26.04.2023 Views

HMP 56

New Issue (No. 56) of Heavy Metal Pages online magazine. 69 interviews and more than 150 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Sabaton, Helstar, Satan’s Host, Hirax, Flotsam And Jetsam, Battleaxe, Manowar, Virgin Snatch, E-Force, Suicidal Angels, Hatriot, Meliah Rage, Realm, Grand Magus, Benedictum, Hellion, Slough Feg, Vicious Rumors, Mekong Delta, Kill Ritual, Leviathan, Metal Inquisitor, Stormzone, Edguy, Sonata Arctica, Nightmare and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 56) of Heavy Metal Pages online magazine. 69 interviews and more than 150 reviews. 140 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Sabaton, Helstar, Satan’s Host, Hirax, Flotsam And Jetsam, Battleaxe, Manowar, Virgin Snatch, E-Force, Suicidal Angels, Hatriot, Meliah Rage, Realm, Grand Magus, Benedictum, Hellion, Slough Feg, Vicious Rumors, Mekong Delta, Kill Ritual, Leviathan, Metal Inquisitor, Stormzone, Edguy, Sonata Arctica, Nightmare and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



17 maja tego roku, po raz pierwszy w Polsce, w

katowickim Spodku wystąpił Manowar. To wydarzenie było

motorem napędzającym wszelkie przygotowania do magazynu,

który właśnie czytacie. A szczególnie, pragnienia do pozyskania

dużego wywiadu z muzykami zespołu oraz umieszczenia Manowar

na okładce. Pierwsza wizyta Amerykanów była impulsem

do wzmożonych działań na rzecz zaaranżowania wywiadów

z Joey'em DeMaio lub Eric'kiem Adams'em. Pierwsze

dążenia do celu były podobne do tych, gdy zespół wypuszczał

swoje nowe wydawnictwa tj. bezpośredni kontakt z przedstawicielami

wytwórni, Magic Circle Music. Jak zwykle nie przyniosło

to pożądanych rezultatów. Przełom nastąpił, gdy do akcji

weszli ludzie z firmy organizującej ten koncert, Prestige MJM

(pozdrowienia dla Pani Ani i Pana Jacka). Podjęli oni wyzwanie

i rozpoczęli negocjacje z managementem zespołu w sprawie

wywiadów. Po dłuższym czasie dotarła do nas radosna informacja,

czyli data wywiadu z Joey'em DeMaio. Nie ma co ukrywać

byliśmy przeszczęśliwi. Niestety nasz fart długo nie trwał,

na kilka godzin przed samym wywiadem dostaliśmy informacje,

że Pan DeMaio nie wygospodaruje sobie czasu na tą rozmowę,

za co bardzo przeprasza, ale proponuje abyśmy podesłali mu

pytania, to on na nie odpowie pisemnie. No i odpisał... na kilka

wybranych pytań, także nie wiadomo było co z tym fantem zrobić.

I tak rezultaty tylu starań i zachodów możecie przeczytać

wciśnięte gdzieś między rozmowy z Battleaxe a Virgin Snatch.

Nie wiem jak Ostremu, mnie wtedy "kopara" mocno huknęła o

podłogę. Byłem tak pewien, że będziemy mieli na okładce

Manowar, że nawet obiecałem ludziom z Warner Polska, że

gdy nam ten wywiad nie wypali, to damy Sabaton na okładkę.

Także to, że coverstory najnowszego numeru jest Sabaton

zadecydowało dane słowo. Nie to, że mam coś przeciwko Sabaton,

co jest ostatnio modnym trendem. Heavy Metal Pages należy

do tych ośrodków, które zawsze wspierało ten zespół.

Bardzo miło patrzy się jak pozycja Szwedów rośnie w górę, jak

sukcesywnie wspinają się na szczebelkach kariery, że nie jest to

domena tylko polskiej sceny, wręcz teraz świat jest bardziej zakręcony

na Sabaton. No i ich najnowszy studyjny album "Heroes"

robi naprawdę dobre wrażenie, więc jest za co uhonorować

ten band. Niemniej pewien dyskomfort pozostał, bo to i

żal nieudanego wywiadu z Manowar i mięła okazja, aby mocniej

zwrócić wam uwagę na Satan's Host. Ten zespół niejako

skreśliłem, gdy okazało się, że po reaktywacji, poszedł w kierunku

black metalu. Moje podejście do kapeli zmieniła płyta

"Virgin Sails" (2013), która okazała się muzyczną rewelacją, a

do tego za mikrofonem usłyszałem w olśniewającej formie

Harry'ego Conklina. Liczę, że sam wywiad będzie dobrą rekomendacją

dla Amerykanów i zachęci do rewizji poglądów

takich samych niedowiarków jak ja. Generalnie warto!

Jak zwykle swoje starania ukierunkowaliśmy na to

aby wyłapać tematy, o których w danym momencie mówiono

oraz na to, co według nas było ciekawe, ale pod warunkiem, że

umieliśmy dotrzeć do źródeł. Co nie jest zawsze łatwe, czego

przykładem jest wspomniany na wstępie wywiad z Manowar.

Oczywiście główne kierunki naszej eksploracji to heavy, power

Bohaterami najnowszego numeru są Szwedzi z

Sabaton. Zaowocowało to nagrodami w postaci

ich najnowszego albumu "Heroes". Ci co jeszcze

nie posiadają tego krążka w swojej kolekcji

mogą wziąć udział w przygotowanym konkursie:

1. Wymień co najmniej pięć zespołów do

jakich Sabaton odwołuje się w utworze

"Metal Crüe"...

2. Do jakiego wydarzenia odwołuje się

utwór 40:1?

3. Jak się nazywa pierwszy singiel promujący

najnowszą płytę "Heroes"?

Bardzo atrakcyjną nagrodą wydaje się również

najnowsza książka autorstwa Jarosława Szubrychta

"Vader. Wojna totalna". Może nie do

końca zgodne jest to z profilem naszego magazynu,

ale książka jest tak napisana, że powinien

przeczytać ją każdy, kto interesuje się muzyką:

1. Jakie dotychczas książki napisał autor

"Vader. Wojna totalna", Jarosław Szubrycht?

Intro

Konkurs

i thrash metal. Dotarliśmy do niemałego grona przedstawicieli

tych gatunków, tak że w sporej części powinno to zaspokoić

wasze zapotrzebowania na informacje. Wśród tych zespołów

jak zwykle są te bardziej znane i te dopiero debiutujące. Żeby

nie wymieniać wszystkich napomknę jedynie o kilku z tych najważniejszych:

Helstar, Hirax, Flotsam And Jetsam, Meliah

Rage, Hellion, Battleaxe, Realm, Grand Magus, Slough Feg,

Vicious Rumors, Mekong Delta. Wśród tych najmniej znanych

coraz więcej problemu jest ze sceną thrash metalową. Młodzi

thrashersi pojawiają się jak przysłowiowe grzyby po deszczu.

Bardzo trudno wyłowić wśród nich te najciekawsze. Ostatnio

bywa tak, że sugerowane przeze mnie nazwy, nie zawsze i nie

do końca wzbudzają uznanie w oczach moich koleżanek i kolegów

z redakcji. Także uwaga, która dotyczy nie tylko młodych

z pod wezwania thrash metalu, ale ogólnie całej muzyki: słuchajcie

i analizujcie muzykę sami i w ten sam sposób podejmujcie

decyzje o akceptacji danego albumu czy też zespołu. Jednak my

nie zaprzestaniemy prezentacji debiutujących thrashowych formacji,

zawsze znajdziecie takie informacje w naszym magazynie.

O dziwo w tym numerze możemy pochwalić się

dość dużym gronem zespołów ze sceny melodyjnego power metalu.

Oczywiście w tym wypadku różnorodność również jest

tematem przewodnim. Mamy i te znane i bardziej melodyjne:

Edguy, Sonata Arctica oraz te mocniejsze: Nightmare czy

Brainstorm. Warto zwrócić uwagę na Niemców z Evertale,

którzy to nie kryją swojej fascynacji Blind Guardian. Ich debiut

"Of Dragons And Elves" wydany własnym sumptem powinien

zainteresować wszystkich fanów "Nightfall In Middle-

Earth". Przy okazji warto wspomnieć też o innych Niemcach

nawiązujących do twórczości Ślepego Strażnika, bowiem Sinbreed

wydał również interesujący album "Shadows". Jest też

wyjątek w postaci Amerykanów z Skyliner, którzy na swym debiucie

"Outsiders" w intrygujący sposób manifestują swoją fascynację

europejskim power metalem.

Kolejną niespodzianka to spora grupa przedstawicieli

z półki hard'n'heavy. Rzadko zdarza się to ostatnimi czasy.

Prym wiodą tu polskie kapele, kolejny raz prezentują się

weterani z Hetmana, następna nadzieja tej sceny Scream Maker

oraz stawiający pierwsze kroki Livin Fire. Podobnie jest z

formacjami z poza granic naszej ojczyzny. Z jednej strony mamy

doświadczony - choć debiutujący - Miracle Master, kontynuatorów

wybijającej się swego czasu formacji Pump. Z drugiej

zaś zupełnie podziemny Mammothor.

To nie jest pełny wachlarz odcieni klasycznego

ciężkiego grania, który znajdziecie w tym numerze. Co prawda

są to pojedyncze rodzynki, niemniej w ponad sześćdziesięciu

wywiadach, każdy powinien coś znaleźć dla siebie. Na co bardzo

liczę.

Michał Mazur

2. Na jakim dużym polskim festiwalu Vader

dał swój pierwszy duży koncert?

3. Jaką ksywkę miał Peter na początku istnienia

zespołu Vader?

Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy

(poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@

hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i

nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy,

ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod

uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!

Heavy Metal Pages

ul. Balkonowa 3/11

03-329 Warszawa

Spis tresci

3 Intro

4 Sabaton

6 Helstar

8 Satan’s Host

10 Hirax

12 Flotsam And Jetsam

14 Battleaxe

15 Manowar

16 Virgin Snatch

18 E-Force

19 Suicidal Angels

20 Hatriot

21 Meliah Rage

22 Realm

24 Skull Fist

26 Grand Magus

27 Benedictum

28 Hellion

29 Slough Feg

30 Nomad Son

32 Blackfinger

33 Exorcism

34 Steel Prophet

36 Seasons Of The Wolf

38 Vicious Rumors

40 Battery

40 Riffobia

41 Hatred

42 Mekong Delta

43 Hammercult

44 Kill Ritual

45 Harlott

46 Hellchamber

46 Mosh-Pit Justice

47 Thrash Bombz

48 Woslom

50 Mason

51 Tormenter

52 Leviathan

54 Unchained Beast

55 Speedboozer

56 Toxic Holocaust

57 Nervosa

58 Metal Inquisitor

60 Amok

62 One Machine

64 Stormzone

66 Ancillotti

68 Oker

69 Lizzies

70 Hazy Hamlet

72 Night

73 Blaze

74 Sparta

76 Edguy

78 Sonata Arctica

80 Brainstorm

83 Nightmare

84 Evertale

86 Sinbreed

88 Skyliner

90 Silent Voices

92 Hetman

94 Miracle Master

96 Livin Fire

98 Scream Maker

99 Shakin Street

100 Saffire

102 Vanderbuyst

103 Mammothor

104 Decibels` Storm

132 Old, Classic, Forgotten...

3


sztą McArthur dość niepochlebnie wyrażający

się o Australijczykach.…

Joakim Broden: Robili nawet o niego zakłady. Że

nie wróci.

HMP: Witajcie. Pierwszy problem z nową płytą

dotyczył flag obecnych na okładce. Na ten temat

odbyły się nawet dyskusje na forach, jedni byli zawiedzeni...

Joakim Broden: Musieliśmy dość wcześnie zaprezentować

okładki, a nie mieliśmy jeszcze gotowych

tekstów. Mieliśmy może z 50 czy 60 pomysłów na

różne historie, nie wiedzieliśmy które z nich wykorzystamy.

Zrobiliśmy to w ciemno nie wiedząc, że

ludzie będą przywiązywali wagę do tej wczesnej

wersji okładki.

Skoro o tekstach mowa to kilka znaczenia kilku z

nich trudniej się domyśleć z samego odsłuchu

utworu, toteż o nie właśnie chcę zapytać. "Resist

and Bite"...

Par Sundstrom: To o małej jednostce fortecznej w

Belgii w 1940r. Pierwszy rozkaz jaki otrzymali

brzmiał trzymać granicę za wszelką cenę. Potem

przyszedł drugi: "jest ich zbyt dużo - wypierdalać!".

Dlaczego kurwa nikt w Hollywood nie robił z tego hitu kinowego???

Wielu moich kumpli, przy całym szacunku dla postawy w tekstach, mówi na nich

disco-metal. Powiem tak: Jeżeli dicho ma wyglądać właśnie tak to od dziś staję się dyskomanem.

Nie szukajcie w Sabaton barbarzyństwa Ironsword ani miażdżących gitar Hail of

Bullets. Nowa płyta Szwedów jest pełna dynamiki, heroizmu i patosu znakomicie odsiewającego

wszelkich miłośników jęczących zespolików biadolących nad swoimi pustymi strzykawkami.

Sława! Oot zapis rozmowy, którą tej wiosny popełniłem w hotelu Sheraton.

mówiącym: "Nie mówię że jesteś kurwą ale byłaś

łatwiejsza niż Dania w 1940".

Joakim Broden: (Śmiech) Cóż, bohaterów może

znaleźć w każdym kraju. O tym jest ta płyta.

Foto: Nuclear Blast

Gdy pierwszy raz usłyszałem "Hearts of Iron"

pomyślałem o ewakuacji Niemców z krajów bałtyckich

przez nacierającymi sowietami, potem jednak

ta rzeka….

Par Sundstrom: To dotyczy Łaby...

Joakim Broden: Dowódca niemiecki, na kilka dni

przed kapitulacją Reszy dostał szalony rozkaz, iż

ze swoimi ludźmi "ma pokonać sowietów". Złamał

go mówiąc swoim ludziom, iż tym razem nie chodzi

o Rzeszę, ani o Berlin, ale o cywili. Ratowanie

ich przed Sowietami. Dziewiąta armia uderzyła

więc w kierunku Berlina tworząc korytarz, przez

który wciągnięci zostali uciekinierzy. Uratował 250

000 ludzi.

Jak wyglądał udział nowych gitarzystów w tworzeniu

"Heroes"?

Joakim Broden: Zawsze pisałem muzykę sam przy

pomocy przyjaciół spoza zespołu, ale teraz przy jednym

utworze pomagał mi gitarzysta Thobbe. Solówki

oczywiście piszą oni sami. Teksty jak zwykle

tworzone są przeze mnie i Para.

Jak nabyłeś te wszystkie muzyczne umiejętności ,

przecież nie wszystko zaczyna i kończy się na

riffie?

Joakim Broden: Jako dzieciak grałem na organach

w kościele, a na gitarze i basie gram od czasów jak

byłem nastolatkiem.

Par Sundstrom: Gitarzyści piszą z punktu widzenia…

gitarzysty. Basiści i wokaliści mają szerszy

pogląd, widza całą melodię.

Joakim Broden: Tym razem na płycie jest więcej

pojedynków gitarowych. Zmusiłem ich do tego w

"Night Witches". Thobbe i Chris nie za bardzo lubią

te zmiany prowadzącego, choć kochają Judas

Priest, który w tym się specjalizuje. Zamiast dzielić

solo wolą brać cały utwór dla siebie.

Tego drugiego już nie usłyszeli. Ten mały fort miał

tylko 40 ludzi i przez bardzo długo aż do wyczerpania

amunicji powstrzymywał natarcie wielkich

sił niemieckich. Niemcy ich w końcu pokonali. Zaczęli

przepytywać jeńców: "Gdzie reszta?". "To

wszyscy" odpowiedzieli Belgowie. Niemcy nie mogli

uwierzyć, że byli powstrzymywani przez tak niewielki

oddział.

To bardzo dobrze, że o tym mówicie bo w oczach

wielu Polaków kraje Beneluxu czy Duńczycy to

banda tchórzy.

Joakim Broden: Bo?

Trzy godzinna obrona przed III Rzeszą, niemal

modelowa okupacja, potem Srebrenica w 1995r.

Dla kogoś, kto stracił sześć milionów obywateli

może być śmieszne. Krążył u nas mem z Hitlerem

"No Bullets Fly"...

Par Sundstrom: To o amerykańskiej maszynie,

która bombardowała Niemcy. Bardzo mocno dostała,

cała załoga była ranna i piloci mieli duże kłopoty

w utrzymaniu sterowności i wysokości. Niemiecki

pilot dostał rozkaz dobicia bombowca. Podleciał

do nich ale zauważył, że niczyją bądź są ranni

i przypomniał sobie swoje szkolenie. Mówiono

mu wtedy, iż nie strzela się do pilotów będących w

takim stanie. Zrobił wtedy coś niesamowitego, wleciał

pod bombowca nie pozwalając swojej artylerii

przeciw lotniczej zestrzelić go. Tak Amerykanie dolecieli

do samego morza, gdzie Niemiec zawrócił do

siebie. Gdyby ich zestrzelił to miałby dwunasty samolot

na koncie i dostałby medal. Teraz mógł dostać

karę śmierci. To mówi dużo o istocie albumu

opiewającego ludzi postępujących w bohaterski

sposób nie dla siebie ale dla innych.

"Ballad of the Bull"...

Joakim Broden: To o australijskim noszowym na

Pacyfiku w Nowej Gwinei. Na jednym ze wzgórz

Amerykanie wpadli w japońską zasadzkę. Snajperzy,

karabiny maszynowe, moździerze. Zaczęła się

rzeź. Ten noszowy zapytał wycofujących się żołnierzy

czy na wzgórzu pozostali ranni - "No pewnie"

- odpowiedzieli tamci. "No wiec wracamy po

nich". "Nie to zbyt niebezpieczne", zaprotestowali.

Tak wiec sam noszowy z jednym tylko pomocnikiem

łaził dwanaście razy na to ostrzeliwane wzgórze

ściągając rannych.

Jankesi mieli powód do wstydu, podobnie jak zre-

"To Hell and Back" rozpoczyna się od melodii na

flecie lub piszczałce. Jest tak charakterystyczna,

że próbowałem szukać skąd po różnych filmach

skąd wziąłeś pomysł na ten wstęp. Poległem...

Joakim Broden: I słusznie. Z nikąd. Sam go wymyśliłem.

Brzmi jak z jakiegoś filmy z Waynem...

Joakim Broden: Super, dzięki!!! O to mi chodziło.

Jak z westernów z Morricone. Zawsze chciałem to

połączyć z heavy metalem. Facet, który jest bohaterem

tego kawałka grał potem w westernach. Początkowy

plan zakładał gwizdanie ale jestem w tym

chujowy.

Czy wstęp do "Resist and Bite" nie przypomina ci

"Flash of the Blade" lub "Thunderstruck" wiadomo

kogo?

Par Sundstrom: Kilku ludzi wspominało o "Thunderstruck"

ale nikt Iron Maiden. Muszę odświeżyć

sobie "Powerslave".

"Ballad of the Bull" jest tak zaaranżowany, że mogliby

go śpiewać różni wokaliści. Po zwrotce dla

każdego. To było zamierzone?

Joakim Broden: Tak zwłaszcza, że nie uważam

siebie za dobrego wokalistę i zawsze uważam, że

nasze kawałki powinien śpiewać ktoś inny. Np. z

głosem jak Dio. Kurwa brzmiało by to dobrze, są

nawet odpowiednie przerwy, zmiany...

Przez Sabaton przewinęło się w ostatnich latach

mnóstwo perkusistów. Jestem fanatykiem tego

instrumentu więc proszę teraz o porównanie. Tego,

który był u was najdłużej, Daniela Mulbacka

do obecnego Hannesa van Dahla. Jak dla mnie

ten pierwszy walił mocniej.

Par Sundstrom: Tak, tylko że jedynym zespołem

Daniela był Sabaton, znał tylko ten styl. Nigdy

nie próbował niczego innego. Hannes grał w różnych

kapelach i na rożnych instrumentach, w tym

nieco na gitarze. Jest bardziej doświadczony. Ma

szersze spojrzenie na grę na perkusji, mimo że jest

4

SABATON


młodszy. Przez pewien czas grał z nami słynny

Snowy Show, który jest jeszcze bardziej doświadczony

i kompletnie nie dbał o to jak dany kawałek

by grany przed jego przyjściem. Dla mnie jako basisty,

Hannes jest bardzo łatwy we współpracy.

Można bardzo na nim polegać.

Joakim Broden: Daniel miał fajny styl, ale nie

trzymał tempa, grał albo wolniej albo zbyt szybko.

On miał takie samo podejście jak Mikkedy Dee,

nie porównując oczywiście talentu. Mulback w

2011r. miał poważne kłopoty z kolanami, więc na

trasę zabraliśmy chyba ze trzech facetów. Kevin

Foley i Hannes byli najłatwiejsi do współpracy.

Normalnie zgranie się z nowym perkusista zajmuje

długie godziny prób. Tu zrozumieliśmy się od pierwszego

uderzenia.

Par Sundstrom: Taaa, Snowy... nawet po pięćdziesięciu

koncertach nie wiedziałeś czego się

spodziewać.

Par, jeśli chodzi o rytm to wiele waszych utworów

opartych jest na tym co robi Manwoar. Co

sądzisz o podejściu DeMaio do basu?

Par Sundstrom: Nie podoba mi się to, jest mało

metalowe. On gra za wysoko, a sama nazwa tego

instrumentu mówi już, że powinien grać nisko. Nie

używam normalnych strun do basu, tylko zamieniam

je na grubsze, chce żeby brzmiały potężniej.

Znacie Possessed?

Joakim Broden: Oczywiście.

Ich wokalista i basista Jeff Becerra powiedział

istotną rzecz: bas masz czuć z nie słyszeć...

Joakim Broden: Tak dokładnie!!! Masz go czuć

tutaj (pokazując na brzuch - przyp. red.)

W Sabaton często pojawiają się żeńskie chóry.

Jak bardzo pasują one do tekstów o wojnie?

Joakim Broden: To zależy od utworu. Na nowym

albumie staraliśmy się rozdzielić je na męskie i żeńskie.

Tak na marginesie, to matka Daniela śpiewa

w jednym z nich. One dodają nowego martyrologicznego

wymiaru, a w "Night Witches" wręcz korespondują

z tekstem.

Na "Heroes" znalazł się utwór opowiadający historię

rtm.Pileckiego. Kto wam o nim opowiedział?

Par Sundstrom: Dostaliśmy maila z Polski i trzymaliśmy

ten pomysł w przechowalni od 2009 r. na

specjalna okazję.

Joakim Broden: Nie mówię tego dlatego, że jesteśmy

w Polsce, a ty jesteś Polakiem, ale to jedna z

bardziej niesamowitych historii jakie słyszałem.

Kto robi takie rzeczy??? Pójść do Auschwitz na

ochotnika??? Dlaczego kurwa nikt w Hollywood

nie robił z tego hitu kinowego? Przecież ta historią

jest lepsza od setek znanych wojennych scenariuszy.

Powiem wam dlaczego ale to zajmie trochę czasu

i to może nie być miłe...

Joakim Broden: Wal.

Otóż ten film pokazywałby cierpienie i heroizm

Polaków w czasie II Wojny Światowej. A to kłóciłoby

się wersją przyjętą przez środowiska żydowskie

w USA.

Joakim Broden: Którzy mają Hollywood.

Tak ale to dopiero początek. Otóż według ich

wersji zdarzeń można mówić tylko po ludobójstwie

Żydów. Pokazywanie, iż ktoś cierpiał na równi

z nimi jest według tych środowisk haniebne.

Poza tym film taki kłóciłby się z wizerunkiem

Polaka-antysemity, tępego śmierdzącego katola

mordującego Żydów jeszcze gorzej niż Niemcy.

Widzieliście "Listę Schindklera"?

Joakim Broden: Tak dawno temu.

No więc jest tam scena jak polska strażniczka w

mundurze beszta za coś Żydów w obozie. Kompletna

bzdura. Myśmy nie stworzyli żadnych

tego typu struktur.

Joakim Broden: Ale pojedynczy ludzie w SS mogli

być?

Pewnie i byli ale jesteśmy jedynym okupowanym

krajem, który nie kolaborował z III Rzeszą. Powracając

do Pileckiego i USA....

Joakim Broden: Chodzi ci o monopol na cierpienie.

Nie zabierajcie nam naszego?

Foto: Nuclear Blast

Tak. Amerykański historyk Richard Lukas napisał

książkę "Zapomniany Holocaust" o ludobójstwie

na Polakach. Świetna warsztatowo, nikt się

mógł przyczepić. Miała dostać nagrodę ale ostatecznie

środowiska żydowskie to oprotestowały.

Powód, jest zbyt "pro polska". Zrobił to Abraham

Foxman, facet uratowany z holocaustu przez Polaków...

Joakim Broden & Par Sundstrom: (...)

No i kwestia Niemców. Pewnie i u was panuje

opinia, że oni nie mogli tego zrobić sami, że musiały

pomagać im tłumy Polaków. Parzcież tak

kulturalny naród omamiony przez garstkę nazistów

musiał mieć gorliwych wykonawców nie-

Niemców.

Joakim Broden: (Śmiech) Nie zabierajcie nam cierpienie

ale chętnie podzielimy się winą (...śmiech).

Ten zarzuty ma do was też Izrael?

Nie, oni mają inne problemy...

Joakim Broden & Par Sundstrom: (Śmiech)

Powracając do Sabaton. Ludzie często rzucają

wam na scenę flagi. Co się stanie jak kiedyś w

Rosji dostaniecie taką z sierpem i młotem?

Joakim Broden: Nigdy się to nie zdarzyło.

Całe szczęście. Kiedyś w Chorwacji fani pozdrawiali

was nazistowskimi gestami. Ze sceny

wytłumaczyłeś im aby dali se siana.

Par Sundstrom: To mogło być w Serbii...

Czy tak samo zareagujesz na odniesienie do komunizmu?

Joakim Broden: Wiesz, że myślałem o tym. Przyjąłem

następującą zasadę. Szwedzka flaga, zawsze

ok. Lokalna, w kraju w którym akurat gramy, tak

samo. Kraju, którego dotyczy tekst też. Na tej zasadzie

nikt tnie będzie wymachiwał amerykańską

podczas "40:1", chyba że gramy akurat w USA. Z

drugiej strony nawet jak gramy w Niemczech to zawsze

podnoszona jest polska w "40:1". A jak rzucą

tamtą? Nie będziemy na pewno nią wymachiwać.

To już nie jest symbol państwowy więc po co to

robić?

Zdziwiłbyś się. Dla wielu jest wciąż wielbiony.

Joakim Broden: Cały czas trudno mi jest to zrozumieć...

"Wiesz synku, tata i mama byli wtedy młodzi..."...

Joakim Broden: Taak znam to. Wielu Czechów

myśli podobnie...

Ano tak, przecież twoja mam jest Czeszką.

Joakim Broden: Na szczęście nigdy tak nie myślała,

że miało być fajnie i bogato. Ludzie myślą tak

kierowani zazdrością i zawiścią, że w nowej rzeczywistości

innym powiodło się lepiej.

Powracając do twojego pytania o Rosjan. Oni to

po prostu robią z utraconego poczucia niewolniczego

bezpieczeństwa. Ale powróćmy do muzyki

bo mój naczelny powie znów, że "wywiad jest

zbyt agresywny". Jeszcze przed debiutem graliście

mnóstwo gigów. Bardzo podoba mi się takie

podejście i przypomina to co w latach 70-tych robili

Judas Priest. Jak wam udało się takie intensywne

koncertowanie?

Par Sundstrom: Mieliśmy 17 lat i byliśmy bardzo

entuzjastyczni. Z drugiej strony w pewien sposób

prostolinijni, otwarci, przyjacielscy wobec innych i

dość rzeczowi. Wielu ludzi chciało nam pomóc.

Tak dorastaliśmy. Bardzo lubili nas właściciele klubów,

graliśmy wszędzie tam gdzie można, nigdy nie

zniszczyliśmy hotelu albo backstageu.

Joakim Broden: Byliśmy pełni dystansu. Ja na

przykład nigdy nie miałem być wokalistą tylko keybordzistą.

Jak patrzę na swoje dawne zdjęcia albo

nagrania to się wstydzę (śmiech).

Groupies?

Joakim Broden: Próbowałem tego ale to nie było

to jakieś skandaliczne wyczyny.

Czyli z Motley Crue macie wspólnego tylko tyle,

że ich słuchacie?

Joakim Broden: Tak, nic z tych rzeczy. To raczej

wyglądało jak facet i babka spo-tkający się po gigu

dla zabawy.

Par Sundstrom: Ostra imprezka

nie jest dla na

SABATON 5


najważniejsza. Byliśmy szczęściarzami, bo nigdy

nie mieliśmy w składzie debila żądnego sławy. Powiedziałeś

o początkach Judas Priest i oto właśnie

chodzi. Tak trzeba postępować. Grać ile się da i

gdzie się da.

Jesteście gdzieś nielubiani? Palestyna?

Joakim Broden: Zagrałbym tam, czemu nie?

Argentyna?

Joakim Broden: No tak mogłyby być problemy

(śmiech). Nie robiłbym z tego problemu. Jak graliśmy

w Turcji to przyjechało tam mnóstwo Arabów

i Irańczyków. To był jedyny kraj, do którego mogli

dostać wizy. W Istambule sotkaliśmy Irańczyka,

który dał mi naszyjnik z orłem z rozpostartymi ramionami.

To starożytny perski symbol...

Joakim Broden: A ja wtedy nie miałem o tym

pojęcia. "Czy właśnie spotkaliśmy irańskiego nazistę?".

Dopiero potem poczytałem o tym herbie.

On nie ma nic wspólnego z islamem.

Par Sundstrom: Co do Argentyny. Problemy były

tylko na początku. Potem ludzie poznając cały

kontekst naszych utworów zrozumieliby, że nie jesteśmy

kapelą polityczna. Utwory "Counterstrike"

czy "Back In Control" nie są skierowane przeciwko

nikomu.

Joakim Broden: Ludzie pytali mnie czy jestem

anty-islamski. A z czyjej niby perspektywy miałem

napisać o wojnie sześcio dniowej? Izrael pokonał

trzy kraje szykujące się do ofensywy na raz i to

wydało mi się dość spektakularne z militarnego

punktu widzenia.

Par Sundstrom: Nawet Niemcy zrobili się normalni

gdy tylko przesłaliśmy im nasze teksty z wyjaśnieniem

kontekstu.

Ostatnio mieliście kłopoty nu siebie w związku z

państwową symboliką na okładce "Carolus Rex"?

Joakim Broden: Przepytywały mnie mass media.

Pytania w stylu: "Czy słyszałeś kiedyś kolędę w

TV? A zatem jesteś wierzący?". Graliśmy hymn

szwedzki i kilku dziennikarzy zaczęło wypytywać

czy jesteśmy nazistami lub nacjonalistami. Przecież

ci ludzie powinni wiedzieć, że Karol X znany z

naszej okładki akurat rozpierdolił nasze imperium.

(śmiech). Byli na tyle jednak fair, że pozwolili nam

jednak mówić.

Czy to prawda, że u was prawie nie ma lekcji historii?

Par Sundstrom: Są ale bardzo mało o naszej.

Ludzie mają małą wiedzę o swoim własnym kraju.

O Połtawie nie słyszeli.

Jest u was kilka kapel, których teksty mocno nawiązują

do dawnych dziejów. Znacie Unleashed?

Par Sundstrom: Spotkaliśmy się kilka razy ale

jesteśmy z kompletnie różnych środowisk.

A Qurtohon, jak jeszcze żył?

Joakim Broden: Nigdy go nie spotkałem ale znam

dobrze jego młodszą siostrę. Ma prawie 40 lat. Poznaliśmy

się na Sweden Rock, rozmawiając o tym

i owym. Dopiero po pół roku znajomości dowiedziałem

się z kim rozmawiam. Miała inne nazwisko,

ożeniła się. Ktoś potem zawołał ja po starym i

wtedy zakumkałem o kogo chodzi. Najlepsze, że

wcześniej mówiła mi o zmarłym bracie ale nie nazywała

go Quorthon tylko Ace.

Par Sundstrom: W pierwszej mojej kapeli graliśmy

sporo przeróbek Bathory, głównie z "Blood on

Ice".

Na koniec pora na przaśność. Te miejskie kamuflaże

które zawsze nosicie na gigach to te same

egzemplarze co na pierwszej trasie?

Joakim Broden: (Śmiech) O nie. Łażenie w starych

śmierdzących ciuchach jest fajne tak długo jak

nie musisz siedzieć z pięcioma spoconymi facetami

w jednym dusznym pomieszczaniu. Jak wiesz sporo

biegamy po scenie. Te gacie po czterdziestu koncertach

tak śmierdzą, że nadają się tylko do wyrzucenia.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

HMP: Od czasu "The King of Hell" tworzycie nową

sylwetkę power/speed metalu. Słychać wyraźnie, że

odchodzicie od klasycznego brzmienia, z którego słyną

pierwsze płyty Helstar. Czy według ciebie jest to

wyłącznie dalszy krok w naturalnym rozwoju waszego

brzmienia?

Larry Barragan: Nie uważam, że jest to jakiekolwiek

odejście od przeszłości. Myślę o tym raczej jako o rozwoju.

Z biegiem lat moje podejście do tego tematu uległo

zmianie. Teraz podobają mi się inne rzeczy niż kiedyś

i nie jestem usatysfakcjonowany tym, jak kiedyś

brzmieliśmy.

Mimo to istnieją zespoły, jak choćby Battleaxe, Satan

czy Minotaur, które nagrywają nowe albumy

wciąż brzmiące jak żywcem wydarte z lat osiemdziesiątych

- wciąż posiadające tamten klimat, mimo

nowoczesnej produkcji.

Nie twierdzę, że już nie będę tworzył niczego, co brzmi

jak to, co pisaliśmy w latach osiemdziesiątych. Ja tylko

stwierdziłem, że to, co się dzieje, przyszło do nas w

sposób naturalny. Nie będziemy wymuszać na sobie

grania w określonym stylu, tylko dlatego, że ludzie tego

chcą. Zawsze robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę

my, a nie inni. Myślę, że gdybyśmy starali się narzucić

sobie sztywne ramy na to jak chcemy brzmieć, efekt

końcowy byłby bardzo sztuczny. Robimy to co robimy

i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego gdzie się teraz

znajdujemy.

Na szczęście nadal pozostajecie wierni szybkości i

agresji w muzyce. To zadziwiające, że ciągle jesteście

w stanie włożyć tyle furii i emocji w wasze kompozycje.

Czy zastanawiałeś się kiedyś, co takiego sprawia,

że tworzysz muzykę tak bogatą w złość i nienawiść?

Cóż, kiedyś byliśmy młodzi, to byliśmy też bardzo

gniewni w stosunku do świata. Do dziś niewiele się w

naszym nastawieniu zmieniło. Nadal nie jesteśmy zadowoleni

z tego, co się dzieje na świecie, z sytuacji politycznej

i środowiskowej. Zdecydowanie jednak nie zapominamy

o tym, że kochamy heavy metal, a tak właśnie

należy go grać.

Nowy album, zatytułowany "This Wicked Nest"

jest solidną metalową robotą. Można się przy nim

nieźle bawić i znajdują się na nim niezłe utwory. Co

na tym albumie sprawia, że czujesz się szczególnie

dumny ze swojej pracy?

Trudno jest na to pytanie odpowiedzieć. Gdy wkładasz

w coś takiego bardzo dużo wysiłku, na koniec jesteś

dumny ze wszystkiego. Tak mi się wydaję. Jestem bardzo

zadowolony słuchając tego albumu. Byliśmy w stanie

stworzyć coś nieco innego od wszystkiego, co do tej

pory nagraliśmy. Taki jest zazwyczaj cel tworzenia nowego

albumu. Nie na tyle by zwieńczyć naszą twórczość,

lecz po prostu by się nie powtarzać.

Słuchając nowego albumu zauważyłem, że daliście

jeszcze więcej thrashowych riffów niż wcześniej.

Czy to tak samo wyszło?

Tak, to właśnie w tych rejonach aktualnie siedzimy.

Nie ośmielam się twierdzić, że jesteśmy całkowicie

thrash metalowym zespołem, ale na pewno elementy

takiej muzyki są u nas widoczne. To jest bardzo duża

składowa naszego brzmienia.

Czy sesja nagraniowa należała do gatunku tych cięższych?

Natrafiliście na jakieś większe przeszkody?

Nie powiedziałbym żebyśmy mieli jakoś bardzo pod

górkę podczas rejestrowania materiału. Większość zrobiliśmy

w naszym studio domowym. Najtrudniejszą

częścią była nauka tych wszystkich aspektów inżynierii

dźwięku do nagrań. Był lekki zakręt z nauką obsługi

programu Pro Tools. Jesteśmy zaznajomieni z tą aplikacją,

ale wcześniej zawsze towarzyszył nam doświadczony

dźwiękowiec, który zajmował się sesją nagraniową.

Pierwszy utwór na płycie różni się w sposób zdecydowany

od pozostałych numerów. Czy dlatego właśnie

"Fall of Dominion" zostało wybrane na otwieracz?

Gdy słuchasz tego utworu, słychać że nie można go

było wstawić w żadne inne miejsce niż numer jeden na

płycie. Gdy Rob przyniósł do mnie to intro, wiedziałem,

że właśnie to będzie otwieraczem. Nawet się przy

tym nie wahałem.

Głos Jamesa Rivery nadal jest znakomity. Co takiego

robi, by zachować swoje struny głosowe w takim

świetnym stanie?

James tak naprawdę wiele nie robi. Głównie śpi. Odpoczynek

jest kluczowy dla dobrej barwy jego głosu.

Może śpiewać każdego wieczoru, a powiem, że nawet

brzmi lepiej, kiedy śpiewa codziennie. Musi jednak

każdego dnia się dobrze wysypiać.

Jak dokładnie wygląda proces tworzenia nowego materiału

w Helstar. Czy warstwy tekstowe i muzyczne

są budowane oddzielnie? W jaki sposób muzyka

łączy się z tekstami na albumie?

W gruncie rzeczy wszystko zaczyna się od gitarowych

riffów wysyłanych mailowo między nami. Od tego wywodzi

się cały proces budowania utworu. Tekst przychodzi

mi do głowy zwykle po tym jak już stworzymy

warstwę muzyczną. W ten sposób jest mi łatwiej pracować.

Podobnie jest z Jamesem. Preferuje, gdy utwór

jest już praktycznie skończony, z bębnami i basem,

gdy zabiera się za pisanie tekstu. Koniec końców nie

powiedziałbym, żeby to nam komplikowało pracę.

"Isla De La Munecas"... dlaczego hiszpański tytuł

dla tego instrumentalnego utworu? Jaka historia kryje

się za tą kompozycją?

Tłem dla tego tytułu jest wyspa położona niedaleko

Mexico City. Na drzewach, które na niej rosną są powieszone

lalki, które podobno są nawiedzone. W tej

okolicy utonęła tam kiedyś mała dziewczynka i od

tamtej pory ludzie zostawiają tam lalki, by ukoić jej

zbłąkaną duszę. Podobała mi się ta nazwa. James nas

osobliwie nękał, byśmy w końcu zrobili jakiś utwór instrumentalny.

Tutaj do gry wszedł Jeff Loomis, nasz

dobry przyjaciel, który od zawsze chciał dla nas coś

fajnego napisać. Gdy zacząłem tworzyć muzykę do tego

wałka, stwierdziłem, że będzie to znakomita okazja

do wspólnej pracy z Jeffem. Zadzwoniłem do niego,

przedstawiłem sytuację, a on od razu się zgodził. Efekty

widać na płycie. Jestem niezmiernie dumny z tego

motywu.

Uważam, że "Defy the Swarm" jest najbardziej

chwytliwym, a przy okazji najbardziej agresywnym

utworem na nowym albumie. To czysta brutalność,

zwłaszcza z tymi dzikimi wokalami Jamesa. Aż

muszę spytać, dlaczego to nie ten utwór został wybrany

na otwieracz? Czyż taka kompozycja nie zasługuje

na to, by stać w pierwszym rzędzie?

Na dobre trzeba trochę poczekać (śmiech). Ułożyliśmy

utwory w ten sposób, by album miał stopniowo narastającą

dynamikę. Znaczenie jakie jest schowane za tym

utworem dotyczy tego, by niezależnie od okoliczności

zawsze upierać się przy swoim zdaniu, być sobą i samemu

o sobie decydować. Nie można dopuścić do sytuacji,

gdy to ktoś inny stanowi o naszym losie. Zbyt

często ludzie chcą ograniczać ciebie oraz to kim jesteś.

Czasem trzeba takie negatywne jednostki wyeliminować

ze swojego życia.

W "Cursed" nieco zwalniacie. Czyżbyście się przestraszyli

własnej prędkości i agresji czy po prostu

chcieliście dodać trochę różnorodności do zawartości

muzycznej płyty?

Ha, to ci dopiero (śmiech). Nie, po prostu chcieliśmy

zrobić coś, co miało by taki złowieszczy klimat w sobie

i zawierało by jakieś doomowe elementy. Jest to dla

nas zupełnie odmienny sposób pisania utworów i poniekąd

tak jak powiedziałem wcześniej, jest to element

naszego rozwoju i chęci zrobienia czegoś odmiennego.

"Magormissabib"... Mógłbyś nam co nieco opowiedzieć

o tym utworze? Ma bardzo interesujące outro.

No i dość dziwny tytuł.

Pierwszy raz trafiłem na to słowo oglądając CNN. Bardzo

mnie zaintrygowało. Tego słowa użył Kościół Baptystyczny

Westboro w kontekście Stanów Zjednoczonych.

Może kojarzysz, to ci od tych tekstów, że bóg

nienawidzi tego i tamtego, bóg nienawidzi pedałów,

bóg nienawidzi wojska i tak dalej. Słowo pochodzi z

Biblii i oznacza "strach z każdej strony". Zacząłem

drążyć temat i okazało się, że związana jest z nim dość

krwawa historia w Biblii, w której prorok prosi boga o

zniszczenie jego wrogów i ich ziemi. Jednak, jeżeli

przyjrzysz się tekstowi utworu, to zauważysz, że można

go także zinterpretować od strony politycznej.

Outro do tego utworu nagrałem przy pomocy efektu

Electro-Harmonix Ravish Sitar. Jest tam nałożonych

na siebie z piętnaście czy szesnaście gitar. Chciałem by

brzmienie było bardzo mroczne i pełne zadumy. Wyszło

całkiem nieźle.

Gitarę basową na albumie nagrał Matej Susnik, z

którym już mieliście okazję pracować wecześniej.

Czy wszystkie partie basowe, które słyszymy na

"This Wicked Nest" są jego autorstwa? Co się aktualnie

dzieje z Jerrym i kto będzie grał na basie podczas

waszych występów?

Matej nagrał cały bas na płytę, gdyż Jerry trochę nie

domaga. Jerry bardzo pragnie być częścią naszego

6

SABATON


Za uśmiechami i dobrze skrojonymi garniturami tkwi demon

Ten teksański zespół to klasa sama w sobie i przy okazji wręcz żywa legenda. Nieśmiertelne

klasyki w postaci "Burning Star", "A Distant Thunder" i "Nosferatu" są dobrze znane każdemu maniakowi

konkretnego amerykańskiego metalu. To nie jest muzyka dla czczych pozorantów, to jest kucie prawdziwej

stali, z szybkością i agresją. Charakterystyczny głos Jamesa Rivery jest odwiecznym znakiem rozpoznawczym

tego zespołu. Choć Helstar adaptuje teraz trochę bardziej nowocześniejsze brzmienie i analogiczne

do tego formy muzyczne, to wciąż jest wierne prędkości, sile, ostrej wściekłości i wysokim wokalom.

Przeprowadziliśmy wywiad z głównym mózgiem zespołu i jego współzałożycielem - Larrym Barraganem.

Dzięki temu, mogliśmy się dowiedzieć kilku ciekawych faktów o nowej płycie, między innymi co nieco o

namibijskich muzykach rysujących okładki, meksykańskich odpałach, chrześcijańskich fundamentalistach

spod znaku Freda Phelpsa oraz o wciąż obecnym wewnętrznym gniewie i furii, który pcha Helstar

do przodu. To jest zespół, który odrzuca sztuczność i koncentruje się na tym, co gra w duszy i w umysłach.

zespołu, jednak stwierdziliśmy, że dla dobra jego i jego

rodziny, najlepiej będzie jeżeli z nami nie zagra. Nie

chcemy go zastępować kimkolwiek innym, gdyż według

mnie byłoby to podłe i niesprawiedliwe, względem

jego osoby. Dlatego, póki co, będziemy grać z muzykami

sesyjnymi. Na trasie po Europie za Jerry'ego

zagra Matej, a po Stanach Garrick Smith. Obaj są

świetnymi basistami i możemy czuć się prawdziwymi

szczęściarzami, że znaleźliśmy uzupełnienie takiej klasy.

Kto jest autorem okładki do "This Wicked Nest"?

Czy możesz nam też powiedzieć, co ona ma sobą prezentować?

Johan de Jager jest jej twórcą. Zabawne jest, że ludzie

nie ogarniają tego, co jest na okładce. Zdarza im się nawet

ją oceniać bez zagłębienia się w tematy poruszane

na albumie. Okładka w gruncie rzeczy wyraża to, że za

uśmiechami i dobrze skrojonymi garniturami tkwi demon.

Ten demon jest zepsuciem i władzą. To on wypowiada

wojny niewinnym. To on jest terroryzmem i

nienawiścią. Taki jest świat "This Wicked Nest".

Od "Sins of the Past" wasze logo uległo pewnej zmianie.

Jest trochę bardziej zaostrzone. Kto stoi za tą

kosmetyką?

Stwierdziliśmy, że nasza logówka wymaga odświe-żenia.

Taka była decyzja całego zespołu. Nie chcieliśmy

jej kompletnie zmieniać, tylko lekko poprawić.

Fani Helstar czekali długie cztery lata na nowy album.

Co się działo w

przerwie między

wydaniem "Glory

of Chaos" oraz

"This Wicked

Nest"?

Po drodze wydaliśmy

także koncertówkę

oraz DVD.

Wypadła też

trzydziesta

rocznica

założenia naszego zespołu, więc nie dość, że zrobiliśmy

trasę promującą "Glory..." to jeszcze wyruszyliśmy

w trasę z okazji jubileuszu. To nie jest tak, że w

tym czasie nic nie robiliśmy, trochę się jednak działo.

Po powrocie z tras zabraliśmy się za przygotowanie

materiału na "This Wicked Nest".

Czy myślałeś już może kiedyś o tym co jest twym

najważniejszym osiągnięciem w twojej muzycznej

karierze?

To zabawne, gdyż chyba bym w takiej sytuacji wskazał

aktualny punkt w którym się znajduję. Mój zespół jest

bardziej popularny niż kiedykolwiek wcześniej. Ciągle

koncertujemy poza granicami naszego kraju. Ty nadal

zadajesz mi pytania. Chyba jesteśmy w najlepszym z

możliwych momentów.

A zaczęło się wiele lat temu z "Burning Star"... Co

sądzisz o tym albumie, gdy spoglądasz na niego z

perspektywy czasu?

Wszystkie nasze albumy są dla mnie ważne, lecz ten

jest szczególny. On jest naszym początkiem. Czy się to

podoba czy nie, to jest nasz punkt startowy. Byliśmy

raptem dzieciakami i przy okazji niezbyt dobrymi muzykami.

Ciągle się jeszcze uczyliśmy. Był to w pewien

sposób szczególny okres niewinności.

Czy uważasz, że wasze ostatnie dzieło nadal jest

podobne do waszych albumów z lat osiemdziesiątych?

Tylko nasze nastawienie pozostało niezmienione. Muzyka

jest o kilka poziomów wyżej od czegokolwiek z

"Burning Star". Jednak nadal

chcemy pisać najlepsze utwory

jakie tylko jesteśmy

w stanie

z siebie wycisnąć,

dokładnie

tak jak kiedyś.

Zastanawiam

się dlaczego

nazwaliście

s w ó j

zespół jako Helstar bez jednego L w środku?

Nazwę wymyślił nasz kumpel John Diaz. Grał nawet

z nami na samym początku istnienia zespołu. Stwierdziłem,

że wywalenie L ze środka sprawi, że będziemy

mieli nazwę, która ma jedną literę w środku, a z nią już

będzie można zrobić coś ciekawego w logo. Tylko o to

chodziło.

W 2007 roku James Rivera powiedział w wywiadzie z

Pure Metal, że podpisaliście kontrakt z AFM Records

na cztery albumy. Czy to oznacza, że "This

Wicked Nest" jest ostatnią płytą dla AFM? Z kim

zamierzacie w takim razie współpracować w przyszłości?

Ta, to był ostatni album dla AFM. Jednak jestem spokojny

i uważam, że nie mamy czym się martwić. Póki

co, mamy album do wypromowania i myślę, że wkrótce

usiądziemy z AFM i osiągniemy porozumienie,

które zadowoli każdą ze stron.

Czy jesteś nam w stanie powiedzieć, co się tak

właściwie zdarzyło między Jamesem a Larrym Howe

i Geoffem Thorpem z Vicious Rumors? Jak można

było przeczytać w oświadczeniu Jamesa opublikowanym

przez Blabbermouth.net, opuścił on szeregi

Vicious Rumors, gdyż Geoff uderzył go butelką w

głowę. Jakie było źródło tego konfliktu? Co ciekawe

w 2009 roku graliście wspólnie z nimi na Headbangers

Open Air, a James nawet dołączył do Vicious

Rumors na scenie i zaśpiewał z nimi swoje kawałki z

"Warball".

Nie wiem dokładnie od czego to się wszystko zaczęło.

Napięcie narosło i w końcu stało się coś strasznego.

Tak czy owak James i członkowie Vicious Rumors

już się pogodzili. To dobrze, ponieważ uwielbiam Geoffa.

Jest moim dobrym kumplem i bardzo mnie ta cała

sytuacja poirytowała.

Czy śledzisz to, co się dzieje aktualnie w obozie

Vicious Rumors lub ogólnie na amerykańskiej scenie

power metalowej?

Nie zaprzątam sobie tym głowy. Wiem, że mają jakieś

zmiany w składzie, chyba na miejscu wokalisty i gitarzysty,

jednak nic więcej oprócz tego.

Bardzo ci dziękuję za umożliwienie powstania tego

wywiadu. Z zainteresowaniem przyglądam się kolejnym

poczynaniom Helstar. Na koniec, proszę cię o

kilka słów dla polskich metalmaniaków...

Wielkie dzięki za świetne pytania. Mam nadzie-ję, że

wrócimy jeszcze do naszych fanów z Polski. Graliśmy

u was raz z Vicious Rumors i był to naprawdę niesamowity

koncert ze znakomitą publicznością. Do zobaczenia

wkrótce!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: AFM

HELSTAR 7


utwór, a ja i Pat musimy ją stamtąd wyciągnąć. Rzadko

uczestniczę w końcowej fazie komponowania, bo nie

chcę oddalać się od wyrazistego brzmienia dodając coś

od siebie. Jednak czasami mam swój wkład w niektóre

teksty, melodie wokalu i fabułę.

Anthony Lopez: Dave Otero wyprodukował siedem

naszych ostatnich albumów.

Niesiemy pochodnię i zabieramy metal w przyszłość!

Zupełnie nieoczekiwanie najnowszy krążek Satan's Host zatytułowany "Virgin

Sails" stał się w moim prywatnym rankingu (podejrzewam, że nie tylko w moim) jednym z

najlepszych albumów w 2013 roku. Znakomite połączenie death/blackowej brutalności z

heavy metalem i przepotężnymi wokalami Harry'ego Conklin'a po prostu niszczy. Ci faceci

są przekonani o sile swojej muzyki i niesamowicie zmotywowani do podbicia sceny. Czytając

ich wypowiedzi i widząc tę determinację i pewność siebie mam wrażenie, że może im się ta

sztuka udać. Zdecydowanie na to zasługują, bo Satan's Host to kwintesencja metalu.

Czy udało Wam się spełnić wszystkie założenia czy

też jest coś co chcielibyście poprawić?

Patrick Evil: Jestem pewny, że ostatecznie mógłbym

pomyśleć, że powinniśmy zrobić to, albo tamto. Jednak

w tej chwili czuję, że uchwyciliśmy klimat i wizję

tego albumu i przełożyliśmy je na muzykę dla naszych

fanów. Za każdym razem, kiedy nagrywamy, czuję, że

robimy duży krok naprzód. Stale dorastamy i uczymy

się jako zespół. Posiadanie Harry'ego w zespole pomogło

nam rozwinąć się w zawrotnym tempie. Każdy daje

z siebie to co najlepsze, czysta magia.

Harry Conklin: Zawsze się uczymy. Nie chcemy popaść

w stagnację. Musimy się rozwijać.

W jaki sposób powstaje muzyka Satan's Host? Pracujecie

zespołowo czy jest to raczej działka Patricka?

Anthony Lopez: Patrick wpada na główne riffy i strukturę

piosenek, ale później wszyscy razem dokańczamy

ją muzycznie i tekstowo.

Patrick Evil: Myślę, że muzyka i riffy rodzą się z wizji,

jaką ma każdy z nas. Ja zawsze zajmuję się riffami.

Harry ma swój styl śpiewania, więc wzajemnie się dokarmiamy.

Anthony trzyma nas w gotowości, pomaga

dopiąć muzykę i połączyć ją, żeby bezproblemowo płynęła.

Skąd Patrick ma gitarę w kształcie trumny? Była robiona

na specjalne zamówienie?

Patrick Evil: Jestem wspierany przez Schecter Guitars.

To była pierwsza gitara w kształcie trumny. Była

drugą wyprodukowaną sztuką, ale w związku z tym, że

była pierwsza, nadaliśmy jej numer seryjny 666, żeby

dodać jej diabelskiego zacięcia. Gitara ma siedem

strun, niesamowite czucie i brzmienie!

Anthony Lopez: Chyba wyprodukował ją po raz pierwszy

Schecter. Nie jestem pewny jaka stoi za tym historia.

W sieci pojawiło się oficjalne video do utworu "Dichotomy".

Kto jest jego autorem?

Patrick Evil: Prawdziwą siłą napędową do tego był

Anthony z fanem. To zaszczyt, ze zrobili to dla nas.

Anthony Lopez: Michael Heinz z Obscure Prodution

w Niemczech zrobił dla nas klip. Wykonał zabójczą

robotę i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu i

współpracy z Heinzem.

HMP: Gratuluję znakomitej płyty. Moim zdaniem

"Virgin Sails" przebija poprzednika. Też uważacie

tak samo?

Patrick Evil: Dzięki! Zawsze staramy się rozwijać i iść

do przodu na każdym wydawnictwie. W każdy album

wkładamy całe nasze serce i duszę.

Harry Conklin: Nie patrzymy na niego w taki sposób.

Dajemy z siebie wszystko na każdym projekcie i to co

nam wychodzi jest zawsze udane. Nie próbujemy pobić

tego co zrobiliśmy w przeszłości. Po prostu dalej robimy

najlepszą możliwą muzykę pochodzącą z naszych

serc i dusz.

Anthony Lopez: Dla mnie "Virgin Sails" jest po prostu

kontynuacją "By The Hands Of The Devil". Przy

każdym wydawnictwie staramy się dojrzewać muzycznie

i tekstowo. Myślę, że nasz rozwój jest dobrze pokazany

na "Virgin Sails".

Jak długo powstawał materiał na ten krążek?

Patrick Evil: Ciężko mi powiedzieć ile czasu zajmuje

tworzenie, bo ja tworzę cały czas. Ogólnie zajęło nam

od trzech do czterech miesięcy, żeby poskładać wszystkie

piosenki i nagrać je.

Harry Conklin: Od początku do końca, to będą jakieś

trzy miesiące. Tworzenie jest dobrą zabawą. Możemy

zrobić coś z niczego i tchnąć w to życie. Wszystko zaczyna

się od gitarowego riffu i rozrasta się. Wszyscy

współpracujemy przy pisaniu tekstów i czasami linii

melodycznych. Kiedy jesteśmy zadowoleni z rezultatu,

staje się częścią nas od nas.

Anthony Lopez: Album został napisany w całości na

początku roku 2012, nagraliśmy wszystko w maju i

mieliśmy go wydać pod koniec roku 2012. Nasza wytwórnia

wsparła nas finansowo, a album został wydany

około 1,5 roku temu.

Foto: Satan’s Host

Anthony Lopez: Cóż, kiedy wytwórnia była gotowa

wydać album, nasz producent nie miał czasu, żeby

przyjść i dokończyć album, więc nie mogliśmy brać

udziału w ostatecznym miksowaniu. Myślę, że właśnie

tutaj jest kilka aspektów albumu, które mogłyby być

lepsze, gdybyśmy byli częścią procesu. Na szczęście

nasz producent dobrze nas zna i był w stanie dokończyć

ze świetnym efektem.

Brzmienie krążka jest selektywne i jednocześnie dynamiczne

i bardzo mocne. Kto jest za nie odpowiedzialny?

Patrick Evil: Myślę, że to my jesteśmy odpowiedzialni

za brzmienie. Kiedy występujemy jako zespół, nasz

producent, Dave Otero, robi wspaniałą robotę uchwytując

nas w procesie nagrywania, ale wiem, że możemy

być jeszcze lepsi, bo kiedy gramy razem nie mieści mi

się w głowie jak dobrze to brzmi i czuję, że na każdym

albumie udaje nam się coraz lepiej oddać ten klimat.

Harry Conklin: Pat tworzy główną część większości

materiału, a Anthony i ja pomagamy mu stać się

czymś prawdziwym. Czasami Anthony ma w głowie

Ten numer różni się trochę od reszty. Słychać spore

naleciałości wczesnych lat 70-tych. Takie mieliście

założenie czy może wyszło to przez przypadek?

Patrick Evil: Riffy w tej kompozycji zawsze grałem w

domu, bez dynamiki i aranżacji. Przedstawiłem je więc

zespołowi i zagrane z nimi zabrzmiały niesamowicie.

Uwielbiam ten styl grania na gitarze z wczesnych lat

metalu i rocka. Tak nauczyłem się grać na gitarze.

Anthony Lopez: Patrick bardzo inspiruje się wczesnymi

Scorpionsami i Deep Purple. Kawałek ma w pewnym

sensie klimat wczesnych lat 70-tych oraz trochę

wpływów bluesowych. Specjalnie stworzył takie riffy.

Można powiedzieć, że Satan's Host posiada swój

własny styl, na który składa się idealnie wyważone

połączenia black/death metalu z heavy metalem.

Chyba nie ma drugiego zespołu, któremu udaje się to

tak perfekcyjnie. Co wy o tym sądzicie?

Patrick Evil: Myślę, że to co sprawia, że zespół jest

świetny, to umiejętność zdefiniowania własnego

brzmienia w kompozycjach, które piszesz i grasz. To

oddziela dobre zespoły od tych niesamowitych. Kochamy

słuchać Judas Priest, Maiden, Metalliki.

Wiesz kim są jak tylko zacznie się ich utwór. Myślę, że

my robimy to samo.

Anthony Lopez: Patrick stworzył kluczowe brzmienie

Satan's Host bardzo wcześnie. Byliśmy w stanie

zagrać każdy gatunek metalu i sprawić, żeby brzmiał w

naszym stylu. Nie ma tak naprawdę znaczenia co produkujemy,

będzie i tak brzmiało świeżo i nadal będzie

miało to typowe brzmienie.

Jak dla mnie "Virgin Sails" jest jednym z lepszych

albumów 2013r. i z tego co zauważyłem nie tylko dla

mnie. Jakie są reakcje sceny na ten krążek?

Patrick Evil: To bardzo przyjemne, że wszystkie gazety

i fani są tak zadowoleni. Jesteśmy z tego dumni i

zmotywowani do bycia lepszymi, żeby wnieść naszą

muzykę na szczyt. Żyjemy naszą muzyką i twórczością

jako fani metalu. Jestem bardzo szczęśliwi, że inni czują

to samo co my.

Anthony Lopez: Dostaliśmy same świetne recenzje i

ogólny odbiór albumu. Pracujemy ciężko, żeby wyprodukować

wysokiej jakości muzykę metalową i widać to

we wszystkich dobrych opiniach jakie dostajemy za album.

Pod koniec 2011 roku ukazała się kompilacja "Celebration:

For the Love of Satan" zawierająca dwa nowe

otwory i dziesięć wybranych z waszej dyskografii

nagranych na nowo. Jaki był cel tego wydawnictwa?

Według jakiego klucza dobieraliście utwory?

8

SATAN’S HOST


Patrick Evil: Cóż, chcieliśmy świętować naszą 25 rocznicę

przez wymyślenie i nagranie na nowo piosenek

z wszystkich naszych albumów, żeby Harry śpiewał na

utworach z naszej przeszłości bez niego. Ciężko było

wybrać numery, po prostu było za mało miejsca na

tym albumie. Prawdopodobnie zrobimy to ponownie

na naszą 30 rocznicę. Myślę, że to dobra nagroda dla

nas i naszych fanów.

Anthony Lopez: Chcąc uczcić 25 rocznicę wydania

kultowego klasyka, "Metal from Hell" i zamiast zrobić

składankę największych hitów i użyc dawnych nagrań

pomyśleliśmy, że byłoby lepiej nagrać na nowo kilka

klasyków z poprzednich lat, udoskonalić je śpiewem

Harry'ego i sprawić, żeby to brzmiało jak nowe nagranie,

bo jedynymi utworami jakie Harry śpiewał w oryginale

były "Metal from Hell", "Hell Fire" i "Witches Return",

wszystkie poprzednie były śpiewane przez naszego

poprzedniego wokalistę. Wspaniale było widzieć

jak Harry zabiera się za te piosenki. Wybrane utwory

należą do naszych ulubionych lub takich, które podkreśliłby

głos Harry'ego. Nie było trudno zdać sobie

sprawę jakie piosenki powinniśmy nagrać. Teraz mamy

kolejne, za które chcielibyśmy się zabrać, ale ze względu

na brak czasu nie mogliśmy ich skończyć.

Jak doszło do powrotu Harry'ego do Satan's Host po

wielu latach?

Patrick Evil: Myślę, że była to magia, czas był odpowiedni.

Mieliśmy jechać na festiwal Keep it True, a

Elixir opuścił zespół w tym samym czasie, przez te

wszystkie lata utrzymywaliśmy kontakt z Harrym.

Wydawało się być dobrym pomysłem rozpocząć znowu

pracę z Harrym. Mieliśmy razem sporo niedokończonych

spraw, a kiedy zaczęliśmy razem tworzyć, wiedzieliśmy,

że dzieje się coś szczególnego. To było jak

boska interwencja. Magia i energia były z nami. Było

wspaniale, nawet lepiej niż wtedy, kiedy zaczynaliśmy

ze sobą pracować wiele lat temu.

Harry Conklin: Zaproszono mnie, żebym zagrał na

festiwalu w Niemczech dla wielu greckich fanów ery

"Metal from Hell". Chcieliśmy dać im coś specjalnego

i nowego, więc zaczęliśmy pisać i tak się zaczęło. Teraz

minęło prawie pięć lat i cztery albumy i zaczynamy

tworzyć prawdziwą magię.

Anthony Lopez: Patrick i Harry pozostali przyjaciółmi

przez te lata. Kiedy nasz ostatni wokalista opuścił

zespół, bez namysłu poprosiliśmy Harry'ego o powrót.

Dodatkowo mieliśmy ofertę zagrania na festiwalu

KIT. Wszystko do siebie pasowało. Później stworzyliśmy

"By the Hands of the Devil" i dalej jakoś

poszło.

Czy podczas koncertów wykonujecie utwory tylko z

płyt z Harrym czy też gracie coś z czasów gdy nie

było go w składzie?

Patrick Evil: Gramy utwory, które kochamy, Czasami

trudno jest ułożyć set listę. Kiedy coś już mamy,

stwierdzamy: "Oh, zapomnieliśmy tego, czy tamtego

utworu". Mamy więc tyle set list, że możemy ruszyć w

trasę i mieszać różne piosenki co noc, a nawet wtedy

możemy wykonać nowy, ulepszony numer, żeby zobaczyć

jak się przyjmie i zorientować się w jakim kierunku

powinniśmy iść w trakcie jego nagrywania.

Anthony Lopez: Cóż, gramy wszystkie utwory z "Celebration",

w których oryginalnie Harry się nie pojawia,

plus kilka utworów z "Power-Purity-Perfection…

999", ale oprócz nich innych albumów jeszcze nie

przejrzeliśmy, ale mamy taki zamiar. Obecnie, w krótkim

czasie mamy dużo zgłoszeń o Harry'ego od albumów

"Metal From Hell" i "Midnight Wind" oraz

trzech, które nagraliśmy od jego powrotu. To będzie jakieś

pięć godzin materiału, nie licząc jeszcze około godziny

poświęconej dla nowego materiału, który znajduje

się na "Virgin Sails".

Pozostając w temacie koncertów to zauważyłem, że

nieczęsto występujecie na żywo. Czemu tak się

dzieje?

Patrick Evil: Podróżowanie jest bardzo kosztowne,

więc robimy to, co robimy. Gdyby od nas to zależało,

płacilibyśmy i gralibyśmy stale. Robimy wszystko co w

naszej mocy, żeby tak się stało. Przemysł nie jest taki

jak kiedyś, więc dużo trudniej jest się teraz wybić.

Dajemy więc z siebie wszystko i ciągle tworzymy, bo

wiemy, że wkrótce przestaną nam odmawiać, a ludzie

będą żądać naszych koncertów. To już się dzieje. Wielu

ludzi z przemysłu postrzega nas jako undergroundowy

kultowy zespół metalowy. My myślimy o sobie

jako o trend setterach na czele ruchu metalowego, którzy

zabierają tą muzykę w rejony, gdzie inni się nie zapuścili.

Niesiemy pochodnię za Dio, Sabbath i zabieramy

metal w przyszłość!

Harry Conklin: Jeżeli chodzi o koncerty metalowe, to

przemysł jest teraz bardzo napięty. Zespoły muszą robić

większość rzeczy samemu. Ciężko jest nam stworzyć

wystarczająco dużą trasę, która sama by na siebie

zarobiła.

Anthony Lopez: Uwielbiamy grać na żywo i chcemy

dawać jak najwięcej koncertów. Próbowaliśmy dostać

się na różne trasy, festiwale i innego typu występów,

ale wielu promotorów nie jest zainteresowanych, a my

nie wiemy dlaczego. Próbujemy się wybić, otrzymujemy

świetne recenzje naszych albumów na całym świecie,

ale nikt nie chce dać nam szansy. Jesteśmy gotowi,

mamy swój towar i nie zawiedziemy. Mamy fanów na

całym świecie, którzy piszą do nas stale, a jedyne co

możemy zrobić to powiedzieć im, żeby domagali się

nas od swoich lokalnych promotorów. Satan's Host

Foto: Satan’s Host

chce grać dla was wszystkich!!!

W tym roku będzie można zobaczyć was na "Up the

Hammers" w Grecji. Planujecie jeszcze jakieś występy

w Europie?

Patrick Evil: Tak, planujemy zrobić wszystko co

możemy. Naszym celem jest, niezależnie od tego gdzie

gramy, żeby pokazać miłość do muzyki naszym fanom,

tak żeby chcieli coraz więcej. Kochamy metal tak samo

jak oni.

Harry Conklin: Jesteśmy gotowi wykorzystać każdą

okazję, jaka się pojawi.

Anthony Lopez: Mam nadzieję, że pojawi się więcej

możliwości. Europejscy promotorzy powinni skorzystać

z naszej podróży i trzymać nas w pobliżu, dać nam

zagrać jak najwięcej koncertów. Jesteśmy na to całkowicie

otwarci.

Jaka publika uderza na wasze gigi? Czy są to fani gustujący

w bardziej klasycznym metalu czy też może

bardziej black/death metalowcy? A może i jedni i

drudzy?

Patrick Evil: Myślę, że mamy fanów na całym świecie.

Kiedy gramy, fani są tak energetyczni, że gramy jeszcze

mocniej i lepiej.

Anthony Lopez: Powiedziałbym, że to dobra mieszanka

wszystkich typów fanów metalu. Mamy coś dla

każdego, kto kocha muzykę metalową, niezależnie od

gatunku. Nie ma wielu zespołów, które mogą przekonać

do swojego stylu tradycyjny heavy metal, black i

death.

Przyznam się szczerze, że nie słyszałem płyt Satan's

Host bez Harry'ego. Jak wtedy brzmieliście? To był

ten sam styl?

Patrick Evil: Myślę, że zawsze graliśmy w takim samym

klimacie. Chyba nawet jeżeli mieliśmy bardziej

death i black metalowe wokale, to myślę, że mając

Harry'ego w zespole, nasza muzyka jest bardziej uderzająca.

Jak możecie usłyszeć na "Celebration", to właśnie

nasz prawdziwy zespół.

Anthony Lopez: Muzycznie było prawie tak samo.

Nasz ostatni wokalista nie miał tak czystego głosu jak

Harry, ale był świetny w black/death metalu. Ostatni

album jaki z nim zrobiliśmy był bardzo dobrze przyjęty

i zgarnął wspaniałe recenzje na całym świecie. Jednak

myślę, że był to jeden z najbardziej niedocenianych

metalowych albumów i mówię to, jako fan metalu,

a nie jako jeden z tych, którzy grali na albumie.

Jak mają się sprawy Harry'ego w Jag Panzer i Titan

Force? Co słychać w tych grupach? Jest tworzony

jakiś nowy materiał czy też ograniczają się na razie

tylko do grania na żywo?

Patrick Evil: Cóż, Harry stwierdził, że jesteśmy jego

jedynym zespołem, a daje z nimi kilka koncertów ze

względu na sentyment do fanów. Te zespoły są dużą

częścią historii i są świetne, więc nie wpływa to na nas,

bo kochamy Harry'ego i pracę z nim. Jest jednym z

najlepszym wokalistów na świecie. To tylko pomaga

rozpowszechnić i rosnąć naszej grupie im więcej ludzi

słyszy Harry'ego i słyszy, że jest z Satan's Host.

Harry wystąpił ostatnio gościnnie na nowej produkcji

polskiego Crystal Viper. Słyszeliście ten

album? Co sądzicie na temat tego zespołu?

Patrick Evil: Nie wszyscy z nas działają tylko w

Satan’s Host. Ćwiczymy i piszemy cały czas. Nawet

Harry większość swojego czasu poświęca Satan’s

Host. Nie ma nic złego w braniu udziału w innych projektach,

bo ostatecznie będziemy ciągnąć Satan’s

Host do granic. Wszystko to jest częścią tego, kim

jesteśmy i całej tej świetnej muzyki, jaką zrobiliśmy.

Jesteśmy jedną świetną metalową zbiorowością z większą

historią niż kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić

wiele lat temu, kiedy zaczynaliśmy.

Wasza strona liryczna jest mocna anty-chrześcijańska

i satanistyczna. Kto u was odpowiada za teksty i

co go inspiruje?

Patrick Evil: Myślę, że po tak wielu latach, wszystkie

inne religie wydają się być nam odległe, bo żyjemy

własnym życiem w ten sposób. Fajnie jest inspirować

innych, tym co robimy. Jeżeli zostałeś wychowany w

jakiś sposób, albo żyjesz w określony sposób twoja muzyka

będzie odzwierciedlała twoje wierzenia i to, kim

jesteś. Żyjemy własnym życiem z dumą i robimy co

możemy, żeby być dla innych inspiracją. Nie jest tak,

że nienawidzimy wyznań innych ludzi. Staramy się

otworzyć umysł i ujawnić rzeczy, o których inni mogli

w ogóle nie wiedzieć.

Anthony Lopez: Ja, Patryk i Harry piszemy razem.

Niektórzy z nas biorą udział w całym procesie tworzenia.

W zasadzie nasza trójka jest odpowiedzialne za

stronę liryczną. W zależności od tematyki utworu i

skąd pochodzi inspiracja, zawartość tekstowa jest poważniejsza

od "By the End of the Devil". Czuliśmy, że

mamy więcej do powiedzenia, więcej życiowych tematów

i rzeczy dziejących się w tym skorumpowanym

SATAN’S HOST 9


świecie, jest wiele

rzeczy, które nas

inspirują. Lubię

umieścić trzycztery

różne

punkty widzenia

w moich tekstach.

