tych.
To zadanie w zdecydowanej większości
przypadków jest już na starcie skazane
na niepowodzenie. Na całe szczęście nie
zraża to kolejnych kapel i co chwila
pojawiają się na scenie jakieś nowe
nazwy. Ja, podobnie pewnie jak duża
część z was, stałem się bardziej wybredny
i już od dawna nie zachwycam się
wszystkim z nalepką thrash. Poprzeczka
poszła zdecydowanie w górę dzięki czemu
jest co raz mniej gniotów, a z drugiej
strony ciężko też czymś szczególnym się
wyróżnić. Berlińską załogę Reactory
poznałem w tamtym roku przy okazji
EPki "Killed by Thrash" i nie powiem,
żeby mnie jakoś specjalnie porwali. Ot
poprawne demówkowe granie i tyle.
Natomiast tegoroczny pełnowymiarowy
debiut "High on Radiation" to już zdecydowanie
wyższa półka. Zespół dojrzał,
okrzepł, słychać w ich graniu pewność,
umiejętności techniczne każdego
z muzyków znacznie wzrosły. Dużo też
dała Reactory zmiana na pozycji perkusisty.
Caue Santos gra bardzo pewnie,
doskonale uzupełniając się z basistą
Jonny'm Master'em, z którym wspólnie
napędzają całą machinę. Wokalista
Hans Hazard śpiewa wyraziściej i dużo
agresywniej niż to bywało wcześniej.
Brzmi trochę jak mieszanka Gerremii
(Tankard) z Angelripperem (Sodom).
No i na koniec wioślarz Jerry Reactor
wygrywający całą masę ostrych jak
brzytwa i interesujących riffów. Zresztą
jego sola też można zaliczyć do plusów
tego krążka. Reactory sporo czerpią ze
swoich rodzimych wzorców, czyli przede
wszystkim Destruction, Sodom,
Tankard oraz tych zza oceanu jak
Nuclear Assault, Dark Angel czy Evildead.
Tutaj nie ma ani chwili wytchnienia,
za to dostajemy nieustający thrashowy
atak. Tempa są praktycznie cały
czas szybkie lub bardzo szybkie co momentami
może niektórym wydawać się
nieco nużące. Mogłoby być troszkę
więcej zmian tempa dzięki czemu płyta
zyskałaby na różnorodności. Reactory
gra bardzo intensywnie i poraża agresją.
Na całe szczęście nie zapomnieli o technice,
więc nie ma się wrażenia obcowania
z bezsensownym łomotem. Szkoda
tylko, że utwory trochę zlewają się ze
sobą, ale i tak przy takich "Shell Schock",
"Spreading Brutality" czy "Kingdom of
Sin" bania sama zaczyna latać. Jedynym
trochę wyróżniającym się z tej masy
kawałkiem jest najdłuższy i najbardziej
rozbudowany "Orbit of Theia". Ogólnie
rzecz biorąc "High on Radiation" należy
uznać za bardzo udany debiut
Niemców i z pewnością trzeba mieć na
nich oko. (4,7)
Maciej Osipiak
Riffobia - Laws of Devastation
2013 Sacret Port
Dla koneserów thrash metalu z Grecji
podano do stołu. Obok podobnych dań
w postaci Suicidal Angels, Bio-Cancer,
Exarsis, Verdict Denied, Endless Recovery
i innych pojawiła się kolejna załoga
ze słonecznych peloponeskich
ziem. Na płycie wydanej przez Athens
Thrash Attack, firmę która powstała w
odpowiedzi na rosnącą liczbę kapel
thrash metalowych z upalnej Grecji i ich
potrzebę wydawania debiutanckich albumów,
możemy spotkać wszystko to,
co przyprawia pijanych kataniarzy o
drżenie kolan i zwilgotnienie moszny.
Najpierw jednak dwa słowa o okładce -
do kanonu już chyba wejdzie topos toksycznego
thrashera żłopiącego browar
przy odpadach nuklearnych. Już niezliczone
rzesze kataniarskich bandów przerabiały
ten motyw tyle razy, że to się
robi aż nudne. Jak widać nie dla wszystkich,
bo nadal ten schemat pojawia się
na okładkach, a grafika zawarta na okładce
debiutu Riffobi jest tego dowodem.
Trzeba jednak przyznać, że okładka
przygotowuje nas na to, co możemy
znaleźć w środku. "Laws of Devastation"
to w gruncie rzeczy szybki thrash,
który nie pogardza zmianami rytmu i
riffów. W utworach zawarto dużo
ciekawych pomysłów i bardzo fajnych
zagrywek. Obecna jest też dzikość gitar
i ogień w palcach przy solówkach. Konstrukcja
utworów, szarże riffów i melodyjne
przejścia na modłę starej szkoły
przywodzą skojarzenia z Atrophy i
Holy Terror zmieszanym z Vio-Lence.
Momentami zdarzają się patenty zaczerpnięte
z inspiracji Exodusem czy
niemieckimi kapelami w stylu Exumer i
Violent Force. Innymi słowy jest thrashowo
do bólu. Osiem utworów, które
stanowią "Laws of Devastation" zostało
tak spreparowanych, by uderzyć w
gusta najbardziej zatwardziałych oldschoolowych
maniaków thrash metalu.
Riffobia miesza wiele wpływów w obrębie
tego gatunku, tworząc bardzo
ciekawy przegląd przez old-schoolowe
patenty i zagrywki. Na szczęście nie
mamy tutaj do czynienia z katowaniem
jednego pomysłu na jedno kopyto. Mamy
tutaj eksplodujące dynamity w postaci
otwierającego "War Machine", który
mimo ultraszybkiej wymowy utworu,
posiada bardzo ciekawe riffy i patenty, a
także dobrze pasujące krótkotrwałe
zwolnienia. To właśnie one dodają patetycznego
klimatu do brutalnych i szybkich
kompozycji, przez co muzyka Riffobii
nabiera zupełnie nowego wymiaru,
dalej wpisując się w old-schoolową szkołę
thrashu. Najkrótszy utwór na płycie
to "The Martyr", wbrew pozorom nie
składa się on wyłącznie z samych ponaddźwiękowych
tremolo. Wstęp prezentuje
nam podejście do thrashu znane z
Vendetty i "Stricken By Might" E-X-E,
by w końcu przejść w obszary obfitujące
w dużo thrashowych elementów rodem
z debiutanckiego albumu Vio-Lence.
Nie mogło zabraknąć też mocnej i dobrze
gadającej solówki. Bardzo ciekawie
wygląda struktura utworu "Remnants of
Faith", który zaczyna się thrashowym
walcem w trochę szybszym średnim
tempie. Sam utwór w dalszej części nie
gardzi raptownymi przyspieszeniami.
Ciekawe jest to, że refren utworu kojarzy
się bardziej z thrashem zirca rok
1990 niż z latami osiemdziesiątymi, jednak
mimo to nadal pasuje do reszty.
Każdy utwór brzmi jak pean starego dobrego
thrashu. Połączenie melodyjnymi
bridge'ami szybkich fragmentów z tymi
wolniejszymi w "Legions From Hell" i
"L.T.A.T." przywodzi na myśl akrobacje,
które wyczyniało Atrophy na swym
debiutanckim krążku "Socialized Hate".
Ciekawszą kompozycją, w której
mógł popisać się basista jest "Invisible
Hate" w której styl Riffobii czerpie garściami
z Violent Force i Exodus. Każdy
utwór to killer za killerem. Pragnę zauważyć,
że wolniejsze fragmenty, są po
prostu wolniejsze od większości zawartego
materiału na "Laws of Devastation".
Wcale to nie oznacza, że Riffobia
gra wolno, lecz jedynie swą szybką
maszynę zagłady nieznacznie zwalnia
co jakiś czas, by wrzucić kolejny bieg.
Brzmienie płyty jest poprawne. Słychać,
że sesja nagraniowa nie była wysokobudżetowa,
jednak efekt spokojnie można
określić jako akceptowalny. Muzyka
Riffobii to zainfekowany agresją
thrash metal. Etos old-schoolowej szkoły
jest żywy w ich kompozycjach. Nie
ma tutaj miejsca na bezpłciowość. Jest
to pierwotny thrash ukuty z dobrze
przygotowanej substancji naturalnego
gniewu i ognia. (5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Ripio - Marcado por la locura
2013 Self-Released
Ten istniejący od ponad 15 lat w Buenos
Aires zespół jest de facto solowym
projektem multinstrumentalisty i
wokalisty Eduardo Costanzo. Muzyk
ten co kilka lat nagrywa kolejne, wydawane
własnym sumptem płyty.
Wcześniejszych nie znam, ale jeśli były
takie, jak tegoroczna "Marcado por la
locura", to raczej niczego nie straciłem.
Costanzo uwielbia klasyczny hard rock i
heavy metal, czemu próbuje dać wyraz
w swych kompozycjach, jednak mimo
pewnych umiejętności, zwłaszcza jeśli
chodzi o partie solowe, wypada to
wyjątkowo nieprzekonywująco. Momentami
brzmi to wręcz jak niezamierzona
parodia metalowej estetyki wczesnych
lat 80-tych, z cienkim, demówkowym
brzmieniem, rachitycznymi bębnami
i karykaturalnym, pozbawionym
mocy i jakiejkolwiek oryginalności
śpiewem. Płyta zaczyna się tak na dobrą
sprawę dopiero od piątego utworu "24 a
nos" - szybkiego, ostrego, z gęstymi partiami
perkusji, niezłym riffem i solo
zagranym z powerem i uczuciem. Również
śpiew nabrał tu wyjątkowej energii
i nie irytuje tak, jak w poprzednich
utworach. Równie udany jest czerpiący
z Iron Maiden "Decidir el final" z dynamicznym,
napędzającym całość basem i
zmianami tempa, czy przebojowy w
dobrym tego słowa znaczeniu "A tiempo".
Niestety zawodzenie wokalisty w
"En donde buscare?" czy finałowym "Parado
en la vetana" skutecznie zniechęca
do uważniejszego wsłuchiwania się w
niezłe w sumie pomysły muzyczne. Tak
więc póki co rzecz dla maniaków i wielbicieli
sceny z tamtego regionu - sugerowana
zmiana wokalisty i wizyta w lepszym
studio - czego życzę liderowi Ripio
przy ewentualnej następnej płycie.
(2,5)
Wojciech Chamryk
RIPsaw - An Evening in Chaos
2014 No Remorse
Większość fanów Manilla Road pewnie
kojarzy zespół Stygian Shore. To
właśnie nagrywanie ich EP odbywało się
pod czujnym okiem Marka Sheltona.
Nie tak wielu jednak zdaje sobie sprawę,
że Mark był także producentem muzycznym
dema thrash metalowej kapeli z
Kansas, znanej pod nazwą RIPsaw. Zespół
ten działał raptem przez chwilę, w
latach 1986 - 1988. Niedawno jednak
został przywrócony do życia i bez zbędnych
ceregieli uderzył w nas swoją debi-
122
RECENZJE
utancka płytą "An Evening in Chaos"
na którą składa się pięć nowych
utworów oraz wspomniane na początku
demo zespołu, nagrane w 1987 roku z
Markiem Sheltonem. Brzmienie nowych
utworów jest na swój sposób interesujące.
Produkcja dźwięku jest wybitnie
niejednoznaczna. Z jednej strony
mamy do czynienia z nowoczesnym
neothrashem, z drugiej całość ma wyraz,
co tu dużo mówić, nagrania garażowego.
Momentami całość odbija się nawet klimatami
w stylu kanadyjskiego Slaughtera.
Zaiste, dziwna to mieszanka i
nie można jej odmówić pewnej dozy
oryginalności. Słysząc otwierający
utwór "An Evening in Chaos" nie sposób
nie odnieść wrażenia, że to nie będzie
zła płyta. Jednak w sumie dobrze, że
takich utworów jest w sumie tylko pięć
(lub cztery, gdyż "Make Us Crazy"
odchodzi od konwencji thrash metalu i
jest swoistą humoreską w stylu country),
a resztę albumu zapełnia szybszy,
agresywniejszy i surowszy thrash metal
z lat osiemdziesiątych. Tutaj siarczyste
riffy tkane są gęsto, a niepohamowana
furia atakuje nas na każdym kroku.
Fajnie, że te dziewięć utworów jest urozmaicone
przeróżnymi figurami i oryginalnymi
partiami, na przykład takimi,
które eksponują bas lub niespodziewanie
przechodzą w krótką akustyczną
bzdurkę, by wrócić szerzyć przemoc ze
zdwojoną siłą. Okazuje się, że to demo
było naprawdę solidnym i bardzo dojrzałym
nagraniem. Ten materiał dobrze
wygląda zwłaszcza w porównaniu z nowymi
kompozycjami. Aranżacje były
bardziej thrashowe, utwory były szybsze
i brutalniejsze oraz wokalista lepiej
brzmiał. Starsze utwory są naprawdę
smakowitą thrash metalową młoćkę, w
której znajdziemy bardzo dojrzałe motywy
i pomysły. Obok bezkompromisowej
ściany gitarowych tremolo pojawiają
się także basowe popisy, a także figury
zagrane na gitarze klasycznej. "7th of
Never" oraz "Cry Danger" brylują w łączeniu
przeróżnych patentów w umiejętnie
ukute symfonie agresji i thrash metalowego
klimatu. To nie są jedyne światłe
punkty na tym albumie. Thrashowa
przebojowość "Ripsaw Attack", potężne
"Born In The Grave" i "Violence" oraz
"Bitch" to także znakomite kompozycje,
które tętnią mocą i energią. Ciekawym
urozmaiceniem jest także instrumentalny
utwór zatytułowany "Mental Instro".
Z wczesnych kompozycji RIPsaw kipi
młodzieńcza frustracja czyli jedno z
najlepszych thrashowych paliw jakie istnieją.
Nie jest to trzecioligowy metal.
Choć jest to raptem materiał przeznaczony
na demo w 1987 roku, to jednak
jest dobrze dopracowany i przyobleczony
w przyzwoitą produkcję. (-)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Rising Storm - Tempest
2013 SAOL
Tematyka morza, piractwa, wypraw
morskich wciąż jest popularna - wystarczy
spojrzeć na takie formacje jak Salvacion
czy niemiecki Rising Storm.
Choć tematyka nie należy do łatwych to
zespoły te znakomicie się w niej odnajdują,
nawet nie wdając się w podobieństwa
do Running Wild. Taki Rising
Storm, który został założony w 2007
roku ma bliżej do Symphony X, Persuader,
Brainstorm i innym tym podobnych
kapel aniżeli do Running Wild.
To wszystko sprawia, że debiutancki album
"Tempest" jest jednym z ciekawszych
debiutów roku 2013. Płyta może
nie przyczynia się do odnowienia
konwencji heavy/power metalowej, ale
pokazuje, że można wciąż tworzyć pomysłowy
materiał, nagrywać solidne
kompozycje, pomimo że nie ma w nich
nic nadzwyczajnego. Takie granie jakie
słyszymy w "Shine" czy "Of Starvin Eagles"
brzmi znajomo. Mamy w nim
typowe rozwiązanie, czyli dynamiczną
sekcję rytmiczną, ostry riff, zadziorny
wokal, a wszystko w nieco nowoczesnej
oprawie. Brzmi to jak mieszanka Brainstorm,
Persuader i Symphony X, ale
ma to swój urok. Całej płyty przyjemnie
się słucha, a wszystko za sprawą ciepłego
i mocnego głosu Karla, który spełnia
się w roli wokalisty. Nadaje się do mocnych
i agresywnych kawałków, jak te
wcześniej przytoczone, ale również w
stonowanych i bardziej rockowych kompozycjach
typu "Dreamwalker". O dobrej
pracy gitar i mocnych riffach świadczyć
może nieco bardziej rozbudowany
"The Tool" czy melodyjny "Conquer The
Sea". Może Tony i Eric nie bawią się w
finezyjność i bardziej emocjonalne granie
na gitarze, ale trzeba przyznać, że
wiedza jak zapewnić rozrywkę. Ciężko
nudzić się przy takich dynamicznych,
zróżnicowanych melodiach i czasami i
ich partie są wręcz imponujące. Zwłaszcza
kiedy darują sobie komercję i idą
na całość jeśli chodzi o agresję i zadziorność.
Może jakby było więcej takich
utworów jak "Iron Faith" to może i płyta
byłaby znacznie energiczna i przekonująca.
Mimo pewnych wad jakimi są zbyt
długi materiał i parę zbędnych motywów,
można uznać ten debiut za udany.
Można pochwalić zespół za mocny wydźwięk,
za ciekawą interpretację heavy/
power metalu i za kilka kompozycji.
Rising Storm to solidny heavy/power
metal, którego warto posłuchać choćby
dla morskiej tematyki, nowoczesnego
wydźwięku i takich utworów jak "Iron
Faith". (3,9)
Ryal - Alliance
2013 My Graveyard
Łukasz Frasek
Rzut okiem na metal archives i kilka
kluczowych danych w rodzaju "epic
heavy metal", "My Graveyard production"
czy też "byli muzycy Holy Martyr"
wystarczyło bym z wywieszonym jęzorem
zabrał się za przesłuchanie debiutu
Ryal. No i kuźwa się nie zawiodłem. To
co prezentują Włosi to epicki power/
heavy, który przywodzi trochę na myśl
amerykański Skelator, trochę klimatu
Blind Guardian. Raz jest szybko, wojowniczo
i podniośle jak w "God of Mountains"
czy "Sword of the Slain", by za
chwilę nastąpiło akustyczne wyciszenie
jak w przepięknym "Comrades". Ten
utwór jest niezwykle smutny, a zarazem
przepełniony nadzieją i poczuciem braterstwa,
honoru i lojalności. Ta muzyka
ma niesamowity rycersko średniowieczny
nastrój, który uzupełnia jeszcze
historia opowiadana w tekstach. Jak na
koncept album przystało jest sporo
mówionych albo instrumentalnych przerywników,
dodatki w postaci klawiszy
lub fletu, jednak pomimo tego Ryal jest
zespołem w 100% heavy metalowym.
Ryal tworzy masę znakomitych, heteroseksualnych
melodii, które dzięki
bogom przenoszą słuchacza na pole
bitwy, a nie paradę miłości. Niestety
płyty w epickim temacie wychodzą ostatnio
niezwykle rzadko, a i to tylko dzięki
uznanym markom jak Doomsword,
Wotan czy Battleroar. Na szczęście
pojawiła się nowa nazwa na scenie, a po
tym co usłyszałem na "Alliance" będę z
niecierpliwością oczekiwał nowych
materiałów. Dajcie im szansę, a nie powinniście
żałować. Ja już jestem fanem
Ryal. (5)
Rychus Syn - Deadly Syns
2014 Self-Released
Maciej Osipiak
Zadebiutowali kultową obecnie EP-ką
pod koniec lat 80-tych i wkrótce potem
się rozpadli, co w przypadku amerykańskich
zespołów było wówczas niestety
normą. Jednak Rychus Syn nie dali za
wygraną. Wrócili w roku 2006, dwa lata
później wypuścili debiutancki album
pod wszystko mówiącym tytułem "Rebirth",
zaś niedawno doczekali się kolejnej,
wydanej własnym sumptem, już w
pełni premierowej płyty. "Deadly Syns"
to aż 14 utworów, z czego dwa to krótkie
numery instrumentalne (intro "The
Judgement" i "239"), zaś finałowy
"Sabbathon" to utwór - niespodzianka.
Amerykanie oddali w nim hołd swym
mistrzom Black Sabbath, łącząc w
siedmiominutowym medley'u ich kilka
klasycznych utworów, w tym "Symptom
Of The Universe", "Electric Funeral" czy
"Children Of The Grave". Można by się
zastanawiać po co taki zabieg, wykorzystywany
już zresztą wieki temu chociażby
przez Candlemass, ale echa dokonań
Brytyjczyków z Birmingham są
doskonale słyszalne w nowych utworach
Rychus Syn. I tak "Death Angel" to
Sabbs w pełnej krasie, począwszy od
posępnego riffu, monumentalnego klimatu,
dudniącego basu i solówki Drewa
Maniscalco niczym z czasów LP
"Heaven And Hell". Miarowy "Dogs Of
War" może kojarzyć się z "Children Of
The Grave", współpracę gitary i basu
niczym u Iommi'ego i Butlera mamy w
"Abomination Of Devastation", z kolei
"Sorrows End" opiera się na charakterystycznie
brzmiących riffach i mrocznym,
typowo sabbathowym zwolnieniu.
Jednak na szczęście zespół nie przesadza
z tym zapatrzeniem w stronę
Black Sabbath, proponując też dość
szybki, ostry i surowy US power metal
("Anger Within"), rozpędzony "Speeding
Death" czy bardziej przebojowy "In
What We Trust". Nieźle prezentują się
też ballady, zwłaszcza "Warrior Born"
ze smykami w tle i dynamiczną kulminacją.
Dlatego fani takich klimatów na
pewno powinni dać "Deadly Syns"
szansę. (4,5)
Wojciech Chamryk
Sabaton - Heroes
2014 Nuclear Blast
Niezaprzeczalnie Sabaton jest zjawiskiem.
Mało kto spodziewał się, że w
XXI wieku tak komercyjną w metalowym
środowisku karierę zrobi zespół
powstały ledwie w 1999 roku. Tymczasem
dziś, zwłaszcza młodsi fani metalu,
stawiają nazwę Sabaton zaraz obok nazwy
Gamma Ray czy Helloween. Niestety
zespół poczuł zbyt mocny wiatr
sukcesu w skrzydłach i zamiast podążyć
drogą wyznaczoną klasycznym heavy
metalem (co zapowiadał na pierwszych
płytach), z każdą kolejną coraz bardziej
skręcał w stronę estradowej zabawy z
gitarami w tle. Wydaje się, że kulminacją
tej złej drogi był wydany dwa lata
temu "Carolus Rex". Szczęśliwie Szwedzi
na "Heroes" powracają nie tylko do
tematyki II wojny światowej, ale także
do dynamicznych, gitarowych numerów,
tradycyjnie jednak podbitych wyrazistymi
plamami klawiszy. Warto
zauważyć, że krążek brzmi bardzo tradycyjnie,
można go porównać do "Coat
of Arms", mimo, że został nagrany w
niemal nowym składzie. Można dzięki
temu zaobserwować jak rzeczywiście
dużą rolę grają kompozytorzy Sabaton
- Joakim Brodén i Pär Sundström.
"Heroes" jest pokłosiem drogi jaką Sabaton
obrał na "The Art of War" -
energicznych kompozycji zbudowanych
na banalnej sekcji rytmicznej, ale okraszonych
świetnymi melodiami i toną klawiszy.
Mimo to, poprzednia płyta także
pozostawiła drobne piętno w postaci
ballady "The Ballad of Bull". Budowanie
tego rodzaju utworów jest zdecydowanie
nietrafionym pomysłem Sabaton. Z
jednej strony zespół po raz kolejny puszcza
oko do fanów metalu nawiązując
tym razem do "Heart of Steel" Manowar
(pamiętamy nawiązanie do "Gutter
Ballet" w "Cliffs of Gallipoli"), z drugiej,
niestety, obnaża wady - przerysowany
patos i kompletny brak talentu Joakima
do melodyjnego śpiewania. Na szczęście
w pozostałych kawałkach wokalista stosuje
swoją typową manierę wykrzykiwania
linii melodycznych. W refrenach
często towarzyszą mu chóry. Rzeczywiście,
płytę "Heroes" w większości wypełniają
typowe dla Sabaton utwory,
tym razem poświęcone konkretnym
bohaterom wojennym. Okładka będąca
połączeniem "Kings of Metal" z patetycznym
piedestałem wskazuje z jakich
krajów pochodzić będą wymienieni
herosi. Mamy więc i Czechy z "Far from
the Fame" o Karelu Janousku (pamiętam
radość publiki na koncercie w Czechach,
kiedy Sabaton grał ten numer już
na trasie "Carolus Rex") i mamy też już
tradycyjny ukłon w naszą stronę w postaci
utworu "Inmate 4859" o Witoldzie
Pileckim. Na album trafiły zarówno
utwory naprawdę udane jak mocarny
"Night Witches", "No Bullets Fly" o tradycyjnym,
europejskim heavymetalowym
feelingu, podniosły i rytmiczny jednocześnie
"Resist and Bite" czy opatrzony
chwytliwą melodią "Far from the
Fame". Niestety, trafiły też zupełnie nietrafione,
jak ballada i - nie wiedzieć czemu
promujący płytę - dyskotekowy "To
Hell and Back" obdarzony perkusją idealnie
naśladującą popowe beaty i klawiszami
rodem z Abby. Z kolażu do-
RECENZJE 123
brych, słabych i przeciętnych kawałków
wyłania się obraz klasycznej dla Szwedów
płyty, ubranej w typowe dla nich
rozwiązania, momentami tak typowe,
że wydają się skopiowane z poprzedników.
Niemniej jednak jest to krążek ratujący
honor grupy po nieudanym "Carolus
Rex", raczący nas porcją rzetelnego
sabatonowego stylu. Co więcej,
sam pomysł uhonorowania bohaterów
jest naprawdę wspaniały, a koncepcja
ukrycia ich nazwisk zmusza słuchacza
do zainteresowania się tą tematyką samemu.
Piękna idea na pomnik, który
długo będzie żył i odnawiał się za każdym
razem gdy "odpalimy" "Heroes".
(4)
Strati
Sacral Rage - Deadly Bits of Iron
Fragments
2013 Eat Metal
Sacral Rage to grecki zespół założony
w 2011 roku w Atenach i od początku
tworzący w tym samym składzie, czyli
Dimitris (v), Marios (g), Spyros (b) i
Vagelis (d). Co ciekawe nie grają epickiego
metalu w klimatach Manilla Road,
a typowy US power/speed metal. Opisywany
tutaj materiał nie jest najnowszy,
bo został wydany na początku 2013
roku, ale ponieważ jest na tyle dobrym i
jak do tej pory ostatnim wydawnictwem
Sacral Rage to wypada o nim skreślić
parę słów. Na jego program składa się
pięć utworów własnych plus mówione
intro i cover Nasty Savage "Gladiator",
który wpasował się świetnie w styl grupy.
Całość jest utrzymana w większości
w szybkich tempach, utwory są skonstruowane
w dość prosty (nie mylić z
prostackim) sposób, ale są słucha się ich
naprawdę dobrze. Słychać wpływy Judas
Priest, Mercyful Fate i całej palety
amerykańskich zespołów. Najjaśniejszym
punktem płytki jest jak dla mnie
wokalista Dimitris, który balansuje pomiędzy
drapieżnym śpiewem w średnich
rejestrach, a przejmującym falsetem,
który przywodzi na myśl takich
śpiewaków jak John Arch (Fates Warning)
czy John Stewart (Slauter Xstroyes).
Jak na początkującą kapelę Sacral
Rage brzmi profesjonalnie i słychać w
nich ogromny potencjał. Jeśli zespół dalej
będzie się rozwijał kompozytorsko i
technicznie to już niedługo mogą sporo
znaczyć w metalowym podziemiu. O ich
rosnącej pozycji świadczy to, że zostali
zaproszeni do udziału w przyszłorocznym
Keep it True co nie przytrafia
się każdemu. Powinniście mieć na nich
oko. (4,5)
Maciej Osipiak
Saxon - St. George's Day Sacrifice -
Live In Manchester
2014 UDR Music
Saxon jako bodaj jedyny zespół z czołówki
nurtu NWOBHM trzyma formę,
co podkreślają liczne albumy studyjne i
koncertowe. "St. George's Day Sacrifice
- Live In Manchester" jest najnowszym
z nich i dokumentuje doroczny
koncert upamiętniający św. Jerzego.
Oprócz obowiązkowej porcji nowych
numerów z promowanego wówczas LP
"Sacrifice": mocarnego numeru tytułowego
na otwarcie, zagranego zaraz po
nim "Wheels Of Terror", lekko irlandzkiego
w klimacie "Made In Belfast", poprzedzonego
skandowaniem fanów
"Night Of The Wolf" czy "Guardians Of
The Tomb" mamy też na tym podwójnym
wydawnictwie sporo saxonowej
klasyki. Świetnie wypada rozpędzony
"Power of The Glory" z piekielnie precyzyjną
grą Nigela Glocklera, równie
czadowe są "I've Got To Rock (To Stay
Alive)" i "And The Band Played On".
Bardziej przebojowe dokonania Saxon
reprezentują "Rock 'N' Roll Gypsy i
cover "Christophera Crossa "Ride Like
The Wind" oraz uwielbiamy przez polskich
fanów "Broken Heroes". Druga płyta
zestawu to już wręcz "greatest hits live",
bo zespół dociska gaz do dechy z każdym
kolejnym utworem, wieńcząc
dzieło piorunującą trójcą: "Strong Arm
Of The Law", "Denim And Leather" i
"Princess Of The Night". I tak jak orkiestrowo-akustyczne
eksperymenty na
"Unplugged And Strung Up" niezbyt
przypadły mi do gustu, to "St. George's
Day Sacrifice - Live In Manchester"
można brać w ciemno. (5)
Wojciech Chamryk
Scream Maker - Livin' In The Past
2014 Self-Released
Maj 2014 - to miesiąc wielu wydarzeń
muzycznych w Polsce i na świecie.
Przede wszystkim premier płytowych. Z
wielką ciekawością czekałem na premierę
najnowszego wydawnictwa ziomali
z W-wy. Uwagę przykuwa mocna
okładka, zaprojektowana przez samego
Rosława Szaybo - tak, tak, to ten sam,
który jest autorem okładki "British
Steel" Judas Priest! Dobre skojarzenie
z zawartością... Początek zaskakujący!
Świetne klawiszowe intro zagrane przez
samego Jordana Rudessa z Dream
Theater! Ktoś by pomyślał, że będzie
cicho i spokojnie - nic bardziej mylnego.
"In The Nest Of Serpents" od początku
wali po czaszce mocnym riffem. Często
w takich przypadkach wokal ucieka do
tyłu i staje się mało słyszalny. Na szczęście
Alessandro Del Vecchio, który zadbał
o produkcję postarał się, aby głos
Sebastiana Stodolaka był wystarczająco
mocny i klarowny. Może się mylę,
ale momentami wokal przypomina
mi Jamesa LaBrie. "Glory Of The Fools"
to mieszanka Iron Maiden, Judas
Priest i Hammerfall. To dobrze - bo
jak brać wzorce to tylko z najlepszych
przedstawicieli gatunku. Mamy więc tutaj
typowy heavy z domieszką power
metalu. Kolejny jest utwór tytułowy
czyli "Livin' In The Past". Wolniejsze
tempo, dobrze współpracujące gitary .
Wokal momentami zachrypiony dodaje
dodatkowego pazura. W tym kawałku
słychać, że Seba jest naprawdę niezłym
metalowym wokalistą. Numer pięć to
"Fever". Na początku utworu wokal jest
dość niski. I powiem szczerze, bardzo
mi się to podobało. Niestety wielu metalowych
wokalistów nadużywa górnych
dźwięków, co nie zawsze dobrze wpływa
na ogólny obraz danego utworu. Rozumiem,
że konstrukcja utworu tego
wymagała, aby później wokalista wszedł
w górne rejestry. Mam jednak nadzieję,
że w przyszłości Scream Maker pomyśli
nad tym aby wykorzystać pełnię możliwości
wokalnych Sebastiana. W "All
My Life" od początku jest mocno i konkretnie,
chociaż momentami monotonnie.
"Angel" to bardziej hard rockowy
kawałek z trochę spokojniejszym wokalem.
Są tutaj zmiany tempa, dzięki czemu
ten kawałek jest ciekawszy. "Spacestone"
to nietypowe intro - na szczęście
bardzo krótkie. Słychać tutaj nawet namiastkę
chórków. Ciekawa konstrukcja
z falującym riffem. Trochę mi przypomina
początkowe nagrania Queen.
"Stand Together" ma bardzo ładny początek
- przypominający mi trochę ballady
Hammerfall. Czas na moje ulubione
nagranie z płyty czyli "Confessions".
Inny od reszty. Inne tempo, riff
przypominający trochę Saxon, niemuzyczne
wstawki w postaci policyjnych
syren, odgłosów helikoptera, które zostały
bardzo dobrze wplątane w całość.
Utworów numer 10 i 11 nie będę szczegółowo
opisywał. Trzeba zostawić takie
małe niedomówienie. Podsumowując:
przyznam się, że po pierwszym przesłuchaniu
płyta nie trafiła w mój gust.
Po drugim i trzecim razie znalazłem w
niej wiele bardzo dobrych punktów. Na
pewno będę do niej wracał. Cieszy
mnie, ze w Polsce jest coraz więcej kapel
grających na bardzo dobrym światowym
poziomie. Myślę tu nie tylko o Scream
Makerze, ale też o Exlibris, Night
Mistress, Night Rider czy Vincent.
Ocena 4,5 na 6. Stay heavy!
Tomasz Kwiatkowski
Shadow Host - Apocalypse Within
2013 Metalism
Do grona najlepszych kapel ze wschodu,
trzymających światowy poziom, zaliczyć
należy bez wątpienia Shadow
Host. Założona w 1993 roku formacja
sukcesywnie wydawała swoje albumy i
podbijała serca fanów heavy/ power/
thrash metalu. Ich ostatnie wydawnictwo
zatytułowane "Apocalypse
Within" potwierdza ich klasę. Od samego
początku styl zespołu kreował gitarzysta
Alexey Arzamazov, który stawia
na agresję, szybkość, melodyjność,
podane w pomysłowy sposób. Nie tak
łatwo jest połączyć heavy/power i thrash
metal, ale tej formacji się to udaje. W
tym roku Savage Messiah ma silną
konkurencję. Jest nią właśnie Shadow
Host. Kapele grają w podobny sposób i
w tym roku nagrały świetne albumy.
Shadow Host mimo upływu lat wciąż
trzyma wysoki poziom: soczyste brzmienie,
to jedna z wielu atrakcji na tej
płycie. Ten aspekt sprawia, że płyta ma
więcej z thrash metalu, a to w/g mnie
jest korzystne rozwiązanie. Pasuje to do
wokalu Alexeya Markova, który nie
kryje fascynacji Jamesem Hetfieldem.
W takich agresywnych kawałkach jak
otwieracz "Lunacy Divine" jego wokal
sprawdza się znakomicie. Właśnie w
takiej stylizacji Shadow Host imponuje
swoją dynamiką, agresją i zapałem.
Niektóre kapele mogą im tylko pozazdrościć
zaangażowania i pomysłowości.
Gitary brzmią ostro i nie ma w ich
brzmieniu zbędnych słodkości czy prób
złagodzenia tego brzmienia. To samo
powoduje, że "Treason" to kolejny killer.
Rzadko kiedy można spotkać zespół,
który tak mocno z kopyta rozpoczyna
płytę, a to dopiero początek. Power
metal w nieco nowoczesnej formule jaki
zespół prezentuje w "Empty Eyes" przedstawia
się okazale i nie przeszkadza
fakt, że słychać tam wpływy Persuader.
Szybki, rozpędzony "Silent Killing"
przypomina mi to co Gamma Ray.
Czasami kapela zbliża się do thrash metalu
i żeby się o tym przekonać wystarczy
odpalić "Reborn in Hate", który oddaje
najlepiej ten charakter grania. Brak
słabych punktów, brak zbędnych zwolnień,
a to akurat kolejny atut tej płyty.
W dodatku płyta kończy się z mocnym
uderzeniem w postaci "Apocalypse
Within". Wiem, płyta ukazała się w grudniu
roku 2013, a ja przeżywam jakby
to była nowość. Jakimś cudem przegapiłem
ten album, czego bardzo żałuję,
bo jest znakomity. Shadow Host pokazuje,
że power metal wcale nie musi być
nudny i można uczynić z niego narzędzie
do siania zniszczenia. A czy ty jesteś
gotowy na apokalipsę przygotowaną
przez Shadow Host? (5,5)
Shakin' Street - Psychic
2014 HNE
Łukasz Frasek
Trudno określić ten francuski zespół
mianem legendy, ale ich dwa albumy:
"Vampire Rock" (1978), a zwłaszcza
drugi "Shakin' Street" (1980) to kawał
dobrego hard rocka. Co prawda już wtedy
Fabienne Shine nie była jakimś
wybitnym talentem wokalnym, ale była
młoda i miała dość pary w płucach by
wszystko brzmiało jak należy. W 2014r.
nie ma o tym niestety mowy. Dlatego
kolejny, po wydanym pięć lat temu,
"21st Century Love Channel", album
Shakin' Street, należy rozpatrywać
dwojako. Muzycznie jest to bardzo udana
i urozmaicona płyta. Ross The Boss
rządzi i dzieli, wspierany przez dwóch
innych gitarzystów. Mamy więc na
"Psychic" potężnie brzmiące rockery,
szybkie, dynamiczne numery oraz liryczne
ballady. Nie brakuje też smaczków,
takich jak blues rockowy, ozdobiony
partiami harmonijki, "Kinky Sex",
mroczny "Mount Sinai" czy bardziej popowy,
przebojowy "Got A Date With
My Man". Niestety, Fabienne Shine
jest najsłabszym punktem tej płyty i
pod względem wokalnym "Psychic" to
totalna porażka. Shine śpiewa nijako,
płasko, bez mocy, dosłownie w dwóch -
trzech utworach, gdy wchodzi na wyższe
rejestry, przypomina nieco tę Fabienne
sprzed lat. Najczęściej brzmi zaś
tak, jakby parodiowała Juttę Weinhold
("Mount Sinai") czy Debbie
Harry z ostatnich, nie najlepszych dla
Blondie lat ("Got A Date With My
Man"). Producent zdawał sobie zapewne
sprawę z formy wokalistki, bo w
124
RECENZJE
większości utworów jej głos jest ukryty
w miksie, maskowany pogłosem, przetworzony,
mamy też liczne nakładki.
Niestety nie zmienia to faktu, że "Psychic"
nie da się, mimo naprawdę ciekawych
utworów, słuchać bez zgrzytania
zębów. Przykro patrzeć jak kolejny,
znany niegdyś zespół, rozmienia się na
drobne, najwyraźniej nie zdając sobie z
tego sprawy. Ale słowa utworu "It's Too
Late" są niestety, w przypadku wokalistki,
prorocze: pora na emeryturę. (2)
Sick Faith - Blinded Nation
2013 EBM
Wojciech Chamryk
W ostatnich latach młode kapele grające
thrash metal wyrastają jak grzyby
po deszczu, widocznie młodych ludzi
spragnionych sukcesu na miarę Slayera
jest coraz więcej. Jednym z nich jest nie
wyróżniający się niczym specjalnym,
kolumbijski Sick Faith. Album "Blinded
Nation" przepełniony jest od góry
do dołu energicznymi riffami pędzącymi
w zawrotnym tempie oraz daleko
idącą przemocą kipiącą z wokalu. Na
pierwszy ogień poszedł "Wars Prelude",
który śmiało mógłby zostać zastąpiony
przez "Endless War". Po prostu lepiej
sprawdziłby się w roli otwieracza i jest
na prawdę dobrym kawałkiem. Reszta
materiału prezentuje się jednolicie i nie
zaskakuje niczym nowym. W młynie
agresywnego thrashu można jednak
wyłapać perełki takie jak "Slag's Justice",
który jest dobrze odrobioną lekcją oldschoolu
i przedstawia w pełnej krasie
możliwości Kolumbijczyków. Cały materiał
nie jest zły i prezentuje się przyzwoicie,
jednak po przesłuchaniu dziesięciu
podobnych zespołów - po prostu -
nie robi on szokującego wrażenia. Sick
Faith śmiało można polecić fanom takich
kapel jak Sadus czy choćby Razor.
(3,5)
Daria Dyrkacz
Sign of the Jackal - Mark of the Beast
2013 High Roller
Ten album jest debiutanckim krążkiem
młodych Włochów z Trydentu. Po kilku
latach nieustannego ostrzenia apetytu,
w końcu możemy cieszyć uszy prawdziwą
ucztą dla zmysłu słuchu. Zawartość
"Mark of The Beast" stanowią
głównie na nowo nagrane utwory obecne
na poprzednich wydawnictwach grupy.
Z demo "Haunted House Tapes"
na długogrającą płytę trafił "Sign of the
Jackal" oraz przebojowy "Fight For
Rock". Z EP zatytułowanej "Beyond" zostały
na nowo odświeżone utwory
"Night of the Undead", "Hellhounds",
"Heavy Metal Demons" oraz instrumentalny
"Paganini Horror", czyli niemalże
cała zawartość mini albumu. Przez to na
"Mark of the Beast" pojawiły się raptem,
nie licząc intro i coveru, cztery
nowe kompozycje. Ci, którzy są zaznajomieni
z dotychczasową twórczością
Włochów mogą czuć lekki niedosyt. Jednak
poziom i moc nowych, jak i starszych
numerów rekompensuje ewentualne
rozczarowania. "Mark of the
Beast" to prześwietny album, wierny
tradycyjnym old-schoolowym ideałom i
prawidłom prawdziwej heavy metalowej
muzy. Cała zawartość płyty jest utrzymana
w klimacie i konwencji kultowych
horrorów klasy B. Motywy związane z
tą tematyką popkultury, zwłaszcza
tworzoną przez osławionego włoskiego
reżysera i scenarzystę - Lucia Fulciego,
są obecne niemalże w każdym utworze.
W dodatku te tematy są poruszone z
klasą i dzięki temu nie tracą swej klimatyczności.
Nie tak, jak głupkowate,
lapidarne, bzdurne thrashowo/ crossoverowe
potworki o zombiakach, które
wszystkie horrorowe motywy sprowadzają
do rynsztokowych liryków dla
quasi-metalowego plebsu. Teksty i muzyka
Sign of the Jackal są dopracowane
i wymuskane jak hołubione dziecię.
Nie znaczy to, że produkcja dźwięku
jest wyśrubowana do granic możliwości.
Wręcz przeciwnie, jest na niej nostalgiczna
patyna miksowania ścieżek rodem
z lat osiemdziesiątych. Wbrew pozorom
działa to na korzyść materiału
zawartego na tej płycie. Powróćmy jednak
do omawiania brzmienia "Mark of
the Beast". Muzyka włoskiego kwintetu
jawi się jak ciasno upakowany pakunek
riffów i patentów rodem z samego środka
lat osiemdziesiątych ubiegłego
wieku. W muzyce Sign of the Jackal
bardzo łatwo odnaleźć bezpośrednie
wpływy Tyrant, Accept, Gotham City,
Crossfire, a także Riot oraz speed metalowego
Exciter. Kompozycje na tej
płycie ciągle oscylują między brzmieniem
i klimatem tych starych kapel.
Momentami da się wyczuć nawet riffy
podchodzące subtelnie pod granie w
stylu Pretty Maids. Tak czy owak,
wszyscy muzycy wspinają się na wyżyny
swoich umiejętności - od ciekawych
przejść perkusyjnych, przez tętniący i
żywy bas, aż po płomienne i melodyjne
solówki. Skoro mowa o solówkach -
mankamentem, o ile można użyć takiego
słowa, gry solowej jest przesyt tappingów.
Wygląda na to, że ta technika
jest ulubioną zagrywka gitarzystów z
"Mark of The Beast", jednak trochę za
często jej używają w swych utworach,
zwłaszcza, że większość solówek ma
zbliżone do siebie brzmienie, przynajmniej
w którymś momencie trwania solo.
Mocny i silnie zaakcentowany w miksie
głos wokalistki jest wspaniałym zwieńczeniem
całości muzyki. Dzięki niej,
przy słuchaniu debiutu Sign of the
Jackal, mimowolnie nawiedzały mnie
skojarzenia z Original Sin, Chastain,
Taist of Iron oraz, co ciekawe, z Crystal
Viper, gdyż głos Laury Coller jest
łudzącą podobny do maniery śpiewania
frontmanki wspomnianej polskiej kapeli.
Mimo tego, że akcent Laury wywołuje
co jakiś czas uśmieszek w kąciku
ust, jej śpiewu słucha się bardzo przyjemnie.
Tak jak i całej muzyki na "Mark
of the Beast". Ta płyta jest pełna pierwotnego
żaru oraz horrorowego klimatu.
Dusza tradycyjnego heavy metalu
przemawia z tego dzieła poprzez oldschoolowe
riffy i bujne solówki, które
nie stronią od wzniosłych harmonii gitarowych
w swych kulminacyjnych momentach.
(5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Sinbreed - Shadows
2014 AFM
Gdy w roku 2010 Sinbreed wydał swój
debiutancki album wiele fanów melodyjnego
grania było pod wielkim wrażeniem,
że można jeszcze grać power
metal z takim oddaniem, z taką werwą i
pomysłowością. Mogło się wydawać, że
to kolejna kapela złożona z wielkich
nazwisk, która nic nie wnosi do power
metalu. Jednak Sinbreed oczarował
wszystkich. Mimo to, ostatnie lata
upłynęły pod znakiem braku aktywności
i pojawiały się czarne myśli, że kapela
się chyli ku upadkowi. I kiedy można
było zakładać najgorsze, Sinbreed powrócił
z nowym albumem zatytułowanym
"Shadows". Od poprzedniego
wydawnictwa minęło cztery lata i w
składzie pojawił się Marcus Siepen
jako nowy gitarzysta, który jest dopełnieniem
dla Flo Laurina - razem teraz
dają czadu jeśli chodzi o riffy i solówki.
Brzmienie partii gitarowych jest mocniejsze,
co znakomicie słychać w agresywnym
"Shadows". Pobrzmiewa w nim
nutka thrash metalowego feelingu, a
wszystko utrzymane w melodyjnej, power
metalowej formule. Co ciekawe, nie
mamy tutaj kalki Blind Guardian, a
tego pewnie co niektórzy oczekiwali, w
końcu połowa składu Blind Guardian
tworzy Sinbreed. Mamy tutaj Fredericka
za perkusją i Marcusa jako drugi
gitarzystę. Jednak kapeli udało się dalej
grać mocny, agresywny i melodyjny
heavy/ power metal, jaki zaprezentowali
na debiucie. Nie na darmo płytę zdobi
cover niemal podobny do debiutanckiej
okładki. Nawet brzmienie nie uległo tutaj
większej zmianie. Słychać tą niemiecką
precyzję i profesjonalność. Stylistycznie
oczywiście słychać inspiracje macierzystymi
kapelami muzyków, ale nie
jest to ani drugi Blind Guardian, Seventh
Avenue, nie jest też to drugi Rebellion
czy Persuader, choć ich
wpływy też słychać. Sinbreed jest po
prostu kolejnym znakomitym power
metalowym zespołem. Choć płyta trzyma
podobny wysoki poziom co poprzedni
krążek, jednak jest na niej
mniej takich wyrazistych hitów, mniejsza
jest siła przebicia. Pamiętajmy jednak,
że materiał jest równy, przejrzysty
i przemyślany, tak więc można zapomnieć
o wypełniaczach. Gdzieś w tym
wszystkim daje o sobie znać Accept i
nie tylko tutaj chodzi o wokal Herbiego,
ale tematykę tekstów, czego dobrym
przykładem jest "Call to Arms".
Płytę promował od samego początku
"Bleed", który też otwiera płytę i jest to
kawałek zachowany w proporcjach znanych
z poprzedniego albumu. Jest ta
znana nam dynamika, melodyjność i
przebojowość. Frederick to dobry
perkusista i jego praca zasługuje na
uznanie, radzi sobie w szybkich kawałkach
i wie jak nadać utworom mocy i
dobrze to słychać w "Reborn". Blind
Guardian znany z dwóch ostatnich albumów
słychać w "Leaving The Road",
przede wszystkim w początkowej fazie.
Jedną z najlepszych petard na płycie jest
"Far Too Long" i to jest dobry przykład
tego, jak powinno się grać power metal.
Może przebojowość nie jest na takim
poziomie jak na poprzednim albumie,
ale partie gitarowe są soczyste, pełne
werwy, energii i potrafią zaskoczyć.
Obecność Marcusa sprawiła, że solówki
i riffy mają więcej mocy i głębi, znakomicie
to słychać w cięższym "Black
Death". Takich partii nie było na
"When Worlds Collide". Dalej mamy
kolejną petardę w postaci "Standing
Tall" i chciałoby się żeby tak grał Blind
Guardian, z taką szybkością i mocą,
Całość zamyka kolejny mocny kawałek,
a mianowicie "Broken Wings", którego
spokojne, klimatyczne otwarcie nasuwa
na myśl Blind Guardian. To w nim
zespół przez siedem minut pokazuje, że
dobrze czuje się w dłuższych kompozycjach.
Wychodzi im to bardzo dobrze i
co ciekawe, przejścia, motywy gitarowe
w środkowej części przypominają nic
innego jak Blind Guardian. Kto wie
może obecność Marcusa sprawi, że kolejne
albumy będą bliższe twórczości
Ślepego Strażnika? To było pewne, że
Sinbreed nie zawiedzie i nie wypuści na
świat słabego albumu. Jest to czysty metal,
agresja, dawka dobrych melodii, jedynie
czego brakuje to takich hitów jak
na debiucie przez co album nieco jest
słabszy. Z pewnością jednak warto
zwrócić uwagę na ten krążek bo jest jednym
z tych najlepszych jak dotąd w roku
2014. (4,8)
Skinner - Sleepwalkers
2014 Dead Inside
Łukasz Frasek
Jeśli nazwa Imagika coś wam mówi - a
podejrzewam, że tak jest - to powinniście
kojarzyć pana Normana Skinnera.
To właśnie ten wokalista po rozpadzie
Imagiki założył nowy zespół nazywając
go swoim nazwiskiem, zresztą całkiem
metalowo brzmiącym. Po wydaniu EPki
w 2012 roku kazali nam czekać aż do
tego roku na pełnowymiarowy debiut.
Jednak trzeba podkreślić, że było warto.
Skinner gra rasowy US power/thrash
będący prawdziwą ucztą dla fanów gatunku.
To co rzuca się w uszy to niesamowicie
gęste, soczyste i wgniatające
w glebę gitary. Nie ma się zresztą co
temu dziwić, skoro w składzie jest aż
trzech(!) wioślarzy wliczając w to również
byłego muzyka Imagiki Roberta
Kolowitza oraz jego 16-sto letniego syna
Granta, który dołączył do składu
mając lat 13. Mocarne riffy i naprawdę
klasowe sola nie biorą jeńców. Czasem
jest bardzo bezpośrednio z nastawieniem
na konkretne pierdolnięcie, a czasem
pojawiają się bardziej kombinowane
zagrywki zbliżające się leciutko
w kierunku progresji. Co do samego
Skinnera to śpiewa bardzo zróżnicowanie.
Najczęściej używa agresywnych
wokali w średnich rejestrach, ale potrafi
też konkretnie wrzasnąć, niemal zagrowlować
lub też zaśpiewać delikatniej i
bardziej melodyjnie. Pierwsza część płyty
jest szybsza i bardziej bezpośrednia.
Składają się na nią same konkretne
strzały w postaci "Sleepwalkers", do
którego nakręcono klip, czy też "Hell in
My Hands". Następnie zespół raczy nas
trochę wolniejszymi i bardziej klimatycznymi
numerami w postaci "Guilt
Ridden" czy "Breathe the Lies". Te ciężkie,
niemalże majestatyczne kompozycje
wychodzą im równie doskonale.
Trzeci typ reprezentują utwory, w któ-
RECENZJE 125
rych zespół próbuje trochę bardziej
pokombinować. Czasem wychodzi to
lepiej, a czasem jak w przypadku "The
Breathing Room" niestety gorzej. Połączenie
wrzasków i bardzo melodyjnego
śpiewu nie kojarzy mi się najlepiej dlatego
uważam, że ten znakomity utwór
został przez te partie trochę zepsuty.
Podobna sytuacja ma miejsce w "The
Enemy Within". Na szczęście to tylko
małe fragmenty. Album jest znakomicie
wyprodukowany, dzięki czemu brzmienie
wręcz gniecie słuchacza. Jednak jak
na dobry US power, Skinner nie zapominają
o dobrych melodiach, których
jest tutaj naprawdę dużo. Wszystko to
jest dodatkowo osnute mroczną atmosferą,
która znakomicie podkreśla zarówno
muzykę jak i niewesoły przekaz
płynący z liryków. Nie brakuje też lekkiego
epickiego sznytu co przywołuje
skojarzenia z Iced Earth. "Sleepwalkers"
podoba mi się bardzo i podejrzewam,
że nie będę odosobniony w tej
ocenie. Jest to debiut nagrany przez doświadczonych(z
jednym wyjątkiem
oczywiście) muzyków co zdecydowanie
słychać. Power/Thrash w najlepszym
wydaniu i totalny mus dla fanów gatunku.
(5)
Maciej Osipiak
Skull Fist - Chasing the Dream
2014 NoiseArt
Pierwsza rzecz, którą trzeba wyjaśnić na
wstępie wygląda następująco: głównym
czynnikiem, który może rzutować na
odbiór albumu jest wokal, a raczej jego
brzmienie. Głos Jackiego sam w sobie
jest rzeczą, którą można pokochać albo
znienawidzić. Jednak na "Chasing the
Dream" sama produkcja dźwięku brzmi
co najmniej dziwnie. Tak, że ciągle ma
się wrażenie, że Jackie śpiewa przez
większość czasu z włączonym autotunerem.
I w sumie na tym kończą się
zastrzeżenia co do brzmienia albumu.
Same utwory brzmią niczym głęboka
esencja heavy metalu. Na "Hour To
Live" składa się seria niebanalnych pomysłów.
Ten utwór posiada fragmenty
zagrane w różnych tempach. Mamy tutaj
i szybkie wyścigi i stonowane, powolne
dźwięki i w końcu także riffy w
średnim tempie. To wszystko jest wymieszane
bardzo umiejętnie. "Bad For
Good" to poprawnie zagrany heavy metal
na modłę Judas Priest. Kwintesencja
Skull Fist została zachowana - klasyczne
metalowe riffy, wycie Jackiego i
szybkie solówki, niekiedy grane w harmonii.
Muszę jednak przyznać, że im
dłużej słuchałem głównego riffu do
utworu tytułowego, tym bardziej przypominał
mi otwierające dźwięki do
"Master of Puppets". Na szczęście nie
ma tutaj zbytnio mowy o zrzynce, tak
jak w przypadku pewnych thrash metalowych
zespołów. Sam utwór "Chasing
the Dream" jest świetnie zaaranżowanym
hymnem ze skaczącą perkusją i, co
u Skull Fist jest normą, fantastycznymi
solówkami. "Call of the Wild" posiada
bardzo fajne harmonie, rodem z najlepszych
gitarowych duetów z wczesnych
płyt Tokyo Blade. Fajnym (i przy okazji
niezwykle heavy metalowym) motywem
jest odskakiwanie jednej z gitar
podczas grania podkładu pod zwrotkę w
krótki i płomienny lead, by po chwili z
RECENZJE
powrotem wrócić do drugiej gitary grającej
riff. Na płycie pojawia się także
odświeżona wersja "Sign of the Warrior".
Słychać jednak, że utwór nie został
nagrany z taką żywiołowością jak
na EPce "Heavier Than Metal". To jednak
nie jest koniec dobroci, w które został
wyposażony "Chasing the Dream".
"You're Gonna Pay" kompozycyjnie
odnosi się do najlepszych czasów szybkiego
NWOBHM. Te riffy, te nagłe solówki,
te zwrotki - to wszystko stanowi
piękne nawiązanie do muzyki z Wysp
sprzed trzydziestu lat. Monumentalności
utworowi dodaje jeszcze fenomenalne
zwolnienie, które następuje w
drugiej połowie jego trwania. Mocne
perkusyjne tomy i kotły silnie kontrastują
z jasnym i wysokim brzmieniem
werbla. Wzniosły moment nie przeciąga
się w nieskończoność, gdyż utwór po
chwili wraca do swego szybkiego riffu i
przebojowego refrenu. Jednym z ciekawszych
numerów pod względem formy
jest "Don't Stop the Fight". Znajdują się
w nim riffy, które bardzo mocno nawiązują
do klimatów Slayerowych oraz
wczesno-Helloweenowego "Ride The
Sky". Tylko klasyczne heavy metalowe
rozkminki w pre-chorusie oraz samym
refrenie implikują, ze nie mamy do czynienia
z utworem thrash/speed metalowym.