Lubię, kiedy

słuchacz musi

myśleć poza "pudełkiem"

i szukać

odpowiedzi.

Przez całe życie

byliśmy okłamywani

przez rządy

i religie. Myślę,

że wielu ludzi nigdy

tak naprawdę

nie zastanawia

się, dlaczego

rzeczy wyglądają

w taki, a nie inny

sposób i po prostu

ślepo podążają

za obyczajami i

wiarą w system,

który niszczy ludzkość.

Spotkały was kiedyś z tego tytułu jakieś nieprzyjemności

ze strony pewnych religijnych organizacji?

Jakieś akcje typu odwoływanie koncertów etc.?

Patrick Evil: Tak, oczywiście, ponieważ Ameryka jest

głównie wyznania chrześcijańskiego, a ci ludzie mają

najbardziej ograniczone myślenie z jakim się jak dotąd

spotkałem. Zostałem wychowany w wierze okultystycznej,

więc te wierzenia nie mają powiązania z moim.

Studiowałem ich religię, ale oni nigdy nie uczyli się o

mojej. Mówią kłamstwa na nasz temat.

Anthony Lopez: Niektóre grupy religijne w Puerto

Rico próbowały nakłonić fanów do bojkotu naszego

koncertu w tamtym kraju. Powiedzieli, że przyjdą i będą

protestować przed koncertem. Ostatecznie przestraszyli

się i nie pokazali się, ale dla nas to była świetna

reklama.

Pozostając przy inspiracjach. Co Was inspirowało w

początkach kariery, a co dzisiaj? Jakie zespoły

wywarły na Was największy wpływ?

Patrick Evil: Myślę, że największy wpływ na mnie

miało na początku i nawet teraz było to, jak zniekształcony

dźwięk gitary elektrycznej przechodzi przez

100-tu watowy wzmacniacz, wszyscy świetni ludzie

grający ciężką muzykę oraz moc i głośność muzyki.

Właśnie dzięki kocham muzykę i nadal mnie napędza!

Anthony Lopez: Byłem wielkim fanem Iron Maiden,

Kiss, Mercyful Fate/King Diamond od ich początków.

Słucham dużo różnej muzyki, również oprócz

metalu. Lubię dużo dziwnych rzeczy, ale taki po prostu

jestem. Lubię uczyć się innych stylów i łączyć je z

moim. Gram na perkusji od 7 roku życia, w bar bandach

grałem mając 13 lat, dla mnie zawsze była to miłość

i pasja. Żyję dla muzyki.

Dlaczego wasz drugi album zatytułowany "Midnight

Wind" nigdy nie ujrzał światła dziennego? Co

się stało z tymi utworami?

Patrick Evil: Nigdy nie mieliśmy wsparcia, żeby nagrać

to jak chcieliśmy. Mieliśmy więcej piosenek, zagraliśmy

i nagraliśmy to co mogliśmy. W tamtym czasie

interesowały się nami różne wytwórnie, ale po prostu

nie wyszło to tak, jak chcieliśmy.

Podobna sytuacja była w 2002 roku z albumem

"Legions of the Fire Age". Jak to wyglądało w tym

przypadku?

Patrick Evil: Tak, mieliśmy więcej niż wystarczająco

materiału na ten album. Wyprodukowaliśmy go i nagraliśmy

sami, ale wtedy zmieniliśmy skład zespołu i

nigdy oficjalnie go nie wydaliśmy, tylko tak dla siebie.

Później, niektóre z tych piosenek trafiły na "Burning

the Born Again".

"Virgin Sails" to już czwarty krążek wydany nakładem

Moribund Records, więc chyba jesteście zadowoleni

ze współpracy z nimi?

Patrick Evil: Właściwie to nasze siódme wydawnictwo

w Moribund. Zaczynając od "Burning the Born

Again", "Satanic Grimoire", "Great American Scapegoat",

"Power, Purity, Perfection", "By the Hands Of

The Devil", "Celebration" do "Virgin Sails". Wierzyli

w nas, kiedy nikt inny tego nie robił, przez co w pewien

sposób jesteśmy lojalni względem ich.

Anthony Lopez:

Moribund było

dla nas wspaniałe,

ciężko nam

wszystkim było w

przemyśle, a oni

nadal byli w stanie

wydawać nasze

albumy. "Virgin

Sails" został

opóźniony, ale

udało się go wydać.

Mamy świetną

relację z Moribund.

Wersja winylowa

ukazała się

natomiast via

High Roller Records.

Możecie

powiedzieć kilka

słów na temat tego

wydawnictwa?

W jakiej

ilości będzie dostępne?

Patrick Evil:

Uwielbiam, kiedy nasze albumy są wydawane na winylu.

High Roller zawsze wykonuje kawał świetnej roboty.

To zaszczyt, że możemy z nimi pracować. Przy każdym

naszym wydawnictwie wykonują świetną pracę!

Anthony Lopez: Album na winylu wyszedł 31 października

przez High Roller. Nie wiem co mógłbym

powiedzieć więcej, oprócz tego, że jest na winylu. High

Roller produkuje świetne rzeczy.

Za oprawę graficzną waszej płyty już po raz piąty

odpowiada słynny Joe Petagno. Jak doszło do Waszej

współpracy? Mówiliście mu czego mniej więcej

oczekujecie czy też zostawiliście mu wolną rękę?

Patrick Evil: To wspaniałe, że Joe robi dla nas

okładki. Od kiedy skontaktowaliśmy się z nim za pierwszym

razem, żeby pracował z nami, zawsze potrafi

uchwycić ogień, jaki mamy na okładkach, które dla nas

maluje. Zazwyczaj rozmawiam z Joe, wysyłam mu surowe

wersje utworów i teksty, żeby znał nasze pomysły.

Zazwyczaj ma wiele pomysłów i wysyłam nam

szkice, albo po prostu przedstawia nam koncepcję i

rozwala nas. Uwielbiam z nim pracować, bo zawsze

wie co potrzebujemy, czasem nawet jeżeli mu tego nie

powiemy.

Anthony Lopez: Mamy świetną relację z Joe. Zwykle

podsuwamy mu nasze wczesne pomysły na to, co chcemy

mieć na albumie, a on je rozwija i za każdym razem

rozwala nas ostateczną wersją okładki. Jest wielkim

fanem muzyki i lubi z nami pracować.

Jaka przyszłość jest przed Satan's Host? Jakie cele

stawiacie przed sobą?

Patrick Evil: Obecnie kończymy pisanie naszego nowego

albumu i próbujemy grać jak najwięcej koncertów.

Czuję, że jesteśmy blisko, żeby się przebić i stać

się czołową nazwą w przemyśle i przejąć przewodnictwo

w prawdziwym metalu na całym świecie.

Anthony Lopez: Obecnie kończymy sesje tworzenia

na kolejny album i przygotowujemy się do wejścia do

studia latem. Jesteśmy chętni do grania i bycia wszędzie,

więc staramy się mieć jak najwięcej możliwości na

trasę i koncerty.

To już wszystkie pytania z mojej strony. Ostatnie

słowa dla polskich fanów?

Patrick Evil: Dziękujemy wszystkim naszym fanom i

waszemu magazynowi za wsparcie. Będziemy dalej

wypuszczać metal dla was wszystkich. Kupujcie nasze

albumy. Zobaczcie nas na żywo. Pomóżcie doprowadzić

nas do czołówki!

Anthony Lopez: Polskie Legiony rządzą!!! Dziękujemy

za wsparcie! Mamy nadzieję, że wkrótce wszyscy

się spotkamy!!!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HMP: Trudno jest zarzucić Hiraxowi jakiś słaby

album. Najnowsze wydawnictwo na pewno nim

nie jest i można powiedzieć z całą pewnością, że

spełnił pokładane w nim oczekiwania. Jak tam nastroje

na progu premiery najnowszego krążka?

Katon de Pena: Bardzo dziękuję za twe miłe słowa.

Wszyscy w Hirax jesteśmy bardzo podekscytowani

tym, co osiągnęliśmy na "Immortal Legacy". Przewiduję

prawdziwą thrash metalową eksplozję grubych

rozmiarów w dniu premiery!

Czy pokusiłbyś się o stwierdzenie, że jest to dotychczasowo

wasz najlepszy album? Czy uważasz,

że tym wydawnictwem możecie znacząco wpłynąć

na to, co się będzie działo na thrash metalowej scenie

w najbliższych latach?

Czuję, że stworzyliśmy coś bardzo szczególnego,

wręcz nieziemsko epickiego. Teraz czas na fanów, by

osądzili nasze dzieło i to czy na dłużej zatrzyma się

w thrash metalowych annałach. Jestem przekonani,

że zagorzali fani Hirax zostaną wgnieceni w ścianę,

gdy usłyszą ten materiał. "Immortal Legacy" sprawi,

że łby pójdą w ruch, a z uszu będzie ściekać krew!

Wasza muzyka pozostaje wierna swoim korzeniom.

Czy nigdy nie przemknęła wam przez głowy

myśl, że od czasu do czasu warto trochę poeksperymentować

poza granicami prawilnego thrash metalu?

Hirax zawsze pozostanie wierny prawdziwemu thrashowi.

Żadnych kompromisów, żadnych półśrodków,

żadnego lecenia na kasę, żadnej komercji.. Ludziki,

które kupują nasze nagrania wiedzą, że jesteśmy

wobec nich uczciwi. Zawsze będziemy lojalni

wobec naszych thrash metalowych korzeni. Thrash

till death…

Obecnie jesteś jedynym oryginalnym członkiem

zespołu. Jest już tak od jakiegoś czasu. Czy to

oznacza, że to głównie ty odpowiadasz za wszystkie

ważne decyzje w zespole?

Myślę, że jest już sprawą oczywistą, że to ja tu jestem

u władzy, jednak wszystko zawsze najpierw

obgaduję z zespołem zanim poweźmiemy jakąś ważką

decyzję. To jednak ja zawsze mam ostatnie słowo

w każdej kwestii. Goście z zespołu ufają mi, ponieważ

wiedzą, że to jest moje życie i moja religia. Ja

żyje, śpię i oddycham Hiraxem, dwadzieścia cztery

godziny na dobę każdego dnia.

W jaki sposób pisaliście muzykę na "Immortal Legacy"?

Wszystkie riffy ułożył Lance czy też w tej

dziedzinie miał miejsce wysiłek grupowy?

Pracujemy głównie u mnie w domu. Jakieś 90% muzyki

tam powstało. Wszystkie riffy wychodzą spod

ręki Lance'a Harrisona - to jest jego robota. Wybieramy

najlepsze kawałki i przedstawiamy je reszcie

zespołu. Większość utworów jest skomponowana i

zaaranżowana zanim w ogóle wejdziemy do sali

prób. Pozostałe 10% muzyki tworzymy podczas

wspólnego grania na próbach. Świetnie się nam razem

współpracuje i wszyscy rozumiemy to jak tworzyć

ciężką muzykę.

Utwory na nowym albumie są głośne i pełne mocy.

Każda kompozycja wręcz tętni wewnętrzną energią

i siłą. Spodziewaliście się osiągnięcia tak dobrego

efektu zanim weszliście do studia?

Byliśmy świadomi tego, że nasz wysiłek zaowocuje

mocarnie brzmiącym materiałem. Chcieliśmy podciągnąć

naszą muzykę na poziom wyżej. Mieliśmy

przy tym na uwadze nasze koncerty, lecz także

chcieliśmy osiągnąć mega epickie brzmienie w studio.

W ten sposób połączyliśmy głośność i surowość

w jedno!

Dlaczego zdecydowaliście się dodać taką kompozycje

jak "Earthshaker" do albumu? Nie chodzi o

to, że jest zła, wręcz przeciwnie, jednak chciałbym

się dowiedzieć czyj był to pomysł by dodać taki

motyw do reszty utworów?

To był mój pomysł. Usłyszałem pewnego razu jak

Lance grał ten motyw w naszej sali prób. Spodobało

mi się to niesamowicie. Pan Harrison stworzył bardzo

interesującą partię gitarową.

Podobnie z "Atlantis". Co was popchnęło w zarejestrowanie

krótkiego fragmentu z samą gitarą basową?

Na najnowszym albumie chcieliśmy także pokazać

10

SATAN’S HOST


diving i niekończące się slam pity. Wszędzie pełno

zaciśniętych pięści w powietrzu i morze wylewanego

potu. To był prawdziwy thrash metal, koncert którego

nigdy nie zapomnę! Na scenie było sporo polskiej

wódki, więc koncert był tym bardziej udany. Jesteśmy

niezmiernie dumni z polskich fanów. Są tacy

jak my - żyją dla heavy metalu.

sprawach oraz o fanach Hirax z całego świata.

głębie instrumentalną zespołu. Nasz basista Steve

Harrison, młodszy brat Lance'a, wymyślił te niesamowitą

basową kompozycję. Myślę, że "Atlantis"

jest świetnym uzupełnieniem do "Earthshakera".

Okładka albumu została stworzona przez legendarnego

Phila Lawvere'a. Jego styl jest bardzo charakterystyczny.

Każdy chyba kojarzy jego prace na

albumach Kreatora, Deathrow czy Enforcera. Bardzo

podoba mi się to, co stworzył dla "Immortal Legacy"

i wydaję mi się, że jego kreska lepiej pasuje

do Hirax niż prace Eda Repki. A jak ty uważasz?

Myślę, że Philip był idealnym wyborem na twórcę

malowidła olejnego na okładkę naszego wydawnictwa.

To była jego pierwsza praca od dwudziestu pięciu

lat. Stworzył niesamowite dzieło. Wiem jak wyglądała

praca na "Empreror's Return" Celtic Frost,

więc wiedziałem, że spełni nasze pokładane w nim

nadzieje i to z nawiązką! Okładka "Immortal Legacy"

tętni thrashem! Myślę także, że ta praca nawiązuje

również do okładek z lat siedemdziesiątych i

osiemdziesiątych - Uriah Heep, Nazareth, Molly

Hatchet, Budgie i tak dalej.

Z uszu będzie ściekać krew

Kompromisów brak, tylko żelazne konkrety - tak wygląda twórczość Hirax od samego

początku i tak też jest i tym razem. Thrash metal serwowany nam przez załogę przesympatycznego

Katona zawsze był charakterystyczną i na swój sposób świeżą szarżą stali i destrukcji.

Ta formacja, założona w 1981 roku, funkcjonująca najpierw pod nazwą L.A. Kaos, a następnie

K.G.B., nadal prze do przodu z siłą oblężniczego tarana. Sterowana przez jedną z barwniejszych

i oryginalniejszych postaci w metalowym biznesie - Katona de Penie - nadal stanowi ważny czynnik

na scenie metalowej. Dlatego zapraszam do przeczytania poniższego wywiadu. Rozmawialiśmy

z Katonem nie tylko o nowej płycie, ale także o zamierzchłej historii zespołu, bieżących

Foto: SPV

Splitów Hiraxa jest jak mrówków. Dlaczego darzycie

tak wielką estymą wydawnictwa tego typu?

Powodem dla którego tak bardzo lubimy wydawać

splity jest fakt, że zawsze robimy je z zespołami, które

szanujemy, na przykład nasz najnowszy split jest

robiony razem z Sodom. Te wydawnictwa są świetne

dla zespołów, gdyż w ten sposób otwieramy się

dla publiczności tego "drugiego zespołu". W ten sposób

rozprzestrzeniamy swoją muzykę gdzie tylko się

da.

Co robiłeś w latach dziewięćdziesiątych? Aktywność

Hirax uległa zawieszeniu w 1989 roku, a później

śpiewałeś w House of Suffering, lecz co było

potem?

Nawet, gdy nie byłem członkiem żadnego zespołu,

to nadal byłem zaangażowany w heavy metal. Pracowałem

dla różnych wytwórni i sklepów muzycznych,

a także organizowałem koncerty dla zespołów, które

dopiero uczyły się tajników przemysłu muzycznego.

Pomogło mi to w późniejszych latach, gdy zreaktywowałem

Hirax w 2000 roku.

Hirax jest zespołem, który jeździ na światowe

trasy. Czy w takim razie widzisz jakieś wyraźne

różnice między fanami z USA i Europy?

Większość naszych koncertów, niezależnie od tego

gdzie mają miejsca, są spektaklami kompletnego szaleństwa

ze strony fanów. Rzekłbym jednak, że w

Ameryce Południowej tego szaleństwa jest jednak

W sesji nagraniowej wzięło gościnny udział trzech

gitarzystów. Co dokładnie jest ich autorstwa na

płycie?

Byli to Rocky George z Suicidal Tendencies, Jim

Durkin z Dark Angel oraz Juan Garcia z Agent

Steel. Każdy z nich nagrał po trzy solówki. Była to

niesamowita przeprawa, gdyż każdy z nich po prostu

niszczy swymi akrobacjami na gryfie Naprawdę,

szczerze uważam, że ci goście to są najlepsi muzycy

w muzycznym biznesie.

Mike Guerrero dołączył do Hirax w 2011 roku, jednak

nie widzę nigdzie żadnej wzmianki o nim na

płycie.

Teraz już z nami nie gra, gdyż nie nauczył się materiału,

który mieliśmy zarejestrować w studiu nagraniowym.

Na albumach Hirax znajduje się wiele utworów,

które mają hiszpańskojęzyczne tytuły. Moje pytanie

jest dość proste - skąd taki pomysł?

Hirax posiada ogromną bazę fanów w krajach hiszpańskojęzycznych

na całym świecie. Te utwory są

specjalną dedykacją dla tych maniaków. Wierzymy

w jedność poprzez muzykę i szanujemy wszystkie

kultury bez względu na to do jakich krajów się udajemy.

Jak to się stało, że Tom G. Warrior z Celtic Frost

jest autorem waszego oryginalnego logo?

Przyjaźnie się z Tomem już od ponad trzydziestu

lat. Gdy byliśmy młodsi pisaliśmy do siebie bardzo

często przy okazji wymieniając się kasetami. Darzę

go naprawdę wielkim szacunkiem. Tom zaprojektował

logo Hirax i Celtic Frost mniej więcej w tym

samym czasie. Używamy go nieprzerwanie od 1984

roku, gdy podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade i z

Roadrunnerem.

Twoja maniera śpiewania jest bardzo oryginalna i

charakterystyczna. Kim byli ci na których się

wzorowałeś za młodu?

Gdy zaczynałem śpiewać dużą inspiracją dla mnie

był Ronnie James Dio, Ian Gillan, Klaus Meine,

Marc Storace, Bon Scott, Rob Halford, Phil Lynott

i tak dalej. Dzisiaj głównie słucham Luciano

Pavarottiego. Co do wokali na naszym najnowszym

albumie, bardzo dużo zawdzięczam naszemu producentowi

Billemu Metoyerowi. Pracował naprawdę

ciężko, by wydobyć ze mnie absolutnie to, co najlepsze.

Nie powiem, jestem bardzo zadowolony z rezultatu

jaki osiągnął!

Jakie kroki podejmujesz by zachować swój głos?

Czy stosujesz jakieś określone ćwiczenia?

Cóż, zawsze jest dobrym pomysłem, by rozgrzać

swoje gardło przed śpiewaniem. Dobre jedzenie i odpowiedni

odpoczynek tez pomagają. Staram się zawsze

nawadniać moje struny głosowe, dlatego piję

bardzo dużo wody.

Wypuściliście DVD zatytułowane "First Time In

Poland" zarejestrowane podczas waszego występu

w kwietniu 2011 na Silesian Massacre II. Jak wspominasz

tamten występ i tamten wieczór?

Posiadamy bardzo szczególną więź z fanami z Polski.

Bardzo kochamy ten kraj i ludzi. Ten koncert

był jednym z najdzikszym i szaleńczych występów

jakie kiedykolwiek zagraliśmy. Nieprzerwany stage

ciut więcej. Thrash metal jest prawdziwą pasją dla

naszych fanów z tamtego zakątka świata. Muszę

powiedzieć, że polscy fani bardzo mi przypominają

tamtych maniaków, gdyż też są oddani muzyce w

stu procentach. Zwykle przed występem możemy

usłyszeć publiczność śpiewającą Hiraxowe przyśpiewy

piłkarskie zanim wejdziemy na scenę. To zawsze

wskazuje na to, że koncert będzie piekielnie dziki i

szalony!

Bardzo dziękuję za czas jaki nam się zgodziłeś

poświęcić. Teraz przyszła kolej na twoje ostatnie

słowa dla polskich fanów Hirax.

Na zdrowie! Fani Hirax w Polsce - dziękuję wam za

wasze zagorzałe wsparcie. Widzimy się na trasie po

premierze "Immortal Legacy" przez Steamhammer/SPV

Records. Sprawdzajcie wieści na naszej

oficjalnej stronie.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HIRAX 11


Mierzenie się z klasyką

Dla jednych kapela na miarę Metaliki, dla drugich jedna z wielu kapel, która gra

thrash metal. Jednak mimo zajętego stanowiska trzeba przyznać, że Flotsam and Jetsam to

kultowa kapela, która odbiła swoje piętno na muzyce thrash metalowej i nie tylko. Niczego

nie muszą już udowadniać, a jednak postanowili zmierzyć się z klasyką czyli "No Place For

Disgrace". Nowe wersja nie ustępuje oryginałowi, co nie jest takie proste. O motywach nagrania

ponownie tego kultowego albumu, a także innych ciekawych sprawach udało mi się

porozmawiać z Kellym Davidem Smithem, który starał się bardzo wyczerpująco odpowiadać.

udziału w nagrywaniu "No Place For Disgrace", za to

brał udział w jego tworzeniu w 1988 roku. Nadało to

sens, żeby przywrócić do pomysłu o "No Place For

Disgrace". Słyszałem od wielu fanów, że od lat nie

mogli już nigdzie znaleźć tego albumu. Tym razem,

Michael Gilbert miał kopie oryginalnego kontraktu

z Elektrą i wyczytał, że po pięciu latach możemy nagrać

go ponownie. To była dla nas wspaniała informacja,

mogliśmy nagrać "No Place For Disgrace" jeszcze

raz i zebrać oficjalny skład na sesję. Dało nam

to również możliwość zrobienia go w taki sposób, jak

chcieliśmy od samego początku.

Czy nie lepiej było nagrać nowy materiał?

Kelly David-Smith: Ten zespół pokazał przez wiele

lat, że potrzeba trochę czasu, żeby coś stworzyć i wydać,

to był sposób na pozyskanie Michaela, utrzymanie

na nas uwagi podczas okresu tworzenia i utrzymaniu

tempa po "Ugly Noise". A także, żeby oddać

to z powrotem w ręce fanów.

Czy przez ponowne nagranie kompozycji z "No

Place For Disgrace" mamy rozumieć, że album z

1988 był niedopracowany? Czy te zmiany i nowa

wersja były koniecznie? Jaki był wasz zamiar?

Kelly David-Smith: Nie, w ogóle. Patrzymy na to w

następujący sposób. W latach 1987 - 1988 byliśmy

bardzo młodzi, bardzo nowi, bardzo niedoświadczeni

w pracy z dużymi wytwórniami i ogólnie, jak się w to

gra. Nasz menadżer był zajęty przez większość czasu

Megadethem (kolejny wybór, który był dla nas bardzo

pouczający). W pokoju mikserskim z Michaelem

Wagenerem, gitara brzmiała nie tak jak chciał

Gilbert, a po małej kłótni odpuściliśmy, bo Wagener

miał wielkie nazwisko, a my byliśmy malutcy i był to

nasze pierwsze wydawnictwo z Elektrą. Naprawdę

nie wiedzieliśmy jak bardzo mogliśmy na niego naciskać.

Chcieliśmy utrzymać swój status w wytwórni,

więc odpuściliśmy. Po drugie. Troy był w zespole tylko

niespełna rok, dopiero co został absolwentem

szkoły muzycznej w Hollywood i był jednym z trzech

faworytów podczas przesłuchań do Metalliki. Jak już

zostało powiedziane, nagraliśmy "No Place For

Disgrace", a nie jestem pewny, czy byliśmy na to w

100% gotowi. Trochę się chyba pośpieszyliśmy i słychać

to w naszej grze. Wracając do niej dzisiaj po tylu

latach, chcieliśmy mieć pewność, że wyjdzie dobrze,

czysto i precyzyjnie. Dokonaliśmy pewnych zmian,

które dodaliśmy, a powstały w wyniku grania ich

przez wiele lat na żywo, więc ja dodałem coś od siebie

w tej kwestii. AK modyfikował "Hard On You" nawiązując

do współczesnych problemów związanych z pobieraniem.

PMRC zniknęło i większość nowych fanów

by tego nie zrozumiało. Tak więc część zawartości

została zaktualizowana, żeby lepiej dopasować się

do współczesnego świata.

HMP: Witam was gorąco, na samym wstępie

chciałbym zacząć od pogratulowania wam całkiem

udanego "No Place For Disgrace". Co prawda nie

jest to nowy materiał, ale album należy traktować

jako nowy krążek. Powiedzcie więc, jak reagują fani

na wasz "nowy" album?

Kelly David-Smith: Dzięki za miłe słowa. Początkowo

było wiele sceptycznej i negatywnej paplaniny na

temat ponownego nagrania klasyka. Po tym jak wyszła,

ludzie tacy jak wy, zaczęli wystawiać nam komentarze

o pozytywnej naturze i wtedy sceptycy zaczęli

się odwracać i sprawdzać, co nagraliśmy. Nie

spodziewaliśmy się dużo po współczesnym internetowym

świecie krytyków online za klawiaturą. Albo ją

kochają, albo nienawidzą. Zabawne jest to, że większości

z nich nie słyszała naszego albumu. Mogę się

założyć, że większość z nich nigdy nie grała na jakimś

instrumencie. Ludzie są zabawni, obserwuję to nie

tylko na przykładzie muzycznego świata. Byłem na

wiosennym treningu baseballowym i to samo dzieje

się u ludzi (kobiet i mężczyzn), którzy w swoim życiu

prawdopodobnie uprawiali jakiś sport przez dwie

sekundy i mają małe pojęcie ile kosztuje zostanie profesjonalnym

sportowcem czy muzykiem. Wyrzucają z

siebie komentarze - bo każdy ma do tego prawo - nawet

jeżeli nie ma pojęcia o latach ćwiczeń, aby dotrzeć

do miejsca o jakimś poziomie. Słabo.

Foto: Metal Blade

Możecie wyjaśnić skąd się wziął pomysł na to by

zagrać na nowo materiał z waszego klasycznego albumu

jakim bez wątpienia jest "No Place For Disgrace"

z roku 1988?

Kelly David-Smith: Pomysł pojawił się w 2006 roku,

po wydaniu jubileuszowej wersji "Dooomsday For

The Deceiver" z okazji 20-lecia albumu. Fani natychmiast

zaczęli pytać o zremiksowanie i zremasterowanie

"No Place For Disgrace" tak jak "Dooomsday

For The Deceiver". W tamtym momencie nie grałem

we Flotsam i pracowałem tylko nad projektem

"Dooomsday For The Deceiver", a Craig i Mark nie

mogli nadać pomysłowi historycznego ujęcia, które ja

dodałem. Pracowali wtedy nad tym, nad czym w tamtym

czasie pracowali z zespołem. Więc kiedy pojawiła

się taka prośba, zacząłem zastanawiać się i szukać, co

można by zrobić. Skontaktowanie się z odpowiednimi

ludźmi zajęło trochę czasu. Mimo upadku Elektry

i zaprzestaniem tłoczenia przez nich "No Place For

Disgrace" po tym jak odeszliśmy z wytwórni na początku

lat 90-tych, nadal mieliśmy względem nich

spory dług do spłacenia. Żeby zrobić cokolwiek, musieliśmy

też licencjonować naszą własną muzykę, co

dodało kolejne wydatki, na jakie nie byliśmy przygotowani.

Zostawiłem więc ten pomysł, bo nie będąc w

zespole, to nie był czas, ani miejsce żeby przepchnąć

ten pomysł. Po "Ugly Noise" i odejściu Jasona Warda

byliśmy w trasie z tym wydawnictwem z wynajętymi

ludźmi, żeby wszystko się dalej kręciło. W 2010 roku

przed moim powrotem do Flotsam, zacząłem odnawiać

swoją relację z Michaelem Spencerem, który

dołączył do Flotsam po odejściu Newsteda do Metalliki

w 1987 roku. Został zwolniony z obowiązków

przed "No Place For Disgrace" w 1988 roku. Rozmawialiśmy

i przyjechał na nasz ostatni koncert tej

trasy, żeby nas zobaczyć. Po powrocie z trasy do domu,

wynajęci ludzie postanowił ruszyć dalej swoja

drogą, więc zadzwoniliśmy do Michaela i zapytaliśmy,

czy nie chce wrócić. Mieliśmy trochę czas po

"Ugly Noise" ale nic się nie zrodziło. Wtedy zaczął

się formować pomysł. Michael nie brał właściwie

Która wersja tego albumu w/g was brzmi lepiej? No

i dlaczego?

Kelly David-Smith: Wyżej wspomniałem, że edycja

z 2014 roku jest dla mnie tym, czym powinna być na

początku, zarówno pod względem dźwięku jak i dokładności.

Zostało ulepszone przede wszystkim brzmienie i

okładka. Muzycznie już takich wielkich zmian nie

ma. Czy taki był właśnie zamiar?

Kelly David-Smith: Myślę, że już odpowiedziałem

na to pytanie.

Wiele osób stawia was na równi z Metalliką.

Uważają, że jesteście również wpływowym zespole

jeśli chodzi o thrash metal. Co o tym sądzicie? Jak

się do tego odniesiecie?

Kelly David-Smith: Schlebia mi, że ktoś przyrównują

nas do zespołu tego kalibru. Myślę, że każdy

zespół sięga do takiego poziomu, ale nikt nie jest

nawet blisko poziomu wpływu, jaki Metallika ma na

metal. Nie rock, Kiss jest królem w kategorii rock. Na

wartość części Metalliki było również zasługą Jasona,

a Mettalika z kolei miała na nas wpływ. O ile

będąc inspiracją uścisnęliśmy wiele dłoni innych

muzyków, którzy nam to powiedzieli. To wielki zaszczyt

dla każdego muzyka, usłyszeć coś takiego. To

oznacza, że Flotsam zostawiło swój ślad w świecie.

Czego więcej możesz chcieć będąc muzykiem.

Czy w czasie sesji nowej wersji "No Place For Disgrace"

myśleliście żeby zaprosić Jasona Newsteda?

Kelly David-Smith: Podczas nagrywania pojawił się

pomysł, żeby zaprosić wielu różnych muzyków, z

12

FLOTSAM AND JETSAM


którymi pracowaliśmy w 1988 roku, żeby zagrali z

nami jako pewnego rodzaju hołd dla 1988 roku i metalu.

Jason był jednym z tych, których poprosiliśmy

o pomoc. Jednak w tamtym czasie, Jason pracował

nad swoim projektem i trasą, więc nie był dostępny.

Jak oceniacie jego wpływ na kształt muzyki Flotsam

and Jetsam?

Kelly David-Smith: Ciekawe pytanie. Miał wpływ

na nas tylko wtedy, kiedy był w zespole. Po tym jak

odszedł nie miał za dużo wspólnego z nami w zakresie

kształtowania nas czy wpływu. Ludzie po prostu

utożsamiają nas jako: "Zespół, z którego pochodzi

Newsted". Miało to wiec wpływ z dala od nas, ponieważ

nie ważne jak dobra była nasza muzyka, ludzie

tylko to by widzieli. Nasza muzyka mówi sama

za siebie. Jason był częścią piętnastu utworów Flotsam

and Jetsam. Mamy ich ponad sto. Rzeczą, która

miała na nas największy wpływ, było to jak Jason

utrzymywał nasz biznes i korespondował z fanzinami

i magazynami w latach 1984-85. Dzięki temu znalazł

się wysoko na liście, kiedy chodziło o przesłuchania

do Metalliki. Był tam i dawał z siebie wszystko, żeby

otworzyć nam drzwi. Dzięki naszej wspólnej muzyce

osiągnęliśmy wysoki status w magazynach takich jak

Kerrang w 6K. Ale to Jason otworzył nam drzwi, żeby

ludzie mogli nas usłyszeć. Jesteśmy mu za to bardzo

wdzięczni.

Nowa wersja właściwie została zarejestrowana

przez tych samych muzyków.

Kelly David-Smith: To akurat nie jest prawda. Troy

Gregor był na wersji z 1988 roku. Michael Spencer,

który pisał na "No Place For Disgrace", nie znajduje

się na tej wersji. Rozważaliśmy go jako oryginalnego

członka tamtego procesu tworzenia.

Niektóre utwory nabrały innego wydźwięku. Weźmy

np. "Dreams of Death" ma z początku ciekawe

tło. Dlaczego akurat takie rozwiązanie wybraliście?

Kelly David-Smith: Unowocześniliśmy je używając

pomysłów, które pojawiły się już po fakcie. Wiele

razy pojawia się coś po czasie, co pasuje lepiej niż coś

podczas nagrywania. Nie jest to rzadkością.

"Escape From Within" nie ma swojego charakterystycznego

wejścia. Co przeszkadzało w tamtym

otwarciu kompozycji?

Kelly David-Smith: I znowu, chodziło nam o

wzmocnienie brzmienia a także jego unowocześnienie.

Tak jak przy koncepcji okładki, w pewnych elementach

cofnęliśmy się. "Escape From Within" mówiło

o eutanazji, oryginał nie do końca uchwycił

emocje tego pomysłu, więc trochę go udramatyzowaliśmy,

a zrobiliśmy to za pomocą skrzypiec.

Nawet cover Eltona Johna brzmi nieco inaczej. Czy

nie myśleliście aby zaskoczyć fanów i wybrać jakiś

inny cover?

Kelly David-Smith: Początkowo myśleliśmy o tym

przez jakiś czas, kiedy przygotowywaliśmy się do nagrywania.

Trzeba brać pod uwagę zarówno ogólny

obraz jak i historię, robiąc coś takiego. Nie zawsze

chodzi o to, czego chce zespół, fani są dla nas bardzo

ważni. Wcześniej wspomniałem, że chcieliśmy przywrócić

światu klasykę, więc zostaliśmy względem niej

lojalni.

Czyli chcieliście być wierni starej trackliście?

Kelly David-Smith: Tak

W roku 1990 ukazał się trzeci album a mianowicie

"When the Storm Comes Down", który przez wielu

jest tym słabszym albumem w porównaniu do

dwóch pierwszych. Jak się do tego odniesiecie?

Kelly David-Smith: Po wydaniu "Dooomsday For

The Deceiver" i "No Place For Disgrace" ciężko

było je pobić. Mieliśmy z "When the Storm Comes

Down" dużo problemów, znowu zmieniliśmy wytwórnię

i management z Elektry na UNI/MCA.

A&R, który nas tam doprowadził zostawił nas i

przeniósł się do Geffen. Nasz nowy człowiek nie miał

pojęcia o prawdziwym metalu. Muzycznie, na płytę

silny wpływ miał Troy. Troy/Braverman napisali

większość tekstów, gdyby nie brał w tym udziału

Braverman, nie wiedziałbyś o czym są niektóre kawałki.

Troy interesował się bardziej awangardowym

typem muzyki, bardzo dalekim od tego co robimy,

oddzielał się od nas w tamtym czasie. Byliśmy wielkimi

fanami Alexa Perialisa i jego wkładu w metal.

Wszystkich podstaw dokonualiśmy stosując procesy

analogowe, brzmiały zabójczo. Kiedy weszliśmy do

studia, człowiek z A&R domagał się, żeby Alex użył

cyfrowych procesów na tej płycie. Alex nigdy wcześniej

ich nie używał i był mniej lub więcej zmuszony

do tego przez wytwórnię. Ostatnio, w rozmowie z technikiem

masteringu odkryłem, że w tamtym czasie -

rok 1990 - procesy cyfrowe były nadal nowością i jeżeli

ktoś nie potrafi się nimi prawidłowo posługiwać,

mógł spowodować dużą stratę w dynamice i tonacji.

Nie obwiniamy o to Alexa, ale straciliśmy coś ważnego

w tym procesie, przez co straciliśmy ciepło. Fani

albo ją kochali, albo nienawidzili. To był nasz "Saint

Anger" 1990 roku. Muzycznie było zupełnie inaczej,

nie obawialiśmy się o ten element, muzyka się zmieniała,

a alternatywa brała górę nad metalem. Nie bolało

nas, kiedy patrzyliśmy co musimy zrobić, żeby

przepchnąć się przez alternatywne rozmycie. Zawsze

poszukujemy sposobów, żeby rozwinąć się na nowym

albumie. Niektórzy mogą powiedzieć, że źle robimy,

bo nie jesteśmy przewidywalni. Fani nie lubią zmian,

nic na to nie poradzę. Nie znosimy braku zmian. To

nudne i niepotrzebne, Rush było główną inspiracją

dla perkusisty i przez to miało wielki wpływ na rozwój

i rozbudowę koncepcji.

Potem nieco eksperymentowaliście ze swoim stylem

o czym świadczyć może album "Cuatro". Skąd taka

zmiana?

Kelly David-Smith: Myślę, że odpowiedziałem na to

pytanie przed sekundą. Mogę dodać, że MCA nie podobał

się "sukces" "When the Storm Comes Down".

Spodziewali się więcej i dali nam tylko 90% swobody.

Na "Cuatro" chodziło o sprowadzenie do pracy nad

strukturą i komponowaniem utworów Neila Kernona.

Nie zamierzaliśmy udawać kogoś innego, a MCA

wierzyli, że potrzeba nam wskazówek od profesjonalisty.

Podobała nam się praca z Neilem. Pomógł nam

wnieść przestrzeń do utworów i osiągnąć efekty takie

jak w "Secret Square", "Hypodermic Midnight Snack"…

Po "My God" mieliście dłuższą przerwę, ale się nie

rozpadliście. Co wtedy się wydarzyło? Skąd taka

decyzja?

Eric A.K.: To była nieplanowana decyzja. Naprawdę

nie da się ułożyć harmonogramu dla kreatywności,

albo sztuki. Tworzymy wtedy kiedy tworzymy i kończymy

prace wtedy, gdy są ukończone.

Kolejne wydawnictwo to "Dreams of Death",

można potraktować go jako koncept album. O czym

opowiada historia? Możecie ją streścić dla tych co

nie mieli do czynienia z tym albumem?

Eric A.K.: "Dreams Of Death" opowiada po prostu o

człowieku, który ma koszmarne sny o zabijaniu ludzi,

których kocha oraz przyjaciół. Kiedy się budzi, jego

rodzina i przyjaciele są martwi.

Czy macie zamiar zagrać na koncertach cały album

"No Place For Disgrace"?

Kelly David-Smith: Jeszcze tego nie ustaliliśmy.

Rozmawialiśmy o No Place For Disgrace Tour, ale

nic jak na razie nie przeszło. Obecnie mamy jakieś

trzy/czwarte albumu w naszej set liście.

Macie pomysł na kolejny album?

Kelly David-Smith: Jakieś pomysły kręcą się wokół

nas, ale nic nie znalazło się jeszcze na kasecie. Jesteśmy

w trakcie tworzenia, ale nie spotkaliśmy się jeszcze

całym zespołem i nie przejrzeliśmy wspólnie naszych

pomysłów.

Jakie macie plany na przyszłość?

Kelly David-Smith: Obecnie mamy zapisane w planach

letnie festiwale w Europie i koncerty w Brazylii

pod koniec sierpnia. Później ruszymy do Stanów,

albo zaczniemy hard core'ową pracę na wydawnictwo

na początek 2015 roku.

Dzięki za poświecony czas. Ostatnie słowo do waszych

fanów...

Kelly David-Smith: Flotz til Death \m/

Łukasz Frasek

Tłumaczenie : Anna Kozłowska

FLOTSAM AND JETSAM 13


HMP: Rok 2014 dopiero się zaczął, a wasze "Heavy

Metal Sanctuary" już wydaje się być jednym z najlepszych

tegorocznych albumów. Czy też tak uważasz?

Czy rozpiera cię duma, gdy patrzysz na owoc

waszych prac w studio? Czy byłeś zadowolony z efektu

końcowego, gdy po raz pierwszy przesłuchałeś finalną

wersję albumu?

Brian Smith: Cóż, pracę nad albumem zajęły nam naprawdę

dużo czasu. Cały proces tworzenia i nagrywania

był niezwykle wyczerpujący. Z początku nagrywaliśmy

wszystko w warunkach domowych, jednak z biegiem

czasu album stał się na tyle złożony, że nie mieliśmy

warunków, by go ukończyć przy takim stanie

rzeczy. Myślę, że zaczęliśmy w pełni doceniać naszą

pracę dopiero kilka miesięcy po ukończeniu początkowego

okresu tworzenia i nagrywania. Wtedy mogliśmy

odpowiednio się do niego zdystansować i ocenić go "na

świeżo". Podejrzewam, że nikt jednak nie jest usatysfakcjonowany

w stu procentach tym, co stworzyliśmy,

choć w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo zadowoleni z

rezultatu końcowego.

Jakie znaczenie kryje się za tytułem "Heavy Metal

Sanctuary"?

Zawsze konsekwentnie trzymaliśmy się własnego stylu

muzyki metalowej. Choć pewnie ktoś może postrzegać

jego część jako stereotypową albo przestarzałą, mi się

wydaję, że udało nam się wykształcić własne, charakterystyczne

brzmienie. Znajduje się w nim nutka, która

przypomina w pewnym stopniu Priestów, Accept lub

Saxon, jednak w dzisiejszych czasach niemożliwe jest,

by osiągnąć dźwięk totalnie wyjątkowy. Po prostu uważamy

swoją muzykę jako sanktuarium dla prawdziwego

klasycznego metalu. Niewiele zespołów, oprócz

tych wymienionych przed chwilą, nagrywa jeszcze takie

rzeczy.

Kiedy zostały napisane utwory? Czy są to w całości

nowe kompozycje czy można na nowym albumie znaleźć

partie napisane jeszcze w latach osiemdziesiątych?

Sanktuarium prawdziwego klasycznego metalu

Nie wiem co powiedzieć, więc wstawiam palącego się Hindenburga. Nie jest to kolejny post z

Internetu, lecz scena z klipu do tytułowego utworu z najnowszej płyty Battleaxe. Legendarna brytyjska

kapela, która stoi za jednym z najlepszych i przyobleczonych w bezapelacyjnie najbrzydszą okładkę albumów

z początku lat osiemdziesiątych, wraca do gry z nową płytą. Nie dość, że wraca w wielkim stylu, to

jeszcze miażdży genialnym wydawnictwem. Zupełnie jak Satan w zeszłym roku. "Heavy Metal Sanctuary"

nie dość, że nie ustępuje klasycznym albumom Battleaxe czyli rzeczonemu "Burn This Town" oraz "Power

From The Universe", to samo w sobie stanowi perfekcyjne przedłużenie tego szlaku dobrych płyt. Nastała

więc idealna pora dla fanów NWOBHM by zaznajomić się z nowym dziełem starych legend, a także dla

tych, którzy nie znają jeszcze nazwy Battleaxe, by poznać ten zespół i wspaniałą muzykę jaką tworzyli i

nadal tworzą.

Parę utworów rzeczywiście powstało jeszcze w latach

osiemdziesiątych - "Hail To The King", "Heavy Metal

Sanctuary" i "Kingdom Come". Zostały one jednak

gruntownie przebudowane i mają zupełnie nowe teksty.

Większość utworów jest już nowszym towarem, jednak

zawsze staramy się pozostać w ryzach tradycyjnego

brzmienia i stylu, gdy korzystamy z zalet nowoczesnych

technik produkcji dźwięku. Staramy się znaleźć

złoty środek.

Nowy album został nagrany w Trinity Heights/

Pillarbox/ Sound Studios w Newcastle upon Tyne, a

miksy i mastering wykonał Fred Purser. Jak przebiegała

praca w studio?

Preproduction i pierwsze nagrywki zrobiliśmy na laptopie

Paula. Mick i Brian nagrali swoje partie we własnych

domach. Wkrótce zorientowaliśmy się, że nie da

Foto: SPV

rady ukończyć tego projektu w takich warunkach. Nie

mieliśmy odpowiednich warunków, a przestrzeń na

dysku nam się zapełniała w rekordowym tempie. Zgodnie

stwierdziliśmy, że trzeba z tym iść do profesjonalnego

studia, bo inaczej tego nie skończymy. Po wielu

problemach technicznych i napotkaniu licznych przeszkód,

które nas jeszcze bardziej spowalniały, trafiliśmy

w końcu do studia Freda Pursera. Tutaj mogliśmy

nagrać lepiej brzmiące bębny i gitary, a także zakończyć

nagrywanie wokali. Udało nam się też uzyskać

potężnie brzmiącą produkcję dźwięku. Z powodu

problemów technicznych i finansowych praca w studio

zajęła nam prawie trzy lata.

Pierwszy album został wydany w 1983 roku przez

Music For Nation. Jak udało wam się wtedy zdobyć

kontrakt na tę płytę?

Powiedziano nam, że Cees Wessels z Roadrunnera

chcę nas zobaczyć, że słyszał już demo "Burn This Town",

które mu się bardzo spodobało. Przyszedł na nasz

koncert, a następnie zdecydował się podpisać z nami

kontrakt. "Burn This Town" zostało wydane w 1983

roku przez Roadrunnera oraz Music For Nations zależnie

od kraju.

Ten album posiadał dość… charakterystyczną okładkę.

Kto ja stworzył i dlaczego zgodziliście się na to,

by miała taki a nie inny wygląd? Jaka była wasza

pierwsza reakcja na nią?

Oryginalną okładkę wykonał Arthur Ball z Sunderlandu.

Na początku myśleliśmy, że jest to tylko wstępny

szkic, jednak Roadrunner chciał wydać album tak

szybko jak tylko się da. To samo się tyczy demo "Burn

This Town", które było wtedy w całości przez nas sfinansowane.

Chcieliśmy nagrać je na nowo z lepszym

brzmieniem i jakością produkcji, jednak wytwórnia wydała

to wszystko tak jak to od nas otrzymała. Byliśmy

przez to nieco niezadowoleni, jednak patrząc wstecz,

okazało się, że sporo ludzi uważa nasz debiut za majstersztyk!

Nakład "Burn This Town" był wznawiany wielokrotnie

w późniejszym okresie przez różne wytwórnie z

różnymi okładkami. Ten album został także ostatnio

wydany ponownie przez Steamhammer z inną (poprawioną?)

okładką. Czy był to wasz pomysł czy też

był to samodzielny ruch wytwórni?

Ponieważ stara okładka zyskała już sobie kultową reputację,

zdecydowaliśmy się stworzyć jej nowoczesną interpretację

na to wydanie. Skontaktowaliśmy się z

Louisem Limbem z Yorkshire, który zgodził się narysować

dla nas nową wersję tego projektu sprzed lat.

Efekt końcowy przypadł nam do gustu, więc użyliśmy

go do remastera, który wydał Steamhammer. Ponadto

na tym wydaniu znajduje się bonus w postaci Radio 1

Sessions z 1983 roku, który brzmi trochę bardziej tak

jak chcieliśmy brzmieć na debiutanckim wydawnictwie

niż w rzeczywistości brzmimy.

Czy ponowne wydanie "Burn This Town" oznacza,

że w najbliższym czasie także "Power From The Universe"

doczeka się swojego wznowienia?

Tak, "Power From The Universe" także zostanie zremasterowane

i wydane jeszcze tego lata przez Steamhammer.

Dodatkowo to wydanie będzie zawierało kilka

bonusów, które nie znalazły się na oryginalnym

wydawnictwie.

Wasze powiązanie ze Steamhammerem zostało

ogłoszone w lipcu 2013. W jaki sposób zawiązała się

współpraca między wami? Kto się z kim pierwszy

skontaktował?

Byliśmy już w kontakcie z pewną małą niemiecką wytwórnią,

jednak wszystko postępowało bardzo wolno i

koniec końców okazało się, że nie są w stanie zapłacić

opłat za studio, więc doszliśmy do wniosku, że trzeba

znaleźć inną firmę. Po jakimś czasie trafiliśmy do Jaapa

Wagemakera z Nuclear Blast, który choć bardzo

polubił naszą muzykę, to jednak nie był w stanie zaproponować

nam żadnego układu, tłumacząc, że nikogo

w najbliższej przyszłości do Nuclear nie zamierzają

brać. Skontaktował nas jednak z Ollym Hahnem z

SPV, któremu także nasze nagranie przypadło do gustu

i który zaproponował nam kontrakt. Bardzo nas to

uradowało, że nasze problemy w końcu się skończą i

dzięki Olly'emu uda nam się w końcu ukończyć prace

nad albumem, a ponadto wydać na nowo nasze dwa

poprzednie wydawnictwa.

Który dokładnie rok wyznacza datę wznowienia

działalności przez Battleaxe? Jak w ogóle do niej

doszło?

W 2007 roku Paul Atkinson skontaktował się ze mną

i spytał czy nie chcielibyśmy nagrać jakiegoś teledysku

do któregoś z naszych starszych utworów, bo właśnie

założył małą firmę zajmującą się działalnością filmową.

Nie widzieliśmy się od bardzo dawna i jakoś nie

byłem z początku nastawiony do tego entuzjastycznie.

W końcu jednak przekonał nas do tego pomysłu i zdecydowaliśmy

się nakręcić wideoklip do "Chopper

Attack" i wstawić go na Youtube. Sprawa przycichła do

2010 roku i nie pamiętalibyśmy o tej sprawie, gdyby

nie zaproszenie na festiwal Headbangers Open Air w

Niemczech. Prawdopodobnie organizatorzy widzieli

ten teledysk i postanowili skontaktować się z nami

właśnie dzięki niemu. Od tamtej pory jesteśmy już

aktywnym zespołem, więc data naszego reunionu to

rok 2010.

Konkretnie jak Mick and Paul trafili do zespołu?

Czy grali gdzieś wcześniej?

Mick Percy dołączył do nas w 1984 roku, kilka miesięcy

po tym jak gitarzysta Steve Hardy od nas odszedł.

Niedługo potem dokoptowaliśmy Johna Stormonta,

więc mieliśmy dwóch wioślarzy w zespole przez

pewien okres. Jednak koncerty zaczęliśmy grać ponownie

dopiero w 1985 roku. W tym składzie nagraliśmy

jedno demo w 1987 roku dla Neat Records, które

zostało potem wydane jako "Nightmare Zone". John

odszedł od nas w 1987, a niedługo potem opuścił na-

14

BATTLEAXE


sze szeregi także Ian McCormack. Zastąpił go Paul

A.T. Kinson, który grał między innymi w Skyclad. W

tym zestawieniu zagraliśmy parę dość dziwacznych

koncertów jednak zespół się w końcu rozpadł, głównie

z powodu tych wszystkich zmian na scenie metalowej.

Niewiele więcej się wydarzyło aż do roku 2010.

Ponoć nagraliście wtedy też trzeci album, zatytułowany

"Mean Machine" w 1987. Czy udało się go

wam ukończyć w całości?

Prawdę powiedziawszy nagraliśmy go w 1990 roku w

Trinity Heights Freda Pursera, jednak za szybko

skończyły nam się środki pieniężne. Niedokończone

dwucalowe taśmy-matki zawierają głównie bębny, bas

i gitarę rytmiczną. Nadal je mamy, jednak nie są w stanie

nadającym się do użycia.

Czy zamierzacie coś jeszcze robić z tym materiałem?

Nie mamy żadnych w pełni zarejestrowanych utworów

z tego czasu. Część pomysłów została użyta na najnowszym

albumie, jednak zostały one od nowa napisane

i zaaranżowane.

A co z "Nightmare Zones", które zostało wydane w

2005 roku?

Nagraliśmy to demo dla Neat w 1987 roku z własnej

kieszeni i wkrótce potem zespół został rozwiązany.

Dave po prostu sam sfinansował wydanie kopii tego

nagrania w 2005 roku, więc niełatwo jest trafić na to

nagranie. Kilka utworów miało się znaleźć na naszym

albumie w 1990 roku, ale to jak wiadomo nie doszło

do skutku.

Co dokładnie doprowadziło do rozpadu Battleaxe?

Od połowy lat osiemdziesiątych zainteresowanie

NWOBHM regularnie spadało z powodu natłoku

thrash metalu, death metalu, hair metalu, AOR a

następnie grunge'u. Kontynuowanie działalności takiego

zespołu z czasem przestało być zwyczajnie wykonalne.

Coraz trudniej było nam organizować koncerty.

Nie dało się utrzymać zespołu. Tak więc koło roku

1988 Battleaxe nic nie robił i w końcu został rozwiązany.

Battleaxe został założony w 1979 pod nazwą Warrior.

Dlaczego zdecydowaliście się na zmianę nazwy?

Warrior to był po prostu Battleaxe z innym wokalistą.

Był nim Jeff Spence i on chciał by zespół nazywał

się Warrior, mimo tego, ze w Newcastle już była

taka kapela z taką nazwą. W 1980 rozstaliśmy się z

Jeffem, a do składu dołączył Dave King. Zmieniliśmy

wtedy nazwę na Battleaxe. Dwa utwory znalazły się

na albumie "Burn This Town", mianowicie "Battleaxe"

i "Starmaker", jednak ze zmienionymi tekstami.

Mieliście krótki epizod, gdy mieliście w kapeli dwóch

gitarzystów. Nie zamierzacie już nigdy więcej tego

powtarzać?

W roku 1985 mieliśmy dwóch wioślarzy, gdy dołączył

do nas John Stormont. Gdy zebraliśmy się z powrotem

w 2010 roku zaproponowaliśmy mu, by do nas

wrócił, jednakże odmówił. Tak czy owak, rozważamy

dołączenie do składu drugiego gitarzysty, chociaż na

koncerty, gdyż dzięki temu lepiej odtworzymy nasze

brzmienie z albumu.

Jak wyglądają wasze najbliższe plany koncertowe?

Macie zaplanowany występ na Keep It True, jednak

co oprócz tego?

Mamy już ułożony grafik festiwalowy na najbliższy

czas, jednak nie mogę zdradzić jeszcze za wielu szczegółów.

Będziemy jednak w najbliższych miesiącach

obecni na koncertach i festiwalach na Wyspach i w

Europie.

Nagraliście klip do "Heavy Metal Sanctuary". Dlaczego

nie zawiera on pierwszych 20 sekund utwory,

czyli tego epickiego wstępu z organami i refrenem?

Pomyśleliśmy, że taki wolny początek może odstraszyć

wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy nie są zbyt cierpliwi.

"Chopper Attack" się tak zaczynało i dostaliśmy

wiele komentarzy, że taki powolny początek nie jest za

dobrym pomysłem na start. Intro było pomyślane tylko

i wyłącznie jako otwieracz do albumu.

Czyim pomysłem, było dodanie tych wszystkich płomieni

i chlapiącej krwi na ekran? Swoją drogą, ciekawy

jestem co ma Jowisz i palące się zeppeliny, które

tam też możemy zobaczyć, do samego utworu?

Mieliśmy ograniczony budżet na kręcenie teledysku,

więc nie mogliśmy pozwolić sobie na bardziej widowiskowe

efekty. W klipie znalazły się też filmy

będące elementami sfery publicznej, by zaoszczędzić

na kosztach. Krew i płomienie to pomysł Paula,

naszego bębniarza.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Dziwny to wywiad i w dziwny sposób przeprowadzony. Rzadko bowiem

zdarza się aby lider tak znanego zespołu poświęcał czas na odpowiedzi mailowe.

W pierwotnej wersji przygotowałem około dwudziestu pytań a Joey De

Maio odpowiedział tylko na te związane z ponownym wydaniem "Kings of Metal". Moje zdanie

co do tego typu nagrań jest dalekie od entuzjazmu. Pierwotna wersja brzmiała wszak

znakomicie. Z drugiej strony efekt końcowy jest na tyle dobry, że nowej (?) płycie Manowar

na pewno nie zagrozi los niesławnej "First Years of Piracy" Running Wild czy "Let there be

Blood" Exodus

HMP: Witaj Joey. Mnie jako miłośnika perkusji od

razu uderzyło, że Danny Hamzik uderza tu gęściej

niż Scott. Tu chodziło o pokazanie jego zdolności?

Joey DeMaio: Nie zamierzymy niczego nikomu udowadniać.

To nigdy nie było sposobem działania Manowar.

Cały pomysł tego nagrania opierał się na chęci

zrobienia czegoś nowego i innego. Nie ma żadnych fragmentów

pochodzących z poprzedniej wersji "Kings of

Metal". Zmieniliśmy aranżacje, pozostając wiernymi

pierwotnej wersji. Donnie wykonał wspaniała robotę,

i to się nie zmieniło od czasu jego powrotu. Pozostał

wierny dawno napisanym utworom oraz ich metrum i

rytmowi ale oczywiście nie grał tak samo jak Scott.

Nie było ku temu żadnego powodu. To świeże interpretacje.

W niektórych momentach te utwory są szybsze

czasem wolniejsze. Dzięki całemu dzisiejszemu wyposażeniu

technicznemu i oczywiście doświadczeniu w

graniu tych kawałków na żywo przez 25 lat wszystko

brzmi potężniej i bardziej świeżo.

Przy okazji promocji "Gods of War Live" Eric mówił,

że Karl Logan na koncertach będzie odtwarzał solówki

Rossa co do nuty. Teraz, w studio, solówki z

dwóch wydań "Kings of Metal" brzmią kompletnie

inaczej.

To już 20 lat jak Karl jest w kapeli. To prawie trzy razy

dłużej niż pobyt Rossa. On oczywiście szanuje Rossa

i jego pracę na "Kings of Metal" ale Karl to wirtuoz.

Fani go uwielbiają i ma prawo do tego by po 20 latach

nadać utworom swój styl.

Utwór "Kingdom Come" różni się od swojej pierwotnej

wersji. Przesterowane wokale, inne tempo...

Sztuki nie można wyjaśniać. Albo to kochasz albo nie.

Nasi fani uwielbiają ten utwór bo różni się od reszty.

Foto: Magic Circle Music

300 uderzeń na minutę

Gitary nastrojone są niżej niż w 1988r. Czy tu chodzi

o dopasowanie się do głosu Erica, który obniżył się

przez te lata, zachrypł i zgęstniał?

Nie prawda. Odchodzimy od standardowego strojenia

już od czasów "Warriors of the World". Chcemy grać

najciężej jak to możliwe. Stanie w miejscu oznacza cofanie

się. To nie my. Zawsze nawzajem nakręcaliśmy

się w tym duchu i dawaliśmy fanom coś nowego i zaskakującego.

Ciągle cos ulepszamy, dodajemy, zmieniamy

pozostając wiernymi temu co najistotniejsze

Jestem rozczarowany tylko jednym utworem. Po

cholerę ten metronom w "Sting of a Bumblebee"?

Dlaczego? Próbowałeś grać solo z taką prędkością?

Ten metronom w tle ma posłużyć ludziom, którzy

chcą zweryfikować czy rzeczywiście gram z prędkością

300 uderzeń na minutę. Nie jestem dupolizem, który

działa pod upodobania tych czy innych ludzi. Aczkolwiek

czekam na nich wszystkich, jeśli zechcą sprawdzić

się w grze z taką prędkością

Na nowym wydaniu "Kings of Metal" brakuje mi

prawdziwego daru dla feministek ala "Pleasure

Slave"...

"Pleasure Slave" nie był planowany na pierwszym wydaniu

"Kings of Metal", nie wszedł więc i teraz. Na

obecnym wydaniu mamy natomiast mnóstwo innych

bonusów i pierwsze reakcje na nie są bardzo pozytywne

W momencie premiery płyty będzie to już wiadome,

ale mimo to zapytam: kto jest odpowiedzialny za narrację

do "Warriors Prayer"?

To Brian Blessed. Znany aktor filmowy i teatralny,

który współpracował między innymi z Kenneth Brannaghiem

i Laurencem Olivierem. Jest najbardziej

znany z roli księcia Vultana z "Flasha Gordona". Praca

z nim była niezapomnianym przeżyciem. Jest prawdziwym

tytanem we wszystkim co robi. Jego głos jest

majestatyczny i gromki. Pomógł nam w zrobieniu z

"Warriors Prayer" czegoś nowego i specjalnego. To

prawdziwy brat metalu, uosabiający wszystkie cnoty

tego gatunku. Ma ducha poszukiwacza przygód, i jak

już coś sobie wymyśli to dąży do tego choćby na przekór

innym. Trenuje teraz przed podróżą na orbitę okołoziemską

i kilkakrotnie wchodził na Mt. Everest.

Wcześniejszy narrator ala Orson Wells też miał w sobie

metalowego ducha. Wierzył w siebie oraz w zasady

i idee niezależnie od tego jak bardzo musiał o nie walczyć.

Robił to i zwyciężył ! Hail and Kill!

Jakub "Ostry" Ostromęcki

MANOWAR 15


Dobrze zakładam, że w tym składzie niemal błyskawicznie

zabraliście się do bardzo twórczej pracy,

szybko nadrabiając lata wydawniczej przerwy?

Dokładnie tak było. Wraz z odświeżonym składem

ruszyliśmy ochoczo do pracy i okazało się że idzie!

Wprawdzie "We Serve No One" to efekt wspólnych

pomysłów Grysika, Pawła i moich, ale nie było by tej

płyty gdy by nie wkład reszty muzyków Virgin Snatch.

Również na poziomie mentalnym. Choćby Jacka,

który uparł się i wbił ślady perkusji na żywca! To

wcale nie takie proste.

HMP: Po kilkunastu latach istnienia zespołu nie

musicie już chyba nikomu niczego udowadniać, dlatego

też wydajecie kolejne płyty w momencie, gdy

przyjdzie na to pora, bez napinania się, nagrywania

półproduktów, bo, mimo braku weny, obliguje do

tego kontrakt?

Łukasz Zieliński: Witaj. Nie nagralibyśmy "We Serve

No One" gdybyśmy nie byli przekonani co do jej

zawartości. Wiesz, trochę czasu od "Act Of Grace"

upłynęło i pomimo, że graliśmy koncerty - więc nie

składaliśmy broni - jakoś nie mogliśmy się dogadać co

do samej muzyki. Kontrakt nie ma tu nic do rzeczy z

prostego powodu. Z Mystic mamy przyjacielskie stosunki,

więc nikt na nas nic nie wymuszał. Nie straszyli

więc kontraktem ani jego rozwiązaniem. Virgin

Snatch musiał w końcu złapać wenę a co za tym idzie

chęć wspólnego tworzenia, bo nagrywać materiał bez

szczerej wiary w swoją muzykę to oszustwo. Nie działa!

Nagrywamy płyty tylko wtedy, gdy mamy coś do

powiedzenia, zaoferowania i przekazania. To uczciwe

To Virgin Snatch z krwi i kości!

Krakowscy thrashersi wrócili po kilku latach fonograficznego milczenia ze swym piątym

albumem. "We Serve No One" już w tej chwili można śmiało określić mianem jednego z

najlepszych albumów w ich dyskografii, płyta ta pewnie też nieźle namiesza w dorocznych

podsumowaniach 2014 roku. O tym, dlaczego trzeba było czekać na nią tak długo, o zmianach

składu i radości tworzenia rozmawiamy z wokalistą grupy, Łukaszem "Zielonym"

Zielińskim:

Właśnie, dość szybko znaleźliście następcę Jacka, w

dodatku Paweł Pasek jest doświadczonym muzykiem,

grającym nie tylko thrash, co było pewnie dodatkowym

atutem na tych niekończących się przesłuchaniach

i castingach? (śmiech)

Paweł to zupełnie bezproblemowy koleżka, świetny

muzyk i kompan, który idealnie wpasował się w zespół.

Minęło zaledwie kilka miesięcy, a mam wrażenie

jakby w Virgin Snatch był od zawsze. (śmiech)

Co ciekawe pierwszy odsłuch samym kompozycji,

które współtworzył (Intro, "Under Fire", instrumentalny

"Answers to Nothing", "Vive la Hypocrisie!") nie

był do końca oczywisty. Pomijając solówki, które zachwyciły

mnie od razu, miałem problem choćby z

"Viva Le Hypocrisie" który nie chciał mi się zaaranżować

wokalnie. Potrzebowałem chwili by docenić jego

pomysł i poczuć klimat. Teraz kawałek uwielbiam! To

świetne numery i patrząc z większej perspektywy mogę

powiedzieć - jestem/ jesteśmy dumni!

Macie też nową - starą sekcję rytmiczną: co zdecydowało

o tym, że Anioł i Jacko zdecydowali się wrócić

do zespołu?

Foto: Virgin Snatch

Wasz system pracy pewnie się nie zmienił, tj. najpierw

powstały partie gitar, później wokale i następnie

cała reszta?

Oczywiście najpierw gity, potem hity, czyli po staremu.

(śmiech) Wiosełka, perkusja i bas. Później teksty

i wokale, które aranżuję i wymyślam na końcu, jak już

wszystko siedzi przynajmniej na 80 procent. Wiesz,

pisanie tekstów to jedno, ale wymyślanie wokalnych

aranży jeszcze co innego. Wymyślam melodie, które

na etapie przedprodukcji konfrontuje z riffami. Zdarzało

się tak, ze trzeba było zmienić riff by pasował

do konkretnej melodii i ciągu przyczynowo-skutkowego

wynikającego z moich pomysłów wokalnych…

BTW system prawie idealny. (śmiech)

Nowością jest za to przygotowanie przez was

przedprodukcyjnego demo, czego wcześniej raczej

nie praktykowaliście? Miało to wpływ na lepsze

przygotowanie do nagrań i będziecie kontynuować

tę praktykę w przyszłości?

Nagrywanie przedprodukcji to zamierzony efekt

który wcześniej świadomie pomijaliśmy. Takie nagranie

nie dotyczy rzecz jasna wokali. Demo posiadało

gitary, perkusję i część solówek. Takie podejście sprawdza

się, więc będziemy się tego trzymać przy następnej

płycie.

Nagrywaliście w kilku miejscach, jednak chyba rola

studia Hertz i braci Wiesławskich była tu kluczowa

przy produkcji i końcowym brzmieniu "We Serve

No One"?

Braciszkowie Wiesławscy to zgrane kombo i jeżeli

tylko wiesz czego chcesz, oni to kumają i idzie jak po

maśle. Po za tym oni jak już się za coś biorą, to dłubią

aż będzie przynajmniej dobrze. To idealiści, więc u

nich dobrze to standard z wysokiej półki! Nie lubią

na szybko i w pośpiechu i dobrze to rozumiem. Wiesz

miks i mastering potrzebuje przerwy i dystansu czasowego.

Rozumiesz o czym mówię? Nadajesz płycie

brzmienie, ustawiasz proporcje i jest git, ale dwa dni

później dostrzegasz pewne niuanse, które nie przeszkadzały

ci wcześniej. Bardzo mi to odpowiada, bo

też jestem psychopatycznie dokładny.

16

podejście zarówno do fanów jak i nas samych. "We

Serve No One" jest tego dobitnym dowodem.

To chyba bardzo dobra metoda, wpływająca niezwykle

korzystnie na jakość płyt, chociaż pewnie

wasi starsi fani mogą być niezadowoleni, pamiętając,

że kiedyś wydawaliście je co rok-dwa, zaś po

"Act Of Grace" nastąpiło kilka lat milczenia?

Najwidoczniej to musiało tyle trwać ale moim zdaniem

warto było tyle czekać. Zero ściemy - czysta kreacja

i wielka przyjemność! (śmiech)

Wpływ na taki stan rzeczy miały też pewnie zmiany

personalne w zespole - taką najbardziej zaskakującą

było pewnie odejście Jacka Hiro?

Oczywiście strata skrzydłowego w osobie tak dobrego

gitarzysty jak Jacek Hiro, skomplikowała sytuację,

ale bardzo szybko pojawił się Paweł Pasek, który co

tu dużo gadać w jakimś sensie oczyścił "mrok" w zespole.

Wszyscy polubiliśmy się na nowo i prace ruszyły

z wielkim impetem

VIRGIN SNATCH

Anioł i Jacek okazali się równie "virginowi", co niezastąpieni.

Mamy komplet i nie ma co tego zmieniać.

Jest dobrze!

Nie lubicie słowa supergrupa, ale jakby na to nie patrzeć,

to basistów zawsze macie niezbyt anonimowych,

znanych z różnych, zwykle wielkich zespołów?

(śmiech)

Tak to się jakoś poskładało, ale jeżeli myślisz ze jest

w tym jakiś koniunkturalizm to od razu muszę stanowczo

zaprzeczyć. Poza tym basiści w ogóle to dosyć

swoisty konglomerat osobowościowy więc wszystko

się zgadza. Najwidoczniej "stars" dobrze czują się w

Virgin Snatch. (śmiech)

To tak jak ja. (śmiech). Nie jestem audiofilem, ale ta

płyta brzmi nieco inaczej niż większość produkcji z

tego studia - klarowniej, bardziej selektywnie - rozumiem,

że to wasza zasługa i cała rzecz polegała na

tym, by wykorzystać sprzęt, umiejętności i zdolności

braci Wiesławskich do stworzenia nowej jakości i

brzmienia Virgin Snatch A.D. 2014?

Przyjechaliśmy do Hertz'a z pomysłem na brzmienie

i plan został wykonany. Z pomocą i doświadczeniem

Hertz Studio rzecz jasna. (śmiech). To studio ma raczej

opinię death metalowego, ale jeżeli umiesz wyartykułować

o co ci chodzi, proporcje się zmieniają. To

w ich przypadku nazywa się zawodowstwo pełną gębą

Szczególnie podoba mi się brzmienie perkusji: bardzo

organiczne, dynamiczne, nie tak syntetyczne jak

na większości współczesnych produkcji - nagraliście

bębny na żywo, czy też nie przesadzaliście z różnymi

efektami, stąd ten naturalny sound?

Jacko nagrał partie perkusji na żywo, bez wcinek i

wlepek i to słychać. Nawet stopa jest naturalna, choć

dla lepszego efektu dobarwiona odrobinę.

Ale wokale nagrywałeś już z Jarosławem Baranem -

czyli na każdym etapie produkcji tej płyty wybieraliście

najbardziej optymalne rozwiązania?

Tak, ponieważ Jarek Baran to mój ulubiony spec od

wokali, a prywatnie przesympatyczny jegomość.

Świetnie zna się na swojej robocie i jest równie dokładny.

Co ważne słucha ze zrozumieniem, starając się

zrobić jak najlepiej.

Można też chyba podciągnąć pod to również niebagatelny

fakt, że macie komfortową sytuację wydawniczą,

bo od lat jesteście związani z Mystic

Production - konkretne wsparcie wydawcy to chyba

ważna sprawa, szczególnie w dzisiejszych czasach?

Jesteśmy związani z Mystic praktycznie od samego

początku i dobrze nam z tym. Nasz wydawca wie

czego może się spodziewać, więc daje nam wolną rękę.

To wynika z obopólnego zaufania. Znamy realia

rynku muzycznego więc sami jesteśmy realistami. Dostajemy

niebagatelną sumę na studio, okładkę etc…

Nie mogę narzekać i doceniam to!


Foto: Virgin Snatch

Nie poganiali was, domagając się znacznie wcześniej

kolejnej płyty?

Pytali kiedy, ale o jakość się nie martwili (śmiech)

I faktycznie opłacało się poczekać, bo na "We Serve

No One" prezentujecie się jako w pełni świadomy

swego potencjału zespół, perfekcyjnie łączący agresję

z chwytliwymi melodiami - te ostatnie to chyba

też zasługa Pawła?

Dzięki! To oczywiście również zasługa Pawła, ale

akurat on przyłożył ręce do bardziej brutalnych kawałków.

Choć jego sola mają dużą dawkę melodii i są

świetne!

Partie wokalne też są bardzo urozmaicone i dopracowane

- to kwestia talentu, lat pracy i doświadczenia

czy jeszcze innych czynników?

Wszystkiego po trosze. To piąta płyta zespołu, więc

trudno nie mówić o ograniu czy doświadczeniu. Myślę

jednak ze to szczera chęć nagrania porządnego

materiału. Bez oglądania się na innych i węszenia sukcesu

komercyjnego. To Virgin Snatch z krwi i kości!