Sam utwór jest znakomitym kompozytem
siły i energii. Niezależnie od
pietyzmu jakim otaczany jest Skull Fist
wśród rozentuzjazmowanej młódzi, głównie
płci dziewczęcej, należy oddać
sprawiedliwość chłopakom. "Chasing
the Dream" jest wyśmienitą płytą. W
utworach na niej zgromadzonych pełno
jest tego, z czego muzyka metalowa słynie
i tego, co jest w niej najlepsze. Ten
album nie stopniuje napięcia, lecz wali
tym, co ma najlepsze od samego początku
i utrzymuje ten stan aż do samego
końca swego trwania. (5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Skyliner - Outsiders
2014 Limb Music
Skyliner to amerykański zespół, który
został założony w 2000 roku i choć już
gra kilka lat, to dopiero teraz ukazał się
jego debiutancki krążek "Outsiders".
Co ciekawe, zespół wcale nie brzmi jak
amerykański band, który gra progresywny
heavy/power metal osadzony w klimacie
SF, a właśnie z tym mamy do
czynienia na płycie "Outsiders". Nie
brakuje na niej dobrych melodii, pomysłowych
motywów, ciekawego klimatu,
nie brakuje też przebojów. Ale poza
standardowymi kwestiami mamy kilka
innych czynników, które czynią ten
album ciekawym. Jest nim bez wątpienia
Jake Becker, który pełni rolę gitarzysty
i wokalisty. Jego partie gitarowe
są finezyjne, pełne luzu i kosmicznego
wydźwięku, gdzieś tam słychać inspiracje
Ritchim Blackmorem, Uli Jon
Rothem czy Arjenem Lucassenem. Te
popisy ciekawie zostały uchwycone w
"The Alchemist", ale nie tylko. Jake to
też utalentowany wokalista i nie jeden
raz wam to udowodni. Momentami
brzmi identycznie jak frontman Sinbreed,
a to akurat bardzo korzystne
porównanie. Debiut Skyliner to przede
wszystkim niesamowity klimat, który
przypomina twórczość Scanner. Znakomicie
to zostało uchwycone w otwieraczu
"Signals". Skyliner zespół nie ma
również problemów z wykreowaniem
przeboju i co pokazuje "Symphony in
Black". Nieodzownym elementem muzyki
Skyliner są syntezatory i klawisze,
która nadają całości progresywnego
charakteru i tutaj dobrym przykładem
jest "Undying Wings". Na płycie znajdziemy
same długie kawałki, które pokazują,
że zespół potrafi stworzyć ciekawy
kawałek, który nie nuży po trzech
minutach. Mamy raz szybsze kawałki
jak "Forever Young", a drugim razem bardziej
stonowane i klimatyczne jak "Aria
of Waters". A największa uwagę przykuwa
zamykający "Worlds of Conflict",
który trwa dwadzieścia minut. Klimat
SF, do tego dużo progresywnych dźwięków,
intrygujących rozwiązań i proszę
debiut gotowy. Trzeba przyznać, że całkiem
udany, nawet nieco wybijający się
spośród tłumu. (4)
Łukasz Frasek
Slough Feg - Digital Resistance
2014 Metal Blade
Muzyka Slough Feg zawsze należała do
gatunku tych wyjątkowych. Mike Scalzi
za każdym razem zadziwiał efektami
swej pracy. Jego kreatywność zabierała
go w najróżniejsze rejony, dzięki czemu
efektem zawsze były wspaniałe i głębokie
kompozycje. Eklektyczny miks
wczesnych heavy metalowych i protometalowych
wpływów jest niezmiernie
wyrazistym znakiem firmowym załogi
Slough Feg. Muzyka tej kapeli stale
była na wskroś prawdziwa. Albumy takie
jak "Down Among the Deadmen",
"Twilight of the Idols" czy przeepicki
space operowy "Traveller" to prawdziwe
pomniki chwały prawdziwego heavy
metalu. Od 2007 roku w muzyce
Slough Feg nastąpiła subtelna zmiana,
gdyż do zdecydowanego głosu doszły
inspiracje praszczurem muzyki metalowej
z lat 70-tych. Albumy Slough Feg
od tego roku brzmią jak naturalne kontynuacje
twórczości takich zespołów jak
Fable, Bad Axe czy Astaroth, wciąż
jednak nie zatracając przy tym jądra
swego brzmienia oraz charakterystycznych
zagrywek rodem z irlandzkiego
folku. "Digital Resistance" nie jest wyjątkiem
od tej reguły. Muzycznie najnowszy
krążek można opisać z grubsza
jako połączenie tego co otrzymaliśmy
na "Hardworlder" i "The Animal Spirits".
Nowy album jest jednak zdecydowanie
bardziej wyrazisty niż poprzedni
album Slough Feg. Nie dość, że kompozycje
są zdecydowanie bardziej przekonujące,
to brzmienie stoi na lepszym
poziomie. Na szczęście te cztery lata
przerwy nie poszły na marne. Na "Digital
Resistance" otrzymaliśmy bardzo
zgrabnie uformowana bryłę muzyczną,
pełnymi garściami czerpiącą z protometalu
z lat 70-tych oraz z tuzów tradycyjnego
klasycznego heavy metalu. Nie
zabrakło także motywów bazujących na
celtyckich melodiach. Ponadto bardzo
dużo motywów zostało zagranych na gitarze
klasycznej, często jako tło dla gitar
elektrycznych. Przez to klimat płyty jest
jeszcze bardziej głębszy i wielowymiarowy,
wchodząc w mariaże ze stonerem.
Nie oznacz to jednak tego, że Slough
Feg gra wolno, miękko czy monotonnie.
Większość utworów jest szybka i skoczna,
jednak nie zabrakło także nostalgicznych
zagrywek. Struktury kompozycji
są tak bardzo dopracowane i rozwinięte,
że w każdą wolną przerwę zostały upchane
różnego rodzaju smaczki i dodatkowe
motywy. Do zdecydowanych faworytów
na albumie należy przede
wszystkim utwór tytułowy oraz niesamowicie
przebojowy "Laser Enforcer".
Co prawda wersja z singla według mnie
jest lepsza i bardziej spójna, jednak na
albumie studyjnym ten utwór też brzmi
mocarnie i niezwykle energetycznie.
Harmonie gitarowe i płomienne wysokooktanowe
solówki prezentują się po
prostu świetnie. Innym odznaczającym
się numerem na płycie jest "Habeas Corpus",
okryty piaszczystym płaszczem
stonerowego kunsztu i klimatu. Gitara
w stylu country Johnny'ego Casha i
łomocząca w tomy perkusja stanowią
niezwykle atmosferyczny podkład dla
hipnotyzujących zaśpiewów Mike'a
Scalziego. Słuchając tego utworu aż
chce się splunąć tytoniem do żucia na
piasek amerykańskiej prerii. Slough Feg
bardzo często potrafi operować bardzo
przekonującym klimatem. Innym tego
typu przykładem, które można mnożyć
na pęczki, jest instrumentalny początek
do "Curriculum Vitae" mocno kojarzący
się z dokonaniami najbardziej znanych
nazw z sektora psychedelicznego rocka.
Oniryczna wręcz perkusja i bas oraz
kosmiczna gitara współgrają ze sobą w
szalonym unisono, by potem przejść w
motywy stoner rockowe, a w końcu w
siarczyście heavy metalowe. Kolejnym
utworem zasługującym na kilka słów
więcej jest "Warrior's Dusk". Struktura
tego utworu i jego ogólny klimat bardzo
silnie nawiązuje do płyty "Down Among
the Deadmen". Wydawać by się mogło,
że jest to zabieg zamierzony, gdyż
utwór ten najprawdopodobniej bezpośrednio
nawiązuje do kompozycji "Warrior's
Dawn" z tejże płyty. "Digital Resistence"
jest płytą niezwykłą. Nie dość,
że kompozycje tutaj są dopracowane i
świetnie przygotowane, to jeszcze w dodatku
bardzo przyjemnie się ich słucha.
Teksty, które zawsze były mocną stroną
Mike'a Scalziego tutaj też błyszczą swą
nieprzeciętna głębią. Mike umie pisać
naprawdę poruszające liryki niemalże w
ogóle nie babrając się w kiczu czy pseudoartystycznym
bełkocie. Jest to umiejętność
niezwykła i wbrew pozorom bardzo
rzadka w muzyce metalowej. Całości
dopełniają te prześwietne tytuły
utworów. No proszę, czy można przejść
obojętnie obok utworu, który się nazywa
"Analogue Avengers / Bertrand
Russel's Sex Den", "Laser Enforcer" albo
"Magic Hooligan"? Może nie jest to najlepszy
album Slough Feg, to jednak jest
to nadal płyta pełna muzyki lepiej brzmiącej
niż większość czegokolwiek innego.
Osobiście dla mnie zawsze najbardziej
wyjątkowym dokonaniem tego zespołu
pozostanie "Traveller", jednak nie
sposób nie docenić kunsztu i zawartości
"Digital Resistance". Nie jest to jednak
płyta dla każdego. Śmieszki wymachujące
plastikowymi mieczami do "Hearts
On Fire" albo uważające "Through The
Fire And The Flames" za szczytowe osiągnięcie
gitarowych akrobacji najlepiej
zrobią nie zbliżając się do tego albumu
lub do twórczoci Slough Feg w ogóle.
Naprawdę, taka prawdziwa muzyka jest
nie dla nich. Po co rzucać perły przed
wieprze? (4,75)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
126
Sonata Arctica - Pariah's Child
2014 Nuclear Blast
Po cichu liczyłem, że ominie mnie pisanie
o tym dysku. Niestety splot okoliczności
spowodował, że musiałem zająć
się tym osobiście. Sonata ma to do siebie,
że jak nagra dobry album, to jej następne
dokonanie jest ciut gorsze. Niemniej
Finowie zawsze utrzymywali muzykę
na wysokim poziomie, co w znacznej
mierze przyczyniało się, że człowiek
po pierwszych żachnięciu się i tak
z przyjemnością sięgał bo ten niby gorszy
krążek. "Stones Grow Her Name"
bardzo mi się podobał, więc stawiałem,
że w wypadku "Pariah's Child" będę
znowu kręcił nosem. Jednak nie spodziewałem
się z jakich powodów będzie
ta moja krytyka. Najnowsze dokonanie
Sonaty jest rozwinięciem pomysłu z poprzednika,
na którym muzycy postawili
mocno na melodyjność i większą prostotę
ale nadal stawili na bogate, czasami
wręcz barakowe aranżacje. Wrażenie
prostego przekazu towarzyszy nam od
początku "Pariah's Child". Niektórych
wręcz mogą razić infantylne pomysły
eksponowane od czasu do czasu w początkowej
fazie płyty. Muzycy bardzo
wiele wysiłku włożyli w to aby słuchacz
zbytnio nie zaprzątał sobie głowy przemykającymi,
a to ambitniejszymi progresywnymi
wstawkami, a to rozbuchanymi
symfonicznymi fragmencikami, a
to powerowymi wycieczkami, tak, aż
niepostrzeżenie fan ląduje w progresywnym
finale albumu. Świadczy to, że
owa melodyjność i prostota to nie jedyny
wymiar tego albumu, że aby doszukać
się sedna muzyki z "Pariah's
Child" należy wsłuchać się w album
uważnie i to wielokrotnie. Na pewno
nie jest tak, że zespół spoczął na laurach
i jedynie powiela swoje ograne pomysł.
Aby skomponować materiał na ten
krążek zaangażowali wszystkie swoje
siły, wszystkie swoje umiejętności,
wszystkie swoje talenty, całe swoje doświadczenie,
generalnie wystawili swoje
wszystkie armaty. Jednak moim zdaniem
nie udało się im potrzymać aż tak
wysoko poprzeczki swoich artystycznych
dokonań. Nie przekonało mnie
ani owo drugie dno ani melodyjny
przekaz "Pariah's Child". Albumu
słucha się - owszem - bardzo miło ale
wspomniany specyficzny kamuflaż albo
faktycznie zadziałał albo cała muza
zebrana na albumie nabrała przeciętnego
charakteru, równając się z całą masą
propozycji średnich kapel z półki
melodyjnego powerowego grania. Właśnie
to jest moją największą obawą, że
Sonata dotarła do takiego miejsca,
gdzie będziemy mogli oczekiwać jedynie
zwykłych, przeciętnych dźwięków, z
czym trudno mi będzie się pogodzić.
Pozostaje jedynie nadzieja, że "Pariah's
Child" to wypadek przy pracy, bo nikt
nie odnosi tylko zwycięstw, musi przytrafić
się gorsza chwila. Ba może to nie
Sonata ma ten zły dzień, a jedynie
piszący tą recenzje. Aha, niektórzy
zwracają uwagę na to, że zespół powrócił
do starego logo, że znowu pojawił sie
wilk, jak dla mnie są to nic nie znaczące
fakty, zupełnie nie wpływają na to co
znajdziemy na tym krążku, choć nawet
sam zespół twierdzi co innego. (3)
\m/\m/
Speedboozer - Speedboozer
2013 EBM
Jak sami o sobie mówią: typowy otyli,
brzydcy Amerykanie. A jak się okazuje
w dodatku przepełnieni nienawiścią i
odrazą do wszystkiego. No może z wyjątkiem
piwa i dobrej muzyki. Ich debiut,
o bardzo szokującym tytule, "Speedboozer",
nie jest mile traktowany przez
recenzentów. Okazało się jednak, że nie
taki diabeł straszny. Początek brzmi,
jakby ktoś usiłował grać na gitarze do
śnieżącego telewizora, a zaraz po tym
intrygującym hałasie, zaczynamy odnosić
wrażenie, jakbyśmy właśnie dokopali
się do zapomnianego albumu Motörhead
z paroma członkami Venom w
roli gości. Sam wokal brzmi tak podobnie
do Lemmy'ego, że czasami jest to aż
dziwne. Choć większość kawałków
brzmi dość podobnie i sprawiają one
wrażenie jednego wielkiego wodospadu
Motörhead, to jednak elementów przykuwających
uwagę nie brakuje. Na
przykład, jeżeli kiedykolwiek zastanawiało
was, jak brzmiałby punkowy kawałek
z Lemmym na wokalu, to "Violence
& Noize" jest idealną okazją aby
się o tym przekonać. "Live Free - Stay
Wild" jest ciekawym zakrętem bardziej
w stronę thrash metalu z bardzo spokojnym,
akustycznym początkiem. A
"P.K.H." swoim tekstem dokładnie
pokazuje o co w Speedboozer chodzi.
Na płycie nie zabrakło nawet coveru -
ku mojemu własnemu zdziwieniu - nie
był to kawałek Motörhead, a Tank,
który trzeba przyznać wyszedł dość ciekawie.
No bo jak może brzmieć Tank w
wersji z Lemmym na wokalu? Płyta jest
całościowa bardzo przyjemna, może nie
powala oryginalnością ani innowacyjnością,
ale przecież nie o to chodzi. Idealnie
pasuje na popołudniowe przejażdżki
samochodem, a sam zespół muzycznie
jak i ideologicznie stanowi dobry kąsek
dla fanów Motörhead! (4)
Spewtilator - Goathrower
2014 Boris
Daria Dyrkacz
Ten lekko popieprzony twór pochodzi
ze Stanów, a konkretnie z Atlanty i gra
misz-masz różnych gatunków od punka
i crossover poprzez death aż do grindcore'a.
"Goathrower" to ich trzecia i
najnowsza EPka, a oprócz tego mają też
na koncie demo i splity. Jest to zaledwie
pięć numerów i dziewięć minut muzyki
i mi ta dawka w zupełności wystarczy.
Gdyby to trwało dwa-trzy razy dłużej
chyba bym nie przetrwał. Po prostu za
dużo wszystkiego i robi się z tego niezły
pierdolnik. Jeszcze pierwsze dwa kawałki
czyli tytułowy "Goathrower" i "Cherokee
Curse" na upartego dają radę. W gitarach
jest mnóstwo punka i crossover
(kłania się D.R.I.), czasem przechodzą
w niemalże deathowe motywy. W tym
drugim numerze pojawia się nawet
blackowy patent przywodzący na myśl
to co się grało w Norwegii na początku
lat 90-tych. Pojawiają się też grindowe
przyśpieszenia, a taki "Cave of Hatred"
jest w całości utrzymany w tym stylu.
Wokalista zamiennie wydobywa z siebie
wysoki wrzask lub niski pomruk
przypominający Scotta Barnes'a z pierwszych
płyt Cannibal Corpse. No i
jeszcze ta humorystyczna otoczka bijąca
z tego materiału. Ogólnie Spewtilator
ma jakiś pomysł na siebie, słychać również,
że są dość sprawnymi muzykami
i tego im odmówić nie można, ale też
nikt nie zmusi mnie do zachwytów nad
nimi. Tym bardziej, że teksty będące
apoteozą ćpania ("Let's Get Drugs") też
do mnie nie trafiają. Podsumowując na
pewno znajdzie się trochę osób, którym
ten zespół może przypasować, ja chyba
jednak podziękuję. (2,8)
Stormzone - Three Kings
2013 Metal Nation
Maciej Osipiak
Czwarty studyjny album heavy metalowców
z Irlandii Północnej to muzyka
na wskroś melodyjna z mocnymi, konkretnymi
wokalami. Słychać, że John
Harbinson posiada silne gardło i robi z
niego dobry użytek. Produkcja dźwięku
nie pozostawia wiele do życzenia. Wyraźny,
dudniący, równy bas i odpowiednio
zarysowane gitary stanowią dobre
połączenie brzmieniowe. Melodyjne refreny
ewidentnie odwołują się do podstawowych
wartości europejskiego power
metalu. Tu i ówdzie spod tego przebija
fascynacja amerykańskim AOR.
Sposób gry melodyjnych fragmentów
oraz specyficzne frazowanie przypomina
niekiedy nasze poczciwe rodzime
Monstrum, a także australijski Pegazus.
Czasem rozwój wypadków w utworach
jest trochę rozczarowujący. Przykładem
może być "Spectre", który posiada
świetny początek, mocny riff i energiczną
perkusję, by po chwili zwolnić,
złagodnieć i przejść w melodyjne zaśpiewy.
Akurat temu utworowi należy
oddać trochę honoru, gdyż ma fajnie
zaśpiewany i zaaranżowany refren oraz
cudowną solówkę. Część muzyków
Stormzone była zaangażowana w pracę
zespołu Sweet Savage, który na pewno
jest znany zatwardziałym fanom NWO
BHM oraz co bardziej spostrzegawczym
fanom Metalliki, która to swojego czasu
nagrała cover ich utworu. Praca zespołu
jest solidna i rzemieślnicza, jednak
nie za bardzo można spostrzec konkretne
momenty, które przytrzymają
słuchacza na dłużej. "Three Kings"
stanowi takie "easy listening", które
przypadnie do gustu zwłaszcza tym,
który lubią melodyjne mariaże heavy z
power metalem. Z bardziej odstających
fragmentów warto wyróżnić "Wallbreaker",
który zanim dojdzie do wolnego
Helloweenowego refrenu, stanowi
bardzo fajną i szybką rozpędzoną machinę
riffów. Innym utworem, który różni
się nieznacznie od reszty jest "B.Y.H.".
Utwór zapewne miał być skandującym
hymnem, gdzie powtarzany refren "Bang
Your Head!" miał być kluczowym elementem.
Niestety w międzyczasie jesteśmy
przygniatani melodyjnymi riffami
i zwrotkami, które się gryzą z ogólną
wymową utworów. Jak wygląda ogólny
odbiór "Three Kings"? Album nie jest
wydawnictwem, które chwyci za serce.
Możliwe, że zachwyci wyłącznie osoby,
które lubią niezobowiązujący melodyjny
heavy metal. Prawdą jest, że album
jest dopracowany i wykonany z rzemieślniczą
precyzją. Nawet jeżeli zawartość
nie zachwyca, nie da się nie oddać
sprawiedliwości wysiłkowi i ogólnej artystycznej
wymowie wydawnictwa. Kawał
dobrej roboty, jednak wydawać by
się mogło, że jednak wyłącznie dla koneserów.
(4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Suicidal Angels - Divide and Conquer
2014 NoiseArt
Każdy kolejny album Greków wydany
po debiutanckim "Eternal Domination"
był swojego rodzaju zawodem. Na
każdym kolejnym krążku Suicidal
Angels brzmiało niemalże dokładnie
tak samo i prezentowało podobną muzykę,
w której siliło się na agresję i bardzo
dużo brutalności. Niestety zwykle
rozczarowując fanów thrash metalu
(choć są ponoć tacy, którzy daliby się
pociąć za Suicidal Angels). Dobrą stroną
muzyki Suicidal Angels jest to, że nie
jest trywialna. Jest to zawsze mniej lub
bardziej solidny konkret w poważnym
stylu. Tak samo jest na "Divide and
Conquer". Niestety zawartość tego albumu,
schowanego za jedną z brzydszych
prac Eda Repki, jest dość przeciętna,
nużąca i nie zachwyca. Kluczowe
momenty w utworach zostały opracowane
dość krzywo, a na pewno można
rzec, że mogłyby zostać napisane lepiej.
Początek "Seed of Evil" zapewne miał
być monumentalny. Podobny cel pewnie
przyświecał w dalszej części utworu
- przy głównym riffie, zwrotkach i
refrenie. Niestety usypiająca monotonność
zabiła ten plan. Jedyny energetyzujący
motyw, który strasznie kontrastuje
z przeciętną resztą figur w tym
kawałku, to prechorus. Dlaczego reszta
utworu nie mogłaby mieć tak dobrze
korelujących gitar z wokalem i perką?
Jak widać tworzenie ciekawych i spójnych
kompozycji nie jest prostą sprawą
dla Nicka i jego załogi. Niestety monotonia
i usypianie słuchacza nie kończy
się na tym utworze. Połączenie tych
cech z dość ciekawymi zagrywkami,
sprawia, że mamy do czynienia z albumem
średnim, który co chwila wychyla
się w jedną, bądź w drugą stronę, czyli w
stronę czegoś co można określić dobrym
albumem lub słabym albumem. Na 50
minut męczącej jazdy jedyne dobre
utwory to "Marching Over Blood", "Control
the Twisted Mind", w którym można
przymknąć oko na jeden krzywy
riff, gdyż zdecydowana większa część
tego numeru jest naprawdę zacna i interesująca
oraz lekko dark angelizujący na
wstępie "Lost Dignity". Do tego można
jeszcze ewentualnie dodać "In The
Grave", który jest fajnym kawałkiem,
ale brzmi zupełnie jak z żywcem wyciągnięty
z każdej innej płyty Suicidali.
Względnie jeszcze do tej listy można
wpisać "White Wizard", który jest na
swój sposób interesującym utworem,
choć do mnie osobiście nie przemówił
na dłuższą metę. Tak czy owak, gdyby
RECENZJE 127
album skrócić tylko do tych kompozycji,
to w ten sposób otrzymalibyśmy
bardzo dobre EP. Niestety te wałki
zostały przemieszane z utworami raczej
średnimi i przeciętnymi, przy których
aż ciśnie się na usta słowo "wypełniacz".
Suicidal Angels, gdy wydali swoją debiutancką
płytkę, z miejsca zostali
okrzyknięci młodszym dzieckiem Kreatora.
Podobieństwo w klimacie i wymowie
utworów było bardzo wyraźne. Niestety
zatraciło się na kolejnych wydawnictwach
Suicidal Angels. Niestety,
gdyż jak widać wykształcenie własnego
stylu przez tę kapelę poszło nie w tym
kierunku, w którym powinno. Kolejna
płyta serwuje nam dokładnie to samo,
co możemy usłyszeć na poprzednich.
(3,5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Tankard - Rest In Beer
2014 Nuclear Blast
Tankard jest jedną z tych metalowych
kapel, która zdecydowanie nie próżnuje.
Istnieją nieprzerwanie od 1982 roku, i
cały czas regularnie wydają płyty. I to
na prawdę dobre płyty. Nie inaczej jest
w wypadku ich ostatniego albumu
"R.I.B.". Tak jak łatwo się domyślić,
nazwa musi być związana ze złocistym
trunkiem, więc r.i.b. oznacza nic jak
"Rest In Beer". Chlubnie! Cały album
zaczyna się utworem o wdzięcznej
nazwie "War Cry". Sam początek, akustyczne
intro jest zagrane w bardzo
Hammettowym stylu. No niczym
Metallica z okresu "Master…" czy
"And Justice…". Później jednak, piwosze
udowadniają, że w niczym nie kopiują
legendy. Wchodzi ostra polka, ostry
riff, a całość na myśl przynosi mi twórczość
Megadeth… hmm przypadek? Później
wchodzi ostry jak brzytwa "Fools
By Your Guts". Kolejny jest "Rest in
Beer" z monumentalnymi chóralnymi
wstawkami. Brzmi to naprawdę świetnie.
Trzeci to chyba jeden z najlepszych
kawałków na albumie "Riders Of The
Doom". Nie ma jednak nic wspólnego z
ich niemieckimi kumplami z Deathrow.
Ostry, bezprecedensowy z naprawdę
świetnym refrenem i fajnie zagraną
solówką. "Hope Can't Die" jest klasycznym
tankardowym karabinem, z
ciekawymi wokalizami Gerrego na początku
utworu. Jednak "No One Hit
Wonder" jest kolejnym z przodujących
utworów na albumie. Świetny thrashowy
riff. "Breakfast For Champions" jest
chyba najbardziej heavymetalowym
kawałkiem na albumie. Mimo swojej
zawrotnej szybkości, przynosi na myśl
klasyki metalu. "Enemy Of Order", jest
natomiast swego rodzaju tankardowym
politycznym manifestem. Kolejny
"Clockwise To Deadline", klasyczny
Tankard, aż w końcu jedna z perełek
"The Party Ain't Over 'Til We Say So".
Imprezowy tekst tankardu, riffy i refren
są momentami nawet bardzo hard rockowe.
Podsumowując, nowy album Tankardu
jest naprawdę niezły. Grupa pokazuje
nam, że w pełni zasługują na
miano jednej z najlepszych niemieckich
kapel thrash metalowych. Jednak mimo
tego, album jest bardzo przewidywalny.
Nie ma na nim momentów, które zaskoczyłyby
słuchacza. Klasyczny thrashowy
Tankard. Kto oczekiwał czegoś
nowego, zawiedzie się. Ale kto oczekiwał
klasycznego, ostrego, niemal crossoverowego
Tankardu, będzie wniebowzięty.
(4,5)
Mateusz Borończyk
Tarchon Fist - Heavy Metal Black
Force
2013 My Graveyard
Okładka zdecydowanie przykuwa uwagę.
Obrazek ten bardziej kojarzy się z
jakimś plakatem filmu wojennego niż
klasyczną heavy metalową płytą. Jak dla
mnie strzał w dziesiątkę, bo na pewno
dzięki temu trochę osób zwróciło na
nich uwagę. "Heavy Metal Black Force"
to trzeci album włoskiego Tarchon
Fist i zarazem trzeci wydany w barwach
My Graveyard Production. Szata graficzna
narobiła mi sporego apetytu na
agresywny, potężny i wkurwiony heavy
metal, a dostałem praktycznie to samo
co na wcześniejszych krążkach. Zespół
dalej gra przyzwoity melodyjny heavy/
power z nutą NWoBHM i hard rocka,
którego słucha się bardzo miło, ale oczekiwałem
czegoś mocniejszego. Militarny
image i wojenno - metalowe teksty sugerowały,
że "Heavy Metal Black Force"
to może być totalne tornado siejące
prawdziwe spustoszenie, a tak niestety
nie jest i może stąd moje lekkie rozgoryczenie.
Może miałem zbyt wygórowane
oczekiwania? Pewnie tak. Poza
tym płyta jest całkiem przyzwoita i na
kilka przesłuchań na pewno się nada.
Żaden utwór nie wyróżnia się jakoś
specjalnie i pomimo dobrego poziomu
czegoś im brakuje. Brzmienie jest
odpowiednio ostre i dynamiczne, muzycy
grają technicznie bez zarzutów, mamy
klasyczne sola, chórki itd. W tych
kawałkach dzieje się sporo i ciężko się
przy nich nudzić. A jednak mnie w pewnym
momencie dopadało znużenie i
chęć zmiany na coś innego. Tak naprawdę
jedyny numer, który mi utkwił w
pamięci to balladka "All Your Tears" o
poległych żołnierzach i osieroconych
przez nich dzieciach. Mnie złapała za
serducho. Może jeszcze "Play it Loud" z
fajnym chóralnym refrenem. Tak jak już
wspomniałem "Heavy Metal Black
Force" jest krążkiem dobrym, ale nie na
tyle, żeby na dłużej mnie przy sobie zatrzymać.
Tym bardziej, że wokół tyle
doskonałej muzyki. Plus za image i otoczkę.
(3,8)
Maciej Osipiak
Teramaze - Esoteric Symbolism
2014 Nightmare
Bardzo długą drogę musiał przejść Teramaze,
by określić swoją muzyczną
tożsamość. Swoje pierwsze kroki zespół
zaczął stawiać już w połowie lat 90tych,
co poskutkowało wydaniem dwóch, bardzo
udanych krążków. Mieliśmy zatem
techniczno-thrashowego "Doxology",
jak również podążającego chrześcijańską
ścieżką "Tears To Dust". Niestety,
Australijczycy nie zdobyli rozgłosu, a
słuch o nich zaginął w 2001 roku, zaraz
po wydaniu marnej EPki "Not The
Criminal". Sytuacja diametralnie uległa
zmianie, kiedy to przed dwoma laty
ukazała się "Anhedonia". Grupa, dalej
głosząc "dobrą nowinę", wydała album,
który zgrabnie łączył thrashową agresję
z nowoczesnym, progmetalowym brzmieniem.
Po tak długiej przerwie, nikt
nie spodziewał się tak intensywnego
powrotu. "Anhedonia" była również
ostatnim wydawnictwem, na którym
mogliśmy usłyszeć Juliana Perry'ego
na perkusji. Muzyk, jeszcze przed swoją
śmiercią (zmarł w 2009 roku), zdążył
nagrać wszystkie partie instrumentalne,
a efekt jego pracy możemy podziwiać na
płycie. Po przychylnych recenzjach,
lider formacji - Dean Wells oraz
wokalista Brett Rerekura zaczęli pracować
nad nowym materiałem. Do ich
składu dołączył gitarzysta John
Zambelis, a miejsce Juliana Perry'ego
zajął znany z Damnations Day - Dean
Kennedy. Ich wspólne dzieło właśnie
ujrzało światło dzienne. "Esoteric Symbolism"
jest pewnego rodzaju manifestem
wobec powszechnie panującego
porządku. Obserwujemy wizję człowieka
zniewolonego przez rzeczywistość,
który za wszelką cenę pragnie zachować
swoje człowieczeństwo. Zespół snuje
dywagacje na temat masowej manipulacji
i rozkłada swoje przypuszczenia na
płaszczyzny społeczno-polityczne, a
także… duchowe. Ich historia przybiera
dosyć ponurą formę, ale w tej apokaliptycznej
wizji nie brakuje też odrobiny
nadziei. Otwórzmy oczy, nie poddawajmy
się i nie doprowadźmy do moralnego
upadku - to dosyć surowy, ale niezwykle
mobilizujący przekaz. Już
"Anhedonia" pokazała ogromny warsztat
chłopaków z Teramaze, a ich najnowsze
dzieło jeszcze bardziej utwierdza
nas w tym przekonaniu. Materiał
jest nieco bardziej progresywny, co nie
oznacza, że zespół odszedł od swoich
metalowych korzeni. W ich muzyce
wciąż słychać echa Metalliki, czy Annihilatora,
ale tym razem Australijczycy
znacznie odważniej wyręczają się melodiami.
Taki chociażby "Line Of Symmetry"
nie stroni od akustycznych wstawek,
a "Bodies Of Betrayal" powala gitarowym
solo, podanym w stonowanej
formie. Znacznie większy pazur pokazuje
pędzący "Transhumanist", czy "Dust
Of Martyrs", obydwa utrzymane w klimacie
"Anhedonii". Fani chwytliwych
refrenów odnajdą się na utworach "Spawn",
czy "The Divulgence Act", a zwieńczeniem
takiej formy jest zdecydowanie
utwór tytułowy. Uraczony osobliwym
tłem oraz instrumentalnymi popisami
(piękne, gitarowe solo) - "Esoteric Symbolism"
- to zdecydowanie jeden z najmocniejszych
fragmentów płyty. Na zakończenie,
zespół przygotował dla nas
podzieloną na trzy części suitę, w której
dają upust swoim umiejętnościom. Największe
wrażenie zrobił na mnie "VII
The Darkest Days Of Symphony". Stonowane
melodie doskonale budują nastrój
utworu i stopniowo przygotowują
nas do efektownego finału (mistrzowski
Dean Wells). Nieco mniej enigmatyczny
wydaje się być "VIII In Vitro", w
którym miłym akcentem są - przewijające
się co jakiś czas - symfoniczne
wstawki. Każdemu z utworów mógłbym
spokojnie poświęcić jedną stronę tekstu,
bowiem "Esoteric Symbolism" to prawie
80 minut muzyki na najwyższym
poziomie. Album angażuje już po pierwszych
sekundach i nie ważne czy w
danym utworze pierwsze skrzypce grają
instrumentalne popisy, czy melodyjne
smaczki. Każda kompozycja posiada
własną tożsamość i wzbudza skrajne
emocje, w zależności od podejmowanej
tematyki. Nie jest to jednak jedyny fenomen
tego wydawnictwa. Paradoksalnie
Teramaze, wywodząc się z thrashmetalowych
nurtów, stworzył jeden z
najbardziej oryginalnych albumów progresywnych
ostatnich lat. Na "Esoteric
Symbolism" przeważają, utrzymane w
klasycznym duchu, metalowe wariacje,
które poddane odważnym modyfikacjom,
zaczęły oddychać własnym powietrzem.
Muzycy nie tylko umiejętnie
żonglują inspiracjami, ale prezentują je
także w nowoczesnej formie - materiał
pod kątem realizacji rzuca na kolana.
Poza tym zespół nie chce rewolucjonizować
wyłącznie muzyki. Ich celem jest
też pobudzenie naszej świadomości. Za
pośrednictwem warstwy lirycznej grupa
stara się dotrzeć do naszego sumienia i
przypomnieć nam o zatraconych wartościach
duchowo-moralnych. Pomimo tej
bezkompromisowości, teksty są niezwykle
dojrzałe i na pewno przemówią do
wielu osób, nie tylko tych wierzących.
Z dniem dzisiejszym mogę śmiało powiedzieć,
że Teramaze pomaga Hakenowi
w budowaniu nowego fundamentu
dla muzyki progresywnej. Korzystają
przy tym ze starego materiału, który w
ich rękach nabiera zupełnie nowych
form. "Esoteric Symbolism" jest kolejną
cegiełką, która w przyszłości
wzniesie olbrzymią, muzyczną fortecę.
To właśnie z jej szczytu będziemy mogli
podziwiać spuściznę współczesnego
prog metalu. (6)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Timo Tolkki's Avalon - Angels of the
Apocalypse
2014 Frontiers
W rok po interesującym, ale nie nadzwyczajnym
debiucie nowego zespołu
Timo Tolkkiego, najbardziej znanego z
grupy Stratovarius, pojawia się jego
druga odsłona. Ponownie ze znakomitą
okładką, ponownie z bogatą obsadą
gości i z podobnym rozmachem. Jak wyszło
tym razem? Gości tym razem jest
jednak mniej niż poprzednio, ale i tak
jest w czym wybierać. Floor Jansen, Simone
Simons, Fabio Lione czy Zakk
Stevens to tylko część z nich. Zespół
wzbogacił się też o dwóch stałych muzyków
wspierających mózg całego projektu
czyli Tokkiego. Mowa o klawiszowcu
Antti Ikonenie oraz perkusiście
Tuomo Lassila, obaj zresztą współpracowali
już z Timo na jednej z jego
solowych płyt sygnowanych nazwiskiem
czy w Stratovariusie przez kilkanaście
lat. Za okładkę, podobnie jak przy pierwszej
płycie odpowiada Stan Decker i
tym razem postawił na mroczniejsze,
chłodniejsze barwy. Tylko u góry widać
płomienie, które zdają się przypominać
trochę oko Saurona z Władcy Pierścieni.
Sam album zaś kontynuuje historię
rozpoczętą na poprzednim krążku.
Zaledwie czterdzieści pięć sekund trwa
intro "Song For Eden", które wprowadza
w nową historię wokalem a'capella,
który jest bardzo denerwujący. Po nim
na szczęście potężne, rozbudowane i
epickie wejście utworu "Jerusalem Is
Falling". Podniosły i szybki, ze znakomitym
wokalem. Po nim następuje
128
RECENZJE
"Design the Century", który otwiera klawiszowo-perkusyjny
pasaż, a potem rozpędza
się do podniosłego, szybkiego i
chóralnego numeru. W nim zdecydowane
słychać Floor Jansen, która jest
w znakomitej formie. W partiach wokalnych,
utwór nieznacznie zwalnia, i
jest dość sztampowy, nawet w połowie
bowiem nie zbliża się do poziomu ostatnich
dokonań Epiki, ReVamp czy
Nightwish, mimo to słucha się go nadzwyczaj
dobrze. "Rise of the 4th Reich"
jest kolejnym numerem i ten otwiera
gitarowy riff, potem delikatnie przyspiesza.
O ile kompozycja jest nawet niezła,
o tyle straszliwie denerwować może wokal,
jeśli się nie mylę, Davida DeFeisa
znanego z Virgin Steel. Dziwnym zabiegiem
jest też wprowadzenie wypowiedzi
George'a Busha o terroryzmie.
Jakoś nijak nie łączy mi się to z
opowieścią fantastyczną o poszukiwaniach
nowej religii i świata. Ale cóż, chyba
się czepiam. Kolejnym jest lekko Helloweenowy,
a trochę Stratovariusowy
"Stargate Atlantis" z wokalem najpewniej
Fabia Lione. Co tu dużo mówić:
przeraźliwie nudny i wymęczony potworek.
Ciekawiej, szybciej i bardziej
epicko jest w "The Paradise Lost", w którym
rozpoznać można głos Simone
Simons. Nie jest to jej może najwybitniejsze
osiągnięcie, a na pewno nie dorównuje
temu z najnowszej płyty, ale
niewątpliwe zawsze miło jej posłuchać,
zwłaszcza jak się jest fanem jej wokalu.
Zwolnienie znów przychodzi w "You'll
Bleed Forever", w którym ponownie śpiewa
kobieta, najpewniej znów Simons,
ale nie daję głowy. Ballada osadzona na
delikatnej orkiestracji i perkusji, wypada
niestety blado. Nie ratuje jej nawet
gitarowa solówka, która jest powtórzeniem
niemal wszystkich patentów, które
doskonale znamy z innych, lepszych
płyt. Przyspieszenie następuje w "Neon
Sirens" i zdecydowanie jest to jeden z
ciekawszych fragmentów tej płyty.
Trochę kuleje warstwa wokalna (Zakk
Stevens?), ale przynajmniej jest ostro i
dość szybko, trochę stylem przypominająca
ostatnią płytę Rhapsody Of
Fire, ale zdecydowanie lepiej i solidniej
nagraną. Niestety po nim znów przychodzi
czas na balladę. "High Above of
Me" tak bardzo ocieka cukrem, że nawet
nie jesteśmy w stanie rozpoznać jaka
wokalistka śpiewa, choć w tym wypadku
podejrzewam Elize Ryd z Amaranthe.
Znacznie lepiej jest w rozbudowanym
numerze tytułowym, trwającym nieco
ponad dziewięć minut i wpierw powoli
rozwijający się, a następnie nieco szybszy.
Dużo miejsca zajmują w nim orkiestracje
i chóry oraz wokale żeńskie
(czyżby znów Simone Simons?). To
także jeden z ciekawszych i jaśniejszych
punktów płyty, mimo, że nie ma w nim
absolutnie nic świeżego i nowego, a i
zdenerwować się można kretyńskim wyciszeniem
na końcu. Wieńczący płytę
"Gardens Of Eden" jest z kolei leciutkim
outro zbudowanym na filmowych tonach,
rozpięty na bębnach, orkiestrze i
cymbałkach. Timo Tolkki pospieszył
się z wydaniem tego albumu. Kompozycje
są nieprzemyślane i nużące. Pierwsza
płyta przynosiła powiew świeżości,
nie w samym gatunku, ale w twórczości
tego muzyka. Tymczasem drugi album
oprócz ciekawej okładki nie przyciąga
swojej uwagi na dłużej. Epickie formy z
chórami i orkiestrą są mocno zgranym
patentem i nie licznym udaje się wykrzesać
z nich nową jakość, udało się to
na najnowszej płycie Epiki czy ostatnio
Tuomasowi Holpainenowi z Nightwish,
ale niestety Tolkkiemu nie. Obawiam
się, że Avalon wkrótce podzieli
los wcześniejszego Revolution Renaissance,
który także zapowiadał się naprawdę
interesująco, a kolejne płyty
przyniosły tylko zbiór nudnych, odtwórczych
i nieprzemyślanych kompozycji.
Szkoda. Ocena: 3,6
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Tormenter - Phantom Time
2013 EBM
Całkiem dobre przyjęcie debiutanckiego
albumu "Puls of Terror" było swoistym
kopem w tyłek dla Amerykanów. Z nową
motywacją i energią do działania,
panowie poczęstowali nas sześciokawałkową
EPką. To, czego nie można im
odebrać, to fakt, że okładka przyciąga
wzrok. Refleksja odbijająca się w oku do
złudzenia przypomina obraz Friedricha
"Opactwo w Dąbrowie" zinterpretowane
i namalowane ręką Salvadora
Dali'ego. Sama płyta zaczyna się swoistą
cisza przed burzą z udziałem gitary
elektrycznej przechodząc w Armagedon
w postaci "Manifest Supremacy". Od razu
widać, że panowie dość poważnie
inspirowali się starą szkołą thrash metalu
takim zespołami jak Kreator czy
Slayer. Jednak w "Re-Encryption" Amerykanie
zdecydowali się zakręcić trochę
bardziej w stronę death metalu pozostając
jednak wiernym thrashowi. Co
mnie jednak osobiście najbardziej zdziwiło,
to pierwsze trzydzieści sekund bonusowego
kawałka, przez czas których
żyłam w przekonaniu, że mam do
czynienie z coverem "FFF" Megadeth.
Jak się jednak potem okazało byłam w
błędzie. Panowie użyli po prostu riffu
do złudzenia podobnego do tego z
"FFF" i dopiero po drugim przesłuchaniu
zdałam sobie sprawę, że jednak się
myliłam. Cała płyta niestety cierpi na
syndrom jednego motywu i przelatuje
nam jak jeden kawałek co jest sporym
minusem. Tak czy owak, fani Slayera
nie powinni czuć się zawiedzeni! (3)
Daria Dyrkacz
Tuomas Holopainen - Music Inspired
by The Life And Times of Scrooge
2014 Nuclear Blast
Był taki czas kiedy czytałem komiksy,
dziś bowiem nie jestem ich fanem. Do
tych komiksów należały przede wszystkim
Kaczory Donaldy oraz wydawane
do dziś Giganty. Jednym z najlepszych i
najbardziej przeze mnie lubianym komiksem
było "Życie i czasy Sknerusa
McKwacza". Cóż to był za komiks!
Bardzo się więc zdziwiłem kiedy dowiedziałem
się, że Tuomas Holopainen
znany z grupy Nightwish postanowił
zrealizować koncept album na podstawie
tej właśnie powieści graficznej. Pierwszy
solowy album Holopainena, klawiszowca
Nightwish, to soundtrack do
komiksu, który powstał na początku lat
90-tych dzięki scenarzyście i ilustratorowi
Donowi Rosa. Tuomas nie wykupił
jednak praw do komiksu od Disney'a,
więc muzyka inspirowana tą powieścią
graficzną nie zawiera grafik Rosy z
komiksu, a jedynie prace artysty, które
nie zostały zaakceptowane przez wytwórnię
Disney'a. Rosa bardzo przychylnie
odniósł się do projektu i aktywnie
uczestniczył przy powstawaniu albumu.
Jego premiera miała miejsce 11
kwietnia, ale pierwszy utwór "A Lifetime
of Adeventure" będący singlem w sieci
pojawił się już w lutym. Holopainen
zaprosił też do nagrania tego niezwykłego
albumu wielu znamienitych, związanych
z muzyką gości: fińską wokalistkę
Johannę Kurkulę, znaną przede
wszystkim z solowych albumów, ale także
współpracy z Sonata Arctica występująca
w roli Goldie O'Gilt, ukochanej
Sknerusa; fińską wokalistkę Johannę
Iivanainen w roli narratora oraz
matki McKwacza, Downy O'Drake;
szkockiego muzyka folkowego Alana
Reida, który wcielił się w rolę Sknerusa
McKwacza oraz Tony'ego Kakko z
Sonata Arctica, który zagrał rolę Opowiadacza.
Ponadto Holopainena
wsparła London Philharmonic Orchestra
oraz Metro Voices, a także Troy
Donockley, występujący razem z nim w
Nightwish. Podobnie jak poprzedni
album grupy Nightwish "Imaganerium"
jest to album bardzo filmowy, co
słychać już w otwierającym "Glasgow
1877". Narracja i przepiękna, liryczna
orkiestrowa muzyka wprowadza nas w
barwną historię najbogatszego mieszkańca
Kaczogrodu. Zaraz po nim pojawia
się drugi, właściwy wstęp do opowieści,
czyli utwór "Into the West". Niezwykle
klimatyczny, bogaty muzycznie,
a wszak nie ma tu ciężkich gitar, wszystko
zostało zaaranżowane na pianino,
orkiestrę, flety, banjo, dudy, harmonijkę
i inne instrumenty, przeważnie ludowe.
Po fantastycznym podwójnym wstępie
zostajemy wrzuceni w sam środek fenomenalnego
"Duel & Cloudscapes". Podniosły,
dramatyczny klimat sprawia, że
po plecach przechodzą ciarki, a to zaledwie
początek! Numerem czwartym jest
"Dreamtime", który także jest po prostu
niezwykły, podniosły i tajemniczy.
Bezpośrednio po nim wkraczamy z
młodym Sknerusem do stolicy poszukiwaczy
złota, czyli Klondike. "Cold
Heart of the Klondike", bo taki tytuł
nosi kolejny numer, rozpoczyna się
łagodnie i lirycznie, dużo spokojniej od
"Dreamtime", jednak równie szybko
przyspiesza i niepokojąco się rozwija.
Obrazki, które pamięta się z komiksu
dosłownie odżywają na naszych oczach,
zupełnie jakby oglądało się animowany
film o życiu kaczego krezusa. Fanta-stycznie
wypada tutaj głos Tony'ego
Kakko, który wprowadza nas w kolejny
rozdział życia Scrooge'a. Nie mam
wątpliwości, że jest to fenomenalny kawałek,
w dodatku pobrzmiewają w nim
jakby echa muzyki Ennio Morricone.
W szóstym utworze, "The Last Sled",
głos ponownie zostaje oddany bohaterowi
naszej opowieści. Przepięknie łączą
się tutaj filmowo-operowe momenty z
tymi, w których aż prosiłoby się o ostre
gitary, a tych nie ma i wcale nie ma się
poczucia jego braku. Te podniosłe,
pompatyczne fragmenty pasaży orkiestrowych
Holopainenowi wyszły znakomicie
i dowodzą jak niesamowitym
jest kompozytorem. Kołysankowy nastrój
finału tylko utwierdza w tym przekonaniu,
tak niesamowitej łatwości w
przechodzeniu z klimatu do klimatu nie
słyszałem od dawna. Następnie, w smutnym
pianinowym wstępie uczestniczymy
w pożegnaniu ojca Sknerusa.
"Goodbye, Papa" charakteryzuje liryzm i
smutek, ale co najważniejsze, nie ma
tutaj lukru, którego po co niektórych
artystach można by się w podobnych
klimatach spodziewać. Wręcz przeciwnie,
znalazło się tutaj miejsce na zaskoczenie,
już po chwili bowiem przecudnie
zamienia się ten utwór w szkocki
marsz pogrzebowy, podniosły i radosny,
mimo niezwykle dramatycznego
momentu z życia McKwacza. W finałowym
fragmencie Sknerus już pogodzony
z tym faktem, z podniesioną głową
wkracza w trzeci etap swojego życia,
drogi do bogactwa. Początek "To Be
Rich" daleki jest jednak od podniosłych,
pełnych radości tonów, wręcz przeciwnie.
Smutne pociągnięcia smyków i genialne,
jakby unoszące się nad całością
wokale obu Johann, przenikają się ze
sobą tworząc niesamowitą atmosferę,
pełną tajemnicy i magii. Tak samo jest
w fantastycznym "A Lifetime of Adventure",
któy z kolei brzmi jakby został
wyjęty z wczesnej twórczości Danny'
ego Elfmana w dodatku połączonego z
Nightwishowymi elementami "Imaganerium".
Z kolei, to co dzieje się w finałowej
części tego utworu, to po prostu
rewelacja. Na naszych oczach Sknerus
rośnie w siłę i zdobywa to, o czym zawsze
marzył - swoją fortunę. Pojawia się
nawet gitarowa solówka, która gdy się
urywa wprowadza do kolejnego, ostatniego
już utworu. Finał należy do
przepięknego, lirycznego gitarowego
utworu, w którym śpiewa sam Sknerus
McKwacz. "Go Slowly Now, Sands Of
Time" wieńczy tę historię niezwykle
przejmująco i cudownie. Jednak nie jest
to zupełny koniec tej płyty, w wersji
rozszerzonej są jeszcze dodatki. Na tym
samym dysku, po tym niezwykłym
finale, pojawia się jeszcze alternatywna i
krótsza o czternaście sekund wersja "A
Lifetime of Adventure" i choć niewiele się
ona różni od tej dłuższej, jest równie
przejmująca i fantastycznie uzupełnia
ona zakończenie albumu. Pozostaje
wcisnąć odtwarzanie po raz kolejny, lub
wymienić krążek. Na drugim znalazł się
cały album w wersji instrumentalnej i
wypada on równie niezwykle jak podstawowy,
a miejscami nawet jeszcze lepiej
i jeszcze bardziej filmowo. Czytanie
tego komiksu już nigdy nie będzie takie
same, od teraz w uszach będzie pobrzmiewać
soundtrack, który napisał
Holopainen. Fantastycznie bowiem
współgra z tą historią, a przecież jest
tylko luźno na niej oparty. Jednakże,
nawet jeśli nie ma się już dostępu do tej
wciąż niesamowitej powieści graficznej,
ten album także sprawi wiele radości,
nie tylko fanom grupy Nightwish, ale
tego typu muzycznych inicjatyw. Holopainen
stworzył płytę niezwykłą, bogatą
i ujmującą całą swoją konstrukcją,
fantastycznym pomysłem i zamiłowaniem
do dobrej historii. Komiks jeszcze
nigdy chyba nie był tak filmowy, żywy i
przejmujący jak "Życie i czasy
Sknerusa McKwacza" w wersji muzycznej.
Wspaniały solowy debiut i wspaniały,
bardzo szczery album, którego nie
wypada nie znać. Gorąco polecam! (5,4)
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
U.D.O. - Steelhamer - Live From Moscow
2014 AFM
Z okładki straszy mnie herb Federacji
Rosyjskiej i stylizowany na cyrylicę
napis "Live From Moscow" z czerwonymi,
a jakże!, gwiazdami. Za to z
nagrania straszy mnie fatalna kondycja
głosu Udo Dirkschneidera, którego to
skrzeki chłonąć będziemy przez ponad
półtorej godziny. Sam tytuł albumu jasno
nam mówi, że motywem przewodnim
jest promocja ostatniej płyty studyjnej
U.D.O., dlatego nie dziwi, że w
setliście dominują utwory właśnie z tego
RECENZJE 129
wydawnictwa. Stanowią ponad jedną
trzecią całości utworów. Dwupłytowy
album stanowi zapis koncertu U.D.O.,
który odbył się 28 września 2013 w Moskwie.
Niestety jest to zapis niekompletny,
gdyż na płytę z jakiegoś powodu
nie trafił "Balls to the Wall", który zespół
zagrał na koniec. Nie wiem dlaczego,
gdyż jest to klasyczny utwór, który
Udo nagrał z Accept w czasach swojej
świetności i jest to także ważny element
jego kariery muzycznej. O ile zawsze na
koncertach U.D.O. czasem dość często
są grane kawałki, które Dirkschneider
nagrał z Accept, to na koncercie w Moskwie
został zagrany tylko "Metal
Heart", który trafił na płytę oraz "Balls
to the Wall". Brak tego ostatniego na
track liście mogę tylko wytłumaczyć
tym, że zespół musiał jakoś strasznie
ten numer zepsuć na koncercie, tudzież
względnie decyzją marketingową, by
promując swoją nową płytę, nie promować
także konkurencyjnej już kapeli.
Oprócz coveru Accept i siedmiu kawałków
ze "Steelhammer" na "Steelhammer
- Live From Moscow" trafił również
przekrojowy przegląd największych
hitów U.D.O., także tych trochę
rzadziej granych. I tak mamy naturalnie
"Holy", "Timebomb", "Go Back To Hell",
"They Want War", "Mean Machine", a
także garść melodyjnych hiciorów z "Faceless
World". Oprócz tego miłym dodatkiem
są relatywnie nieczęsto grane
przez U.D.O. utwory - "No Limits",
"Azrael" i "Burning Heat". Ciekawe, że
żaden utwór z "Mastercutor", "Rev-
Raptor" ani z "Dominator" nie zagościł
na tym wydawnictwie. Jak widać Udo
zaorał totalnie swe niedawne albumy,
koncentrując się wyłącznie na najnowszym
dziele i starych klasykach, w tym
także na tych mniej ogranych, co akurat
pisze się na duży plus temu wydawnictwu.
Wspomniałem o fatalnych wokalach
Udo. Rzeczywiście, na początku
płyty, nie brzmi za ciekawie, przez co
otwierający "Steelhammer" wypada tak
sobie. W dalszej części koncertówki głos
Dirkschneidera się nieznacznie poprawia,
jednak dalej słychać, że to nie był
jego wieczór. Same utwory były fajnie
wykonane - chórki tętnią mocą i przestrzenią,
a klawisze o ile się pojawiają w
tle to dobrze współgrają z resztą instrumentów.
W sumie godną pochwały rzeczą
jest to, że Udo co jakiś czas rzuca
teksty w styli "spasiba" i tak dalej do
publiczności, to miłe, że stara się w taki
sposób nawiązać kontakt z publiką.
Aczkolwiek mnie to potwornie irytuje,
gdyż język rosyjski w ustach Udo drażni
w niewyobrażalny sposób. Nie wpływa
to jednak na moją ocenę albumu, jest to
tylko luźne spostrzeżenie. Cóż rzec,
wygląda na to, że każdy album studyjny
po "Mastercutor" jest także promowany
albumem koncertowym. Jest to
ciekawa strategia promocyjna, która na
pewno jest opłacalna przy tak dużej
liczbie oddanych fanów . Oni przecież i
tak kupią każde wydawnictwo sygnowane
logotypem U.D.O., więc można
tego wypuszczać na pęczki. Z drugiej
strony jakość nagrania jak i dobór
setlisty pokazuje, że nic tutaj nie zostało
zrobione na odwal się. Nie było
też zbędnego kombinowania podczas
post-produkcji. To wydawnictwo jest
naprawdę solidną płytą. Gdyby tylko
głos samego Udo brzmiał nieco lepiej...
(4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Unchained Beast - Guiding The Lamb
2014 Self-Released
Czterech zafascynowanych thrashem
młodych ludzi z Norwegii zaczęło swą
przygodę z muzykowaniem od cover
bandu Metalliki. I szło im na tyle nieźle,
że cztery lata temu założyli zespół z
prawdziwego zdarzenia, zaś EP-ka
"Guiding The Lamb" jest ich pierwszym
wydawnictwem. Problem z Unchained
Beast jest tego rodzaju, że panowie
niewątpliwie potrafią grać i mają
często niezłe pomysły, ale z połączeniem
ich w spójne, dopracowane kompozycje
jest już niestety znacznie gorzej.