Chyba coraz bardziej odnajdujesz się w czystszym,

łagodniejszym śpiewie - doczekamy się może hard

rockowej płyty z twoim udziałem czy jakiegoś solowego

projektu?

Kto wie, ale teraz o tym nie myślę. Miałem kilka

mniej lub bardziej intratnych propozycji, ale jestem

lojalny i bardzo lubię to co robię w Virgin Snatch. To

moja muza, mój ukochany gatunek, więc robię to z

wielką radością

Nie mogło też zabraknąć na waszej płycie ballady

- to już taka świecka tradycja w przypadku Virgin

Snatch?

Tradycja, ale przede wszystkim chęć nagrywania takich

rzeczy. Lubimy takie wolty muzyczne ale to też

klasyczne podejście do tematu. Wyobrażasz sobie

scenę Bay Area bez ballad? Ja nie. Tak więc nie wyobrażam

sobie również Virgin Snatch bez takich numerów.

Choćby dlatego, że nieźle nam to wychodzi

jak sądzę. Poza tym w tego typu numerach uwalniamy

zupełnie inne emocje. Nie wstydzimy się tego. Podoba

nam się!

Swoją drogą nie korciło was, by nakręcić teledysk

właśnie do "Promised Land", a nie do mrocznego

"Devil's Ride"? Nie kusiły was te miliony - odsłon

na YT i na koncie, listy przebojów, Złote Płyty?

(śmiech)

Pieprzyć złote płyty, to metal, który nie ma powodzenia

ani w stacjach radiowych ani tym bardziej w

TV. Musielibyśmy zacząć pokazywać gołe dupy i kupić

miejsce na Pudelku, poprzedzone jakimś skandalem.

Video do ballady powstanie w czerwcu, bo to fajny

numer i to jedyny powód. Zresztą "Promised

Land" to jedyna taka piosenka na płycie, więc i tak

decydenci odpowiedzialni za promocję medialną mają

to w dupie. Zawsze będą chcieli mniej gitar, łagodny

wokal i dodatkowe pięć numerów w takim stylu. Pierdolić

ich, nie służymy nikomu. (śmiech)

I bardzo dobrze! Jak to będzie z podbojem list przebojów

czas pokaże, póki co dostajecie świetne recenzje,

także pierwsze koncerty promujące "We Serve

No One" okazały się chyba bardzo udane?

Recenzje są nadzwyczaj dobre i bardzo nas to cieszy,

ale mamy świadomość, że to najnormalniej w świecie

niezły materiał. To się czuło już na etapie nagrań i

nikt mi nie powie, że to tak nie działa. Jesteśmy bardzo

zadowoleni z koncertów "We Serve No One", bo

jest gdzie i dla kogo grać, a poza tym nowe numery

dopiero na sztukach nabierają odpowiedniego wymiaru.

Czasami trudniej mi się je wykonuje, bo muszę

zmieniać barwę głosu dość często, nie mogę zedrzeć

się jak tara do prania, bo gramy balladę, ale to tylko

jeszcze bardziej mobilizuje.

Połączenie sił z Chainsaw i Frontside w ramach

trasy "Non Stop Rock 'N' Roll Tour" okazało się

bardzo dobrym pomysłem?

Bez dwóch zdań tak! Granie w towarzystwie kumpli z

Frontside i Chainsaw ma tę zaletę, że to fajnie grać

z ludźmi którzy swoje przeszli, są bezproblemowi i lubią

to co robią. Dokładnie tak jak my. Koncerty pełne

luda, świetne przyjęcia i wielki fun!

Ponoć frekwencja na koncertach jest coraz niższa -

możesz to potwierdzić lub zaprzeczyć na podstawie

tej trasy?

Akurat w przypadku Rock 'N' Roll Tour nie możemy

narzekać. Z małymi wyjątkami było bardzo dobrze.

Wydaje mi się, że pomimo spadku sprzedaży płyt,

koncertowo nie jest najgorzej.

Wykorzystaliście fakt wspólnych koncertów i

doszło do wspólnego wykonania z Frontside numeru

"Kilka próśb"?

Nie, ale nie było takiej potrzeby.

Koncertów promujących "We Serve No One" będzie

pewnie teraz coraz więcej?

Jasne. Wciąż wbijamy kolejne koncerty. Teraz mniejsze,

bo duże miasta objechaliśmy, ale jesień będzie

nasza. Jestem tego pewny!

A co z kolejną płytą - prawem serii ukaże się w

okolicach 2020 roku, czy może jednak za rok czy dwa

- ta druga opcja byłaby zdecydowanie przyjemniejsza…

(śmiech)

Też tak sądzę. Zabieramy się za nowe numery myślę,

że najwcześniej w raz z początkiem roku 2015, by

móc trochę posiedzieć na nowymi kawałkami. Realna

data nowej płyty to w tej chwili science fiction, ale

dwa lata wystarczą, by nowa płyta Virgin Snatch

ujrzała światło dziennie. (śmiech)

Wojciech Chamryk

PRIMAL FEAR 17


Jakie jest znaczenie tytułu?

Pierwotny tytuł jest takim żartem, należy go traktować

z przymrużeniem oka. Jednak tylko w przypadku tytułu!

Utwory to już inna bajka.

Potęga cipki wpływa na rzeczywistość

Eric Forrest, znany też jako E-Force, jest muzykiem, który był związany z legendarna

formacją Voivod przez siedem lat. Razem z nią współtworzył "Phobosa", "Negatron"

oraz niewydany album z 2001 roku. Aktualnie Eric prowadzi własny projekt, w którym zarejestrował

już trzy albumy. Najnowszy z nich, zatytułowany "The Curse…" miał premierę 11

kwietnia 2014 sumptem Mausoleum Records. Eric jest solidnym artystą, więc wiadomo

mniej więcej czego można spodziewać się po jego pracy. Na najnowszej płycie, oprócz

okładki z gołą babą, znajdziemy całkiem sporo fajnej muzyki, która dyskretnie orbituje

wokół stylu Voivod, jednak o ile czerpie z niego co jakiś czas różne elementy, nie staje się

przy tym jego bezpośrednią kalką. Gruntowna analiza albumu pozwala nam zapoznać się z

bardzo ciekawymi koncepcjami muzycznymi, do której serdecznie zapraszam. Ciekawe jaki

głęboki i interesujący album można napisać o waginie.

Czy przeprowadziłeś się do Francji i założyłeś E-

Force tuż po tym jak rozstałeś się ze składem Voivod

czy zespół powstał jeszcze jak byłeś członkiem Voivod?

W gruncie rzeczy tego popołudnia, w którym ustaliliśmy,

że Voivod ma zawiesić działalność. Wtedy zacząłem

tworzyć riffy do utworów, które miały znaleźć

się na pierwszym albumie E-Force "Evil Forces". Następnie

z powodów zawodowych i osobistych przeniosłem

się na południe Francji. Tak więc, początek E-

Force to marzec 2001.

Czy znasz los demo albumu, który został nagrany

przez Voivod w 2001 roku?

Nie znam. Pomimo tego, że jestem współautorem tego

materiału, to dalej jest muzyka Voivod. Słyszałem pogłoskę,

że ma być jeszcze kiedyś wydany, jednak nie

znam szczegółów i nie mnie o nich decydować. Spytajcie

Awaya.

Na poprzedniej płycie E-Force umieściłeś utwór z

tego demo albumu. Czy zamierzasz powtórzyć taki

zabieg w przyszłości z jakimś innym utworem?

Nie będzie już czegoś takiego na albumach E-Force.

A o czym są utwory?

Teksty dotyczą pożądania, manipulacji, prowokacji -

wszystkiego czego dopuszczą się faceci (i niektóre babeczki),

by dorwać się do jędrnej szyneczki. Nie dyskredytuje

kobiet w jakikolwiek sposób, jednak mówię

o władzy jaką posiadają… i o tym jak potęga cipki może

wpływać na rzeczywistość.

To nie są wszystkie tematy, które poruszasz?

Niektóre utwory są oparte na prawdziwych historiach.

Na przykład "Perverse Media" został zainspirowany

skandalem, który wybuchł wokół Dominique'a Strauss-Kahna.

"Awakened" jest o historii, która przydarzyła

się Tigerowi Woodsowi. "Witch Wrk" jest o

Philu Hartmanie. W tekstach jest także sporo motywów,

które każdy może interpretować inaczej. Są to

opowieści o miłości, pożądaniu, śmierci, manipulacjach,

zastraszaniu i innych takich smacznych kąskach!

Kim jest ta niewiasta z okładki?

Ta osoba to Lucille, dziewczyna z Marsylii.

Czy to ty jesteś jedynym twórcą muzyki w zespole

czy pozostali członkowie mogą także wrzucać swoje

pomysły?

Jestem jedynym kompozytorem utworów na tej płycie.

Cała muzyka, teksty, aranżacje i większość gitarowych

solówek jest mojego autorstwa. Aczkolwiek goście, czyli

Glen Drover, Vincent Agar i Kristian Niemann

grali swoje własne solówki. Na poprzednich albumach

mieliśmy różne osoby, które pomagały nam w pisaniu

tekstów, jednak na najnowszej płycie całą pracę odwalam

już ja. Potrzebowałem jednak trochę wsparcia w

kwestii początkowych miksów, przy nagrywaniu i tak

dalej.

Najpierw komponujesz muzykę dopiero potem piszesz

tekst?

Tak, zwykle to muzyka najpierw ze mnie wychodzi,

dopiero później piszę do niej tekst. Zawsze tak miałem.

HMP: Przez kilka lat byłeś basistą i wokalistą Voivod.

Jak to się stało, że opuściłeś ten zespół w 2001

roku?

Eric Forrest: Cóż, nigdy nie odszedłem z Voivod. W

marcu 2001 mieliśmy spotkanie zespołu. Piggy i Away

powiedzieli mi wtedy, że chcą zatrzymać działalność

Voivod, co w efekcie oznaczało koniec zespołu dla nas

wszystkich, kropka! Szczerze, nie wierzyłem w to nawet

przez chwilę… czułem, że Snake niedługo wróci

do kapeli. Pamiętam jak wyszedłem z mieszkania Piggy'ego

razem z Awayem. Spytałem się go dlaczego nie

zadzwonią do Jasona, może on będzie mógł pomóc.

Cóż, moja intuicja mnie nie zawiodła. Kilka miesięcy

później dowiedziałem się o tym, że ludzie mówią na

mieście o powrocie Snake'a i Jasona do kapeli. Cóż, to

był ich zespół. To do nich należała decyzja co z nim

należy zrobić, ja raptem dołączyłem później, do tego

co oni stworzyli wcześniej… takie życie! Co prawda byłoby

miło, gdyby ktoś podziękował mi za mój czas i za

wysiłek jaki włożyłem w ten zespół i zakomunikował,

że do zespołu wraca poprzedni wokalista i były basista

Metalliki. Wiadomo, że nie dam rady z nimi konkurować,

ale ktoś mógłby mi oficjalnie podziękować. Patrząc

wstecz widać, że była to dobra decyzja dla zespołu.

Dała Piggy'emu możliwość dojścia jeszcze do

czegoś z kapelą, przed jego przedwczesną śmiercią. Co

mogę więcej powiedzieć? Mimo wszystko nadal jesteśmy

przyjaciółmi i nie mamy sobie niczego za złe.

Rock & Roll!

Foto: E-Force

Nagrałem na nowo "Victory" jako swoisty hołd dla

Piggy'ego. To wszystko.

Najnowsza płyta E-Force nosi tytuł "The Curse…".

Jak to się stało, że zrezygnowano z poprzedniego

tytułu, który brzmiał "The Curse of the Cunt"?

Nasza wytwórnia doradziła nam zmianę tytułu z powodów

marketingowych. Chodziło o to, że słowo cunt

może być traktowane jako obraźliwe w niektórych krajach.

W Anglii używają tego słowo tak często jak dupka,

chuja, skurwysyna i tym podobnych. W Ameryce

Północnej są jednak bardziej na to wyczuleni. Obawialiśmy

się, że przez to zostaniemy wykluczeni z sieci

sprzedaży, więc zgodziłem się na zmianę tytułu.

Kto był producentem dźwięku na "The Curse…" i

gdzie był nagrywany album?

Album nagrywaliśmy w studio domowym naszego bębniarza,

więc w sumie produkcją dźwięku zajmowałem

się wspólnie z Krofem. Ja miałem wizję, a on miał wiedzę.

Krof mieszka na południowym wschodzie Francji.

Musieliśmy płytę nagrać w takich warunkach, gdyż

czasy w których mogliśmy sobie pozwolić na duże, profesjonalne

studia, są już dawno za nami. Sami sfinansowaliśmy

tworzenie albumu, dopiero potem skontaktowaliśmy

się z Mausoleum Records w celu promocji

i międzynarodowej dystrybucji.

Po Sieci krążą informacje, ze grałeś w takich zespołach

jak Lust, Liquid Indian, Project: Failing Flesh

oraz Thunder Circus. Mógłbyś nam po krótce opowiedzieć

co to za zespoły?

Liquid Indian był raptem cover bandem. Lust też jest

cover bandem, w którym gramy covery Deep Purple,

AC/DC i tak dalej, po to by na tym trochę zarobić!

Project: Failing Flesh jest aktualnie zawieszony. Nie

jestem pewien, jednak mam nadzieję, że jeszcze razem

coś uda nam się stworzyć pod ta nazwą. Thunder Circus

także był cover bandem, jednak mieliśmy także

kilka swoich autorskich kompozycji. To jednak było

bardzo dawno temu.

Teraz, gdy prace nad "The Curse…" są ukończone,

jak wygląda plan na następne tygodnie, miesiące, a

może i nawet lata?

Jedziemy w trasę! Mamy już zabookowanych i potwierdzonych

20 koncertów na tę chwilę i czekamy na

potwierdzenie 10-15 następnych. Mam nadzieję, że

uda nam się także odwiedzić Polskę znowu (po przeprowadzeniu

wywiadu zostały potwierdzone cztery

występy w Polsce zespołu E-Force - 25, 27, 28 i 29

maja w Krakowie, Stalowej Woli, Radomiu i Zielonej

Górze - przyp. red.). Po więcej informacji zapraszam

na naszą stronę facebookową. Dziękuję wszystkim fanom,

tym nowym i tym starym! Wielkie dzięki, merci!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

18 E-FORCE


Zespół Suicidal Angels został założony w

2001 roku przez szesnastoletniego wtedy Nicka

Melissourgosa. Kierunek w którym była

zwrócona muzyka tej kapeli był od początku

jasno określony. Bezkompromisowy thrash

metal w starym dobrym old schoolowym stylu.

Teraz, trzynaście lat później, scena doczekała

się premiery piątego już studyjnego krążka

greckiej załogi. Suicidal Angels zaatakowali

znowu. Promując nowy album "Divide

and Conquer" zawitali z Fueled By Fire, Exarsis

oraz Lost Society do wrocławskiego Alibi,

gdzie udało się zamienić nam kilka słów z Nickiem.

Backstage na którym był przeprowadzany

wywiad wręcz tętnił życiem. Nie dość,

że członkowie prawie wszystkich kapel kręcili

niezłą imprezę, owoc legendarnego temperamentu południowej krwi, to jeszcze sam backstage

był oblegany przez żądne dzikich przygód dziewczęce trzpiotki, dla których punktem

honoru było oddanie swych pośladeczków dla dzikiej chuci thrash metalowych sław Nowej

Fali Thrashu. Wśród tego zgiełku i hałasu udało nam się na szczęście doprowadzić ten wywiad

do końca, choć musieliśmy się trochę z tym śpieszyć, by Nick miał czas przygotować

się do swojego występu, a potem oddać się szaleństwu thrash metalowej fety jaka nam

została urządzona tego dnia.

Nagłe przebłyski intuicji

HMP: Na początek zacznijmy może od waszego nowego

albumu. Wasze nowe dzieło nazywa się "Divide

and Conquer". Jakie są twoje odczucia po jego

premierze?

Nick Melissourgos: Po nagraniu naszego najnowszego

albumu czuję się wspaniale. Jestem niezwykle podekscytowany!

Uważam, że ten album jest najlepszym

jaki nagrałem do tej pory. Nie zrozum mnie źle, to nie

jest tak, że przestałem doceniać moje poprzednie płyty.

Po prostu całe doświadczenie jakie nagromadziłem

przez te wszystkie lata znalazło swe odzwierciedlenie

na najnowszym albumie. To jest cudowne. Naprawdę

ciężko pracowaliśmy nad utworami. I to w dodatku

przez bardzo długi czas. Mimo przeciwności losu, mam

tu na myśli głównie zmiany składu - udało nam się

osiągnąć to, co zamierzaliśmy.

czasu poświęciłem brzmieniu gitar i basu. Nie tyle na

nagranie partii, co właśnie na ustawieniu interesującego

nas brzmienia. To było dla nas bardzo ważne, by

połączyć old schoolowy klimat z odpowiednie nowoczesną

produkcją.

Czyim pomysłem było wplecenie tego symfonicznego

motywu w "Control The Twisted Mind"?

Mieliśmy do tego ułożoną partię na gitarze klasycznej.

Foto: Suicidal Angels

ten utwór nie jest typowym utworem w stylu Suicidal

Angels. Jest zupełnie inny od tego, czego możesz się

zwykle spodziewać po naszym zespole. Reprezentuje

naszą rozciągłość stylu i brzmienia. Poza tym to niezwykle

atmosferyczny numer, w dodatku bardzo zróżnicowany!

Poszczególne partie mają swoje charakterystyczne

momenty, co dodaje mu szczególnego uroku.

Trzeba przyznać, że klip jest naprawdę dobrze zrobiony,

pokuszę się nawet o stwierdzenie, że kopie

dupsko. Kto go wyreżyserował?

Maurice Swinkels, wokalista Legion of the Damned.

Naprawdę?

Tak, pracowaliśmy z nim już wiele razy. Nakręcił także

nasze teledyski do "Bloodbath", "Apokathilosis", "Beyond

the Laws of Church", a teraz także "In The Grave".

Czy są na albumie utwory, których teksty są dla ciebie

szczególnie ważne lub bliskie?

Hmm… powiedziałbym, że utwór tytułowy, "Divide

and Conquer", posiada naprawdę mocny tekst. Tak

samo "White Wizard" który jest oparty na prawdziwej

historii.

Jaka to historia?

Tekst jest o moim przyjacielu, który przezwyciężył

narkotykowy nałóg. Dokonał tego absolutnie samodzielnie,

bez jakiejkolwiek pomocy. Wygrał samemu z

heroiną.

Artwork do "Divide and Conquer" stworzył Ed

Repka. To już trzecia jego praca dla Suicidal Angels.

Po prostu tak bardzo podoba się wam to, co dla was

tworzy czy jest to artysta wybrany przez label do

waszych albumów?

Uwielbiam styl Repki, zawsze bardzo podziwiałem

jego prace. To, co stworzył na "Divide and Conquer"

jest znakomitym dziełem. Bardzo dobrze reprezentuje

To ciekawe, bo kiedy skończyliście prace nad "Bloodbath",

waszym poprzednim albumem, wtedy też

mówiłeś, że to wasze najlepsze dzieło.

Oczywiście. Po każdym kolejnym wydawnictwie musisz

stawiać kolejny krok naprzód. Musisz się rozwijać.

Musisz pozostawać w ruchu. W przeciwnym razie lepiej

w takim wypadku nawet w ogóle nie wydawać nowego

materiału. Jeżeli czujesz, że się nie rozwijasz lepiej

jest wtedy nie oszukiwać ludzi, bo to właśnie będziesz

robić, gdy będą kupować twój nowy album lub

kupować bilety na twój koncert. Każde kolejne wydawnictwo

musi być dowodem na to, że nie stoisz w

miejscu. Ja to widzę w ten sposób, że nowa płyta musi

zawierać siedem, dziewięć, jedenaście - nieważne dokładnie

ile - utworów, które w pierwszej kolejności to

nas porwą do headbangingu. Żaden utwór nie może

być wypełniaczem, dodanym by wydłużyć czas trwania

albumu.

Na wasze albumy trafiają tylko kompozycje, które

dopracowaliście wcześniej w każdym szczególe?

Pracujemy bardzo ciężko nad naszymi utworami. Nie

wstawiamy wypełniaczy na nasze płyty, po prostu je

wyrzucamy.

Z którego utworu na "Divide and Conquer" jesteś

najbardziej dumny?

Z każdego!

(Śmiech) To nagranie którego z nich było największym

wyzwaniem?

Myślę, że ostatni z płyty - "White Wizard". Ma czas

trwania prawie dziewięć minut. On był najtrudniejszy

do nagrania. Są w nim bardzo zróżnicowane partie -

dużo tam przyspieszeń i zwolnień. Jest to bardzo urozmaicona

kompozycja.

Skoro poruszyliśmy już temat nagrywania płyty, czy

możesz nam powiedzieć jak poszła sesja nagraniowa?

Czy trafił się taki moment, że musieliście czemuś

poświęcić więcej czasu i podchodzić do czegoś

wiele razy?

Ponownie nagrywaliśmy w Prophecy & Music Factory

Studios. Miksy i master był już robiony gdzie

indziej - we Fredman Studios przez Fredrika Nordstroma.

Do końca nie wiedzieliśmy czego się w sumie

spodziewać jako rezultatu naszej pracy. Bardzo dużo

Chcieliśmy jednak by brzmiało to bardziej charakterystyczniej.

Na początku postanowiliśmy, że dołożymy

do tego dźwięk skrzypiec. Sprawy potoczyły się koniec

końców trochę inaczej. Gdy dwóch skrzypków weszło

do studia i zaczęło w kabinie stroić swe instrumenty

oraz rozgrzewać się do sesji, ja po prostu pchnąłem

suwak i nacisnąłem przycisk nagrywania. Zanim

doszliśmy do momentu, gdy byli gotowi do zagrania

napisanej przez nas partii, miałem już nagraną bardzo

długą ścieżkę z bardzo różnorodnymi motywami smyczkowymi.

Oni o tym w ogóle nie wiedzieli! Właśnie

część tej ich rozgrzewki trafiła do utworu. Naturalnie

ci muzycy potem nagrali naszą partię, jednak postanowiliśmy

jej nie umieszczać, bo to co oni zagrali pod

wpływem chwili było o wiele lepsze. Fajnie jest mieć

czasem takie nagłe przebłyski intuicji!

Dlaczego wybrałeś akurat "In The Grave" do nakręcenia

wideoklipu? Co ten utwór ma czego nie posiadały

inne utworu z nowej płyty, że akurat na niego

padł ten wybór?

Teledysk został nakręcony do "In The Grave" ponieważ

nasz nowy album i jego atmosferę. To był nasz wybór,

by Repka był autorem naszej okładki.

Powiedz nam jeszcze co rok 2014 przyniesie Suicidal

Angels?

Poczyniliśmy już pewne plany. Mamy już zabookowane

występy na pięciu letnich festiwalach w Niemczech

i Republice Czeskiej. Jesteśmy w kontakcie z

wieloma organizatorami i promotorami - dogadujemy

szczegóły, aranżujemy występy, więc pewnie liczba

naszych koncertów się niedługo powiększy.

Biorąc pod uwagę częstotliwość nagrywania przez

was albumów, nowa płyta za dwa lata? (śmiech)

Nie mam pojęcia. Może, kto wie?

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

SUICIDAL ANGELS

19


Po prostu weszliśmy tam i machnęliśmy album

Steve Souza, znany także pod swym przydomkiem Zetro, jest jednym z bardziej

znanych wokalistów thrash metalowych z Bay Area. To on śpiewał przez trzy lata w Testamencie,

podczas gdy ten zespół nosił nazwę Legacy. To także on nagrał z Exodusem "Pleasures

of the Flesh", "Fabulous Disaster", "Impact Is Imminent", "Force of Habit" oraz "Tempo

of the Damned". Niesamowicie ostra i zadziorna maniera śpiewania stała się szybko jego

rozpoznawalnym znakiem firmowym. Aktualnie Steve razem ze swoimi synami tworzy zespół

Hatriot i niedawno wskoczyła im na konto druga płyta nagrana pod tą nazwą. Twórczość

Hatriot nie odchodzi zbytnio od wartości muzycznych, które były obecne na scenie

Bay Area w latach osiemdziesiątych. To samo w sobie powinno stanowić wystarczającą zachętę

do zaznajomienia się z tym, co teraz porabia Zetro.

HMP: Witaj! Na swym drugim albumie Hatriot

prezentuje wysokiej jakości thrash metalową rozpierduchę.

Jak samopoczucie po premierze "Dawn

of the New Centurion"?

Steve "Zetro" Souza: Czuję się świetnie. Wskoczyliśmy

do studia trochę wcześniej niż się wszyscy spodziewali.

Powodem tego, był fakt, że nie pojechaliśmy

w trasę promującą ostatni album, tak jak zamierzaliśmy.

By nie siedzieć z założonymi rękami, postanowiliśmy

popracować nad nowym nagraniem,

które przerodziło się w "Dawn of the New Centurion".

Jestem niezmiernie zadowolony z odzewu ze

strony fanów oraz prasy. Wydaję mi się, że jest to

Dlaczego taki tytuł został wybrany dla nowego albumu?

Wiedziałem, że w ten sposób nazwę następne wydawnictwo.

Ten tytuł zrodził się jeszcze zanim postawał

choćby nuta na nowe wydawnictwo. Po prostu

zadawało mi się, że jest to bardzo fajny i konkretny

pomysł na coś takiego. W ten sposób powinny

być nazywane heavy metalowe produkcje. Kiedyś

było pełno takich. Gdy ktoś obok ciebie zaczął mówić

o "Master of Puppets", "Among The Living"

czy "Reign In Blood", od razu można było się domyśleć

jaki temat muzyczny jest poruszany. W

chwili, gdy usłyszałeś którąś z tych nazw od razu

wiedziałeś jaki to zespół, kto wtedy w nim grał, jakie

utwory były na tym albumie i wszystkie podobne

szczegóły pojawiały się od razu w twojej głowie.

pisaniem muzyki, a ty pisaniem tekstów. Czy cokolwiek

się w tym temacie zmieniło przy "Dawn of

the New Centurion"?

Ten schemat został zachowany także przy pisaniu

nowego albumu. Mam szczęście, że piszę nasze

utwory razem z Kostą. Potrafi złożyć każdą aranżację.

Nauczył się tego oglądając dobre thrashowe

zespoły ze starych czasów, więc pisze w taki sposób,

który pasuje do moich wokali. Według mnie, gość

będzie jednym z najlepszych kompozytorów w Nowej

Fali Thrashu. Jest niesamowity.

Na albumie jest sporo fajnie napisanych tekstów.

Są one głównie zorientowane wokół ostatnich wydarzeń,

lecz nie tylko. Co innego wpływa na twoje

teksty?

Piszę o mrocznych aspektach, które znajdują się w

kręgu moich zainteresowań. Żaden temat nie jest poza

moim zasięgiem. Po prostu zawsze przyciągała

mnie mroczna strona natury ludzkiej egzystencji. Na

tym albumie są utwory w których są takie motywy

jak domek zabójcy w lesie, skorumpowani politycy,

koniec świata i wiele innych.

Twój głos nadal brzmi niesamowicie, nie wyszedłeś

z formy ani na jotę. W jaki sposób utrzymujesz

swoje struny głosowe w tak dobrej kondycji?

Zawsze śpiewam. Śpiewam pod prysznicem, śpiewam

w domu, śpiewam, gdy prowadzę samochód -

zawsze śpiewam z radiem. Ponadto gram w cover

bandzie AC/DC. Śpiewając tam nie tylko dobrze się

bawię, ale także trenuję swój głos. Nie piję alkoholu,

nie palę i staram się często biegać, by podtrzymać

moją wytrzymałość fizyczną. To naprawdę stanowi

dużą różnicę. Myślę, że mój głos brzmi teraz lepiej

niż kiedykolwiek wcześniej.

najlepszy album, który miałem okazję tworzyć.

Czy mógłbyś nam o nim co nieco opowiedzieć?

Czego fani thrashu mogą się po nim spodziewać,

zwłaszcza w porównaniu z waszym poprzednim

dziełem?

Jest zarysowany wzdłuż tych samych linii, co nasze

pierwsze wydawnictwo. Znajduje się jednak na nim

więcej melodyjnych partii i większa ilość zmian dynamiki.

Utwory są nieco dłuższe. Od czasu do czasu

pojawiają się dość ekstremalne motywy wokalne -

tro-chę death metalowych growli, a nawet czysty

śpiew. Przede wszystkim na nowym albumie można

znaleźć to czego można się spodziewać po moim stylu

- thrash metalowych riffów i mój charakterystyczny

warkot. Wszystko jest obecne. Jest to bardzo

dobrze wykształcony thrash metalowy album na nowoczesne

czasy.

Foto: Massacre

Chciałem, by tytuły płyt Hatriot posiadały właśnie

takie mocne wyrażenia i póki co, wydaję mi się, że

całkiem mi się to udaję.

Jak przebiegła praca przy nagraniu najnowszego

albumu? Wszystko poszło jak z płatka czy też

natrafiliście na jakiś szkopuł po drodze?

Nie było żadnych poważniejszych przeszkód. Nagrywaliśmy

w tym samym studio i z tym samym producentem

muzycznym, co ostatnim razem, dlatego

wszyscy się czuli bardzo komfortowo. Po prostu weszliśmy

tam i machnęliśmy album. Podczas sesji nagraniowej

do pierwszej płyty natrafiliśmy na parę

przeszkód, ponieważ praca w studio była czymś nowym

dla chłopców, jednak tym razem wszyscy załatwiliśmy

to, co do nas należy, jak prawdziwi profesjonaliści.

Naturalnie długo ogrywaliśmy materiał,

by go perfekcyjnie dopracować jeszcze zanim postawiliśmy

stopę w studio. Sesja nagraniowa była poprzedzona

naprawdę ciężką pracą.

Przy poprzednim albumie, to Kosta zajmował się

Utwór otwierający album dotyczy regulacji prawnych

dotyczących posiadania broni w USA. Co

sprawiło, że postanowiłeś stworzyć utwór dotykający

tego tematu? Przy okazji - czy sam jesteś posiadaczem

jakieś spluwy?

Nie posiadam broni, jednak mocno wspieram konstytucję

Stanów Zjednoczonych, w której wyraźnie

stoi, że mamy prawo do jej noszenia. Pisałem utwór

mając to na myśli, jednak zawarłem w nim także myśl

o tym, że powoli jesteśmy obdzierani z naszej wolności

przez rząd.

"Superkillafragsadisticactsaresoatricious" jest piekielnie

długim tytułem. Widzę, że postanowiłeś

zabawić się w thrashową Mary Poppins.

Jest to najdłuższy tytuł jaki widziałem. Gdy wymyśliłem

ten tytuł, to spodziewałem się, że jeżeli nagram

taki utwór, każdy dziennikarz muzyczny będzie

się mnie pytał o niego. I się nie pomyliłem! Jest

to swojego rodzaju parodia Mary Poppins. Wydaję

mi się, że ten rodzaj humoru był ostatnimi czasy traktowany

mocno po macoszemu w muzyce metalowej.

Kiedyś w Exodus pisaliśmy bardzo dużo takich

utworów z przymrużeniem oka. Dzięki temu thrash

metal był zabawny. Miałem więc w głowie dużo oldschoolu,

gdy wymyślałem pomysł na ten utwór.

A te zakrzyki "Free Pussy Riot" pod koniec?

Ten utwór jest o zepsuciu światowych przywódców i

o tym, że zawsze na koniec upadają ich reżimy. W

trakcie rejestrowania tego albumu Pussy Riot nadal

tkwiły w więzieniu za swą obrazoburczość. Pomyślałem,

że fajnie będzie, jeżeli wstawimy ten motyw jako

nasz krzyk wsparcia dla nich. Do czasu wydania

albumu zostały już co prawda wypuszczone. Zapewne

dlatego, by przywódca ich kraju lepiej wyglądał

podczas igrzysk olimpijskich.

Dlaczego trzymacie flagę swojego kraju do góry

nogami na okładce "Heroes of Origin"? Czy mieliście

z tego powodu jakieś nieprzyjemności. czy

ktoś was posądzał o antypatriotyzm?

Ta flaga, którą trzymamy miała być flagą naszego zespołu.

Są tam pentagramy na niej, a nie tradycyjne

gwiazdki jak na amerykańskiej fladze. Jednak zostaliśmy

przez to trochę zmieszani z błotem. Będziemy

teraz powoli starali się odstawić to zdjęcie na jakiś

dalszy plan. Zrobiliśmy to na początku istnienia naszego

zespołu i już trochę się bardziej rozwinęliśmy

od tamtej pory. Jednak nigdy nie miał to być żaden

sposób na wyrażenie braku szacunku dla naszego

20

HATRIOT


kraju. Kochamy USA. To rząd jest tym, czego nie

szanujemy.

Jakie macie plany koncertowe zaplanowane w najbliższej

przyszłości?

Robimy objazd po Europie z Artillery i Onslaught

co jest według mnie zabójczym połączeniem. Następnie

będziemy kręcić DVD tutaj na lokalnym koncercie

w Kalifornii. Będzie to we wrześniu podczas

występu na którym będziemy supportować D.R.I. -

moich starych kumpli z dawnych czasów. Pracujemy

nad dopięciem trasy po Ameryce Południowej na jesień.

Po tym wszystkim zamierzamy nagrać trzeci album!

Czy ktoś już przy tobie porównywał Hatriot z

Exodusem? Często się z czymś takim spotykasz?

Codziennie! No bez jaj, każdy thrash metalowy riff

z moim wokalem będzie brzmiał trochę jak Exodus!

Tak już zawsze będzie i jest to w opór spoko! Tworzyłem

charakterystyczne brzmienie Exodus i przenosi

się to na to, co teraz robię w Hatriot. Do tego

Kosta tworzy riffy rodem prosto z lat osiemdziesiątych.

Nie dziwota, że są tutaj wyraźne podobieństwa

i jest to całkiem fajne.

Tak z czystej ciekawości - skąd się wziął twój przydomek?

Dostałem go, po pewnym tripie na kwasie. Gdy

miałem piętnaście lat, po wzięciu kwacha, zacząłem

mówić "Zet... Zet... Zet..." i tak w kółko i w kółko.

Moi kumple stwierdzili, że jest to najśmieszniejsza

rzecz pod słońcem i od tamtej pory zaczęli mnie nazywać

Zet. Po jakimś czasie wyewoluowało to w Zetro

i tak już pozostało.

Jak wygląda twoja relacja z twymi poprzednimi kapelami?

Jesteś w kontakcie z typkami z Exodus i

Testament?

Ludzie z Testament to moi przyjaciele. Zawsze nimi

byli. Jesteśmy braćmi i jesteśmy w stałym kontakcie.

Podobnie z Exodus. Cała zła krew, która między nami

była, już dawno wyparowała. Przynajmniej z mojej

strony. Przyznałem się do wszystkich błędów,

które wtedy popełniłem i idę dalej.

Jak wygląda aktualna sprawa z Tenet? Nadal

grasz w tym zespole?

Z Tenet już jest właściwie koniec. To nigdy w sumie

nie był pełnoprawny zespół. Raczej taki poboczny

projekt Jeda Simona. To jego twór. Ta płyta na której

tam śpiewałem, to jedyny album na którym jestem

wokalistą i jednocześnie nie piszę tekstów.

Śpiewałem to, co zostało już przygotowane. Szczerze

uważam, że Tenet to już przeszłość, poniewa nasze

grafiki są już zbyt napięte. Miałem jednak dużo

zabawy z nagrywania "Sovereign". Na pewno bym

się zgodził, jakby trafiła się okazja, by nagrać następną

płytę. Wszyscy członkowie tego zespołu to niesamowici

ludzie.

Masz naprawdę odjechane tatuaże na swych ramionach.

Który z nich jest twoim ulubionym?

To byłby zapewne mój tatuaż z Barnabasem Collinsem.

Uwielbiam Wampiry i wszystko, co związane

z "Mrocznymi Cieniami". To poryty tatuaż!

HMP: Witam. Przeprowadzamy rozmowę z okazji

wydania waszego ósmego albumu zatytułowanego

po prostu "Warrior". Pierwsze co rzuciło mi się w

uszy to przede wszystkim brzmienie i wokal. Macie

nowego wokalistę Marca Lopesa. Wszystko

brzmi bardzo… Megadethowo. Naprawdę, wasz

najnowszy album bardzo przypomina mi nową

twórczość Dave'a.

Anthony Nichols: Cóż, nigdy tak naprawdę nie zeszliśmy

z raz obranej ścieżki, rzecz w tym, że chcieliśmy

brzmieć dokładnie tak jak czuliśmy. Powiem

ci, że nie słuchałem niczego z ostatnich wydawnictw

Megadeth, jednak oni razem z Metalliką i Metal

Church należą do źródeł naszych inspiracji. Ponadto,

zresztą tak jak w wypadku wielu kapel, nasze

brzmienie ewoluowało na przestrzeni lat. Mamy do

tego nowego wokalistę Marca Lopesa, o którym

sam zresztą wspomniałeś.

Tak, jednak brzmienie "Warrior" jest bardzo specyficzne.

Nie zrozum mnie źle, jest bardzo metalowe,

jednak idące ku nowym trendom. Odrzuciliście już

oldschool? Gdzie album był nagrywany i mixowany?

Nie bardzo rozumiem co masz na myśli, mówiąc o

odrzuceniu starej szkoły. Sądzę, że nasze brzmienie

zawsze zawierało się w odrobinie thrashu, wolnych

temp i chwytliwych refrenów. Obecne uważam, iż

brzmienie jest dokładnie takie jakie powinno być.

Co do produkcji albumu, jest ona bardzo istotna.

Majstrowali przy nim Joe Moody (Barely Human,

The Deep and Dreamless Sleep), Rich Spillberg

(Masquerade), Dan Dykes (Dead To The World),

Ted Ostrander (Dead to the World) i Joel Hopkins.

Realizatorem dźwięku był natomiast Ted Ostrander.

Co się stało z poprzednim wokalistą Paulem

Souzą? I przede wszystkim Mikem Munro?

Paul tracił swój zapał do ciężkiego grania w ciągu

ostatnich kilku lat. Kochał śpiewać w każdym rockowym

stylu, ale postanowił skupić się na innych

Wierni metalowi

Meliah Rage - nazwa kult w środowisku metalowców. Jedna z tych kapel, która

miała wystarczające jaja, aby w latach 80-tych konkurować z Metal Church czy Armored Saint.

Nie udało im się zdobyć takiego sukcesu, jak wspomniane wyżej formacje, jednak nie

zniechęciło ich to, aby łupać metal przez blisko 30 lat. Grali naprawdę świetną wersję power/

thrashu, oryginalną i trudną do podrobienia. Jednak o ile, ostatni album Metal Church, jest

naprawdę godną polecenia płytą, o tyle "Warrior Meliah" Rage jest po prostu słaby. Szanuję

tą kapelę i muzyków jak cholera, ale odeszli od swoich korzeni. Muzyka na nim zawarta ma

zbyt dużo jakiś "obcych" naleciałości. Ale to tylko moje subiektywne zdanie… zapraszam do

przeczytania co na ten temat ma do powiedzenia Anthony Nichols - oryginalny gitarzysta

Meliah Rage.

Foto: Metal On Metal

aspektach swojego życia. Mike Munro mieszka obecnie

na przedmieściach z trójką dzieciaków i po prostu

nie ma czasu by poświęcić się graniu. Dużo o tym

rozmawialiśmy, ale ostatecznie sam stwierdził, że

nie podoła. My natomiast, wraz z nowym wokalistą

zamierzamy pozostać wierni metalowi do końca.

Na waszym ostatnim albumie, zaprezentowaliście

zgoła inną perspektywę kapeli, niż było dane nam

słuchać na waszych klasycznych albumach jak

"Kill to Survive" czy "Solitary Solitude". Jest bardziej

thrashowy, ostrzejszy, ten pierwiastek heavy/

power jest zdecydowanie mniejszy. Skąd taki zabieg?

Jeśli mówimy o "Dead to the World", przypuszczam

że właśnie poprzez ostre brzmienie i pracę

gitar stał się najbardziej złożoną rzeczą jaką kiedykolwiek

nagraliśmy. Pamiętam jak ciężko nad nim

pracowaliśmy, by wpuścić tam trochę powietrza,

odrobinę miejsca i to chyba była najtrudniejsza sprawa

do uzyskania. Wydaję mi się, że "Warrior" ma

znacznie luźniejszą atmosferę. Nawet nasz nowy

wokalista Marc ma nieco lżejsze podejście niż Paul,

który bardziej koncentrował się na melodii.

Meliah Rage jest jedną z tych kultowych kapel,

które tworzyły w latach 80-tych nie jako zapomniany

US power/thrash. Razem z Metal Church i

Armored Saint byliście pionierami. Jakie były

wasze relacje z pozostałymi kapelami gatunku?

Nie jest żadną tajemnicą, że Metal Church i Meliah

Rage mają wspólną historię. Odbyliśmy wspólną,

trwającą trzy i pół miesiąca trasę po Stanach w

1989 roku, zaraz po naszym debiutanckim albumie,

a do tego zagraliśmy wspólną trwającą miesiąc czasu

trasę kilka lat temu, w 2007 roku. Spotkałem też

kilka razy gości z Armored Saint, ale nigdy nie było

okazji by zagrać razem. Wiele lat temu gadałem z

Johnem Bushem o Celtics i Lakers (jedna z największych

rywalizacji w NBA) przez ponad godzinę,

oraz o strasznie starym, punkowym klubie The Rat

w Bostonie. Ponadto, obecny gardłowy Metal Chu-

Przyszedł czas na sławne ostatnie słowa dla czytelników.

Wielkie dzięki za to, że zechciałeś nam

poświęcić odrobinę swojego czasu. Co chciałbyś

przekazać fanom thrash metalu z Polski?

Chciałbym podziękować wszystkim tym, którzy

trwają wiernie przy mnie. Hatriot powraca z zemstą

i nigdzie się nie zamierza już wybierać. Proszę, zakupcie

"Dawn of the New Centurion" i sprawcie by

tak się właśnie stało. Podejrzewam, że większość z

was zobaczę wkrótce na trasie. Keep thrashing!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

MELIAH RAGE 21


Foto: Metal On Metal

rch, Ronny Munroe gościnnie wystąpił na naszej

plycie "Masquerade", gdzie zaśpiewał w utworze

"Last Rites".

Jak wyglądała metalowa scena w Bostonie?

Wszakże to całkiem blisko NY, gdzie była jedna z

największych thrash metalowych świata.

Bostońska scena metalu była tak samo dobra jak

każda inna. Prawda, nie mamy bostońskiej Metalliki,

choć największym bostońskim zespołem jest

Aerosmith. Uwierz mi, nasze miasto wypuściło kilka

znakomitych undergroundowych kapel. Na początku

i w połowie lat 80-tych Steel Assasin był jednym

z najciekawszych bostońskich zespołów i zresztą

byli oni idolami ówczesnych metalowców, także

moimi. Tak się złożyło, że nigdy się nie rozwiązali i

do dziś nagrywają świetne metalowe albumy. Patrząc

jeszcze wstecz na te wszystkie kapele późnych lat

80-tych i początku lat 90-tych, trzymaliśmy się z

Formicide i Wargasm. Nie chodzi o to, że byliśmy

naprawdę dobrymi kumplami, ale w moim odczuciu

debiut Wargasmu "Why Play Around" jest jednym

z najbardziej niedocenionych albumów w historii.

Nowsze kapele takie jak Ravage, Revocation, Unearth

czy Shadows Fall też są naprawdę warte zainteresowania.

Wiesz, ciągle się porównuje Boston do

Nowego Jorku w tej metalowej gierce... mimo, że

nasze nazwy nie są aż tak wielkie, to tak bym postawił

"Why Play Around" Wargasmu, "War of

the Eights Saints" Steel Assasin czy nawet "Masquerade"

mojego Meliah Rage wyżej niż cokolwiek

Anthraxu, Overkilla czy Nuclear Assault!

Brutalne, ale tak właśnie to czuję. Mogą mi przecież

naskoczyć! (śmiech)

Jak sobie radzicie z muzyką w dobie Internetu. Teraz

sprzedaje się coraz mniej płyt, wszyscy wszystko

ściągają, jest dużo trudniej niż kiedyś. Nie irytuje

cię to?

Patrzę na to, trochę z góry, znad opuszczonych do

połowy nosa okularów. Każdy medal ma dwie strony.

Tę jasną i ciemną. Na pewno kupowanie płyty

przy pomocy kliknięcia zamiast ruszenia dupy do

sklepu, zgarnięcia go z półki zabija całą magię… brakuje

mi jej. Pamiętam jednak, że kiedyś kupowałem

mnóstwo płyt, na których był najwyżej jeden

kawałek, który mnie interesował, podczas gdy resztę

najchętniej bym wyrzucił do kosza. Teraz mogę

usłyszeć to co chcę usłyszeć, i dopiero kupić. Nawet

odpowiadanie na taki wywiad jest dużo łatwiejsze!

Mimo to, brakuje mi tej magii towarzyszącej wyprawie

do sklepu i kupowaniu nowego wydawnictwa, by

w podskokach wrócić do domu i zapuścić go w odtwarzaczu...

to już niestety nie wróci.

Jaki był najlepszy i najgorszy koncert jaki dotychczas

zagraliście?

Było kilka znakomitych koncertów, a ja nie nienawidzę

wybierać tego jednego. (śmiech) Mieliśmy kiedyś

występ z Manowar, Nuclear Assault, Wargasm

i Hades w bostońskim The Bayside Expo

Center gdzieś w 1989 roku i to była zajebista noc.

Dobrze wspominam też wyprzedany do ostatniego

biletu koncert w nowojorskim The Ritz, gdzie zagraliśmy

z Overkill. David Bowie, James Hetfield i

Kirk Hammett byli tamtej nocy wśród publiczności

i skopaliśmy im tyłki co pewnie długo pamiętali.

Najgorszym... chyba ten z 2005 roku, podczas którego

w sporym klubie w Baltimore zagraliśmy dla

jednej osoby...

Należycie raczej do rzadko koncertujących kapel,

dlaczego tak jest?

Nie ma żadnego konkretnego powodu dla którego

tak się dzieje. Starzejemy się, dopadają nas choroby,

mamy rodziny i kiedy wreszcie pojawia się coś na

horyzoncie nie zawsze możemy sobie pozwolić na

wyruszenie w trasę. W zeszłym roku złamałem nadgarstek

podczas końcówki nagrywania "Warrior'a",

więc nie będę zdolny do grania przez jakiś czas, a

przynajmniej tak długo jak moja ręka będzie potrzebować

by wrócić do formy.

W 2010 mieliście zagrać na Headbangers Open

Air. Dlaczego odwołaliście ten koncert? Nie

uważasz, że powinniście zrobić jakąś europejską

trasę koncertową?

Tak jak już wspomniałem, złamałem nadgarstek u

lewej ręki, więc za nim nie wrócę do pełnego zdrowia,

żaden koncert nie dojdzie do skutku. Planowany

koncert na Headbangers Open Air nie doszedł

do skutku, ponieważ tak się złożyło, że pewne obowiązki

uniemożliwiły Paulowi Souza dołączenie do

nas. Próbowaliśmy pozyskać na ten wieczór Mike'a

Munro, ale i on miał już inne zobowiązania, których

nie mógł przełożyć. Zagranie koncertu w pełni instrumentalnego

w ogóle nie podlega żadnej dyskusji.

Skąd pomysł na nazwę Meliah Rage? Wiem co to

oznacza, ale czy ktoś z was miał indiańskie korzenie,

że ją zastosowaliście?

Wzięliśmy Meliah z zespołu Meliah Kraze, w

którym Jim Koury grał za nim dołączył do nas. Dodaliśmy

Rage żeby brzmiało bardziej zadziornie.

Nic specjalnego się za tą nazwą nie kryje.

Dzięki wielkie za wywiad, mam nadzieje że do

zobaczenia pewnego dnia na koncercie. Może ostatnie

słowo do fanów?

Cóż, skoro wciąż nie jesteśmy jakoś szczególnie rozpoznawalną

grupą, posłuchajcie nas jeśli wciąż nie

wiecie kim jesteśmy. To jedna z tych dobrych zalet

Internetu, zwłaszcza dla młodych fanów metalu.

Macie taką możliwość by sprawdzić sobie nie tylko

nowe, ale i stare kapele, o których nigdy nie śniliście,

jak na przykład Meliah Rage!

Mateusz Borończyk

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HMP: Muszę powiedzieć, że jest mi niezmiernie miło

przeprowadzać wywiad z kimś, kto był związany z

taką kapelą jak Realm. Czy możesz nam powiedzieć

w jakim stopniu gra w tym zespole wpłynęła na twoje

życie?

Steve Post: Realm odcisnął na mnie swój ślad na

wielu różnych płaszczyznach. Byliśmy niezmiernie

ciężko pracującą ekipą. Ćwiczyliśmy po cztery czy pięć

razy w tygodniu, w międzyczasie pracując na pełnych

etatach. Przez większość czasu trwania naszej aktywności

to my sami dbaliśmy o promocję naszego zespoły.

Byliśmy takim zespołem "zrób to sam". Przyjaźniliśmy

się z innymi kapelami z naszego rejonu, by

nawzajem się wspierać i organizować wspólne koncerty.

Myślę, że taki sposób działania towarzyszył mi w

każdym zespole w którym grałem. Realm był świetnym

doświadczeniem życiowym dla wszystkich, którzy

byli z nim związani. Definitywnie byliśmy zespołem

zorientowanym na koncerty. Zdarliśmy palce na wielu

występach na Środkowym Zachodzie, sami sprzedawaliśmy

swój merch, kasety i sami płaciliśmy za swe koncerty.

Czy to złożoność materiału Realm determinowała

takie częste próby?

Intensywny grafik prób na pewno się opłacił. Byliśmy

szerzej znani jako zespół koncertowy, a nasza muzyka

była całkiem techniczna, więc wszystko musiało być

naprawdę dobrze zgrane i dopracowane.

Jak wyglądało u was tworzenie kompozycji? Siadaliście

całym zespołem do tworzenia czy też określona

osoba przynosiła pomysły na próby?

Przeważającą część naszych utworów napisaliśmy

wspólnie. Naturalnie każdy dorzucał swoją część pomysłów

na które wpadł samodzielnie.

W waszych utworach aż gęsto od świetnych pomysłów,

riffów i przejść takich jak w "Slay the Oppressor",

"Root of Evil" i wielu innych. Czy takie smaczki

w kompozycjach powstawały już po napisaniu

kawałka, na przykład ktoś wtedy wpadał na pomysł

by może jeszcze coś dodać?

Podczas komponowania naszym celem nie było jedynie

to, by riffy do siebie pasowały. Gdy mieliśmy już

koncepcję na jakiś motyw, musiał on brzmieć gładko i

muzycznie razem z innymi. "Slay…" praktycznie napisał

się sam z tym swoim intro i poszczególnymi riffami.

Wiele naszych utworów powstało równie spontanicznie.

Grając znajdywaliśmy coraz więcej motywów,

które dobrze się ze sobą zgrywały i dobrze razem

brzmiały.

"Endless War" było bodajże pierwszym, a na pewno

jednym z pierwszych wydawnictw R/C Records. Jak

wspominasz pracę z nimi? Czy według twojej opinii

Roadracer był uczciwy w stosunkach z waszą kapelą?

Nie pamiętam już za wielu szczegółów z naszego kontraktu

z Roadracer. Pierwotnie chcieli wydać też nasze

pierwsze demo "Perceptive Incentive", jednak byliśmy

niechętni takiej inicjatywie. Jakość tamtego nagrania

była za słaba i według nas nie reprezentowałaby

dobrze muzyki naszego zespołu. Poza tym na tym

nagraniu grał inny perkusista i basista. Ja z Mikem

dołączyliśmy wkrótce po nagraniu tej taśmy. Nagraliśmy

wspólnie z Paulem, Dougiem i Takisem "Final

Solution" niecały rok później. Gdy już Doug Parker

był poza zespołem, skontaktował się z nami Cees

Wessells z Roadrunnera poprzez Monte Connera.

Wtedy też nawiązaliśmy współpracę z naszym managerem

Erikiem Griefem oraz zatrudniliśmy prawnika.

Ponieważ nasz wokalista - Mark Antoni - był świeżakiem

w zespole, Roadrunner domagał się więcej nagrań

demo. Dlatego nagraliśmy trzecią demówkę, która

nie została nigdy wydana. Wysłaliśmy ją do nich, im

się spodobał nasz materiał i podpisaliśmy wspólny

kontrakt na jakąś śmieszną sumę. Skończyło się na

tym, że to my zapłaciliśmy za większość nagrań do

"Endless War". R/C pokryło może jedną ósmą ogólnych

wydatków. No, ale trochę popromowali nas tu i

tam.

Wieść niesie, że pierwotny rysunek, który miał widnieć

na okładce "Endless War" koniec końców wylądował

na płycie Obituary "Slowly We Rot". Coś o

tym wiesz?

Okładka do "Endless War" została wybrana przez

R/C, a my ich wybór zatwierdziliśmy. Nie pamiętam

już dokładnie jak wyglądał nasz pierwszy wybór okładki,

jedynie to, że przypominała nieco okładkę do "Final

Solution", lecz wyglądała bardziej profesjonalnie.

Chyba przypominała nieco tę Obituary, jednak nie

22

MELIAH RAGE


jestem ci w stanie potwierdzić tego z całą pewnością.

Okładkę do "Endless War" stworzył Oscar Chichoni,

artysta znany ze świetnych prac, które znalazły

się na okładkach książek, komiksów, a także gier

komputerowych. Dlaczego nikt nie postanowił kontynuować

z nim współpracy przy następnej płycie?

To, co widnieje na okładce do "Suiciety", to tak naprawdę

zdjęcie rzeźby stworzonej przez jednego z naszych

przyjaciół. Spodobała nam się, wytwórni zresztą też,

więc jej użyliśmy…

Jim Bartz jest człowiekiem, który pracował nad produkcją

obu waszych studyjnych krążków. Co mógłbyś

nam opowiedzieć o współpracy z nim? Czy jego

udział wpłynął według ciebie pozytywnie na kondycję

brzmienia na obu tych albumach?

Trzeba przyznać, że Jim Bartz jest bardzo utalentowanym

muzykiem, a także wspaniałym inżynierem

dźwięku i producentem muzycznym. Dobrze znał naszą

muzykę, ponieważ mieszkał wtedy na strychu domu

Paula, gdy urządzaliśmy tam próby. Jim sprawił

się świetnie jako producent naszych płyt. Wiedział jak

dobrze i odpowiednio zarejestrować muzykę, którą

grasz. Perfekcjonista pod każdym względem, zawsze

wszystko musiało być zrobione porządnie. Nigdy później

nie pracowałem z kimkolwiek, kto byłby lepszy.

Królestwo Metalu

Niektórzy może kojarzą osobę Monte Connera, gościa który pod

skrzydła wytwórni Roadrunner Records popchnął takie zespoły jak Sepultura,

Type-O Negative, Deicide, Obituary, Atrophy, Fear Factory i wiele

wiele innych. Pierwszą kapelą z którą pracował Monte był właśnie Realm

- zespół, który tworzył bardzo umiejętne połączenie melodii, agresji i techniki.

Można nawet rzec, że nikt wtedy nie miał takiego brzmienia i drygu do świetnych

technicznych kompozycji jak muzycy z tej kapeli. Fantastyczny debiut, który ukazał

się w 1988 roku jest zapierającą dech w piersiach eskapadą po niesamowitych muzycznych

doznaniach. "Endless War" nie dość, że obfituje w fantastyczne kompozycje, to jeszcze

roztacza naprawdę niesamowity i trudny do uchwycenia klimat. Niestety następna

płyta Realm, wydany w 1992 roku "Suiciety" okazała się ostatnią w dorobku tej nietuzinkowej

kapeli. Korzystając z nadarzającej się okazji, dostaliśmy szansę dowiedzenia się kilku ciekawych

aspektów z historii zespołu, dzięki czemu mogliśmy rzucić nieco światła na z wolna otaczającą się

całunem mroku historię grupy Realm. Na nasze pytania odpowiadał basista Steve Post.

już raczej zbytnio zainteresowany graniem z nami, jednak

nigdy nie było to na poważnie dyskutowane. No,

a Mark jednak mieszka trochę za daleko od nas. Raz

prawie udało nam się zmontować jakieś granie, jednak

logistycznie okazało się to niemożliwe. No, niestety…

Nie daję jednak żarowi się ostudzić kompletnie, wciąż

chciałbym by Realm znów funkcjonował.

Chciałbym zweryfikować pewną wypowiedź Douga

Parkera, według której to on jest autorem nazwy oraz

logo kapeli. Czy to prawda?

Z tego co wiem pierwsi członkowie zespołu postanowili

wylosować nazwę dla swego zespołu. Wrzucili swoje

typy do czapki i ta nazwa, która miała zostać wyciągnięta

z niej miała już zostać. Z opowieści wiem, że

Paul przyoszuścł i wrzucił dwie kartki z tą samą nazwą

do czapki zamiast jednej. Tą nazwą był właśnie Realm

i w ten sposób kapela zyskała swe imię. Można więc

powiedzieć, że to raczej Paul wymyślił nazwę dla zespołu.

Oryginalne logo zostało zaprojektowane przez

Douga, jednak było przerobione przynajmniej parokrotnie.

Aktualnie grasz w Awaken. Jak to się stało, że

trafiłeś do tego zespołu?

Na początku to było tak, że dowiedziałem się od kolegi,

którego znajomym był ich kumpel, nota bene gość

wcześniej siedział w organizowaniu koncertów w okolicach

Minneapolis i St. Paul, że taki i taki zespół poszukuje

basisty. Dopiero się wprowadziłem do tej okolicy

z Milwaukee i też szukałem zespołu, z którym

Zawsze mnie zastanawiał trochę wasz cover The

Beatles. Czyj był to pomysł by nagrać "Eleanor Rigby"?

Wytwórnia na to wpadła?

Realm zaczął grać "Eleanor…" jako swoisty żart tuż

po tym jak kapela została założona. Myślę, że pierwotnie

wymyślili to Takis i Doug (ponoć to jednak był

Roger Gottfried, przynajmniej on sam tak twierdzi -

przyp. red.), podczas jakiś poronionych akcji na próbach.

Gdy graliśmy ten utwór na żywo, Doug zawsze

śpiewał "All the lonely people… Let'em Die!!!". To nie

był pomysł wytwórni, to było coś co sami wymyśliliśmy.

Kto pisał teksty do utworów na "Endless War" i

"Suiciety"?

Większość tekstów do utworów na obu tych płytach

była autorstwa Takisa i Marka. Ja napisałem liryki do

"Dick".

Można odnieść wrażenie, że religia chrześcijańska

maczała palce w inspiracjach przy takich utworach

jak "Second Coming" i "Eminence"…

Słowa w "Second Coming" są dość niejednoznaczne.

Ten tekst może być właściwie o wszystkim tak naprawdę.

"Eminence" jest o koszmarze, którego doświadczył

Paul. Był w nim chyba Chrystus co prawda, jednak

nie w takim sensie, jakby się mogło wydawać. Daleko

nam było od lania chrześcijaństwa ludziom do gardeł…

Co sądzisz o sukcesorze "Endless War"? Czy uważasz,

że "Suiciety" był krokiem naprzód dla Realm?

Sporo materiału, który trafił na "Suiciety", napisaliśmy

podczas trasy promującej naszą pierwszą płytę.

Bardzo czuły okres dla zespołu. Prawdą jest, że muzycznie

był to dla nas ogromny krok naprzód - ta muzyka

była ambitna i wymagająca, a ośmieliłbym się rzec,

że nawet i ciut intensywniejsza niż nasz poprzedni materiał.

Czy nagraliście cokolwiek, co miało się znaleźć na

waszym trzecim krążku?

Tak, jednak już wtedy nie pracowaliśmy z Roadracer.

Nagraliśmy chyba z osiem utworów, a raczej zrębów

utworów. Coś co można by w sumie nazwać naszym

czwartym demo.

Co było powodem rozpadu Realm? Cóż takiego się

Foto: Realm

wydarzyło, że postanowiliście zawiesić działalność

zespołu? Dlaczego na dłuższą metę Realm nie wypalił?

Zaczęło się od odejścia Marka z zespołu. Najpierw

Roadracer wywierał na nas duże ciśnienie, gdyż

wytwórnia bardzo negatywnie zaczęła się wypowiadać

o Marku. Chodziło o to, że śpiewał za wysoko, a oni

widzieli w naszym zespole kogoś, kto by brzmiał jak

gardłowy Sepultury. Nie chcieli z nami rozmawiać o

czymkolwiek innym, póki Mark był w zespole. Cóż,

skończyło się na tym, że musieliśmy się z nim rozstać.

Nie była to bynajmniej łatwa decyzja, zwłaszcza, że

wszyscy byliśmy przyjaciółmi od bardzo dawna. Przesłuchiwaliśmy

bardzo wielu wokalistów, by znaleźć odpowiednie

zastępstwo, jednak trudno było kogoś znaleźć

na miejsce Marka. Następnie Mike Olson, nasz

perkusista, zdecydował się opuścić zespół.

Wtedy Realm się definitywnie rozpadł?

Razem z Takisem i Paulem skontaktowaliśmy się z

Buddo, typkiem który śpiewał w Last Crack. Następnie

dokooptowaliśmy do składu perkusistę Briana

Reidingera. Nasz zespół nabrał kształtu i zaczęło to

wszystko znów trybić. Nie mogliśmy się jednak wciąż

nazywać Realm, zwłaszcza że po dojściu Buddo i

Briana nasze brzmienie rysowało się zupełnie inaczej

niż wcześniej. Oblekliśmy nasz projekt muzyczny w

nazwę, którą wymyślił Buddo - White Fear Chain.

Posłuchajcie tego czasem na Youtube…

Wiesz co porabia może ostatnio Mark Antoni?

Masz z nim jakiś kontakt?

Jestem w stałym kontakcie ze wszystkimi moimi kumplami

z Realm. Co prawda z Markiem już nie tak jak

z Takisem, Dougiem, Paulem i Mikem, gdyż ten

mieszka prawie 1300 mil ode mnie.

Czy rozważaliście może pomysł zreaktywowania

Realm?

Rozmawialiśmy jakiś czas temu o tym, by znowu coś

razem pograć - Paul, Takis, Mike i ja. Doug nie jest

mógłbym pograć. Dostałem jadącą siarą demówkę z

muzyką tego zespołu, którym właśnie był Awaken. Ich

kawałki bardzo mi się spodobały i większość patentów

nauczyłem się stosunkowo szybko ze słuchu.

Jak byś porównał twórczość Awaken i Realm?

Muzyka Awaken jest inna. Tworzymy raczej trio z

wokalem, gdyż nie mamy drugiego gitarzysty. W ten

sposób łatwiej się gra na żywo. Napisałem bardzo dużo

harmonii na basie, które współgrają z gitarą Jona, by

całość lepiej brzmiała. Pracujemy bardzo ciężko. W

sumie ciężka praca i pasja tworzenia to jedyne podobieństwa

Awaken do Realm.

Bardzo się cieszę. Widzę, że nie zamierzasz na tym

poprzestać. Wielkie dzięki za wywiad!

Niezmiernie jestem ci wdzięczny za pytania dotyczące

Realm. Bardzo lubiłem grać w tym zespole. Prawdę

powiedziawszy, nigdy nie grałem w kapeli, która by

przypominała ją choćby trochę. Realm był wyjątkowy

i w tym zespole doświadczyłem jednych z najlepszych

chwil w moim życiu.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

REALM 23


Bez żadnych ograniczeń

W naszym kraju, osoba Zacha Schottlera, szerzej znanego jako Jackie

Slaughter, jest dość popularna wśród heavy metalowej braci. Zwłaszcza tej

młodszej i bardziej dziewczęcej. Wielokrotnie zdarzały się takie sytuacje, że

przybłąkawszy się do starszej ekipy, takie dziewczę nie reaguje na żadne nazwy

w stylu Defiance, Xentrix, Whiplash, Necrophobic czy Manilla Road, a ożywia się

dopiero przy nazwie Skull Fist. "Skull Fist? Skull Fist gra?!" - i już kisiel strugami

spływa w kierunku gruntu. Choć zespół ten stanowią skrajnie nieodpowiedzialni alkoholicy

z maniakalnymi napadami jak u dziesięciolatka - co widać między innymi po tym

jak Skull Fist dostało niedawny permanentny zakaz gry na Headbangers Open Air z powodu

ich ciągłych foszków i łamania danego słowa - to jednak oddać im trzeba to, że grają mimo

wszystko dość fajnie. Sam Jackie, kiedy się nie popisuje, jest dość spoko gościem, którego bucera

się nie ima i który jest gotów usiąść i napić się z każdym, kto jest przyjazny i miły. Tym razem

jednak wywiad miał charakter odległościowy, a natura pytań nie miała na celu głaskania po

główce i poklepywania po plecach. Swoją drogą jeszcze nie przeprowadzałem takiego wywiadu,

w którym tak często pojawiałby się motyw moczu i jego oddawania…

HMP: Siemano. Minęły już dwa lata odkąd mieliśmy

przyjemność przeprowadzać wywiad z twoją

osobą. Wtedy rozmawiała z tobą Marta Matusiak

po waszym koncercie w Warszawie. W trakcie tego

wywiadu załatwiałeś swoją potrzebę do plastikowego

kubka. Dwa razy. Często zdarza ci się sikać

przy obcej kobiecie?

Jackie Slaughter: Nie tak często. Jak mam lać to leję.

Chciałbym wstać i pójść się załatwić, jednak po prostu

byłem tak zalany w trzy dupy, że pewnie nie mógłbym

przejść kilku kroków. Stwierdziłem - walić to. Ludzie

wiedzą jak wygląda fiut. Nie powinno więc to nikogo

gorszyć, jeżeli ktoś sobie siknie! Jeżeli kogoś to nie

kręci, to niech nie patrzy.

Jakie jeszcze tego typu rzeczy zdarza ci się robić przy

obcych ludziach?

Wszystko. Cokolwiek. Niczym się nie ograniczam. Jestem

najbardziej otwartym gościem na świecie, więc

jeżeli czuję potrzebę postawienia kloca naprzeciw dwustu

ludzi, to nie mam z tym najmniejszego problemu.

Większość może uważać to za obraźliwe albo niesmaczne,

jednak jest to zasadnicza część ludzkiej natury,

więc walić to. To jest też zabawne tak odstawiać

dziwaczne rzeczy i się wygłupiać bez żadnych ograniczeń!

Zrobiłem masę dziwnych odpałów i pewnie

nadal będę je robił w przyszłości (śmiech).

Niedawno zagraliście w Krakowie z Vanderbuyst,

Enforcer i Genghis Khan. Jak ci się podobał ten wieczór?

Nagłośnienie było fatalne, jednak to wina klubu...

To był świetny koncert ze świetnymi ludźmi. Naprawdę

fajna zbieranina typiar i typiarzy. Może jakbyś

stał z przodu to brzmienie nie wydawałoby się już

takie złe, tam wszystko było dobrze słyszalne.

Jak ci się podobała trasa z Enforcerem, Vanderbuyst

i Genghis Khan?

Niesamowita, bardzo mi się podobała. Ci goście to

naprawdę wspaniali i sexy ludzie. Wszystkie te zespoły

rządzą i grają naprawdę dobrze, więc nie mogłem się

przy nich opuścić choćby trochę (śmiech). Musiałem

być pewny, że zagram tak dobrze jak oni. Jedynym

problemem był zapach, który nam towarzyszył w busie.

Chłopie, to był naprawdę śmierdziuszkowy busik

(śmiech).

Światło dzienne ujrzał wasz drugi album. Co mógłbyś

nam o nim opowiedzieć? Oczywiście naturalnie

oprócz tego, że możemy na nim usłyszeć utwory, w

których grają instrumenty.

Jesteśmy z niego zadowoleni. Utwory bardziej mi się

podobają od tych, które nagraliśmy na poprzedni album.

Teksty są naprawdę

fajne do śpiewania.

Uwielbiam słowa, a te do

mnie trafiają. Chris Steve

odwalił kawał dobrej roboty przy

garach i kżzdy z nas naprawdę wymiata

na tym albumie. Poprzednia płyta zawierała

utwory, które napisałem będąc jeszcze naprawdę

młodą osobą. Na tym jest tylko taki jedny, więc

muzycznie ta płyta jest dla mnie bardziej aktualna.

Mieliśmy też mniej denerwującą sesję nagraniową,

choć mieliśmy tylko tydzień na zarejestrowanie albumu.

Nie pijałem wtedy kawy, jednak w studio stała

fajna maszyna do espresso. Wlewałem w siebie nawet

do ośmiu kaw dziennie (śmiech). Było świetnie.

musimy zrobić ten album i nagraliśmy go stosunkowo

szybko. Myślę, że następnym razem poświęcimy na to

jednak trochę więcej czasu, na przykład miesiąc.

Byłoby świetnie mieć więcej spokoju, zamiast spędzać

12 godzin na poprawnym zagraniu swoich partii

(śmiech). Wypiłem litry espresso. Fajnie było. Nagrywanie

nie jest już dla nas jakąś nerwówką. Wiemy

czego chcemy i przy okazji daleko nam do bycia perfekcjonistami.

Dajemy z siebie wszystko. Jeżeli efekt

jest poprawny, to go zostawiamy na album. Nie chcemy,

by coś było zbyt przedobrzone. Po prostu ćwiczymy

utworu przez około miesiąc a potem wchodzimy

i dajemy czadu.

Nie wydajecie się zbyt pracowitą załogą. Trzy lata

minęły od premiery waszego poprzedniego albumu.

Nie jest to oznaka tego, że zaczyna wam brakować

pomysłów?

Wiesz, różne rzeczy się przytrafiają. Kasa wyparowuje,

terminy opłat gonią, karki się łamią. Nie jesteś zbyt

pracowitym researcherem, bo już dawno byś to wiedział.

Dlaczego postanowiłeś nagrać na nowo "Sign of the

Warrior" dopiero teraz, a nie na "Head of the Pack"

jak dwa inne utwory z waszej EPki?

Po prostu tak wyszło.

Okej. To może zmieńmy temat. Który z was ma

największe wzięcie wśród lasek?

Żaden z nas. Fajnie jest żartować jak to zdobywamy laski,

ale tak naprawdę jesteśmy ludźmi, którzy po prostu

lubią pogadać, posiedzieć razem i pośmiać się razem

słuchając jakiś śmiesznych historii. Posłuchać o jakiś

nowych zespołach. Liczy się muzyka. Panienki to też

jest fajna sprawa i jestem szczęśliwy, jeżeli taka chce ze

mną pogadać i się trochę poprzytulać (śmiech).

Widać po koncertach, że na backstage zawsze garną

się, jak nie tabuny, to przynajmniej dość liczne grupy

groupies. A zdarzyło wam się, żeby kiedyś jakiś gość

chciał z wami polecieć w ślinę albo w kakao po waszym

występie?

Siedzimy sobie z każdym,

kto chce się z nami spotkać.

Jeżeli się nam podobasz,

to możemy

tak spędzić całą cholerną

noc. Znaczy

dopóki nasz bus

nie będzie się

zwijał czy coś takiego.

Naprawdę

fajną

rzeczą

jest się

upijać

z nowo poznanymi przyjaciółmi! Nigdy mi się nie zdarzyło,

by jakiś gość zaproponował mi, na przykład, seks

po koncercie. Musielibyśmy być zdecydowanie bardziej

hot, by coś takiego miało się zdarzyć (śmiech).

Jaki jest twój ulubiony alkohol? Jesteś piwoszem czy

też wolisz walić wódę?

Wódka, wódka, wódka, wódka! Doszło do tego, że nazywamy

ją między sobą "Jungle Juice" albo "Warmup

Juice". Nie mam nic przeciwko piciu piwa, jednak osobiście

preferuję właśnie wódkę. Casey woli browary, jednak

Johnny ostatnio dołączył do ciemnej strony picia,

po której jestem, czyli do mocniejszych trunków.

Każdy typ wódki mi pasuje. Trafiłem na kilka marek

piwa, które mi bardzo smakowały, jednak potem tak

się betoniłem, że nigdy nie byłem w stanie zapamiętać

jakie to były piwa (śmiech). Wódka i woda. Dzięki temu

mój głos brzmi tak dobrze i jednocześnie nie cierpię

aż tak bardzo na kaca.