Doskwiera to tym bardziej, że Unchained
Beast programowo lekceważą krótsze
utwory, preferując 5-6 minutowe
kolosy, z kulminacją w postaci blisko 9-
minutowego "Split Of Conscience". I
wygląda to niestety tak, że mamy typowy
przerost formy nad treścią, liczne
próby kopiowania tuzów amerykańskiego
thrashu z Metalliką na czele, a
nieliczne ciekawe momenty, konkretnie
grający basista czy świetne solówki niczego
nie mogą tu uratować. Kolejnym
minusem jest tu dla mnie zdecydowanie
zbyt mało stricte thrashowych, ostrych
przyspieszeń - zespół czuje się zdecydowanie
lepiej w miarowych, średnich
tempach, zaś wspominany już ostatni
utwór na płytce to balladowy, mroczny
numer w stylu surowego heavy metalu z
początku lat 80-tych. Obrazu całości
dopełnia bzyczące, marniutkie brzmienie
bez mocy i poweru, z totalnie syntetycznymi
partiami perkusji - dlatego
"Guiding The Lamb" to rzecz dla maniakalnych
fanów Metalliki i przyjaciół/znajomych
Unchained Beast,
zachwyconych tym, że kumple wydali
płytę. Inni mogą ją sobie spokojnie darować.
(2)
Wojciech Chamryk
Vanden Plas - Chronicles Of Immortals:
Netherworld (Path 1)
2014 Frontiers
Wydawałoby się, że panowie z Vanden
Plas po wydaniu "Christ 0" osiągnęli
szczyt swoich kompozycyjnych możliwości.
Krążek, luźno oparty o historię
"Hrabiego Monte Christo" Aleksandra
Dumasa, okazał się ich opus magnum,
które z miejsca wpisało się w progmetalowy
kanon. Z czasem album został
przemieniony w pełną rozmachu
operę, którą niemieccy fani mogli podziwiać
w monachijskim teatrze. "Christ 0"
dopełnił bogatą dyskografię Vanden
Plas i jednocześnie umocnił ich pozycję
w muzycznym światku. W tym roku,
Andy Kuntz i spółka sięgnęli - na prośbę
samego autora - po cykl powieści
fantasy Wolfganga Hohlbeina. Ciężko
jest przebić stworzony przez siebie
ideał… Czy "Netherworld" ma szansę
mu dorównać? Kilka lat temu Hohlbein
wpadł na pomysł stworzenia rock
opery, bazującej na cyklu jego powieści
"Die Chronik der Unsterblichen" ("Kronika
nieśmiertelnych"). Autor zaprosił
do współpracy chłopaków z Vanden
Plas, którzy skomponowali muzyczną
oprawę do jego sztuki. Efektem ich
pracy był spektakl "Blutnacht", który -
po raz pierwszy - został wystawiony w
styczniu 2012 roku, na deskach teatru
Pfalztheater w Kaiserslautern. Przedstawienie
okazało się ogromnym sukcesem,
a Vanden Plas - nie spoczywając
na laurach - wydał nowy materiał, będący
pierwszym aktem tej rock opery.
Głównym bohaterem "Chronicles Of
Immortals" jest Andrej Delany - wampir,
który zostaje wplątany w walkę
między Niebem, a Ciemnością. Towarzyszy
mu Abu Dun - "czarnoskóry
olbrzym", również dotknięty piętnem
nieśmiertelności. Andrej, poszukując
istoty własnej egzystencji, natrafia na
boginię Meruhe, która proponuje mu
miejsce u jej boku. Niestety, by osiągnąć
prawdziwą nieśmiertelność, musi poświęcić
każdą cząstkę siebie, w tym swoją
miłość - Marię. Jaką ścieżkę wybierze
Andrej? Tego zapewne dowiemy się po
premierze drugiego krążka z cyklu
"Kronik nieśmiertelnych". Vanden
Plas nie byłby sobą, gdyby nie przygotował,
charakterystycznej dla swojego
stylu, oprawy muzycznej. Panowie od
zawsze stawiali na rozmach w swoich
wydawnictwach i tak też jest w przypadku
"Netherworld". Pierwszą wizję
rozpoczynają wyniosłe, symfoniczne
partie, które szybko stają się tłem dla
narratora opowieści - Dave'a Essera. Po
zarysowaniu historii, w akompaniamencie
gitar i pianina, wyłania się głos Andy'ego
Kuntza. Kolejnymi utworami są
"The Black Knight" oraz "Godmaker" -
obydwa zachowane w klasycznym,
progmetalowym duchu (świetny riff w
"Drugiej wizji"), ale nie stroniące od
wzniosłych partii symfonicznych. Dalej
czeka na nas "Misery Affection Prelude"
oraz "A Ghost Requiem", utrzymane już
w spokojniejszej tonacji. Obydwie wizje
powalają atmosferą, gdzie szczególnie
wyróżnia się ta druga - wspierana przez
chór oraz nostalgiczny wokal Julii
Steingass. "New Vampyre" to popis
klawiszowo-gitarowego duetu w postaci
Güntera Werno oraz Stephana Lilla,
z uwzględnieniem rewelacyjnych partii
solowych. W podobnej atmosferze
utrzymany jest "The King and the
Children of Lost World", w którym
(ponownie) pierwsze skrzypce grają
agresywne riffy oraz instrumentalne
ewolucje. Na "Misery Affection" powracamy
do tematu znanego z "Czwartej
wizji". To najbardziej emocjonalna
część krążka, którą podkreślają piękne,
klawiszowe akordy oraz wokale Andy'ego
Kuntza i Julii Steingass. "Soul
Alliance" to zdecydowanie najmocniejszy
punkt albumu. Utwór nie tylko targa
emocjami, ale pokazuje też niesamowitą
formę muzyków, którzy za pomocą
melodii starają się oddać istotę wewnętrznych
rozterek bohaterów. Wychodzi
im to po mistrzowsku! Pierwszy
akt wieńczy "Inside" - agresywny w
swoim założeniu, ale niezwykle subtelny
pod kątem melodycznym, co doskonale
podkreśla chór w punkcie kulminacyjnym.
Mamy do czynienia z dziełem,
które jest godną adaptacją serii Wolfganga
Hohlbeina. Vanden Plas z
ogromną dbałością przeniósł historię
książki na muzyczne płaszczyzny, nie
pomijając przy tym bohaterów, najważniejszych
wątków, a także samego nastroju
powieści. Nie znajdziemy tu żadnego
zakłamania, czy przekombinowanych
wizji. Grupa - z charakterystycznym
dla siebie rozmachem - nagrała
kolejny, fantastyczny album, nie
tracąc przy tym swojej muzycznej tożsamości.
To co zawsze wyróżniało Vanden
Plas od innych, progmetalowych
formacji, to umiejętność opowiadania
historii. Zarówno w "Christ 0", jak i
"Netherworld", muzycy posłużyli się literackim
pierwowzorem, jednak to właśnie
cykl Hohlbeina - w ujęciu rock
opery - wypada nieco lepiej. Fakt, historia
jest uogólniona, ale przeniesienie tak
rozbudowanej serii (15 tomów!) na język
muzyki jest nie lada sztuką, a "Kroniki
nieśmiertelnych" w takiej formie
prezentują się znakomicie! "Netherworld"
to dopracowany krążek w klasycznym,
progmetalowym duchu. Trochę
tu popisów i metalowej agresji, ale nie
zabrakło też patetycznych melodii, wielokrotnie
podkreślanych przez symfoniczne
tło. To po prostu stary, dobry
Vanden Plas, który na naszych oczach
wyciąga kolejnego asa z rękawa. Poza
tym, warto zwrócić uwagę na spójność
samego materiału. Żaden utwór na płycie
nie przekracza dziesięciu minut i - co
najistotniejsze - każdy z nich utrzymany
jest w podobnym nastroju. Nie oznacza
to jednak, że album nie ma zapadających
w pamięć fragmentów. Wręcz
przeciwnie! Wystarczy wspomnieć o
chórze śpiewającym "Kyrie eleyson" w "A
Ghost Requiem", czy punkcie kulminacyjnym
"Inside" - istna magia! No i znalazłem
się - podobnie jak główny bohater
"Chronicles Of immortals" - pośrodku
konfliktu. "Netherworld" to
wspaniały krążek, który w zestawieniu
ze zbliżającym się, drugim aktem (premiera
planowana jest na 2015 rok) ma
szansę stać się opus magnum w dyskografii
Vanden Plas. Niestety, dopóki
nie poznam dalszych losów Andreja,
nie jestem w stanie stwierdzić, które wydawnictwo
okaże się ich "dziełem kompletnym".
Na tę chwilę pozostaję wierny
zasłużonemu "Christ 0", ale być może -
po premierze "Drugiej ścieżki" - upadnę
przed obliczem Nieśmiertelnego i oddam
mu należyty hołd. (5,5)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Vandenberg's Moonkings - Vandenberg's
Moonkings
2014 Mascot
Adrian Vandenberg milczał od ładnych
kilkunastu lat. Fani tego gitarzysty,
pamiętający go z Teaser, Vandenberg
czy zwłaszcza Whitesnake,
nie tracili jednak nadziei, że ich idol
wróci do grania i tak się w końcu stało.
Nagranie hymnu piłkarskiej drużyny
Twente Enschede stało się początkiem
współpracy kilku muzyków, którzy dość
szybko doszli do wniosku, że na jednym
utworze nie może się to skończyć.
Liderem jest oczywiście sam Vandenberg,
ale równie duże wrażenie robią
partie wokalne Jana Hovinga, brzmiącego
niczym rasowy wokalista z lat 70-
tych. To jego śpiew w takich utworach,
jak chociażby w kojarzącym się z zarówno
z Deep Purple jak i Wolf-mother
"Lust and Lies", zeppelinowym "Close
130
RECENZJE
To You" czy przypominającym stary
Whitesnake z początków kariery "Steal
Away", nadaje tym numerom nową
jakość i zdecydowanie je ożywia. Nie
brakuje też nawiązań do bluesa podanego
w hard rockowej konwencji ("Line
Of Fire") czy blues rocka ("Leeches"), są
też ballady: "Breathing" i "Out Of
Reach" z partiami smyczków. Już tylko
za to większość fanów hard rocka pewnie
pokochała tę płytę, mamy też jednak
przysłowiową wisienkę na torcie,
bowiem w finałowym "Sailing Ships"
śpiewa sam David Coverdale. Być może
jest to zapowiedź ponownej współpracy
obu panów, ale póki co cieszymy
się debiutem Vandenberg's Moonkings.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Vanishing Point - Distant Is The Sun
2014 AFM
Nie pierwszy raz spotykamy się z
powrotem zespołu po długiej drzemce.
W zeszłym roku, po dziewięciu latach
hibernacji, powrócił Fates Warning, a
jeszcze wcześniej Accept swoim "Blood
Of The Nations" podbił serca zarówno
starych, jak i nowych słuchaczy. Vanishing
Point może nie ma takiej marki
jak wcześniej wymienieni wykonawcy,
ale ich niebyt w światku muzycznym
wyszedł im na dobre. Na początku warto
zwrócić uwagę na zmiany w składzie.
Ich wieloletniego gitarzystę - Toma
Vucura zastąpił znany z Drop Forget -
James Maier, a na basie zamiast Adriana
Alimica usłyszymy Simona Besta.
Jeżeli chodzi o samą muzykę, to mamy
do czynienia z klasycznymi, power/
progmetalowymi wariacjami, w których
czuć ducha Royal Hunt z czasów
"Paradox". Nie brakuje metalowych
przebojów (tytułowy "Distant Is The
Sun", "Era Zero"), melancholijnych ballad
("Let The River Run", "Story Of
Misery") oraz wyniosłych refrenów ("As
December Fades"). Materiał zaskakuje
też gatunkowymi wariacjami i choć neoklasyczne
odniesienia są w przypadku
Vanishing Point normą, to samba w
"Denied Deliverance", czy nostalgiczne
akordy w "Handful Of Hope" robią piorunujące
wrażenie! Tym razem muzycy
skupili się na krótszych formach, które z
miejsca wpadają w ucho, a do tego
utrzymane są w różnych nastrojach. Nie
znaczy to jednak, że panowie popadli w
gatunkową rutynę - materiał jest spójny,
doskonale zaaranżowany i zadowoli
każdego fana power/progmetalowych
brzmień. Jedynym minusem płyty jest
jej długość . Z powodzeniem można było
usunąć ze 2-3 słabsze numery, które
burzą ogólną wizję krążka (wciśnięty na
przymus "April"). "Distant Is The Sun"
to wydawnictwo, które skłania się w
stronę power/progmetalowego kanonu,
ale nie traci przy tym swojej tożsamości.
Nie znajdziemy tu cukierkowej nachalności
(porównywalnej do ostatniego albumu
Royal Hunt), ani też wszechobecnych,
klawiszowych melodii. W tym
przypadku, muzycy skupili się na urozmaiceniu
materiału oraz przełamywaniu
gatunkowych barier. Mamy do czynienia
z przemyślanym albumem, który z
impetem otwiera nowy dział w historii
Vanishing Point. Panowie, po zasłużonej
drzemce, od razu wzięli się do roboty
i stworzyli porządne, choć nieco zaspane
dzieło. Niech tylko z powrotem
wpadną w muzyczny pęd, to pokażą na
co ich stać. (4.5)
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Vicious Rumors - Live You To Death
2 - American Punishment
2014 SPV
Załoga Geoffa Thorpe'a jest znana ze
swych żywiołowych koncertów, podczas
których żaden z muzyków się nie
oszczędza. Największe wyzwanie przed
płytą koncertową Vicious Rumors
stanowi uchwycenie tego na nagraniu
audio. Na szczęście powiodło się, gdyż
elektryzująca energia jaka wydostaje się
z głośników przy "Live You To Death
2..." jest porażająca. Fale mocy są jeszcze
potęgowane przez cudowną jakość
brzmienia. Doskonale słychać wszystkie
elementy perkusji - stopy, talerze, tomy
i werbel. Doskonale zostały wyważone
gitary i bas, a także wokal, który jest
bardzo dobrze słyszalny. Przy okazji
wokalu warto wspomnieć o tym, że to
wydawnictwo jest pierwszym na którym
pojawia się nowy wokalista Vicious Rumors.
Nick Holleman, bo to o nim
mowa, zdał egzamin i pokazał, że jego
barwa głosu oraz styl śpiewania pasuje
idealnie do muzyki Vicious Rumors.
Słychać to na każdym z trzynastu utworów
zawartych na tym wydawnictwie.
Pomimo, że w zeszłym roku miała miejsce
premiera najnowszego studyjnego
krążka tego zespołu, na koncertówce
znalazły się tylko dwa utwory z tej
płyty. Większość zajmuje materiał z
"Digital Dictator", klasycznego albumu
Vicious Rumors z 1988 roku. I tak
więc mamy tytułowy utwór "Digital Dictator"
z puszczanym do niego intrem
"Replicant", "Minute To Kill", przebojowo
łomoczące "Towns on Fire", "Lady
Took a Chance" oraz "Worlds and
Machines", czyli pierwsze pięć utworów,
nie licząc intra, z "Digital Dictator".
Oprócz tego na krążek trafiły trzy utwory
z albumu "Vicious Rumors" - "World
Church", "Hellraiser" oraz genialny i dynamiczny
"Don't Wait For Me", a z
"Welcome to the Ball" zagościł "You
Only Live Twice" oraz "Mastermind".
Trzynastym utworem, który kończy
płytę jest nieśmiertelny "Soldiers of the
Night" z debiutanckiego krążka Vicious
Rumors. Jak widać na "Live You To
Death 2..." króluje głównie stary materiał
z pierwszych czterech płyt. Nick, co
prawda nie jest nieodżałowanym Carlem
Albertem, jednak naprawdę świetnie
wykonuje utwory Vicious Rumors
z jego okresu. W dodatku, nie tyle je
odśpiewuje, co naprawdę wkłada w nie
wiele pasji oraz duszy. Efektem tych
wszystkich czynników, które zostały
wymienione, jest naprawdę zajebista
koncertóweczka. Są na niej praktycznie
wszystkie najlepsze utwory Vicious
Rumors. Z drugiej strony mogłoby na
niej być troszeczkę więcej numerów,
jednak jako entuzjasta przewagi jakości
nad ilością, nie narzekam na tę kwestię.
Jakość brzmienia oraz jakość wykonania
stoją na wysokim poziomie. Amerykański
power metal z górnej półki w pełnej
krasie! (5,5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Virgin Snatch - We Serve No One
2014 Mystic
Poprzedni album krakowskich thrashersów
ukazał się ponad pięć lat temu, a
ponieważ wcześniej tak długie przerwy
pomiędzy kolejnymi płytami nie miały
u Virgin Snatch miejsca, można było
snuć różne przypuszczenia co do aktualnego
statusu grupy. I chyba rzeczywiście
nie działo się w niej najlepiej, o czym
świadczy chociażby odejście gitarzysty
Jacka Hiro, jednak zespół nie dość, że
szybko znalazł jego godnego następcę w
osobie Pawła Paska, to powrócił w chyba
silniejszym niż kiedykolwiek składzie.
Z nową - starą sekcją rytmiczną:
perkusistą Jackiem "Jacko" Nowakiem
i basistą Piotrem "Aniołem" Wąciszem,
Virgin Snatch w niemal ekspresowym
tempie przygotowali nowy,
bardzo udany materiał. "We Serve No
One" to intrygujące połączenie siarczystego
thrash metalu, bardziej nowoczesnych,
opartych na wyrazistym groove
patentów, wpływów klasyki i mniej
oczywistych, zwłaszcza w kontekście
tego zespołu, rozwiązań. Nowości to
patetyczne, klimatyczne intro "Coup De
Main" oraz akustyczno-balladowy instrumental
"Answers To Nothing".
Równie subtelnie jest w przepięknie się
rozwijającej balladzie "Promised Land",
siarczysty "Disintegration" rozpoczyna
quasi symfoniczno- orkiestrowy wstęp,
zaś finałowy, mroczny "Devil's Ride" to
również mieszanka piorunująca, pełna
kontrastujących ze sobą delikatnych i
pełnych agresji partii. Nowocześniejsza
jazda z groove na pierwszym planie to z
kolei "Fingerprints" czy "Vive La
Hypocrisie!", z kolei "Escape From
Tomorrow" i utwór tytułowy to bezkompromisowe,
thrashowe ciosy. Jeszcze
bardziej brutalnie robi się w "No Justice,
No Peace" z perkusją rozpędzającą się
niemal do blastów i równie ostrym "Under
Fire" z pełną paletą wokali Zielonego,
od czystszego śpiewu po growling.
Partie wokalne jako całość to zresztą
kolejny atut "We Serve No One", podobnie
jak niezwykle efektowne, gitarowe
solówki duetu Grysik/Pavlo. Dodajcie
do tego niezwykle klarowne, ostre niczym
żyletka z czasów, gdy wszystkiego
nie produkowano jeszcze w Chinach,
brzmienie (studio Hertz) i mamy jedną
z najlepszych płyt nie tylko w dorobku
Virgin Snatch, ale też i tego roku. (5,5)
Wojciech Chamryk
Warbreath - Gates Of Beyond
2013 DMW
Chile przoduje raczej w spuście ekstremalnie
brzmiącej surówki, tymczasem
Warbreath z Valparaiso wymiata,
owszem, siarczysty, ale totalnie oldschoolowy
power/thrash metal niczym z
najlepszych czasów lat 80-tych. Nie
wiem co popchnęło czterech młodych
muzyków akurat w tym kierunku, ale
można raczej uznać za pewnik, że zdecydowali
się na ten krok po wielokrotnym
przemaglowaniu płyt Apocrypha,
Liege Lord, Omen, Vicious Rumors,
Sacred Oath, Megadeth czy Metal
Church, a z nowszych chociażby Catch
22 oraz Imagika. I efekty tej fascynacji
są nie tylko słyszalne, ale i wielce interesujące.
Mamy na "Gates Of Beyond"
osiem utworów. W większości są to szybkie,
dynamiczne, nie pozbawione melodii
killery, z zadziornym śpiewem
Carlosa Escobara i wirtuozowskimi
popisami Lead Ronny'ego. Jest też power
ballada "Seed Of Fire" i wieńczący
płytę instrumentalny, rozbudowany
"On My Way To Acheron", który to jest
jednoznacznym potwierdzeniem talentu,
potencjału i umiejętności muzyków
Warbreath. Ukazanie się "Gates Of
Beyond" odbiło się już dość szerokim
echem w metalowym światku Ameryki
Południowej, teraz czas na resztę świata!
(5,5)
Wretched Soul - Veronica
2013 Dark Lord
Wojciech Chamryk
Wretched Soul pochodzi z Anglii, istnieje
od 2008 roku i według Metal
Archives gra thrash/death. No nie bardzo
mogę się z tym zgodzić. Thrashu
owszem jest sporo, szczególnie tempa,
niektóre riffy i czasem agresywne
wokale. Natomiast elementów deathowych
nie ma tu praktycznie wcale.
Może z jeden góra dwa takie momenty
na całym krążku. Przede wszystkim
ciężkie zwolnienia i niski growl. Jednak
na tej płycie, która notabene jest debiutem
Wretched Soul znajdziemy całe
mnóstwo patentów heavy metalowych.
Spora dawka melodii, niektóre riffy kojarzące
się z NWoBHM, wokale. Niestety
jest też trochę bardziej nowoczesnego
grania. Oczywiście nie jest to
żaden nu czy chuj wie co, ale taki np.
numer tytułowy czyli "Veronica" kojarzy
mi się niebezpiecznie z Trivium. Pomimo
tego, krążka słucha się naprawdę
miło i sam przyłapałem się na tym, że
pomimo braku jakichś mega zachwytów
z mojej strony to zdarzało mi się go
słuchać parę razy z rzędu. Na szczęście
zdecydowaną przewagę mają wpływy
klasycznego metalu. Chłopaki jako
swoje inspiracje wymieniają Priest,
Megadeth, Mercyful Fate, Dissection
i na pewno po trochu z każdej z nich
możemy tu usłyszeć, jednak proszę się
nie sugerować tymi nazwami. To tylko
pewne drogowskazy. Ogólnie jest dobrze,
a takie kawałki jak "Where Shadows
Ride" czy "Undying War" mogą się
podobać, a i reszta od nich nie odstaje.
Nawet ta nieszczęsna "Veronica" jak
ktoś lubi takie granie. Jest energia, agresja,
bardzo duża dawka melodii i całkiem
dobre kompozycje, a do tego brzmienie,
za które odpowiada sam Chris
Tsangarides (m.in. Judas Priest, Exodus,
King Diamond). No i nawet fajna
okładka. Jak na debiut to jest zdecydowanie
ok. (4,7)
Maciej Osipiak
RECENZJE 131
Zeno Morf - Kingdom of Ice
2013 Pure Steel
Gdzieś tam kiedyś ta nieco dziwna
nazwa obiła mi się o uszy, ale kontaktu
z muzyką nie miałem żadnego. Zeno
Morf to kwartet pochodzący z Norwegii
mający na swoim koncie albumy " Zeno
Morf"(2009) i "Wings of Madness"(2010)
oraz najnowszy, bo wydany
w tym roku nakładem Pure Steel
Records, "Kingdom of Ice". Tym co
wypełnia ich ostatni krążek jest czysty
heavy metal zagrany na niemiecką
modłę z wyraźnymi wpływami Accept,
Grave Digger czy Running Wild.
Zeno Morf nie bawi się w oryginalność
jednak nie można im też zarzucić bezmyślnego
kopiowania innych. Starają
się urozmaicić muzykę na ile tylko mogą.
Dość siermiężne, ale klasyczne riffy,
epickie chórki i pewna surowość w
brzmieniu nadają tej muzyce wojowniczego
wydźwięku, który jest spotęgowany
również przez warstwę tekstową.
Opowieści o wikingach, dawnych czasach
pełnych honoru i walecznych, mężnych
ludziach zawsze będą pasowały
do metalu bardziej niż pseudointeligentne
wynurzenia naćpanych sodomitów
chcących na siłę zbawiać świat. Do tego
świetne, melodyjne refreny i "mejdenowskie",
przestrzenne sola. Płyta jest równa,
jednak jest na niej kilka numerów,
które zaliczyłbym do grona swoich faworytów.
Na pewno będą to "Hammer
Squad" zaczynający się jak Grave
Digger z okresu " Tunes of War", ze
znakomitym refrenem, "Kingdom of
Ice" prący do przodu, ale nie pozbawiony
epickości oraz zabarwiony pirackim
stylem załogi Kasparka "Home of the
Brave". Reszta nie jest gorsza, po prostu
wspomniałem te numery, które od
początku zwróciły moją uwagę. Powiem
szczerze, że nie spodziewałem się tak
dobrej płyty po nieznanym mi wcześniej
zespole. Wiem, że ten krążek będzie
jeszcze nie raz przeze mnie wałkowany i
sądzę, że nawet za dłuższy czas z przyjemnością
do niego powrócę. Nie jest to
żadne objawienie, ale myślę, że każdy
fan tradycyjnego heavy, szczególnie germańskiej
sceny może brać "Kingdom of
Ice" w ciemno. (4,9)
Maciej Osipiak
21 Guns - Nothing Real
2014/1997
Na początku lat 90-tych powstał zespół
o nazwie 21 Guns. Nigdy nie zdobył
większego zainteresowania, nigdy nie
nagrał wybitnego dzieła, ale fani Thin
Lizzy, talentu Scotta Gorhama, a
także melodyjnego hard rocka powinni
być bardziej zainteresowani tym zespołem.
21 Guns zostawił po sobie trzy
wydawnictwa. Debiut nie odniósł sławy,
zaś "Nothing Real", który ukazał się w
1997 też niczego lepszego nie zaprezentował.
Zmiana wokalisty na Hansa
Olava Solli też nie przyczyniła się do
stylistycznych i jakościowych zmian.
Od samego początku formacja trzyma
się gatunków lżejszych, a więc AORu
czy melodyjnego hard rocka. Choć pojawiały
się w jej muzyce wpływy Thin
Lizzy, poziom muzyczny był znacznie
niższy. Na drugim albumie, 21 Guns
ukazał swoje wady i niedoskonałości:
brak pomysłu na ciekawe melodie, chaotyczne
aranżacje czy nietrafione przeboje,
to tylko część tych wad. Zastanawiające
jest to, że mimo braku pomysłów
zespół nagrał szesnaście kawałków
na ten album. Już pierwsze utwory: "No
Soul" czy "Underground" ukazują jak
niski poziom muzyczny prezentuje 21
Guns. Popowe elementy jakie pojawiają
się w "Come On In" prezentują się słabo
i nie przekonuje mnie to co zespół
próbuje grać. Nie ma w nim lekkości ani
też przebojowości, bez której tutaj ani
rusz. Przejawów ciekawego hard rockowego
grania przesiąkniętego Deep
Purple i Thin Lizzy można dopiero
uświadczyć w "Nothings Real" i gdyby
było więcej takich utworów to i płyta
byłaby bardziej przyjazna dla ucha.
Dobrze się też słucha "The Otherside",
który pokazuje że zespół jak chce, to
potrafi stworzyć ciekawą melodię. To
byłoby na tyle jeśli chodzi o ciekawe
kawałki. Reszta, pomimo starań Scotta
brzmi nijako. Brakuje ciekawych popisów
gitarowych i atrakcyjnych melodii.
21 Guns nie zdobył sławy, a jego
albumy poszły w zapomnienie. Nie ma
się czemu dziwić skoro zespół grał nijaki
AOR, który nie chwytał za serce, nie
ukazywał pięknego klimatu tego gatunku.
Krótko mówiąc szkoda czasu na
"Nothings Real".
Addictive - Kick' em Hard
2014/1993 Divebomb
Łukasz Frasek
Podejrzewam, że o Addictive mało kto
słyszał. W każdym razie ten zespół był
dowodem na to, że thrash metal z Australii
to nie tylko Hobbs' Angel of
Death oraz Mortal Sin. Sama okładka
zasługuje na osobny ustęp. Na przestrzeni
lat było wiele prac, które emanowały
thrash metalową sztampą i kiczem,
jednak nie przypominam sobie
żadnej na której głównym motywem
jest biały thrasherski high top przerobiony
na straszące monstrum. No to jest
po prostu mega. Uroku temu wszystkiemu
dodaje fakt, że jest to but marki
Putrid stylizowanej na logówkę znanego
producenta obuwia sportowego. Omawiany
album zaczyna się dość nietypowo
jak na wydawnictwo thrash metalowe.