Co było najwcześniejszymi inspiracjami w twoim

życiu? Pytam nie tylko o te muzyczne.

Hokej był dla mnie czymś naprawdę ważnym, co nie

powinno dziwić, gdyż jestem Kanadyjczykiem

(śmiech). Gdy skończyłem, o ile dobrze pamiętam,

trzynaście lat, liczyła się dla mnie głównie jazda na

desce. Diabli wzięli wtedy hokej. Miałem obsesję na

punkcie skateboardingu. W gruncie rzeczy, to nadal ją

mam. Już nie jeżdżę tak ostro jak kiedyś, ale nadal cisnę

gripa, gdy tylko mam okazję. Przez 80% czasu jest

bardzo boleśnie, jednak te 20% dobrze wylądowanych

tricków rekompensuje wszystkie niedogodności! Graniem

muzyki zainteresowałem się dopiero po szesnastce.

Byłem tragicznym wokalistą i dopiero, gdy miałem

20 lat spiąłem się, by nauczyć się shredować. Zdecydowanie

za późno. Dlatego więc, jeżeli ktoś uważa,

że fatalnie mu idzie z gitarą lub ze śpiewem... o kurde,

ja byłem najgorszy!

Biorąc pod uwagę liczbę tras i koncertów, które już

macie za sobą, pewnie jesteś w stanie opowiedzieć

nam jedną czy dwie zabawne historie z życia prawdziwym

rockmanów. Podzieliłbyś się jakąś ciekawszą

anegdotką z naszymi czytelnikami?

Podczas ostatniej trasy Chris spał z tyłu busa, na pryczy

pod Caseyem. W Oslo sponiewieraliśmy się winem

jak ostatnie świnie. Chris obudził się wtedy w

środku nocy z całą mokrą twarzą od jakieś wody.

Trochę się wkurzył, bo wyglądało na to, że Casey

przypadkowo rozlał coś na swoim łóżku podczas snu.

Chris wstał i zaczął szarpać gościa "hej stary, rozlałeś

wodę w swoim łózku". Gdy w końcu udało mu się

dobudzić Caseya, tamten tylko odpowiedział "duuuuuude,

fuuuuck oooooff". Nadal był pijany. Chris więc

zdarł koce z Caseya i wtedy się okazało, że ten nie ma

tam żadnych butelek z wodą czy czymkolwiek innym.

Wtedy właśnie spojrzał na jego spodnie. Okazało się,

że Casey był aż tak pijany, że poszczał się w spodnie i

zmoczył całe łóżko i nie tylko. Chris, więc będzie od

dzisiaj znany jako Piss Chris. To jest właściwie jedyna

historyjka, którą mogę opowiedzieć, bez urażania

kogokolwiek (śmiech).

Jaka jest pierwsza rzecz jaką zwykle robisz, gdy wrócisz

do domu po długiej trasie.

Właśnie wczoraj wieczorem wróciłem do domu.

Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było pójście do warzywniaka

i rozpoczęcie własnego leczenia anty-alkoholowego.

Kupiłem tonę warzyw, owoców, orzechów,

pestek oraz blender. Wygląda na to, że podziałało, bo

jestem całkiem na chodzie i nie muszę poświęcać

czterech dni na leżenie plackiem w dreszczach z drżącym

rękami tak jak Pee. Zwykle przez tydzień nigdzie

się nie ruszam i mamroczę coś o nie jeżdżeniu w trasy

nigdy więcej. Ciężko mi było rozstawać się z chłopakami

(i dziewczyną), z którymi pojechaliśmy w trasę.

Wszyscy byli naprawdę niesamowici i wszystkich kocham,

naprawdę. Gdyby tylko zapytali, od razu poszedłbym

się z nimi rżnąć (śmiech).

Tak jak w kultowym filmie "Conan

Barbarzyńca"... Jackie, co

jest najlepsze w życiu?

By odpowiedzieć na twoje filmowe

nawiązanie użyje innego filmowego

nawiązania: Wolność!!! (śmiech)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Mimo tego, że mieliście tylko tydzień, to mimo wszystko

było mniej nerwowo?

Nie czuliśmy zbytniego ciśnienia. Wiedzieliśmy, że

Foto: Skull Fist

24

SKULL FIST



HMP: Znów mamy przyjemność rozmawiać na temat

waszego nowego dzieła. Minęły dwa lata od

czasu świetnie przyjętego przez fanów "The Hunt".

Widać, że nie zasypiacie gruszek w popiele i dostarczacie

nam kolejny świetny album. Ciekawą rzeczą

jest fakt, że każde kolejne wydawnictwo Grand Magus

jest nieco inne i "Triumph and Power" to potwierdza.

JB Christoffersson: Tym razem chcieliśmy stworzyć

coś naprawdę ciężkiego i majestatycznego zarazem.

Poza tym mieliśmy w głowach tytuły utworów jeszcze

zanim zabraliśmy się do komponowania warstwy

muzycznej. Wszystko zaczyna się od analizy naszego

nastroju i dopiero potem przechodzimy dalej z tworzeniem.

Naszymi inspiracjami nadal jest piękno i potęga

sił przyrody, a także nordycka tradycja, która jest z nią

nierozerwalnie połączona.

Kompozycje są bardzo zróżnicowane, jednak tym

razem trzeba przyznać, że są o wiele bardziej epickie

niż kiedykolwiek wcześniej. Nie obawialiście się reakcji

waszych najstarszych stażem fanów, że rezultat

jaki osiągnęliście na tym albumie, może im nie

przypaść do gustu?

Zawsze istnieje takie ryzyko, jednak moja pewność w

stosunku do naszych nowych utworów jest niezachwiana.

Jeżeli jesteś fanem metalu, to spodoba ci się to, co

stworzyliśmy. Koniec końców, podążamy za głosem

Tętent złotych kopyt

Nowy album szwedzkiego Grand Magus może nie podejść niektórym fanom zespołu,

jednak bez wątpienia jest kawałem solidnego metalu z subtelnym dodatkiem doomu

i sporej dawki klimatów rodem z najznamienitszych epic heavy metalowych nazw. To trio

chyba nie potrafi zawieść oczekiwań, gdyż każda następna płyta prezentuje materiał odmienny

jednak nadal zwarty, spójny, konkretny i przede wszystkim genialny. Przy tej muzyce

nie sposób się dobrze nie bawić. Motywy muzyczne są niezwykle dopracowane, a tematyka

utworów jest także zacna i interesująca, co widać już na pierwszy rzut oka.

Czy w "Steel Versus Steel" pojawia się Elryk z Melnibone,

bohater powieści Jamesa Moorcocka? Dlaczego

zdecydowaliście się użyć tej konkretnej postaci

literackiej? Powstało już całkiem sporo utworów o

nim.

Zgadza się, ten utwór jest o Elryku. Czytałem powieści

Moorcocka, gdy byłem nastolatkiem i wywarły one

na mnie niemały wpływ. Ostatnio znowu do nich wróciłem,

na krótko przed tym jak zaczęliśmy tworzyć

materiał na "Triumph and Power". Zawsze chciałem

stworzyć utwór oparty na historii Elryka. Riff w "Steel

Versus Steel" zdawał się idealnie panować do tej tematyki.

Z tego, co wiem w sumie nie jest za wiele utworów

o Elryku. Znam te nagrane przez Blue Oyster

Cult, Hawkwind i Cirith Ungol... (nie zapominajmy

między innymi o Skelator, Wolfbane, Salem's Lot,

Dawn the Plague i pewnie paru(nastu?) innych kapelach

- przyp.red.).

Foto: Nuclear Blast

Czy mógłbyś nam powiedzieć co nieco o dwóch

niezmiernie klimatycznych instrumentalach - "Arv"

oraz "Ymer"? Co się kryję za nimi, co miały reprezentować?

Oba utwory, a zwłaszcza "Arv", są zainspirowaną skandynawską

muzyką ludową. Razem z Foxem dorastaliśmy

w małym miasteczku w Dalarnie w Szwecji, gdzie

tradycyjna muzyka ludowa była bardzo silnie zakorzeniona.

Nic dziwnego, że wywarła na nas duży

wpływ. Motywy folklorystyczne rozwijaliśmy już w

wielu utworach w przeszłości. Za to "Ymer" jest muzycznym

urzeczywistnieniem koncepcji giganta, którego

ciała bogowie użyli do zbudowania świata.

Kto jest tytułowym dominatorem z "Dominatora"?

Może nim być każdy dyktator tak naprawdę. Rozwinęliśmy

tutaj myśl, że jeżeli używasz tych samych

metod jak ci, których chcesz się pozbyć, możesz się

potem stać dokładnie tym samym.

Produkcją albumu zajął się Nicolas Elgstrand. Czy

trudno było mu znaleźć czas przy tym całym zamieszaniu

w Entombed?

(Śmiech) Nie, nie. Mieliśmy zaplanowaną sesję nagraniową

już od bardzo dawna.

Brzmienie waszego nowego albumu jest bardzo

potężne, epickie i wzniosłe. Bardzo dobrze pasuje do

kompozycji, które na nim nagraliście. Czy zarejestrowaliście

utwory w tym samym studiu co "The

Hunt"?

Tak, można tak powiedzieć, mniej więcej przynajmniej.

Musieliśmy zmienić miejscówę, gdy doszło do nagrywania

moich wokali i solówek, jednak nie miało to

wpływu na końcowe brzmienie. Poza tym daleko się

nie przenieśliśmy, dalej byliśmy w tym samym budynku.

Czy nagrałeś swoje partię znowu na Gibsonie Les

Paulu Juniorze, a Fox na Sandbergu Jazz? Coś

zmienialiście ostatnio w sprzęcie, który używacie?

Fox nadal gra na swoim Sandbergu, którego używa od

czasu sesji do "Hammer of the North". Ja tym razem

postanowiłem nie używać w ogóle Juniora. Partie rytmiczne

zagrałem na customowym Gibsonie Les Paulu

podłączonym do głowy Marshalla JVM 100W

oraz na Fenderze Stratocasterze podłączonym do

Marshalla JMP 50 1972. Do solówek główne używałem

mojego Gibsona Flying V 98', ale także od

czasu do czasu którejś z tych dwóch wymienionych

wcześniej gitar.

naszych serc, gdy piszemy muzykę. Zawsze tak było.

Nigdy nie podążaliśmy jakimś wyznaczonym trendem,

nie pompowaliśmy sztucznie naszej twórczości, nie

byliśmy elementem żadnego ruchu muzycznego i tak

dalej. Dla nas istnieje tylko jedna droga - pozostać prawdziwymi

względem nas samych. "Triumph and Power"

jest właśnie tym, co chcieliśmy zrobić akurat w

tym momencie.

Co jest motywem przewodnim tekstu do "On

Hooves of Gold"? Co jest tematyką tego utworu i

kto jest jego protagonistą?

W tym kawałku znajduje się kilka różnych motywów.

Jednym z nich jest dystans do przyrody, który został

rozwinięty przez zachodnią kulturę i społeczeństwo

oraz brak szacunku i poszanowania natury, który się z

tym wiąże. Protagonistą jest siła przyrody.

Słuchając utworu zaryzykuję stwierdzenie, że nie

czytałeś jedynie pierwszej części sagi, lecz także jej

późniejsze kontynuacje.

"Steel Versus Steel" jest miksem różnych koncepcji,

które pojawiły się w różnych częściach sagi o Elryku.

Nie jest to wierny opis od początku do końca. To po

prostu luźna interpretacja. Przeczytałem wszystkie

książki Moorcocka o Elryku, jednak nie zagłębiałem

się w inne jego dzieła, nawet jeżeli w jakiś sposób łączyły

się z Elrykiem (Moorcock bardzo często bawił

się światami, które stworzył i bardzo często uniwersa z

różnych jego serii przenikały się ze sobą - przyp. red.).

Jak cykl Jerry'ego Corneliusa czy Eternal Champion.

Nie zabrakło także odniesień do tradycji i kultury

wikingów, jak widać po, na przykład, "Holmgang".

Co cię skłoniło do napisania utworu o tym staromodnym

pojedynku jeden na jednego?

Uważałem to za świetny pomysł na utwór i przy okazji

bardzo interesujący koncept z historycznego punktu

widzenia. Taki pojedynek był paradoksalnie bardzo

sprawiedliwym i uczciwym sposobem rozwiązania

dużych konfliktów. To dobra alternatywa zamiast wojny,

przez którą pośrednio i bezpośrednio ucierpiałoby

wielu ludzi, no nie?

Okładka została stworzona przez Tony'ego Robertsa.

Co nam możesz opowiedzieć o pracy z nim oraz

o samej okładce?

Zanim zaczęły się pracę nad nią, miałem w głowie kilka

luźnych pomysłów, które chciałem na niej zawrzeć.

Całokształt to jednak pomysł Anthony'ego. Okładka

naprawdę mu się udała. Uważam, że naprawdę dodaje

ona klimatu i kolejnego wymiaru kompozycjom z albumu.

Gość jest niezwykle utalentowany. To jest prawdziwy

triumf i moc!

Widzę, że macie już zaplanowaną trasę po Europie

Zachodniej w marcu. Co nas czeka w następnych

nadchodzących miesiącach?

Wszystko jest nadal w fazie ustaleń i planów, jednak

dalsza część trasy nabiera kształtów nawet teraz, gdy

ze sobą korespondujemy. Powiem też, że zamierzamy

grać na wielu letnich festiwalach.

Gdzie chcielibyście zagrać, a nigdy nie mieliście ku

temu okazji?

Japonia, Stany, Ameryka Południowa, Węgry, Rosja...

jest jeszcze tyle miejsc, których nie odwiedziliśmy.

Jeżeli nie jest to jakąś wielką tajemnicą, to czy moglibyście

nam zdradzić, które kawałki z najnowszego

albumu będą grane na żywo?

Nadal staramy się stworzyć rozpiskę koncertową na

nadchodzące trasy, więc trudno mi jest teraz powiedzieć,

co konkretnie będziemy grać. Mogę zapewnić,

że na pewno będzie to przynajmniej "Steel Versus

Steel" i "Triumph and Power"!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

26

GRAND MAGUS


Cage, cóż za świetny zespół! Łączy nas wiele wspólnych

historii. Graliśmy kilka lat temu razem koncert w

San Diego, jednak ostatnio nie jestem z nimi w kontakcie.

A powinnam!

Muzyka bez użycia foremek

Pamiętam, jak dopiero co wychodził pierwszy album Benedictum. Pamiętam, jak

zachwyciło mnie połączenie klasycznego heavy metalu z kosmicznymi, odrealnionymi klawiszami

i potężnym głosem Veroniki Freeman. Czas pokazał, że w przeciwieństwie do wielu

zespołów z tego czasu, Benedictum nie okazało się efemerydą. Zespół nagrał już czwartą

płytę, ustabilizował się "na rynku" i ma wiernych fanów. O tym krótkim, a jednocześnie długim

dla zespołu okresie rozmawiałam z wokalistką i "głową" zespołu.

HMP: Na Waszym facebookowym profilu pojawiło

się zdjęcie z ogromnym billboardem reklamującym

Wasz zespół. A może to fotomontaż?

Veronica Freeman: To obraz wykonany za pomocą

Photoshopa przez utalentowanego grafika z Yumy w

Arizonie, Anthony'ego Ackera z Stone Deity Design.

Już w przeszłości zrobił on dla nas wiele różnych rzeczy,

jego pomysły są naprawdę świetne. Możesz zobaczyć

więcej jego prac na moim profilu (Facebooka -

przyp.red.), fajne i zabawne rzeczy.

Jak rozumieć okładkę i tytuł Waszej nowej płyty,

"Obey"? Okładka i tytuł niosą to samo przesłanie?

W zasadzie pomysł okładki to również pomysł Anthony'ego

Ackera, tego, który zrobił ten wielki billboard.

Chciał stworzyć coś dla Benedictum, a wykazywał się

zawsze dużą kreatywnością jeśli chodzi o ulotki czy

plakaty. Pozwoliliśmy mu więc wdrożyć swoje szalone

pomysły na nasz nadchodzący album. Ciekawe, że projektując

okładkę, nie słyszał jeszcze ani nuty z nowej

płyty, wiec wyszła fajna sprawa, że okładka ma swoje

własne znaczenie, niezależne od tytułu. Berło na okładce

symbolizuje moc, a tytuł nawiązuje do kawałka

"Obey", który mówi o bardzo "odmiennym" rodzaju

posłuszeństwa. Anthony rzeczywiście zbudował takie

berło i spędził wiele czasu na rozwijaniu koncepcji

okładki albumu. Myślę, że się udało.

tkankę muzyki nieco inaczej. Wciąż lubimy nieco klawiszy

tu i ówdzie, ale nie dominują one muzyki.

Od 2012 roku Wasze szeregi zasila wieloletni perkusista

Jag Panzer, Rikard Stjernquist. Miał okazję

współtworzyć niektóre kompozycje na "Obey"? Czy

tylko wpadł nagrać partie bębnów?

Rikard jest integralną częścią naszej muzyki, jednak

bardziej pod kątem samych aranżacji i znajdowania

właściwego klimatu kawałka. Ma wyczucie, jak powinny

wyglądać poszczególne utwory. Jeśli chodzi o wspólną

pracę, to naprawdę utalentowany i zabawny człowiek.

Foto: Frontiers

Z tego co wiem z wywiadów, muzycy Cage na co

dzień zajmują się swoją pracą, a na granie maja tylko

weekendy i popołudnia, stad niezbyt częste trasy

koncertowe. U was wygląda to podobnie?

Tak, my również musimy pracować. Ja mam domowy

interes zajmujący się sprzedażą części motocyklowych,

www.streetfightersinc.com. Wszyscy jakoś wiążemy

koniec z końcem, ale cieszymy się, że możemy realizować

nasze pasje.

Veronica, pamiętam, jak kilka lat temu w wywiadzie

powiedziałaś mi, że czujesz się jak nieślubna córka

Tiny Turner i Dio (śmiech). Teraz jak Dio nie ma już

wśród nas twoje "dziedzictwo" nabrało chyba jeszcze

bardziej wyrazistego znaczenia?

To naprawdę zabawne, że o tym wspominasz, bo musiałam

ci błędnie zacytować, nie sama to wymyśliłam,

ale ktoś mnie tak określił, a mi wydawało się to po prostu

zabawne. Sama bym na to nie wpadła, ale naprawdę

sądzę, że to dowcipny opis i śmiałam się z niego,

kiedy po raz pierwszy go usłyszałam. Zawsze podziwiałam

Ronniego Jamesa Dio. Czuję się dobrze z

utworami, które coverowaliśmy i dzięki temu sprawiliśmy,

że on wciąż jest z nami, wiesz co mam na myśli,

prawda? Teraz znaczy dla mnie może nawet jeszcze

więcej.

Bardzo charakterystyczną cechą Benedictum jest

twój głos. Wiem też, że jesteś autorką większości tekstów.

Ciekawi mnie jednak czy także komponujesz

utwory od strony muzycznej i czy grasz na jakimś instrumencie.

Nie, nie gram na żadnym instrumencie, ale słyszę pełne

utwory i ich instrumentacje w głowie (śmiech). To

pewnie wyzwanie opisać to, co słyszę, wiec mam mały

A co symbolizuje postać w czarnym płaszczu i masce,

która promuje płytę?

Zdjęcie maski gazowej, które widzisz jako okładkową

stronę Facebooka, także pochodzi od Anthony'ego

Ackera. Chciałabym, żeby świat zobaczył więcej jego

prac, a postać w masce to nowa kreatura nazwana Beneductite.

Wypatrujcie ich więcej w przyszłości!

Wasza czwarta płyta jest chyba najbardziej bezpośrednim

i prostym albumem w waszej muzycznej karierze.

Rzeczywiście płyta jest bardzo bezpośrednia. Myślę, że

udało się uchwycić na niej mocny klimat. Jednak wydaje

mi się, że to "Uncreation" był najbardziej prosty, surowy

i to z tego punktu się rozwijaliśmy.

Na poprzednim albumie poszliście jednak drogą łączenia

klasycznego heavy metalu z nowoczesnymi

brzmieniami. Na "Obey" wracacie do tradycji. Macie

dość eksperymentów?

Poprzedni album, "Dominion", miał zdecydowanie

bardziej nowoczesny klimat. Tego wtedy właśnie szukał

nasz producent i wydaje mi się, że w tamtym momencie

było to dla nas dobre. Tak naprawdę jedyna

rzecz, której naprawdę nie chcemy, to efektu foremki

do ciasteczek, która będzie wykrawać takie same albumy.

Tego rodzaju praca by mi nie odpowiadała, a jednocześnie

byłby to powód do stagnacji. Jednak cienka

jest granica między naturalnym procesem rozwoju muzyka

czy artysty, a byciem wiernym gatunkowi muzycznemu

i energią, jaką chce się wykreować. Przy nagrywaniu

"Obey" naszym producentem był John Herrera.

Za zadanie postawił sobie wsłuchać się w nasze dwa

pierwsze albumy i spędził naprawdę wiele czasu analizując

je. Dopiero potem obrał sposób w jaki osiągnie

swój cel. Praca z nim była naprawdę niesamowita. Inna

fajna sprawa była taka, że udało nam się pracować z

Jeffem Pilsonem (znany z Dokken - przyp. red.) przez

dzień czy dwa robiąc pre-produkcje kilku kawałków.

Współpraca z Jeffem to zawsze dawka dobrej zabawy,

lawina pomysłów, twórczej energii, kupa śmiechu

oraz... najlepszy kubek kawy oraz najlepsza miska płatków

owsianych z cynamonem!

Charakterystyczną cecha Benedictum na pierwszych

płytach były ciekawe, kosmiczne klawisze dające "odrealniony"

efekt. Dlaczego na "Obey" niemal zupełnie

zrezygnowaliście z nich?

W zasadzie jest tutaj troszkę klawiszowej roboty, ale

sądzę, że klawisze są bardziej subtelne i wplecione w

Niedawno Jag Panzer ogłosił, ze powraca do grania i

koncertowania. Nie obawiacie się, ze trudno będzie

mu pogodzić grę w dwóch aktywnych zespołach, które

działają w różnych, odległych stanach Ameryki?

Przemysł muzyczny jest trudny. Wszyscy musimy

zdać sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach działa naprawdę

wielu muzyków, którzy grają w różnych grupach

albo chociaż mają jakiś band, z którym sobie

jamują. W zasadzie dziś to bardzo popularna praktyka.

Mam nadzieję, że osiągnie sukces niezależnie od tego,

co robi. Oczywiście, że się obawiam, zawsze się obawiam,

ale jak dotąd trasa Jag Panzer nie przeszkodziła

nam w niczym, co chcemy zrobić.

Dla nas, Europejczyków, Kalifornia kojarzy się z

bajkowym krajem wiecznej radości i słońca (śmiech).

Jak tworzy się metal w takim otoczeniu?

Cóż, teraz od kilku lat wszyscy mieszkamy w Arizonie.

Ale, myślę, że suchy i jałowy klimat działa na korzyść

metalu! Ale rzeczywiście urodziłam się i dorastałam w

San Diego, wciąż nazywam to miasto domem i kocham

je.

W Europie metal znalazł świetne warunki do rozwoju

w krajach, w których dominuje smutna, pogoda lub

noc przeważa nad dniem. Zespoły z tych krajów

twierdza, ze taki nastrój pasuje do klimatu metalu.

W słonecznym i gorącym Phoenix suchy klimat, pustynie,

kaktusy także wróżą dobrą muzykę.

Z twojego rodzinnego miasta pochodzi jeden z lepszych

- moim zdaniem - obecnie działających zespołów

heavymetalowych - Cage. Znacie się z nimi?

Koncertujecie wspólnie?

keyboard i dzięki niemu mogę przynajmniej dać wyobrażenie,

tego co próbuję przekazać muzycznie.

Pamiętam, jak wychodziła wasza pierwsza płyta.

Byliście dla mnie ciekawym odkryciem ale obawiałam

się, że Benedictum może okazać się efemerydą. Tymczasem

minęło siedem lat a Wy macie się świetnie.

Jak ocenianie swój rozwój z perspektywy tego czasu?

Wow, muzyczny biznes już zmieniał się kiedy zaczynałam

śpiewać, ale teraz to się naprawdę wszystko

zmieniło. Bardzo trudno jest zorganizować trasę bez

wsparcia finansowego, a wszystko co wiąże się z graniem,

jest mniej opłacalne niż kiedyś. Próbujemy jednak

organizować dochody innymi sposobami. Wiele

się zmieniło, ale radość z grania na żywo i wdzięczność,

że możemy nadal to robić pozostaje taka sama.

Dziękuję za Twój czas, wszystkiego najlepszego!

Katarzyna "Strati" Mikosz

BENEDICTUM

27


Wydawać by się mogło, że to dzisiaj metal

wtłaczany jest w biznesowe relacje i niemal korporacyjne

machlojki. Tymczasem Hellion jeszcze zanim wydał pierwszą

płytę był wciągnięty w wydawniczą machinerię. Niestety

jej ofiarą padła także Ann Boleyn, legendarna już wokalistka

Hellion. Jakby tego było mało, w późniejszych latach działanie

zespołu także było zagrożone i to przez zupełnie niemuzyczne

problemy. Teraz Ann opowiada o przeszłości zespołu.

Byłam prześladowana, dlatego Hellion nie istniał

HMP: Dlaczego przybrałaś pseudonim od straconej

królowej Anglii?

Ann Boleyn: Ann Hull to imię, którego używałam

jako dziecko. Wyszedł wtedy taki film pod tytułem

"Annie Hall", wiele osób nazywało mnie "Annie Hall".

A od czasów Hellion używam jako nazwiska "Boleyn".

Wydaje mi się, że lubisz wracać do przeszłości. Na

współczesnych zdjęciach nosisz tę samą bransoletę,

która miałaś choćby na okładce "Postcards From The

Asylum".

Tak, to sama bransoleta, wiążę z nią wiele sentymentalnych

wspomnień.

Mówi się, że to Ty wymyśliłaś termin "speed metal".

Podpisujesz się pod tym?

Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Los Angeles w

1976 roku, przyjaźniłam się z Tommym Bolinem,

grającym w Deep Purple. Tommy nie prowadził samochodu

i czasem prosił mnie, żebym podwiozła go na

wywiad czy na próbę. Wzięłam go do KROQ na wywiad,

a on przedstawił mnie ludziom, którzy prowadzili

tę radiostację. W tym samym roku dostałam pracę

w KROQ, pracowałam tam od północy do szóstej

nad ranem i puszczałam wiele szybkich utworów Deep

Purple, Rainbow czy wczesnego Judas Priest. Didżejem,

który prowadził poranną audycję był Larry

Woodside. Pewnego dnia Lary przyszedł wcześniej,

żeby się przygotować. Okazało się, że słuchał mojej

audycji jadąc do pracy, i że muzyka, którą puszczałam

była zbyt szybka, że o mały włos nie wlepiono by mu

mandatu. Nazwał ją "speed metalem", a moje show

określał żartobliwie "speed metal show". Zresztą później

także inni ludzie to podchwycili. Wiele lat później,

kiedy założyłam New Renaissance Records,

nazwał jedną z moich kompilacji "Speed Metal Hell",

właśnie od tej audycji.

Od zeszłego roku skład Hellion jest w zasadzie zupełnie

nowy. Skompletowałaś muzyków z myślą o

nagrania albumu?

Próbowałam skontaktować się z poprzednimi członkami

Hellion. Wysłałam wiele, naprawdę wiele wiadomości,

ale na żadną mi nie odpowiedziano. Wyjątkiem

byli Alan Barlam, Alex Campbell i Chet Thompson.

Jednak i Alan i Chet i Alex, wszyscy orzekli, że koncertowanie

będzie niemożliwe. Nie miałam wyboru,

musiałam zebrać nowy skład, skoro chciałam grać koncerty.

A między 2003 rokiem a 2013 miałaś jakiś stabilny

skład?

Nie. Hellion w ogóle nie występował w ciągu tych lat.

Przez ten czas miałam poważne problemy z dwoma

prześladowcami. Zaczęło się w 2003 roku, to było już

lata po tym jak muzyka Hellion była grana w radiu czy

telewizji. Wielu moich starych przyjaciół nie wierzyło,

że jakikolwiek natręt może się mną zainteresować i sądzili,

że wyolbrzymiam niebezpieczeństwo. A te nieliczne

osoby, które we mnie wierzyły, mieszkały zbyt

daleko, żeby mi pomóc, albo po prostu nie mogły. Jeden

z prześladowców był majętnym mężczyzną z środkowego

Wschodu, który wynajął prywatnych detektywów,

żeby mnie śledzić. Groził, że mnie porwie i zabierze

na środkowy Wschód. Musiałam zmienić mój

wizerunek, nosić peruki, jeździć różnymi samochodami

i przebierać się nawet jeśli tylko wychodziłam na

chwile z domu. To trwało przez kilka lat i z roku na

rok było gorzej. Mój drugi natręt został oskarżony o

usiłowanie zabójstwa. Włamał się do mojego domu

Foto: HNE

nocą, kiedy byłam sama. Ostatecznie wylądował w

więzieniu. W tym czasie występowanie publiczne było

dla mnie bardzo niebezpieczne. Nie był to fajny czas.

Wśród obecnych muzyków znalazł się Simon Wright,

udzielający się w kilku klasycznych zespołach.

Jak radzicie sobie w funkcjonowaniu zespołu mieszkając

na różnych kontynentach?

Obecnie Simon Wright mieszka w okolicy Los Angeles.

Jeśli mamy konflikt grafików, mogą go zastąpić

inni perkusiści. Vinny Appice, Brian Tichy i Shawn

Duncan musieli w tym roku zastępować Simona właśnie

dlatego, że pokrywały nam się harmonogramy.

Na jednym wózku z Hellion już nie jedzie Ray

Schenck. Możesz zdradzić dlaczego tak się stało?

Nie znam odpowiedzi. Nie mam z nim kontaktu od

około 2004 roku.

Ostatnio wiele klasycznych, kobiecych głosów heavy

metalu wraca do śpiewania - Leather, Betsy Bitch...

Dlaczego panie ostatnio tak chętnie po latach przerywają

milczenie?

Poza mówieniem sobie "cześć" nie znam ani Leather

ani Betsy. Nie rozmawiałam z nimi o nowych płytach...

Ale z tego co wiem, Hellion wydał kiedyś z Bitch

split, poza tym, jesteście z tego samego miasta.

Mam bardzo mały kontakt z Betsy czy z członkami

Bitch. Nawet nie graliśmy razem koncertów.

Chodzą słuchy, że w połowie lat osiemdziesiątych

Hellion zostałby zespołem z męskim wokalistą...

W 1984 roku Hellion powinien być na samym szczycie.

Nasze mini-LP było w Top Ten rockowych list w

Anglii. Sam Ronnie James Dio produkował naszą

płytę w lipcu. Supportowaliśmy koncerty Dio, Whitesnake

i innych grup. Jesienią 1984 roku Ronnie zapytał

mnie co się dzieje z demo, które nagrał wcześniej w

tym roku. Pytał o negocjacje z wytwórniami, bo chciał

zostać producentem naszego debiutanckiego albumu.

Chciał, żeby Hellion nagrywał w studio ulokowanym

poza Los Angeles, ponieważ zaistniało wiele przerw i

niedogodności kiedy pracowaliśmy w Sound City w

Los Angeles. Ronnie był o tyle zaniepokojony, że jego

harmonogram i harmonogram studia, które miał na

myśli, zaczynały się zapełniać. Powiedział, że powinnam

podążać za tym, co się wydarzy, bo nie miał żadnych

wiadomości od managementu odnośnie Hellion.

Jesienią 1984 roku biznesowy partner Wendy

Dio (żony Ronniego Jamesa Dio - red.), Curt Lorraine

razem z Chrisem Cochranem załatwiali 99% biznesowych

spraw związanych z Hellion. Kiedy nie byli

wstanie odpowiedzieć na moje pytania, dzwoniłam do

Wendy. Wtedy ona powiedziała mi, że jeśli chodzi o

Hellion "nie było żadnego zainteresowania ze strony

wytwórni". Nie miało to dla mnie sensu, bo Martin

Hooker z Music For Nations Records, będącej wydawcą

Metalliki w Anglii, i który miał wkład w nasz

miniLP "Hellion", powiedział, że miał ofertę dla Hellion,

ale na to Wendy nie odpowiedziała. W styczniu

1985 roku, zalewie kilka dni po tym, jak Ronnie ruszył

w trasę rozpocząć ostatnią część trasy "The Last

in Line", otrzymałam wezwanie z biura managementu

na spotkanie. Powiedziano mi, że szukają dla Hellion

męskiego wokalisty i że ja jestem zwolniona. Nie

byłam zaskoczona w 100%, bo pod koniec grudnia

1984 roku Hellion zaakceptował na last-minute koncert

razem z Keel, co było nielogiczne, bo ja wtedy byłam

bardzo chora. Na tym koncercie pojawiali się jacyś

śpiewający faceci w zielonym pokoju, o których w

zasadzie nie mam pojęcia. Jakiś czas później Alan Barlam

i Curt Lorraine powiedzieli, że nie śpiewałam

dobrze tej nocy. Szczęśliwie, okazało się, że pewien

przyjaciel nagrał wideo z tego koncertu. Nawet mając

na uwadze, że byłam tego dnia chora, nie dało się odczuć,

że jest coś nie tak w moim występie, a to nagranie

to udowadniało. Kilka dni później, w Sylwestra, kiedy

Hellion występował w San Diego, supportując Rough

Cutt, każdy muzyk z Hellion i Rough Cutt, poza

mną, miał wyznaczony pokój w hotelu. Kiedy zapytałam

dlaczego tak jest, powiedziano mi, że z braku

pieniędzy. To było zupełnie bez sensu, poczułam się

obrażona, bo Hellion był winny mi pieniądze, które

dałam z własnej kieszeni za studio, żeby nagrać mini

LP, pożyczałam Alanowi Barlanowi na wzmacniacze

i na przelot naszego basisty do Anglii. Byłam ostatecznie

zdolna do tego, żeby pogadać z Ronniem, który

przebywał w tym czasie w hotelu w Evanston w Indianie,

bo miał akurat dzień wolny podczas trasy "The

Last in Line". Ronnie powiedział mi, że pomysł zastąpienia

mnie był najgłupszym o jakim kiedykolwiek

słyszał. Powiedział też, że nie wierzy w ogóle w to, że

wytwórnia chce coś takiego uczynić. Dodał także, że

nieważne co się stanie z zespołem, on wciąż planuje ze

mną współpracować. Ja i Ronnie byliśmy oboje dumni

z demówek jakie nagraliśmy dla Hellion. Po tym jak

zostałam wyrzucona z własnego zespołu, Ronnie dał

mi te dema. Założyłam własną wytwórnię i mogłam

użyć ich tak, jak sobie życzyłam. Pojawiły się na antologii

"To Hellion and the Back".

Od Dio otrzymałaś wielkie wsparcie...

Ronnie pozostał przyjacielem na wiele lat. Na każdym

albumie Hellion, jaki ukazał się od 1985 roku, nawet

jeśli Ronnie sam nie produkował płyty, miałam jego

wkład w taki czy inny sposób. Jest to zresztą jeden z

powodów, dla którego nagrywanie nowej muzyki z nowym

składem było specjalnym wyzwaniem. To był

pierwszy raz kiedy tworzyłam album, a Ronniego ze

mną nie było wtedy, gdy pragnęłam o coś zapytać albo

jak na czymś utknęłam.

Ta wytwórnia o której mówisz, to mniemam New

Renaissance Records. Pod jej szyldem wyszła ostatnia

kompilacja. To znaczy, że jeszcze są szanse na to,

żeby znów wznowić jej działalność?

Tak, "To Hellion and Back" jest wydany właśnie

28

HELLION


przez New Renaissance Records.

Słyszałam, że z wydaniem EP "Hellion" przez

Bongus Lodus Records wiąże się historia związana

ze zniszczonymi kasetami. To prawda?

Nie. Co prawda po tym jak zostałam wyrzucona z

Hellion, moi poprzedni członkowie wynajęli facetawokalistę

i nazwali się Burn. Ich demo produkował

Dana Strum. Muzycy Burn trzymali część nagranej

muzyki, którą z nimi napisałam, ale zmienili w niej

słowa i melodie. To był wielki błąd, bo fani znali już te

kawałki i nie chcieli słuchać starych numerów Hellion

z innymi słowami czy całymi tekstami.

Który rok w historii Hellion uznałabyś za najbardziej

przełomowy?

To trudne pytanie, ponieważ było bardzo wiele ważnych

lat do roku 1990.

Pierwsza pełna płyta Hellion, "Screams in the

Night", wyszła w najlepszym czasie dla heavy metalu.

Masz jakieś szczególne wspomnienia związane

z tą płytą?

Album ten został napisany po aferze z zastąpieniem

mnie, a tytułowy numer "Screams in the Night" traktuje

o tym, co się wydarzyło.

Od początku pragnęliście pokreślić tytuł numeru

krzykiem, czy pomysł wyszedł w trakcie nagrywania

utworu?

Pozwalam muzyce powiedzieć mi jak powinny pójść

wokale. Ten krzyk ćwiczyliśmy kilka razy.

Słynny jest także "Upside Down Guitar Solo". Skąd

pomysł, że na tak energicznej płycie nagrać coś tak

totalnie zaskakującego? Domyślam się, że chodziło o

żart, ale z drugiej strony ten numer znalazł się także

na ostatniej kompilacji.

"Upside Down Guitar Solo" to był całkowicie pomysł

Cheta Thompsona. Chet był uczniem Randy'ego

Rhoadsa. Powiedział mi, że główna pomysł na intro

pojawił się dzięki obserwacji jednego z członków rodziny

grającego na pianinie.

Riff do "Nevermore!" kojarzy mi się nieco z riffem do

"Power of the Night" Savatage. Rzeczywiście inspirowaliście

się ich graniem, czy jest to zupełny przypadek?

Utwór Hellion "Nevermore" był napisany w 1983 czy

1984 roku, są nawet nagrania na youtube pokazujące

jak Hellion wykonuje ten kawałek w 1984 roku. "Power

of the Night" Savatage nie ukazało się aż do 1985

roku.

"The Black Book" został wydany w czasie, w którym

dopiero pojawiała się "moda" na koncept-albumy.

Mówi się, że zainspirowaliście się "Operation Mindcrime"

Queensryche. Wasza płyta jest do niej porównywana.

Co o tym sądzisz?

Nie jestem pewna, co dokładnie zainspirowało "The

Black Book", ale to i tak zaszczyt być porównanym do

tak klasycznego albumu.

Wydawać by się mogło, że to dzisiaj metal wtłaczany jest w biznesowe relacje i

niemal korporacyjne machlojki. Tymczasem Hellion jeszcze zanim wydał pierwszą płytę był

wciągnięty w wydawniczą machinerię. Niestety jej ofiarą padła także Ann Boleyn, legendarna

już wokalistka Hellion. Jakby tego było mało, w późniejszych latach działanie zespołu

także było zagrożone i to przez zupełnie niemuzyczne problemy. Teraz Ann opowiada o

przeszłości zespołu.

HMP: Czy chciałeś zawrzeć jakiś konkretny przekaz

pod tytułem "Digital Resistance"?

Nie do końca. Tytuł dotyczy oporu przed postępującą

cyfryzacją świata, to by było na tyle. Sam nie uważam

się za człowieka, który naprawdę stawia opór takiemu

stanowi rzeczy, gdyby było inaczej tego wywiadu by

wcale nie było! Wydaję mi się, że jak większość metalowców

po prostu fantazjuje na temat świata, w którym

będę zdolny odrzucić dosłownie wszystko. Jednak

jak wiadomo tak to nie działa w naszej rzeczywistości.

Znaczy, pewnie bym mógł, ale moje życie zapewne stałoby

się nagle o wiele bardziej ciężkie... a może wcale

nie?

Tytuły utworów są bardzo przemyślne i wysublimowane.

Dlaczego wyglądają właśnie tak, a nie inaczej?

Nie wiem czy są wysublimowane. Są takie, gdyż mnie

to bawiło i zapewne bawi także słuchacza. Większość

z nich po prostu padła podczas jakieś konwersacji,

zwykle gdy gadam o bzdurach razem z kumplami. Najlepsze

teksty i tytuły wpadają właśnie wtedy, gdy się

nie próbuje na siłę czegoś wymyślić na jakiś konkretny

temat.

Czy utwory są ze sobą w pewien sposób połączone.

Wygląda to tak jakby różne aspekty krytyki postępu

technologicznego były obecne w większości utworów,

lecz nie we wszystkich.

W sumie można to tak zinterpretować, taki wniosek

jest dość prosty do dedukcji, jednak walka jest już dawno

przegrana i technika zwyciężyła. Większość utworów

dotyczy technologii w mniejszym lub większym

stopniu. Pozostała część jest o dorastaniu i osiąganiu

wieku średniego, z tym całym kryzysem i innymi gównami!

Czy uważasz, że postępujący rozwój technologii i

Foto: Metal Blade

Cyfrowy opór i melina nierządu Bertranda Russella

komputeryzacja naszego życia stanowi zagrożenie

dla ludzkości, naszych umysłów i naszego zachowania?

Tak, lecz uważam także, że nasze umysły się zaadaptują

do nowych warunków, tak jak zawsze robiły to w

przeszłości. Prawdę powiedziawszy, nasza świadomość

jest już tak zainfekowana komputerami, że w sumie

nie ma to już tak dużego znaczenia. My też jesteśmy

częścią tej technologii. Heidegger miał rację! Zawartość

albumu stanowi właściwie to jakie mam zdanie na

ten temat i niewiele jest więcej do dodania. Na pewno

nowoczesność nas ogłupia i jestem zainteresowany

tym, by stary styl życia był utrwalony na jak najdłużej.

Jednak nie wierzę w to, byśmy mogli zwyciężyć w tej

batalii. Możliwe, że ktoś wpadnie na to jak nie dopuścić

do tego, by ludzkość zatraciła się w technologicznym

chaosie. Nie wydaję mi się, byśmy się kierowali

w stronę scenariuszy typu Terminator, jednak nadal

musimy zachować ostrożność, by nie stracić tych cennych

rzeczy, które są istotne dla naszej samoświadomości.

Jak choćby umiejętność czytania i pisania! Ktoś

mógłby powiedzieć, że takie rzeczy jak wiadomości

tekstowe czy komentarze na Facebooku sprawiają, że

jesteśmy bardziej sprawnymi pisarzami, lecz wszyscy

dobrze wiemy, że jest wręcz odwrotnie!

Okładka płyty zdecydowanie stanowi oryginalne

dzieło. W jaki sposób wiąże się ona z zawartością

muzyczną?

Symbolizuje upadek cywilizacji... a może także początek

kolejnej?

Ruch luddystów jest wspomniany przynajmniej

dwukrotnie - w "The Luddite" i w "Analogue Avengers

/ Bertrand Russell's Sex Den". Dlaczego umieściłeś

nawiązanie do niszczycieli maszyn przemysłowych

z XIX wieku? Czyżbyś uważał, że taka his-

Heavy metal jest twoją pasją, hobby po godzinach

czy absolutnym stylem życia?

Jest tym wszystkim, co wymieniałaś a nawet czymś

więcej.

Potrafisz ocenić z dystansu jaki jest twój wkład w

heavy metal? Wiem, że dołożyłaś swoją "cegiełkę".

Mam nadzieję, że odrobinę pomogłam metalowym wokalistkom

w tym, żeby były brane bardziej poważnie.

Na koniec pytanie prywatne. Podobno biegasz w

maratonach. Możesz nam zdradzić kiedy stało się to

Twoją pasją? Codziennie trenujesz?

Bieganie w maratonach nie jest moją pasją. Nie znoszę

ćwiczeń. Staram się jednak przebiec jakieś kawałek codziennie,

żeby być w kondycji. Bycie w dobrej formie

jest ważne i co, więcej, jest częścią mojej pracy jako

wokalistki.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Podziękowania dla Anny Kozłowskiej

SLOUGH FEG 29


toria może się znowu powtórzyć? A może sam po

części uważasz się za luddystę?

Myślę o sobie jako o luddyście jednak bardziej w slangowym

znaczeniu tego słowa. W sensie, że jestem

pełen obawy i oporu względem technologii, gdyż jej nie

rozumiem i nie potrafię poprawnie używać. W przebiegu

albumu jest bardzo wiele odniesień do mojego

oporu. Niestety, taki już jestem. Jestem bardzo oporny

na zmiany. Nie jestem z tego faktu jakoś szczególnie

zadowolony, jednak zawsze było to moją stałą cechą.

Rzutuje to także na moje opinie i zdanie na temat postępu

technologicznego. Jestem nostalgicznym człowiekiem,

jak bardzo wielu innych i zawsze spoglądam

z tęsknotą w przeszłość. Nie jest to może zupełnie

zdrowe, jednak na pewno jest bardzo ludzkie.

Czy Chicago i St. Louis zostały wspomniane w

"Habeas Corpus" z jakiegoś konkretnego powodu?

Nie, po prostu są to przykładowe miejsce, gdzie ktoś

mógłby wykonać swoje zlecenie.

A co z "Magic Hooligans"?

Nie wiem. Po prostu jest to coś śmiesznego, co nasz basista

powiedział kiedyś tam.

"The Price Is Nice" nawiązuje w tekście do różnych

powieści Edgara Allana Poe?

Prawdę powiedziawszy to nie do końca. Utwór koncentruje

się na twórczości filmowej Vincenta Price'a.

Poszczególne wersy zostały zbudowane z tytułów jego

filmów, a tak się składa, że nakręcił sporo ekranizacji

utworów Poego.

Cóż, nie mogę pozbyć się wrażenia, że "Laser Enforcer"

jest o... odtwarzaczu filmów DVD. Powiesz jak

daleko mijam się z prawdą?

(Śmiech) Ten tekst mógłby o tym być, lecz niekoniecznie.

Jest to po prostu niejasno zarysowana historia

o laserze jako takim. Tekst został tak skonstruowany,

by brzmiał dramatycznie i w stylu science fiction.

Dorzuciłem także trochę seksualnych metafor do

całości.

A co mógłbyś nam powiedzieć o "Analogue Avengers

/ Bertrand Russell's Sex Den"?

Jest to heavy metalowa parafraza "Don't Stand So Close

To Me".

Czyżby "Warrior's Dusk" był swoistą kontynuacją

"Warrior's Dawn" z "Down Among the Deadmen"?

Dlaczego postanowiłeś pociągnąć dalej ten wątek?

Te dwa utwory tak naprawdę nie mają ze sobą wiele

wspólnego. Tytuły są podobne, ponieważ ten nowszy

utwór jest o starzeniu się i dojrzewaniu do życia. Twoi

koledzy, z którymi bawiłeś się na podwórku w kowbojów

i indian już dawno dorośli, pożenili się, mają

własne domy i rodziny, a ja nadal czuje się jak dzieciak

z podwórka. Może wszyscy tak się czują? Czy ktokolwiek

czuje, że dorósł? Nigdy się nie ożeniłem, nigdy

nie kupiłem domu czy mieszkania. Po prostu dalej

gram metal i nawet dalej chodzę do szkoły, teraz jako

nauczyciel. Przypomina to trochę granie w Dungeons

and Dragons. Nie kupuję tej całej "dorosłej" mentalności

i "dorosłego" sposobu myślenia, przynajmniej w

amerykańskim rozumieniu tych pojęć. Nigdy to u

mnie nie zaskoczyło, nigdy nie przeszedłem przez taką

przemianę, choć inni naokoło mnie ją przebyli, czasem

nawet drastycznie. Nadal jestem dokładnie taki sam,

gdy byłem nastolatkiem. Jest to trochę przerażające dla

mnie, jednak z drugiej strony uważam też, że jest to

coś dobrego.

Jak zahaczyłeś się o Metal Blade?

Och, no wiesz, po prostu się ze mną skontaktowali parę

lat temu, zapytali czy jesteśmy zainteresowani i

przyjechali zobaczyć nas występ w Londynie, po czym

wynegocjowaliśmy kontrakt. Brzmi całkiem "dorosło",

no nie?

Czy bycie członkiem takiej wytwórni wpływa na

wasze podejście do tworzenia nowego materiału?

Nikt chyba nie miał już do mnie szacunku, gdybym

powiedział, że wpływa to na proces pisania albumu,

nie? Tak nie jest i muszę przyznać, że nie stanowi to

dużej różnicy czy jesteśmy pod skrzydłami Metal Blade

czy też nie. Dlaczego miało być? Mam nadzieję, że

nikt nie odniósł wrażenia, że skoro podpisaliśmy kontrakt

z dużą wytwórnią to "udało" się nam wybić czy

coś takiego. Nie jest to realistyczne podejście do muzyki,

takie patrzenie na duże nazwy i liczby sprzedanych

egzemplarzy płyt.

Wydaję mi się, że jest o wiele więcej partii gitary akustycznej

na nowym albumie niż kiedykolwiek

wcześniej.

Jest naprawdę? Nie zwróciłem na to uwagi. Chyba nie

ma to dla mnie większego znaczenia. Teraz jak o tym

pomyślałem, to chyba rzeczywiście jest więcej takich

gitar na tej płycie niż mi się pierwotnie wydawało. Wydaję

mi się, że to kwestia tego, że podchodzimy bardziej

tradycyjnie do pisania utworu.

Brzmienie Slough Fega wyraźnie się zmieniło od czasu

ostatniego "Animal Spirits". Gitary są bardziej

ostre na brzegach i dźwięk bębnów jest nieco bardziej

skompresowany. Czy analizowaliście brzmienie poprzednich

albumów podczas tworzenia najnowszego

wydawnictwa?

Zgadza się. Chciałem by dźwięk był bardziej surowy i

bardziej żywy. W gruncie rzeczy chciałem byśmy zabrzmieli

jak zespoły, które nagrywały swoją muzykę

jeszcze przed erą cyfrowych zapisów. Tak jak w czasach,

gdy albumy były rejestrowane "na żywca" w studio.

Wiesz, lata siedemdziesiąte. Chciałem by gitary

brzmiały jak z albumów Alice'a Coopera z początku

tego okresu.

Czyli świadomie chcieliście ująć ten klimat 70's

proto-metal w swych utworach?

Dokładnie tak. To nie jest przypadek.

Jesteś wykładowcą filozofii. Czy ta dziedzina, której

uczysz, a może nawet i studenci, którzy przychodzą

na twoje wykłady, stanowiły dla ciebie inspirację

muzyczną lub tekstową?

Wpływają na mnie, jednak nie jestem pewien jak w

jasny sposób wyjaśnić jak to robią. Pochodzące z tego

źródła wpływy przesączają się, a może mówiąc dokładniej

- wlewają się we mnie od czasu do czasu. Czasem

nawet owocując całą pełną kompozycją. Jest to coś o

czym myślę dość często, coś co mocno oddziałuje na

moją świadomość, jednak nie jest to coś konkretnego,

co potrafiłbym ubrać w słowa. Styl mych wywodów

filozoficznych był zawsze nieco poetycki i przez to nie

zawsze może wydawać się jasny, dzięki czemu idealnie

pasuje do heavy metalu (śmiech).

Slough Feg posiada niezwykła dyskografię, w której

nie brakuje ponadczasowych klasyków. Który z

twoich albumów określiłbyś jako szczytowe osiągnięcie

twojej kreatywności? A może czujesz, że twoje

najlepsze artystyczne dzieło ma dopiero nadejść?

"Down Among The Deadmen" i "Twilight of the

Idols" są albumami, które mogę określić mianem swoich

najlepszych. Pierwszy album też, heavy metalowe

zespoły mają w końcu tendencję do nagrywania trzech

dobrych albumów. Niezłych płyt jest u nas pewnie jeszcze

kilka, lecz te są najmocniejsze według mnie. Poza

tym bardzo podoba mi się to, czego dokonaliśmy na

"Atavism".

Odbiór waszego siedmiocalowego singla "Laser Enforcer"

odbił się bardzo pozytywnym echem wśród

fanów. Ten utwór naprawdę zaostrzył apetyt na nadchodzącą

płytę. Myślisz, że odbiór nowego albumu

będzie tak samo entuzjastyczny?

Właśnie tego się spodziewam.

Graliście na takich festiwalach jak Headbangers

Open Air czy Keep It True. Jak ci się podobają europejskie

festiwale?

Zawsze się na nich dobrze bawię. Granie na takiej imprezie

jest ciężkim przedsięwzięciem ponieważ brzmienie

nie jest zbyt wystrzałowe, gdy na jednej scenie jednego

dnia gra kilkadziesiąt zespołów, które dźwiękowiec

musi od nowa ustawiać. Zawsze jednak granie

podczas takich występów sprawia mi dużo przyjemności.

Choć skoncentrowaliśmy się głównie na najnowszym

albumie, chciałbym jednak zapytać się o jedno

z twoich poprzednich dokonań. Dlaczego zdecydowałeś

nagrać album na temat historii opartej na

uniwersum systemu RPG Traveller? Co skłoniło cię

do uwiecznienia w heavy metalu tej gry fabularnej?

Wiesz, to po prostu taka gra. Podobały mi się sesję na

których w nią graliśmy, gdy byłem młodszy. Podobały

mi się przygody, które wymyślaliśmy i lubiłem otoczkę

fabularną, która dotyczyła światów z tej gry. To wszystko.

Wydawało mi się, że fajnie będzie nagrać album o

tym.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Wasz nowy album pojawia się po nieco dłuższej

niż zwykle, trzyletniej przerwie. Co się przez ten

czas działo z zespołem?

Albert Bell: Cześć Adam! Po pierwsze, pozdrawiamy

wszystkich bardzo serdecznie i dziękujemy za każdą

formę zainteresowania Nomad Son. Doceniamy to.

Cóż, po wydaniu drugiego krążka "The Eternal Return"

postanowiliśmy wziąć trochę wolnego od pisania,

by naładować baterie, ale kontynuowaliśmy umacnianie

pozycji Nomad Son jako bezkompromisowej

grającej na żywo doom metalowej kapeli, zarówno na

Malcie, jak i za granicą. Po roku od wydania naszego

poprzedniego albumu zaczęliśmy pracować nad "The

Darkening", jak również innymi naszymi grupami i

projektami, to jest Forsaken i moim najnowszym solowym

projektem Albert Bell's Sacro Sanctus oraz nad

Frenzy Mono.

"The Eternal Return" w porównaniu do Waszego

debiutu był znacznie agresywniejszy. W którym kierunku

zamierzaliście pójść na "The Darkening"?

Chcieliśmy albumu, który będzie się pokrywał z tytułem,

czyli "The Darkening". Tak więc materiał nad

którym pracowaliśmy od początku zamierzony był jako

mroczniejszy i zdecydowanie agresywniejszy, a także

powiązany tematycznie z konceptem, który postanowiłem

umieścić na tym albumie.

Muszę pogratulować wyboru tego tytułu, bo naprawdę

świetnie oddaje jego zawartość. Z taką dawką

mroku mogliśbyście swobodnie konkurować z wieloma

grupami black metalowymi.

Bardzo dziękuję za tak miłe słowa, Adamie. Tak, jak

mówiłem staraliśmy się zintensyfikować muzykę w stosunku

do poprzedniego albumu, postawiliśmy także na

znacznie poteżniejsze brzmienie. Wspominałem w innym

wywiadzie o tym, jak otrzymałem kopię "The

Darkening" od Davida Vella i po raz pierwszy wrzuciłem

ją w moim samochodzie. Musiałem się zatrzymać,

bo nie dało się prowadzić pojazdu i skoncentrować

na jeździe podczas jej słuchania. Doom metal może

zniewalać agresywnością i intensywnoscią, tak nie

działa żaden inny gatunek metalu. Cieszę się, że udało

nam się osiągnąć zmaierzony cel oraz że pchnęliśmy

zespół dalej niż dotychczas. Nomad Son znalazł się w

zupełnie nowych rejonach, brzmieniowych przestrzeniach

i w perspektywie nowych horyzontów przy jednoczesnym

zachowaniu naszego znaku rozpoznawczego

jakim jest napędzany organami Hammonda ciężki

epicki doom metal.

Mimo to, nadal tworzycie muzykę w dość tradycyjnym

stylu, wydaje mi się, że najnowszy krążek brzmi

potężniej i nowcześniej, zdecydowanie nie w stylistyce

oldschoolu. Zgodzisz się z moją opinią?

Sadzę, że sposób w jaki piszemy naszą muzykę, a i

nasze podejście nadal jest bardzo oldschoolowe i także

brzmieniowo wciąż tworzymy w takim duchu. Staramy

się nie być powierzchowni jak wiele nowszych zespołów

odkrywajacych na nowo brzmienia lat 70-tych czy

80-tych i rozcieńczających tę stylistykę swoim podejściem.

W naszym wypadku, nasze przywiązanie do old

schoolu jest niemal wrodzone i mówiąc wprost, jest

dokładnie tym, kim jesteśmy. Staramy sie jednak jak

najmocniej wykorzystać możliwości producenckie.

Wszystkie albumy Nomad Son miały ogromną i drogą

produkcję. Nigdy nie pójdziemy na kompromis, ci

którzy zdecydują się kupić nasze albumy zasługują na

jak najlepszą produkcję, a nie na półprodukt! Ponadto,

uważam, że to takie podejście ma w sobie właśnie wiele

z old schoolu.

Czy podoba się Tobie twórczość My Dying Bride?

Pytam o to, ponieważ "Age of Contempt" brzmi trochę

podobnie do muzyki tej brytyjskiej grupy?

Prawdę mówiąc nie widzę podobieństwa między My

Dying Bride a Nomad Son. Przestałem śledzić tę grupę

wieki temu, gdzieś w okolicach "As the Flowers

Withers" i ich wczesnego materiału demo. Wydaję mi

się, że wiąże się to z subiektywnymi gustami i faktem,

że zawsze miałem inną definicje doom metalu aniżeli

My Dying Bride. W moim wypadku koncentruję się

bardziej na Saint Vitus, Pentagram, Trouble, Candlemass

i innych, czyli twórcach gatunku, z których

muzyką zapoznałem się, gdy wsiąkałem w doom metal

w późnych latach 80-tych i wczesnych latach 90-tych,

po kilkunastu latach zasłuchiwania się klasycznym

metalem i hard rockiem, NWOBHM i wczesnym thrashem.

Wszystko co późniejsze także miało jakiś wpływ

i jest dla nas ważne, jak również dla pozostałych członków

Nomad Son.

Jakie kwestie poruszasz tym razem w swoich tek-

30

SLOUGH FEG


Dobrze się dzieje w państwie maltańskim

Z żadnym innym muzykiem nie przeprowadziłem tylu wywiadów, co z Albertem

Bellem, ale mimo to szczerze ucieszyłem się na kolejną okazję, by zadać mu kilka pytań. Zawsze

jest otwarty, udziela odpowiedzi długich i ciekawych, a jego entuzjazm jest zaraźliwy.

Do tego wszystkiego gra kapitalną muzykę. Czego chcieć więcej? Zapraszam do lektury.

stach?

Część konceptów tematycznych jest bardzo osobista,

jak na przykład w "Only the Scars", ale w niektórych

przenosimy się do różnych historycznych epok i składamy

hołd bohaterom, o których sie nie śpiewa, jak ma

to miejsce w "Descent to Hell" i "Caliguli". Naturalnie,

znajdą się też socjopolityzne obserwacje czy odniesienia

duchowe, które mają swoje odzwierciedlenie w

kilku numerach, włączając w to "Orphaned Crown" czy

"Age of Contempt". Są one krytyką współczesnego społeczeńtwa

i opisem jego postępującego upadku.

Czy "The Devil's Banquet" ma coś wspólnego z

"Mistrzem i Małgorzatą" Bułhakowa?

Nie, "The Devil's Banquet" w znaczej mierze inspirownay

jest "Faustem" Goethego, który mnie od wielu lat

fascynował i intrygował. Naturalnie, podobieństwa

między dziełami Goethego a Bułhakowa są zauważalne,

ale tak jak powiedziałem, to Goethe był główną

inpsiracją.

Nomad Son.

Jesteś zwolennikiem nośnika DVD? Masz jakieś

swoje ulubione koncerty, które zostały w ten sposób

wydane?

Mam całkiem niezłą kolekcję DVD w swoim domu.

Do moich faworytów należy Krux "Live" na którym

widać całą doskonałość Leifa Edlinga i spółki oraz naturalnie

"7 Gates of Hell" Venom. Mam ją w dodatku

na kasecie VHS. Jestem wielkim i długoletnim wielbicielem

i kolekcjonerem twórczości Venom (śmiech).

Forsaken od jakiegoś czasu pozostaje w zawieszeniu.

Czy masz jakieś plany na nowy album?

Tak, właśnie kończymy prace nad nowym albumem

zatytułowanym "Pentateuch". Zapewniam, że zostanie

wydany w przyszłym roku. Zaczęliśmy też ponownie

koncertować po kilkumiesięcznej ciszy z naszej

Foto: Mike "Adonis" Sammut

Albercie, pracuejsz też na uniwersytecie. W Polsce

poziom szkolnictwa i edukacji wyższej w ostatnich

latach mocno się obniżył. Jak to wygląda z Twojej

perspektywy na Malcie?

Podejmuje się środki mające na celu podniesienie

jakości nauczania. Na pracownikach naukowych spoczywa

jednak coraz więcej obowiązków biurokratycznych,

co pozostawia nam niewiele czasu na samodoskonalenie.

To oczywiście może mieć negatywny

wpływ na jakość naszego podejścia do studentów. Ponadto

gdy porównuję siebie z czasów studenckich z

obecnymi studentam, myślę, że my byliśmy o wiele

bardziej zmotywowani pragnieniem wiedzy - dzisiaj,

niestety, wydaje się, że młodzież dąży po prostu do

zdobycia dyplomu, a realizowane w tym celu badania

są całkiem wtórne.

Za nami pierwsza połowa 2014 roku... Jakie masz

plany na drugą połowę?

Moje plany muzyczne koncentrują się w tym roku na

wydaniu mojego solowego albumu. Chwilę to już trwa,

a ja poświęciłem mu dużo swojego czasu, ale powinien

się wreszcie pojawić w listopadzie. Tymczasem zacząłem

pre-produkcję drugiego wydawnictwa Albert Bell's

Sacro Sanctus do którego mam napisane kilka kawałków

i chcę zamknąć się w jakichś ośmiu, które tematycznie

będą kontynuować to, co zostałe zawarte na pierwszym

albumie. Mam też nadzieję, że wszystko się

wkrótce wyjaśni w kwestii nowego albumu Forsaken i

będziemy mogli rozpocząć koncertowanie. To ważne,

by Forsaken nie odeszło w zapomnienie... tak więc i to

będzie jedną z najważniejszych spraw na kilka

najbliższych miesięcy. Naturalnie, Nomad Son także

Jowita Kamińska jest odpowiedzialna za okładki

wielu wydawnictw z Metal on Metal i wy także po

raz kolejny skorzystaliście z jej usług.

Kochamy prace Jowity i jesteśmy zaszczyceni, że

poświęciła swoje niekwestionowane i doskonale rozpoznawalne

talenty także do okładki "The Darkening".

Chcieliśmy, żeby znalazło sie na niej coś ze światłocieniem,

zwłaszcza że byliśmy pod ogormnym wrażeniem

mrocznych prac Caravaggia. Na szczęście, Jowita także

jest zwolenniczką światłocieni i udało jej się zaadaptować

naszą koncepcję idealnie i wpasować się fantastycznie

w tytuł płyty.

Zmieniacie się trochę za albumu na albumu. Czy

macie już wizję, w którym kierunku pójdziecie na

czwartym krążku?

Nie zaczęliśmy jeszcze pracować nad czwartym albumem,

na razie skupiamy się na naszych innych zespołach

i projektach. W Nomad Son jest dla nas bardzo

ważne, by trochę odpocząć i dać sobie czas na doładowanie

naszej kreatywności. Jednakże mamy kilka numerów

nad którymi od jakiegoś czasu już pracujemy.

Jedyne co mogę powiedzieć o czwartym albumie, to

tyle że będzie wart swojej ceny.

"The Dartening" to nie jedyne Wasze wydawnictwo

z 2013 roku. Wydaliście także koncertowe DVD. Co

możesz o nim powiedzieć?

Chcieliśmy wydać ponownie nasz debiutancki album

"First Light", bo nakład został wyprzedany i wciąż

pytano nas, czy będzie jeszcze dostępny. Jednakże nie

chcieliśmy wydawać reedycji tego materiału bez dodatków.

Metal on Metal była w posiadaniu dużej ilości

materiału z różnych koncertów, które zagraliśmy w

Europie, i wrzuciła je na DVD jako bonus do nowego

wydania "First Light" oraz oddzielnie, jako "Pilgrimages

of Doom". To szczególna gratka dla tych, którzy

nie doświadczyli koncertów Nomad Son na własnej

skórze i żądali intensywności znanej z koncertów.

Właśnie płyta DVD jest odpowiedzią na te żądania.

Widziałem tylko trailer, ale wygląda na to, że chcieliście

podkreślić wasz kontakt z fanami, mam rację?

Zdecydowanie tak! Podczas koncertów zawsze czerpiemy

energię od naszych fanów. Bez nich Nomad Son

nie byłby tym samym zespołem. DVD składa im hołd,

ich lojalności i zamiłowaniu do naszego zespołu.

Czego można się spodziewać idąc na wasz koncert?

Nomad Son na żywo jest za każdym razem intensywnym,

ale i magicznym doświadczeniem. Żywimy się

energią i pasją fanów. Jest wiele zespołów, które świetnie

radzą sobie w studiu, ale nie radzą sobie z esencją

swojej twórczości na scenach koncertowych. Jeśli chodzi

o nasze "Pilgrimages of Doom", to włożyliśmy w

nie nasze serca i dusze, by najpełniej przekazać żywioł

strony i kilka tygodni temu zagraliśmy razem z Angel

Witch. Cudownie było znów być na scenie ze starymi

braćmi. Z całą pewnością możecie od Forsaken oczekiwac

znacznie więcej już niedługo!

Jakiś czas temu, w jednym z wywiadów dla naszego

pisma, wspominałeś, że chcielibyście nagrać koncertowy

album Forsaken.

Wciąż szukamy odpowiednich opcji, włączając w to

nawet realizację koncertowego DVD. Jednakże, żadne

decyzje nie zostały jeszcze podjęte. Naszym głównym

celem na chwilę obecną jest wydanie nowego albumu

studyjnego i dopiero potem będzie można myśleć o kolejnych

krokach.

Jaka jest Twoja opinia o najnowszym albumie Black

Sabbath?

Szczerze mówiąc nie dodałem go jeszcze do swojej

kolekcji. Zrobię to wkrótce. Kilka numerów, które słuchałem

na YouTubie brzmiały nieźle, ale naprawdę

muszę posłuchać całego albumu, żeby wyrobić sobie

jakiekolwiek zdanie.

ma dla nas ogromne znaczenie, dlatego niedługo zaczniemy

pracę and kolejnym materiałem i skoncentrujemy

się na występach na żywo. Ponadto, już podjąłem

się organizacji kolejnego festiwalu Malta Doom Metal,

który zyskał spore zainteresowanie przy poprzednich

edycjach. Doom metal jest moją pasją i stylem życia.

Moją "kompanię braci" i mnie czeka wiele wyzwań!

Adam Nowakowski

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

NOMAD SON 31


HMP: Czy pamiętasz w którym momencie postanowiłeś,

że chcesz spróbować swoich sił poza Trouble i

powołać do życia nową grupę?

Eric Wagner: Nie bardzo. To było prawdopodobnie

po nagraniu "Simple Mind Condition". Zacząłem po

prostu pisać piosenki, które nie pasowały do Trouble.

Zaczęło się tylko ode mnie i gitary akustycznej, ale myślę,

że podjąłem ostateczną decyzję po ostatniej trasie

po Europie. Potrzebowałem nowego wyzwania.

Skąd wzięła się nazwa Blackfinger? Czy w grę

wchodziły inne?

Właściwie to nie wiem i nie pamiętam skąd się wzięła.

Może kiedyś mi się przyśniła. Miałem tą nazwę zapisaną

już od 20 lat i tylko czekałem na odpowiedni moment,

żeby jej użyć.

Blackfinger miał być pierwotnie twoim projektem solowym.

Dlaczego ostatecznie zdecydowałeś się zebrać

prawdziwy zespół?

Bo lubię być w zespole, współpracować z innymi. To

służy lepszej atmosferze pracy. Ludzie czują, że są jego

częścią, a nie tylko graczami w projekcie Erica Wagnera.

Gdzie znalazłeś pozostałych muzyków? Opowiesz

nam o tych gościach?

Wszyscy są moimi przyjaciółmi z domu. Przez lata

wspierali Trouble w różnych zespołach, w których grali.

Na początku wszyscy sugerowali, żebym zebrał grupę

muzyków jako gości, ale ja tego nie chciałem. Uwielbiałem

być zamkniętym w pokoju z przyjaciółmi i pracować,

próbując stworzyć wspaniałe nagranie. Wszyscy

odwalili kawał dobrej roboty. Jestem z nich naprawdę

dumny.

W Trouble spędziłeś wiele lat. Jak pracowało ci się

nad nowym materiałem z zupełnie innymi ludźmi?

Na początku było to trochę dziwne, szczególnie kiedy

graliśmy na żywo pierwszych kilka razy. Myślę, że byli

też trochę zestresowani, ale uporanie się z tym nie zajęło

nam dużo czasu. Starałem się, żeby czuli się jak

najbardziej komfortowo, niczym się nie martwili i po

prostu świetnie się bawili.

Spod czyich palców wyszły nowe kompozycje?

Większość tekstów i melodii miałem napisanych jeszcze

zanim złożyłem zespół. Nie jestem zbyt dobrym

gitarzystą, więc Doug i Rico pomogli mi zebrać do kupy

niektóre kompozycje. Obydwaj wnieśli swój wkład

Jeszcze jeden nowy początek

Eric Wagner to prawdziwa legenda doom metalu. Oto człowiek, który współtworzył gatunek

i wraz z ex-kolegami z Trouble odpowiedzialny jest za kilka absolutnie kultowych albumów.

Ma przy okazji opinię osoby trudnej we współpracy, czym tłumaczy się kilkukrotne opuszczanie

przez niego formacji z Chicago. Nie jest z nią związany już od kilku lat, ale mimo to nie próżnuje,

bo udziela się równocześnie w The Skull i Blackfinger, z którym to właśnie wydał debiutancki album.

Oto co o swoich ostatnich poczynaniach miał krótko i szczerze do powiedzenia Eric.

w muzykę tak, że moje teksty po prostu do niej pasowały.

Wszystko ładnie się poskładało.

Nagrywanie debiutu zajęło wam ładnych kilka lat. Z

jakiego rodzaju trudności się zetknęliście?

Cóż, pisałem około roku, a później zbierałem zespół.

Kilka lat zajęło mi sklejanie kompozycji w całość i

nagrywanie ich. Przez ten czas musiałem przesłuchać

te utwory z milion razy i musiałem się od nich na chwilę

odpocząć przed miksowaniem, co zajęło mi około

roku. W końcu byłem gotowy do miksowania i szukałem

dobrej wytwórni, co również zajęło trochę czasu.

Nie chciałem się spieszyć, żeby tylko wydać ten album.

Chciałem mieć pewność, że był dobry. Jak się okazało,

wszystko potoczyło się tak jak miało.

Czy jesteście zadowoleni z pracy, jaką wykonuje dla

was Church Within? To naprawdę mała wytwórnia,

czy nie mieliście ofert z większych?

Tak, otrzymałem oferty od większych wytwórni, ale

Foto: The Church Within

Church Within wychodzili z siebie, żeby pokazać mi,

że naprawdę nas chcieli i byli przygotowani na wszystko,

żebyśmy odnieśli sukces. Nie chciałem być w wytwórni

z milionem zespołów i później gdzieś się zgubić,

albo żeby mogli po prostu powiedzieć, że mają nas na

swojej liście.

Jesteś słusznie uważany za świetnego tekściarza. O

czym pisałeś tym razem?

Zawsze pisałem o tym, co widzę i co czuję w tym konkretnym

momencie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu

byłem całkiem sam. Muszę powiedzieć, że skończyło

się to najbardziej osobistym albumem, jaki kiedykolwiek

nagrałem. Myślę, że było wiele rzeczy, które musiałem

wyrzucić z siebie i dzięki temu czuję się teraz o

wiele lepiej.

Jak to stało się, że w pewnym momencie zmieniłeś

tematykę swoich tekstów z metafizycznych na psychodeliczne?

Nie wiem. Nigdy nie próbowałem pisać w określony

sposób. Co mi wyjdzie to wyjdzie. Myślę, że kiedy ciągle

piszesz, zaczynasz zgłębiać nowe kierunki jako osoba,

żeby móc się rozwijać i iść naprzód. Nigdy nie byłem

kimś, kto utknąłby robiąc tą samą rzecz w kółko.

Szybko się nudzę, więc ciągle poszukuję kolejnych kierunków.

Słyszałem, że twoimi ulubionymi tekściarzami są

Roger Waters, Jim Morrison i John Lennon, a więc

nazwiska względnie odległe od ciężkiego grania. Czy

masz jakichś ulubionych metalowych tekściarzy?

Nie bardzo.

Swoją drogą kiedyś czytałem kapitalną interpretację

"Manic Frustration" (autorstwa Vlada, opublikowaną

zaś w Pure Metal - przyp.red.). Autor przekonywał,

że jest to album opisujący krok po kroku akt

seksualny (zaczyna się od "Come Touch the Sky",

kończy na "Mr. White" i "Breathe"). Skomentujesz

to?

To interesujące. Nie potrafię tego skomentować dopóki

sam nie przeczytam. Powinieneś mi ją przesłać.

Często słuchacze dzielą się z tobą swoimi interpretacjami

twoich tekstów? Pamiętasz jakąś szczególnie

oryginalną?

Żadnej szczególnej nie pamiętam, ale w ciągu lat zdarzyło

się to wiele razy pośród fanów i w wywiadach.

Uwielbiam, kiedy ludzie myślą, że kawałek mówi o

czymś kompletnie innym niż miałem na myśli gdy go

pisałem. Niektóre utwory mają nawet dla mnie dwa różne

znaczenia. Z takimi właśnie ludźmi poszedłbym

na piwo i pogadał.

Skoro o Trouble mowa, to podoba ci się ostatni album?

Chodzi ci o "Simple Mind Condition" (oczywiście

miałem na myśli "The Distortion Field", ale Eric zwinnie

uniknął odpowiedzi - przyp.red.)? Tak, to świetna

płyta. Uwielbiałem ją.

Śledziłeś całe zamieszanie związane z szukaniem

twojego następcy? Nie było im łatwo.

Z tego co słyszałem i widziałem, to za bardzo się nie

starali.

To trudne pytanie, ale kogo ty byś widział jako swojego

następcę w Trouble?

Szczerze mówiąc, nie przejmuję się tym. Jestem teraz

tutaj i świetnie się bawię z Blacfinger i The Skull. The

Skull będzie wydawać singla z dwoma utworami (ukazał

się on w kwietniu, znalazy się na nim "Sometime

Yesterday Mourning" oraz "The Last Judgement" z repertuaru

Trouble - przyp.red.) i będziemy wchodzić do

studia, żeby nagrać nasz debiutancki album w kwietniu.

Czy planujecie promować wasz debiut koncertami?

Tak. Bukujemy koncerty tutaj, w USA i chciałbym też

przyjechać i zagrać dla was, oczywiście jeżeli tego chcecie.

Myślałeś już, które utwory z "Blackfinger" zagracie?

Chciałbym zagrać album w całości. Pracowaliśmy nad

tym na próbach.

Zakładam, że nie będziecie też unikać na koncertach

grania utworów Trouble. Zastanawiałeś się już, wedle

jakiego klucza będziecie je dobierać?

Myślę, że fani byliby zawiedzeni gdybym ich unikał.

Szukaliśmy numerów, które bardziej pasują do Blackfinger.

Prawdopodobnie będę trzymał się z daleka od

starszych rzeczy.

Tak się złożyło, że Trouble opuszczałeś kilka razy

wskutek wypalenia po trasie. Nie boisz się, że i tym

razem skończy się to podobnie?

Nie wiem, może teraz sprawy wyglądają inaczej. Zrobiłem

sobie miłą, długą przerwę i czuję się odświeżony

i gotowy do trasy.

Wiadomo, że życie na trasie jest wyczerpujące. Co

tobie najbardziej się w nim nie podoba?

Problem z Trouble polegał na tym, że wszystko zaczęło

być takie samo. Te same kawałki co noc, ta sama

rutyna. Do tego znaliśmy się od tak dawna. Byliśmy

jak stare małżeństwo sprzeczające się o jakieś głupie

gówno. Były momenty, gdy nie wiedziałem nawet w

jakim mieście gramy. Jak już powiedziałem, minęło

trochę czasu. Gram teraz w dwóch różnych zespołach

wiele utworów, których już dawno nie graliśmy, plus

masę nowej muzyki. Naprawdę nie mogę się doczekać,

żeby spotkać się ze starymi przyjaciółmi i fanami. Tęsknię

za wszystkimi.

Czy możemy się spodziewać nowych nagrań Blackfinger?

Masz już jakieś pomysły?

Bardzo bym chciał. W tym momencie mamy prawdopodobnie

tyle materiału, że wystarczyłoby na kolejny

album, ale nie wszystko na raz. Chciałbym przez chwilę

nacieszyć się tym obecnym. Następnie muszę nagrać

album z The Skull, a później, mam nadzieję, znowu

nadejdzie kolej na Blackfinger. Mój umysł jest bardzo

zajęty.

Adam Nowakowski

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

32

BLACKFINGER


Nieśmiertelny klasyczny heavy metal w nowoczesnym wydaniu

Słowo nowoczesność w tytule odnosi się na całe szczęście tylko do sposobu nagrywania

i nowinek technicznych jakich zespół użył podczas sesji. Sama muzyka Exorcism jest natomiast na

wskroś klasyczna i przesiąknięta duchem Black Sabbath i Dio. Debiutancki album "I Am God" jest

dla mnie sporą sensacją i jednym z najlepszych krążków pierwszego półrocza 2014. Wszyscy zwolennicy

tradycyjnego heavy/doom metalu powinni brać Exorcism w ciemno. A teraz zapraszam do

lektury rozmowy z wokalistą grupy Csabą Zvekan'em.

HMP: Witam. Jakie były okoliczności i kto był

pomysłodawcą założenia zespołu?

Csaba Zvekan: Witajcie, dziękuję za zainteresowanie

i za wywiad. Exorcism powstał z mojej inicjatywy w

roku 2006. Chciałem sprawdzić jak mój głos poradzi

sobie w brzmieniach heavy/doomowych riffów w stylistyce

Black Sabbath. Pracowałem nad tym pomysłem

coraz więcej i więcej, aż w końcu uzbierała się całkiem

pokaźna pula kawałków. Zostały one odkryte przez

mojego menadżer Axela Wiesenauera z wytwórni

Rock'n'Growl, a następnie Golden Core Records/

ZYX Music zdecydowało się ten materiał wydać.

Jak długo powstawał materiał na "I am God" i jak

wyglądał proces twórczy?

Pracowałem w tamtym czasie bardzo intensywnie i starałem

się znaleźć nowe gitarowe tony i dźwięki by nadać

całości bardziej współczesnego brzmienia. Następnie,

gdy potrzebowaliśmy dopełnienia innymi utworami,

ich komponowanie przebiegało już bardzo sprawnie.

Praktycznie wyglądało to tak, że każdy nagrywał

swoje partie osobno, wpierw Garry King partie perkusji

i natychmiast szło to do pre-produkcji. Gdy bębny

były gotowe, partie basu zrealizował Lucio Manca.

Był tak doskonale przygotowany, że zajęło mu zaledwie

trzy dni, by nagrać wszystkie ścieżki na album. Joe

Stump potrzebował nieco więcej czasu, ponieważ napięty

grafik nauczyciela gitary w Berkle Boston Music

Institute trochę mu uniemożliwiał szybkie uporanie

się z materiałem i musiał się nagimnastykować żeby

znaleźć czas na swoje solówki i ponowne nagrywanie

wszystkich gitar bezpośrednio po pracy. Gdy miałem

gotowe teksty i linie wokalne, przygotowywałem jeden

kawałek na dzień. Najwięcej czasu zabrało nam miksowanie

i masterowanie brzmienia, ponieważ zależało mi

na tym, aby wszystko było jak najbardziej dopracowane

i perfekcyjne. Zajęło nam to chyba jakieś dwa tygodnie.

Czasami zdarza się, że uszy czują znużenie i musisz

dać im odpocząć, porobić coś zupełnie innego.

Mieszkacie w różnych częściach świata. W jaki sposób

ogrywacie materiał? Mieliście jakieś wspólne

próby?

Tak, większość z nas żyje w Europie, a jedynie Joe

Stump w Bostonie, w Stanach. Na próby umawiamy

się na konkretne terminy, a gdy już się spotykamy

przygotowujemy się porządnie z naszego materiału.

Każdy instrument był nagrywany gdzie indziej. Jak

wobec tego wyglądała sesja nagraniowa?

Bardzo dobre pytanie. Musisz zastosować te same

standardy co zwykle i zobaczyć czy do siebie pasują,

czy też nie. Założenie jednak jest takie, że w razie potrzeby

możesz naprawić pewne sprawy w finalnym miksie.

Wszystko to, co działo się w procesie nagrywania

miało znaczenie od profesjonalnego podejścia każdego

z nas.

Album brzmi znakomicie i posiada mroczną i wciągającą

atmosferę. Jak udało się wam osiągnąć ten efekt?

Jesteście zadowoleni z końcowego rezultatu?

Jeśli ciebie one cieszą, to i mnie to cieszy. Recenzje i

odzew albumu był jak najbardziej pozytywny i jestem

z tego dumny. Udało nam się osiągnąć, najbardziej ciemną,

gęstą atmosferę. Zależało nam na tym, aby wybierając

poszczególne dźwięki, zagrać i zaśpiewać je

tak, by jak najmocniej uwypuklić wszystkie emocje. W

końcu to nazywane jest "kompozycją muzyczną", prawda?

(śmiech)

Każdy muzyk spisał się znakomicie, jednak mnie

szczególnie urzekła praca basu nadająca waszej muzyce

pewnego rodzaju transowości. Zamierzaliście

osiągnąć taki właśnie efekt?

Wszystko zostało zrealizowane i zmiksowane najlepiej

jak potrafiłem. Zwyczajowo, to co się nie podoba jest

w studiu po prostu nagrywane jeszcze raz, a buble wyrzuca

się do kosza. Jeśli coś nam nie pasowało, mogliśmy

to zlikwidować i zrobić na nowo. To właśnie piękno

tego narzędzia.

Jak dużo utworów napisaliście? Wszystkie znalazły

się na płycie? Jeśli nie to jakie kryterium przyjęliście

przy wyborze?

Mamy piętnaście kawałków skończonych i nagranych

z perkusją, basem, gitarami i wszystkimi solówkami.

Tylko pięć z nich nie ma jeszcze wokali. Skończę je w

późniejszym czasie.

Możecie powiedzieć parę zdań na temat warstwy lirycznej?

Jakie tematy poruszacie w swoich tekstach?

Exorcism porusza wiele tematów związanych z tego

typu ciemną muzyką. Mogą się jednak trochę różnić

od zwykłych historii w gatunku, jak również opierać na

moich własnych odczytaniach Biblii. Następnie sporo

czerpię z horrorów, które mnie fascynują, tematyki

fantastycznej i własnych doświadczeń.

Jak dla mnie wasz album to klasa światowa i będzie

wielką niesprawiedliwością jeśli przejdzie bez echa.

Jesteście dumni z tej płyty?

Foto: Rock N Growl

Bardzo się cieszę, że tak uważasz. Przeczytanie takich

słów napawa mnie dumą, napędza do dalszego działania

w tym kierunku. Przynajmniej mnie. Jak długo będzie

publiczność lubiąca naszą twórczość, tak długo

zamierzamy ją kontynuować.

Jak zamierzacie promować "I am God? Jakie cele

chcecie osiągnąć?

Zależało mi na przywróceniu do życia nieśmiertelnego

klasycznego heavy metalu w nowoczesnym wydaniu,

tak by mógł być słuchany jeszcze przez wiele lat.

Macie w planach nagranie klipu? Jeśli tak to do jakiego

utworu? Moim zdaniem najbardziej reprezentatywny

byłby "Exorcism".

Tak, mamy w planach teledysk. "Exorcism" zdecydowanie

będzie doskonale nadawał i doszedłem do takiego

samego wniosku. Jednakże, na chwilę obecną wybraliśmy

inny utwór, który spodobał się szerszej publiczności.

Zgadnijcie o jakim utworze mówię?

Jak doszło do podpisania kontraktu z Golden Core

Records/ZYX Music? Jesteście z nich zadowoleni?

Mieliście inne propozycje?

Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy z Golden Core

Records/ZYX Music. Mam przeczucie, że ci goście są

w stanie wypuścić doskonały album i zrobią to dla nas

we właściwy sposób. Jeśli chodzi o inne oferty, to owszem

mieliśmy inne propozycje.

Z tego co widziałem to jak dotąd macie zabukowany

tylko jeden koncert na Metal Warfest. Działacie coś

w kierunku powiększenia ilości występów?

Na chwilę obecną mamy zabookowany występ na

Dokken Open Air w Holandii, który odbędzie się 20

czerwca, następnie belgijski Sodom Festival, a później

w tym samym tygodniu zagramy jeszcze dwa koncerty.

Ponadto jedziemy na węgierski Metal Warfest Open

Air i mamy też kilka jeszcze nie potwierdzonych festiwali

planowanych na najbliższy okres czasu. Nie wspominając

o tym, że w tym roku planujemy też europejską

trasę.

Kto podczas koncertów będzie obsługiwał drugą gitarę

i klawisze?

Mamy wszystkie efekty specjalne przygotowane, nawet

ten zrewersowany element z "I Am God", wystarczy

kliknąć w przycisk i wszystko poleci samo. Ponadto,

wszyscy oprócz Joe'a gramy z monitorami usznymi,

więc wszystko zależy od tych kliknięć. Zamierzamy jednak

grać jak najbardziej w oldschoolowy sposób i nie

będziemy puszczać ścieżek z offu. Dlatego będziemy

też mieli bardzo utalentowanego klawiszowca, który

pomoże nam utrzymać odpowiednią atmosferę podczas

koncertów.

Gracie też w innych zespołach, więc to pytanie wydaje

się zasadne. Exorcism jest dla was zespołem priorytetowym

czy po prostu jednym z kilku?

Exorcism jest teraz moim oczkiem w głowie. Mam co

prawda jeszcze Raven Lorda i Zvekana, ale musimy

łapać jednego byka za rogi w określonym czasie.

Wydaje się, że główną inspiracją stojącą za Exorcism

jest Black Sabbath, zgadza się? Jakie inne rzeczy was

inspiruję podczas tworzenia?

Jak najbardziej: Black Sabbath, Dio, Judas Priest,

Deep Purple, Rainbow, Hendrix, Malmsteen i to

chyba wszystkie inspiracje. Klawisze są też dla mnie

bardzo inspirującym instrumentem. Buduje nastrój i

wszystkie pomysły są znacznie łatwiejsze do stworzenia

gdy przygotowuje się je na tych wszystkich syntezatorach,

które nazbierałem w ciągu tych wszystkich

lat. Można powiedzieć, że dodają kolorów muzyce, bez

nich jest ona po prostu czarno-biała. Inną sprawą jest

to, że można też przeładować swoją muzykę dźwiękami

syntetycznymi. Dlatego staram się uch używać w

wyważony sposób, to w końcu heavy metal.

Jak byście zarekomendowali swój album fanim metalu?

Czemu mieliby kupić akurat wasz krążek?

Dlaczego? Bo wierzymy, że przyszłość przyniesie wiele

równie udanych albumów. Wypłynęliśmy na przestwór

tego oceanu i będziemy żeglować po tych stojących

szerokim otworem wodach.

To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za

wywiad.

Pragnę podziękować bardzo serdecznie za ten świetny

wywiad, pozdrawiam wszystkich czytelników, fanów i

przyjaciół. Wszyscy złapiemy się gdzieś na trasie.

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

EXORCISM 33


Kachinsky:

HMP: Bardzo długo pracowaliście nad najnowszym

albumem "Omniscient" - co miało wpływ na taki stan

rzeczy, bo wątpię, byście chcieli iść w ślady Def

Leppard czy Guns N' Roses, nagrywających płyty

kilka czy nawet kilkanaście lat?

Steve Kachinsky: Dało nam to właśnie mnóstwo czasu.

Ja spędziłem jakieś 2800 godzin pracy nad materiałem

i mówię tylko o sobie, nie liczę tutaj pracy innych

ludzi, czy nikogo zajmującego się miksem i żadnego z

innych muzyków. Jak wielu współczesnych artystów

większość roboty wykonujemy nagrywając i edytując

dźwięki przy pomocy komputerów i uwierzcie, że to

bardzo spowalnia proces twórczy. Nasze starsze albumy

pisaliśmy w miesiąc, ogranie go zabierało kolejny

miesiąc i nagrywanie kolejny, co dawało jakieś trzy

miesiące. Pisząc ten album spędziliśmy nad nim znacznie

więcej czasu: rok zabrało nam samo skompletowanie

pomysłów, półtora roku ich nagranie, jakieś siedem

czy osiem miesięcy na zadowalające nas miksy,

nad którymi pracował R.D. Liapakis z Mystic Prophecy.

Kiedy to wszystko już było gotowe, kilka miesięcy

szukaliśmy odpowiedniej wytwórni, później robiliśmy

okładkę i w końcu wszystko było gotowe. Trzy

lata minęły na samym kończeniu, nagrywaniu i spinaniu

tego w spójną całość.

Czyli nie było opcji, że wydany 10 lat temu album

"Beware" będzie waszą ostatnią płytą? Sprawy potoczyły

się tak, a nie inaczej, aż w końcu udało wam

się nagrać kolejny album?

Kiedy skończyliśmy "Beware" mieliśmy sporo problemów,

odszedł od nas Rick a następnie Nadir, ja miałem

problem z menadżerami i tak prawdę mówiąc nie

miałem nawet ochoty interesować się sprawami Steel

Prophet. W końcu, Vince zaczął mnie często odwiedzać

i wciąż mówił jak bardzo chce coś napisać, ciągle

nawijał tylko o tym samym, aż do znudzenia. Nie

chciałem go spławiać, więc zgodziłem się i zacząłem

spisywać nowe pomysły. Cieszę się, że tak się stało, bo

jestem bardzo zadowolony z rezultatu.

Metalowi sukcesorzy Queen

Cierpliwość fanów Steel Prophet była w ostatnich latach wystawiona na bardzo

ciężką próbę, bo zespół milczał aż dziesięć lat. Okazało się jednak, że sprawy w tzw. międzyczasie

potoczyły się po myśli zwolenników grupy: wróciła w zreformowanym składzie, z

uwielbianym przez fanów wokalistą Rickiem Mythiasin'em, nagrała też płytę - marzenie. O

tym, dlaczego musiało to trwać tak długo oraz o swej fascynacji zespołem Queen, co zaowocowało

nagraniem "Bohemian Rhapsody", opowiedział nam lider grupy, gitarzysta Steve

Nadir D'Priest chyba nie był odpowiednim wokalistą

dla Steel Prophet, podobnie jak Bruce Hall? Dlatego

zapewne powrót do składu Ricka Mythiasina w

2007r. był dla was niejako nowym, symbolicznym

początkiem?

Wszyscy ci goście byli rewelacyjni, ale ludzie naprawdę

muszą poczuć brzmienie Steel Prophet połączone z

moim sposobem pisania oraz wokalami Ricka i zacząć

je z nim identyfikować. Rick jest naprawdę świetny i

daje nam poczucie, że wszystko jest na swoim miejscu.

Rozmawialiśmy o tym co nas podzieliło, kiedy od nas

odszedł i myślę, że ta rozmowa właśnie wpłynęła na

decyzję o jego powrocie, nowym początku. Vince się z

Foto: Steel Prophet

nim kontaktował w sprawie ponownego angażu i

dopiero potem zapytał mnie o moją opinię. Nie leżało

mi to, ale muszę przyznać, że była to najlepsza rzecz

jaka mogła przytrafić się tej kapeli.

Właśnie wtedy powstały pierwsze pomysły i utwory

na "Omniscient"?

To była wyłącznie praca Vince'a i moja, wówczas nie

było jakiejś konkretnej wizji że będzie to koncept jak

stało się później. Próbowaliśmy po prostu napisać kilka

dobrych kawałków, a Vince zachęcał mnie, żebyśmy

poszli w stronę naszych wcześniejszych dokonań.

Vince miał spory wpływ w to, co napisałem. Nagraliśmy

samą warstwę instrumentalną jeszcze zanim mieliśmy

gotowe teksty i napisane linie wokalne. Dopiero

w tedy usiadłem razem z Rickiem i zacząłem się nad

tym zastanawiać. To zabrało nam trochę czasu. Kiedy

wszystkie były już gotowe, stało się dla nas jasne, jaki

tytuł powinien mieć nowy album i że będzie właśnie

konceptem.

Chyba dość szybko stworzyliście cały materiał na tę

płytę, dlaczego więc nie zdecydowaliście się nagrać i

wydać jej szybciej?

Staraliśmy się wszystko nagrać i zmiksować jak najszybciej,

ale jednocześnie nie zależało nam na zbytnim

pośpiechu, chcieliśmy żeby był to album dopieszczony

i potrzebowaliśmy tyle czasu ile nam to ostatecznie

zabrało. Zrealizowaliśmy nawet klipy do "666 Is Everythere

(Heavy Metal Blues)" oraz "The Tree of Knowledge".

Premiera była przesuwana kilkakrotnie, ale ponoć

czerwiec tego roku jest już ostatecznym i nieodwołalnym

terminem wydania "Omniscient"?

Cóż, obecnie planujemy wydać go 8 czerwca. Żadnych

przesunięć nie przewidujemy!

Przypomina to trochę wasze pierwsze lata istnienia,

kiedy to aż do 1995r. nie wydaliście płyty, nagrywając

wcześniej tylko kasety demo, mimo tego, że zespół

cały czas istniał i był aktywny koncertowo?

Tak, również wtedy podpisanie odpowiedniego kontraktu

i nagranie pierwszego krążka zabrało nam trochę

czasu. To zupełnie tak, jak byś zaczynał od początku…

Sytuacja zmieniła się o tyle, że w latach 70-tych, 80-

tych czy 90-tych zespoły koncertami promowały płyty,

ze sprzedaży których miały mniejsze lub większe

zyski. Teraz by przeżyć trzeba jak najwięcej grać na

żywo, co czasami jest pewnie trudne do pogodzenia z

innymi obowiązkami, pracą czy rodziną?

Prawda, od czasu kiedy możesz z łatwością ukraść czyjąś

muzykę z internetu, jedyną rzeczą, której nie da się

tak łatwo ukraść to bilety na koncerty i oficjalny merch

dostępny właśnie na nich. Wytwórnie płytowe także są

zwykłymi lamusami, bo nie radziły sobie z opłacaniem

zespołów i zarabianiem na nich już w tamtych czasach,

a nowe wydawnictwa nie sprzedają się już tak dobrze

jak kiedyś, nie stać ich nawet na sypnięcie groszem na

koszulki, a co dopiero jakiekolwiek koncerty…

Jak wygląda obecnie rynek koncertowy w USA? Jest

na nim wciąż miejsce dla takich zespołów jak Steel

Prophet? Europa, zwłaszcza Niemcy, są chyba dla

was znacznie łaskawsze, skoro dość często tu gracie,

zwłaszcza na festiwalach?

Nienajlepsza jeśli chodzi o LA i klasyczne prog/power

granie jak nasze. Rzadko gdziekolwiek koncertujemy,

ale pracujemy obecnie nad wydarzeniem z grupą Night

Demon w ramach którego odbędzie się release party

naszego nowego albumu. Ostatnim razem graliśmy w

LA rok temu. To w Europie, a zwłaszcza w Niemczech,

mamy najbardziej zagorzałych fanów. Mamy ich całkiem

sporo w Stanach, ale tam jest tyle miejsc do obstawienia,

że trudno cokolwiek zorganizować. Chodzi

mi oto, że masz jakieś 10 tysięcy fanów w Stanach, ale

tylko 50 pochodzi z każdego ze stanów. Po podliczeniu

kosztów wychodzi na to, że ani nam, ani agentom,

ani komukolwiek się to po prostu nie opłaca. I wszyscy

doskonale zdają sobie z tego sprawę.

Ponoć napisaliście aż 14 nowych utworów? Wszystkie

trafią na płytę czy też kilka z nich spocznie w

archiwach, bo przecież strona B singla jest już czymś

totalnie zapomnianym w czasach interetowych singli

- pojedynczych piosenek?

Tak, na nowym albumie jest dokładnie czternaście kawałków.

Dwanaście z nich to część konceptualna i właściwa

dla "Omniscient", następnie "Bohemian Rhapsody"

i "1984 (George Orwell Rolling his Grave)", które

są dodatkami do tego albumu. Można powiedzieć, że

to takie strony B, gdybyśmy tylko zrealizowali jakieś

single.

Pracując tak długo nad tym albumem przygotowujecie

chyba zespołowe arcydzieło, wręcz kwintesencję

stylu Steel Prophet - takie wasze "Machine Head"

czy "The Number Of The Beast"?

Tak, takie było założenie. Zawsze mieliśmy wrażenie,

że czegoś nam brakuje na wcześniejszych albumach, bo

zwyczajnie kończył się nam wyznaczony w studio czas.

Na nowym krążku chcieliśmy być pewni, że wszystko

będzie wyglądało tak jak sobie to zamarzymy bez

względu na to, ile nam to czasu zabierze. To nasza

kwintesencja. Nagraliśmy na jego potrzeby bardzo

wiele ścieżek gitar, klawiszy, bębnów i harmonicznych

wokali. Przypomina mi to małą orkiestrę złożoną z

gitar, która została zestawiona z maleńkim chórem.

Ponadto chcieliśmy, żeby zarówno gitary jak i perkusja

brzmiała odpowiednio masywnie. Melodyczność wokali

zawsze była dla nas bardzo ważna, ale teraz była

jeszcze istotniejsza. Chcieliśmy też, żeby gitarowe solówki

przypominały te znane z wykonań z Schenkera,

Rhoadsa, Van Halena i tak dalej. To było dla nas

niezwykle ważne.

10 lat to kawał czasu, w związku z tym możemy spodziewać

się jakichś zaskakujących rozwiązań, nietypowych

aranżacji, etc.?

Tak, możecie spodziewać się kilku bardzo ciekawych

rzeczy. To album, w którym będziecie odkrywać nowe

elementy za każdym razem gdy będziecie go słuchać.

34

STEEL PROPHET


W każdym numerze jest tak wiele muzycznych smaczków,

że ma się wrażenie, że wręcz wołają by właśnie

je wyłapać. To taki "słuchawkowy" album. Było trudno

go stworzyć, ale tak musiało się wszystko pomału toczyć.

Potrzebowaliśmy czegoś zupełnie innego i niezwykłego,

czegoś czego nie będziemy się wstydzić oddając

go ludziom do słuchania.

Nagranie przez was "Bohemian Rhapsody" Queen

jest dla mnie pewnego rodzaju zaskoczeniem, bo nie

spodziewałem się, że sięgniecie akurat po ten ponadczasowy,

rozbudowany i piekielnie trudny utwór -

skąd taka właśnie decyzja?

Ten kawałek nagrywaliśmy tyle czasu ile potrzebowało

Queen. Dokładnie trzy tygodnie na dopracowanie

każdej jego części. Fantastycznie się bawiliśmy

przy realizacji sekwencji operowej i musieliśmy zatrudnić

do niej kilku dodatkowych wokalistów. Robili to za

darmo, za radochę przy wspólnej zabawie. Naturalnie,

zapewniliśmy poczęstunek, ale było to na zasadzie;

wszyscy chcemy być częścią odtworzenia jednej z

najwspanialszych piosenek w historii muzyki rockowej.

Większość tego kawałka to robota Ricka, ale Dave

James z Superbees również dodał wiele swoich partii.

Zrobiliśmy ją dokładnie tak, jak brzmiał oryginał i

tylko w niewielkim stopniu go zmodyfikowaliśmy. W

czymś co jest perfekcyjne niewiele zmienisz. Kocham

Queen, zwłaszcza ich pierwsze albumy, które mają nie

tylko ciężkie rockowe gitary, ale także najgenialniejsze

harmonie wokalne jakie kiedykolwiek dane mi było

usłyszeć. Odkąd zacząłem moją przygodę z gitarą to

właśnie oni należeli do moich najbardziej ukochanych

grup i zawsze tak będzie. Wciąż próbuję grać jeszcze

lepiej niż Brian May na tych płytach.

Zdradzisz jak przerobiliście tę kompozycję, bo nie

spodziewam się, że ograniczyliście się tylko do jej zagrania

w jak najbardziej zbliżonej do oryginału wersji?

Tak jak powiedziałem wyżej bracie, niczego nie przerabialiśmy

na nowo.

Wcześniej takie wyzwania też nie były wam obce,

nagraliście przecież swoją wersję "Don't You Forget

About Me" Simple Minds - wygląda na to, że nie lubicie

się ograniczać?

Uwielbiam zaskakiwać się różną muzyką. Czasami ludzie

nie rozumieją czemu pewne sprawy robię w określony

sposób, ani nie rozumieją rezultatów takiego postępowania,

ale dla mnie to jest istotne, by stawać się

jeszcze lepszym artystą i skupiać się na rzeczach, które

pomogą mi jeszcze lepiej zrozumieć naturę pisania

muzyki i ulepszania brzmienia. Ten kawałek jest najpiękniejszym

tego przykładem, który pozwolił nam

pójść w zupełnie innym kierunku, a o który często pytają

nasi fani.

Czy twoim zdaniem "Oleander" z 2001 r. czegoś brakowało,

że zdecydowaliście się odświeżyć ten właśnie

utwór?

O to także zabiegali fani. Wersja a capella, która znalazła

się na "Book Of The Dead" jest niezła, ale tylko w

sferze melodycznej. Chciałem rozszerzyć ją o ideę

gitarowej orkiestry. Kocham heavy metal, ale nie

znoszę się ograniczać. Poszedłem w heavy metal, bo to

była muzyka gitarowa, ale odnoszę wrażenie, że ludzie

coraz częściej wolą gdy odchodzi się od tych heavy

metalowych korzeni. We wczesnych latach metalowe

grupy pokroju Black Sabbath czy Judas Priest mogło

pozwolić sobie na użycie pianina, albo na użycie

orkiestry smyczkowej, eksperymentować z bluesem,

flamenco, co tylko wpadło im do głów. Muzyka wymaga

od artysty wyzwań, korzystania z możliwości i jak

największego obnażenia, tego co czuje dusza muzyka.

"Oleander" jest prosta i szczera jak dusza dziecka, w

której widzę odbicie tego faktu, że nie każda piosenka

musi być ciężka i brana zupełnie poważnie. Przypomina

to trochę taką formę oczyszczenia, która później

pozwala ci odświeżyć tę ciężkość…

"Omniscient" będzie albumem urozmaiconym nie

tylko muzycznie - przybliżysz nam warstwę tekstową

takich tworów jak: "Funeral For Art", "Spaceships

and Richard M. Nixon", "666 is Everywhere"?

"Funeral For Art" pokazuje jak świat naturalny, który

nas otacza jest najpiękniejszą sztuką, a którą my próbujemy

naśladować za pomocą dźwięków, obrazów i

innych zastosowań i przerobiwszy ją nazywać "sztuką".

Ludzie zawsze mówią jak emocjonalnie na nich to

wpływa, ale być może chcą poczuć tylko coś innego niż

zwykle i jest to kanał do ukierunkowania tych emocji,

które chcą odczuwać, przerabiając je tym samym na

sztukę, jak medium do zmagania się ze samym sobą. U

każdego można też zaobserwować zupełnie inne interpretacje

tego samego, tego co dana osoba widzi czy

słyszy, być inne od tego co zamierzał twórca. To też

ma znaczenie w wypadku tego, co my nazywamy "muzycznymi

trendami", które często obnażają brak talentu,

co więcej możesz nabrać ludzi, żeby myśleli, że

wpływ na tę twórczość zaiste ma prawdziwy talent.

Przypomina to awangardowy jazz z lat 60-tych, w którym

dzisiejsi growlujący wokaliści nie potrafią stworzyć

prawdziwej muzyki za pomocą tylko i wyłącznie

swoich głosów. Wokale w "666" są zbudowane na kilku

odmiennych planach; naiwne postrzeganie, że ten

numer to odzwierciedlenie zła, aż do zrozumienia jaką

kliszą jest większość muzyki. Dla przykładu, jeśli

chcesz grać country to koniecznie musisz ubrać się w

Foto: Steel Prophet

kowbojki i kapelusz z rondem. Albo żeby być dobrym

raperem to musisz mieć spodnie z obniżonym krokiem

bo nie zostaniesz zaakceptowany. Tego samego dystansu

brakuje w środowisku metalowym, co pokazaliśmy

w teledysku i który mamy nadzieję będzie wielkim

sukcesem. Z kolei słowa do "Aliens, Spaceships And

Richard M. Nixon" traktują o fantastycznych teoriach

spiskowych, pokazuje że niektóre sprawy mogą zostać

odebrane w sposób niewłaściwy, lub kompletnie błędny,

a nawet zmusić do uwierzenia że komuś się coś

wydaje, na zasadzie każdy cień na ścianie to na pewno

potwór, a tak naprawdę ktoś bawi się kukiełkami i

rzuca nimi ten cień…

Nawiązując jeszcze do "Funeral For Art" - zapewne

w czasach bardziej sprzyjających artystom wydalibyście

"Omniscient" zdecydowanie szybciej? Kiedyś

też było piractwo, ale jednak nie na taką skalę - ten

problem wpływa pewnie również na wasz zespół?

Najprawdopodobniej zarobię na nim znacznie mniej

niż w przeszłości, ponieważ sprzedaż w całym przemyśle

muzycznym drastycznie spadła na łeb, na szyję.

Muszę pogodzić się, że coś co jest moją sztuką to tak

naprawdę tylko hobby, coś co robię z miłości, a zapłata

za nią nie jest potrzebna jeśli podoba się komukolwiek.

W dzisiejszych czasach to ciężka profesja…

Trzon grupy stanowicie obecnie z basistą Vince'm

Dennisem, doszli zaś dwaj nowi muzycy: perkusista

Jimmy Schultz oraz gitarzysta Chris Schleyer. Ten

pierwszy jest doświadczonym muzykiem, znanym

chociażby z New Eden, a gdzie znaleźliście gitarzystę?

Chris i Jimmy zagrali na tym albumie, ale nasz obecny

skład to tylko ci kolesie, którzy grali na demówce

"Inner Ascendance". Vince, Rick i ja plus Jon Paget

na gitarze oraz John Tarascio na perkusji. To nasz

reaktywowany klasyczny skład. Graliśmy razem na

Keep It True w zeszłym roku i świetnie się czułem

znów będąc z moimi starymi kumplami i członkami

zespołu na jednej scenie. Chris to przyjaciel Vince'a, z

którym grał w kapeli zwanej Zeromancer. Jest niesamowitym

gitarzystą prowadzącym i rytmicznym. Wydaje

mi się, że polubicie jego sposób grania.

Postawicie pewnie na sporo nowych utworów, dopełnionych

waszymi klasykami?

Tak, na pewno zagramy kilka utworów z nowego albumu,

a do tego dorzucimy tonę naszych ulubionych staroci

z pierwszych płyt aż do czasów "Unseen".

Zamierzacie grać również "Bohemian Rhapsody"?

Oczywiście, nawet zagraliśmy go już na Keep It True

w zeszłym roku. Publice bardzo się to podobało! To

bardzo szczególne uczucie grać go na żywo, tak jak

szczególna jest dla mnie grupa Queen, którą pokochałem

gdy byłem jeszcze dzieciakiem. Ludzie uwielbiają

śpiewać razem z nami w partii operowej, zwłaszcza

jak są już po kilku piwkach! (śmiech)

Włączenie do setlisty również tych najstarszych

utworów jest o tyle wskazane, że niedawno ukazało

się wznowienie waszego pierwszego albumu "The

Goddess Principle" - zamierzacie grać kompozycje

również z tej płyty?

Jak najbardziej, zamierzamy zagrać "Penance Of Guilt"

i być może dorzucimy jeszcze ze dwa inne numery.

"Reign Of Christ" albo "To Grasp Eternity" będą chyba

najwłaściwszymi wyborami, jak sądzę.

Jej ponowne wydanie to początek serii wznowień

starszych albumów Steel Prophet, czy też skończy

się tylko na tej jednej pozycji?

Został on kompletnie zremasterowany na potrzeby

winyla i w moim odczuciu brzmi znacznie lepiej niż na

oryginalnej płycie CD. Bas jest bardziej uwydatniony,

a brzmienie gitar lżejsze i znacznie nowocześniejsze.

Planujemy w podobny sposób zrealizować wznowienia

"Messiah", "Book Of The Dead", "Into The Void" i

"Dark Conclusion", które pojawią się na winylach jeszcze

w tym roku.

Zupełnie niepostrzeżenie minęło 30 lat istnienia

Steel Prophet - wydanie "Omniscient" jest zapewne

najlepszym zaakcentowaniem tego faktu?

Dzięki, że to zauważyłeś! Tak, wydaje mi się, że można

uznać ten album za coś specjalnego i ważnego w

obecnej historii naszego zespołu. Mamy kolejną szansę,

aby zrobić dobre wrażenie na naszych słuchaczach

i chcemy dać im tę możliwość dając z siebie wszystko

w każdym miejscu.

Planujecie z tej okazji jakiś specjalny koncert, wydawnictwo,

czy w tych trudnych czasach dacie sobie

spokój z celebrowaniem tej rocznicy, grając za to jak

najwięcej przy okazji promocji nowego albumu?

Na chwilę obecną nie mamy szczególnych planów, ale

możecie spodziewać się kilku niespodzianek w sklepach

muzycznych jeszcze w tym roku…

Życzymy wam więc jak najwięcej udanych koncertów

i dziękujemy za rozmowę!

Bardzo dziękuję za bardzo interesujące pytania!

Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

STEEL PROPHET 35


HMP: Kiedy rozmawialiśmy sześć lat temu, krótko

po premierze waszego czwartego albumu "Once In

A Blue Moon", przygotowywaliście już jego następcę.

I to nie tylko w sensie komponowania, bo byliście

już na etapie nagrań sekcji rytmicznej - co spowodowało,

że ta płyta do dziś się nie ukazała?

Skully: W rzeczy samej - byłoby cudownie gdyby

wszystko poszło zgodnie z planem i gdyby udało się

nam go zrealizować w 2010 roku. Niestety sprawy się

skomplikowały i wydarzyły się nieprzewidziane rzeczy.

Mój brat Wes poważnie zachorował i nie był w

stanie dalej występować. Nie mogliśmy tego przewidzieć.

Co więcej, taki obrót spraw przyczynił się do

dłuższego przemyślenia co zamierzamy zrobić. To

była jego decyzja żebyśmy kontynuowali naszą "misję".

Światowa ekonomia także odcisnęła na nas swoje

piętno. Robota się skończyła, a nowe, które rozpoczęliśmy

przynosiły znacznie mniejsze dochody. Razem

z Dennisem otworzyliśmy studio Seasons Of

The Wolf, żeby mieć rękę na pulsie i pomóc także

Amerykanie z Seasons Of The Wolf mogą mówić o wyjątkowym

pechu: w latach 1996-2007 wydali cztery wyśmienite

albumy z progresywnym, mrocznym heavy metalem,

po czym przymierzali się do wydania kolejnej

płyty. Szyki pokrzyżowała im poważna choroba wokalisty

Wesa Edwarda Waddella, dlatego kilka kolejnych lat

zespół najzwyczajniej w świecie stracił. Jednak ci goście

za bardzo kochają muzykę by odpuścić: nowa płyta jest

na ukończeniu, a póki co ukazała się podwójna "Anthology",

zawierająca nagrania demo dostępne dotąd tylko

na kasetach. Lider i gitarzysta grupy, Barry D. "Skully"

Waddell był jak zwykle rozmowny, szczegółowo opowiadając

o tym, co przez ostanie lata działo się z Seasons

Of The Wolf:

Nigdy się nie poddamy!

Masz rację. W pokonywaniu przeciwności staliśmy

się wyjątkowo dobrzy. Nauczyliśmy się te frustracje

przemieniać w naszą radosną twórczość.

Miał się on ukazać dwa lata temu, ale w tej sytuacji

wydaje mi się, że bezpieczniej będzie nie pytać o

przewidywaną przez was datę jego premiery?

Witches Brew Records chce wypuścić nowy album

Seasons Of The Wolf latem tego roku. Bardzo prawdopodobne,

że do tego dojdzie. Jestem przekonany,

że uda się to jeszcze w tym roku, ale także może być

tak że nie uda się nam sfinalizować go przed końcem.

Możliwość, którą też rozpatrujemy to styczeń 2015 i

wtedy otrzymalibyśmy cały rok na nowy start. Zapewniam

jednak, że płyta nadchodzi i zostanie wydana

przez niemiecką wytwórnię Witches Brew Records.

Siedem lat przerwy w muzycznym biznesie to cała

wieczność, ale w przypadku takiego zespołu jak

wasz wygląda to chyba zupełnie inaczej, bo i tak

zawsze funkcjonowaliście według swoich zasad,

będąc zespołem całkowicie niezależnym?

Tak, wszystko załatwialiśmy na własną rękę. Teraz

jednak mamy wyjątkową możliwość dotarcia do szerszej

publiczności dzięki Wittches Brew Records

przygotowującej do wydania nasz nowy album. Pierwszy

raz spotkaliśmy Cheryl w późnych latach 90-

tych, niedługo po wydaniu naszego trzeciego studyjnego

albumu. Dużo ze sobą rozmawialiśmy i nabraliśmy

do siebie zaufania. Cheryl była długoletnią fanką

Seasons Of The Wolf i dała nam poczucie, że możemy

zrobić coś razem w taki sposób, na jaki zasługujemy.

Fani pewnie zamęczali was prośbami o wznowienie

pierwszych kaset demo z lat 1989-92, stąd taka

właśnie zawartość "Anthology"?

Zrealizowaliśmy tamte krążki w Tampa Bay na

Florydzie na kasetach magnetofonowych. Rozwoziliśmy

je na tylnych siedzeniach naszych samochodów i

sami dystrybuowaliśmy je w lokalnych sklepach muzycznych.

Tak naprawdę nie były to demówki. To

były nasze pierwsze pełne studyjne albumy. Nigdy

ich po prostu nie wydaliśmy na płytach CD, które

byłyby dostępne na całym świecie, ponieważ uważaliśmy,

ze nie były dobre brzmieniowo. I to nie tylko

w mojej opinii. Upłynęło wiele lat i dopiero po trzecim

albumie (1996), czwartym (1999), piątym (2002)

i wreszcie szóstym (2007) zaczęliśmy dostrzegać kult

jaki wokół nas urósł, zainteresowanie, które do nas

docierało, przyszło z czasem gdy nasz muzyka uzyskała

lepszą produkcję. Wracając jednak do roku

2006, Frank i Thomas z Iron Shield Records odwiedzali

nas wówczas kilkakrotnie. Dowiedzieli się,

że wydaliśmy tamte dwa albumy w latach 89 - 91.

Wypiliśmy kilka zimnych piwek i posłuchaliśmy trochę

tamtej muzyki. Postanowiliśmy, że wydamy je za

jednym rzutem jako "Antologia 1 i 2". Miało to się

stać kilka lat temu, jednak pracę przerwała śmierć

Franka, który zmarł na zawał, a jego najlepszy przyjaciel

Thomas nie był pewien czy jest w stanie sfinalizować

wydanie sam. Było to zrozumiałe, wszyscy

byliśmy tym przybici, byliśmy przecież dobrymi kumplami.

Potem gdy już zaczęliśmy pracować z Cheryl

z Witches Brew Records rozmawialiśmy i wyszło, że

dowiedziała się także o tamtym wczesnym materiale.

Wyraziła swoje zainteresowanie, żeby coś z nim zrobić.

Opowiedziałem jej o tym wcześniejszym niepowodzeniu.

Dlatego obie wytwórnie zwlekały z jego

wydaniem. Bardzo chciałem żeby Thomas był jego

częścią, to była w końcu idea Iron Shield. Cheryl i

Thomas spotkali się i sprzymierzyli się. W końcu

było to możliwe i udało się. Po 25 latach wszyscy fani,

którzy byli z nami od początku mogą usłyszeć jak

zaczynaliśmy i jak bardzo nasze brzmienie się

zmieniło. Zdecydowaliśmy, że będzie to wydawnictwo

podwójne. Żałuję, że Frank aka "The Grete" nie

może tego zobaczyć i cieszyć się naszym szczęściem.

zespołom z naszej okolicy. Współprodukowałem kilka

naprawdę ciekawych wydawnictw, ponadto zrobiliśmy

też kilka sesji nagraniowych dla innych studiów.

Skończyłem cztery pozostałe do zrobienia ścieżki

wokalne na nowy album i dograłem partie gitar do

jednego z kawałków. Przyszedł czas na miksy i mastering

materiału. Wtedy spiknęliśmy się z Cheryl z

Witches Brew Records i wreszcie album dostał szansę

by się pojawić. Okładka także jest już gotowa. Jestem

przekonany, że wszyscy którzy zobaczą okładkę

i tytuł nowej płyty zrozumieją co się z nami działo i

jak czuliśmy się z tym całym gównem ostatnich kilku

lat. (śmiech) Naturalnie, muszę też podkreślić, że

wciąż przeczesujemy świat w poszukiwaniu odpowiedniego

wokalisty do naszego zespołu.

Jednak zespół przetrwał te wszystkie zawirowania i

cały czas pracowaliście nad tym albumem?

Foto: Seasons Of The Wolf

Kilka lat temu podawaliście już tytuły siedmiu nowych

utworów, które trafią na tę płytę, między innymi:

"Take Us To The Stars", "Fools Gold", "Hunting

Humans" czy "Solar Fire" - wciąż mają szanse,

czy zastąpił je nowszy materiał?

"Take Us To The Stars", "Fools Gold" oraz "Solar Flare"

wciąż się na nim znajdują. Planujemy też kilka

niespodzianek. Nie mam wątpliwości, że fani pokochają

takie utwory jak "Last Act Of Defiance" czy "No

More Room In Hell".

W oczekiwaniu na kolejny album z premierowym

materiałem wydaliście "Anthology" - to wydawnictwo

miało w pewnym sensie przypomnieć, że Seasons

Of The Wolf wciąż istnieje i ma się dobrze?

W zasadzie tak, można tak to ująć. Dla Pure Steel

Records zrealizowaliśmy dwa winyle w latach 2009 i

2012, ale teraz ta antologia została wydana przez

Witches Brew i Iron Shield. Na pewno pomogło to

podtrzymać zespół przy życiu.

Zapowiadaliście to już zresztą na naszych łamach

sześć lat temu. Swoją drogą pewnie niewielu artystów,

szczególnie w dzisiejszych czasach, zdecydowałoby

się na taki krok, bo przecież wydanie składanki

z materiałem znanym z regularnych albumów

jest zwykle bardziej opłacalne i zdecydowanie łatwiejsze?

Dla artystów działających w tak zwanym mainstreamie

zawsze takie wydawnictwa są znacznie bardziej

dochodowe. Dla nas jednak nie było to najważniejsze.

Tworzenie i być częścią historii było dla nas i jest

najważniejsze. Spotkało nas ogromne szczęście, że

udało się nam sprzymierzyć z Witches Brew i Iron

Shield. Gdyby nie oni, nigdy by nie doszłoby do

ponownego wydania "Antologii". Ma ona właśnie

pokazać tym wszystkim fanom aż po grób będącymi

z nami od początku i tym innym zainteresowanym

jak to się zaczęło. Pamiętam jak jakiś czas temu King

Diamond wydał swoje utwory z pierwszego zespołu,

w którym śpiewał Black Rose. Cały materiał miał ten

garażowy szlif - zwykłe, surowe nagrania z prób.

Pewnie wam też zależało na tym, by te pierwsze

utwory były dostępne również na płycie i oficjalnie

dopełniły dyskografię Seasons Of The Wolf?

Dokładnie, udało ci się trafić w sedno. Można śmiało

powiedzieć, że nasz nowy studyjny materiał będzie

naszym siódmym pełnym krążkiem. Muszę jednak

36

SEASONS OF THE WOLF


zaznaczyć, że wciąż mamy masę kawałków z lat

1992-95, które nie zostały jeszcze zrealizowane.

Prawdopodobnie one tez prędzej czy później trafią na

jakiś album. Ponadto pierwszy utwór, który w ogóle

pojawił się w radiu, na jednej z naszych lokalnych

stacji, zatytułowany "Say You Don't Care" również

nigdy nie doczekał się oficjalnego wydania. Mamy naprawdę

sporo materiału na kolejne tego typu wydawnictwo.

Materiał z lat 1992- 95 w dodatku jest w

znakomitej jakości, porównywalnej z tą z trzeciego

albumu.

Dysponowaliście taśmami matkami, które wykorzystaliście

do prac związanych z wydaniem "Anthology",

czy też musieliście korzystać z ich kopii

czy wspomnianych demówek?

Zadowoliliśmy się tym co mieliśmy na oryginalnych,

zjechanych kasetach. Musieliśmy wpierw przywrócić

całości właściwą szybkość. Pamiętam, że brałem do

ręki swoją gitarę i sprawdzałem na niej właściwe strojenie,

bo wszystko brzmiało za szybko. Jestem pewien,

że to jeszcze nie było wszystko i nie brzmiało

właściwie.

Nie przesadzaliście chyba z masteringiem, obróbką,

etc. tego materiału? Miał to być wierny obraz waszego

zespołu z pierwszych lat kariery i z pierwszych

nagrań, bez upiększeń i ingerencji nowoczesnej

techniki?

Tak, znów trafiasz w sedno sprawy. Zmian tak naprawdę

dokonaliśmy niewielkich. Trochę pieszczotliwego

dotyku tam, trochę w innym miejscu, ale tylko ten

w sposób by poprawić jakość dźwięku. Żałuję, że bardziej

się do tego nie przyłożyliśmy w tamtych czasach.

Sadzę, że to będzie bardzo interesujące usłyszeć

różnice w jakości starego materiału i porównując go z

najnowszym. Jeden utwór, "Centuries Of Pain" został

nawet zrealizowany na nowo i znajdzie się na naszym

nowym albumie studyjnym. Wszystko takie same jak

dawniej, nic nie zmienialiśmy. Tylko i wyłącznie poprawiliśmy

jakość, tak by była przyjemniejsza dla

uszu.

Zastanawia mnie, dlaczego nigdy nie sięgnęliście po

żaden z tych wczesnych utworów pracując nad albumami

z lat 1996 - 2007? Mieliście wówczas tyle nowych

pomysłów, że te starsze wydały wam się

zwyczajnie mnie atrakcyjne?

W zasadzie tak właśnie się stało. Lepsze lub po prostu

inne pomysły wpadały nam do głowy, a stare

gdzieś znikały. Jednak w każdej chwili możemy je

wyciągnąć z tych czeluści zapomnienia i do nich wrócić.

Tak jak wspomniałem, nowy album będzie zawierał

dwie kompozycje z naszej przeszłości. Jedna z

nich został nagrana zupełnie na nowo. Z kolei inny

kawałek, mający swoje początki jeszcze w 1992 roku,

od zawsze chcieliśmy porządne nagrać i umieścić na

płycie.

To chyba też kolejny powód uzasadniający wydanie

"Anthology" w takiej właśnie formie?

Zdecydowanie, po roku 1991 zmieniliśmy basistę i

perkusistę. Zespół stał się mocniejszy. Graliśmy mnóstwo

koncertów, które sami organizowaliśmy. Marka

zespołu zyskiwała na znaczeniu, a my zaczęliśmy

współpracę z Budem Synderem w studio Telstar. To

był czas kiedy postanowiliśmy, że nadszedł czas pójść

dalej, odciąć się od dwóch pierwszych albumów. Nie

ukrywam jednak, że kiedyś może nadejść dzień w którym

wydamy całość, żeby każdy mógł sobie ten materiał

porównać ze stanem obecnym.

Co ciekawe wydawcą tej płyty są dwie niemieckie

firmy: Witches Brew i Iron Shield Records. Zważywszy,

że wasze wcześniejsze płyty ukazywały się

nakładem, również niemieckiej, Pure Steel Records,

możemy chyba stwierdzić, że Europa poznała się na

potencjale i klasie Seasons Of The Wolf?

Właściwie jest tak, że jedyną wytwórnią mającą pełną

kontrolę i licencję na wydawanie "Antologii" jest

Witches Brew Records/Iron Shield Records. Pure

Steel Records ma z kolei wyłączność na winylowe

wznowienia studyjnych albumów "Seasons Of The

Wolf" i "Lost In Hell". Ponadto "Lost In Hell" w wersji

CD znajduje się w pieczy włoskiej firmy Adrenaline

Records od 2001 roku - tylko na Europę. Pierwsze

płyty pojawiają się też pod szyldem mojej wytwórni

Earth Mother Music. Mamy jednak pełną

kontrolę nad każdym albumem i jego kolejnymi edycjami.

Dla takiej undergrundowej kapeli jak nasza, to

najlepszy sposób na zarobienie pieniędzy. Nie było

tak do momentu, gdy zdecydowaliśmy się na współpracę

z Witches Brew Records i Iron Shield, która

ma wyłączność na "Antologię" i na najnowszy nadchodzący

album. Europa ma wiele możliwości wspierania

zespołów. Zwłaszcza re-edycje są wydawane

przez niemieckie, francuskie i włoskie wytwórnie. To

trzy kraje, które najbardziej się tym interesują i

wspierają takie inicjatywy. Ponadto jest aż 48 undergroundowych

dystrybutorów, którzy płyty kupują

bezpośrednio ode mnie, z ramienia Earth Mother

Music. Mówiąc też o Europie, Seasons Of The Wolf

grało tutaj kilka razy na różnych festiwalach. Byliśmy

Foto: Seasons Of The Wolf

też pytani wielokrotnie o możliwość zorganizowania

naszego koncertu, ale nie udało się w pełni porozumieć

co do warunków finansowych. Może teraz uda

się naszą markę umocnić na tyle, że uzyskamy kontrakt

z większą wytwórnią, która będzie miała jeszcze

większe możliwości.

W Stanach Zjednoczonych już się wam tak nie

wiodło, ale na Florydzie chyba nie macie powodów

do narzekania, jesteście tam popularni, często koncertujecie,

etc.?

Taaaak! Koncerty… Zaczynam już wariować z powodu

ich braku. W ciągu ostatnich kilku lat grałem ich

kilka z lokalnymi kapelami, ale nie jako Seasons Of

The Wolf. Mamy pełen skład muzyków, ale cierpimy

na brak odpowiedniego wokalisty. Mój brat wciąż jest

zbyt chory i nie może kontynuować grania z nami.

Nadal szukamy tego odpowiedniego człowieka. Cheryl

i Thomas bardzo nam pomagają by stało się to

jak najszybciej. Świetna okazja na małą reklamę: szukamy

wokalisty, który poprowadzi nas w świetlaną

przyszłość! Szukamy go też w Europie. Przylecimy do

każdego stanu, każdego kraju aby go usłyszeć, jeśli

tylko ma właściwy talent i naturę lidera godnie prezentującego

się na scenie. Kontakt przez Bitches

Brew!

A wasza Earth Mother Records? Ma się dobrze i

będzie firmować kolejne albumy Seasons Of The

Wolf, czy też zeszła już bezpowrotnie z tego świata,

zainfekowanego pop punkiem, hip-hopem i czym

tam jeszcze?

(Śmiech) Rety, zabiłeś mi teraz ćwieka. Naprawdę

powiedziałeś: hip hop? Fuuuuuj! Tak, jest kilka strasznych

branż w muzyce. Nie chcę nawet o tym dyskutować.

Naprawdę nie zmuszaj mnie do roztrząsania

tego w jakim gównie tapla się obecny rynek muzyczny

Ameryki. Wystarczy, że wiemy, że jest źle i będzie

gorzej. Cały pop jest po prostu jednym wielkim

gównem.

Ale wy nie poddajecie się, wciąż kroczycie obraną w

1988r. krętą i wyboistą drogą. Ale mając raz jeszcze

możliwość dokonania wyboru, tak jak przed laty,

pewnie wybrałbyś po raz drugi granie tego ambitnego,

progresywnego i szlachetnego metalu?

Nigdy się nie poddamy! Na to pytanie znajdziecie odpowiedź

na naszym nowym albumie, dokładnie

wtedy gdy zobaczycie jego okładkę. Dla wszystkich

fanów progresywnych dźwięków znajdzie się właśnie

tam i wierzcie mi, będziecie się cieszyć każdym jej

aspektem.

Zdradź mi jeszcze na koniec rozmowy, czy "dlroW

ehT tsniagA" to odtworzony wspak "World The

Against" i czy to miał być żart z tych wszystkich

doszukujących się ukrytych znaczeń w takich

utworach?

W rzeczy samej. Wierzę, że poprawnie załapałeś sens

tych łamigłówek, które znalazły się na naszych dwóch

pierwszych albumach. Jest tam mnóstwo śmiesznych

i ciągnących się w nieskończoność jak serek topiony

żartów. Nawet jest cały utwór przerobiony tak by leciał

na wspak. Chcieliśmy wkurzyć wszystkich tych,

którzy za wszelką cenę doszukują się ukrytych przekazów.

Jest też kilka rzeczy na początku i na końcu

obu albumów stanowiących klamrę, które specjalnie

są tak bezsensowne. Niestety, masa ludzi bierze i weźmie

to do serca zbyt poważnie, ale na szczęście jest

też spora ilość, która o to nie dba. "Istnieje niezwykle

cienka linia między mądrością a głupotą" i dlatego

zdecydowaliśmy się lata temu, że będziemy się poruszać

na samej krawędzi tej liny.

Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SEASONS OF THE WOLF 37


godni przed zaplanowaną trasą Vicious Rumors.

Przyszłość jest nasza, nic nas nie powstrzyma

Z tym wywiadem to niezłe jaja były. Geoff Thorpe bezustannie stanowi trudny cel

i zawsze ciężko było uzgodnić coś jasnego w sprawie potencjalnych rozmów z nim. A dorwać

go próbowaliśmy od dłuższego czasu. Pojawienie się nowego wokalisty w Vicious Rumors

trochę ułatwiło zadanie dotarcia do zespołu, gdyż prawie zawsze w takich sytuacjach, to

właśnie nowy frontman jest oddelegowywany do udzielania wywiadów, mimo że nie zawsze

stanowi do tego najlepiej wykwalifikowanego przedstawiciela zespołu. Zwłaszcza, gdy kapela

ma ponad trzydzieści lat historii. Na szczęście udało nam się w końcu porozmawiać i z

Nickiem, nowym wokalistą Vicious Rumors i z Geoffem Thorpem, mózgiem i umysłem stojącym

za twórczością oraz polityką tego zespołu. Dzięki temu mogłem zadać pytania dotyczące

nie tylko najnowszego wydawnictwa, ale także ostatniego studyjnego dzieła Amerykanów

oraz (w końcu) tego, co się wydarzyło kilka lat temu między Jamesem Riverą, a załogą

Vicious Rumors i to jednemu z samych zainteresowanych. Choć Geoff, jak będzie

można zauważyć, nie był zainteresowany rozpamiętywaniem starych konfliktów. Mimo drobnych

nieporozumień wynikających ze zmęczenia materiału (np. życzyłem udanego występu

na HOA 2014, na którym Vicious Rumors przecież nie gra) udało się w końcu dopiąć oba

wywiady do końca.

waszym nowym wokalistą. Czy możecie nam

przybliżyć jego postać?

Geoff Thorpe: Mój stary dobry przyjaciel z holenderskiego

zespołu Rebelstar był świadom tego, że

szukam nowego wokalisty za Briana Allena, który

nie był w stanie wyruszyć z nami w trasę. Toine powiedział

mi, że zna gościa, który mógłby być dla nas

idealny. Puścił mi płytę zespołu Powerized, w którym

śpiewał Nick, jednak ja wiedziałem, że w studio

Foto: SPV

Nick, czy jesteś zadowolony ze swojego występu,

który został zarejestrowany na płycie?

Nick Holleman: Nigdy nie jestem kompletnie usatysfakcjonowany.

Gdybym był, to byłby koniec mej

kariery muzycznej. (śmiech) Ciągle jestem młody i

jest jeszcze wiele rzeczy, których muszę się nauczyć.

Esencja Vicious Rumors to dawanie z siebie wszystkiego,

każdego wieczoru. To słychać na nagraniu.

Dlatego można przyjąć, że jestem zadowolony z tego

jak zabrzmieliśmy.

Jak się czujesz jako część legendarnego Vicious Rumors?

Nick Holleman: Mogę powiedzieć, że to wspaniałe

uczucie być częścią tej historii metalu, która ciągle

powiększa się o kolejne rozdziały. To jest niezwykłe

być na scenie wieczór za wieczorem i dawać z siebie

wszystko w towarzystwie takich znakomitych muzyków.

Karmimy się nawzajem swą pozytywną energią

i myślę, że publiczność też to widzi i czuje. To, co do

tej pory zrobiliśmy było powalającym doświadczeniem,

a wiele jeszcze przed nami.

Czy znałeś materiał Vicious Rumors zanim dołączyłeś

do zespołu?

Nick Holleman: Cóż, znałem nazwę. Muszę jednak

przyznać, że niewiele więcej. (śmiech) Gdy zgodziłem

się na dołączenie do zespołu na amerykańską

trasę, musiałem się porządnie nauczyć trzydziestu

nowych dla mnie utworów oraz zaznajomić się z tym

wszystkim, co Geoff i Vicious Rumors dali heavy

metalowi.

Dlaczego Brian Allen nie jest już członkiem zespołu?

Geoff Thorpe: Głównie chodziło o to, że Allen nie

był w stanie pojechać na trasę. Vicious Rumors jest

zespołem, który nagrywa płyty i jeździ w trasy. Jedno

i drugie jest ze sobą nierozłączne. Nie możemy

robić jednego bez drugiego. Nadal mamy dobre stosunki

z Brianem i życzymy mu jak najlepiej.

HMP: Nie wypada nie zacząć od zasłużonych

gratulacji. "Live You to Death 2 - American Punishment"

jest świetnym albumem koncertowym.

Zapewne jesteście niezwykle zadowoleni z tego jak

udało wam się zabrzmieć na tej płytce?

Geoff Thorpe: Bardzo dziękuję za miłe słowa. Ten

album oraz cała trasa jest świetnym i ekscytującym

rozpoczęciem nowego rozdziału w historii Vicious

Rumors! Spotkaliśmy się z Nickiem po raz pierwszy

w San Francisco. Na szczęście dla nas Nick

miał odwagę by przelecieć pół świata, aby dołączyć

do paru świrów, których nigdy wcześniej nie spotkał!

Na tym albumie udało nam się uwiecznić ogień i

energię żywiołowego koncertu Vicious Rumors. Nigdy

wcześniej nie dokonaliśmy tego na żadnym albumie

koncertowym.

Nick Holleman: Ten album zawiera dokładnie to,

co się liczy w Vicious Rumors - przepełniony energią

metal. W tej muzyce jest niezwykle wiele pasji.

Chcemy, by była ona widoczna na każdym naszym

koncercie. Mam nadzieję, że publiczność także za

każdym razem to widzi, słyszy i odczuwa. Na tej trasie

mogliśmy zobaczyć, że dzięki niej heavy metal

nadal żyje. Dzięki niej także nigdy nie umrze. Jako

nowy człowiek w zespole, jestem niezwykle podekscytowany

tą trasą. To było niesamowite przeżycie

z wieloma niezapomnianymi chwilami. Cieszę

się, że zostało to uchwycone na tej koncertówce.

Nowa płyta to pasjonująca siedemdziesięciominutowa

jazda. To pierwsza płyta z pierwszej trasy z

nawet średni wokalista może dobrze zabrzmieć. Poszukałem

więc ich nagrań live na Youtube. Okazało

się, że Nick jest jeszcze bardziej przekonywujący na

nich niż na nagraniach studyjnych! Razem z Larrym

doszliśmy do wniosku, że Nick będzie pasował do

Vicious Rumors. Na początku miało być to tylko

zastępstwo, jednak los poprowadził Allena w innym

kierunku niż tym, w którym podążał nasz zespół. Po

odwołaniu dwóch dużych tras zostaliśmy zmuszeni

do pewnych drastycznych posunięć. Dlatego Nick

jest nowym pełnoprawnym członkiem Vicious Rumors.

Czuję, że przyszłość jest nasza, nic nas nie

powstrzyma!

Nick Holleman: To jak trafiłem do zespołu to całkiem

zabawna historia. Siedziałem w klasie, gdy dostałem

telefon. Gdy usłyszałem pytanie czy nie

chciałbym wyruszyć w trasę po USA jako wokalista

zespołu Vicious Rumors, to z początku pomyślałem,

że jacyś moi znajomi robią sobie ze mnie zwyczajne

jaja. Szybko się jednak okazało, że jest to jednak

prawdziwa propozycja! Byłem niezmiernie podekscytowany.

(śmiech) To było dosłownie kilka ty-

Nick, który utwór Vicious Rumors najbardziej lubisz

wykonywać na żywo?

Nick Holleman: To trudne pytanie. Jest ich całkiem

sporo, ale by wybrać kilka, to będzie "Together We

Unite", ale Geoff nie chce grać tego utworu na żywo.

(śmiech) Woli puszczać ten utwór jako outro po

występie, ale myślę, że uda nam się dojść w końcu do

porozumienia w tej kwestii. (śmiech) Oprócz tego

lubię wykonywać "Mastermind", "Lady Took A

Chance" oraz "World Church" ponieważ są w tej

skali, w której najbardziej lubię śpiewać. Utwór, który

mnie najbardziej rozgrzewa na scenie to "Don't

Wait For Me". Daję wtedy z siebie dosłownie wszystko

i szaleję na scenie! Ponadto, ten utwór zawsze

wprowadza niezłe zamieszanie w tłumie pod sceną.

Starasz się trochę naśladować poprzednich wokalistów

Vicious Rumors przy ich utworach czy raczej

starasz się zaznaczyć swój własny styl podczas

występu?

Nick Holleman: Przesłuchałem całą dyskografię Vicious

Rumors, każdy nasz wokalista odwalił kawał

świetnej roboty. Najbardziej podobał mi się Carl

Albert. Był naprawdę doskonałym wokalistą z bardzo

mocnym głosem. Odczuwam z nim pewne powiązanie.

To nie jest tak, że staram się go kopiować,

ale staram się w pełni odzwierciedlić jego styl z tamtego

okresu Vicious Rumors.

W jaki sposób uczysz się utworów Vicious Rumors?

Nick Holleman: Odsłuchuję je dwa lub trzy razy.

Zwykle wtedy już wiem jak leci melodia wokalu,

choć bez jakiś drobnych niuansów. Potem staram się

to odśpiewać razem z utworem, tak trochę jak karaoke

i się przy tym nagrywam. Potem porównuję nagranie

z oryginalnym utworem i patrzę, które rzeczy

należy ewentualnie poprawić, a które bardzo mi się

podobają. Staram się w każdym utworze dodać coś

od siebie, a reszta zespołu jest bardzo chętna takiemu

rozwiązaniu!

Jak długo ci zajęło dopracowanie całego materiału

na trasę?

Nick Holleman: Cóż, dano mi tylko trzy tygodnie,

więc w tej kwestii nie miałem dużego wyboru.

38

VICIOUS RUMORS


(śmiech) Nauczyłem się tych trzydziestu utworów,

ich tekstu i melodii, w trzy tygodnie. Wydaję mi się,

że dopracowałem je dopiero pod koniec trasy.

(śmiech) Dlatego nie mogę się doczekać nadchodzącej

European Live You To Death Tour w

2014 roku.

Jak z twojej perspektywy wygląda życie w trasie z

Vicious Rumors? Czy ci się ono podoba? Czy

zespół odstawia szalone imprezy czy jest na ogół

spokojnie?

Nick Holleman: Trasa po Stanach to był świetnie

spędzony czas. Koncerty były udane, a my czuliśmy

między sobą prawdziwą chemię. Życie w trasie było

całkiem fajne. Na początku myślałem, że będzie

dość drętwo, tak siedzieć szesnaście godzin w autobusie

zanim się dojedzie na kolejne miejsce koncertu.

Okazało się jednak, że tematów do rozmów nam

nie brakowało. Zdarzały się także szalone momenty,

ale Geoff by mnie pewnie zabił, gdybym coś o nich

wspomniał. (śmiech) Było wspaniale. Spotkaliśmy

po drodze świetnych ludzi i mogliśmy robić to, co

kochamy najbardziej!

W zeszłym roku wydaliście swój najnowszy album

studyjny, zatytułowany "Electric Punishment".

Przy nim nie ma żadnych wątpliwości, że nadal

potraficie łoić solidny heavy metal. Jak długo zajęły

wam pracę nad tym albumem?

Geoff Thorpe: Zajęło nam to jakieś osiem miesięcy

w 2012 roku. Wróciliśmy z jednej z naszych największych

tras pod koniec 2011 roku, na której zagraliśmy

92 koncerty w samej tylko Europie, z czego

sześćdziesiąt headline'owaliśmy, a na większości pozostałych

wspieraliśmy Hammerfall.

Skąd taki pomysł na tytuł płyty? Po wsłuchaniu

się w tekst utworu tytułowego wychodzi na to, że

wszyscy, którzy słuchają heavy metalu są w jakiś

sposób naznaczeni. Uważasz, że tak jest w istocie?

Geoff Thorpe: Nie mogę mówić za wszystkich metalowców,

jednak wiem, że ja na pewno jestem naznaczony

(śmiech). Stajesz się mniejszością w chwili,

gdy heavy metal staje się twą pasją. "Electric Punishment"

dla mnie jest siłą, a zarazem piętnem heavy

metalowego życia w undergroundzie. Jest to także

zaszczyt i przywilej, którego nie zamieniłbym na nic

na świecie.

W tym utworze da się także wyczuć dużo nostalgii.

Czy żałujesz czegokolwiek, co zrobiłeś w przeszłości

lub jakichś swoich wyborów życiowych?

Geoff Thorpe: Nigdy w życiu! Spełniają się nasze

marzenia - nagrywamy płyty i gramy koncerty po całym

świecie. Co może być lepsze niż to?

Co jest tematem "Black X List"? Co cię zainspirowało

do napisania tego utworu?

Geoff Thorpe: "Black X List" jest prawdziwą historią

dotyczącą kultu voodoo w USA. Nie jestem z

nią w ogóle związany czy coś, po prostu bardzo mi

się podobała i mnie zafascynowała. Temat voodoo

jest idealny do heavy metalowego utworu.

Numer "Together We Unite" jest swoistym triumfalnym

hymnem? Uczczeniem faktu, że nadal jesteście

istniejącym i koncertującym zespołem mimo

różnorakich przeciwności losu?

Geoff Thorpe: Bardzo ci dziękuję. Jest to prawdziwy

hymn naszej wspólnej pracy. Potęgi przekuwania

wysiłku wielu ludzi w jedność. Jest to właściwie mój

najbardziej ulubiony utwór z tej płyty, a Nick chce

bym grał go na każdym koncercie! Jest to ten rodzaj

kompozycji, który właściwie napisał się sam. Uwielbiam

to jak utwory rodzą się naturalnie same z siebie,

jest to naprawdę wspaniałe. Nawet jeżeli nie jest

to coś, co można określić typowym numerem Vicious

Rumors. Przez 35 lat przerobiliśmy już tyle rozmaitych

stylistyk, że nie czujemy się ograniczeni żadnymi

ramami gatunkowymi czy brzmieniowymi.

W tym utworze występuje silny topos metalowego

braterstwa. Czy uważasz, że istnieje taka potrzeba

by metalowcy jednoczyli się i stali ramię w

ramię przeciw światu czy coś w ten deseń?