Oniryczna odległa gitara gnie się
w oddali w stonowanej wirtuozerskiej
solówce. Jednak już po niecałej minucie
wchodzi do gry siła metalowej kanonady.
Choć to nie koniec popisów gitarowych,
to jednak w końcu do głosu dochodzi
także reszta instrumentów. Dużą
zaletą jest fakt, że to wydawnictwo
zawiera kompletną dyskografie Addictive.
Oprócz materiału z "Kick 'em
Hard", została tu także dodana druga
płyta z utworami z "Pity of Man" czyli
debiutanckiego krążka Australijczyków.
Wolne miejsce na obu płytach zostało
jeszcze dopełnione utworami z demówek
i singli zespołu. Skoro został tutaj
dodany także kompletny materiał z
debiutanckiego "Pity of Man", dlaczego
to nie on jest tytułem tego wydawnictwa
lub też dlaczego nie ma łączonego
tytułu typu "Kick'em Hard + Pity of
Man"? Podejrzewam, że drugi album
Australijczyków był bardziej zachęcający
z marketingowego punktu widzenia.
Po pierwsze posiada zajebistą okładkę,
na pewno lepszą od tej, w którą przyobleczony
był pierwszy album grupy. Po
drugie producentem był Bob Daisley,
gość który współpracował z Ozziem
Osbournem. Tyle jeżeli chodzi o sam
album, pora przejść do zawartości
muzycznej. Na dwóch krążkach mamy
28 utworów. Addictive uderza w nas
thrash metalowym taranem. Niebanalne
motywy przywodzą na myśl brzmienie
wczesnego Testamentu oraz po części
to, co serwowali nam rodacy chłopaków
z Addictive - Mortal Sin. Nagrania są
ciekawe i starają się nie popadać w
miałką rutynę. Wokalista stara się naśladować
wczesne nagrania Megadeth,
jednak dzięki temu, że dysponuje inną
barwą głosu niż Rudy, to nie brzmi jak
kalka Mustaine'a. Addictive stara się
urozmaicić swoje kompozycję dobrymi
solówkami oraz samodzielnie myślącym
basem. Ponadto chłopaki stosują ciekawe
patenty w kompozycjach. Mimo
wszystko jednak materiał na pierwszym
krążku wydawnictwa nie ma takiej
energii jak ten z drugiego, na który
weszły utwory z debiutanckiego albumu
Australijczyków. Tutaj mamy do czynienia
z szybszą i bardziej dynamiczną grą,
momentami aż ciasną na zakrętach. To
właśnie na niej znajdują się moim zdaniem
najlepsze utwory z tego wydawnictwa
- "Pity of Man", "Sonder Kommando"
oraz slayerowaty "The Forge". Nie
oznacza to jednak, że pierwsza płyta
jest jakaś jałowa, znajduje się tam po
prostu thrash nowszej daty, oprócz
kawałków bonusowych, w których prym
wiedzie fajnie łomoczący "Sniper". Największym
what-the-fuckiem jest thrash
metalowy cover "Crazy Train". Mi tam
bardziej pasuje od oryginalnego wykonania
Ozzy'ego, lecz nie zmienia to faktu,
że ten utwór jest co najmniej dziwaczny.
Mimo wszystko reedycja "Kick
'em Hard" jest interesującym wydawnictwem,
które powinno trafić przede
wszystkim do oddanych thrash metalowych
maniaków. Warto poszerzać
swoje muzyczne horyzonty, zwłaszcza,
że nie mamy tutaj do czynienia z trzecioligowym
thrashem, lecz z naprawdę
solidnym i dopracowanym tworem.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Alice Cooper - Trash
2014/1989 Hear No Evil
Wydany w 1989r. album "Trash" umożliwił
szalonej Alicji powrót na światowe
listy przebojów i do dnia dzisiejszego
jest jednym z klasycznych albumów
Coopera. Sukces zapewniło wokaliście
połączenie kilku czynników. Najważniejszym,
dla liczącego wówczas 41 lat
Coopera, był powrót do formy po latach
walki z licznymi uzależnieniami.
Kolejnymi skompletowanie stałego,
solidnego składu, stale zwyżkująca forma
na płytach z drugiej połowy lat 80-
tych oraz triumfalny powrót na scenę.
Nawiązanie współpracy z producentem
i kompozytorem Desmondem Childem,
współautorem sensacyjnego powrotu
Aerosmith dwa lata wcześniej,
było już tylko podkreśleniem tego stanu
rzeczy. Child partycypował w powstaniu
aż dziewięciu utworów z tej płyty, w
tym trzech z czterech przebojowych
singli: megahitu "Poison", siarczystego
"Bed Of Nails" oraz mrocznego "House
Of Fire". Ostatnim była ballada "Only
My Heart Talkin'", jednak potencjalnych
przebojów mamy na "Trash"
więcej: rozpędzony "Spark In The
Dark", kolejną balladę "Hell Is Living
Without You" czy utwór marzenie dla
starych fanów A.C., tj. numer tytułowy.
W dodatku tę przebojową i błyskotliwą
płytę nagrał zespół gwiazd, skaperowanych
zarówno przez wokalistę jak i
producenta. Mamy więc: toxic twins z
Aerosmith, czyli wokalistę Stevena
Tylera i gitarzystę Joe Perry'ego oraz
równie słynnych wymiataczy, Richiego
Samborę, Steve Lukathera i Kane'a
Robertsa, grają też inni muzycy Bon
Jovi i Aerosmith. Wokalnie udzielają
się, m.in. Jon Bon Jovi i Kip Winger, w
chórkach śpiewa zaś kilkanaście osób,
również często znanych. Efekt tej
współpracy mógł być tylko jeden i nie
jest zaskoczeniem, że płyta do dziś robi
wrażenie i wciąż ukazują się jej wznowienia.
Najnowsze, wydane nakładem
Hear No Evil Recordings w tym roku,
poza remasteringiem oferuje dwa
utwory dodatkowe: skróconą o blisko
minutę w porównaniu z wersją albumową
"Only My Heart Talkin'" (radio
edit) oraz "I Got A Line On You", cover
zespołu Spirit pochodzący ze ścieżki
dźwiękowej filmu "Iron Eagle II".
Trochę szkoda, że wydawcy nie sięgnęli
po utwory koncertowe z promujących
"Trash" maksisingli, mimo tego, że
reprodukcje ich okładek zdobią obecne
wznowienie, ale i tak mogę je polecić
zarówno fanom artysty, jak i tym, którzy
nie mieli wcześniej okazji poznać tej
klasycznej płyty.
Wojciech Chamryk
Alice Cooper - The Last Temptation
2014/1994 Hear No Evil
Ozdobiony jedną z najlepszych w karierze
wokalisty okładek album "The Last
Temptation" z 1994r. jest zarazem jedną
z najsłabszych płyt w jego dorobku.
20 lat temu królowały ostre, mniej lub
bardziej metalowe i alternatywne brzmienia,
tymczasem Cooper nagrał dość
lekko brzmiący, w dodatku wypełniony
nijakimi numerami album. O petardach
znanych z poprzednich LP's, to jest
132
RECENZJE
"Trash" i "Hey Stoopid", nie ma tu
niestety mowy, co zauważyła zresztą
publiczność (6 miejsce w Anglii, zaledwie
68 w USA). Szkoda tym większa, że
mamy tu do czynienia z konceptem,
zespół, z gitarzystą Stefem Burnsem i
klawiszowcem Derekiem Sherinianem
(Dream Theater) na czele gra i brzmi
konkretnie, mamy też tradycyjnych gości.
Niestety utwory, pod którymi
wspólnie z Cooperem podpisali się Jack
Blades (Night Ranger) i Tommy Shaw
(Styx) niczym się nie wyróżniają, tylko
wokalny udział Chrisa Cornella wart
jest odnotowania. Wokalista Soundgarden
sporo wnosi do ballady "Stolen
Prayer", słychać go też w rockerze
"Unholy War". Można też wyróżnić
przebojowy "Lost In America", zastanawiając
się przy tym, dlaczego nie
otwiera płyty zamiast nijakiego, zdecydowanie
za długiego "Sideshow", mroczny,
idealny dla starych fanów Alicji
"You're My Temptation" oraz finałowy,
równie klimatyczny "Cleansed By Fire".
Resztę lepiej litościwie pominąć milczeniem,
bo "The Last Temptation" jest
świadectwem kolejnego kryzysu w karierze
Coopera, co zresztą potwierdza
fakt, że następny album studyjny "Brutal
Planet" artysta wydał dopiero po
sześciu latach.
Wojciech Chamryk
Attomica - Limits of Insanity
2014/1989 Thrashing Madness
Warto ratować tego typu wydawnictwa
od zapomnienia. "Limits of Insanity"
jest drugim studyjnym krążkiem brazylijskich
metalowców z Attomiki i kolejnym,
który doczekał się reedycji. Wydany
pierwotnie w 1989, a więc dwadzieścia
pięć lat temu, był kolejnym
krokiem w dorobku muzycznym Attomiki.
"Limits of Insanity" jest albumem
diametralnie innym niż debiutancki
"Attomica". Produkcja, mimo że
nadal surowa i pełna pierwotnego brudu,
jest o wiele bardziej dopracowana i
czytelniejsza. Kompozycje są lepiej
wyważone i dopracowane. Nie należy
tez zapominać o wokalach. Śpiewający
na tym albumie Andre Rod zdecydowanie
różni się manierą śpiewania od
Fabio Moreiry czy Laerte Perra. Jego
czysty wysoki głos do złudzenia przypomina
Belladonę na jego pierwszych
dokonaniach w formacji Anthrax.
Tempo kawałków jest typowo thrashowe
- średnie prędkości z połamańcami,
tremolo, slide'ami powerchordów i legato.
Brzmienie jest mięsiste i tłuściutkie.
Szybkość numerów jednak nie jest jednostajna,
więc nie można tu liczyć na
nudę. Przykładowo, taki szybki "Rabies"
gna jak dzikie lavradeiros po Brazylijskich
dolinach. Wymowa tego utworu
jest wybitnie w stylu thrashu ze Wschodniego
Wybrzeża i to nie tylko z
powodu głosu wokalisty. W riffach i
aranżach kłaniają się tutaj Anthrax,
Bloodfeast i Overkill. Skoro już jesteśmy
przy inspiracjach - utwór tytułowy,
a raczej jego początek kojarzy się
bardzo mocno z "For Whom The Bell
Tolls" Metalliki. Na szczęście kompozycja
rozwija się w swej dalszej części
w bardziej autorskie podejście do
thrashu w wykonaniu Attomiki. Problemem
"Limits of Insanity" są dwie
przeciętne zapchajdziury, które z niewyjaśnionych
przyczyn zostały umieszczone
niemalże na samym początku
albumu. Siermiężne riffy w "Short
Dreams" i średni "Evil Scars" wydają się
pomyłką w porównaniu do reszty materiału
z tej płyty. Trochę głupio to wygląda,
jednak perełki w postaci "Knight
Riders", "Rabies" i "Atomic Death" wynagradzają
tę niespójność w poziomie
utworów. Świetna sprawa, że krakowski
Thrashing Madness wyciągnął ten
album z niebytu.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Battleaxe - Burn This Town
2013/1983 SPV
Ten zespół dokładnie wiedział jak
chciał brzmieć i co chciał osiągnąć swoją
muzyką. Kompozycje i styl pisania
utworów jak na rok 1983, kiedy to
ukazało się pierwotnie to wydawnictwo,
były dość oryginalnym i świeżym spojrzeniem,
nie tylko na scenę NWO
BHM, lecz także sam heavy metal w
szerszym zakresie. Każda nuta na tym
debiutanckim krążku załogi z Sunderland,
wręcz rzyga latami osiemdziesiątymi.
Fajne, chwytliwe riffy, melodyjne i
energetyzujące solówki, dobrze wpasowany
wokal, dudniący bas i genialne
aranże instrumentalne. To jest definicja
odnajdywania dobrej zabawy w heavy
metalowej muzyce. To jest ten punkt, w
którym Accept zderza się czołowo z
Motorhead, rykoszetując w stronę debiutów
Grim Reaper i Tank. Battleaxe
na "Burn This Town" to z trudem
ujarzmiona energia i moc czystego
heavy metalu. Ten album był dość
częstym przedmiotem licznych wznowień.
Najnowsze zostało wydane sumptem
Steamhammera, ze zmienioną
okładką. Może i ta oryginalna jest brzydka
jak noc i trudno jest wskazać jakąkolwiek
paskudniejszą (no dobra,
oprócz Crillson), jednak swą kiczowatością
idealnie pasuje do klimatu i
muzyki Battleaxe. Szkoda, że nowe
wznowienie nie zostało w nią przyobleczone,
jednak rozumiem, że względy
marketingowe nie pozwalają dać takiego
potworka na przód okładki. Ciekawym
dodatkiem są cztery dodatkowe utwory,
które stanowią owoc radiowej sesji w
brytyjskim BBC. Jest to o tyle fajny
bonus, gdyż brzmienie utworów jest
bardzo dobre oraz różni się pewnymi
detalami od produkcji dźwiękowej
"Burn This Town". Dlatego możemy
usłyszeć "Ready To Deliver" oraz
"Running Out of Time" w trochę innym
wydaniu z inaczej brzmiącymi garami i
gitarami.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Coroner - Death Cult
2014/1986 No Remorse
No Remorse Records wydało niedawno
zremasterowany pressing legendarnej
demówki Coronera zatytułowanej
"Death Cult". Jest to pierwsze oficjalne
wznowienie na CD i winylu taśmy,
która w 1986 roku została wydana w
oszałamiającym nakładzie 250 egzemplarzy.
Oprócz czterech utworów, które
oryginalnie znalazły się na tej kasecie,
do wznowienia zostały dodane trzy
bonusowe ścieżki. Niesamowicie jest
mieć możliwość posłuchania jak głos
Toma Warriora z Celtic Frost idealnie
pasował do wczesnego, szybkiego i surowego
materiału Coroner. Prawdziwa
moc oraz czysty kult i to nie tylko
tytułowej śmierci. Kunszt wczesnych
kompozycji Coronera jest niepodważalny,
choć sposób pisania utworów jest
diametralnie inny od tego, co ten zespół
zaczął później prezentować. Tercet
Royce - Baron - Marky stanowił jeden
z najlepszych zespołów metalowych ze
Szwajcarii. Dodajcie do tego Toma
Warriora i otrzymacie wręcz przesyt
kultu i geniuszu. Ponowne wydanie
"Death Cult" zaostrza apetyt na premierę
zapowiadanego od jakiegoś czasu
filmu dokumentalnego o tym szwajcarskich
geniuszach heavy metalu, kręconego
przez Lukasa Reuttimana i Bruno
Amstutza.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Deep Purple - The Battle Rages On.../
Come Hell Or High Water
2014/1993/1994 Hear No Evil
Hear No Evil Recordings rozpieszcza
ostatnio fanów Deep Purple kolejnym
wznowieniami ich płyt z lat 90-tych.
Kolejnymi w serii są: ostatni album studyjny
klasycznego składu Mark II "The
Battle Rages On..." oraz zarejestrowana
na promującej go trasie koncertówka
"Come Hell Or High Water".
Obie wydano w jednym, efektownym
digipacku, w którym płyta koncertowa
jest swego rodzaju bonusem. Może to i
lepiej, skoro wcześniej ta sama firma
wydała pełne zapisy koncertów, z których
wybrano utwory na "Come Hell
Or High Water". Bo nawet najlepsza
kompilacja jest jednak tylko składanką,
a na "Live In Stuttgart 1993" oraz
"Live In Birmingham 1993" mamy
pełne zapisy tych koncertów i to te wydawnictwa,
zwłaszcza zarejestrowane w
Niemczech, polecam fanom hard rocka i
Deep Purple. "Come Hell Or High
Water" na ich tle nie wypada zbyt korzystnie.
Jeszcze w 1994r. była to swoista
ciekawostka i ostatnia płyta Purpli
z Blackmore'em w składzie, chociaż
nawet największy optymista pewnie nie
zaryzykowałby wówczas określenia tych
pięciu panów mianem zespołu. Słychać
to niestety na tej płycie, dlatego, mimo
obecności na niej klasyki pokroju
"Highway Star", "Black Night", "Perfect
Strangers", "Child In Time", "Speed
King" czy "Smoke On The Water" to
rzeczy tylko dla kolekcjonerów. Znacznie
lepiej wygląda sprawa z "The
Battle Rages On...", albowiem płyta ta
jawi się po latach nie tylko jako jedno z
najlepszych dokonań grupy z Gillanem
w składzie, ale dla wielu fanów jest też
jednocześnie ostatnim wielkim albumem
Purple. Co ciekawe materiał ten
był początkowo przygotowany i już
częściowo nagrany z Joe Lynn Turnerem,
jednak to Ian Gillan sprawił, że
"The Battle Rages On..." lśni do dzisiaj.
Owszem, mamy tu wypełniacze w
rodzaju "Lick It Up" czy trochę za bardzo
kojarzący się z Rainbow lat 80-tych.
"One Man's Meat", jednak ich obecność
na płycie rekompensują inne, znacznie
ciekawsze kompozycje. Są to: mroczny
utwór tytułowy, porywająca "Anya",
bluesujący "Ramshackle Man" czy pełen
melancholii "Solitaire". Całkiem udane
są też "Time To Kill" oraz "A Twist In
The Tale", tak więc niezbyt korzystne
wrażenie po zbyt popowej "Slaves &
Masters" zostało tu zatarte w sposób
niemal perfekcyjny. I szkoda tylko, że
już krótko po wydaniu "The Battle
Rages On..." bitwa pomiędzy dwoma
antagonistami przybrała aż takie rozmiary…
Wojciech Chamryk
Deep Purple - Live In Stuttgart 1993
2014 Hear No Evil
Pożegnalną, jak się okazało, trasę koncertową
Deep Purple w składzie z
Ritchie Blackmore'em udokumentował
wydany 20 lat temu album "Come
RECENZJE 133
Geordie - Hope You Like It
2007/1973 7T's
Niedawno zelektryzowała mnie informacja o
poważnej chorobie Malcolma Younga (życzę
ci Malcolm abyś wrócił jak najszybciej do
zdrowia!). Liczyłem, że nie jest to ostatni akcent
w istnieniu AC/DC. Prawdopodobnie
miałem rację, bowiem ostatnie wiadomości z
obozu tego zespołu są nienajgorsze, gdyż band
ponoć wybiera się do studia aby nagrać swoją
kolejną płytę. Może nie poradzą sobie jak w
momencie, gdy zmarł Bon Scott, ale dla fanów
każde nowe nagranie AC/DC będzie wielkim
wydarzeniem. Te nie do końca optymistyczne
newsy zmotywowały mnie aby sięgnąć po
nagrania kapeli Geordie. Zespołu, w którym
pierwsze kroki na scenie stawiał Brian Johnson.
Nie jestem pewien ale wydaje mi się, że
nie jest to powszednie znana grupa. Geordie
powstała około 1972 roku w Newcastle. Ich
nazwa nawiązuje do potocznego nazwania
mieszkańca Newcastle. Od tego wywodzi się
też nazwa jednego z najtrudniej zrozumiałego
angielskiego dialektu, swoista mieszanka angielskiego,
szkockiego i języków skandynawskich.
Już w 1973 roku kapele może się pochwalić
debiutanckim albumem, właśnie omawianym
"Hope You Like It". Rozpoczynający
"Keep On Rockin'" jasno stawiają grupę wśród
innych tworzących scenę glam rocka. Jednak
to nie jedyny składnik muzyczny Geordie.
Muzycy bowiem bardzo mocno sięgają do
rocka lat sześćdziesiątych oraz korzeni tej muzyki,
tj. bluesa, rhythm'n'bluesa czy rock'n'rolla.
Odnajdziemy także nawiązania do folka i
muzyki tradycyjnej. Sporo jest tu wycieczek w
stronę hard rocka. Czasami wręcz odnosi się
wrażenie, że mamy do czynienia z lżej grającym
tą odmianę bandem. Żeby jeszcze lepiej
zobrazować muzykę Geordie na swoim debiucie
przytoczę parę nazw. Myślę, że inni także
usłyszą skojarzenia chociażby z Status Quo,
Slade, T.Rex, a po części The Kinks i Led
Zeppelin. Zdecydowaną większość tego albumu
stanowią kawałki dynamiczne. Takie
"Hope You Like It", "All Because Of You", "Can
You Do It" czy "Geordie Stomp" to miód na
uszy zwolenników brytyjskiego glam rocka lat
siedemdziesiątych. Jak wcześniej wspomniałem
to sedno muzyki Geordie. Czasami kompozycje
mocniej przechylają się w stronę rocka
("Old Time Rocker", "Ain't It Just Like A Woman",
"Francis Was A Rocker"), innym razem
w stronę hard rocka ("Strange Man", "Black
Cat Woman"). Zaś do muzyki tradycyjnej nawiązuje
"Gordie's Lost His Liggie", czy też "Red
Eyed Lady". Natomiast "Don't Do That" to taki
folk przepuszczony przez pryzmat glam rocka
ale z naleciałościami rocka lat sześćdziesiątych,
ale i przypominający po części Led Zeppelin,
który też lubił takie wycieczki. Jedynym
wolnym utworem jest "Oh Lord". Wymienione
wcześniej "Don't Do That", "All Because Of
You" czy "Can You Do It" otarły się o ówczesne
listy przebojów. Dla mnie jednak, żadne z
tych nagrań nie miała i nie ma szans wobec
przebojowości kawałków Sweet, Slade, Mud
czy Suzi Quatro. I to było przekleństwo tej
kapeli. Brak ewidentnych przebojów. I nie
chodzi o jakieś mdłe i lekkie granie, a dynamiczne,
wręcz czadowe łojenie, którym charakteryzowała
wtedy niemała cześć środowiska
brytyjskiego glam rocka. Mimo braku hitów to
dla mnie "Hope You Like It" ma klasę i jest
albumem wartym poznania.
Geordie - Don't Be Flooled By The Name
2008/1974 7T's
Rok po debiucie na rynek trafia drugi longplay
Geordie "Don't Be Flooled By The Name",
który jest kontynuacją obranej drogi przez zespół.
Jednak to co się rzuca w uszy to większa
konsolidacja glamu z hard rockiem oraz lepsze
brzmienie. Taki "Goin' Down", "So Wat" czy
"Got To Know" to bardziej dynamiczne oblicze
glam rocka. Z kolei "Mercenary Man" i "Ten
Feet Tall" bliższe są hard rockowi. Jest też oblicze
rockowe w postaci "Little Boy", a nawiązaniem
do tradycji jest cover "House Of The Rising
Sun". Natomiast zamykający longplay
"Look At Me" jest ambitną próbą zagrania czegoś
z pogranicza rocka i hard rocka. Generalnie
struktury kompozycji Geordie są nie zbyt
skomplikowane. Pełno w nich odniesień do
pomysłów, które kształtowały rocka w ogóle.
Mimo czytelności schematów, muzykom udało
się dorzucić swojej maniery, co przy różnorodności
muzycznych wpływów daje efekt oryginalny
i przykuwający uwagę każdego rockera.
Album wydany pod szyldem 7T's Records
zamykają dwa bonusy, wyciągnięte gdzieś
z szuflady, mocno zakurzone kawałki. W sumie
zabieg nie potrzebny, bowiem trochę psuje
wrażenie niebanalnej formy longplaya "Don'
t Be Flooled By The Name". Mimo, że rozpoczynający
"Goin' Down" łatwo w pada w ucho,
a urok "House Of The Rising Sun" nigdy nie
przeminie, to moim zdaniem Geordie i tym
razem nie dorobiło się hitu z prawdziwego
zdarzenia. Niestety przyniesie konsekwencje,
z którymi zespół sobie nie poradzi. Ogólnie
dwie pierwsze płyty tego zespołu nie są kamieniami
milowymi w historii rocka, ale mają
swoją klasę, a ich znajomość nie przynosi
wstydu.
Geordie - Save The World
2008/1976 7T's
Po dwóch latach przerwy Geordie wydaje
swój trzeci studyjny album. Rozpoczynający
"Mama's Gonna Take You Home", który jakby
był skrystalizowaniem dotychczasowego stylu
tego zespołu tj. dynamicznego glam rocka rodem
z lat siedemdziesiątych z lekką domieszką
hard rocka, nie zapowiada tego co następuje
później. Niby ciągle jesteśmy w stylistyce
glam rocka ale zespół muzycznie bardziej ucieka
od rocka, nie mówiąc o hard rocku. Geordie
robi różne wycieczki do modnych stylów
np. reggae ("I Cried Today") czy też urabia kawałek
sekcją dętą ("She's A Teaser"). Ogólnie
jest zdecydowanie bardziej melodyjnie, utwory
starają się bardziej w paść w ucho. Jest to
świadomy krok. Geordie i ludzie "wspierający"
zespół wymyślili, że muszą mieć koniecznie
przebój. W tym celu wyprodukowano ten album,
zapraszając różnej maści kompozytorów.
Niestety rezultaty są żenujące. Takie "I Cried
Today" czy wręcz dancingowy "Light In Ny
Window", to najzwyczajniej kompromitacja.
Nie trafione są też melodyjne kawałki oparte
na rock'n'rollu "She's A Lady", "Ride On Baby"
czy "We're All Right Now". Bardziej pasują do
takiego bardziej popowego Bay City Rollers
niż do Geordie. Jedynie w pełni autorski, czaderski,
kawałek "Fire Queen" próbuje ratować
twarz zespołu. Usilne wypromowanie przeboju
nie wypaliło. A mocne odejście od muzycznej
tożsamości spowodowało, że odchodzi
Brian Johnson. W tym czasie Johnson
próbuje kariery solowej, ale też ma pomysły na
ponowne postawienie na nogi kariery kapeli.
Co i tak kończy jego przejściem do AC/DC.
Inni muzycy pod szyldem Geordie nagrywają
jeszcze dwa albumy. Następny "No Good
Woman" (1978) zawiera kilka kawałków z
Brian'em Johnson'em, zapewne z jakiejś
zapomnianej szuflady, reszta to już nowe
wcielenie tej kapeli. Po kilku długich latach
wychodzi jeszcze "No Sweat" (1983). To jednak
nie koniec historii tego bandu. Na gruzach
Geordie powstaje Powerhouse, który działa
w latach 1985 -1988 i wydaje jedynie debiut
"Powerhouse" (1986). Jeszcze w 2001 roku
Brian Johnson okazjonalnie ożywia Geordie
i jak na razie jest to ostatnia rzecz, związana z
tą kapelą. Niestety po tym co usłyszałem na
"Save The World" zupełnie straciłem zainteresowanie
końcowymi dokonaniami Brytyjczyków.
Bardzo mocno rozczarowałem się tym
albumem. Wszystko wskazuje, że podobne
emocje towarzyszyły albumowi w chwili wydania
- i jak widać - nic pod tym względem się nie
zmieniło.
\m/\m/
Hell Or High Water". Był to jednak
tylko wybór zaledwie 9 utworów z koncertów
zarejestrowanych 16 października
1993r. w Stuttgarcie oraz 9 listopada
w Birmingham. W całości ujrzały
one światło dzienne dopiero osiem lat
temu w postaci boxu "Live In Europe
1993", zaś od niedawna są ponownie
dostępne jako dwupłytowe, oddzielne
wydawnictwa. I trudno temu nie przyklasnąć,
bowiem jest to nie tylko historyczny
zapis ostatnich koncertów Purpury
z Człowiekiem w czerni, ale też
kawał dobrej muzyki. Słychać to
zwłaszcza w nagranym wcześniej koncercie
ze Stuttgartu. Stosunki pomiędzy
gitarzystą a Ianem Gillanem były już
wówczas bardzo napięte, nie przeszkodziło
to jednak muzykom w zagraniu
świetnego koncertu. Słuchając poszczególnych
nagrań ma się wręcz
wrażenie, że powróciły dni z wczesnych
lat 70-tych czy reaktywacji najsłynniejszego
składu grupy w 1984r. - luz, swoboda,
dobra atmosfera wręcz emanują z
poszczególnych utworów i przekładają
się rzecz jasna na fenomenalny poziom
całości. A ponieważ muzycy Deep Purple
byli wówczas w szczytowej formie,
nawet niezbyt sprawdzające się na żywo
nowości "Talk About Love" i "A Twist In
The Tale" znacznie tu zyskują. Znacznie
lepiej wypadają jednak "Anya" i "The
Battle Rages On", mamy też obszerną
porcję klasyki, z obowiązkowymi "Highway
Star", "Black Night", "Perfect Strangers",
"Child In Time", "Speed King" i
nieśmiertelnym "Smoke On The Water".