Geoff Thorpe: Nie nazwałbym tego potrzebą. Po

prostu tak się dzieję, że metalowcy zwykle trzymają

się razem. Jeżeli czegoś się nauczyłem z mych tras

dookoła świata to tego, że niezależnie od tego gdzie

jesteś, i tak czujesz swoistą więź z metalowymi braćmi

i siostrami.

Na nowym albumie koncertowym znalazły się

tylko dwa utwory z ostatniego albumu studyjnego.

Większość utworów pochodzi z waszego klasyku -

"Digital Dictator". Czy uważasz, że "Digital

Dictator" jest o wiele lepszym albumem niż

"Electric Punishment"?

Geoff Thorpe: Nie to nie tak. Chcieliśmy pokazać

fanom, że nasz nowy skład jest w stanie doskonale

odzwierciedlić i rozwinąć klasyczne brzmienie Vicious

Rumors. Myślę, że skala jaką dysponuje Nick

przywróciła z powrotem naszą prawdziwą formę.

Kawałki z "Digital…" idealnie pokazują tę bardziej

melodyjną stronę naszego brzmienia.

Nick Holleman: Pracowaliśmy wspólnie, by stworzyć

najlepszy album jaki tylko byliśmy w stanie.

Geoff chciał pokazać fanom, że zespół wrócił do

swojej najlepszej formy, więc dobór utworów musiał

to jakoś odzwierciedlać. Bardzo lubię utwory z "Digital

Dictator" bo dobrze pasują do mojego wokalu.

Ponoć w 2015 roku zostanie wydany nowy studyjny

album Vicious Rumors. Czy moglibyście nam

powiedzieć coś więcej na jego temat?

Geoff Thorpe: Jeżeli bym ci powiedział, to musiałbym

cię potem zabić (śmiech)! Jesteśmy silni, chętni

i skoncentrowani na tym by wypaść tak dobrze jak

nigdy wcześniej!

Nick Holleman: Historia nadal się tworzy!

A jak wygląda proces tworzenia nowego materiału?

Czy Nick ma szansę dodać swoje pomysły

do przyszłych utworów?

Nick Holleman: Geoff jest zawsze otwarty na

wkład i sugestie innych członków zespołu. Mamy

wielkie plany i nie możemy się doczekać wyników.

To będzie jakość w stylu Vicious Rumors, dokładnie

tego czego się spodziewacie, a nawet więcej.

Taki przyświeca nam cel!

Walnęliście klipa do "I Am The Gun". Powiedz mi,

dlaczego wasz ubiór i ogólny image zalatuje tam

trochę gotykiem? To był taki zamysł, by nie epatować

prawilnym power metalem w tym wideoklipie?

Geoff Thorpe: Jesteśmy kim jesteśmy, teatralność i

dramaturgia zawsze była dużą częścią Vicious Rumors.

Im jestem starszy, tym mam bardziej poryte

pomysły. A sąsiedztwo tych wszystkich młodych

dusz w mym zespole bezsprzecznie dostarcza nowe

pokłady energii. Nick ma trochę ponad dwadzieścia

lat, nasz nowy basista Tilen Hudrap też ma trochę

ponad dwadzieścia lat… Dzięki temu możemy docierać

nie tylko do starszych fanów, ale także i młodszej

części metalowej sceny. Stałem się mrocznym

Ojcem Chrzestnym! Każdy aspekt zespołu jest istotny,

także ten wizualny. Nie należy także zapominać

o zwykłym czerpaniu radości z tego, co się robi.

Jesteśmy entertainerami, naszym zadaniem jest byś

porzucił swoje troski na progu klubu, do którego

przychodzisz na nasz koncert. I żebyś dzięki temu

przyszedł na kolejny!

Co się tak dokładnie stało między tobą i Larrym a

Jamesem Riverą w 2007 roku? W swym oficjalnym

oświadczeniu, umieszczonym w serwisie blabbermouth.net

13 listopada 2007 napisał, że odszedł z

Vicious Rumors, bo go zwyzywałeś, zaatakowałeś

i uderzyłeś pustą butelką w głowę. Ale już w 2009

roku na Headbangers Open Air razem dzieliliście

scenę, grając wspólnie kawałki z "Warball"...

Geoff Thorpe: Brzmi jak prawdziwe Vicious Rumors.

Nie wierz we wszystko co przeczytasz. Wszystko

między mną i Jamesem jest w najlepszym porządku.

Jesteśmy braćmi, a bracia czasem wdają się

ze sobą w bójki. Prawdziwi bracia przechodzą po

tym do porządku dziennego. I tak zrobiliśmy.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

VICIOUS RUMORS

39


Choć kondycja młodej duńskiej sceny thrash metalowej jest zbliżona do tej

polskiej, to jednak okazuje się, że jednak jest na czym ucho zawiesić! Debiut

metalowców z Battery prezentuje się całkiem dobrze i koniec końców złym

albumem nie jest, a powiem nawet, że wprost przeciwnie. Chłopaki są pewni

tego co chcą grać i jak chcą grać. Nieulękniony thrash metal pełen

agresji, nienawiści i przemocy. Mieliśmy okazje przedyskutować parę

aspektów związanych z debiutanckim albumem zatytułowanym "Armed

with Rage" z sekcją rytmiczną Battery. Nic tylko teraz wyglądać,

by chłopaki podłapali się na suport jakiegoś większego zespołu i zawitali do naszej skromnej nadwiślańskiej

krainy z gracją i spokojem siedemdziesięciotonowego czołgu.

HMP: Opiszcie swoją muzykę tym wszystkim biednym

zbłąkanym duszom, które nie są jeszcze zaznajomione

z twórczością Battery. Co w waszym brzmieniu

czyni was wyjątkowym na tle pozostałych

młodych thrash metalowych załóg?

Jannick Nielsen: Naszą muzykę można opisać jako

thrash metal pełen przemocy i szczyptą groove'u. Można

powiedzieć, że nasz styl różni się trochę od innych

kapel z powodu naszego plugawego i surowego podejścia

do koncepcji ściany dźwięku, a także szybkości

gry. Lubimy jak jest szybko.

Andreas Joen: Myślę, że udało nam się stworzyć

brzmienie, które jest zajadłe i złowieszcze momentami.

Nie jest to spotykane na co dzień w młodych thrashowych

zespołach, przynajmniej z tego co się orientuję.

Teraz młode kapele starają się włożyć śmieszkowe patenty

do thrashu lub śmieszkowe motywy do szybkiej

muzyki. Wydaję mi się, że przez to metal traci na swej

mocy i staje się przeciętnym szybkim napieprzaniem

bez żadnych cech wyróżniających. My staramy się

przelać o wiele więcej zaciekłości do naszej twórczości

niż nasi rówieśnicy. Zamierzamy ulepszać i wzmacniać

tę sferę naszego brzmienia przy każdej nadarzającej się

okazji.

Co uważacie za swe największe inspiracje?

Jannick Nielsen: Przede wszystkim Razor, Nuclear

Assault, Death Angel i Vio-lence, lecz także wiele zespołów

pokroju Autopsy lub Death.

Nie grałeś w zespole od początku, co sprawiło że jesteś

teraz basistą w Battery?

Jannick Nielsen: Szukałem z wielką chęcią załogi w

której będę mógł pograć trochę thrashu, gdyż wtedy

bardzo zafascynowałem się taką muzyką, wręcz wpadłem

w obsesję. Ponieważ ja i Chris byliśmy dobrymi

przyjaciółmi i podzielaliśmy tę samą pasję, zacząłem

grać na basie w Battery w 2008 roku.

Zespół powstał na gruzach zespołu o nazwie Abattoir.

Dlaczego nazwaliście tamten zespół tak samo

jak się nazywała speed metalowa legenda z lat

osiemdziesiątych?

Andreas Joen: Prawdę powiedziawszy nie zdawaliśmy

sobie wtedy sprawy, że istnieje taki zespół jak

Abattoir.

Musisz mieć na albumie zombiaki

Okładka waszego wydawnictwa "Armed With Rage"

jest bardzo ciekawa. Stworzył ją Andrei Bouzikov.

W jaki sposób nawiązaliście z nim współpracę?

Jannick Nielsen: Mieliśmy w głowach pomysł na ilustrację

na okładkę. zawierają się na niej motywy związane

ze wszystkimi tytułami utworów z albumu. Narysowaliśmy

szkic i wypunktowaliśmy wszystkie nasze

pomysły. Współpracę z Andreiem załatwiliśmy poprzez

Punishment 18.

Co nam możecie powiedzieć o tekstach?

Jannick Nielsen: Jest w nich bardzo dużo buntowniczych

wypowiedzi wobec światowych władz - i tych religijnych

i tych rządowych - no i oczywiście trochę katastrof

nuklearnych i zombiaków. Musisz mieć na albumie

zombiaki.

Andreas Joen: Staramy się pisać o tym, co nas niepokoi

lub zajmuje nasz umysł w danym czasie. Każdy

utwór był zwykle pisany przez jedną osobę, czasem

ktoś inny z zespołu dorzucał jakieś swoje trzy grosze.

Dlatego tematyka utworu była określana przez jednego

konkretnego człowieka. Dzięki temu teksty utworów

są zróżnicowane, aczkolwiek większość numerów na

"Armed With Rage" jest na temat społecznego i politycznego

przewrotu.

Co według was jest najlepszą częścią muzyki na

"Armed With Rage"?

Jannick Nielsen: Są takie momenty, w których bębny

i riffy są ze sobą tak znakomicie połączone, że nie możesz

sobie wyobrazić, by można by to było zrobić jakkolwiek

lepiej, a chwilę później kolejna figura i wokale

pokazują, że jednak można.

Andreas Joen: Zamykający album "Genocidal Gatlin

Gunners" jest póki co według mnie najlepszym naszym

dokonaniem! Zawsze nie mogę się doczekać momentu

kiedy gramy ten numer na koncercie!

Gdzie fani mogą znaleźć wszystkie niezbędne informacje

na temat Battery?

Jannick Nielsen: Sprawdźcie naszą sekcję na stronie

Punishment 18 oraz naszą oficjalną stronę facebookową.

Andreas Joen: Możecie także pisać na 0ficjalny adres.

Jak wygląda u was sytuacja z koncertami? Czy zamierzacie

grać także poza granicami swojego kraju?

Jannick Nielsen: Zdecydowanie liczymy raczej na

sporo koncertów poza Danią.

Jakie macie zdanie o thrash metalowej scenie w

Danii?

Jannick Nielsen: Kreatywna i eksperymentalna. Jest

bardzo innowacyjna

Andreas Joen: Taaa...

To wszystko z mojej strony. Czy chcielibyście coś

dodać od siebie?

Jannick Nielsen: Wielkie dzięki za rozmowę. Jeżeli

przeczytaliście ten wywiad i jeszcze nie znacie naszej

twórczości, śmiało, dajcie nam szansę! Jeśli lubicie

thrash, nie będziecie zawiedzeni tym, co usłyszycie!

Dzięki!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: Punishment 18

Biorąc pod uwagę agresywną i pełną gniewu naturę

greccy metalowcy włożyli w swój pieczołowicie dopracowany

wybitne, jednak przywraca nadzieję, że tak zwana Nowa Fala

proponuję zasiąść wygodnie, podnieść daszek swojej czapki

rozprostować katanę i zagłębić się w wywiadzie z grecką thras

piero niedawno miała możliwość zarejestrowania swojego pie

HMP: Witam serdecznie! Czy mógłbyś przedstawić

naszym czytelnikom zespół Riffobia oraz powiedzieć

jak wyglądały jego początki?

Chris Ntelis: Siemka wszystkim, z tej strony Chris,

wokalista Riffobii, thrash metalowej kapeli z Trikali w

Grecji. Riffobia została założona przez gitarzystę Dimitrisa

oraz basistę Achilleasa w 2004 roku. Ja z naszym

bębniarzem Dimitrisem Makrisem dołączyliśmy

do składu raptem kilka miesięcy później. Chęć

grania takiej muzyki jaką lubimy słuchać była motorem

do założenia naszej kapeli.

Wasz solidny debiut "Laws of Devastation" został

wydany w czerwcu 2013 roku. Jak długo wam zajęło

ogarnięcie i zarejestrowanie całego materiału?

Okrągły rok. Tyle nam razem zajęło napisanie i nagranie

wszystkich utworów.

Kiedy dokładnie nagrywaliście album i jak wam poszła

sesja nagraniowa? Czy natrafiliście na jakieś

przeszkody po drodze?

Nagrania trwały od kwietnia do czerwca 2012. To był

nasz pierwszy raz, gdy rejestrowaliśmy pełnoprawny

album długogrający. Mimo, że natrafiliśmy na kilka

mniej poważnych problemów, takie jak długotrwałe

podróże z naszego miasta do studia nagraniowego, to

muszę przyznać, że ogólnie sesja poszła zadziwiająco

gładko. Nagrywaliśmy w Sin City Studios w Salonikach.

To 250 kilometrów od naszego miasta.

Na jakich tematach się skupiacie, gdy piszecie teksty

do swoich utworów? Czy są jakieś szczególne utwory,

których tekst jest dla was w jakiś sposób bardzo

ważny?

Większość naszych tekstów jest oparta na osobistych

przeżyciach. Z różnych perspektyw staramy się opisach

trud życia codziennego, jednocześnie łącząc go z

nutą wyobraźni literackiej. Właściwie to wszystkie nasze

teksty są nam bliskie i są dla nas ważne. Zwłaszcza,

że jest to nasze pierwsze ważne wydawnictwo.

Chciałbym jeszcze od ciebie usłyszeć dwa słowa o

okładce. Obdarty gość żłopiący browar przy beczkach

z odpadami nuklearnymi może się jawić jako

dość oklepana konwencja w thrash metalu, nie

sądzisz?

Każdy, kto uważnie przeczyta

teksty do utworów,

znajdzie ich odzwierciedlenie

na okładce albumu.

Macie zamiar nagrać wideoklip

do któregoś z utworów?

Myślimy nad tym. Możliwe, że

wprowadzimy w przyszłości

taki projekt w życie.

Jak wygląda u was pisanie

utworów? Siadacie

solidarnie razem i

poddajecie się burzy

Wzajemne

sprzyja rozwojow

40

BATTERY


Foto: Riffobia

muzyki thrash metalowej nie sposób nie docenić wysiłku jaki

debiutancki "Laws of Devastation". Nie jest to może dzieło

hrashu ma też czasem coś fajnego do zaoferowania. Dlatego

truckerki, wziąć w garść swój nuklearno-toksyczny browar,

h metalową kapelą, która choć istnieje już dziesięć lat, to dowszego

albumu studyjnego.

mózgów czy też macie "gościa od riffów" w zespole?

Dimitris Kontogiannis jest autorem większości riffów.

Przynosi je na próby, a my następnie je ogrywamy.

Co miało na was większy wpływ - amerykańska czy

niemiecka szkoła thrashu?

Zdecydowanie amerykański thrash metal; Slayer, Exodus,

wczesna Metallica.

Grecka scena thrash metalowa należy od jakiegoś

czasu do jednych z najszybciej rozwijających się i

najbardziej prężnych w Europie. Mógłbyś nam opisać

jak wyglądają relację między poszczególnymi zespołami?

Wspieracie się nawzajem czy też prowadzicie

wyrachowaną konkurencję między sobą?

Klimat naszej sceny jest świetny! Graliśmy koncerty z

wieloma naszymi rodzimymi kapelami thrashowymi i

mogę potwierdzić, że wszyscy są dla siebie bardzo

wspierający. Wzajemne wsparcie jest najlepszą rzeczą,

która sprzyja rozwojowi młodej sceny.

Czy zaczęliście już prace nad nowym materiałem?

Jak idą postępy?

Owszem, jesteśmy w trakcie prac nad nowymi utworami.

Mamy już dwa numery opracowane, które wydamy

na siedmiocalowym krążku w najbliższej przyszłości.

Ponadto, pracujemy także nad nowym albumem studyjnym.

Póki co działacie niezależnie, jednak czy zamierzacie

szukać uwagi większych wytwórni muzycznych?

Nie mamy jakiegoś określonego planu dostania się pod

skrzydła dużych wytwórni metalowych. Skupiamy się

na pisaniu muzyki. Po prostu zobaczymy jak to wyjdzie

w przyszłości.

Czy sytuacja gospodarcza w Grecji wpływa na

thrash metalowe podziemie? Czy zaobserwowaliście

jakieś utrudnienia w przygotowywaniu koncertów?

Ekonomia w naszym kraju zdecydowanie wpłynęła na

postęp naszych prac. Mniejsza ilość pieniędzy, którą

możemy przeznaczyć na sprzęt, dźwiękowca, czas w

studiu i tak dalej, nie jest najlepszą rzeczą, na którą

natrafia zespół muzyczny. Mimo wszystko staramy się

pozytywnie patrzeć w przyszłość. Nie zamierzamy się

zatrzymać, więc czujnie wyglądajcie newsów o naszych

koncertach i nowym albumie.

Wielkie dzięki za te kilka

chwil, które nam poświęciłeś.

Keep thrash alive!

Wielkie dzięki za przeprowadzenie

z nami wywiadu.

Keep Thrashing!

Mimo, że zespołów o nazwie Hatred trochę jest, podejrzewam, że

prawie każdy z nas kojarzy przynajmniej jeden, to ten konkretny

Hatred jest przykładem pierońsko dobrego thrash metalu. Ta

włoska kapela, która ma za plecami dopiero jeden album długogrający,

gniecie bębny i struny w srogim metalowym łojeniu.

Ich nieokrzesana twórczość stanowi świetne uzupełnienie wrzącego

kotła przepełnionego agresją metalu z rozgrzanej Italii.

HMP: Jak wygląda wasz aktualny skład zespołu?

Czy w Hatred jest tylko dwóch gitarzystów i perkusista?

Czy dokoptowaliście jakiegoś basistę na koncerty?

Angel Trosomaranus: Na kilka dni przed rejestrowaniem

naszego debiutu wykopaliśmy naszego basistę,

który był z nami od bardzo dawna. "Burning Wrath"

został nagrany przeze mnie - gitary i wokale, Necrovomiterrora

- też gitary oraz Bloodoildrinkera za garami.

Ścieżka basowa została nagrana w dużym stopniu

przeze mnie oraz mojego brata Manuele'a Maraniego,

właściciela Mara Cave Studios. Bloodoildrinker od

czasu swego wypadku na motorze w 2013 gra teraz na

basie. Stefano R. gra teraz na bębnach z nami na koncertach.

Jak wygląda podział obowiązków w kwestii pisania

utworów, tekstów i nakreślania stylistyki w jakiej ma

się kierować zespół?

Wszystko spoczywa w moich rękach, ale całokształt

dogadujemy wspólnie podczas prób.

W jaki sposób zwykle tworzycie utwór i jak bardzo

integralną jego częścią jest zawarty w nim tekst?

Muzyka jest moim zaworem bezpieczeństwa, dzięki

któremu mogę wyrzucić z siebie mój gniew i moją złość.

Najpierw piszę muzykę, dopiero potem tworzę tekst.

Zawsze staram się, by tekst pasował nastrojem i

klimatem do muzyki. Zawsze mam na uwadze specyfikę

i rytm danego utworu.

Co cię przyciągnęło do thrashu zamiast do jazzu,

punku czy czegokolwiek innego?

Muzyka jest dla mnie ekspresją emocji, a w niej właśnie

poszukuję te związane ze śmiercią i zniszczeniem.

Byłem jeszcze brzdącem, gdy zacząłem słuchać muzyki

metalowej. Czuję się związany z metalem, a zwłaszcza

z thrashem i deathem.

Jak u ciebie zaczęło się granie i pisanie własnej twórczości?

Grę zacząłem, gdy byłem jeszcze bardzo młody. Wtedy

też odkryłem w sobie żyłkę do komponowania.

Co mógłbyś nam powiedzieć o włoskim podziemiu

thrash metalowym? Czyżby skupiało się głównie na

stylistyce retro old schoolowej?

Na pewno jest kurewsko surowe i cholernie old schoolowe.

Jestem w stałym kontakcie z kilkoma zespołami,

jednak włoskie podziemie nie jest zbytnio zgrane. W

jego strukturze jest bardzo dużo szczelin spowodowanych

przez dawną wrogość, więc scena jest podzielona

na kilka ekip.

Foto: Hatred

Rozsiewając nienawiść

Istnieje całkiem sporo zespołów o nazwie Hatred.

Dlaczego zdecydowałeś się użyć takiej nazwy, mimo

że wydaje się dość powszechna?

Byłem bardzo młody, gdy założyłem Hatred. Nie miałem

dużej wiedzy na temat metalu, znałem mało albumów,

nie było wtedy Internetu, prasa muzyczna we

Włoszech była żartem, więc nie byłem świadom innych

zespołów o takiej nazwie. Potem było już za późno

na zmianę. Nienawiść jest tym, co zamierzałem

rozsiewać, dlatego nie zamierzałem przechrzcić kapeli.

Słuchałem trochę utworów niektórych innych zespołów

o nazwie Hatred, ale jakoś nigdy się z nikim nie

kontaktowałem, ani nie zgłębiałem ich muzyki dokładniej.

Kto stoi za okładką do waszego debiutanckiego albumu

"Burning Wrath"?

Gość się nazywa Ivan Tao i jest malezyjskim grafikiem

komputerowym. Przejrzałem sobie kilka jego prac.

Bardzo mi się spodobały, więc postanowiłem do niego

napisać. Bardzo przyjemnie i łatwo się z nim pracowało.

Jest bardzo konkretny i bardzo pomocny.

W marcu 2013 wydaliście ponownie swój debiut, tym

razem z dodatkowym utworem, którym jest "Spider

Attack". Dlaczego zdecydowaliście się scoverować

Deathrow?

Lubię oddawać hołd zespołom, które mnie kształtowały,

a Deathrow było zajebiste. Ich muzyka jest surowa

i prosto w ryj. Niewiele jest tak znakomitych thrashowych

zespołów jak ten.

Dlaczego w sumie na "Burning Wrath" jest tak mało

solówek?

Mało? (śmiech) Może dlatego, że w sumie preferuję

ostre riffy... i nie jestem zbyt dobry w pisaniu solówek.

Żartuję oczywiście. Nigdy nie przykładam zbytniej

uwagi do tego czy w utworze jest za mało solówek, za

dużo solówek, za duże czy za wolne tempo. Kompozycja

zostało ułożona w taki sposób, została zaaranżowana

w taki sposób i to nas satysfakcjonuje.

Kiedy zamierasz zasiąść do pisania nowego materiału?

W sumie to już zacząłem nad nim pracę. Mam nadzieję,

że będę miał wystarczająco dużo "budulca" by rozpocząć

nagrywanie następnego albumu tak szybko jak

tylko się da.

Czy Hatred jest waszym jedynym zespołem czy też

udzielacie się w jakiś projektach pobocznych?

Nie, nie koncentrujemy się wyłącznie na Hatred. Necrovomiterror

gra jeszcze w Baphomet's Blood, w

którym gra ze mną na gitarze. Ponadto jest tam także

wokalistą i głównym kompozytorem. Udziela się również

na garach w Blasphemophagherze. Bloodoildrinker

oprócz w Hatred gra także w Witchunter.

Mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o was nie raz!

Wielkie dzięki! Ogromne "na zdrowie" dla wszystkich

polskich maniaków!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

wsparcie

i młodej sceny

Aleksander "Sterviss"

Trojanowski

HATRED 41


nasiąkniętych tym, jak komponują dla swoich

własnych zespołów, przykładowo posłuchaj

"Finished with the Dogs"). Możesz nazwać to

rywalizacją.

Kreatywność, wizjonerstwo i silna wola

Jasna cholera, to są chyba dwa słowa, które przyszły mi na myśl kiedy miałem zrobić wywiad

z Mekong Delta. Zawsze potwornie szanowałem ten zespół, ale nigdy go nie rozumiałem. Jak zaczynałem

słuchać klimatów oscylujących wokół niemieckiego thrashu, tej właśnie formacji nie potrafiłem rozgryźć,

czy zrozumieć. I tak ją sobie odpuściłem. Dawno temu przebrnąłem przez ich "The Music of Erich Zann".

Było dla mnie trudne do ugryzienia, ale mimo to dałem radę. Jednak nadal nie rozumiałem tej kapeli. Aż

pewnego pięknego poranka, gdy dostałem w swoje ręce "In a Mirror Darkly", szczęka mi opadła. Jest to

cholernie dobry album. Bardzo, ale to bardzo progresywny, specyficzny, odmienny, unikalny. Mekong

Delta nie da się podrobić, ale ma to swoją cenę. Można ich kochać lub nienawidzić. Spójrzmy co na ten

temat myślą sami muzycy. Zapraszam do lektury:

HMP: Witam. Na wstępie chciałem wam pogratulować

świetnego albumu. "In a Mirror Darkly"

to kawał zajebistej roboty. Dobry, ostry, mocno

progresywny i techniczny album.

Alex Landenburg: Cieszę się, że się podoba!

Ralph "Ralf" Hubert: Chyba nie oczekiwałeś czegoś

zupełnie innego, powiedzmy "gówna", co nie?

Album brzmi bardzo naprawdę świeżo. Czuć w

nim jednak powiem Waszych starych klimatów a

la Music of Erich Zahn ale co najważniejsze,

brzmienie nie jest przestarzałe. Gdzie go nagrywaliście

i kto go mixował i masterował? Momentami

przypomina mi nawet twórczość Dream

Theater.

Alex Landenburg: Nagrywaliśmy ją w naszych

własnych studiach, a zmiksowali ją i zmasterowali

Ralf i Erik. Przypuszczam, że skojarzenia z

Dream Theater, które słyszysz, biorą się prawdopodobnie

od moich partii perkusyjnych i interpretacji

co niektórych fragmentów. Wyrastałem

słuchając Dream Theater i do dziś jestem czymś

w rodzaju "pudełeczka z napisem Dream Theater

na wieczku", zwłaszcza jeśli chodzi o kilka ich pierwszych

albumów.

Ralph "Ralf" Hubert: Wydaję mi się, że nie powinieneś

porównywać Mekong Delta z Dream

Theater, bo oni są kopią Genesis na sterydach i z

doskonalszym brzmieniem. Do tego używają prostych,

harmonijnych struktur jak w zwykłych popowych

piosenkach (tak by były bardziej zrozumiałe

dla większości ludzi). Nie zrozum mnie źle,

Dream Theater znajduje się całe lata świetlne od

większości metalowych kapel. Tak jak powiedział

Axel, mamy szczęście, że posiadamy własne studio,

więc jesteśmy zdolni do nagrywania wszystkiego

z czym czujemy się dobrze i do czego jesteśmy

przygotowani, co jest absolutną oczywistością,

przy tak skomplikowanych kompozycjach.

Każdy z tych numerów ostatecznie i tak znalazł

się u Erika, który ma jeszcze większe studio od naszego.

Tam materiał został zmixowany i zmasterowany.

Producentem albumu jesteś Ty Ralf Hubert.

Oprócz Mekong Delta byłeś zaangażowany w

warstwie producenckiej, w wiele legendarnych

projektów m.in. w Deathrow, Holy Moses, Kreator,

Rage, Warlock. Na czym dokładnie polegała

Twoja praca?

Ralph "Ralf" Hubert: W tamtym czasie nie było

zbyt wielu ludzi, którzy patrzyliby na metal z perspektywy

studia nagraniowego. Przypadkiem poznałem

się z Axelem (Earthshaker), który szukał

studia, mogącego nagrywać dla jego wytwórni.

Moją robota było więc nagrywać materiał i pomagać

muzykom uzyskać najlepszy efekt z możliwych,

adekwatnie do danego albumu. Techniczne

możliwości grania na instrumentach nie były wówczas

takie jak umiejętności muzyków w obecnych

czasach.

Ralf, jesteś ostatnim oryginalnym członkiem

Mekong Delta. Czemu zmiany składu były tak

częste. Niemalże jak w King Crimson, gdzie jedynym

oryginalnym członkiem jest Robert Fripp.

Nadaje to wam ogromną różnorodność.

Ralph "Ralf" Hubert: Ciężko to wyjaśnić. Zbiera

się na to kilka powodów, jednym z nich jest czas,

Jörg na przykład zaangażowany jest w mnóstwo

innych projektów. Inny powód - jeśli rozpatrywać

go przez Keila - nikt nie jest w stanie identyfikować

się tylko z jednym gatunkiem muzyki przez

cały czas. Ja widzę to w ten sposób, że nowy Mekong

będzie swoistym obrazem obecnych muzyków.

To trochę tak, jakbyś właśnie spotkał na swojej

drodze tych muzyków, tych właściwych, z

umiejętnościami i zdolnością zrozumienia kompozycji,

tak jak powinny być zagrane.

Wielu waszych muzyków było zaangażowanych

w takie projekty jak Rage, Living Death, UDO,

czy Helloween. Jak wyglądała w tamtych czasach

niemiecka scena. Byliście serdecznymi przyjaciółmi,

czy jednak zdarzały się pewne rywalizacje?

Ralph "Ralf" Hubert: Nie pomiędzy grupami, każda

z nich ma zupełnie inną ideę, tego co powinna

grać. Wyobraź sobie, o ile mnie pamięć nie

myli, że jest sobie pewnego rodzaju konkurs pomiędzy

gitarzystami zdolnymi zagrać riffy Mekong

w najlepszy sposób (i co jest najciekawsze,

Na samym początku waszej kariery używaliście

pseudonimów. Miejsca legenda głosi, że od

samego początku nie przedstawialiście w

żadnych mediach swoich wizerunków i nie

dawaliście publicznych występów. Ujawniliście

się dopiero w 1991 roku. Czemu zastosowaliście

taki zabieg.

Ralph "Ralf" Hubert: Miało to miejsce ze względu

na zapisy w kontrakcie. W latach 80-tych wiele

kontraktów miały paragraf, w którym napisane

było, że jeśli masz podpisany inny kontrakt, to

właśnie tamtej wytwórni musisz dostarczyć materiał

w pierwszej kolejności. Skoro nie chcieliśmy

postępować w taki sposób, zdecydowaliśmy się na

pseudonimy, co swoją drogą było bardzo zabawne.

Na waszej twórczości ogromne piętno odcisnął

Lovecraft. "Music of Erich Zahn" na przykład

jest na podstawie jego opowiadania. Planujecie

jeszcze kiedyś wydać album w całości poświęcony

jego twórczości?

Ralph "Ralf" Hubert: Nie, nie mamy takich

planów na chwilę obecną. Oprócz oczywiście

przearanżowań niektórych orkiestrowych projektów,

które mam w planach wydać w przyszłym

roku. Wciąż pracuje nad "Into the Heart of

Darkness" na motywach opowiadania Josepha

Conrada, co jest znacznie trudniejsze, niż się

spodziewałem, że będzie.

Na waszych okładkach niezmiennie pojawiają

się dwa elementy. Trójkąt i martwy skrzypek.

Co dokładnie one oznaczają?

Ralph "Ralf" Hubert: Trójkąt został stworzony

jako symbol naszej grupy przez tego samego artystę,

który stworzył logo i okładkę pierwszej płyty

Mekong. Według mnie przedstawia trójcę

najważniejszych cech muzyki: kreatywność, wizjonerstwo

i silną wolę. Każdy powinien czuć się

wolny i wyrażać swoje uczucia, nie zważając na to

jakie przynosi to scenariusze. Skrzypek oryginalnie

pojawił się dzięki temu samemu artyście na

"Music of Erich Zahn", a później został zmodyfikowany

przez Joachima Lütke na potrzeby

albumu "Dances of Death". Symbolizuje chorobliwą

zdolność ludzkości do destrukcji całego świata

(ciało skrzypka) i do jednoczesnej kreatywności

(jego skrzypce). Można to nazwać takim patologicznym

dualizmem.

Wybacz, ale okładka waszej nowej płyty

wygląda jak z połowy lat 90-tych. Jest dosyć dziwna

i nietypowa, a przede wszystkim nieczytelna.

Skąd pomysł, żeby wyglądała akurat tak?

Ralph "Ralf" Hubert: Od kiedy pracuje z grafikami

3D i w przyszłości zamierzam korzystać z nich

Foto: SPV

42

MEKONG DELTA


jeszcze więcej. Pierwszym krokiem był animowany

spot do "Wanderer". Obecna okładka jest animacją,

która mam nadzieję, będzie gotowa do realizacji,

ale póki co tak się raczej nie stanie. Wiesz, uzyskanie

kompleksowej animacji zabiera mnóstwo

czasu. Aktualna okładka do "Into A Mirror Darkly"

zawiera osiem różnych elementów wyjętych z

tej animacji. Trójkąt na okładce znalazł się raczej

z powodu pośpiechu. Będziemy dystrybuowani w

Stanach, i tylko ja zdawałem sobie sprawę, że amerykańska

wytwórnia potrzebowała okładki do następnego

dnia rano, w przeciwnym razie realizacja

zostanie przełożona o trzy miesiące (co robiliśmy

już dwa razy i nie chciałem, żeby miało to miejsce

ponownie). Jedynym elementem, który był w pełni

ukończony, był trójkąt i użyliśmy go. Patrząc w

przyszłość, chciałbym połączyć muzykę Mekong

z animacjami komputerowymi, sądzę, że byłaby to

bardzo interesująca ścieżka rozwoju.

Nie jesteście zbyt popularną kapelą. Sam osobiście

musiałem dorosnąć do Waszej muzyki. Kiedyś

jej nie rozumiałem, teraz uważam, że jesteście

jedna z najoryginalniejszych kapel. Nigdy nie

graliście tak brutalnie jak Kreator, nie mieliście

tak mrocznych naleciałości jak Destruction czy

Sodom, ani tak klasycznie, niemalże amerykańsko

jak Exumer. Powstaliście z myślą "ej będziemy

progresywną kapelą"?

Alex Landenburg: Wydaję mi się, że to jedna z

najważniejszych spraw związanych z Mekong

Delta. Mamy bardzo unikatowe brzmienie. Żadna

inna grupa nie brzmi tak Mekong Delta i przyznam,

że jesteśmy z tego dumni.

Ralph "Ralf" Hubert: Tak, Alex ma rację.

Byliście pod skrzydłami wielu wytwórni, między

innymi IRS Records, AFM, Aaarrgh. Teraz jesteście

pod szyldem Steamhammer. Pod jej

skrzydłami jest wiele legendarnych kapel jak

Crematory, Sodom, Holy Moses, Battleaxe. Jak

wam się z nimi współpracuje?

Ralph "Ralf" Hubert: Jeśli masz na myśli współpracę

z wymienionymi kapelami, to z żadną z

nich, tworzą zupełnie inną muzykę. Jeśli zaś chodzi

o SPV, to zajmują się dystrybucją i promocją i

robią to doskonale. Bez ich pomocy, nie poradzilibyśmy

sobie z w USA.

Niestety w obecnych czasach ciężko jest wyżyć

z muzyki. Czy ktoś z Mekong Delta, oprócz kapeli,

pracuje w biznesie muzycznym i udaję się

mu z tego utrzymać?

Alex Landenburg: Właściwie, to my zarabiamy

na graniu muzyki, ale mamy też inne muzyczne

źródła dochodu. Są to inne zespoły, sesje czy lekcje.

W przypadku Ralfa jest to produkcja.

Ralph "Ralf" Hubert: Dokładnie.

Nie koncertujecie za dużo. Teraz szykuje Wam

się gig na Basinfirefest w Czechach. Czemu tak

rzadko występujecie na żywo?

Alex Landenburg: Cóż, to zawsze jest kwestia

związana z czasem. Ponieważ wszyscy robimy wiele

rzeczy, jak już wspomniałem, czasami jest trudno

znaleźć lukę, kiedy wszyscy jesteśmy dostępni.

Jeżeli ktoś miałby

wytypować zespół,

który zyskuje popularność

z prędkością

światła, to

byłby to na pewno

Hammercult. Pomimo

tak krótkiej historii

chłopaki mają już za sobą duże europejskie trasy u boków wcale nie małych zespołów i wciąż mnóst-

Młotkiem po Europie

wo planów na następne, o czym - choć nie tylko - opowiedział nam wokalista Yakir Shochat:

HMP: Jak zespół powstał? Jak sie spotkaliście?

Yakir Shochat: My wszyscy byliśmy już wieloletnimi

przyjaciółmi i już długo przed powstaniem Hammercult

rozmawialiśmy o założeniu jakiegoś zespołu ale

myślę, że w tedy po prostu nie był to dobry moment,

dlatego nastąpiło to dopiero gdzieś przed 2010r.

Mogę śmiało powiedzieć, że stajecie się coraz bardziej

popularni. Jak się z tym czujecie? No wiesz, za niedługo

możecie stać się znanym zespołem.

Wszyscy jesteśmy przez to bardzo szczęśliwi. Każdego

dnia nazwa Hammercult rozprzestrzenia się po świecie

i jesteśmy z tego powodu bardzo wdzięczni i dumni. Jesteśmy

tu po to aby dobrze się bawić i skopać wam tyłki!

Wasze teksty są głównie o wojnach i destrukcji. Czemu

skupiacie się akurat na tych tematach?

Hammercult dotyczy agresywnej muzyki i, co więcej,

nasze teksty dotyczą tego samego. "Steelcrusher" jako

album dotyczy wszystkiego, co ma związek z metalem i

to jest to co jest fajne i zabawne.

Ale, tym czasem, "Satanic Lust" ma dość... oryginalny

tekst. Możesz nam coś o tym powiedzieć?

(Śmiech). Tak jak powiedziałem wcześniej: "Steelcrusher"

dotyczy wszystkiego co jest fajne w metalu. Jednym

z tych rzeczy są dziewczyny, seks i te wspaniałe

doświadczenia, które wszechświat rzuca na twoja drogę.

W "We Are The People" możemy usłyszeć Andreasa

Kissera z Sepultury grającego solówkę. Jak przekonaliście

go by to zrobił?

Zapytaliśmy. Byliśmy z Sepulturą na trasie na trochę

ponad trzydzieści koncertów na przełomie 2012 - 2013

roku wzdłuż całej Europy. Jednej nocy w Essen w Niemczech,

Andreas przyszedł na nasz backstage, podpiął

swój sprzęt i buchnął tą wspaniałą solówkę jako gość na

nasza płytę.

W jednej z recenzji "Steelcrusher" wyczytałam, że

twój wokal brzmi jak DevildDriver śpiewający stare

kawałki Exodusa. Zgodziłbyś się z tym?

(Śmiech). Myślę, że to wspaniały komplement. Kiedy

śpiewam nie staram się naśladować kogokolwiek, robie

to po swojemu. To wspaniałe, bo ten oldschoolowy feeling

w raz z dużą dozą świeżej energii jest po prostu tym,

co Hammercult chce osiągnąć.

Oglądałam wasz teledysk promujący waszą najnowszą

płytę. Po prostu nagraliście "Steelcrusher" na żywo.

Podczas jakiego koncertu go nagraliście i skąd ten

pomysł?

To było podczas koncertu w Tel Aviv przed naszą rodzimą

publiką, która przyszła i świętowała razem z nami

kręcenie tego teledysku. Powodem, dla którego zdecydowaliśmy

się nagrać nasz występ to fakt, że to jest to

co robimy najlepiej, występowanie na żywo! To po prostu

oddaje ducha Hammercult. Koncerty! Jedna wielka

Foto: SPV

metalowa impreza!

Macie więcej nagranych koncertów? Pytam się, ponieważ

widziałam na youtube, że macie też filmik dokumentujący

nagrywanie "Steelcrusher". Nie myślicie o

nagraniu DVD z tym wszystkim? To by było fajne.

Nagrywamy co jakiś czas. DVD może będzie w przyszłym

roku!

Byliście na trasie z D.R.I. , Sepultura i Hatebread.

Pomogło wam to w rozwijaniu waszych muzycznych

zdolności?

Szczerze wierzę, że możesz się czegoś nauczyć od wszystkich,

tylko przez przyglądanie się, więc tak, nauczyliśmy

się wiele od tych chłopaków.

Macie też w planach jeździć z Napalm Death po

Francji. Planujecie jeszcze inną trasę?

Jest planowana jeszcze jedna europejska trasa pod koniec

2014 roku.

Wygraliście międzynarodowy konkurs " Metal Battle"

na Wacken. Było ciężko?

Było! Oprócz nas były tam jeszcze inne 29 zespołów,

dając z siebie absolutnie wszystko. Dla nas - Hammercult

- to było tylko kwestią zagrania najlepszego koncertu

na jaki mogliśmy sobie pozwolić, a scena to jest to

miejsce gdzie błyszczymy najbardziej!

Graliście juz na dużych festiwalach takich jak Metaldays

i Wacken itd. Jak wspominacie te koncerty? Jest

jeszcze jakiś festiwal, na którym chciałbyś zagrać?

Na każdym z tych festiwali dobrze sie bawiliśmy,

Wacken, Summer Breeze, Metaldays było grubo.

Wszystkie festiwale były wspaniałym doświadczeniem.

W tym roku zagramy na RockHarz w Niemczech i na

Brutal Assault w Czechach. Nie mogę wskazać na

jeden specjalny festiwal, na którym chciałbym zagrać,

ponieważ dla mnie najważniejsze jest to by zagrać

gdziekolwiek, gdzie ludzie są podekscytowani by zobaczyć

nas na żywo. To nie ma znaczenia czy byłoby tam

100 czy 100000 ludzi.

Współpracujecie z Sonic Attack Record. To na pewno

wzniosło was na kompletnie nowy, lepszy poziom.

Współpraca z nimi była dobrym krokiem? Zmienilibyście

coś?

Obecnie jesteśmy szczęśliwi, że naleźliśmy dom w Sonic

Attack Record i SPV. Zrobili wspaniałe rzeczy dla

Hammercult i razem wzbijamy się na wyższy poziom.

To jest strasznie ekscytujące.

Jakieś ostatnie słowa dla fanów w Polsce?

Chciałbym pozdrowić wszystkich naszych przyjaciół z

Polski i wyrażamy szczerą nadzieje, że zagramy dla was

wkrótce! Trzymajcie się i podtrzymujcie ogień prawdziwego

metalu!

Daria Dyrkacz

Planujecie jakąś większą trasę po Europie, może

uda Wam się wystąpić w naszym kraju? Dotychczas

tylko raz byliście w Polsce.

Alex Landenburg: Na pewno przygotowujemy się

do nieco późniejszej trasy jeszcze w tym roku. Jest

jednak zbyt wcześnie na ujawnienie jakichkolwiek

szczegółów. Mamy nadzieję, że uda nam się też

odwiedzić wasz kraj!

Dzięki za wywiad, ostatnie słowo dla fanów?

Ralph "Ralf" Hubert: Dziękujemy każdemu z was

z osobna za wieloletnie wsparcie. Odbiór naszych

fanów jest jednym z tych czynników, które napędzają

nas do dalszego grania.

Mateusz Borończyk

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HAMMERCULT 43


głowy, niezależnie czy są to kobiety, samochody, wojny,

polityka i tak dalej. Nie hamujemy swojej kreatywności

od tej strony, dzięki czemu nasze utwory pozostają

świeże i nie męczą jednej tematyki do porzygu.

Kto nie lubi gorących lasek?

Steve Rice jest człowiekiem, który stoi za Imagiką, zespołem, którzy co poniektórzy

maniacy metalu zapewne kojarzą. Od jakiegoś czasu Steve jest uwikłany w kolejny

zespół, w którym odkrywa muzyczne dziedziny, na które wcześniej się jeszcze nie zapuszczał.

Parę numerów temu mieliśmy przyjemność, w moim przekonaniu dość wątpliwą,

analizować debiutanckie wydawnictwo nowej formacji Steve'a. Teraz nadszedł czas na kolejną

pogawędkę z tym weteranem sceny, gdyż Kill Ritual wypuścił kolejne swe wydawnictwo.

"The Eyes of Medusa", bo tak się to dokonanie nazywa, nie jest dziełem przy którym zatrzymałbym

się na dłużej, jednak nie można mu odmówić pewnej dozy charakterystycznego

stylu. Poza tym słychać, że Kill Ritual nie stoi w miejscu, lecz ciągle rozwija swe brzmienie.

HMP: Witam po raz kolejny! W zeszłym roku rozmawialiśmy

o waszym debiutanckim albumie, teraz

czas nadszedł na krótką rozmowę na temat waszego

najnowszego wydawnictwa "The Eyes of Medusa".

Najpierw jednak chciałbym dowiedzieć się dlaczego

skład waszego zespołu ostatnio się tak diametralnie

zmienił? Dlaczego Mehl Anoma i współzałożyciel

kapeli Wayne Devecchi już nie grają w Kill Ritual?

Steve Rice: Mehl odniósł niefortunną kontuzję w

zeszłym roku przed trasą. Trudno było określić jak

długo wyłączy go to z gry, więc postanowił odejść z

zespołu, by nas nie hamować. Wayne nie przejawiał

ochoty do długich tras i poniesienia odpowiednich

drugiego wioślarza. Przemyśleliśmy to dokładnie sobie

i postanowiliśmy, że jednak będziemy grać w czwórkę.

Josh jest kompetentnym gitarzystą i daje radę w pojedynkę

podczas koncertów, nawet jeżeli mamy podwójną

gitarową partię w niektórych utworach. Czasem

mu w tym pomagam jeżeli wymaga tego sytuacja.

Bardzo łatwo można dostrzec, że styl "The Eyes of

Medusa" różni się od tego z "The Serpentine Ritual".

Po prostu nie lubimy za bardzo powtarzać tego, co już

wcześniej robiliśmy. Każdy utwór na krążku jest dla

nas możliwością podejścia do naszej muzyki od innej

strony, dzięki temu kompozycje ewoluują w swym

Foto: Golden Core

Czy nowy album zawiera kompozycje, które zostały

nagrane wcześniej przy okazji tworzenia materiału

na "The Serpentine Ritual"?

Wszystko jest nowe. Nie odświeżaliśmy nic starego i

nie użyliśmy nic z poprzedniej sesji. Większość materiału

napisaliśmy w oczekiwaniu na premierę debiutanckiego

krążka. W ten sam sposób napisaliśmy już

prawie kompletny materiał na nasz trzeci album - gdy

czekaliśmy na premierę "The Eyes of Medusa". Aktualnie

jesteśmy w trakcie rejestrowania utworów.

Brzmienie jest niezwykle czyste i nowoczesne. Myślisz,

że taka produkcja pasuje do waszych kompozycji?

Nigdy nie podchodzę do nagrywania i obróbki dźwięku

z wyobrażeniem co i w jaki sposób ma pasować do

określonego brzmienia, ani z tym czy przypadkiem nie

będzie to brzmiało zbyt nowocześnie, zbyt old schoolowo

czy jakkolwiek inaczej. Po prostu pragnę, by nasze

brzmienie było najlepsze jak tylko się da. Naturalnie

według określonych parametrów wokół których się

obracamy. Budżet zawsze jest bardzo mały lub wręcz

nie istniejący, więc większość pracy wykonuję samodzielnie.

Andy LaRoque bardzo nam pomógł w krystalizacji

dźwięku nagrań. Jest niemalże niezastąpiony

póki co.

Gitary są bardzo niskie. Nie obawiałeś się, że

stworzą jedną nieczytelną bryłę z basem?

Nie, nigdy. Wiem jak sprawić by tak się nie stało. Robimy

dużo siedmiostrunówek, ale podchodzimy do tego

tak jak zespół z lat siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych.

Nie piszemy utworów tak jak to robi większość

zespołów, które stroją się nisko by ich wałki były

super brutalne i ekstremalne. My tak postępujemy ponieważ

otwiera to zupełnie nowe ścieżki rozwoju kompozycji

i daje nam niezwykłą możliwość rozwoju

brzmienia dzięki nowoczesnej produkcji dźwięku gitar

oraz rockowo-metalowej, a nie thrashowej, manierze

śpiewania Josha.

kosztów inwestowania w zespół, więc także postanowił

od nas odejść.

W jaki sposób w składzie pojawił się Gee Anzalone?

Gee skontaktował się z nami, po tym jak ogłosiliśmy,

że poszukujemy perkusisty. Przesłuchaliśmy go i daliśmy

mu szansę gry z nami, gdyż jest fantastycznym

perkusistą. Ponadto jest oddany naszej muzyce i tak

zarządza swym czasem, że nigdy nie brakuje mu wolnych

godzin na grę z nami. Ponieważ wszystkie nagrania

przeprowadzamy poprzez wysyłanie sobie nawzajem

nagranych plików, nie mamy żadnych trudności z

odpowiednią organizacją czasu. Pracujemy już zresztą

w ten sposób nad albumem numer trzy.

Dlaczego zdecydowaliście się grać dalej jako kwartet

bez drugiego gitarzysty?

Napotkaliśmy spore trudności próbując znaleźć

brzmieniu. Myślę, że poszerzyliśmy to, co już udało

nam się osiągnąć i podkręciliśmy komercyjną atrakcyjność

materiału bez zbędnego wychodzenia na idiotów.

Czy tytuł i tekst utworu tytułowego należy odbierać

w pewien symboliczny sposób? Motyw Meduzy i jej

wzroku, który obraca ludzi w kamień jest dość popularnym

wątkiem w popkulturze, nie tylko w heavy

metalu.

Ten utwór jest o kobiecie, którą dopiero się spotkało, a

która wmurowuje człowieka w ziemię swoją urodą i

pięknem. Stąd nawiązanie do Meduzy. Przyznam, niezbyt

oryginalne, ale hej! kto nie lubi gorących lasek?

(śmiech)

Co możesz nam powiedzieć o reszcie utworów?

Tematycznie utwory są naprawdę zróżnicowane. Josh

lubi pisać o czymkolwiek, co mu akurat wpadnie do

Skąd czerpiecie inspiracje na kompozycje i teksty?

Z każdego dnia naszego życia zapewne. Nie słucham

praktycznie żadnej nowej muzyki ponieważ nie chce

by muzyka innych zespołów na mnie wpływała. Chcę,

by moje pomysły pozostały świeże, tak samo pragnę by

moje wyobrażenie o metalu pozostało niezmienione.

Naturalnie nie da się tego uniknąć, bo muzyka dociera

do naszych uszu czasem nawet wbrew naszej woli.

Wiem, że Josh dużo czyta, co dostarcza mu wielu pomysłów.

Poza tym buszki z zieleniny sprawiają, że staje

się nadzwyczaj kreatywny! (śmiech)

Jakbyś określił wasz styl, który wykuliście na najnowszym

albumie?

Na pewno nie jako thrash metal w swej prawdziwej

formie, aczkolwiek jego elementy też się na nim znajdują

razem z klasycznym metalem, hard rockiem i tak

dalej. Dlatego używamy terminu Thrash and Roll w

odniesieniu do naszego brzmienia. Mamy tutaj thrashowe

korzenie, lecz z bardziej komercyjnym podejściem

do całokształtu. Nie stoimy wcale tak daleko od

takich zespołów jak Megadeth, Metallica czy Judas

Priest. Włożyliśmy to wszystko do jednego wora i wykuliśmy

z tego naszą własną muzykę. Niezależnie od

tego czy wyszło bardziej rockowo czy thrashowo -

niech tak będzie.

Uważasz, że "The Eyes of Medusa" jest lepszy od

debiutu Kill Ritual?

Tak mi się zdaję. Jest bardziej zwarty i przystępny dla

słuchacza. Sposób pisania utworów i melodii sprawił,

że ten album jest łatwiej przyswajalny.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

44

KILL RITUAL


Wszystkie australijskie kapele grają szybko.

Jak widać dorastanie z kangurami i graczami rugby

wykształca w mieszkańcach tego kontynenty instynkt

dążenia do prędkości. Dlatego thrash metal z tamtych

ziem zawsze był dość miły dla ucha, mimo jego przewidywalności.

Wzięliśmy w krzyżowy ogień pytań młodą

kapelę z Melbourne. Ich debiutancki krążek, z którego trochę

po niewczasie straszy kalendarz Majów, stanowi dość

ciekawy kompozyt agresji i nieco nowoczesnego, lecz wciąż mięsistego thrashu. Dzięki temu

znajdą się koneserzy, którzy zainteresują się poczynaniami tych chłopaków.

HMP: Przykuliście wiele uwagi swoim debiutanckim

krążkiem. Czy zanim wydaliście "Origin" mieliście

na koncie jakieś inne wydawnictwa - dema, EPki,

splity?

Andrew Hudson: Przed "Origin" mieliśmy jeszcze

dwa osobne wydawnictwa typu EP. Dzięki nim mogliśmy

świadomie wyklarować własne brzmienie, a

przy okazji mieliśmy coś co maniacy mogli zabrać ze

sobą z naszych koncertów. Pierwsze, zatytułowane

"Virus" było dość słabo nagrane i zawierało sześć

utworów. Trzy z nich potem zostały ponownie nagrane

i znalazły się na "Origin". Ta płyta zrobiła też nam

trochę miejsca na scenie thrash metalowej w Melbourne.

Utwory były szybkie, konkretne i miały tę agresję

w brzmieniu. Następnie nagraliśmy czteroutworowe

"None". Jakość produkcji dźwięku na tym nagraniu

była naprawdę wielkim krokiem naprzód dla nas, a

utwory na nim zawarte, choć nadal agresywne, posiadały

więcej melodii, która w końcu przylgnęła do nas

na stałe.

Zastanawiam się w jaki sposób fani mogą w fizyczny

sposób dostać waszą płytę. Rozumiem, że na razie

została wydana tylko w Australii? Czy zamierzacie

wydać krążek także w innych krajach?

Wydaliśmy album w listopadzie w Australii. Najlepszym

sposobem na dostanie go, było przyjście na nasz

koncert. Ustawiliśmy w Sieci sklep, w którym można

było kupić naszą płytkę także za granicą, jednak dzięki

Punishment 18 "Origin" zostało fizycznie rozdystrybuowane

w innych krajach od 31 marca. Myślę, że

w dobrych sklepach muzycznych można znaleźć naszą

płytę.

Czy możesz nam powiedzieć czy Punishment 18 zaoferowało

wam także kontrakt na drugą płytę?

Oczywiście o ile nie jest to pilnie skrywana tajemnica.

Nie wiem czy jest to jakaś tajemnica czy nie, jednak

Punishment 18 zaoferował nam druk i dystrybucję

"Origin". Dostaliśmy oferty od innych wytwórni muzycznych

na kilka płyt studyjnych, jednak goście z Punishment

18 są tak wkręceni w thrash, że nie mogliśmy

się powstrzymać przed podpisaniem z nimi umowy.

Oni mają tak wyczepisty katalog zespołów pod

swymi skrzydłami i w dodatku są bardzo oddani muzyce,

którą wszyscy kochamy. Ale bez obaw, piszemy już

album numer dwa i mamy w planach nagranie go jeszcze

w tym roku.

Co spowodowało, że przyjęliście taką a nie inną nazwę

zespołu?

Nazwa zespołu powstała ze słowa, które po prostu według

mnie brzmiało fajnie. Jest krótka, jest ostra i kojarzy

się z rzeczami podłymi i niegodziwymi. Dodaliśmy

drugie T ponieważ ludzie mieli problem z wymawianiem

naszej nazwy. Zakładali, że T w harlot jest nieme.

Tak więc zostało w końcu Harlott.

Jak myślisz, jak bardzo rozwinęliście się jako kompozytorzy

i pisarze na przestrzeni lat?

Pisanie utworów jest dla nas czymś co jeszcze nie udało

nam się do końca zrozumieć. Po latach składania

ścieżek razem doszliśmy do punktu w którym utwory

po prostu się nam zdarzają. Uporządkowanie poszczególnych

segmentów ma sens w pewnym stopniu,

zwłaszcza wtedy, gdy wszystko się najpierw spisuje.

Teraz potrafimy stworzyć utwór od początku do końca,

nie zmieniając potem w nim zupełnie nic. Po prostu

wiemy, że kompozycja brzmi świetnie i czuje się ją

w odpowiedni sposób. Ma to swoje dobre i złe strony,

ponieważ nie zawsze sprzyja aura do tworzenia utworów

w jednym podejściu. To może być czasem prawdziwe

zmaganie, jednak jesteśmy bardzo zadowoleni z

tego co tworzymy, a fajni także się przy tym nieźle

bawią.

Jak myślisz, co sprawia, że wasza muzyka jest wyjątkowa

i charakterystyczna?

To trudne pytanie, ponieważ słyszymy nasze inspiracje,

gdy słuchamy swojej muzyki. Czasem naprawdę

Pragniemy świata

trudno jest to nam przeoczyć. Myślę, że to, co sprawia,

że Harlott brzmi jak Harlott to chwytliwe riffy,

które ubóstwiamy. Kto nie przepada za refrenami, w

których może śpiewać razem z zespołem? Zawsze mamy

to na uwadze, gdy piszemy utwory. Na "Origin"

można znaleźć parę dobrych tego przykładów.

Foto: Harlott

Gdy piszecie materiał i już macie gotowy podstawowy

szkielet kompozycji, jakie kroki podejmujecie w

późniejszym etapie tworzenia muzyki, by ukończyć

swoje dzieło?

By dokończyć utwór, gdy jego struktura jest już gotowa,

lubimy zagrać wszystko jeszcze raz, a nawet kilka

razy lub ewentualnie nagrać to, co już mamy i potem

przesłuchać jeszcze raz. Wszystko to po to by wyszukać

partie, które wręcz błagają o trochę więcej naszej

pracy. Może coś powinniśmy zagrać staccato, może coś

wymaga skrócenia, może coś wymaga przejścia, może

wokale potrzebują więcej mocy, harmonii lub dopełnienia

gangowymi chórkami. Staramy się utrzymywać

utwory w interesującym stylu, a także wstawiać w nie

różnego rodzaju fajne smaczki, tak by słuchacz naprawdę

był zaciekawiony tym, co akurat słucha.

Jakie thrashowe i nie thrashowe inspiracje towarzyszą

wam podczas tworzenia własnej muzyki?

Trudno jest mi pomyśleć o jakiś nie thrashowych

wpływach przy pisaniu materiału, gdyż chyba takich

nie mamy. Thrash metal jest niesamowitym gatunkiem,

w którym można znaleźć nieprzebraną ilość

świetnych zespołów, które grają piorunującą muzykę.

Także nie widzę sensu w szukaniu muzyki poza thrashem.

Gdy pisaliśmy "Origin" słuchaliśmy dużo Slayera

i Kreatora. W sumie to my zawsze słuchamy dużo

Slayera i Kreatora. Można tez znaleźć na naszym

debiutanckim albumie dużo motywów, które mogą się

kojarzyć z Exodusem, Testamentem, Overkill, Guillotine,

Havok lub Mortal Sin.

Co mógłbyś już wskazać jako wasz najjaśniejszy

punkt w waszej młodej karierze muzycznej?

Najważniejszym punktem dla każdego muzyka jest

moment, w którym jego praca jest doceniana przez

innych. Gdy wydaliśmy "Origin" zaczęliśmy otrzymywać

maile i listy od ludzi z całego świata, którym bardzo

spodobała się nasza płyta. Ludzie pisali, że czekali

na taki album od lat. To było trochę surrealistyczne i

wcześnie nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, że od kogokolwiek

usłyszymy takie słowa. Gramy już razem od

jakiegoś czasu. Gramy, bo chcieliśmy się dobrze bawić

i grać muzykę, którą kochamy. Gdy odkrywasz, że inni

też ją kochają, wszystko to nad czym pracowałeś nagle

nabiera nowego sensu i nowej wartości. Nie mogliśmy

uwierzyć, gdy otrzymaliśmy propozycje kontraktów od

różnych wytwórni muzycznych. Nie spodziewaliśmy

się tego i nadal próbujemy sobie poradzić z przeświadczeniem,

że naprawdę nam się poszczęściło.

Pierwsza rzecz jaka przychodzi do głowy, gdy myśli

się o australijskim thrashu to Hobbs' Angel of

Death. Co myślicie o tym zespole i o samym

Hobbise? Czy jego muzyka miała wpływ na waszą

twórczość?

Mieliśmy to szczęście, by zagrać z Hobbsem kilka razy

w Melbourne i okolicach. Oprócz tego, że jest świetnym

gościem, Peter jest także niesamowitym frontmanem.

Aż warto robić notatki z tego jak się odnosi do

publiczności. Jego muzyka jest mroczna, agresywna i

przemyślana. To jest coś, co sami zamierzamy uczynić

na albumie numer dwa. Mam nadzieję, że będzie w

nim jeszcze więcej zła!

Jak wyglądają wasze plany na najbliższe lata?

Harlott jest cierpliwe. Pragniemy świata, jednak jeszcze

go aż tak nie potrzebujemy. Mamy już ułożone

trasy po Australii, na których zagramy z największymi

nazwami z australijskiej sceny metalowej. W naszych

umysłach powoli rodzi się idea trasy międzynarodowej,

jednak musimy przed nią wykonać kupę pracy, zanim

będziemy mogli sobie na nią pozwolić. Przez najbliższe

kilka lat będziemy się starać zasiać nasze imię w świadomości

metalowców i zamierzamy to osiągnąć poprzez

nagrywanie i wydawanie dobrych albumów z wysokiej

jakości thrash metalem. Tak jak mówiłem, muzyka

na album numer dwa jest już praktycznie przyszykowana,

dopracowujemy każdy jej aspekt. Więcej

prędkości, więcej agresji, więcej melodii, więcej żwiru.

Wszystko to, co jest na "Origin" tylko, że podniesione

do nowego poziomu.

Jakie były największe wyzwania jakie napotkaliście

na drodze swego zespołu?

Wyzwania jakie napotykamy są wyzwaniami, które w

dzisiejszych czasach napotyka każdy zespół. Istnieje

tak wiele kapel, że trzeba robić coś naprawdę niezwykłego,

by się wyróżnić spomiędzy wszystkich. Dobra

muzyka już nie wystarczy, potrzebne są zapadające w

pamięć koncerty, odpowiednia promocja i odpowiednie

rozplanowanie występów. Koncerty warto grać w

odpowiednich miejscach i z odpowiednimi zespołami.

No i nie zapominajmy o najważniejszym - to wszystko

wymaga pieniędzy, gdyż jest kosztowne i wyczerpujące.

Jednak na koniec dnia, możesz odetchnąć szczęśliwy,

że robisz to, co kochasz, a my naprawdę uważamy

siebie za prawdziwych szczęściarzy, że mamy

taką możliwość.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HARLOTT 45


HMP: Hellchamber powstał w 2011 roku, powiesz

nam coś więcej o zespole? Jak się poznaliście?

Blake Charlton: Dean, Shane i Tyler znali się z poprzednich

projektów, grali zarówno razem jak i osobno.

Ja odpowiedziałem na ich ogłoszenie: "poszukiwany gitarzysta

rytmiczny". Powiedzieli, że muszę nauczyć się

kawałków Judas Priest i Metalliki (na które byłem, z

reszta, bardzo podekscytowany). Później przez wspólnego

przyjaciela zwerbowaliśmy Barrego i odnoszącego

sukcesy basistę Jeremiego Horę (z kanadyjskiego zespołu

rockowego Default). Między nami pięcioma natychmiast

"kliknęło" i zaczęliśmy pisać kawałki. Na naszym

pierwszym jammie skomponowaliśmy "Bring Me

Down".

Waszym celem było stworzenie brzmienia, które jest

oldschoolowe ale posiada ono również kilka nowoczesnych

elementów, prawda?

Tak, to zabawne, między nami jest pewna różnica wieku,

ale wszyscy lubimy te same zespoły i ten sam gatunek

muzyki. To, co słyszysz jest tym rodzajem muzyki,

którego my wszyscy lubimy słuchać. To jest praca

zespołowa. wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie

kreatywności.

Co myślicie o własnej muzyce, lubicie ją?

Oczywiście, że tak!!! To by było do kitu grać muzykę,

która ci się nie podoba i nie jesteś fanem. Jesteśmy bardzo

dumni z naszego brzmienia.

Zrobiliście cover Judas Priest "Hellion/Electric Eye" ,

jesteście ich wielkimi fanami, nie mylę się?

Ogromnymi! Shane zasugerował scoverowanie go i nie

było wiele dyskusji w tej kwestii. Kawałek ma fajne piszczałki,

więc wiedzieliśmy, że nie będziemy tego ssać

(śmiech). Byliśmy kupieni.

Jakie są wasze - oprócz Judas Priest - najważniejsze

inspiracje?

Ja i Tyler jesteśmy olbrzymimi fanami Megadeth i Metalliki.

W grze Tylera słyszę dużo z Martiego Friedmana.

Nie wiem, wszyscy jesteśmy trochę oldchoolowi,

więc wszystko z tej strony metalu jest naszą inspiracją -

Pantera, WASP, Ozzy, Judas Priest, Black Label Society,

Iron Maiden.

Jakie recenzje zbierały dotychczas "Hellchamber" i

"The Right to Remain?

Wydaje się, że są całkiem pozytywne. Niektórzy mogą

powiedzieć, że w pewnym sensie jedziemy na martwym

koniu, bo nie odkryliśmy koła na nowo. Nie próbujemy

robić czegoś kompletnie nowego i zbyt skomplikowanego...

ale w końcu i tak ludzie przychodząc na koncert

Jeździmy na martwym koniu

Z Kanadą dzielą nas wielkie wody, które wyrzuciły nam na brzeg całkiem dorodną perełkę. Tym skarbem

jest nikt inny jak Hellchamber, który mimo niedawnego powstania jest gotowy podbić nie jednego maniaka.

Z wokalem a la Halford robią spore wrażenie a ich debiutancki album zyskał nawet nie najgorsze

oceny wśród recenzentów z całego świata. Panie i Panowie, przed wami Blake Charlton z Hellchamber!

chcą pomachać głowami i pobawić się do fajnych kawałków.

Podczas nagrywania LP, współpracowaliście z Chrisem

"Hollywood" Holmes'em. Jesteście zadowolony z

jego pracy?

Nie mogliśmy być szczęśliwsi! Dean znał Chrisa jeszcze

kiedy razem mieszkali w Prince George (miasteczko

w BC. Kanada). Z tym, że Chris przepadł by

nagrywać i współpracować ze znanymi muzykami w

USA i w Kanadzie. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jest

okazja by pracować w studio pod jego okiem byliśmy

strasznie podjarani! Do tego, on jest wręcz perfekcyjnym

człowiekiem!

Okładka " The Right to Remain" jest fascynująca.

Opowiesz nam o niej? Kogo była pomysłem?

Cóż, ja przejąłem nad tym władze. Pewnego dnia wpadłem

na pomysł, że musimy mieć biały album! Dlaczego?

Bo każdy miał czarny!!! Chciałbym powiedzieć coś

bardzo błyskotliwego o tym, ale nie potrafię! Po prostu

chcieliśmy, by wyglądała fajnie. (śmiech)

Cóż.. to może powiesz nam coś więcej o waszych tekstach?

No... to jest dział Shana. Nie chciałbym (i nie chcę)

wypowiadać się tutaj za niego, ale wiem, że Shane lubi

pisać o rzeczach, które znaczą coś dla każdego z nas.

Rząd... społeczeństwo... ogólnie. Wszyscy jesteśmy trochę

wkurzeni na to, jak świat teraz wygląda. On właśnie

porusza takie tematy.

Zaczęliście już może pracować nad nowym materiałem?

Jakieś koncepcje, pomysły jak będzie brzmieć nowy

album?

Cały czas podczas jammowania wpadamy na jakieś nowe

pomysły. Zaczynamy wcielać trochę nowego materiału

w setlisty i mamy nadzieje wydać nową EPkę

gdzieś blisko końca roku.

Będziecie otwierać koncert Primal Fear, jak się z tym

czujecie? No bo wiecie, oni są tak jakby niemiecką

wersją Judas Prtiest...

Nie mogliśmy być bardziej podekscytowani i uhonorowani

będąc supportem takiego zespołu. Primal Fear

działa już tak długo i jeździ po całym świecie! To będzie

z pewnością niezapomniana noc. Mamy nadzieje,

że damy z siebie wszystko i wywrzemy dobre wrażenie.

Jakieś ostatnie słowa dla polskich fanów?

Polacy rządzą! Polki rządzą! Metal rządzi!

Daria Dyrkacz

Foto: Hellchamber

Do thrash metalu zaczyna biegać się już wszędzie. Na

groundowymi zespołami gotowi są odnosić sukcesy. W

dobrej muzyki i zabijania ciężkimi riffami, w planach

HMP: Skąd wziął się pomysł na nazwę? Jest bardzo

interesująca...

Mariyan Georgiev: Skąd ją wzięliśmy?... Kiedy jakiś

dupek idzie w mosh tylko po to by robić krzywdę ludziom,

kopać i inne cholerstwa to dosięgnie go sprawiedliwość

moshu!

Wasze logo wygląda bardziej na logo zespołu

hiphopowego niż metalowe... dlaczego?

Serio, jak hiphopowego? To zgaduje, że idealnie pasuje

na baseballowe czapki (śmiech). Nie wiem po prosu tak

się zrobiło. Dla nas jest metalowe. Może nakłoń jakiś

fanów hiphopu do przesłuchania naszej muzyki - wyobraź

sobie ich zdziwienie - (śmiech).

Wcześniej wszyscy byliście razem w jednym zespole.

Czemu zdecydowaliście się założyć kolejny i co stało

się z poprzednim?

Zaczęliśmy grać razem w późnych latach 80-tych jako

Hleborka (karaluch). Byliśmy jednym z pionierów na

bułgarskiej scenie thrash metalowej. Później Staffa odszedł

i założył The Revenge Project (melodyjno-death

metalowy zespół). Reszta stworzyła The Outer Limits

(oldschoolowy thrash na wzór tej z Bay Area). Ja osobiście

udałem się na studia i odstąpiłem chwilowo od grania.

Przeprowadziłem się do Stanów, założyłem rodzinę

itd. Ale potrzeba grania zawsze gdzieś tam była, więc

zacząłem pisać materiał dla Mosh-Pit Justice, a później

skontaktowałem się z Georgem i Staffą. Zaoferowałem

im dołączenie do mnie. Do oldschoolowego power/thrash

metalowego zespołu.

Chciałeś wrzucić ducha Overkill i Sanctuary w wasza

muzykę. Dlaczego akurat te zespoły? Oni inspirują

was najbardziej?

Tak, byłem ogromnym fanem Overkill. Od 1987 roku.

Podobała mi się ich energia, melodia. Wokale były dla

mnie bardzo ważne. Tak samo z Sanctuary, wspaniała

muzyka, melodia i genialny wokalista.

Jaka jest różnica pomiędzy kawałkami z "The Serpent"

a tymi, które znalazły się na waszym debiucie?

Jaka jest różnica pomiędzy EPką a debiutem? ... lepsza

produkcja, miksy.

A co z tekstami? Powiesz nam o nich coś więcej?

Cały album podporządkowuje się tematom takim jak...

Ju-dasz zdradzający Jezusa, oddaję duszy diabłu, a potem

szukanie odkupienia... kawałek historii, którą każdy

zna. Wszystko zaczęło się od pierwszego kawałka,

którego napisałem, "Crucify". Wszystkie kawałki,

oprócz "Posers Genocide" są wierne tej tematyce. "Posers

Genocide" jest tym, czym jest Mosh-Pit Justice... wszystko

opiera się na braterstwie... byciu prawdziwym i niszczeniu

wszystkich pozerów (śmiech).

Wasz album ma całkiem dobre brzmienie. Gdzie go

nagrywaliście? Macie jakieś studia, producentów w

Bułgarii, którzy mogą i chcą nagrać heavy metalowe

płyty?

Album został nagrany w Revenge Studio, które należy

Sprawiedliwo

Foto: EBM

46

HELLCHAMBER


wet Bułgaria nie pozostaje w tyle i ze swoimi underśród

nich jest Mosh-Pit Justice, który oprócz grania

ma również wprowadzić sprawiedliwość w moshu!

ść w moshu

do Staffa Vasileva. Tak, są tu studia, gdzie możesz nagrać

muzykę metalową ale sama muzyka pozostaje

wciąż undergroundowa i myślę, że jest to dobre. Dzięki

temu pozostaje to prawdziwe. Tutaj jest masa dobrych

zespołów i nasza scena jest bardzo mocna.

Na okładce waszego debiutu pojawił się Mr. Ape

Shit. Można odbierać go jako maskotkę? Będzie pojawiać

się przez resztę waszej kariery jak Eddie z Iron

Maiden?