Nie brakuje też niespodzianek, w postaci
rzadziej wykonywanych "The Mule",
"Anyone's Daughter", nie zawsze granego
na bis "Hush" oraz rarytasów, jak
częściowo improwizowany "Paint it
Black" the Rolling Stones oraz "In The
Hall Of The Mountain King" Griega,
rozpoczynającego wiązankę składającą
się jeszcze ze "Space Truckin'" i "Woman
From Tokyo". Koncert marzenie, bez
dwóch zdań.
Wojciech Chamryk
Deep Purple - Live In Birmingham 1993
2014 Hear No Evil
W Birmingham nie było już tak różowo.
Animozje pomiędzy wokalistą i gitarzystą
osiągnęły punkt krytyczny, do
ostatniej chwili nie było wiadomo czy
koncert się odbędzie, zaś "Highway
Star" Blackmore do połowy obserwował
stojąc za kulisami i dopiero wtedy
łaskawie pojawił się na scenie. Dlatego,
pomimo praktycznie tego samego repertuaru
jak podczas koncertu ze Stuttgartu,
mamy tu raczej do czynienia z
mozolnie odrabianą pańszczyzną niż
wzlotami natchnionych wirtuozów. Owszem,
nie jest to zły koncert, jednak
nawet po znacznie krótszym czasie
trwania poszczególnych utworów i ich
mniejszej ilości widać, że muzycy chcieli
go mieć jak najszybciej za sobą. Zabrakło
Griega, bisy były tylko dwa, tym
razem bez "Speed King", tylko w "Paint
It Black" panowie poszaleli trochę
dłużej. Dla fana Deep Purple każda z
tych płyt to arcyciekawy dokument z
ostatniej trasy tego składu i nie ma się
co nad tym rozwodzić, jednak komuś,
kto nie musi mieć wszystkich płyt Purpli
na półce, zdecydowanie polecam
znacznie ciekawszy "Live In Stuttgart
1993", tym bardziej że zawiera więcej
utworów i trwa ponad 20 minut dłużej
od koncertu z Birmingham.
Grinder - Dead End
2014/1989 Divebomb
Wojciech Chamryk
Większości maniakom thrash metalu
tego zespołu nawet nie trzeba przedstawiać.
Dla tych, którzy nigdy nie mieli
okazji zaznajomić się z nazwą Grinder,
śpieszę z krótkim wyjaśnieniem. Grinder
był niemiecką kapelą, która w swym
krótkim, siedmioletnim żywocie, nagrała
trzy albumy, prezentując muzykę,
która nie była typową kalką najbardziej
znanych thrash metalowych tuzów z
Niemiec. Był, gdyż niestety zespół od
dawna nie funkcjonuje. Grinderowi było
bliżej Flotsam & Jetsam (zwłaszcza
wokalnie) i Sacred Reich niż triumwiratowi
Kreator-Sodom-Destruction.
Ewentualnie można się dosłuchać
paru wpływów Tankard, jednak nie jest
ich znów zbytnio dużo. Grinder grał
thrash metal na modłę muzyki w stylu
Vendetty, Paradox lub Risk. Choć na
pierwszej płycie ich brzmienie i produkcja
dźwięku przypominają nieco płyty
Violent Force i Exumer, jednak sposób
pisania utworów różnił się już od tych
kapel diametralnie. Ich druga płyta,
zatytułowana "Dead End" stanowi naturalne
rozwinięcie brzmienia zespołu,
tak samo jak w przypadku "Heresy" Paradox
czy "Brain Damage" Vendetty.
Meritum tego albumu stanowią interesujące
aranżacje instrumentalne z wyraźnym
basem i silnymi, melodyjnymi
wokalami w stylu pierwszych dwóch
płyt Flotsam & Jetsam. Padło już tyle
nazw różnych zespołów, iż podejrzewam,
że czytelnik nie zaznajomiony z
twórczością Grinder ma już mniej
więcej nakreślony rejon muzyczny, w
którym gnieździli się ci Niemcy. Na
"Dead End" znalazły się świetne
utwory, w których oprócz ostrych gitar,
bardzo dużo miejsca poświęcono partiom
basowym. Żywy bas płonie w
każdej kompozycji i bardzo często decyduje
się na samotne przebieżki, pozostawiając
gitary daleko w tyle. Takie
eskapady po gryfie gitary basowej
stanowią bardzo ciekawe poszerzenie
spektrum brzmieniowego kompozycji i
zdecydowanie stanowią dużą zaletę
"Dead End". Ten album jest także bardzo
ciekawą bazę różnych wariacji na temat
thrashu, w których na szczęście
uniknięto zatracenia się w przeroście
formy nad treścią. Mamy tu bardzo
smaczny "Agent Orange" i "Just Another
Scar", amerykanizujące "Dead End" i
"Inside" oraz mocno wpadający w klimaty
Risk "The Blade Is Back". Napotkamy
też utwory, które w bardzo
ciekawy sposób łączą przeróżne motywy.
Przykładem na to jest między innymi
"Total Control", który rozpoczyna się
motywem bardzo mocno zainspirowanym…
Iron Maiden, by następnie
przejść w teutońską thrashową młóckę,
a ostatecznie wyewoluować w thrash w
stylu Testament lub Sacred Reich. Nie
jest to jedyny utwór, który tak umiejętnie
operuje zmianami klimatu, gdyż
takie zabiegi można spotkać prakty-
134
RECENZJE
cznie w każdej kompozycji na "Dead
End" w mniejszym lub większym natężeniu.
W "Unlock the Morgue" dość
monotonny początek w średnim tempie
przechodzi nagle w agresywne tremola.
Ciekawostką jest swoisty żart muzyczny
w postaci "Train Raid", którego zawartość
brzmieniową można opisać z przymrużeniem
oka jako thrashabilly. Żaden
zespół crossoverowy nie zbliży się
nawet na milę do tego komiczno-thrashowego
geniuszu. Ponieważ mamy do
czynienia z reedycją wydaną sumptem
Divebomb Records nie mogło też
zabraknąć dobroci w booklecie oraz dużej
dawki bonusowych ścieżek. Są to
utwory z jedynej epki zespołu wydanej
w 1990 roku oraz nagrania demo ścieżek,
które potem zostały nagrane jako
trzeci studyjny album Niemców, zatytułowany
"Nothing Is Sacred". Dzięki
temu na jednej płycie mamy ponad
osiemdziesiąt minut oryginalnego thrashu
spod znaku Grinder, choć muszę
przyznać, że twórczość tego zespołu po
1989 (zaprezentowana na tym wydawnictwie
poprzez utwory bonusowe)
poszła w takim kierunku, z którego nie
trafia do mnie już tak dobrze, jak oryginalne
utwory z "Dead End" czy z debiutanckiego
krążka.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Hetman - Déja Vu
2009 Accord Song
"Déja Vu" to dziewiąty album Hetmana,
nagrany po skompletowaniu nowego
składu. Jeśli ktoś obawiał się, że
grupa Jarosława Hertmanowskiego
może spuścić z tonu po rozstaniu z wokalistą
Pawłem Kiljańskim, to ewentualne
wątpliwości już na starcie rozwiewa
dynamiczny "Everybody Hell Now" z
zadziornym śpiewem Pawła "Białego"
Bieleckiego. Ciekawostką jest to, że
praktycznie cała warstwa słowna płyty
wybrzmiewa w języku angielskim, poza
deklamowaną przez Julię Hertmanowską
francuskojęzyczną wstawką w
przebojowym "Radiolove" oraz swoistą
klamrą łączącą wstęp i zakończenie epickiego,
pełnego patosu "Damned Soldiers".
Utwór ten jest bowiem dedykowany
rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu
i to właśnie dzieje jego życia i
walki przybliżają fragmenty wygłoszone
po polsku przez Marka Śliwę. Sporo na
tej płycie nawiązań do Scorpions (melodie)
czy Van Halen (aranżacje instrumentów
klawiszowych), jednym z najbardziej
udanych utworów jest też czerpiący
z nurtu NWOBHM i power metalu
lat 80-tych rozpędzony "Bells From
Hell". Z kolei miarowy rocker "All Good
Boys Die Young" to nie tylko cytat klasyka
"Heaven Is Hell" Accept, ale też
swoisty hołd dla tych wszystkich młodych
duchem, których nie ma już wśród
nas, w tym związanych z Hetmanem:
Krzysztofa "Uriah" Ostasiuka, Grzegorza
Petasza, Olka "Egona" Żyłowskiego
czy Karola Helińskiego. Na
płycie Hetmana nie mogło też zabraknąć
urokliwej ballady "Looking For
Another Way", akustycznych partii nie
brakuje też w "Still You" oraz w finałowym,
kojarzącym się z najlepszymi dokonaniami
Whitesnake, "Rising
Storm". Podsumowując: bez dwóch
zdań jedna z najlepszych płyt polskich
klasyków hard 'n' heavy.
Hetman - XX Years
2010 Self-Released
Wojciech Chamryk
"XX Years" to, jak łatwo się domyślić,
album podsumowujący jubileusz 20-
lecia działalności zespołu Hetman. To
dwupłytowe wydawnictwo składa się z
CD i DVD: płyta audio zawiera wybór
15 zremasterowanych ballad z dorobku
zespołu, na DVD mamy zaś zapis koncertu
z Progresji z 15 maja 2008r.,
wzbogacony rozmowami z muzykami
Hetmana. Ballady były od początku istnienia
zespołu jego swoistym znakiem
rozpoznawczym, co "The Best Of
Ballads" potwierdza w nader dobitny
sposób. Mamy tu rzeczywiście niemal
wszystko co najlepsze z dyskografii zespołu:
od "Easy Rider", "Okrętu widmo",
"Złych snów", do "Porwanego za młodu"
czy dylanowskiego klasyka "Knockin' On
Heaven's Door". Czasy albumu "Co jest
grane!?" przypomina więzienny evergreen
"Czarny chleb i czarna kawa", nie
zabrakło też klimatycznych utworów instrumentalnych,
"Wszystko ma swój
początek i koniec" oraz "Pamięć". Są też
dwa utwory bonusowe. "Najlepsze dni"
to rasowe, przebojowe granie z melodyjnym
refrenem i dynamiczną gitarową
solówką. "Na opolskim rynku" to z kolei
kompozycja Katarzyny Gaertner,
znana, m.in. z wykonania Janusza
Laskowskiego. Tu zespół postawił na
stricte gitarową aranżację, ostre riffowanie
i zadziorny śpiew, ale nie obyło
się też bez ukłonu w stronę białostockiego
barda, dzięki wykorzystaniu akordeonu
w wolniejszej części utworu. Hetman
zresztą nie od dziś wzbogaca swe
utwory instrumentarium niezbyt powszechnie
kojarzonym z hard rockiem
czy heavy metalem, czego dowód mamy
również w "Ostatniej piosence" z partią
saksofonu. DVD "Live In Progresja"
zawiera 8 utworów, poprzedzielanych
rozmowami z muzykami, przede wszystkim
z liderem grupy, Jarosławem
Hertmanowskim. Sam koncert może
nie imponuje specjalnie jakością w
dobie obecnych wypasionych produkcji,
ale to solidna rejestracja dokonana
dwiema kamerami, dobrze oddająca
atmosferę koncertów Hetmana. Mamy
tu takie skrócone "The best of Hetman
live", z obowiązkowymi numerami jak:
"Ekstradycja", "Banita" czy "Skazaniec".
W "Terrorism" śpiew Pawła Bieleckiego
dopełnia growl Adriana Pełki z
Empheris, z kolei "Wiedźmę" dopełnił
występ tancerki, udzielającej się też
wokalnie. Szkoda tylko, że zabrakło tu
dokładnej książeczki z informacjami o
utworach, odpowiadających za nie
składach, etc., co może być pewnym
problemem dla dopiero zaczynających
swą przygodę z muzyką Hetmana, ale i
tak warto sięgnąć po "XX Years".
Wojciech Chamryk
Living Death - Vengeance of Hell
2014/1984 High Roller
Debiutancki album Living Death doczekał
się kolejnej reedycji, tym razem
sumptem High Roller Records. Co
ciekawe na tym wydawnictwie możemy
usłyszeć utwory, które zostały poddane
ponownemu zmiksowaniu w 1985 roku,
czyli w następnym roku po pierwotnej
premierze krążka. Sam remiks ma swoje
plusy i minusy. Z jednej strony wszystko
jest w nim lepiej słyszalne i gitary
oraz bas są o wiele czystsze. Sam dźwięk
stał się także przy tym bardziej przestrzenny,
a i niektóre wpadki produkcyjne
zostały skrzętnie zniwelowane. Z
drugiej strony po tym sprzątaniu dźwięk
stracił swoją kompresję przy okazji
gubiąc po drodze nieco swojej mocy. Na
szczęście High Roller wpadł na absolutnie
genialny pomysł. Otóż na płycie
zostały umieszczone zremiksowane i
zremasterowane wersje utworów, a
także zremasterowana oryginalna zawartość
krążka z 1984 roku. Dzięki
temu zabiegowi można porównać czy
preferuje się utwory ciaśniejsze i pełne
kompresji czy cieńsze lecz bardziej
przestrzenne. Remiksy utworów stanowią
bardzo ciekawe spojrzenie na muzykę
Living Death z wczesnego okresu.
Fakt faktem, niektóre utwory jak
"Living Death" albo "Labirynth" dużo
zyskują po ponownym zmiksowaniu.
Co do samej zawartości muzycznej krążka,
ci którzy znają nazwę Living
Death dokładnie wiedzą czego mogą się
spodziewać. Surowe riffy, które wręcz
promieniują rokiem 1984 (kłaniają się
"Gates To Purgatory" Running Wild,
"Sentence of Death" Destruction i wczesne
demówki Iron Angel), aranżacje
utworów, mieszające thrash metal z
wpływami speed i heavy metalowy oraz
jedyny w swoim rodzaju wokal Thorstena
"Toto" Bergmanna. O głosie
Toto i jego pozytywnych i negatywnych
aspektach można wręcz napisać pokaźnych
rozmiarów pracę dyplomową.
Toto należy do tych wokalistów, których
można albo lubić albo nienawidzić.
Jego barwa głosu jest niezwykle niejednoznaczna.
Z jednej strony bardzo
dobrze koreluje z agresywną i intensywną
muzyką Living Death, z drugiej
zalatuje amatorszczyzną i silnymi problemami
z nieokiełznanymi strunami
głosowymi, co słychać na przykładzie
"My Victim" albo "Riding a Virgin". Niezależnie
od opinii jaką ma się na temat
wokali Toto Bergmanna, to bez jego
charakterystycznej maniery piania niczym
przekupka na odpuście muzyka
Living Death wydaje się niepełna. Zabójcze
tremola i pogięte riffy poprzeplatane
z niezmiernie kreatywnymi przejściami
stanowią kompozyt, który został
pokryty chyba najdziwniejszymi wokalami
w historii heavy metalu. Fakt faktem,
ten album jest już właściwie kultowy
- samo z siebie się to nie wzięło!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Living Death - Metal Revolution
2014/1985 High Roller
Living Death, siedząc w thrash metalowej
ekstremie, nie popadało w rutynę
i sztampę. Choć, gdy pierwsze studyjne
dokonania tej załogi ujrzały światło dzienne,
thrash sam w sobie nadal był w
fazie krystalizowania swej odrębności.
Living Death jednak na szczęście pozostawało
kreatywne i świeże pod względem
pomysłów na swoją muzykę i przede
wszystkim na jej strukturę. Wiele
zespołów zaczynało powoli grać na
jedno kopyto, jednak nie twórcy "Metal
Revolution". Wczesna twórczość tego
zespołu z Nadrenii Północnej - Westfalii
pokazała, że nawet w rytmie cztery
czwarte można skomponować satysfakcjonująco
urozmaicone kompozycje.
Dzięki temu "Metal Revolution", album
studyjny Living Death numer
dwa, jest wydawnictwem ponadczasowym.
Przy okazji pokazującym jakim
chybionym przedsięwzięciem jest z
grubsza większość Nowej Fali Thrashu,
która nadal nie przestaje nas zalewać.
Brzmienie jak kalka innego zespołu nigdy
nie jest dobrym rozwiązaniem na
dłuższą metę. Wznowienie zremasterowanego
"Metal Revolution" jest świetnym
pretekstem do odświeżenia sobie
twórczości Living Death. Zwłaszcza, że
ten album to prawdziwy lodołamacz na
skutym lodem oceanie heavy metalu ze
świetnymi utworami na pokładzie. A ile
tutaj świetnych hitów w ładowniach!
Utrzymany w marszowym klimacie "Rulers
Must Come" sprawnie operuje swą
naturą, oferując ułudę spokoju, między
kolejnymi atakami krzykliwego, miarowego
refrenu. Świetne gitary, które
przeplatają się ze sobą w melodyjnych
lekko tłumionych przejściach to prawdziwe
ukojenie dla każdego głodnego fana
prawdziwego speed metalu z Niemiec.
Czarne rytmy wypełzają ze złowieszczego
"Screaming from a Chamber".
Zaskakujący niski zaśpiew Toto
prezentuje jego umiejętność operowania
w szerokim spektrum dźwięków, zwłaszcza
że nigdy nie porzuca swego firmowego
piania na dłuższy okres. By nie
było nudno słuchacz dostaje także po
mordzie bardzo udanymi speed/ thrashowymi
łupaninami w postaci otwierającego
album "Killing Machine" oraz
"Shadow of the Dawn". Dudniące basy,
szybkie tremola i rozpędzona perkusja
zmiatają wszystko na swojej drodze. W
dodatku w rzeczonym "Shadow of the
Dawn" Toto pozbywa się swojej chropowatej
chrypki i uderza w nas niezwykle
wysokim i czystym zaśpiewem w
refrenie. Megawaty niepowstrzymanej
mocy, które biją wtedy z nagrania są
trudne do oddania w słowach. Do tego
wydania zostały dodany bonusy w postaci
utworów z wydanej w 1985 roku
EPki "Watch Out" oraz z demówki
"Living Death" z 1983 roku. Dzięki
temu otrzymaliśmy także dostęp do innych
wersji utworów, które znalazły się
na debiutanckim albumie studyjnym
"Vengeance of Hell". Przez całą długość
trwania nowego wznowienia "Metal
Revolution" mamy do czynienia z
twórczością wysokich lotów. Muzycy
Living Death pokazują klasę nie tylko
w kompozycjach riffów i aranżacjach
utworów. Solówki Niemców to niesamowity
ogień w palcach i elektryzacja
powietrza. Cudowna melodyka, która
mimo mnogości dźwięków nie porzuca
swej mocy i energii. Warto zarzucić dobrym
old schoolem niezależnie od pory
dnia czy nocy!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
RECENZJE 135
Motorhead - 1916
2014/1991 Hear No Evil
Do roku 1983 Motorhead z podziwu
godną regularnością wydawali kolejne
albumy. Bywało nawet, że w 1979r. wydali
aż dwa, w dodatku świetne, krążki:
"Overkill" i "Bomber". W drugiej
połowie lat 80-tych nie było już jednak
tak różowo, z powodu zmian składu,
problemów z wydawcą i generalnie spadku
formy Lemmy'ego i spółki. Dlatego
po wydanym w 1987r. LP "Rock 'N'
Roll" i kolejnej koncertówce zapadła w
obozie Motorhead długa cisza, którą
przerwało ukazanie się albumu "1916".
Rok 1991 to były już nowe czasy, jednak
płyta zebrała wówczas dobre recenzje,
zniosła też próbę czasu, nie bez powodu
będąc jednym z lepszych punktów
dyskografii Motorhead. Zespołowi
udało się tu idealnie połączyć dawną
formułę ostrego, metalizowanego rock
and rolla z surowym, jakby punkowym
brzmieniem i wpływami bluesa. Czasem
nawet panowie łączą te dwa style ("I'm
So Bad (Baby I Don't Care)"), z kolei
szacunek do prekursorów punk rocka
deklarują w rozpędzonym, trwającym
raptem 1'25 "R.A.M.O.N.E.S.". Niewiele
dłuższy jest szybki, przebojowy
"Going To Brazil" - numer niby typowy
dla Motorów, ale lżejszy, wykorzystujący
brzmienie piana, z kolei w równie
dynamicznym "Angel City" mamy
oprócz niego również partię dęciaków.
To nie koniec eksperymentów, bo w
finałowym, przejmującym antywojennym
utworze tytułowym, mamy bardzo
delikatne brzmienie i wiolonczelę w tle.
Równie mroczny jest "Nightmare/The
Dreamtime", mamy też całkiem zgrabną
balladę "Love Me Forever". Nie znaczy to
jednak, że starzy fani zespołu mogą
spisać "1916" na straty, bo "The One To
Sing The Blues", "Make My Day" czy
"Shut You Down" skutecznie ożywią
nawet stetryczałego paralityka. Najnowsze
wznowienie "1916" jest tym bardziej
godne uwagi, że zawiera dwa
utwory singlowe z EPki "The One To
Sing The Blues": surowy "Eagle Rock" i
rozpędzony "Dead Man's Hand" -
grzech nie skorzystać z okazji, jeśli dziwnym
trafem ktoś jeszcze nie ma tej
płyty.
Motorhead - March Or Die
2014/1992 Hear No Evil
Wojciech Chamryk
I ot, zagwozdka. Po ze wszech miar udanym
"1916" panowie Lemmy, Wurzel,
Campbell i nowy na pokładzie perkusista
Mikkey Dee (ex-King Diamond)
nagrali dziwną jak na Motorhead płytę.
Najwyraźniej zamarzyła im się kariera
w Stanach Zjednoczonych, jednak
chcieć to nie wszystko, a swoista "amerykanizacja"
brzmienia przy nie najciekawszych
utworach niczego nowego
nie wniosła. Owszem, początek jest dość
mocny: "Stand" kopie jak trzeba, po nim
dostajemy konkretną wersję "Cat
Scratch Fever", klasyka Teda Nugenta i
przebojowy, jak na standardy Motorhead
rzecz jasna, "Bad Religion". Im
jednak dalej, tym gorzej, bo kolejne numery
owszem, słuchalne, przyjemne, ale
niczym szczególnym się nie wyróżniają,
jednym uchem wpadając, drugim błyskawicznie
ulatując. Owszem, jest wśród
nich ciekawostka, balladowy przebój "I
Ain't No Nice Guy", ale to pewnie tylko
dzięki udziałowi gości, Ozzy'ego i wycinającego
solo Slasha. Gdyby nie fenomenalny
"Hellraiser", bluesowy "You
Better Run" czy mroczny utwór tytułowy
nie za bardzo byłoby na czym skupić
uwagę na tym krążku. Na szczęście
na wydanym rok później "Bastards" zespół
wrócił do formy i łojenia w starym
stylu.
Wojciech Chamryk
Picture - Diamond Dreamer/ Picture
20014/1981/1982 Divebomb
Krótka lekcja historii heavy metalu.
Gdy metalowy ruch muzyczny nabierał
rozpędu i w różnych krajach zaczęły
klarować się poszczególne sceny muzyczne,
w Holandii do pionierskich zespołów
heavy należał właśnie Picture. Zawiązki
tego bandu powstały już pod
koniec lat siedemdziesiątych w leżącym
o rzut kamieniem od Rotterdamu Rozenburgu.
Picture już od swych najwcześniejszych
dni bezkompromisowo
parł do przodu, zjednując sobie nieprzebrane
rzesze fanów i to nie tylko w swej
ojczyźnie. Ich debiutancki album, zatytułowany
po prostu "Picture" został nagrany
pod koniec 1980 roku i wydany w
ponad trzydziestu krajach. Choć efekt
sesji nagraniowej nie zadowolił
muzyków, to nie stanął na przeszkodzie
w rozwoju zespołu. Picture supportował
takie zespoły jak AC/DC, Ted Nugent,
Saxon i niewiele zabrakło, a
wspieraliby KISS podczas ich trasy.
Mimo to, że ta trasa nie doszła do
skutku, to z każdym kolejnym krążkiem
popularność zespołu wzrastała w
Niemczech, Holandii, Japonii, Ameryce
Południowej i Meksyku. W meksykańskim
plebiscycie na najlepszy zespół
metalowy Picture zajął trzecie miejsce
zaraz za KISS i Black Sabbath. Aktualnie
możemy cieszyć się odświeżonymi
reedycjami czterech pierwszych płyt
Picture. W tym konkretnym zestawie
zostały umieszczone utwory z trzeciej
płyty Picture, zatytułowanej "Diamond
Dreamer" oraz z debiutanckiego
krążka. Nie wiem dlaczego Divebomb
Records nie zdecydowało się wydać
reedycji tych albumów chronologicznie,
jednak na krążku znajdziemy właśnie
utwory z trzeciej i pierwszej płyty - w
takim właśnie porządku. Skład zespołu
między materiałem z poszczególnych
płyt różni się jedynie wokalistą. Na "jedynce"
śpiewa Ronald van Prooijen za
to na "Diamond Dreamer" za mikrofonem
stoi świetny Shmoulik Avigal.
Avigal niestety nie udzielał się na późniejszych
nagraniach Picture, a szkoda,
bo gość ma głos nieprzeciętny i
bardzo pasujący do heavy metalowej holenderskiej
żylety. W późniejszych latach
ten wokalista udzielał się w takich
projektach jak Horizon, Guardians of
the Flame, The Rods, by w końcu
założyć własny zespół. Muzyka Picture
to wręcz podręcznikowy heavy metal z
mocnymi, wyrazistymi riffami, miodnymi
solóweczkami i przeszywającym wokalem.
Gruba wstęga riffów wita nas już
od samego początku "Diamond
Dreamer". Otwierający "Lady Lightning"
przetacza się przez słuchacza niczym
plaga szarańczy. Fajne rock'n'rollowe
riffy i tradycyjny heavy metalowy
flow zachowują także pozostałe dobre
numery wchodzące w skład tego materiału:
"Night Hunter", "Hot Lovin'", skoczny
i szybki "Message From Hell", saxonowy
"You're All Alone" oraz przepojony
epikureizmem "Get Me Rock N
Roll". Gdy przebrzmiewają ostatnie
melancholijne dźwięki jedynej ballady z
"Diamond Dreamer" czyli "You're
Touching Me", możemy się przywitać z
materiałem, który pierwotnie gościł na
debiutanckim krążku Picture. Na spotkanie
wychodzą nam ostro zakończone
riffy, czerpiące całymi garściami z najbardziej
klasycznych heavy metalowych
wzorców. Niepodważalne metalowe
walory "Dirty Street Fighter" czynią z
niego świetny wczesno heavy metalowy
hit. Skojarzenia z Judas Priest i Saxon
są jak najbardziej na miejscu. Picture
nie wybrzydza w swej formie i tłucze solidny
heavy już od samego startu. Następnie
pompowane są w słuchacza
kolejne dawki mocnych rytmów, między
innymi "Rockin' In Your Brains",
przebojowy "Bombers", metodyczny "No
More" oraz szybki "One Way Street", w
którym dudniący bas goni plastyczne
gitary. Konwencja stylistyczna siedzi
mocno w klasycznym heavy metalu.
Upodobanie do siarczystych, mięsnych
akordów, wysokich charyzmatycznych
zaśpiewów i melodyjnych solówek przebija
się bardzo wyraźnie w każdym
utworze zawartym na tym albumie - i na
materiale z "Diamond Dreamer" i na
"Picture". Ta część odbiorców, która
jest uwrażliwiona na te pierwotne heavy
metalowe malownicze patenty, będzie w
istnym niebie. Podejrzewam, że istnieje
całkiem sporo maniaków metalu, którym
nazwa Picture jest obca. Szkoda,
bo warto się zaznajomić z tym rzetelnie
ukutym metalowym monumentem.
Zwłaszcza, że zostaliśmy pobłogosławieni
płytą na której znalazły się
utwory z aż dwóch różnych, lecz stojących
na jednakowo wysokim poziomie,
albumów Picture.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Picture - Eternal Dark - Heavy Metal
Ears
2014/1981/1983 Divebomb
Divebomb Records wydało reedycje
czterech albumów tego legendarnego
holenderskiego zespołu. W pierwszej
paczce możemy poczuć moc "Diamond
Dreamera" oraz debiutanckiego krążka.
Drugie wydawnictwo skupia w sobie
utwory z czwartego albumu Picture
zatytułowanego "Eternal Dark" oraz z
"dwójki", noszącej tytuł "Heavy Metal
Ears". Wszystko zostało upakowane
ciasno na jednym krążku. Na starcie witają
nas charakterystyczne riffy tytułowego
utwory "Eternal Dark". Ten wałek
był coverowany przez Hammerfall, jednak
słuchając albumu Picture można
łatwo zobaczyć, że wersja oryginalna
jest jednak nieporównywalnie lepsza.
Pozostał część utworów trzyma analogicznie
wysoki poziom, którzy fani Picture
nauczyli się utożsamiać z ogniście
ostrym heavy metalem. "Eternal Dark"
było pierwszym albumem Picture, na
którym grało dwóch gitarzystów. Poszerzone
przez to spektrum brzmieniowe i
aranżacyjne wręcz bije z mocnych heavy
metalowych hitów. Drugą część płyty
wypełniają utwory z drugiej płyty Picture
"Heavy Metal Ears". Klasyczny
metalowy klimat z właściwie elementarnymi
w tym gatunku figurami i patentami.
Czysty metal prosto z roku 1981.
Nieskomplikowane, lecz wciąż ogniskujące
w sobie moc riffy i ostre szpile solóweczek.
Te kompozycje mogłyby wpędzić
w kompleksy niejeden zespół z
Wielkiej Brytanii z tego okresu. Wiele
kapel grało takie tradycyjne motywy, jednak
Picture potrafiło jakoś zaakcentować
swój styl i jasno wyrazić swoją
obecność w swych utworach. To, że dwa
takie dobre albumy znajdują się teraz na
jednym krążku, stanowi nie lada okazję
i sposobność do uzupełnienia swej metalowej
biblioteczki. To wydawnictwo
generuje niezwykłą moc i tworzy dookoła
siebie heavy metalową aurę w starym
dobrym stylu.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Rick Medlocke And Blackfoot - Rick
Medlocke And Blackfoot
2013/1987 Lemon
Blackfoot to jeden z moich ulubionych
zespołów z półki southern rock/metal.
Natomiast Rick Medlocke to wokalista
tej kapeli, który w 1987 roku decyduje
się wydać solowy album. Niestety spece
z WEA do jego nazwiska dodają nazwę
Blackfoot, co jest bardzo mylące. Jak
bardzo, człowiek przekonuje się dopiero
gdy odpala album. Niemniej pierwszym
ostrzeżeniem jest moment gdy zagląda
się na tył albumu. Gdzie na zdjęciu przy
Ricku mizdrzą się czarnoskórzy bracia
ubrani na modę kiczu lat osiemdziesiątych
oraz postawny, brodaty gościu,
w białym karniaku i kaszkiecie, jakby
wyciągnięty właśnie z weselnej kapeli.
Złe przeczucia zmieniają się w pewność
przy pierwszych dźwiękach "Back On
The Streets". To taki mocno funkujący
pop-rock, który po trosze przypomina
"Dancing In The Street" ale w wykonaniu
Micka Jaggera i Davida Bowie.
Brrrr... Następne pieśni to już ciut normalniejsze
oblicze rocka, niestety melodyjnego
pop-rocka i AOR'u. Większość
kawałków kojarzy się mi z soundtrackami
do filmów z lat osiemdziesiątych,
gdzie pełno było takiej muzy. Zastanawiam
się czy fani melodyjnego grania z
pod znaku adult-oriented rock, znajdą
tu coś dla siebie. Podejrzewam, że będzie
z tym problem. Zdecydowanie
zbyt rzemieślnicze podejście do tematu
i to od strony kompozytorskiej, jak i w
wypadku wykonania. Ogólnie wydaje
się, że songom brakuje "tego czegoś". W
każdym razie, żaden z tych kawałków
do miana hitu nie pretenduje. Mnie jedynie
trochę ruszył kończący "Rock"n"
Roll Tonight", w którym wreszcie
136
RECENZJE
słychać rock'n'rolla. Wyłagodzonego i
wypolerowanego, ale jednak. Nie zmienia
to w żadnym wypadku całego przesłania
albumu. Na pochwałę zasługuje
jedynie produkcja. Myślę, że wszystko
brzmi jak powinno. W tym wypadku
nikt nie powinien się wstydzić. W wydaniu
Lemon Records w kładce na początku
podjęte są próby usprawiedliwienia
nagrania tego albumu przez Ricka
Medlocke, stwierdzając, że tamte czasy
dla rockerów były dziwnym czasem.
Marne usprawiedliwienie. Generalnie
unikajcie tego albumu. Każda inna
płyta Blackfoot jest zdecydowani lepsza,
czy ta bardziej southern czy ta bardziej
hard'n'heavy.
Seasons Of The Wolf - Anthology
20141989/1990/1992 Witches Brew
\m/\m/
Kilka lat temu poświęciliśmy temu amerykańskiemu
zespołowi sporo miejsca,
jednak nie bez powodu. Kwartet z Florydy
grał bowiem porywającą mieszankę
heavy metalu i rocka progresywnego,
zaś wydana wówczas płyta "Once In A
Blue Moon" do dziś robi wrażenie. I
kiedy wydawało się, że zespół czeka
wielka przyszłość… zapadła siedmioletnia
cisza. Seasons Of The Wolf przerwali
ją dopiero w tym roku, wydając
podwójną kompilację. "Anthology" nie
jest jednak typową składanką, zawierającą
najlepsze/najbardziej reprezentatywne
utwory, wybrane z czterech studyjnych
albumów grupy. Mamy tu za to 18
utworów z trzech kaset demo Seasons
Of The Wolf, wydanych w latach 1989-
92 i oczywiście od dawna niedostępnych
w oficjalnym obiegu. Tej inicjatywie
można tylko przyklasnąć, nawet
jeśli nie wszystkie z tych wczesnych
utworów trzymają poziom późniejszych
dokonań zespołu, ich brzmienie się zestarzało
bądź najzwyczajniej w świecie
nie zniosły próby czasu. Mamy tu bowiem
doskonałą możliwość prześledzenia
ewolucji zespołu, który już w końcu
lat 80-tych, czyli w czasach największej
popularności glam metalu i thrashu, grał
mroczną, urozmaiconą muzykę. Dlatego
sporo tu rozbudowanych, progresywnych
w formie, wielowątkowych kompozycji,
czasem trwających nawet kilkanaście
minut ("Computer Automated
Death (C.A.D.)", z licznymi dialogami
gitar oraz klawiszy/organów. Nie brakuje
też krótszych, zwartych utworów
kojarzących się z bardziej tradycyjnymi
odmianami metalu ("Last Goodbyes"),
są utwory wręcz przebojowe, oczywiście
jak na taką stylistykę ("Call Of The
Wild") czy oniryczne ballady ("October").
Zdecydowanie przeważają one
nad słabszymi momentami - gdyby nie
"dlroW ehT tsniagA", czyli chyba odtworzony
wspak "World The Against",
którego w tej formie można posłuchać
co najwyżej raz, ocena byłaby pewnie
jeszcze wyższa.
Sultan - Check and Mate
2014/1990 Divebomb
Wojciech Chamryk
W latach osiemdziesiątych dobre szwajcarskie
zespoły można było dosłownie
policzyć na palcach jednej ręki. Z
bardziej znanych warto wymienić Celtic
Frost, Coroner, Krokus i Messiah.
Nie oznacza to jednak, że w ich cieniu
nie kłębiły się formacje, które chciały
zdobyć takie samo uznanie na metalowej
scenie. Jednym z tych zespołów
był genewski Sultan. By ominąć standardową
na tamte (i nie tylko) czasy
procedurę, którą powielały prawie
wszystkie młode kapele, panowie postanowili
nie nagrywać kasety demo z własnym
materiałem. Zamiast tego własnym
sumptem wydali singla na winylu
zatytułowanym "Rebel Fire". Mimo
całkiem sporej popularności jaką cieszył
się krążek w Szwajcarii, minęły dopiero
cztery lata zanim Sultan nagrał pełną
płytę studyjną. Świetny "Check and
Mate" jest błyszczącym kamieniem
szlachetnym szwajcarskiego heavy metalu,
który został zagrzebany w pyle
zapomnienia. I pewnie dalej niewiele
maniaków, by sobie zdawało sprawę z
istnienia tej kapeli i tego krążka, gdyby
nie niezastąpione Divebomb Records,
które dostarcza nam zrewitalizowany
oryginalny album z dodanymi do jego
zawartości dwoma utworami ze wspomnianego
winyla "Rebel Fire". Sultan na
"Check and Mate" gra bardzo smaczny
melodyjny heavy metal, który łączy elementy
NWOBHM w stylu takich kapel
jak Savage czy Persian Risk, z wykrystalizowaną
już niemiecką sceną power
metalową. Niestety po ostatniej trasie w
1991 roku zespół zakończył działalność,
pozostawiając swoją spuściznę w
postaci siedmiocalowego singla "Rebel
Fire" oraz jedynej płyty studyjnej, czyli
omawianego "Check and Mate". I
pewnie dalej by muzyka tego zespołu
tkwiła w limbo, gdyby nie Divebomb
Records. Dzięki temu możemy cieszyć
się z odświeżonym brzmieniem tego zapomnianego
klejnotu szwajcarskiego
metalu, oprawionego w odnowioną oryginalną
okładkę i zapakowanego w
opasły booklet z archiwalnymi zdjęciami
zespołu, wywiadem z założycielem
formacji Fabianem Ranzoni i innymi
dobrodziejstwami takiego solidnego
wydania.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Warlord - Deliver Us
2013 Sonds of a Dream Music
Amerykański zespół Warlord należy do
ścisłej czołówki epickich rejonów heavy
metalu. Melodyjne kompozycje, który
wyszły spod ręki Williama Tsamisa,
mózga grupy, stanowią trudny do doścignięcia
wzór mocy przekutej na majestatyczne
i wzniosłe peany. Owinięte w
melodyjne gitary oraz wokale, te utwory
są odlewem czystej metalowej ikry i
przejawem genialnej pomysłowości
twórczej. Pierwszym ważnym krokiem
dla tego zespołu była wydana w 1983
roku epka "Deliver Us", która stanowi
ucieleśnienie surowej formy heavy metalu.
Dzięki temu wydawnictwu zapoczątkowane
zostało dziedzictwo Warlord,
które dumnie stoi w pierwszym
rzędzie epickiego heavy metalu wespół z
Manilla Road, Brocas Helm i Omen.
"Deliver Us" było wznawiane kilkakrotnie
- w 1984 oraz w 2003 roku. Ostatnie
wznowienie zostało wydane w grudniu
2013 roku przez Sons of a Dream
Music LLC, firmę założoną przez
Williama Tsamisa oraz Marka Zondera
- gitarzystę i perkusistę grupy
Warlord. W tym wydaniu oprócz oryginalnych
sześciu utworów, wśród których
znajdują się takie hity jak "Child of
the Damned", "Deliver Us From Evil"
oraz dynamiczny i niszczycielski "Lucifer's
Hammer", swoje miejsce dostał
także utwór "Mrs. Victoria", który pierwotnie
nie był uwzględniony na oryginalnym
amerykańskim wydawnictwie.
Dla tych, którzy znają Warlord jest to
znakomita szansa, by zgarnąć tę płytkę
- genialną z muzycznego punktu widzenia
oraz ważną z historycznego punktu
widzenia. Fenomen utworów z tej
płyty jest niesamowity. Przeszywające
na wskroś gitary, zespolone z perkusją i
dobrze współgrający z nimi wokalami,
to czynnik, który owocuje rozgrzanym
sercem, gęsią skórą i bananem na ryju.
Na starcie wita nas "Deliver Us From
Evil", kompozycja która zaczyna się
bardzo spokojnie. Delikatnymi gitarami,
odległym wojskowym werblem i nie
mniej odległym dźwiękiem burzy oraz
łagodnymi, wręcz aksamitnymi, klawiszami.
Te ostatnie nie grają tu pierwszych
skrzypiec, lecz idealnie uzupełniają
tło utworu, balansując na granicy
słyszalności. Dudniąca gitara, która
następnie kształtuje zręby elektryzującej
kompozycji, wpada niczym wyposzczony
młodzik do zamtuza. Gdy wydaję
nam się, że wiemy w którą stronę
zmierza utwór po pierwszych zwrotkach
i refrenie, heavy metalowa struktura
zostaje nagle przetkana wspaniałym
załamaniem rytmu z majestatycznym
zaśpiewem, stanowiącym preludium do
niezwykle rozedrganej solówki. Gra
solowa Tsamisa jest niezwykła. Nie
ogranicza się tylko do sztywnych ram
partii prowadzących w swych leadach.
Tapping, który pojawia się jako tło
refrenów stanowi wspaniały przykład na
to jak William kreatywnie podchodzi
do struktury metalowej kompozycji.
"Winter Tears" stanowi podwaliny amerykańskiego
(a także i europejskiego,
biorąc pod uwagę szarmanckość klawiszy)
power metalu, choć dalej silnie siedzi
w typowej heavy metalowej surowiźnie.
Tutaj melodyka bije się z dysonansami
z głównego riffu. Za to już to,
co się wyprawia w "Child of the Damned",
to prawdziwa eksplozja energii i
szybkości. Szybki riff na gitarze i nie
odstępująca jej ani na chwilę perkusja to
galop na rozpędzonym mustangu po
prerii. Mark Zonder z takim łomotem
bębni przejścia, że aż głowa mała.
Wtóruje mu Damien King, rozpoczynając
swój udział w tym utworze przeszywającym
i wysokim krzykiem. Ten
utwór stanowi jeden z najlepszych
numerów w dorobku Warlord. Idealnie
wyważona szybka kompozycja z przytupem
i wykrokiem. Wijąca się solówka w
piekielnym uścisku rozpalonych palców
Tsamisa to absolutna wisienka na tym
rozpędzonym torcie. Pierwotna energia
NWOBHM wypełnia do cna "Penny
For a Poor Man". Warlord nie boi się
mieszać buzującej, z trudnością okiełznanej
energii z łagodnymi zaśpiewami i
gitarami przełączonymi na czysty kanał.
Pod koniec utworu do głosu dochodzi
jeszcze podwójna stopa Marka Zondera,
dopełniając całości. Warlord bardzo
umiejętnie operuje klimatem, poruszając
różne tematyki i pokazując zróżnicowane
podejście do heavy metalu.
Dlatego "Black Mass" różni się od
poprzednich utworów na tym wydawnictwie.
Ociekający okultystycznym i
złowieszczym klimatem główny riff
kreuje nam przed oczami wizje niewypowiedzianych
bluźnierstw. Recytowany
wstęp tylko potęguje to wrażenie. W
tym utworze melodyjna gra Tsamisa
dała się ponieść dzikiej swobodzie.
Prawdziwym ukoronowaniem tej płyty
jest niesamowity hicior "Lucifer's Hammer".
Utwór od którego nazwę wzięła
między innymi grupa Hammerfall,
która choć wymienia Warlord wśród
swych inspiracji, to gra zupełnie inną
muzykę. "Lucifer's Hammer" jest utworem
wręcz idealnym. Jest w nim wszystko,
co powinno się znaleźć w heavy
metalowym hicie i w dodatku brzmi
znakomicie nawet po trzydziestu latach.
Taka muzyka się nie przeterminuje i nadal
będzie wgniatać w ścianę za każdym
razem. Silne, agresywne gitary, które
emanują mocą zarówno w grze rytmicznej
jak i solowej, genialny akompaniament
wokalny i świetne patenty, to
niezniszczalne atuty bijące stale z tego
utworu. Bardzo ciekawym elementem
jest krótki i prosty motyw na klawiszach
pojawiający się przy refrenie. Na szczęście
nie burzy on odbioru tego utworu, a
nawet dodaje dodatkowego wymiaru tej
kompozycji. Trudno jest tu znaleźć cokolwiek,
co może zdeklasować tak rasowo
zagrany heavy metal. Dodatkowym
utworem, który pojawia się na reedycji
jest "Mrs.Victoria". Kompozycja, która
swym złowieszczym i trudnym do nakreślenia
klimatem przypomina "Black
Mass" jednak samą strukturą kompozycji
idzie w zupełnie inną stronę. Dużo
tutaj mamy wybrzmiewania i zabarwiania
tła gitarami i klawiszami, w "Black
Mass" było więcej tłumienia i zakręceń
w riffach. Świetny, chwytliwy refren
przypomina to, co będzie niedługo na
swych nagraniach robił Steve Silvestri
z Death SS. Demoniczny śmiech Damien
Kinga w początkowej części
utworu także dodaje uroku tej kompozycji.
"Deliver Us" jest wydawnictwem
wspaniałym i godnie skonstruowanym.
Przebojowość i majestatyczna
podniosłość nie opuszcza nas nawet o
krok. Dwa pozorne przeciwieństwa są
tutaj zespolone w spójną i nierozerwalną
całość. Choć część z tych utworów
została nagrana na nowo na "...And
The Cannons of Destruction Has
Begun", to jednak ich wersje z "Deliver
Us" są o wiele lepsze. Posiadają lepsze
brzmienie, a i głos Damien Kinga Pierwszego
bardziej do nich pasuje niż jakikolwiek
późniejszy wokalista Warlord.
Tutaj znajduje się bezmiar kwintesencji,
która znajdzie ujście w dalszych losach
amerykańskiego heavy metalu.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
RECENZJE 137
Black Sabbath - Live... Gathered In
Their Masses
2013 Universal
Ozzy ponownie w Black Sabbath. O
tym już wszyscy wiedzą. O tym, że ich
najnowszy album "13" podzielił fanów i
krytyków, też wszyscy wiedzą. We mnie
nie wzbudzał i nie wzbudza takich emocji.
Co prawda pod względem muzycznym
daleko mu do dokonań Black
Sabbath z Ozzym z pierwszej dekady,
to przyznam, że ten krążek to i tak kawał
niezłej muzy. Jednak od początku
całej zadymy na linii - Ozzy - Black
Sabbath - bardziej interesowało mnie
inne zagadnienie. Muzyczna machina
działa tak, że po wydaniu płyty, następuje
promocja, w którą wpisane jest
tourne. Od początku było oczywistym,
że spece z wytwórni nie przegapią okazji
aby wydać czegoś z tych koncertów.
Podejrzewam nawet, że owi eksperci
wyciągania kasy z naszych kieszeń liczą,
że będzie to nie jeden a kilka razy. Jak
na razie otrzymaliśmy m.in. DVD
"Live... Gathered In Their Masses".
Właśnie takie wydawnictwo od początku
najbardziej mnie interesowało. Byłem
wręcz pewien, że większość nagrań
to będą te z wspomnianej pierwszej dekady
Sabbs. Nie omyliłem się. Większość
koncertu z Rod Laver Arena
(Melbourne) to ich stare, sprawdzone
hiciory. "War Pigs", "Into The Void",
"Snowblind", "Behind The Wall Of
Sleep", "Black Sabbath", "N.I.B.", "Fairies
Wear Boots", "Symptom Of The
Universe", "Iron Man", "Children Of The
Grave", "Sabbath Bloody Sabbath" i "Paranoid".
Uff!!! Czy taki zestaw może kogoś
zawieść? Mnie na pewno nie. Owszem
panowie Ozzy, Tony i Geezer
mają swoje lata i grzechy, widać na nich
uszczerbek czasu, ale mile mnie zaskoczyli
jeśli chodzi o ich formę fizyczną,
mentalną a przede wszystkim artystyczną.
Wykonania tych wszystkich kawałków
jest dla mnie wyborne. Brzmienie
zaś jest rewelacyjne. Owszem są pewne
detale, do których malkontenci mogą
się czepiać, ale po co? Czasu nie da
się oszukać, a ogólne wrażenia są nadal
niesamowite. I chyba o to chodzi. Nie?
Podobną jazdę miałem w okolicach wydania
albumu "Reunion". Z tymże przy
obecnym wiecu pierwszego składu
Sabbs zabrakło Bill'ego Ward'a. Jednak
nie przeszkadza mi jego nieobecność,
a gra Tommy'ego Clufetos'a moim
zdaniem sprawdza się znakomicie.
Generalnie jest on godnym zastępcą
Bill'ego. Swoją dobrą stronę zaprezentowały
tu również najnowsze dokonania
Black Sabbath. Co prawda owe kawałki
ciągle mnie nie przekonują, ale ukazują,
że tak bardzo nie ustępują tym
wszystkim hitom. Nie ma co ukrywać, z
"Live... Gathered In Their Masses"
jestem bardzo zadowolony. Mam jedynie
nadzieję, że panowie z wytwórni nie
przegną i nie zarzucą nas całą masą kolejnych
nagrań "live". Jak będzie tego z
byt dużo, każdemu się przeje.
\m/\m/
Sick Mosh
2013 Sick Bangers
Sick Bangers to mała lokalna wytwórnia
promująca wykonawców z Chile.
Swoją przystań znalazły tu głównie kapele
thrash metalowe, ale są też te co
parają się graniem death metalem czy
hard corem. Na "Sick Mosh" znalazły
się występy trzech kapel: Conflicted,
Lefutray i Nuclear. Wszystkie zaliczane
są do grona zespołów grających
thrash metal, ale każdy z nich robi to na
swój niepowtarzalny sposób. Conflicted
to najmłodszy i najmniej doświadczony
z uczestników. Ma na koncie
jedynie jeden album "Social Disorder".
Ich thrash to wpływy głównie Slayer
oraz innych amerykańskich kapel typu
Anthrax, S.O.D. czy Sacred Reich.
Oczywiście są również wpływy zespołów
z Europy ale w zdecydowanie
mniejszym wymiarze. Z resztą młode
thrashowe kapele mają to do siebie, że
tworzą czasami dość dziwny konglomerat
wyżej wymienionych wpływów. Jedynie,
to albo jedne albo drugie inspiracje,
przechylają szale na jedna albo
drugą stronę. Conflicted na scenie
prezentuje się nieźle, choć słychać pewne
braki w ich poczynaniach na scenie,
brakuje też trochę umiejętności. Ogólnie
kapela sprawia dobre wrażenie. A że
w studio Conflicted daje sobie rade lepiej,
można przekonać się oglądając m.in.
teledyski w tzw. extras'ach. Drugi z
uczestników koncertu Lefutray to również
zwolennicy Sleyer'a, z tym że w
nowocześniejszej odsłonie. Sporo tu
miejsca też dla Sepultury, tej starej i tej
nowszej. W mniejszym stopniu usłyszeć
można też Panterę. Jednak, może to
tylko złudzenie, wspomniana fascynacja
kapeli nowszymi, odświeżonymi brzmieniami.
Inną ich cechą charakterystyczną
jest to, że wokalista bardzo chętnie
swoje wrzaski kieruje ku growlu. Lefutray
to nie moja muza, ale muszę
przyznać, że zaprezentowali się bardzo
dobrze. Najciekawszą odsłoną w tym
zestawie jest dla mnie Nuclear. Zespół
istnieje od 2003 roku, ma na koncie
kilka albumów i innych wydawnictw.
Gra thrash w starym stylu, oczywiście
mocno opierając się na Slayerze, Sepulturze,
a także na Kreatorze i Destruction.
Jednak kluczem jest tu Slayer.
Bardzo dobre kompozycje, świetnie zagrane,
z klimatem. Zespół świetnie się
prezentuje, rewelacyjnie odgrywa swoja
muzę. Wielce precyzyjna sceniczna maszyna.
Bardzo mi przypadł do gustu występ
Nuclear. O dziwo, do tej pory nie
pisaliśmy o tej kapeli w naszym magazynie.
Mam nadzieję, że w niedługim
czasie nadrobimy tą stratę. DVD uzupełniają
różne dodatki, bowiem oprócz
zarejestrowanych występów znajdziemy
na krążku, teledyski, wywiady z muzykami,
itd. czyli wcześniej wspominane
extras. Myślę, że "Sick Mosh" to dobry
pomysł na promocję sceny z Chile. Maniacy
powinni obejrzeć ten film.
\m/\m/
Jarek Szubrycht "Vader. Wojna totalna"
2014 SQN
Jarosław Szubrycht jest znany starszym
fanom metalu w Polsce nie od
dziś, dzięki różnorakim formom aktywności
edytorsko - dziennikarsko - pisarsko
- artystycznej. Powszechnie jest
zaś kojarzony jako wokalista reaktywowanej
niedawno grupy Lux Occulta
oraz autor, reklamowanej jako pierwsza
w dziejach zespołu, biografii "Bez litości.
Prawdziwa historia zespołu Slayer".
Z racji doskonałej znajomości tematu
i długoletniej znajomości z Piotrem
Wiwczarkiem i Mariuszem Kmiołkiem
nie było więc lepszego kandydata
do popełnienia biografii polskiej legendy
death metalu. Książka "Vader.
Wojna totalna" rodziła się w bólach,
jednak w końcu została ukończona i
niewątpliwie jest warta ceny wydrukowanej
na okładce. Autor podszedł bowiem
do tematu w sposób znacząco różniący
się od tego, co możemy przeczytać
w autoryzowanych biografiach wielu
innych zespołów - oficjalnych, sztampowych,
ugrzecznionych, pozbawionych
często kontrowersyjnych faktów czy
opinii. Tu tak nie jest, bo chociaż - co
rzecz jasna nie dziwi - głównym bohaterem
i narratorem opowieści o Vaderze
jest Peter, to często też wypowiadają się
byli i obecni muzycy grupy, świadkowie
jej powstania czy licznych późniejszych
sukcesów. Nie zawsze są to wypowiedzi
wygodne dla lidera Vader, ale ich pojawienie
się w tej książce dodaje całości
niezbędnego autentyzmu i sprawia, że
często mamy daną sytuację widzianą
przez dwie strony. Kolejnym plusem
jest to, że Szubrycht nie ogranicza się
do beznamiętnego podawania kolejnych
faktów i dat z życia zespołu, z punktami
zwrotnymi typu: płyta - trasa - kolejna
sesja - płyta - kolejna trasa. Owszem,
przy zespole o takim stażu nie można
było uniknąć tego typu schematu, lecz
autor kreśli tu wyjątkowo barwną opowieść
z nim związaną, niejednokrotnie
wspartą własnymi obserwacjami, kiedy
był uczestnikiem np. trasy koncertowej,
bądź innych muzyków, producentów
czy wydawców. Mamy też pogłębioną
analizę tła poszczególnych wydarzeń,
np. opisy PRL-owskich realiów wczesnych
lat 80-tych czy niewyobrażalne
dzisiaj, zwłaszcza dla młodzieży, różnice
cywilizacyjne pomiędzy Polską a Zachodem
jeszcze z początków następnej
dekady, co bardzo wówczas utrudniało -
nie tylko Vader - funkcjonowanie na zachodnim
rynku. Książka jest bardzo
aktualna, bo obejmuje też najnowszy album
"Tibi et Igni", a kończy się na planach
zespołu na drugą połowę roku bieżącego
i r. 2015. Wzbogacają ją liczne
archiwalne fotografie i takież materiały,
np. wywiad z zine'a "Eternal Torment",
wspomnienia autorów teledysku "Dark
Age" czy wywiady publikowane niegdyś
na oficjalnej stronie Vader, związane
chociażby z wypadkiem Docenta. Mamy
też blog z tournee po Rosji dwa lata
temu i masę innych, równie interesujących
ciekawostek. Pewnym minusem
jest tu tylko to, że lata istnienia Vader
tak do roku 2000 są opisane bardzo
szczegółowo, zaś późniejsze momentami
nieco bardziej skrótowo. Nie zmienia
to jednak faktu, że "Vader. Wojna totalna"
jest książką, którą każdy fan nie
tylko zespołu, ale i generalnie polskiego
metalu, powinien przeczytać i posiadać
na własność.
Wojciech Chamryk
138
RECENZJE