Tak, Mr. Ape Shit będzie na okładce naszej następnej

płyty. Ale tym razem powróci w czasie Rewolucji Francuskiej,

szerząc sprawiedliwość i zabijając tyranów (wystarczająco

dużo powiedziałem)!!!

Słyszałam wasz kawałek z nadchodzącej płyty i muszę

przyznać, ze jest całkiem niezły. Kiedy zamierzacie

ją wydać?

Mam nadzieję wydać ją w raz z końcem tego roku.

Wciąż trwamy w procesie nagrywania, ale to co już mamy

brzmi całkiem dobrze. Myślę, że ludzie bardziej go

polubią. Ja osobiście czuję, że ten album będzie o wiele

mocniejszy niż debiut. Nazwany zostanie "Justice Is

Served". Znów będzie oscylować wokół takich tematów,

jak łamanie więzów, obalaniu oprawców i wymierzaniu

sprawiedliwości. Teksty inspirowane są tym, co

obecnie dzieje się na świecie... Ukraina, Egipt, Syria itp.

Wolność jest naszym wrodzonym prawem i nikt nie

może nam go odebrać.

Jakie są wasze plany na przyszłość? jak zamierzacie

podbić świat?

Mamy nadzieje zebrać większą popularność na całym

świecie i na razie myślę, że idzie nam to całkiem dobrze.

Zobaczymy co przyszłość nam przyniesie. Mamy nadzieje

na najlepsze.

Czy branża metalowa w Bułgarii jest duża? Jak to

wygląda z lokalnymi zespołami?

Jak już wspominałam metal w Bułgarii jest undergroundowy

ale jest wiele zespołów i fanów, którzy sprawiają,

że to jest wyjątkowe i realne. Osobiście mi się to

podoba.

Zastanawiałam się, czy macie tak jakieś Bułgarskie

kluby, czy festiwale, gdzie młode zespoły mogą zagrać

i się zaprezentować.

No pewnie, jest tu niezliczona ilość klubów, gdzie możesz

zagrać i wiele zespołów z zachodu do nas przyjeżdża...

Exodus, Icead Earth, D.R.I... a to tylko parę

nazw! Zawsze supportowani są przez nasze lokalne zespoły.

Jest też wiele niezliczonych festiwali.

Jakieś ostatnie słowa do fanów?

Pozostańcie prawdziwi dla swojej sceny metalowej,

wspierajcie lokalne zespoły i underground! Miejcie oczy

otwarte na nasz drugi album! Jeżeli szukacie ciężkich

riffów, muzycznego ataku i epickich wokali to "Justice

Is Served" jest waszą odpowiedzią. Trzymajcie się

przyjaciele!!!

Daria Dyrkacz

HMP: Większość z was grała bądź nadal

gra w wielu innych zespołach, w tym również thrashowych.

Co sprawiło, że siedem lat temu postanowiliście

połączyć siły pod nawą Thrash Bombz?

Giuseppe "UR" Peri: Zespół został założony w 2007

roku pod tą nazwą, ale jako projekt muzyczny wisiał w

powietrzu już od połowy lat 90-tych! Od naszego pierwszego

spotkania, celem moim i Skizzo zawsze było

granie thrash metalu w jego najczystszej formie. Dokonaliśmy

tego prawie 10 lat później… Jesteśmy też zaangażowani

w inne zespoły: The Krushers, Kratos,

Bloodevil i Vihol.

Nazwa nie pozostawia cienia wątpliwości co do tego,

co kręci was najbardziej w thrash metalu, dlatego

zapewne wybraliście właśnie ją?

Wybrałem ją, bo jest prosta i żeby upamiętnić piosenkę

"Sex Bomb" Toma Jonesa… (śmiech)

Zespół istniał już kilka lat, ale dopiero od dwóch lat

można obserwować wzrost waszej aktywności,

zwieńczonej kilkoma wydawnictwami, wcześniej

pewnie graliście tylko próby, czasem koncerty, przygotowując

się do wejścia do studia?

Zespół nagrał kasetę demo w 2007 roku, ale została ona

wydana w 2012 roku, bo po jej nagraniu zawiesiliśmy

działalność do 2012 roku i w tym czasie pracowaliśmy

nad nową EP-ką.

Co w takim razie sprawiło, że w 2007r. nie ukończyliście

demo "Sicilian Way Of Thrash"? Nie był to przecież

zły materiał, skoro zdecydowaliście się wydać go

po kilku latach, a niektóre z tych numerów trafiły

nawet na wasz pierwszy CD "Mission Of Blood"?

W 2007 roku grupa narodziła się jako projekt muzyczny,

a prawdziwym zespołem stała się w 2012 roku, w

momencie wydania "Sicilian Way Of Thrash".

To właśnie dzięki demo, czy może EP albo splitowi

dzielonego z innymi sycylijskimi kapelami, Aneurysm

i Maghant, udało się wam podpisać kontrakt z

niemiecką Iron Shield Records?

Podpisaliśmy umowę z Iron Shield Records po wydaniu

tych wydawnictw, a nasz pierwszy pełnowymiarowy album,

"Mission Of Blood" został wydany w styczniu

tego roku.

Thrashowych kapel mamy na świecie setki, jak nie

tysiące. Wiecie może, co zdecydowało, że Thomas

wybrał spośród nich właśnie was, tym bardziej, że ma

już kilka takich zespołów w swym katalogu?

Wysłałem do Thomasa nasze demo, "Sicilian Way Of

Thrash!", ale wtedy nie zrobiło na nim zbyt dużego

wrażenia… Przy EP-ce, sprawy potoczyły się znacznie

lepiej i wydaliśmy z Iron Shield nasz pierwszy album.

Myślę, że nasza wytwórnia jest świetna, to metalowcy,

którzy zajmują się tą "robotą", bo to ich pasja. Teraz

pracujemy nad nowymi numerami… jesteśmy w trakcie

Foto: Iron Shield

Sycylijscy thrashersi długo przymierzali się do nagrania

debiutanckiego albumu, ale wydany pół roku temu

"Mission Of Blood" udowadnia, że warto było uzbroić się w

cierpliwość. Lider grupy, gitarzysta Giuseppe "UR" Peri, podkreśla,

że ich celem było granie thrashu w najczystszej formie,

ale zespół nie unika też akcentów typowych dla death metalu

czy crossover, co czyni muzykę Thrash Bombz jeszcze

bardziej bezkompromisową:

Gramy sycylijski thrash!

komponowania.

Wpływ na jego decyzję miało też pewnie to, że nie

brzmicie jak większość europejskich, thrashowych

grup, zafascynowanych niemiecką sceną lat 80-tych,

zdecydowanie bliżej wam do amerykańskich gigantów

gatunku?

Tak, zdecydowanie. Dzięki za komplement… Jesteśmy

całkowicie uzależnieni od thrashu z Bay Area i oczywiście

od brazylijskiego i niemieckiego thrashu też… i

gramy sycylijski thrash!!

Lubicie też chyba stary, dobry crossover, łączący szaleńcze

przyspieszenia ze specyficznym poczuciem

humoru?

Tak, jestem fanem Ludichrist, Septic Death i masy innych

zajebistych zespołów.

Takie granie pewnie wspaniale sprawdza się na koncertach?

Nasze koncerty to zabawne thrashowe imprezy…

Wiemy już, że Sycylia ma dobrze rozwiniętą podziemną

scenę metalową, bo zespołów u was nie brakuje.

A jak wygląda sytuacja z koncertami w innych rejonach

waszego kraju, zapuszczacie się tam czasem?

Mamy świetne zespoły na Sycylii. Schizo, Bunker 66 i

wiele innych zespołów, ale niestety nie ma u nas żadnej

sceny. Smutne, ale prawdziwe.

Promocja "Mission Of Blood" będzie więc pewnie doskonałym

pretekstem do odwiedzenia nie tylko Neapolu

czy Rzymu, ale może też innych krajów europejskich?

Planujemy trasę na następne lato, mam nadzieję. Będziemy

was informować!!

Chyba najlepszym rynkiem nie tylko dla thrashu, ale

i generalnie heavy metalu, są Niemcy. Myślicie o jakiejś

zakrojonej na szerszą skalę akcji promocyjnej w

tym kraju, tym bardziej, że macie wydawcę z tego kraju?

Niemcy są jednym z najlepszych rynków dla prawdziwego

metalu w Europie, a Thomas nadal wykonuje kawał

dobrej roboty.

Ale gdybyś stanął przed wyborem: cofnąć się w czasie

i zaczynać karierę w latach największej popularności

thrashu w latach 80-tych, czy też granie tej muzyki tu

i teraz, wybrałbyś pewnie tę drugą opcję?

Oczywiście w lata 80-te!!!

Masz rację, nie ma co iść na łatwiznę, chociaż w latach

80-tych też, wbrew pozorom, było trudno się przebić.

Dziękuję za rozmowę!

Wielkie dzięki za wasze wsparcie!!! Nasz album "Mission

Of Blood" jest już w sprzedaży!!! Kupuj lub giń!!!

Thrash aż do śmierci!!!

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

THRASH BOMBZ 47


48

WOSLOM

Brazylijczycy z Woslom pogrywali sobie przez kilkanaście

lat thrash metal, aż w końcu skompletowali

właściwy skład i ich kariera nabrała niewyobrażalnego

wprost przyspieszenia. W ciągu trzech lat

wydali dwa albumy wypełnione melodyjnym, ale

ostrym niczym żyletka z czasów przed dominacją

produktów made in China, thrashem. Coraz częściej też koncertują, nie ograniczając się

do ojczyzny czy krajów ościennych - zjeździli Europę, byli także dwa razy w Polsce. Powoli

przygotowują też kolejny album, koncentrując się na razie na pierwszym DVD, tak więc nie

można było pominąć okazji do rozmowy z przedstawicielem zespołu:

HMP: Metal jest w Brazylii bardzo popularny, a

thrash szczególnie, zwłaszcza od czasów ogromnych

sukcesów Sepultury. Wy jednak nie poszliście

w ślady słynnych rodaków, nie dołączyliście

też do grona kapel grających brutalny thrash czy

nawet thrash/death metal - wygląda na to, że inspiruje

was bardziej amerykańska scena Bay

Area, tego typu klimaty?

Fernando Oster: Tak, masz stuprocentową rację.

Choć kochamy twórczość naszych pobratymców z

Sepultury albo Krisiun, jesteśmy bardziej zapatrzeni

w San Franscisco Bay Area Thrash z lat 80-

tych, grupy takie jak Exodus, Testament, Metallica

i wiele innych. To właśnie one nas najmocniej

inspirują.

Dlatego postanowiliście założyć w 1997r. zespół i

Woslom stał się dla was szansą przejścia z etapu

fan do etapu twórca?

Tak, byliśmy wtedy dzieciakami i postanowiliśmy

założyć zespół. Od tamtego czasu wiele rzeczy się

zmieniło. Dziś mówimy, że Woslom powstał w

2009 albo w 2010 roku, kiedy pierwsze nasze wydawnictwo

było gotowe w całości, album o znamiennym

tytule "Time To Rise".

Trwało to chyba jednak dość długo, bo początkowo

nagrywaliście tylko demówki - nie byliście pewni

tego, co robicie, z nagraniami albumu postanowiliście

wstrzymać się do momentu, aż będzie

to materiał dopracowany w 100 %?

W tamtym czasie nie wiedzieliśmy co będziemy robić.

Mieliśmy też sporo zmian w składzie zespołu,

mieliśmy zupełnie inne spojrzenia na nasze życie.

Tak więc, gdy tylko mogliśmy skompletować i ustabilizować

nasze szeregi, mogliśmy na poważnie zacząć

myśleć o nagraniu pierwszej płyty.

Te zmiany pewnie nie ułatwiały wam życia, tym

bardziej, że mieliście problemy głównie z wokalistami?

Tak, to prawda. Przykładowo, zaraz po nagraniu

pierwszego albumu z poprzednim wokalistą. Nagraliśmy

jednak ten materiał jeszcze raz.

Czyli dołączenie Silvano Aguilery pięć lat temu

było dla was momentem zwrotnym i dopiero wtedy

prace nad debiutanckim albumem mogły nabrać

rozpędu?

Dokładnie. Kiedy Silvano dołączył do zespołu i

ustabilizowaliśmy skład, mogliśmy zacząć koncentrować

się na dokończeniu krążka i rozpocząć prace

nad jego wydaniem. To właśnie robiliśmy od

tamtego czasu, ciężko pracowaliśmy.

Materiał na "Time To Rise" mieliście pewnie w

większości gotowy, wystarczyło więc wejść do

studia, po doszlifowaniu partii wokalnych czy tekstów?

Właściwie wszystko już mieliśmy nagrane, wszystkie

podstawowe ślady i ścieżki. Potrzebowaliśmy

dodać tylko wokale, tym razem wykonane przez

Silvano. Zrobiliśmy kilka drobnych zmian, przearanżowaliśmy

niektóre utwory, ale znaczna część

materiału była już nagrana.

Nagrywaliście w Acustica Studio i muszę przyznać,

że brzmienie waszego debiutu jest bardzo dobre

- zarazem klasyczne, niczym z lat 80-tych, ale

też nie archaiczne - jak udało wam się je osiągnąć?

Tak, takie było założenie. Chcieliśmy żeby wszystko

brzmiało old schoolowo, więc wszystko nagrywaliśmy

i miksowaliśmy zupełnie tak samo jak robiło

się to za dawnych lat. Jesteśmy stuprocentowo

zaangażowani w ten proces, od samego początku

do czasu, gdy nagrania znajdują się w procesie miksu

i masteringu.

Nic nie stanowi dla nas problemu!

Próbowaliście więc, z powodzeniem, dostosować

brzmienie płyty do tego co gracie? A ponieważ

lubicie techniczny melodyjny thrash, tak to właśnie

wyszło?

Tak, to absolutna prawda. Zadbaliśmy o wszystko.

Mieliśmy kilka pomysłów i próbowaliśmy je zawrzeć

na albumie. Nie było to łatwe, bo nie jesteśmy

inżynierami dźwięku, ale i tak uznaliśmy, że

możemy uzyskać właściwe efekty.

Metallica, Exodus, Testament czy Megadeth -

długo można by wymieniać nazwy kapel, które

miały na was ogromny wpływ. Odbieram jednak

waszą twórczość w ten sposób, że nie staracie się

kopiować czy naśladować tych zespołów, ale to

wychodzi bardziej podświadomie, po setkach czy

tysiącach przesłuchań ich płyt, które są dla was

nieustającym źródłem inspiracji?

Wiesz, tamte zespoły i wszystkie ich nagrania to

było coś, co było z nami od czasu gdy sami byliśmy

dzieciakami. To naturalne, że stworzyliśmy coś

własnego na zasadzie lustrzanego odbicia tego co

znaliśmy. Na pierwszym albumie być może zamieściliśmy

coś takiego, wszak mamy kilka numerów

skomponowanych we wczesnych latach istnienia

kapeli. Mówiąc jednak o najnowszym albumie,

"Evulostruction", możemy bardziej uzewnętrznić

siebie, ponieważ istotne dla nas jest to, co czujemy

obecnie i także dlatego, bo jesteśmy w wielu sprawach

dojrzalsi. Inspiracje wciąż tam są, ale rządzą

się zupełnie innymi prawami. Wierzę, że na następnym

albumie jeszcze bardziej wyrazimy siebie, zachowując

też to, co każdy z tych zespołów miał w

sobie najlepszego.

Co ciekawe ostatnimi czasy Metallica czy Megadeth

wyraźnie spuściły z tonu, to już nie te same

zespoły co kiedyś. Tymczasem wy, zwłaszcza

na nowym albumie "Evolustruction", śmiało podążacie

wytyczonym niegdyś przez te zespoły

szlakiem, tworząc momentami wręcz nową jakość

- wygląda więc na to, że warto było tyle lat poświęcić

na próby i nagrywanie kolejnych de-


mówek, bo teraz macie efekty tej pracy?

Tak, też tak uważam. Wciąż szukamy swojego brzmienia,

swojej muzyki. Pozwalamy naszym inspiracjom

być obok, ale stawiamy na interpretację

naszych rzeczy. Próbujemy odnaleźć dla Woslom

właściwą ścieżkę. To jest trochę skomplikowane,

bo kiedy słuchasz Black Sabbath czy Slayera

wiesz kim oni są, nawet jeśli nigdy wcześniej nie

słyszałeś tego kawałka, czy linii gitar. Myślę, że

właśnie w tym kryje się sekret, potrzebujesz własnego

brzmienia i żeby być autentycznym. To największe

wyzwanie z jakim się mierzymy.

Wasza muzyka na "Evolustruction" stała się jeszcze

bardziej melodyjna, partie gitar, zarówno

riffy jak i solówki, są doskonałe - to chyba naturalna

ewolucja, bez żadnej kalkulacji?

Jest odzwierciedleniem tego jak nasz zespół obecnie

się czuje. Wierzę, że na następnych albumach

pójdziemy znacznie dalej. Lubimy melodie, szybkość

i musimy tylko znaleźć sposób na każdy z

tych elementów.

Foto: Punishment 18

Kilku utworów nie powstydziłby się klasyczny

skład Megadeth z czasów LP "Rust In Peace" -

mieliście takie wrażenie odsłuchując na przykład

"Breathless (Justice Fall)" czy "Purgatory"?

Oba wspomniane numery to z całą pewnością nasze

ulubione. I tak naprawdę, Megadeth to wcale

nie jest nasze główne źródło inspiracji, powiedziałbym

raczej, że są nimi bardziej Testament i Metallica.

Te kawałki powstały naturalnie i brzmią

dokładnie tak jak chcieliśmy żeby brzmiały - tak

naprawdę kocham obie te kompozycje!

Lubicie też chyba tradycyjny heavy metal, o czym

świadczy chociażby "No Last Chance"?

Ten numer ma dla nas wszystkie te cechy. Szybkość,

melodia, kadencja, gitary, rozbudowane solo,

świetne słowa. I zostaje w twojej głowie na długo

po przesłuchaniu go w całości.

Ale ostrego, thrashowego łojenia też nie brakuje

na tej płycie, a "Pray To Kill" czy "Breakdown"

świadczą o tym, że można połączyć w zwartą całość

szybkość, energię i niezłe melodie?

Tak, "Pray To Kill" powstał po to, by grać go na

każdym koncercie. Ma łatwy refren do odśpiewywania

razem z publicznością. Oba kawałki jednakże

są szybkimi numerami zamykającymi się w

czasie mniejszym niż trzy minuty, więc jak najbardziej

są thrashowymi strzałami między oczy!

Płyta to jedno, ale pewnie dopiero na koncertach

dajecie czadu?

Tak, dokładnie!

Już dwa razy graliście trasy koncertowe w Europie,

kilkakrotnie wystąpiliście też w Polsce.

Jakie macie wspomnienia z naszego kraju?

Polska jest wyjątkowa. To z całą pewnością metalowy

kraj i mamy wielu wspaniałych przyjaciół od

północy do południa waszego kraju. Naszym celem

zawsze jest być także i u was podczas tras po Europie!

Polska publiczność jest rzeczywiście jedną z najlepszych

na świecie, czy też jednak wasi fani z

Brazylii są bardziej szaleni? (śmiech)

Cóż, wydaje mi się, że Polacy i Brazylijczycy są bardzo

do siebie podobni. Jesteśmy tak samo zakręceni,

ale może dlatego, że pijecie od nas więcej

jesteście jeszcze bardziej zakręceni. (śmiech)

Warto podkreślić, że jesteście zespołem w pełni

niezależnym, tymczasem dużo koncertujecie, nie

tylko w Brazylii, sprzedajecie wydane samodzielnie

płyty i… udaje się wam to wszystko! Czyli

można, przy odpowiedniej organizacji i determinacji,

być podziemnym zespołem i odnieść sukces,

bo można o nim mówić w waszym przypadku?

Tak. Lubimy być w undergroundzie. Jest raczej tak,

że metal nie jest zbyt popularny, może poza

Szwecją, ale z całą pewnością nie na całej planecie,

ale na pewno tutaj w Brazylii i w Polsce. Tak naprawdę

sukces możesz osiągnąć będąc w każdym z

tych miejsc. Może nie będziesz bogaty, nie wygrasz

kupy forsy, ale my nie jesteśmy żądni kasy. Kochamy

być tutaj, grać naszą muzykę, robić to na czym

nam zależy i podróżować po całym świecie, głosząc

naszą nowinę każdemu, kto zechce po nią sięgnąć.

Powoli pewnie zaczynacie już pracować nad trzecią,

przełomową dla każdego zespołu płytą?

Cóż, mamy trochę materiału, ale jeszcze się do niego

nie przyłożyliśmy. Zabierzemy się do niego, gdy

zakończymy cykl związany z "Evolustruction".

Sądzę, że do końca tego roku nic nowego się już nie

wykluje. W tym momencie pracujemy nad nowym

DVD z wszystkimi ośmioma numerami, wideoklipem

i kilkoma dodatkami. Wszystko będzie powiązane

z "Evolustruction".

Możesz już pokusić się o jakieś szczegóły związane

z tym materiałem? Czego możemy się spodziewać

- może tym razem bardziej zakręconego

technicznie albumu?

Mówiąc o kolejnym albumie, sądzę, że umieścimy

na nim jeszcze więcej Woslomu niż dotychczas.

Będziemy czuć się bardziej komfortowo. Jak dla

mnie, będzie to nasze najlepsze wydawnictwo, jestem

tego wręcz pewien.

Pojawiły się może jakieś oferty firm zainteresowanych

wydaniem waszego kolejnego albumu czy

też nadal pozostaniecie niezależni i będziecie firmować

go sami?

Nie będziemy polegać na osobach trzecich. Mamy

kilku partnerów na całym świecie, zwłaszcza włoski

Punishment 18, który rozprowadza nasz album

po całej Europie. Myślę, że na nich możemy

liczyć w kwestii rozprowadzania każdej naszej na

całym świecie. Ale nawet wtedy, gdy będziemy musieli

zrobić to sami, to nie ma problemu, będziemy

to robić.

Ale w przypadku tzw. oferty nie do odrzucenia,

np. od Nuclear Blast, myślę, że nie będziecie się

wahać? (śmiech)

Podpisanie kontraktu z dużą wytwórnią czy inną

firmą tego typu zawsze przynosi ze sobą większe

oczekiwania i poważniejsze obowiązki. Każda z

takich spraw wymaga osobnego i spokojnego przeanalizowania.

Oczywiście Nuclear Blast czy Century

Media mogą nas wywindować na kolejny poziom.

Jednakże nie martwimy się oto, jeśli się tak

stanie to świetnie, jeśli nie, to nie jest to dla nas żaden

problem.

Wojciech Chamryk &

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Woslom - Time To Rise

2014/2010 Punishment 18

Dziwne, że czterech zafascynowanych thrashem

młodzieńców nie poszło w ślady Sepultury zakładając

thrashową kapelę, ale wzorce obrali sobie równie

zacne. Chyba najbardziej słyszalnym w okresie

nagrywania debiutu była wczesna Metallica, co zresztą

nie dziwi przy zawartości demo "Woslom Remains

Metallica" z przeróbkami numerów amerykańskiej

legendy. Inne źródła natchnienia to zapewne

Testament, Exodus czy Megadeth, stąd

duży nacisk na gitary i aspekt techniczny kompozycji.

I trzeba przyznać, że pomimo stricte podziemnej

produkcji "Time To Rise" brzmi jak należy, zaś

gitarowe partie są ozdobą tej płyty - zarówno w tych

piekielnie szybkich numerach w rodzaju tytułowego,

"Mortal Effect" czy "Downfall", ale i w bardziej rozbudowanych,

bardzo długich kompozycjach jak "Power

& Misery" oraz "Check Mate". Nie brakuje tu też

utworów bardziej surowych, agresywniejszych, zwłaszcza

od strony wokalnej ("Despise Your Pain", "Beyond

Inferno"), ale z perspektywy czasu debiut Woslom

jawi się jako swoista uwertura do nagranego

trzy lata później "Evolustruction".

Woslom - Evolustruction

2014/2013 Punishment 18

Brutalny thrash metal ma w Brazylii wyjątkowo silną

reprezentację, jednak Woslom zdecydowanie hołduje

dokonaniom zespołów ze sceny amerykańskiej,

przede wszystkim Megadeth, Testament i Me-talliki,

od grania utworów której w drugiej połowie lat

90-tych. zresztą zaczynali. Na swym drugim albumie

kwartet z Sao Paulo poszedł o krok do przodu w

porównaniu z debiutanckim "Time To Rise" sprzed

czterech lat. Kompozycje stały się jeszcze ciekawsze

("New Faith", tytułowy opener), bardziej złożone

("Purgatory") i dopracowane ("No Last Chance").

Owszem, wpływy wciąż są słyszalne, zresztą nie tylko

w warstwie instrumentalnej, ale i w śpiewie Silvano

Aguilery, ciążącego tym razem bardziej w stronę

Mustaine'a niż Hetfielda, ale atutów na "Evolustruction"

też nie brakuje. Głównym są partie gitarowe,

zarówno konkretne riffy jak i zabójczo melodyjne

solówki - czasem wręcz ma się wrażenie, że wybrzmiewa

jakiś nieznany utwór z klasycznego i najbardziej

udanego pod względem arty-stycznym okresu

Megadeth, co chyba jednoznacznie świadczy o

potencjale i klasie tych czterech Brazylijczyków. A

ponieważ z każdą płytą uwalniają się stopniowo od

tych wpływów, to zapewne na "trójce" pokażą już w

100 % na co ich stać! (4,5)

Wojciech Chamryk

WOSLOM 49


HMP: Zadebiutowaliście niedawno albumem "Warhead",

nagranym po kilku latach istnienia zespołu -

punktem zwrotnym, który doprowadził do powstania

i nagrania tej płyty, było zapewne okrzepnięcie obecnego

składu zespołu?

Jimmy Benson: Mason jest kwartetem od 2012 roku.

Trzech poprzednich członków opuściło zespół, zostawiając

mnie i Nondę z albumem gotowym do nagrania i

brakiem muzyków zdolnych do jego realizacji. Materiał

ten został wydany później jako "Warhead".

Australia to ogromny kraj, tak więc przebicie się w nim, szczególnie w

tak nieprzychylnych dla rocka czy metalu czasach, z mocną muzyką jest

zadaniem niezwykle trudnym. Thrashersi z Mason nie tracą jednak

nadziei na to, że kiedyś im się to uda, nie tylko zresztą w ojczyźnie.

Mają ku temu powody, bo niezłą kartą przetargową jest tu ich debiutancki

album "Warhead", a przy determinacji i podejściu lidera

grupy, wokalisty i gitarzysty Jimmy'ego Bensona, naprawdę są spore

szanse na to, że w końcu im się uda:

Czerpiemy z tego co kochamy!

współczesnej muzyce, bo w końcu ile można słuchać

kolejnych klonów Slayer czy Destruction?

Całkowicie się z tym zgadzamy. Sądzimy, że najważniejszą

rzeczą w muzyce jest właśnie własna tożsamość,

a także umiejętność korzystania inspiracji i przekuwanie

ich w coś własnego, ponieważ Slayer i Destruction

może być tylko jeden.

W waszym przypadku było chyba jednak tak, że największy

wpływ na brzmienie i styl Mason miały

amerykańskie zespoły, głównie z Bay Area?

Ciężko w dzisiejszych czasach być grupą thrashową i

nie unikać wpływu muzyki z tamtych lat. Dlatego jesteśmy

tak otwarci i przesiąknięci różnymi gatunkami,

od hard rocka w rodzaju AC/DC i Van Halen poczynając,

przez NWOBHM, Iron Maiden, aż na death

metalu grupy Cannibal Corpse kończąc.

Czyli potwierdza się tu stara prawda, że bez dobrej

sekcji nawet najlepszy gitarzysta nie ma raczej szans

na sukces?

W naszej sytuacji mamy to szczęście, że mamy tak

solidnego bębniarza jak Nonda. Jesteśmy dumni, że

jesteśmy ze sobą na tyle zgrani, że widać to na koncertach,

które są dla nas bardzo ważne.

A co w waszym przypadku uznajecie za sukces? Samo

nagranie i wydanie płyty pewnie jest już dla was

czymś znaczącym i kolejnym etapem w rozwoju zespołu?

"Warhead" to tylko jeden mały kamyczek milowy,

który udało się nam osiągnąć, ale wciąż jesteśmy zbyt

daleko by znaleźć się czołówce. Aby zbliżyć się tam jeszcze

bardziej zamierzamy pracować jeszcze ciężej,

zwłaszcza gdy już zasiądziemy do pisania nowego materiału.

"Warhead" wydaliście jednak samodzielnie - nie było

firm zainteresowanych firmowaniem tej udanej płyty?

W Australii ciężko jest wybić się kapelom heavy metalowym.

Dlatego koncentrujemy się na większych krajach,

z dużą populacją i z ludźmi, którzy doceniają takie

granie. Mimo to, fantastycznie było supportować

na małej scenie Down Under, czy czuć satysfakcję, że

któraś z lokalnych stacji radiowych czy telewizyjnych

puściła coś naszego.

Dziwi mnie to o tyle, że australijskie firmy koncentrują

się co prawda na bardziej ekstremalnych odmianach

metalu, ale macie również wytwórnie wydające

thrashowe kapele, jak na przykład Abysmal Sounds

czy Battlegod Productions, poza tym mamy przecież

liczne, specjalizujące się wręcz w thrashu, wytwórnie

na świecie, głównie w Europie - nie szukaliście tam

wydawcy, czy po prostu od razu założyliście, że wydacie

swój debiut sami?

Zdobycie kontraktu w Australii czy nawet w świecie

graniczy niemal z cudem, zwłaszcza bez posiadania

czegoś więcej aniżeli samej EPki. Koncentrujemy się na

napisaniu solidnego albumu i zamierzamy nim przekonać

jakąś wytwórnię. W każdym razie wciąż szukamy

tej właściwej - kto wie, może poszczęści się nam w

Polsce?

Płyta trafiła do jakiejś większej dystrybucji, sklepów

np. w Melbourne, czy też rozprowadzacie ją samodzielnie

- wysyłkowo i w czasie koncertów?

Melbourne posiada doskonale prosperującą scenę muzyczną,

ale naszą EPkę można dostać tylko poprzez

stronę Big Cartel, na naszych koncertach lub wejść w

posiadanie cyfrowej wersji za pośrednictwem iTunes a

także w kilku ważniejszych sklepach internetowych.

EPkę "Mason" nagraliście jeszcze jako kwintet, a trafiły

na nią cztery utwory powtórzone później na albumie

- tamten skład nie miał odpowiedniego potencjału,

by zmierzyć się z nagraniem dłuższego materiału?

Powodem ponownego nagrania czterech utworów z

EPki była zwykła chęć zrealizowania ich jeszcze raz,

uznaliśmy, że musza zostać potraktowane w odpowiedni

sposób. Mieliśmy też zmiany w naszym składzie i

teraz znacząco różnią się od tych zawartych na EPce.

To dlatego nagraliście te utwory ponownie, już tylko

we czterech?

Dokładnie tak.

Nie szukaliście nowego wokalisty i od razu postanowiłeś

zacząć śpiewać, czy też była to swego rodzaju

konieczność, bo nie znalazł się nikt odpowiedni na

miejsce Andrew Hudsona?

Przesłuchiwaliśmy kliku potencjalnych wokalistów, ale

żadnego ostatecznie nie wybraliśmy. Przestaliśmy więc

szukać i wtedy ja postanowiłem stanąć na czele i zostałem

nowym głosem w 2012 roku.

"Warhead" to płyta ciekawa o tyle, że nie unikacie

zarówno wpływów klasycznego, old schoolowego

thrashu, jak i nowocześniejszego grania z wyrazistym

groove, odwołującego się już do thrashu dekady

lat 90-tych?

Jesteśmy fanami metalu i thrashu z lat 70-tych, 80-

tych i z początku lat 90-tych, takich grup jak Metallica,

Pantera czy Slayer. Nasze inspiracje wypływają

także z Cannibal Corpse, Havok, Kreator czy Bee

Gees. To naturalne, że czerpiemy tylko z tego co kochamy.

Zgodzisz się pewnie ze mną, że takie połączenia dodają

muzyce świeżości i wbrew głosom niereformowalnych

ortodoksów są czymś nieodzownym we

Foto: Mason

Czyli to połączenie techniki i brutalności kręci was

w thrashu najbardziej, co potwierdzają w całej okazałości

numery takie jak "Imprisoned", "Product Of

Hate" czy "Wretched Soul"?

Tak. "Imprisoned", "Product Of Hate" oraz "Wretched

Souls" są szybkie, wpadają w ucho i są bezlitosne. Każdy

z tych kawałków zawiera dwie techniczne solówki

gitarowe, które zostały dodane, gdy tylko udało nam

się podnieść nasze umiejętności na tyle, żeby być z

nich w pełni zadowolonymi.

Od takiego grania już dość blisko do death metalu -

nie podążacie czasem w tym kierunku?

Graliśmy z kilkoma lokalnymi death metalowymi grupami,

ale niespecjalnie ciągnie nas w tym kierunku.

Mimo to dość często czerpiemy z tego gatunku.

Wydaje mi się, że fundamentem brzmienia i stylu

Mason są partie perkusji - Nonda Tsatsoulis jest

chyba takim kręgosłupem zespołu i jego rytmiczną

opoką?

Nonda jest napędem wszystkiego, jako perkusista jest

niezwykle istotny. Myślę, że nie pozwolimy mu odejść

z zespołu.

Australia to ogromny kraj, więc pewnie koncertujecie

w najbliższych okolicach Melbourne, bo dalsze wyprawy

wiążą się z dużymi kosztami?

Cała kasa, którą zarabiamy idzie na podróżowanie.

Australia to duży kraj, dlatego często się zdarza, że

gramy w różnych strefach czasowych. Zarabiamy i wydajemy

na podróżowanie - tak to się kręci. Pracujemy

na tyle ciężko, że możemy pozwolić sobie na podróże

po Australii, a w przyszłości z dużym prawdopodobieństwem

wybierzemy się też do Europy.

Nawet udział w nagraniu "Warhead" Jeffa Loomisa z

Nevermore, którego grę słychać w balladowym "Lost

It All", nie miał większego wpływu na spopularyzowanie

waszej muzyki?

Jeff Loomis jest chyba tematem najczęściej poruszanym

od momentu gdy tylko go poprosiliśmy, żeby

wziął udział w naszej sesji. Jest świetnym gościem i na

gadaniu się nie skończyło, dlatego zagrał w "Lost It

All".

Czyli wciąż pozostajecie grupą czterech kumpli, grających

w podziemnym zespole to, co lubią najbardziej,

a cała reszta, jak popularność czy kontrakt z

dużą firmą, byłby tu tylko ewentualnym miłym, ale

nie wyczekiwanym przez was dodatkiem?

Naturalnie, jesteśmy paczką przyjaciół grających zajebistą

muzę. Nie robimy tego tylko dla zbicia czasu, to

nasz sposób na życie i mamy nadzieję, że pewnego

dnia znajdziemy wytwórnię, która umożliwi nam dotarcie

z Mason do większej publiczności.

Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

50

MASON


Przed wspomnianym "Phantom Time", nagraliście

inny longplay - "Pulse of Terror". Jaka jest różnica pomiędzy

obiema płytami?

Myślę, że różnica jest całkiem widoczna. "Pulse of

Terror" był bardziej strzałem w stronę olschoolowego

thrash metalu. Po jego wydaniu zdecydowaliśmy się

pójść w stronę bardziej cięższego i agresywniejszego

brzmienia. Chcieliśmy równie pokazać nasz postęp w

naszym graniu i dodać kilka nowych elementów.

Chcemy pisać kawałki,

które po prostu chcielibyśmy usłyszeć

Ostatnie lata rzuciły przed nami miliardy podobnych thrashowym kapel. Jedną

ze świeżynek wyłaniających się z tego potoku jest amerykański Tormenter, który

już swoje pierwszy kroki ma za sobą. Po dobrym przyjęciu debiutu " Pulse Of Terror",

uzbrojeni w determinacje Amerykanie zaatakowali nas za pomocą "Phantom Time".

HMP: Jestem pewna, że wiele naszych polskich maniaków

nie do końca was zna. Opowiedzcie nam historię

Tormenter!

Carlos Rodelos: Opowiem wam krótko, bo nie chce

zanudzić waszych czytelników (śmiech). Zespół powstał

na początku 2007 roku, pierwotnie tylko po to by

mieć co robić przez wakacje po ukończeniu szkoły

wyższej. Chcieliśmy zagrać tylko parę koncertów przed

tym jak pójdziemy z powrotem do szkół na jesień.

Pograliśmy i napisaliśmy kilka kawałków, zagraliśmy

kilka koncertów i tak zostało do dziś. Przez ostatnie

siedem lat mimo wszystkich zmian w składzie, wciąż

pracujemy nad naszym brzmieniem, by upewnić się, że

wyróżniamy się w stosunku do naszych rówieśników.

Przez ten czas mieliśmy przyjemność dzielić scenę z

wieloma zespołami, na które się oglądaliśmy przez wiele

lat, poznaliśmy wspaniałych ludzi, no i możemy robić

coś co kochamy, czym jest granie muzyki.

się wybierać takie kawałki, które sprawiają nam dużo

przyjemności grając je albo kiedy wiemy, że możemy

się nimi pobawić.

Obecnie pracujecie z EBM Records, jak podoba wam

sie ta wytwórnia?

EBM było na prawdę dobre przez lata. Pomogli nam

wypromować naszą nazwę w miejscach, które inaczej

byłyby dla nas niedostępne. Oczywiście byli wspaniali

kiedy przyszło do wydania naszych dwóch ostatnich

płyt. Na prawdę robili co w ich mocy, aby nasza wizja

weszła w życie.

Foto: EBM

W 2008 roku wydaliście na własną rękę "Assault

from Beyond the Grave". Jak teraz rozpatrujecie poziom

waszych umiejętności na tej płycie?

Ciężko powiedzieć z takiej perspektywy czasu. Graliśmy

w tedy ze sobą tylko rok, przed nagraniem tej

płyty i od tego czasu bardzo wyewoluowaliśmy. Może

kiedyś będzie mogli nagrać te kawałki jeszcze raz w

stylu w jakim gramy teraz.

Czy "Phantom Time" jest wprowadzeniem do waszego

kolejnego albumu? Kiedy zamierzacie go wydać

i jak będzie można go nabyć?

Tak, "Phantom Time" pomógł nam dowiedzieć się co

pominęliśmy w naszym brzmieniu i co możemy

osiągnąć z tym co dodaliśmy do nowego materiału. Nie

możemy nic ujawnić pod tym względem ale w tym

momencie jesteśmy w końcowych stadium pisania

muzyki. Mamy nadzieje wejść do studia podczas wakacji

i wydąć płytę gdzieś w połowie jesieni.

Jakie są wasze plany na przyszłość? Jakieś pomysły

by podbić świat waszą muzyką?

Zamierzamy wbić się na piękne pejzaże poprzez

dodanie dużej ilości podświadomych wiadomości do

naszych kawałków... nie no żartuje. Planujemy tylko

dalej ciężko pracować i grać w nowych miejscach.

Graliście na wielu lokalnych koncertach i festiwalach.

Jak wam się podobało?

Było świetnie! Wspaniałe, że mogliśmy zebrać wszystkie

najlepsze zespoły z południowej Kalifornii, by zagrać

koncert, który zbierze wszystkich fanów. To jest

genialne dla nas i dla fanów. To po prostu stwarza

ogólnie dobrą atmosferę i przesłanie.

Poznaliście bardzo dużo zespołów, jakie byście nam

polecili?

Jest tyle dobrych lokalnych zespołów, z którymi się

spotkaliśmy i mieliśmy przyjemność zagrać, ale przez

lata na samym wierzchu jest u mnie: Warbringer, Exmortus,

Bonded By Blood, Madrost, Concrete Sledge,

Bain Dead, Night Demon, Withavean, Skeptor,

Velosity, Skoffin, Blade Killer, Extreminete,

Extinction, Arsinal, Lethal Dossage, Sakryficer, Desecrete,

Karpe D.M., Kaustik, Siron. Jestem pewien,

że jest wiele innych zespołów, które zapomniałem wymienić,

ale oni wszyscy są wspaniali i ciężko pracują

aby zrobić dobrą muzykę.

Ale w tym samym czasie dzieliliście scenę ze sporą

ilością wielkich zespołów jak D.R.I. , Exhumed, Exodus

i tak dalej. Jak to wspominasz?

To jest zawsze super, żeby zagrać razem z zespołami,

które wpłynęły na to, co gramy teraz. To jest też dobre

dla nowego zespołu, ma się w tedy dobrą okazję do zaprezentowanie

samych siebie. Przychodzą tam ludzie,

którzy mogli nigdy w życiu nie słyszeć o twoim zespole

i zbacza go po raz pierwszy. Fajne też jest, że możesz

sobie pospędzać czas z tymi muzykami na backstage'u.

To jest na prawdę genialne doświadczenie.

Jest wciąż jakiś zespół, którego chcielibyście supportować

ale jak dotąd nie mieliście okazji?

Zdecydowanie! Za dużo, żeby zrobić listę. Ale rozmawialiśmy

już o tym, jak wyglądałby nasz wymarzony

festiwal, na którym chcielibyście się znaleźć. Bez

żadnych ograniczeń, same gdybanie! No i składało by

się to z: Iron Maiden, Dio, Megadeth, Testament

(ze składem z "The Legancy"), Sleyer, Death, Sepultura

(era "Arise"), Demolation Hammer, Morbid

Angel, Cannibal Corpse, Suicidal Tendencies, Dark

Angel i Overkill. Jest jeszcze wiele zespołów, które

powinny znaleźć się na naszej liście. Miejmy nadzieję,

że uda nam się wpaść na wszystkie te zespoły zanim

będziemy musieli odłożyć nasze instrumenty.

Podczas koncertów gracie zawsze jakiś cover. Na

przykład Sepultury czy Exodusa. Jak dobieracie kawałki?

Zazwyczaj bardzo przypadkowo. Przeważnie staramy

Okładka "Phantom Time" jest bardzo fajna moim

zdaniem i bardzo dobrze komponuje się z nazwą płyty.

Czyj to był pomysł?

To była praca zespołowa. Zajęło nam wiele czasu zanim

zdecydowaliśmy jak nasza EPka ma się nazywać.

Chcieliśmy mięć tytuł, który dla każdego z nas będzie

miała jakieś osobiste znaczenie. Ostatecznie padło na

"Phantom Time". Pomysł na okładkę miał tak na prawdę

Jahir i ja, a wcielone do życia zostało dzięki utalentowanemu

Raulowi Gonzalesowi.

Wasze teksty są głównie o horrorach, fikcji i wojnach.

Powiesz nam coś więcej?

Nie ma żadnego specyficznego stylu pisania, który

używamy. Czasem chcemy żeby ocierało się to o tematykę

śmierci, morderstwa. A czasem, chcemy aby wyrażał

dokładnie te rzeczy, które dzieją sie w około nas.

Staramy się pisać o czymś, co wychodzi z muzyki.

A co z waszymi inspiracjami? O czym myślicie, kiedy

piszecie kawałki Tormentera?

Oprócz naszych inspiracji chcemy pisać kawałki, które

po prostu chcielibyśmy usłyszeć. To jest coś, co moglibyśmy

sami słuchać. Żeby sprawiło, ze wstaniemy i

wskoczymy w mosh czy zaczniemy machać głowami.

Jeżeli tak sie dzieje, to w tedy wiemy, że mamy do czynienia

z dobrym kawałkiem.

Bardzo mocno wierzymy w zasłużony sukces i tak

długo, jak będziemy pisać muzykę, która przysparza

nam radości i jak długo będziemy dawać z siebie

wszystko to wiemy, że cała reszta z czasem przyjdzie.

Jakieś ostatnie słowa?

Chcemy tylko podziękować wszystkim, którzy nas

wspierali przez te wszystkie lata. Bardzo doceniamy

wasze wsparcie!

Daria Dyrkacz

TORMENTER

51


Przemysł muzyczny to niezłe bagno

Amerykańska grupa muzyczna Leviathan stanowiła solidny, lecz niezbyt wyeksponowany,

filar progresywnej sceny metalowej w Stanach Zjednoczonych w latach dziewięćdziesiątych.

Choć ich debiutancki krążek to bez dwóch zdań bardzo dobrze uformowana

progresywną masa, tak każde późniejsze dzieło zawierało już w sobie bardzo dużo niebanalnych

i nieoczywistych motywów, których na próżno szukać w muzyce metalowej. Nawet tej

progresywnej. Aktualnie pieczę nad zespołem sprawuje John Lutzow spod którego ręki wychodzi

teraz praktycznie całość materiału grupy. Mogliśmy dzięki temu dowiedzieć się bardzo

wielu rzeczy na temat działalności zespołu, jego historii oraz poznać kolejne świadectwo

piętnujące bezduszność rynku fonograficznego. Poznaliśmy także dużo szczegółów dotyczących

prac nad najnowszym wydawnictwem grupy, czyli "Beholden to Nothing, Braver

Since Then". Aczkolwiek John trochę się plątał w zeznaniach, raz mówił, że nowa płyta jest

wyrazem jego walki z religią, chwilę później twierdził, że nie zamierzał wcale atakować jakiejkolwiek

z nich. Tak czy owak John nie skąpił nam wyjaśnień, dzięki czemu możemy do

głębi poznać szczegóły tego, co się działo, dzieje i będzie dziać w obozie Leviathan.

HMP: Album "Beholden to Nothing, Braver Since

Then" jest już kilka dni po oficjalnej premierze.

Założę się, że jesteś niezmiernie dumny z waszego

najnowszego wydawnictwa, gdyż muzycznie

jest ono bardzo dobrze przygotowane i ukształtowane.

Myślisz, że właśnie pobiłeś tą płytą

wszystkie swoje poprzednie albumy?

John Lutzow: Cieszę się, że mam szansę dosięgnąć

potencjalnych fanów Leviathan w Polsce. Owszem,

jestem dumny z nowego albumu. Włożyłem

w jego stworzenie naprawdę dużo emocji i pieniędzy.

Nowa płyta jest punktem kulminacyjnym i

ostatnim rozdziałem mego muzycznego życia. Podchodziłem

do tego przedsięwzięcia jak do ostatniej

rzeczy jaką kiedykolwiek zrobię. Dlatego zobligowałem

się, by sprawić żeby to nagranie było moim

najlepszym dziełem jakie kiedykolwiek zrobiłem.

Miałem wrażenie, że po "At Long Last, Progress

Stopped to Follow" zaniedbałem trochę zespół.

Naraziłem naszą reputację i naszą markę, przez

wydanie podrzędnego produktu. Kompozycje były

w porządku, jednak produkcja dźwięku była zrobiona

po łebkach i przez to obniżyła jakość albumu.

Nie mogę powiedzieć, by "Beholden To Nothing..."

był najlepszą płytą jaką kiedykolwiek nagrałem,

jednak jest ucieleśnieniem pracy mojego

życia, pełnym pasji, oddania i szczerości.

Do nagrania nowego albumu użyliście całej gamy

różnych instrumentów, nie tylko gitar, perkusji i

klawiszy. Skąd taka wizja?

Zawsze miałem słabość do instrumentów orkiestrowych.

Teraz w końcu mogłem je dodać do naszego

nagrania, gdyż w końcu mam dostęp do wspaniałych

muzyków. Kiedyś mogłem się posiłkować jedynie

samplami i dźwiękami z syntezatora. Wszystkie

partie skrzypcowe i altówkowe zostały zagrane

przez Rachel Segal. Chodziłem z nią przez jakiś

czas. Kilku jej przyjaciół z filharmonii z Kolorado

także nagrało parę partii, choć nie są wymienieni

w booklecie. Rachel jest skrzypaczką światowej

klasy, aktualnie gra w orkiestrze symfonicznej

w Finlandii. Wszystkie inne partie na pozostałych

dodatkowych instrumentach, w tym te na

etnicznych bębenkach, są zagrane przeze mnie.

Minęło już trochę czasu odkąd wróciliście na łono

metalowej sceny z "At Long Last..." w 2011 roku.

Wcześniej grałeś z Derekiem Blakiem w projekcie

Braver Since Then. Jak to się stało, że Leviathan

znów zaczął grać i funkcjonować?

Przywrócenie Leviathan do życia było swoistym

sprawdzianem tego, czy jesteśmy w stanie odnowić

szacunek jakim nasz zespół się cieszył na scenie

progmetalowej w latach 90-tych. W Braver Since

Then byliśmy w trzech piątych Leviathanem. Brakowało

nam tylko Jeffa Warda oraz pogodzenia

się z poprzednim frontmanem grupy, Ronem

Skeenem. Gdy już skontaktowałem się z nimi obydwoma

za pomocą Internetu, nie było to trudne by

na nowo poczuć chemię, która zaowocowała potem

serią wspaniałych koncertów.

Mógłbyś nam powiedzieć parę słów o twoim projekcie

muzycznym Braver Since Then? Kiedy został

on przez ciebie utworzony, czy udało wam się

coś nagrać i jak wygląda muzyka, którą ten zespół

grał?

Braver Since Then był od zawsze moim projektem

pobocznym. Był on miejscem, w którym mogłem

nagrywać materiał, który przerażał muzyków

z Leviathan. Do Leviathan dołączyłem w 1990

roku. Cały materiał był wtedy tworzony przez Roniego

Skeena. Dopiero po "Deepest Secrets Beneath"

mogłem wesprzeć zespół własnymi kompozycjami.

Większość słuchaczy może łatwo

stwierdzić, że część tego, co piszę nie jest normalnym

metalem czy rockiem. Kolejnym powodem do

założenia Braver Since Then była chęć pracy z

bliskimi mi przyjaciółmi. Na pierwszym albumie

Braver Since Then z 1994 roku śpiewa Derek

Blake. W tym czasie wiedzieliśmy, że Jack Aragon

nie będzie mógł pozostać na stanowisku wokalisty

w Leviathan. Pierwszy album Braver Since Then

więc był w gruncie rzeczy przesłuchaniem Dereka

na wokalistę w Leviathan. Ron dał mu szansę, jednak

Derek nie był jeszcze gotów do takiej roli. Dlatego

wtedy wybraliśmy na wokalistę Jeffa Warda,

był najlepszym możliwym wówczas wyborem. Musiał

tylko przeprowadzić się do nas z Teksasu, by z

nami grać. Inną zabawną rzeczą związaną z Braver

Since Then jest fakt, że materiał z każdego albumu

tego projektu był potem obecny na płytach Leviathan.

Takie utwory jak "Passion Above All Else",

"First Loves Forgotten", "Legacy Departing", "Born

Unto" oraz "Madness Endeavour" były z początku

odrzucane jako zbył słabe albo za mało metalowe

dla Leviathan. Gdy je nagrałem pod szyldem Braver

Since Then, Ron zmieniał zdanie. Zrozumiał

ich potencjał i dostrzegł drzemiące w nich emocje i

poprosił o ponowne ich nagranie na płytach Leviathan.

Jak wygląda aktualnie sytuacja z Braver Since

Then?

Część utworu tytułowego najnowszego albumu Leviathan:

"Beholden To Nothing, Braver Since Then"

zwiastuje połączenie moich dwóch zespołów. Ponieważ

jestem teraz jedynym twórcą utworów, nie

widzę potrzeby, by rozdzielać te projekty. Jestem w

pełni świadom, że moja twórczość może nie być

łatwa dla każdego. Liczba sprzedanych albumów

pokazuje, że Leviathan nie jest już tak chętnie kupowany

jak kiedyś. Wiem, że jest to spowodowane

po części tym, że moje utwory nie są łatwo przyswajalnym

metalem. Czasami się zastanawiam czy

robię coś nie tak lub czy tworzenie tak abstrakcyjnej

sztuki nie jest przejawem arogancji z mojej strony.

Jednak nie tworzę tego z zamiarem by się to potem

sprzedało. Pod koniec dnia jestem szczęśliwy z

tego co stworzyłem. "Beholden to Nothing..." niesie

tę pogoń za indywidualnością i celem. Potrzeba

niemałej odwagi, by nagrać coś o czym wiesz, że

może się spodobać tylko tobie. Odpowiadając na

twoje pytanie, Braver Since Then już nie istnieje.

Kto był odpowiedzialny za brzmienie na waszej

najnowszej płycie?

Ścieżki nagrywaliśmy w moim studiu w Aurora w

Kolorado. Miks został przeprowadzony w studio

Colorado Sounds w Denver, a mastering zrobił u

siebie w Teksasie Ty Tabor. Produkcją dźwięku zająłem

się osobiście z pomocą Dereka Blake'a, Jeffa

Warda oraz Martina Schrodera.

Czy sesja nagraniowa przebiegła raczej gładko?

Jedyną trudnością jaką napotkałem było wyczerpanie

emocjonalne. Spędziłem ponad 2000 godzin

nad tymi nagraniami. Przerabiałem wielokrotnie

niemal każdy aspekt każdego utworu. Podszedłem

do tego, jakby to miało być moje ostatnie nagranie

Foto: Leviathan

52

LEVIATHAN


jakie kiedykolwiek zrobię.

Czy teksty utworów podążają za jakimś określonym

motywem lub konceptem? Czy stanowią

spójną historię?

Jedyny motyw przewodni jaki się tu pojawia w kilku

utworach, to moja walka z religią. Pozostałe są

jedynie emocjonalnym wyrażeniem tego, co mi się

przydarzyło w życiu w ciągu kilku ostatnich lat.

Teksty bardzo mocno krytykują religie oraz wyznania.

Zdaje się, że głównie skupiają się na religii

chrześcijańskiej, nie poruszając zupełnie kwestii,

na przykład, islamu. Czy taki był twój zamiar, by

je ukształtować w ten sposób?

Nie zamierzałem, by ten album był atakiem na

jakąkolwiek religię. Starałem się być obiektywnym

i neutralnym jak to tylko było możliwe. Teksty pisałem

opierając je na swoich doświadczeniach, głównie

z religią chrześcijańską. Przez wiele lat uczyłem

się o wschodnich i zachodnich religiach w college'u.

Był taki moment w moim młodym życiu, w

którym miałem zostać księdzem katolickim. Religia

była największą areną walk w moim życiu. Poświęciłem

jej wiele lat i nigdy nie znalazłem w niej

żadnej duchowości. Osobiście uważam religię za

bardzo niepotrzebny i niszczący biznes. Wydobywa

z ludzi to, co najgorsze, a jednocześnie każda

religia chełpi się pomaganiem tym, którzy nie potrafią

pomóc sami sobie. Jako ludzkość powinniśmy

żyć dla siebie, w chwili bieżącej. Musimy być

uczciwi wobec siebie i burzyć wszelkie bariery, które

rodzą konflikty między nami. Traktowanie siebie

nawzajem z szacunkiem i uczciwością - to powinna

być nasza religia. Przepraszam za perorę.

Dlaczego postanowiłeś wstawić głos Witalija

Kliczki w jednym utworze?

Jestem wielkim fanem Kliczki. Ta jego wypowiedź

została umieszczona z wielu powodów. Po pierwsze,

jest to fragment wywiadu, w którym Witalij

mówi po niemiecku. Chciałem w ten sposób uhonorować

ten kraj. Niemieccy fani zawsze bardzo

nas wspierali. Po drugie, bardzo się utożsamiam z

tym, co on tam mówi. Identyfikuję się z tym. Przetrwał

najczarniejszy okres swojego życia i wyszedł

z tego lepszy oraz silniejszy. Mam nadzieję, że znalazł

też w tym swoje zbawienie.

Istnieje całkiem pokaźna grupka zespołów, które

używają nazwy Leviathan. Miałeś kiedyś jakieś

problemy z tym związane? Ktoś kiedyś pomylił

was z innym zespołem albo też straszył prawnikami?

Zabawną sprawą jest fakt, że przez całe lata dziewięćdziesiąte

Ron Skeen był właścicielem tej nazwy

i prawnie ją zarejestrował. Co jakiś czas trafialiśmy

na inne zespoły, które używały naszej nazwy.

Pisaliśmy zawsze do nich, że nie mają prawa by

publikować nagrania i wydawać albumów pod tą

nazwą. Po naszym rozpadzie w 1998 roku Ron nie

odnawiał patentu i nasze prawa wygasły. Ten death

metalowiec, Jef Whitehead czy też Wrest, jak

kazał na siebie mówić, zarejestrował swój zespół

pod tą nazwą. Był jej właścicielem aż do 2011 roku.

To był czysty łut szczęścia, że udało nam się

odzyskać prawa do tej nazwy. Musiałem zapłacić

sporo siana prawnikowi. Wiedziałem, że jeżeli chcę

iść naprzód z Leviathanem, muszę być w posiadaniu

pełnych praw do używania tej nazwy. Dlatego

wszystkie domorosłe Leviathany mogą już szukać

nowej nazwy. Ta jest zajęta. Poza tym, jaki inny

Leviathan wydawał płyty i merch od 1991 roku?

Większość ludzi wie, który Leviathan jest tym

prawdziwym (śmiech).

Zaprosiłeś Chrisa Lasegue oraz Jason Bodreau

do udzielenia się na nowej płycie. Jaka była ich rola

podczas sesji nagraniowej? Kto jeszcze gościnnie

wystąpił na "Beholden To Nothing..."?

Chris oraz Jason pracowali nad jednym utworem,

każdy z nich nad innym. Ich udział w tym przedsięwzięciu

był bezcenny. Poza różnymi perkusistami

oraz muzykami symfonicznymi wymienionymi

w booklecie, cała muzyka została nagrana przeze

mnie Jeffa oraz Dereka. Mogę także z dumą powiedzieć,

że razem z Jasonem i Chrisem pracuję

nad nowym albumem. Będzie to nowoczesny

shred. Akustyczne motywy fusion połączone z

jazzem, flamenco, folkiem, muzyką klasyczną oraz

doprawione do smaku progresją. Ten album to

moja nowa obsesja. Zostanie wydany pod koniec

2014 roku. Wtedy też powinno się ukazać nasze

koncertowe DVD oraz interaktywny music book.

Jestem podekscytowany tym, jaki potencjał ma ten

zespół. W mojej najbliższej okolicy nie ma popytu

na coś takiego, jednak jest wiele miejsc, w których

takie trio będzie witane z otwartymi ramionami.

"Beholden To Nothing" zostało wydane poprzez

Stonefellowship Recordings. Tak samo jak poprzedni

album. To są jedyne wydawnictwa tej

wytwórni muzycznej. Czyżby to była twoja

firma?

Tak, Stonefellowship Recordings to moja własna

wytwórnia. Założyłem ją by wydawać moje płyty z

Braver Since Then. Jeżeli chcesz wydawać własne

płyty, stworzenie wytwórni jest praktycznie czystą

formalnością. Wydałem także przez nią wszystkie

trzy albumy studyjne Braver Since Then, "Leviathan

Resurrected" oraz wznowienia starszych płyt

Leviathan.

Zanim Jeff Ward dołączył do zespołu, w Leviathan

śpiewał Tom Braden i Jack Aragon. Dlaczego

żaden z tej dwójki nie zagrzał miejsca na

dłużej?

Nigdy nie potrafiłem się dobrze porozumieć z Tomem

Bradenem. Zbyt duża różnica pokoleniowa.

Jack Aragon był wokalistą mego zespołu z liceum

Foto: Leviathan

- Tyrant's Reign. Ten zespół założył Jason Boudreau.

Jack był świetny, jednak miał pewne problemy

zdrowotne, które uniemożliwiły mu śpiewanie

w zespole. I tak był głównie gitarzystą. Cieszę

się, że Tom Braden dobrze sobie radzi w swoim

nowym zespole razem z Ty Tammeusem.

Wydałeś niedawno zremasterowane wydawnictwo

"Deepest Secrets Beneath & Leviathan EP".

Czy zamierzasz także wydać ponownie "Riddles..."

albo "Scoring the Chapters"?

Bardzo bym chciał. Póki nie ma wystarczającego

zapotrzebowania, nie jest to wykonalne finansowo.

Co takiego się wydarzyło w zespole, że w 1998 roku

Leviathan nagle zniknął z powierzchni ziemi?

Główną przyczyną, która stała za rozpadem zespołu,

były pieniądze. To jest już niemal standardowa

sprawa we wszystkich zespołach, które zaczynają

odnosić sukces. Byliśmy najlepszymi kumplami

pod słońcem po nagraniu "Scoring the Chapters".

Uwolniliśmy się wtedy także od kontraktu

z Century Media. Byli dla nas okropni. Myśleliśmy,

że z naszą reputacją jesteśmy w stanie samodzielnie

wydać płytę, mając przy tym nad nią

kompletną kontrolę. Przedsprzedaż szła znakomicie.

Niestety, gdy ukończyliśmy album, Century

Media postanowiło zagrać ostro. Zagroziło dystrybutorom,

że ich od siebie odetnie, jeżeli ci zgodzą

się kupować nasz album bezpośrednio od nas. Pogrążyło

to zupełnie sprzedaż naszego albumu i doprowadziło

zespół do ruiny. Wierzę, że gdyby Internet

wtedy był większy i bardziej popularny, to

udałoby nam się przeżyć ten okres.

Nagraliście "Night Comes Down" na kompilację

"A Tribute to Judas Priest: Legends Of Metal

Vol.II", które wydało Century Media w 1996

roku.

Century Media użyło tego utworu jako karty przetargowej.

Zaszantażowali nas. Można to tylko opisać

jako agresywne trzymanie za gardło. Czekali

tylko aż nagramy w studio ten jeden utwór Judas

Priest. Obiecali, że pokryją wszystkie koszty oraz

to, że nam zapłacą. Kiedy jednak skończyliśmy nagrania,

powiedzieli, że nic nam nie dadzą póki nie

podpiszemy z nimi długoterminowego kontraktu,

który dawał im także prawa do "Riddles...". "Riddles..."

zostało wydane zanim w ogóle zaczęliśmy

rozmowy z Century Media, koszty jego nagrania

pokryliśmy z własnej kieszeni. Do dziś nie dostaliśmy

ani grosza z tamtych albumów wydanych

przez Century. Przemysł muzyczny to niezłe bagno.

Skoro jesteśmy przy temacie kompilacji. Wasz

utwór "Paying the Toll" był obecny na dwóch wydawnictwach:

"Powermad 1997" Global Connections

oraz na "Warzone V" z 1998 roku, wydanego

przez grecki Metal Invader.

Wiedziałem tylko o samplerze z Powermada. Graliśmy

na tamtym festiwalu. Było fajnie.

Czy zamierzacie coś grać w Europie w najbliższych

miesiącach?

O ile będą jakieś propozycje koncertowe. Tutaj

wkraczacie wy. Jeżeli ktoś chce zobaczyć Leviathan

na żywo, proszę, molestujcie o to jakikolwiek

zespół planujący trasę, promotorów, organizatorów

festiwali i właścicieli klubów. Z chęcią będziemy

supportować inne zespoły. Jesteśmy gotowi by

wskoczyć do samolotu. Leviathan nigdy nie był

tak dobry i naprawdę czekamy na to, by pokazać to

reszcie świata.

Wielkie dzięki za czas jaki nam zgodziłeś się

poświęcić. Stay heavy!

Ja też dziękuję za zainteresowanie oraz za świetne

pytania.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

LEVIATHAN 53


Muzyka jako pierwsza, sława przyjdzie jako druga!

Młodzi Norwegowie z Unchained Beast zadebiutowali niedawno EP-ką "Guiding

The Lamb" - solidnym thrashowym, choć nie do końca, materiałem. Co prawda brzmienie

tej płytki pozostawia wiele do życzenia, jednak nie brak na niej momentów świadczących

zarówno o potencjale jak i ogromnym sercu muzyków do grania. Dlatego zadaliśmy kilka

pytań perkusiście grupy:

HMP: Zaczynaliście jako cover band Metalliki, a

co sprawiło, że postanowiliście pójść o krok dalej

i założyć Unchained Beast?

John-Vidar Antonsen: Wiosną 2010 roku wraz z

kilkoma przyjaciółmi zacząłem eksperymentować z

tą kapelą grającą kawałki Metalliki. Postanowiliśmy,

że nazwiemy się No Leaf Clover, tak jak

utwór z płyty "S&M" i zaczęliśmy próby. Brak perspektyw

i możliwości odbywania prób w sali zmusiły

mnie do kupienia kilku cyfrowych urządzeń i

umieszczenia ich w mojej piwnicy. Po jakimś czasie

w okolicach października doszliśmy do wniosku, że

granie Metalliki nam nie przystoi. Chcieliśmy czegoś

więcej. Zaczęliśmy tworzyć własne kawałki i

tak narodził się Unchained Beast!

Od początku założyliście, że to thrash kręci was

najbardziej i nadal będziecie go grać, ale już w

"Breaking The Law" czy "Run To The Hills" długo

przed tym, zanim dowiedziałem się czym jest ta

ciężka muzyka. Kochałem je. Wiem też, że Adrian,

podobnie jak ja, ma ogromne klasycznie heavy

metalowe podstawy - nie tylko kocha AC/DC,

ale także gra w trybutowej kapeli poświęconej tej

legendzie.

Określiłbym was zresztą bardziej mianem zespoły

stricte metalowego, nie thrashowego, bo

preferujecie raczej średnie tempa, bez szaleńczej,

thrashowej łupanki i ostrych przyspieszeń?

W moim odczuciu, thrash metal to coś znacznie

więcej niż szalone bębnienie czy łamiące kości riffy.

To nie jest koniec świata jeśli nasza muzyka nie

mieści się w kategoriach "thrash". Najważniejszą

rzeczą jest czuć muzykę i łączyć ją, znajdować drogę

pomiędzy jednym a drugim. Mamy etykietkę

Brzmienie "Guiding The Lamb" delikatnie mówiąc

nie powala, brakuje mu mocy i thrashowego

uderzenia, perkusja też brzmi bardzo syntetycznie

- to kwestia studia czy braku waszego doświadczenia

przy nagrywaniu?

Zdecydowaliśmy się na jedno z lokalnych studiów i

dostaliśmy dokładnie to, za co zapłaciliśmy. Chcieliśmy

uzyskać własne brzmienie, dlatego gitary mogą

brzmieć trochę surowo. Co do perkusji, to musieliśmy

użyć zsamplowanych dźwięków, bo gonił

nas czas. Talerze są jednak prawdziwe, sam je nagrywałem.

Jeśli kiedykolwiek zbliżymy się na tyle

blisko do tego, by wydać album, to nie będziemy

na niego skąpić pieniędzy!

Za to na koncertach pewnie wszystko brzmi już

jak należy?

Sądzę, że mogę mówić za cały zespół, więc kiedy

mówię, że jesteśmy kapelą koncertową, to należymy

do sceny na której się znajdujemy. Jest to zaskakująco

smutne, że wciąż jesteśmy tak oddaleni

od prawdziwej metalowej sceny. Rzadko dostajemy

szansę by gdzieś zagrać, a kiedy już się to udaje, to

dla niewłaściwej publiczności.

Macie pewnie więcej utworów niż te cztery, nie licząc

intro, zarejestrowane na "Guiding The

Lamb"?

Jak powiedziałem wcześniej, mamy wiele kawałków,

które na EP-ce się nie znalazły. W zasadzie,

mamy osiem numerów. Pozostałe są nadal w wersjach

demo, ale możecie ich posłuchać na naszym

soundcloudzie i youtubie.

Bywa, że sięgacie jeszcze po jakieś covery, czy też

koncentrujecie się już wyłącznie na autorskim

materiale?

Kiedy mamy szansę gdzieś zagrać, zawsze przyglądamy

się czyj numer możemy przerobić, by wypełnić

czas. Naszym celem jest pisanie własnych

kawałków, co ostatnio nie ma miejsca z powodu zawieszenia

działalności po wydaniu EP-ki. Wrócimy

jednakże za niedługi czas z nową porcją demówek!

pełni autorskim wydaniu?

Tak, jakkolwiek nie lubimy być szufladkowani do

jakichkolwiek kategorii, to musimy przytaknąć, że

thrash metal znalazł w naszych sercach szczególne

miejsce. W naszych późniejszych latach zakochaliśmy

się także w progresywnym metalu czy melodyjnym

death metalu, co jak sądzę znajdzie swoje

odbicie w naszej nadchodzącej twórczości! Nie wydaje

mi się, że odejdziemy od thrashowego brzmienia,

ale któż to na chwilę obecną wie?

To dlatego słyszę w waszych utworach również

wpływy tradycyjnego heavy metalu z lat 80-tych,

zwłaszcza w "Split Of Conscience" - to też

pewnie nie przypadek?

Tak, jak najbardziej. Wydaje mi się, że dla wielu fanów

heavy metalu "początkowym poziomem" zamiłowania

były takie grupy jak Iron Maiden czy

Judas Priest. Pamiętam jak sam zasłuchiwałem się

Foto: Unchained Beast

"thrashowej" kapeli, bo się tak czujemy, to jest to,

co nam najbardziej odpowiada.

Dopiero po trzech latach istnienia zespołu zdecydowaliście

się na nagranie debiutanckiej EP-ki -

tyle trwało kompletowanie materiału, zdobycie

funduszy na nagranie i wydanie tej płytki?

Mieliśmy dość materiału by zrealizować czteroutworową

EP-kę już na początku 2012 roku, a "Guiding

The Lambs" była w trakcie realizacji, jeszcze

zanim doczekała się tytułu. To był okres licznych

zmian, planowaliśmy na niej zamieścić "Fury Consumes",

nasz drugi kawałek z 2011 roku oraz "Spear

Of Vac" z 2012 roku, ale zostało to zawieszone ze

względów finansowych. Kiedy ostatecznie pojawiło

się światełko w tunelu, pracowaliśmy nad ostatnimi

szlifami i napisaliśmy "Split Of Conscience" specjalnie

na potrzeby tej EP-ki, więc będzie ona zawierać

przynajmniej jeden świeży i dotychczas nieznany

numer.

Zapewne koncentrujecie się obecnie na promocji

EP-ki i to jest waszym priorytetem na najbliższe

miesiące?

Dokładnie! Pracujemy nad tym by wypuścić ją w

świat, promować siebie i naszą debiutancką EP-kę

tak bardzo jak tylko będzie to możliwe w ciągu najbliższych

miesięcy. Działamy powoli, ale z całą pewnością

zbliżamy się do trybu pisania i będziemy

kontynuować prace nad nowymi numerami w nadchodzących

miesiącach!

Od powodzenia "Guiding The Lamb" uzależniacie

ewentualną karierę, czy też nie ma to dla was

dużego znaczenia i bez względu na okoliczności

będziecie grać dalej?

Naszym mottem zawsze było: "Muzyka jako pierwsza,

sława przyjdzie jako druga". Nawet jeśli

naszym celem jest dostanie się wyżej i zostanie profesjonalną

kapelą, która chce coś pokazać światu,

do czego jesteśmy zdolni, to nasza muzyczna pasja

zawsze będzie na pierwszym miejscu. Gdy tylko

będziemy wiedzieć, że to, co robimy jest dobre to

się tak stanie, a jak nie, to naprawdę nie dbamy o

to. Patrząc na naszą kreatywność i pracę mogę powiedzieć,

że nabiera to realnych kształtów i staje

się czymś, z czego będziemy dumni i będzie nas napędzać

wystarczająco do dalszego działania.

Czyli najważniejsza jest dla was muzyka, realizowanie

swej pasji, a cała reszta jest już tylko

miłym dodatkiem i następstwem tego, że kiedyś

postanowiliście grać?

Jasne, będziemy dalej tworzyć wspaniałą muzykę i

mamy nadzieję, że wszyscy ją polubicie tak bardzo,

jak my ją polubiliśmy!

Wojciech Chamryk &

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

54

UNCHAINED BEAST


z tymi ze standardami... ale nie można ich za to

winić.

HMP: Przedstawcie się polskim fanom!

Jimmy: Jestem Jimmy, jest też także Devon (z

którym założyłem zespół) i nasz nowy kolega na

basie, Kenny. Gdzieś tam są. Pewnie pijani albo

oglądają Netflix.

Gracie coś pomiedzy Motorhead a Venom z pewnymi

punkowymi wpływami. To jest to, co

chcieliście osiągnąć?

To był podstawowy wzór. Chciałem mieć zespół

inspirowany surowym, brudnym oldschoolowym

metalem z dużą ilością hardcoru i punka z aspołecznym

nastawieniem. Venom i Motorhead razem

z Warfare i zdecydowanie z Bulldozer - który

był inspiracją do nasze nazwy, Speedboozer - byli

jednymi z moich największych inspiracji dla brzmienia,

które chcieliśmy osiągnąć we wczesnych latach.

Może jesteśmy niechcianym dzieckiem Venom

i Fear? Wszyscy słuchaliśmy oldschoolowego

punka i hardcora, jak Sheer Terror i Poison Idea

- lista jest nieskończenie długa... dosłownie - w raz

z dłużą ilością metalu. Kochamy post-apokaliptyczne

filmy itd.

Po za innymi coverami, gracie też "Heavy Artillery"

Tank. Ten zespół również jest zakorzeniony

w waszych inspiracjach?

Tank był nasza inspiracją, tak. Uważaliśmy w tamtym

czasie, że scoverowanie jest dobrym pomysłem

na debiutancki album. Doszliśmy do wniosku, że

to byłoby zbyt oczywiste, żeby nagrać jakiś cover

Motorhead czy Venom, tym bardziej, że dość

często gramy ich na żywo.

Jest dla pijanych gości z nadwagą

Jeżeli ktoś myśli, że prawdziwy bunt w metalu już przeminął, to Amerykański Speedboozer jest

dowodem, że grubo się myli. Pełni nienawiści, piwa i miłości do muzyki, amerykanie dają jasno do zrozumienia

czym w życiu się kierują.

Nie myślicie nad nagraniem teledysku do najnowszego

albumu?

Myśleliśmy nad tym trochę, ale nie sądzę, żeby to

miało miejsce jeżeli mam być szczery. Jesteśmy ekstremalnie

leniwi i chyba najbiedniejsi ze wszystkich

zespołów jakie spotkałaś. Prawie nigdy nie robiliśmy

niczego produktywnego, po prostu nie obchodzi

nas to pod tym względem.

Dlaczego sprzedajecie koszulki tylko w rozmiarach

XL i M?!

Ponieważ Speedboozer i nasi fani są grubymi,

brzydkimi draniami! Żadnych chudych, wychudzonych

ciotowatych mięczaków! wszyscy jesteśmy

grubymi, stereotypowymi amerykańskimi kluchami!

Dostajecie wiele "hejtów" na facebooku za wasze

żarty itd. Co o tym myślicie?

Myślę, że to jest śmieszne! Wszyscy mogą spierdalać.

Nie jestem tu po to, by kogoś prosić, zawiązywać

znajomości czy zwoływać ufoludków. Myślę,

że scenę jest gównem i w większość fani to jedynie

narzędzia. Mogą całować mnie w moją południową

A co z koncertami? Planujecie jakieś w najbliższej

przyszłości? Jakieś trasy koncertowe?

Przeprowadzam się na zachodnie wybrzeże, wiec

regularne koncertowanie zacznie być trochę ciężkie.

Zagraliśmy nasz "pożegnalny" koncert w marcu

w Charlotte. Wciąż zamierzamy być aktywnym

zespołem i nagrywać. Koncerty na żywo raczej

odeszły... ale może uda się zagrać parę w między

czasie. Ale jeżeli kiedykolwiek zostalibyśmy poproszeni

o wzięcie udziału w festiwalu czy trasie,

zdecydowanie byśmy to zrobili. Ale przypadkowy

koncert? Nie tym razem. Jestem już zbyt wypalony.

Ci kretyni ze sceny wypruli całą moją zabawę

i radochę. Ofiary mody! Barany!

To co potem? Co z waszą przyszłością?

W powietrzu wisi kilka splitów z Intoxicated z

Niemiec oraz z Atomic Roar z Brazylii. Zobaczymy

co przyszłość przyniesie. Kiedy zobaczysz

jakiś grubasów toczących się z tyłkiem wielkości

zderzaka i obrażających wszystkich w barze - jak

będzie wojna na butelki pomiędzy perkusistą w

koszulce Hello Kitty a kimś pijanym z tłumu - to

wiedz, że jesteś na koncercie Speedboozer i nawet

się nie zorientowałaś. Jak zły kac... Chłopaki z

Boozer po prostu nie pozwolą ci odejść.

Motorhead, Venom, Tank... Czy NWoBHM

jest szczególną i ważną inspiracją dla was?

Jest zdecydowanie fundamentem tego co gramy.

Ale myślę, ze hardcore/punk jest o wiele ważniejsze

dla nas estetycznie i ideologicznie. Na początku

graliśmy tak fifty-fifty. Byliśmy i jesteśmy "metal

punkiem" nie thrash, nie speed itd. Gramy metal

punk. Punki grające metal... myślę, że pasuje to do

nas idealnie. Zostawię to w ten sposób.

Debiutancki album wyszedł dzięki EBM Records.

Jak to było? Oni znaleźli was, czy wy ich?

To była długa i ciężka droga do zrealizowania tego

albumu. Cześć materiału miał przynajmniej z trzy

lata zanim w ogóle został wydany. Nagraliśmy cały

album ale wyrzuciliśmy go bo nie był wystarczająco

satysfakcjonujący dla nas. Potem nagraliśmy to

znów w ciągu dwóch dni i zdecydowaliśmy działać

z tym bo po prostu chcieliśmy mieć już to wydane.

EBM skontaktowało się ze mną, kiedy natknęli się

na jednej z naszych kawałków na youtube. Jestem

dumny, że to zrobili i szczęśliwy z końcowych rezultatów.

Czytasz recenzje "Speedboozer''? Jak tak, to jak ci

się podobają?

Czytałem parę. Najbardziej lubię te, w których piszą

gówna na nasz temat i uważają, że jesteśmy

obrzydliwi. (Śmiech), generalnie wszyscy uważają,

że jesteśmy kiepskim cover bandem Morothead,

który mówi wszystkim żeby się pierdolili i grali jeden

riff bez przerwy... myślę, że to nie jest aż takie

dalekie od prawdy.

A co z tekstami? Powiedz nam coś o nich...

Ja pisze wszystkie teksty. Chciałbym powiedzieć ci

coś więcej, ale one same po prostu do mnie przychodzą.

Czasem z filmów, czasem z doświadczenia,

czasem z moich osobistych opinii. Inaczej, chciałem,

żeby do was przemówiło. Ostatnimi czasami

stałem się trochę bardziej gorzki niż jak pisałem te

teksy.

Foto: Speedboozer

dupę jeżeli nie rozumieją naszego poczucia humoru.

Słowami Paula Bearera: "Jeżeli wkurzę przynajmniej

dziesięciu ludzi, moja praca będzie dobrze

wykonana. Jeżeli więcej, zasługuje na oklaski".

Wygląda na to, że jesteście chłopakami, którzy

totalnie czerpią radość z rock'n'rollowego trybu

życia; imprezy, picie, palenie, dziewczyny...

Tak, można tak powiedzieć. Jesteśmy imprezowym

zespołem. Kochamy rozpierdalać, krwawić, walczyć,

pluć, niszczyć sprzęt, wszczynać bójki i robić

sobie wrogów (albo przyjaciół, z ludźmi, którzy to

"rozumieją"). Chaos i totalna wyjebka. Nie jestem

imprezowym zwierzem, żeby być z tobą szczery.

Bardziej aspołecznym pustelnikiem. Nie przejmuje

się ludźmi. Tak długo jak reflektory wciąż świecą...

Nie mamy się za dobrze z paniami... przynajmniej

Jakieś ostatnie słowa?

Speedboozer jest dla kluch, którzy nienawidzą

wszystkiego; antyspołeczne dranie! Speedboozer

jest dla brzydkich i dumnych. Speedboozer jest

dla pijanych gości z nadwagą, którzy twardo moshują

bez koszulki, strasząc do szpiku kości dziewczyny

we "wszyscy-ją-mają-wliczając-jej-matkę" koszulkę

Bathory z kozłem, z jej wychudzonym, ciotowatym

chłopakiem wciśniętym w róg sali. Prosimy

o hałaśliwa bójkę i zdecydowanie jesteśmy

czerwonymi karkami, bękartami piekła! Dajcie

nam wszystkie swoje pieniądze! Kupujcie nasz

merch! Kupujcie nasze albumy! Myślicie, że

robimy to z jakiegoś powodu?! Widowisko?! Nie,

nie chcemy wymieniać się demkami! Zniszczymy

twój klub jeżeli nam nie zapłacisz! A nawet jak

zapłacisz... To i tak zniszczymy!

Daria Dyrkacz

SPEEDBOOZER 55


Jak ich poznałeś?

Basistę poznałem jak byłem na trasie z innym zespołem

punkowo/deathowym - wszyscy z Kanady. A perkusistę

- tak samo - jak byłem na trasie z Toxic Holocaust.

Mięliśmy w tedy innego perkusistę ale jak zobaczyłem

Nicka, jego grę, to powiedziałem: "bierzemy

go, on jest niesamowity". Jesteśmy już razem chyba

cztery lata.

Te mroczne motywy są po prostu ciekawsze

W końcu. To jest to co ciśnie mi się na usta. W końcu Toxic Holocaust zawitał w

naszych skromnych progach niemal po trzyletniej przerwie. Amerykanie przybyli głosić nam

nowy, piąty studyjny album. Po nie najłaskawszym przyjęciu poprzedniej "Conjure and

Command", najnowsza "Chemistry of Consciousness" powoli zdobywa uznanie wśród recenzentów.

Pomimo półtorej godzinnego spóźnienia, w kąciku klubu, Joel Grind obdarował

mnie kawałkiem swojego czasu...

HMP: Jesteś teraz na trasie, jak przebiega jak dotąd?

Bo wiem że nabawiłeś się infekcji ucha...

Joel Grind: Jest w porządku, byłem u lekarki i dała mi

jakieś lekarstwa na to, więc powinno się polepszyć za

parę dni. Mam nadzieję. Nic nie słyszę na to ucho,

więc granie na żywo stało się trochę trudne. Ale jest ok,

to nawet nie boli jest po prostu trochę wkurzające.

Zauważyłam, że lubicie sie trochę zabawić na trasie.

Miałeś juz jakieś śmieszne sytuacje?

Cóż, każdy dzień jest po prostu komiczny. Chłopaki z

Exhumed są po prostu niemożliwi. Mamy kupę zabawy.

Każdej nocy jest coś nowego, dużo imprez. Ja teraz

musiałem trochę przystopować przez tą chorobę,

ale kiedy tylko wyzdrowieje to wracam się bawić

(śmiech).

Pomówmy o nowej płycie. Czytałeś już jakieś recenzje?

Staram się ich nie czytać za dużo bo mogą wywrzeć na

mnie w jakiś sposób wpływ. Jeżeli ktoś źle pisze o płycie,

to może zmienić to podejście muzyka na następnej

płycie. Dlatego zazwyczaj staram się nie czytać recenzji,

choć sporo osób wyraziło przychylne opinie o

"Chemistry of Consciousness" czym jestem trochę

zaskoczony. Nasza poprzednia płyta nie miała tak dobrych

recenzji. Wychodzi na to, że ludziom bardziej ta

przypasowała. Nie wiem, fajnie.

Na płycie jest "Wargasm", który przypomina mi trochę

Motorhead...

(Śmiech) tak, ale to kawalek L7! Znasz ten zespół?

Cóż.. nie (śmiech)...

To zespół składający się z samych dziewczyn z LA

gdzieś z 19-któregoś roku. Są trochę punkowe. Uwielbiam

je. Ale w sumie tak ten riff rzeczywiście trochę

przypomina Motorhead.

Ale czemu zrobiliście go jako bonusowy kawałek zamiast

zostawić go jako normalny?

Szczerze... sądzę, że nie za bardzo pasuje do całej płyty.

Myślę, ze ten cover mógł trochę zrujnować klimat,

więc stwierdziłem, że lepiej będzie wrzucić go jako bonusa.

Wyszedł teledysk z "Acid Fuzz". Powidz nam coś o

nim bo moim zdaniem jest bardzo fascynujący...

Taaak, to jest coś w rodzaju odjazdu po kwasie czy

LSD. Tak jest koleś, który jest pod wpływem dawki

kwasu i pojawiają się tam całe zło, które popełnił w

życiu, same koszmarne rzeczy. Na sam koniec popełnia

samobójstwo - rzuca się z okna - i jego ciało rozmazuje

sie na ziemi na kształt wyrazów "Acid Fuzz". Trochę

chore.

Czemu akurat ten kawałek? Co sprawiło, że go wybrałeś?

Stwierdziłem, ze jest najbardziej wizualny. Każdy tekst

opisuje coś, co widzisz i jak dla mnie akurat ten

najbardziej przypasował do teledysku. Od razu wiedziałem,

co chce w nim umieścić.

A co z okładką? Bo też jest dośc interesująca. Te

oczy w tle...

To sie wzięło z teledysku do "Acid Fuzz". Takie dziwaczne.

Właściwie to zabawne bo okładka jest wizualizacja

wszystkich tekstów z płyty. Posłuchaj ich i patrz na

okładkę. Wszystko współgra. To coś innego niż to co

zrobiliśmy z poprzednią płyta.

Wróćmy do przeszłości. Toxic Holocaust był twoim

projektem, dlaczego zdecydowałeś się zaangażować

w to innych ludzi?

Czułem, że osiągnąłem to co mogłem zrobić samemu i

miąłem kilka pomysłów, których nie mogłem zrealizować

sam. Potrzebowałem prawdziwych muzyków

(śmiech). Znalazłam ludzi o wiele lepszych od siebie,

którzy wzięliby udział w pisaniu kawałków. Kiedy ich

znalazłem do razu przypasowało, po prostu klikło. To

było pewne, że zacznie działać.

Twoje teksty dotykają przeważnie tematów o śmierci,

wojnach i morderstwach. Piszesz o tym bo to

lubisz, czy pasuje po prostu do muzyki?

To kwestia tego że jestem zafascynowany mrocznymi

stronami. Ale muzyka również po postu do tego pasuje.

Te mroczne motywy są po prostu ciekawsze. No i

śpiewanie o nich jest fajne.

Współpracujesz z Relapse Records. Jesteś usatysfakcjonowany?

Tak, zdecydowanie jestem. Ci kolesie są fantastyczni.

Kiedy nawiązaliśmy z nimi współpracę dostaliśmy dużo

wolności w tym co chcemy grać i z kim współpracować

- we wszystkim. Także, jestem bardzo usatysfakcjonowany.

Są również inżynierami więc to jest bardzo

ważne.

Wznawiają oni produkcje trzech płyt Toxic Holocaust

na winylach. Kogo to był pomysł, ich czy wasz?

Myślę, że obu stron. Ja chciałem wydąć to ponownie

ponieważ ludzie wydawali zbyt wiele pieniędzy na

eBay'u by je mieć ponieważ każde z nich było ciężko

znaleźć. Ludzie zawsze mnie o nie pytali, więc zdecydowałem

się wypuścić kolejną partię.

Masz jakiś swój ulubiony kawałek Toxic Holocaust?

Jeden jedyny?

Ciężko wybrać jeden kawałek... cały czas ewoluuje

(śmiech).

Nagraliście jedno DVD w waszej piętnastoletniej

karierze. Planujecie jakieś następne?

Póki co, żadnych planów, ale wiesz, nawet tamten nie

był zaplanowany. To było dziwne, bo kiedy przyjechaliśmy

do Brazylii ten koleś - promotor - powiedział

nam po prostu, że będą nagrywać DVD. Ale tak, w

przyszłości na pewno zrobimy jakieś DVD o wiele lepsze

niż tamto, z budżetem i tak dalej...

Zrobiliście split z Municipal Waste. To był pomysł

wasz wspólny?

Tak, wiesz, znamy sie z tymi kolesiami już kupę czasu.

Gramy bardzo podobnie więc stwierdziliśmy czemu

nie.

Widziałam na twoim instagramie, że miałeś Rat

Beer. Nie myślałeś o tym, żeby wydać serie takich

piw? Może nie zrobionych ze szczurów ale...

(Śmiech) to było zabawne - jeden gość przyszedł na

jeden z naszych koncertów i je nam dał. On sam je zrobił.

To był domowy wyrób. Smakowało bardzo dobrze.

Byłoby fajnie mieć własne, Toxic Beer. A ja uwielbiam

FotoŁ Toxic Holocaust

56

TOXIC HOLOCAUST


pić więc...

Kawałek "Bitch" był użyty jako soundtrack do jednego

z epizodów Sons Of Anarchy. Oglądałeś ten

serial?

Właśnie to jest w tym najlepsze, że tak! To było fajne.

Zapytali nas, czy mogą użyć naszego kawałka i mało

nie oszalałem (śmiech). Strasznie czekałem aż wyjdzie

ten epizod. Tak to było fajne, zwłaszcza, ze uwielbiam

oglądać takie rzeczy.

Wiem, ze jeden koleś z Breaking Bad zdeklarował się,

że na planie słuchają Toxic Holocaust zaraz obok

Slayera czy Metalliki.

Tak, to było bardzo interesujące bo powiedział to dla

Rolling Stones. Myślę, że to było przy okazji premiery

jakiegoś nowego filmu a ja widziałem zapowiedź

i tam jeden dzieciak właśnie miał naszą koszulkę. To

było genialne. Takie rzeczy są dziwne, po prostu nie

spodziewasz sie ich.

Oprócz Toxic Holocaust masz jeszcze inne projekty

jak Yellow Goat czy po prostu nazwane twoim nazwiskiem.

Słuchałam ich i musze przyznać, że wszystko

brzmi bardzo podobnie do siebie. Dlaczego nie

wydałeś tego po porostu pod jednym szyldem?

Tylko dlatego, że chciałem wrócić do korzeni Toxic

Holocaust, w którym grałem sam. W tych projektach

też tylko ja gram. Wiesz, nie chciałem, żeby to wywarło

jakiś wpływ na Toxic Holocaust, na jego relacje.

No i też chciałem to zrobić dla zabawy. Po prostu

coś napisać i nagrać. Zdecydowanie chciałem wrócić na

chwilę do demówki Toxic Holocaust. No i też nie

chciałem robić na tym pieniędzy. To było po prostu

tak bardziej dla siebie.

Myślisz nad nagraniem nowych kawałków pod szyldem

tych projektów?

Chciałbym! Mam parę kawałków, które może nagram

jak wrócimy z trasy kiedy będę miął czas.

W twojej muzyce bardzo łatwo usłyszeć punkowe

wpływy. Wychowywałeś się na tej muzyce?

Zdecydowanie! Słuchałem tego jak byłem nastolatkiem...

To jaki jest twój ulubiony punkowy zespół?

Discharge na przykład. Ale tak, te zespoły ukształtowały

sposób w jakim teraz słucham metalu. Kiedy

dorosłem już, słuchałem obu. Uwielbiałem metalowe

zespoły z punkowymi motywami. Takie punki ale metalowe.

Wiesz, krótsze kawałki wprost do celu, chwytliwe...

dlatego lubię miksować oba style.

A co myślisz o GG Alinie na przykład?

GG Alin? (Śmiech) uważam, że był szalony ale uwielbiam

jego muzykę. Zwłaszcza te wcześniejsze rzeczy.

Lubię sposób w jaki śpiewał. Jest fajny.

Grasz na wielu instrumentach, gitarze, perkusji, basie...

który z nich lubisz najbardziej?

Hmm... gitara. Jest mniej gówniana w moim wykonaniu

(śmiech). Nie jestem dobrym muzykiem. Nie jestem

ani trochę dobry na żadnym z nich. Ale najlepiej

czuję sie z gitarą. Zacząłem pisać na niej kawałki, wiesz

trochę ciężko pisać kawałki na perkusji...

Germański thrash w brazylijskim wydaniu

Brazylijska Nervosa to jedno z tegorocznych objawień sceny thrash metalowej.

Trzy dziewczyny z Sao Paulo promują właśnie debiutancką płytę "Victim Of Yourself", a jeśli

ich kariera będzie nadal rozwijać się tak dynamicznie, kto wie, gdzie zawędrują za kilka lat.

Basistka i wokalistka Fernanda Lira jest zdecydowaną optymistką co do dalszych losów grupy,

chętnie odpowiedziała więc na wszystkie nasze pytania związane z przeszłością i obecnymi

losami Nervosa:

HMP: Gracie totalny, oldschoolowy thrash z wpływami

death metalu. Nie było opcji, że pójdziecie w

innym kierunku, zaczniecie grać coś lżejszego czy

bardziej modnego?

Fernanda Lira: Hm, w ogóle! (śmiech). Gramy muzykę,

której lubimy słuchać, a wszystkie członkinie zespołu

są zagorzałymi fanami thrash i death metalu,

więc nie ma mowy, że mogłybyśmy grać cos innego.

Również posiadanie całkowicie żeńskiego thrash metalowego

zespołu było moim marzeniem, więc nie zamienię

go na nic innego!

Nawet kosztem mniejszej popularności? (śmiech).

OK., żarty na bok - dlaczego właśnie thrash? Je-steście

bardzo młodymi osobami, więc mamy do wyboru

dwie możliwości: albo doszłyście do tak brutalnego

grania przez lżejsze rodzaje metalu, albo też thrash

był waszą pierwszą muzyczną miłością i tak już zostało?

Trochę przywykłam do bycia biednym headbangerem,

więc… (śmiech). Urodziłam się i zostałam wychowana

w metalowym środowisku, więc od kiedy pamiętam,

byłam w kontakcie z metalem! Mój tata kocha bardziej

tradycyjny metal, więc to w naturalny sposób stało się

moją pierwszą ścieżką: zespoły jak Iron Maiden,

Black Sabbath, Kiss były moimi pierwszymi! Później,

kiedy byłam nastolatką, poznałam thrash metal, chyba

potrzebowałam jakiegoś agresywniejszego rodzaju metalu,

żeby dopasować to typowe buntownicze podejście

nastolatków! (śmiech). Od tego czasu thrash i death

metal stały się moimi ulubionymi gatunkami!

Co kręci was najbardziej w thrashu? Moc, energia,

bezkompromisowość czy coś zupełnie innego?

Po trochę z wszystkiego co powiedziałeś! Pierwsza myśl

o thrashu to uczucie, że tylko my, thrashowcy, wiemy

jak się czujemy! To walenie, ta energia, ta agresywność

sprawiają, że jestem pełna energii, dzięki nim

czuję się naprawdę dobrze i silna. Poza tym, rodzaj tekstów

w thrashu doceniamy chyba najbardziej: więcej

krytycznych tekstów, te rozważania o złych aspektach

ludzkości, o polityce, ciągłe kwestionowanie czegoś, lubię

to!

Musicie chyba uwielbiać Destruction, Kreator czy

Sodom, generalnie europejską scenę thrashową,

zwłaszcza z lat 80-tych?

Tak, ale to nie jedyne moje preferencje, nawet jeżeli

europejska ekstremalna scena metalowa wydaje się być

moją ulubioną. Doceniam też bardzo amerykański

thrash, który ma duży wpływ na mnie podczas komponowania,

prawdopodobnie da się usłyszeć trochę tego

również w naszej muzyce! Jest też dużo death metalu,

co chyba będzie jeszcze bardziej słyszalne na naszym

kolejnym albumie, ale jest dużo deathu, bo cała

nasza trójka go uwielbia!

Nie unikacie też jednak odniesień do zespołów amerykańskich,

momentami mamy też na "Victim Of

Yourself" death metalowe patenty, kłaniają się Obituary

czy Krisiun - od thrashu do death metalu niedaleka

droga, jak widać?

Nienawidzę, kiedy uprzedzam odpowiedź już we wcześniejszym

pytaniu! (śmiech). Masz całkowitą rację!

Obituary są dla mnie właśnie ogromną inspiracją, odegrali

bardzo ważną rolę w moim sposobie tworzenia

utworów Nervosy, tak samo jak Chuck Schuldiner i

Schmier! Kocham też sposób, w jaki Obituary potrafią

zabójczo mieszać thrash i death metal!

Zważywszy, że to wasz debiut, a sam zespół istnieje

niecałe cztery lata, a w tym składzie niewiele ponad

rok, to "Victim Of Yourself" brzmi bardzo dojrzale,

pominąwszy inne atuty tego materiału - sądzisz, że

dzięki temu udało wam się podpisać kontrakt z Napalm

Records?

Właściwie kontrakt z Napalm pojawił się wcześniej niż

"Victim Of Yourself". Zgłosili do nas na początku istnienia

zespołu, zanim wydałyśmy naszą pierwszą EPkę

i po zrealizowaniu naszego pierwszego klipu, co pomogło

rozpropagować informację o nas za granicą i tak

nas znaleźli! Od początku wierzyli w nasz potencjał i

to było dla nas kluczowe, żeby podpisać z nimi kontrakt!

Tak, masz rację mówiąc, że nasz debiut jest dojrzałym

dziełem, to chyba dlatego, że na pierwszej EPce

struktura utworów była już gotowa kiedy dołączyłam

do Nervosa, kiedy była jeszcze projektem! Oczywiście

dałam dużo pomysłów do tych kawałków, sugerowałam

i dokonywałam wielu zmian, tworzyłam teksty

i linie wokalu, ale struktura już była! Jeżeli chodzi

o nowy album, to kompletnie inna historia. Wszystkie

Wcześniej grałeś w Grave Mistake i w The Rapist.

Jak wspominasz ten okres?

Cóż, byłem strasznie młody, to były takie początki.

Było tam kupa zabawy. Wiesz, nie graliśmy żadnych

koncertów, po prostu spotykaliśmy sie, graliśmy muzykę

którą lubiliśmy i dobrze się bawiliśmy. Moim

zdaniem zawsze tak powinno być. Teraz muzyka stała

się bardziej biznesem. Takim oziębłym. Cały czas widzę

ludzi robiących to tylko dla kasy. Więc patrząc na

to z perspektywy czasu, było bardzo fajnie. Po prostu

spotykać się ze znajomymi i grać.

Na zakończenie, jakie są wasze plany na najbliższą

przyszłość?

Po tej trasie jedziemy do Australii a potem tu wracamy

na, między innymi, Hellfest. Nie sądzę byśmy mieli

coś w Polsce póki co... ale nie wiem, będziemy na kilku

festiwalach i to wszystko. No i po tym bierzemy trochę

wolnego czasu by się zregenerować po trasach. Wiesz...

odwyk (śmiech).

Daria Dyrkacz

Foto: Napalm

NERVOSA

57


kompozycje są całkowicie stworzone przeze mnie i Prikę

(Amaral, gitara - przyp. red.), jesteśmy głównymi

kompozytorkami. Każdy utwór nosi znaki mnie i Priki,

ma nasze pomysły i wpływy, myślę więc, że na tym

albumie ludzie mogą usłyszeć prawdziwe brzmienie

Nervosa!

I naprawdę nie domagali się przebojowego singla czy

melodyjnej ballady? (śmiech)

W ogóle! Napalm jest wspaniałą wytwórnią, a jednym

z elementów jakie pomagają jest ich elastyczność,

wszechstronność i cierpliwość. Oczywiście bazując na

swym wieloletnim doświadczeniu, którego my oczywiście

nie mamy, sugerują wiele rzeczy, które mogłyby

poprawić i sprofesjonalizować zespół! Od strony muzycznej,

nigdy nie mówią nic z tym związanego, nigdy

nic nie sugerują. Chyba dokładnie wiedzą jaki jest nasz

potencjał i czego chcemy, w związku z tym, dają nam

wolną rękę i możemy robić co chcemy. Mamy od nich

pozytywne wsparcie, chyba mieli w tym rację. (śmiech)

To dobrze, bo "Into Mosh Pit", "Deep Misery" czy

"Death" mówią same za siebie - chyba się nie pomylę

obstawiając, że komponujecie i dopracowujecie

utwory na wspólnych próbach?

To zależy co masz na myśli! (śmiech). Żartuję! Tak,

wszystkie piosenki są dziełem grupowym i naturalnie

pracujemy wszystkie trzy podczas tworzenia! Ja wpadam

na riff, Prika rzuca pomysłami jak go ulepszyć,

razem myślimy jak znaleźć pasujący fajny rytm perkusji

i wszystko zaczyna działać, albo na odwrót -

Prika wpada na riff, ja go uzupełniam, itd. Napalm

nigdy nie zakłócał procesu tworzenia, ani nie prosili o

wcześniejsze posłuchanie czegoś, ani nic w tym stylu.

Tworzenie to nasza działka, tylko my i muzyka!

A wspomniany "Death" stał się przy okazji waszym

promocyjnym, opatrzonym teledyskiem singlem -

zależało wam na tym, by to właśnie taki klasyczny w

110 % numer stał się wizytówką płyty?

Dzięki za komplement! (śmiech). Byłyśmy bardzo ostrożne

i spędziłyśmy dużo czasu nad wyborem jaki

powinien być singiel do klipu, słuchałyśmy wszystkich

piosenek szukając ich dobrych i złych aspektów jako

singla i wszystkie zgodziłyśmy się na "Death"! Podejrzewam,

że to dlatego, że byłoby miło zrobić coś wizualnego

na podstawie tekstu i też dlatego, że ma w sobie

wiele elementów wspólnych z naszymi innymi utworami,

takich jak chwytliwe riffy i refreny, melodyjne solówki,

miażdżące thrashowe przyspieszenia. Wszystkie

zgodziłyśmy się więc, że będzie świetnie reprezentować

cały album! Cieszymy się, że ludziom się spodobała,

bo to był bardzo trudny wybór!!

Słucham po raz kolejny "Victim Of Yourself" i zastanawiam

się, czy ta płyta byłaby tak atrakcyjna bez

udziału i wkładu Pitchu Ferraz, wydaje mi się, że nie?

Nie wiem! Pichu Ferraz była brakującą częścią zespołu.

Jest najbardziej utalentowaną kobietą perkusistą jaka

znam i zasługuje na to, żeby korzystać z wszystkiego

co stanie na naszej drodze, przez jej oddanie dla

instrumentu i długa grę… Jednak na albumie Amilcar

Christófaro z Torture Squad nagrał całą perkusję, bo

zbliżaliśmy się do ostatecznego terminu z kontraktu,

żeby zacząć nagrywać album, a w tym czasie Pitchu była

w zespole, ale dopiero ją testowałyśmy kiedy zaczęliśmy

nagrywać album, więc nie była w stanie tego zrobić.

Amilcar znał wszystkie utwory, bo grał z nami

dwa koncerty, kiedy nasz poprzedni perkusista nas

opuścił. Był pierwszą opcją, żeby zdążyć z nagraniem

na czas - jak nam powiedział, zrobił to, żeby thrashowa

maszyna się nie zatrzymała i jesteśmy mu za to wdzięczne!

Jednak teraz Pitchu może grać wszystkie kawałki

w sposób w jaki on je nagrał, a niektóre z nich nawet

lepiej, bo wkłada w nie swoje własne elementy i inspiracje!

Ma stopę perkusisty i jest największą "atrakcją"

naszych koncertów!

Czy to prawda, że dość długo szukałyście kolejnej

perkusistki?

Tak, to prawda! Naprawdę ciężko jest znaleźć utalentowaną

ekstremalnie metalową perkusistkę, która chce

i dołącza do zespołu w taki sposób jak tego potrzebowałyśmy.

Było to więc trudne zadanie i zajęło nam

trochę czasu, zanim znalazłyśmy idealną osobę. Dlatego

Amilcar nagrywał perkusję, bo nie mogłyśmy znaleźć

nikogo, kiedy musieliśmy nagrywać! Jest wiele dobrych

perkusistek, a ja znam prawie wszystkie grające

metal i wspieram je, ale jeżeli nie są w zespole, są zaangażowane

w inne projekty. Dlatego było nam naprawdę

ciężko! Cieszę się jednak, że na czas pomyślałyśmy

o Pitchu, bo jest dla nas jedyna! Dokładnie tym,

czego potrzebowałyśmy!

58 NERVOSA

Nie rozważałyście w takiej sytuacji przyjęcia do zespołu

mężczyzny - perkusisty?

Nawet przez sekundę nie przyszło mi to do głowy. Prika

raz to zasugerowała, na wypadek gdybyśmy nie

znalazły kobiety, ale to zawsze była ostateczna, ostateczna,

ostateczna, ostateczna, ostateczna opcja, bo wiedziałam,

że ją znajdziemy! I kiedy wspomniałam o Pitchu

wiedziałam, że będzie idealna. Zaczęłam z nią

rozmawiać i wręcz ją dręczyć! (śmiech). Kiedy zrobiłyśmy

razem pierwszą próbę czuła, że to było dokładnie

to, czego zawsze szukała, więc byłam bardzo zadowolona!

Myślę jednak, że warto było poczekać, co potwierdza

"Victim Of Yourself". Mamy też na tej płycie szczególny,

bardzo brutalny, wręcz death/thrashowy numer

"Uranio em nos" - jedyny zaśpiewany po portugalsku.

Dlaczego wyróżniłyście w ten sposób akurat

ten utwór - to wasz hołd czy ukłon w stronę fanów z

Brazylii?

Dokładnie! Prika stworzyła tekst, a ja zaadaptowałam

go do utworu i melodii, nie wiem o czym myślała tworząc

słowa, ale jak dla mnie, to hołd dla naszego domu

i sceny metalowej, z której pochodzimy! Jesteśmy bardzo

dumne z bycia częścią tak bogatej i mocnej sceny,

a hołd dla niej byłby wspaniałą rzeczą! Jestem też wielką

fanką Ratos de Porao. Są mistrzami w wykonywaniu

ekstremalnych kawałków po portugalsku, więc zawsze

się nimi trochę inspiruję śpiewając ten utwór.

Warto było spróbować zrobić jedną piosenkę po portugalsku!

Kiedy słucham "Into Mosh Pit" nie mogę oprzeć się

przekonaniu, że takie sytuacje dość często zdarzają

się na waszych koncertach?

(Śmiech). Masz całkowitą rację! Właściwie tworząc tekst,

w którym użyłam dwadzieścia tytułów albumów

thrashowych i EP-ek, chciałam i zdecydowałam się oddać

hołd temu, co dzieje się podczas każdego koncertu

thrashowego: moshpit! Myślę, że to tradycyjny aspekt

każdego koncertu thrash, więc zdecydowałam się oddać

hołd tej cudownej rzeczy! (śmiech) Bo jaki thrasher

nie ma do opowiedzenia jakiejś pięknej pit historii,

co? Pomyślałam więc, że kiedy jakiś thrasher przeczyta

tekst, od razu będzie się identyfikować z tym utworem!

Pewnie staracie się grać tak często, jak to jest tylko

możliwe?

Tak, obecnie przedstawiamy na żywo nasz cały album,

żeby go promować i pokazać utwory publiczności w

najlepszy możliwy sposób: na żywo! Mogę ci powiedzieć,

że ludzie zawsze dobrze reagują na te kawałki,

szczególnie dlatego, że sporo ich przed nimi podburzam!

Zawsze mówię: "ten song opowiada o mosh pit,

więc chcę zobaczyć go zaraz przede mną, jak największy!",

albo coś takiego! (śmiech). Refren jest również

bardzo chwytliwy, za drugim razem, kiedy go gramy,

nawet jeżeli ktoś nie znał go, kończy się na tym, że

wszyscy śpiewają razem!

Miałyście już okazję wystąpić poza granicami Brazylii

- pokusicie się o porównanie fanów thrashu w

różnych krajach?

Niestety jeszcze nie! Jeździłyśmy dużo po Brazylii, ale

do końca roku w końcu wyjedziemy poza nią, bo będziemy

mieć trasy po Ameryce Południowej, Środkowej

i Północnej, a również po Europie! Nawet bez grania

w innych krajach mogę spróbować ich porównać.

Bazując na tym co mówili mi przyjaciele z innych

zespołów! Fani z Ameryki Południowej wydają się być

największymi pasjonatami, bo koncerty metalowe

tutaj, w porównaniu do tras w Europie i Ameryce Północnej,

są rzadkie! Myślę, że to wszystko co mogę powiedzieć,

wolałabym oprzeć się na własnych doświadczeniach

za kilka miesięcy. (śmiech)

Koncerty w Europie to pewnie jeszcze odległa przyszłość,

ale pewnie gdyby nadarzyła się taka okazja -

chętnie z niej skorzystacie? Dodam, że fani metalu w

Polsce cieszą się opinią jednych z najlepszych na

świecie, może więc przy jakiejś okazji odwiedzicie i

nasz kraj?

Właściwie nie tak daleka, bo mamy umowę z europejską

agencją bukującą, która już pracuje nad zaplanowaniem

dla nas trasy po Europie i może się to zdarzyć

do końca roku, albo na początku następnego! Oczywiście

chcemy, żeby na trasie znalazła się też Polska, kocham

waszą scenę metalową, szczególnie zespoły Vader

i Behemoth, które są wśród moich najbardziej

ulubionych. Niektórzy moi przyjaciele mówili, że koncerty

u was były najbardziej szalone. Nie mogę się już

doczekać i mam nadzieję, że wkrótce się to stanie!

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

HMP: Witam was, chciałbym wam na wstępie

pogratulować znakomitego albumu jakim bez wątpienia

jest "Ultima Ratio Regis". Czy trudno

było nagrać tak udany album?

Blumi: Bycie kreatywnym jest zawsze trudnym

procesem i wymaga wiele od zespołu. Jednak, wkładamy

dużo wysiłku w tworzenie i próbujemy z całych

sił, żeby nasz każdy nowy album był lepszy.

Jakie opinie na temat waszego nowego dzieła napływają

do was? Pojawiają się jakieś negatywne?

Ogólnie recenzje są bardzo pozytywne, a niektóre

mówią, że to nasz najlepszy album. Docierają do

nas również głosy, które mówią, że niektóre utwory

w pewnym sensie nie są udane. Myślę, że to normalne,

bo im dłużej zespół istnieje, tym bardziej

krytycznie na niego patrzą.

Możecie zdradzić co oznacza tytuł "Ultima Ratio

Regis" i skąd go wzięliście?

Łacińska sentencja "Ultima Ratio Regis" była

wyryta na pruskich pistoletach z XVIII i XIX wieku.

Znaczy to mniej więcej: "Skrajność, ostatnia

możliwość króla", "ostateczna broń króla" lub "ostateczny

argument króla". Nie mniej ważna jest maskotka

na okładce, "ostateczna broń": rycerze stojący

w pobliżu wyglądają niesamowicie, pokornie i

są pełni strachu przed nim: potężnym, najbardziej

brutalnym, najwyższym, który jest tak silny, że nawet

król unika uwolnienia go, ponieważ jest ostatecznością,

nie można go kontrolować i zawsze istnieje

możliwość, że mógłby zniszczyć nawet króla.

A gdybym wam powiedział, że to wasz najlepszy

album i najbardziej dojrzały, to jakbyś się do tego

odniósł?

Z mojego punktu widzenia, nawet przyznałbym ci

rację. Jednak takie oświadczenia są zawsze trochę

trudne, bo nie możesz ignorować tego, że dla każdego

zespołu, pierwsze wydawnictwo zasługuje na

status kultowy. Dlatego, wszystkie następne albumy

zazwyczaj nie mogą doświadczyć tego samego.

Dobra, płyta zawiera dziesięć kompozycji i właściwie

każdy z nich to hit. Zaczyna się znakomicie

bo od melodyjnego "Confession Save Blood".

Utwór zakorzeniony w NWOBHM, Judas Priest

i Iron Maiden. Czy zgodzisz się z tym?

Interesujące, że słyszysz te zespoły w "Confesion

Saves Blood". Będziesz na pewno zaskoczony, kiedy

powiem, że raczej jest to odbitka Metal Church.

Tak czy inaczej, dla mnie "Confession Saves

Blood" jest typową kompozycją Metal Inquisitor,

która najlepiej nas odzwierciedla.

Skoro jesteśmy przy wpływach innych kapel. To

jakie zespoły miały na was największy wpływ i

czego słuchacie obecnie w wolnej chwili?

Jak można się spodziewać, największy wpływ miała

i nadal ma na nas era NWOBHM. Jednak zostałem

również naznaczony przez klasyczny styl Bay

Area. Lubię bardzo oba style, bo zawierają w sobie

pewnego rodzaju rock and roll i brzmią zdecydowanie

fajniej i melodyjniej niż inne style metalu.

Dzisiaj po części nadal używam tych elementów…

no dobra, w większości!

Łatwo przychodzi tworzenie takich hitów jak

"Burn Them All"?

Nigdy nie jest łatwo napisać dobry kawałek. Podstawowy

riff do "Burn Them All" jest bardzo stary,

a odkryłem go na nowo na starej kasecie, której

używałem do nagrywania jakichś spontanicznych

pomysłów. Naprawdę go lubię, jest prosto skomponowany,

a główna melodia szybko wpada w ucho.

Jak tym razem przebiegał proces komponowania i

kto odegrał kluczową rolę jeśli chodzi o tworzenie?

Proces komponowania jest taki sam jak zawsze. W

domu opracowuję całą kompozycję, włącznie z meodią

wokalu. Podczas prób, każdy w zespole zostaje

zaangażowany i oczywiście podsuwa własne pomysły.

Spontaniczne utwory, które wyłaniają się

podczas prób

Jednym z moich ulubionych kawałków z nowej

płyty jest "Call The Banners", który jest jednym


Konkurencja w dzisiejszych czasach jest silna,

jeśli chodzi o wasz styl grania, wystarczy spojrzeć

na Skull Fist czy Enforcer. Czy ciężko było

odnaleźć swój styl?

Myślę, że nie brzmimy zbyt podobnie do tych zespołów.

Od samego początku wolałem iść własną

drogą. Jeżeli dobrze pamiętam, to pojawili się zaraz

po nas. Są jednak wspaniałymi zespołami z niewiarygodna

mocą na scenie.

zespołu przybliżył nam gitarzysta Blumi.

z waszych najlepszych utworów. Zgodzisz się z

tą opinią?

Tak, w rzeczy samej! Mnie też wydaje się, że "Call

The Banners" stało sie najlepszym kawałkiem na

albumie. Mieliśmy z nim jednak wielki problem, bo

nie chciał brzmieć naprawdę dobrze i miał raczej

słabą chwytliwość. Krótko przed wejściem do studia

pojawiła się genialna myśl i nagle ta kompozycja

zaczęła brzmieć całkowicie inaczej… i mimo

wszystko dobrze.

…Będąc pod wpływem NWOBHM…

W roku 1998 powstał Metal Inquisitor, czyli kolejny bardzo udany niemiecki

band, który pokazał jak solidna jest ta scena metalowa. Nagrali już cztery albumy i każdy z

nich to dobry przykład, że wciąż można odkrywać nowe horyzonty w heavy metalu opartym

na patentach z lat 80-tych. Fani NWOBHM, Judas Priest czy Saxon będą zadowoleni. Zarys

Macie na koncie cztery albumy. Który z nich jest

dla was najważniejszy? Który jest w/g was najlepszy

i dlaczego?

Najważniejszym albumem dla nas było na pewno

"Doomsday for the Heretic". Z naszym drugim

wydawnictwem, dostaliśmy się na szczyt rock'n'rolla

i wtedy byliśmy w stanie zdominować inne zespoły

w prasie. Być może jest to jak dotąd nasz najlepszy

album. Jednak, powinni chyba o tym zdecydować

fani.

Jakie macie plany przyszłość? Czy jest pomysł na

kolejny album?

Będziecie zaskoczeni, ale prawdę mówiąc mamy

już pomysł na kolejną okładkę i nawet przygotowaliśmy

tytuł piątego albumu. Oczywiście nie mogę

wam o nich nic powiedzieć. Jeżeli chodzi o nasz

nowy album, to prawdopodobnie zostanie wydany

za granicą z inną okładką.

Wielkie dzięki za poświęcony czas! Macie wiadomość

dla polskich fanów Metal Inquisitor?

Z kolei "Bounded Surface" brzmi jak utwór wzorowany

na twórczości Judas Prtiest. Czy taki był

zamiar?

Znowu interesujące, jak odbierasz ten utwór. Również

lubię te bardzo proste riffy bez fanaberii w

"British Steel", a jeszcze bardziej w "Point Of Entry".

Jednak mimo wszystko, w "Bounded Surface"

częściowo dużą inspiracją był Dio. Cóż, prawdopodobnie

bardzo dobrze udało nam się napisać ten

kawałek, skoro tego nie słyszysz.

Foto: Massacre

Nie macie też problemów z tworzeniem szybszych

utworów co dowodzi "Self-Deniel" i co jest

ciekawe nie bawicie się tutaj w ballady czy nie

potrzebna zwolnienia. Czy nie mieliście pomysłu

na balladę, czy chcieliście zrobić czysto metalowy

album?

Czy "Second Peace of Thorn" nie jest pewnego rodzaju

balladą? Przynajmniej jest bardzo niezwykła

wśród innych z naszego ostatniego albumu, "The

Path of the Rightous Man". Może w ten sposób

próbujemy zwolnić. Cóż, "Self-Denial" odwołuje się

to typowego stylu Bay Area, który według mnie

ma w sobie dużo wpływów wczesnego NWOBHM.

Nie kryjecie też swoich inspiracji Iron Maiden o

czym świadczą dwa ostatnie utwory czyli "The

Pale Messengers" i bardziej epicki "Second Peace

of Thorn". Jak się do tego odniesiecie?

I znowu, bardzo interesujące, bo "The Pale Massenger"

jest po części inspirowany starym Judas Priest

z lat 70-tych, albo może powinien być. Nie jesteś

pierwszą osobą, która słyszy coś kompletnie innego

niż ja.

Jakie utwory zagracie na koncertach? Przewidujecie

jakieś niespodzianki?

Na naszych koncertach zawsze gramy najlepsze kawałki

z każdego albumu. Z niespodziankami lepiej

się wstrzymać. Pamiętam koncert, kiedy graliśmy

nasz cover "Invader", Judas Priest. Niestety, nikt

nie go rozpoznał i reakcja była bardzo wyciszona.

Czy zamierzacie odwiedzić Polskę w celu promowania

waszego nowego albumu?

Były takie czasu, wiele lat temu, że byliśmy zaproszeni

do Polski, ale niestety nic z tego nie wyszło.

To była również jedyna prośba, która kiedykolwiek

dostaliśmy z Polski. Byłbym naprawdę

szczęśliwy, gdyby zainteresował się nami jakiś organizator.

Dobra teraz powiedzcie jak powstał zespół? Czyj

był to pomysł? Dlaczego akurat heavy metal w

stylu lat 80-tych, a nie np. hard rock?

Metal Inquisitor założyliśmy razem z Tormentorem

z Desaster w 1997 roku. Początkowo miał to

być tylko mały projekt, ale Tormentor powiedział,

że zna dwóch gości, El Rojo i KronoSa, żeby zespół

był pełny. Mieliśmy szczęście znaleźć właściwych

ludzi we właściwym momencie. W 2000 roku

Tormentor nie mógł zostać w zespole ze względu

na jego główny zespół, Desaster. Uznaliśmy Havoca

za godnego następcę, a T.P. na gitarze rytmicznej

dopełnił zespół. W 2010 roku, Cliff Bubenheim

dołączył do nas, żeby zając się gitarą basową.

Pamiętam, że pod koniec lat 90-tych, wiele zespołów

true metalowych pojawiało się i wydawało się

mi, że scena metalowa rozwija się w kierunku jakiego

nie znoszę. W ten sposób, Metal Inquisitor był

dla mnie pewnego rodzaju ruchem opozycyjnym.

Chciałem pokazać scenie, jak powinien brzmieć

metal.

W waszej muzyce słychać NWOBHM czy to

kolejna wasza inspiracja? Jakie zespoły najbardziej

cenicie jeśli chodzi o NWOBHM? Polecacie

coś ciekawego?

Brytyjski styl gry jest nawet najważniejszą podstawą

dla muzyki Metal Inquisitor. Znacząco się

różni od amerykańskiego stylu i jest grana lżej z

rzadkimi, chwytliwymi melodiami. Myślę, że Saxon

wpłynął na mnie najmocniej, nawet jeżeli

dzisiaj już nie lubię ich słuchać. Moim najbardziej

ulubionym zespołem NWOBHM jest Witchfynde.

Napisali tak wiele dobrych kawałków, ale nigdy

nie zaszli daleko, ani nie stali się w jakiś sposób sławni.

Mogę tez polecić Hellanbach, świetne utwory,

ale nagrane w bardzo zły sposób. Ciężko się

tego słucha.

Jeżeli jest ktoś zainteresowany zarezerwowaniem

dla nas przyjazdu do Polski, nie krępujcie się i

skontaktujcie się z nami.

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Anna Kozłwska

METAL INQUISITOR 59


Bycie zblazowanym nastolatkiem nie opłaci rachunków

Szkocki Amok po pięciu latach przerwy przybywa ze swym drugim studyjnym albumem. W

błędzie są ci, którzy skreślili już ten zespół, gdyż ta kapela dalej aktywnie działa. Nie jest to typowy

przedstawiciel tej tak zwanej Nowej Fali Thrashu, gdyż Amok inkorporuje do swojego brzmienia także

trochę inne motywy niż tylko oldschoolową rąbankę zerżniętą z Kreatora, Nuclear Assault, Exodus,

Whiplash i innych starych wyjadaczy z lat osiemdziesiątych. W naszej rozmowie padły bardzo ciekawe

spostrzeżenia i interesujące informacje dotyczące kwestii muzyki metalowej i związanej z nią aspektów.

Dowiedzieliśmy się także, co aktualnie porabia zespół po niedawnej premierze swego ostatniego albumu.

Jak zapewne zauważycie chłopaki są niezmiernie dumne ze swego nowego działa i wręcz kipią chęcią

podzielenia się z nim z każdym maniakiem thrash metalu.

HMP: Dla tych, którzy nie są zaznajomieni z nazwą

Amok, mógłbyś powiedzieć parę słów wstępu o waszym

zespole?

Calum Henderson: Jesteśmy thrash metalową kapelą

ze Szkocji i jesteśmy obecni na scenie metalowej już

całe dziesięć lat. Wydaliśmy dwa albumy, "Downhill

Without Brakes" oraz "Somewhere in the West" poprzez

niemiecką wytwórnie Witches Brew. Thrash

metal to nasze korzenie, jednak nie jesteśmy zespołem,

który jest jakąś tam imitacją. Rozwijaliśmy się przez

ostatnie dziesięć lat i wykształciliśmy własne charakterystyczne

brzmienie, z którego jesteśmy szczególnie

dumni. Mam nadzieję, że spodoba wam się nasza muzyka!

Minęło całkiem sporo czasu od waszego debiutanckiego

krążka. Dlaczego drugi album został wydany

dopiero po pięciu latach?

Keith Henderson: Za tym stoi lenistwo zmieszane z

naszymi osobistymi zobowiązaniami! Po wydaniu

"Downhill..." musieliśmy skoncentrować się na naszych

pracach i nie mieliśmy już tyle czasu, by grać!

Był to okres swojego rodzaju stagnacji. Nie nauczyliśmy

się wielu nowych utworów, a także nasze koncerty

stały się trochę zbyt nużące. Ta przerwa jednak w

końcu odbiła się na nas korzystnie. Zrozumieliśmy jak

bardzo kochamy grać i jak bardzo brakuje nam zespołu

i przez to postanowiliśmy wrócić, kopiąc i wrzeszcząc!

I to nie tylko z nowym albumem, lecz także z nowymi

koncertami! Czuję jakbyśmy złapali drugi oddech. Odczuwam

tę samą euforię i podekscytowanie, co wtedy,

gdy po raz pierwszy dołączyłem do zespołu 10 lat temu!

Nawet ćwiczę codziennie! (śmiech)

Calum Henderson: Tak jak powiedział Keith, na drodze

stanęła nam szara rzeczywistość życia. Niestety, to

się zdarza! Gdy zakładaliśmy ten zespół, byliśmy beztroskimi

studencikami. Bycie zblazowanym nastolatkiem,

który się wkurza na wszystko dookoła, nie opłaci

ci rachunków. Zajęło nam chwilę, by się dostosować

do naszego nowego życia. Pozwoliło to nam także zrozumieć,

że Amok stanowi bardzo istotną i bardzo ważną

część nas samych. Dlatego wróciliśmy jeszcze bardziej

wygłodniali z albumem numer dwa!

Stevo Matulevicze: Myślę, że fakt, że mimo wszystko

pozostaliśmy wciąż przyjaciółmi i utrzymywaliśmy ze

sobą częsty kontakt, bardzo nam pomógł. Przez zreformowaniem

składu dobiliśmy nowego garowego do kapeli

- Matta Storry. Jego wpływ na kapelę, to zupełnie

Foto: Amok

inna bajka, gość niszczy i dodał zupełnie nowego wymiaru

do naszego brzmienia!

Jak moglibyście opisać nam to, czego dokonaliście na

"Somewhere in the West" w porównaniu do waszego

debiutanckiego "Downhill Without Breaks"?

Calum Henderson: Jest zdecydowanie lepszy i bardziej

skoncentrowany. Wydaję mi się, że struktura

utworów jest także bardziej interesująca. Nudzą mnie

powroty do zwrotki po solówce, więc już czegoś takiego

nie gramy. Przez te pięć lat przerwy nigdy nie przestałem

tworzyć nowych utworów, więc zdecydowanie

rozwinąłem się jako kompozytor. W utworach jest

więcej nas, a mniej innych wpływów. Wydaję mi się, że

bardziej jesteśmy świadomi siebie teraz niż podczas nagrywania

naszego pierwszego albumu. Ale po to właśnie

są pierwsze albumy, by odnaleźć własną ścieżkę,

którą się podąży.

Stevo Matulevicze: Uważam, że zrobiliśmy nieporównywalnie

duży krok naprzód jeżeli chodzi o technikę

gry i umiejętność wkładania więcej agresji w naszą muzykę

- i pod względem wokali i pod względem riffów.

Wszyscy się bardzo wybili na tym gruncie, patrząc

wstecz na poprzedni album. Poza tym dodanie Matta

do zespołu zaowocowało dużą zmianą w naszym brzmieniu!

Zawsze byliśmy bardziej zorientowani na definiowanie

własnego stylu niż na gonienie typowego

thrashowego brzmienia. Staraliśmy się tego unikać.

Myślę, że zmiany wpłynęły na wyraźnie na zaznaczenie

naszego już i tak nieźle wykrystalizowanego stylu.

Poza tym chcieliśmy także pokazać bardziej dopracowany

i bardziej dojrzały materiał i uciąć wszelkie spekulacje

na temat czy jesteśmy kolejnym zespołem, który

gra "party thrash" czy też nie. Jestem pewien, że po

przesłuchaniu "Somewhere in the West" nawet najbardziej

krytyczni thrasherzy zmienią swoje nastawienie

względem naszego zespołu i pojmą, że jesteśmy

grubym konkretem.

Keith Henderson: Chłopaki trafili w sedno. Ulepszony

i bardziej skoncentrowany dźwięk jest tym co do

nas przemawia, zwłaszcza, że wszyscy się rozwijamy

jako muzycy. Indywidualne osiągnięcia łączą się w

nasz kolektywny sukces. Na tym albumie jest tak wiele

muzycznych styli, że każdy znajdzie coś dla siebie! Doglądałem

każdego jego aspektu i dostrzegam niebagatelny

wzrost naszej formy pod każdym względem! Cieszy

mnie to niezwykle i napawa wielką dumą!

Co byście wskazali jako najważniejszy składnik waszego

dźwięku i waszych utworów na "Somewhere in

the West"? Które partie są waszym największym

osiągnięciem muzycznym?

Stevo Matulevicze: Jak dla mnie to pre-chorus przed

refrenem w "Make Time To Kill Time". Gdy nagrywałem

te partie, były to raczej motywy zagrane dla żartu,

jednak gdy usłyszałem efekt, to nie było mowy o

jakichkolwiek zmianach. Wokal uderza w tak wysokie

tony, że jest wręcz nie do ogarnięcia, a jednocześnie zachowuje

pewną grubość i moc. Ma to jednak pewną

wadę, powtórzenie tego na żywo jest wręcz zabójcze.

Złapanie oddechu, by to osiągnąć, po tym jak rozbijasz

się jak szalony po scenie jest nie lada wyzwaniem. Ale

daję radę.

Greg Corlett: "Make Time To Kill Time" jest także

moim faworytem. Przynajmniej teraz, bo ciągle mi się

to zmienia! Dodaliśmy go do rozpiski koncertowej niedawno

i ten numer wręcz kosi. Breakdown w "Sixty-

Eight" też.

Keith Henderson: (śmiech) Wiedziałem, że Greg

wspomni o "Sixty-Eight"! To jest także jeden z moich

ulubionych wałków na tym albumie! To jest jeden z

tych utworów, który był zmieniany naprawdę wiele

razy na przestrzeni lat. Zwłaszcza sekcja outro z solówką,

która kiedyś była częścią innego utworu, zatytułowanego

"Age of Apathy", który Calum napisał lata

temu. Uwielbiałem te partię! Wielokrotnie go dręczyłem

tekstem, że musimy to zagrać i bardzo byłem zadowolony,

że udało nam się wbić ten motyw do tego

utworu. Jest to mój ulubiony riff do grania podczas

koncertów, a Calum i Greg napisali jeszcze kilka świetnych

motywów do tej solówki!

Calum Henderson: Ja jestem niezmiernie dumny z

utworu tytułowego. To był jeden z tych utworów nad

którym trzeba było siedzieć i siedzieć. Praktycznie rok

nam zajęło dotarcie do punktu, w którym byłem zadowolony

z efektu końcowego. Doprowadzałem nim

chłopaków do szału! Docelowo miał trwać osiem minut,

ale go ostro skróciliśmy. Świetnie się łączy z intro

i bardzo mi się podoba jak niektóre melodie z tego

wstępu pojawiają się potem w utworze. Lubię jak takie

smaczki pojawiają się w utworach z jednego albumu.

Greg Corlett: Ścieżka tytułowa podsumowuje album

właściwie! Warto było poślęczeć te godziny nad nią, by

osiągnąć taki efekt!

Czy utwory na albumie są uszeregowane w jakimś

konkretnym porządku, by tworzyć jakąś konkretną

historię?

Greg Corlett: Album jako taki nie jest koncepcyjny.

Same utwory są jednak ze sobą w pewien sposób powiązane

i można w nich dostrzec sporo podobnych

motywów. Lubimy pisać o tym, co jest dla nas ważne,

więc podobne pomysły mogą się powtórzyć więcej niż

raz.

Album rozpoczyna instrumentalny otwieracz zatytułowany

"1885". Do czego odnosi się ta data? Co was

skłoniło do zatytułowania tego intro właśnie w taki

sposób?

Greg Corlett: To taki ciut ukłon dla naszego rodzinnego

miasta i naszego lokalnego browaru - Tennet's!

Keith Henderson: Tak jak powiedział Greg, jest to

hołd dla naszego ulubionego piwa. Pewnego wieczoru,

gdy piłem sobie razem z Calumem, wpadliśmy na taki

pomysł. Fajnie jest nazwać utwór od daty powstania

naszego lokalnego browaru. Spędziliśmy mnóstwo czasu

na żłopaniu tego piwska, więc można rzec, że jest to

60

AMOK


godny hołd. Jest to także nieco tajemnicze, gdyż nie

każdy będzie wiedział o co nam chodzi z tą datą!

Calum Henderson: Wpadajcie do Glasgow i spróbujcie!

Artwork został przygotowany przez Michelle Mulligan,

autorkę okładki do waszej pierwszej płyty. Kto

to w ogóle jest?

Calum Henderson: Michelle jest świetnym grafikiem

z Hesperii w Kalifornii. Jest osobą z którą naprawdę

miło się pracuje, gdyż jest w stanie zrobić wszystko. Za

każdym razem, gdy wysuwaliśmy jakiś pomysł, ona

spokojnie przyjmowała go do wiadomości i potem

wdrażała w życie. Bardzo mi się podoba, to co zrobiła

z okładką do "Somewhere In The West", gdyż na

pierwszy rzut oka widać, że nie jest to typowa thrashowa

grafika. Idealnie odzwierciedla klimat albumu! A

sama Michelle niedługo zostanie moją szwagierką!

Stevo Matulevicze: Jej prace są fantastyczne, nie ma

nawet dwóch zdań. Dziewczyna ma talent! (śmiech)

Tworzenie naszej okładki trochę zeszło, gdyż chcieliśmy,

by efekt końcowy był naprawdę genialny.

Współpracowałem z Michelle jako swojego rodzaju

konsultant i tłumaczyłem dokładnie wszystko to, co

chcieliśmy, by się znalazło na okładce. Nasze rozmowy

były naprawdę ciekawym przeżyciem. Momentami nawet

trochę dziwnym. Zwłaszcza, że sam byłem studentem

sztuk pięknych. Gdy otrzymaliśmy skończoną

pracę, wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Nasze pomysły

zostały wręcz odwrócone do góry nogami i samo dzieło

stanowiło coś zupełnie oryginalnego. Myślę, że otrzymaliśmy

dokładnie to, co chcieliśmy - naprawdę genialny

efekt końcowy.

Keith Henderson: Myślę, że ona o tym jeszcze nie

wie, ale będzie też tworzyć okładkę do naszego trzeciego

albumu (śmiech).

W jaki sposób okładka odnosi się do muzycznej zawartości

albumu?

Stevo Matulevicze: Nie jest to powiązanie bezpośrednie.

Na naszym albumie znajdziesz tematy dotykające

ubóstwa, uzależnień i zepsucia społeczeństwa. Chcieliśmy,

by okładkę można było różnie interpretować. Zapity

i dość sponiewierany koleś patrzy się nieobecnym

wzrokiem w pustą uliczkę. Co on tam robi? Po co tam

się znalazł? Jaka jest jego historia? Z artystycznego

punktu widzenie ta cała sytuacja ma z góry narzucony

sens. Perspektywa, kąt ulicy, postawa tego człowieka,

wszystko tak, jakby ktoś sam na to patrzył. Sama ta

uliczka jest swoistym "somewhere in the west", gdyż

jest to prawdziwy istniejący boczny zaułek w Glasgow,

w zachodniej Szkocji!

Greg Corlett: Jednym z głównych motywów, który

pojawia się na tym albumie jest rozczarowanie i ucieczka

od rzeczywistości. Chcieliśmy, by okładka to w pewien

sposób reprezentowała. Chcieliśmy grafiki, która

wpiszę się w ton muzyki. Jest też na niej obecny motyw

rewolwerowego pojedynku rodem z Dzikiego Zachodu,

który zdecydowanie wpisuje się w treść albumu.

Co jeszcze można znaleźć w tekstach waszych

utworów?

Greg Corlett: To, co według nas jest bardzo ważne w

czasach, których żyjemy - rozczarowanie, apatia, paranoja

i grupy trzymające władze.

Stevo Matulevicze: Z pewnością są to kluczowe tematy,

które chcieliśmy poruszyć. Zawsze staramy się bardzo

mocno, by teksty były naprawdę dobrze dopracowane.

Wolimy unikać typowych thrashowych motywów

i nie chcemy pisać o piciu i bezrozumnej, pustej

agresji. Teksty są dla nas naprawdę ważne. Jestem

przekonany, że warto jest mieć liryki, które przyciągną

słuchacza do twojej muzyki. Dlatego część narracyjna

w naszych utworach jest bardzo istotna, a ich tematyka

dotyczy rzeczywistych problemów, z którymi mógłby

się borykać każdy człowiek.

Wydaliście "Somewhere In The West" na płycie, a

także w formacie cyfrowym do pobrania z Internetu.

Obie wersje mają taką samą cenę i taką samą zawartość

(10 utworów). Nie myśleliście o dodaniu jakiś

bonusów do cyfrowego wydawnictwa albumu?

Greg Corlett: Zastanawialiśmy się nad dorzuceniem

jakiś nagrań z próby lub z koncertu, jednak uważam,

że album posiada odpowiednią długość i nie ma sensu

go zbytnio przedłużać. Poza tym zastanawiamy się

bardzo żywo od jakiegoś czasu nad wydaniem EP z

utworami, których nie użyliśmy. Niektóre z nich są naprawdę

stare i nie graliśmy ich już od lat. Myślę, że

plan nagrania takiej epki nabierze realnych kształtów

jeszcze w tym roku.

Keith Henderson: Fajnie jest wrzucić parę bonusów,

jednak nie mieliśmy czasu, by takowe przygotować!

Nagrywanie trwało koszmarnie długo, a w międzyczasie

gramy przecież koncerty! Skończenie tych dziesięciu

utworów było naszym naczelnym priorytetem. Jednak,

tak jak Greg powiedział, niedługo może wydamy

małe wydawnictwo z utworami, które odpadły w

procesie nagrywania najnowszej płyty.

Foto: Amok

Jakie zespoły stanowiły dla was wyznacznik brzmienia

i muzyki? W waszych utworach słychać wyraźne

inspiracje Anthrax z "Persistence of Time". Czyżbym

trafił z tym, że jest to jeden z waszych głównych

wpływów?

Calum Henderson: Anthrax zdecydowanie ma bardzo

duży wpływ na nas jako zespół. Uwielbiam "Persistence

of Time" i każde porównanie naszej muzyki z

tym dziełem jest świetną sprawą! Każdy z nas lubi bardzo

różnorodną muzykę, co pomaga nam w stworzeniu

bardziej charakterystycznego brzmienia. Trudno jest

jednoznacznie wskazać, co miało na nas największy

wpływ podczas tworzenia albumu, ponieważ jest to jeden

wielki miks wszystkiego tego, co kochamy. Nie ma

takiego zespołu, który mógłbyś wskazać i go bezpośrednio

z nami porównać. W momencie gdy piszę muzykę,

staram się nie słuchać wtedy żadnego metalu. Myślę,

że mi to pomaga. Wtedy trudniej jest imitować

czyjąś twórczość.

Stevo Matulevicze: Anthrax na pewno miał bardzo

duży wpływ na nas jako metalowców i jako muzyków.

Wolę jednak unikać porównywania nas do tego zespołu.

Nie jesteśmy typowym thrash metalowym zespołem.

Jednak jeżeli już musimy być przy kimś stawiani,

to niech mnie, niech już będzie ten Anthrax!

Kto jest waszym obecnym bębniarzem? Czy Matt

Storry odszedł z waszego zespołu?

Stevo Matulevicze: Z jakiegoś powodu jest spore zamieszanie

w tym temacie i widzę, że mamy idealną

okazję, by wyjaśnić wam tę sytuację. Matt przyłączył

się do nas podczas nagrywania "Somewhere In The

West". Jest naszym starym dobrym kumplem i jest nieprzeciętnie

utalentowany. Potrzebowaliśmy perkusisty,

gdyż nasze drogi z Jamiem się rozeszły, a wtedy

właśnie na horyzoncie pojawił się Matt. To właśnie

Matta słyszycie na nowym albumie i to jego będziecie

słyszeć na każdym następnym utworze Amok. Po nagraniu

"Somewhere…" Matt wyjechał ze Szkocji do

Japonii. Miał ten wyjazd zaplanowany i opłacony już

dawno temu, zanim jeszcze stał się członkiem naszego

zespołu. Wyjechał tam w roli nauczyciela. Ma tymczasową

wizę pracowniczą. Nadal jesteśmy z nim w stałym

kontakcie i na bieżąco omawiamy z nim nasze dalsze

plany. Niedługo nagramy demo paru utworów.

Matt, mimo tego że przebywa aktualnie w Japonii, ma

ze sobą cały swój sprzęt i także ma możliwość nagrywania

i przesyłania nam swoich ścieżek.

Calum Henderson: Matt jest naszym aktualnym pałkerem.

Jest to dość niefortunne, że przez najbliższy

czas będzie jeszcze przebywał w Japonii! Na koncertach

zastępuje go Gregg Allan. Matt się bardzo z nami

związał i jest bardzo oddany naszemu zespołowi, więc

gdy wróci zza granicy, to on będzie u nas grał na perkusji!

Greg Corlett: Matt był naszym faworytem do roli

bębniarza od momentu, gdy to stanowisko się zwolniło

u nas w zespole. Perspektywa rocznej pracy w Japonii

jest czymś, czego nie mógł porzucić. Gdy wróci, będziemy

mogli zaatakować ze zdwojoną siłą. Mimo tego,

że Matt siedzi w Japonii, to pracuje nieprzerwanie

z nami nad nowym albumem. Nie możemy się doczekać

aż wróci!

Keith Henderson: Myślę, że warto także wspomnieć,

że Matt jest genialnym dźwiękowcem. Odgrywał bardzo

ważną rolę w pre-produkcji naszego nowego albumu,

o czym należy wspomnieć. Ta płyta nie brzmiała

by tak dobrze, gdyby nie on.

A co się stało z Jamiem Bremanesonem? Dlaczego

już z nim nie gracie?

Greg Corlett: Chodzi o czas poświęcony kapeli. Jamie

był bardzo istotnym filarem tego zespołu, jednak

stwierdziliśmy, że konieczne stało się odświeżenie naszego

składu. Nie była to łatwa decyzja.

Keith Henderson: Tak, to była bardzo trudna decyzja.

W końcu to pierwsza zmiana składu od dziesięciu

lat. Jamie był świetnym członkiem zespołu i jego

doświadczenie było nieocenione we wczesnym okresie

naszej działalności. Jednak nasze drogi rozeszły się w

sumie w naturalny sposób. Wszyscy mamy dużo pracy,

jednak to on najmniej angażował się w nasz zespół.

Perspektywa nagrania albumu dla Witches Brew była

czymś, co stymulowało nas do działania, czymś czemu

poświęcaliśmy bardzo dużo czasu. By ukończyć proces

rejestrowania ścieżek, musieliśmy pożegnać się z Jamiem

i wziąć na pokład Matta.

Calum Henderson: Bez zaangażowania bębniarza

wszystko w zespole stoi. Boleśnie odczuliśmy to na

własnej skórze.

Czy zamierzacie w jakiś szczególny sposób celebrować

dziesięciolecie zespołu?

Greg Corlett: Zamierzamy grać tak samo ostro jak zawsze!

Tyle koncertów ile damy radę, a jeszcze jest nagrywanie

albumu w perspektywie.

Keith Henderson: Nie tylko koncertami zamierzamy

świętować tę rocznicę. Mamy w zanadrzu coś ciekawego,

jednak szczegółów nie zdradzę. Zachęcam do

samodzielnego sprawdzenia o co chodzi na naszej facebookowej

stronie.

Jak myślicie, jaki będzie Amok za kolejne dziesięć

lat?

Keith Henderson: Bardziej gruby i bardziej łysy!

(śmiech) Ja, póki co, nie patrzę w przyszłość dalej niż

na nagranie kolejnego albumu!

Greg Corlett: Dalej będzie old schoolowo i dalej

będziemy pisać heavy metal.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

AMOK 61


To to po prostu metal

Kapela przypadnie do gustu tym co admirują nowocześniejszy metal. W muzyce

One Machine przewija się wiele gatunków muzycznych ale głównie mamy do czynienia z

mieszanką power i thrash metalu. Zespół nie kryje nawiązań do Forbidden czy Nevermore.

Nic dziwnego skoro Steve Smyth założyciel One Machine grywał w tych zespołach. To

właśnie z nim udało się przeprowadzić wywiad.

HMP: Witam was, na samym wstępie chciałbym

się was zapytać czy One Machine jest nową nadzieją

nowoczesnego metalu?

Steve Smyth: Mam nadzieję, że tak. One Machine

obejmuje wiele elementów muzyki metalowej,

zarówno tej, jaką grałem przez całą karierę jak i nowszych

dodatków, które wnieśli inni członkowie

zespołu. Myślę, że efekt jest czymś unikalnym i innym,

ludzie mogą znaleźć jakieś podobieństwa, ale

po uważniejszym przesłuchaniu rozpoznają, że robimy

coś swojego, nie tylko powtarzamy poprzednie

zespoły, w których każdy z nas grał. Są krytycy,

którzy zrecenzowali ten album zarówno pozytywnie

jak i negatywnie. Są tacy, którzy rozumieją

i widzą, że próbujemy ponieść dalej tradycje łączenia

różnych styli metalu, nie tak jak Strapping Young

Lad czy nawet Nevermore, ale utrzymując też

więc to odrzuca niektórych ludzi. Nie czują się

komfortowo słuchając kompozycji, w których zlewa

się więcej niż jeden styl, W sumie w porządku,

nie jesteśmy dla wszystkich. Powiem tak; będziemy

tam, gdzie muzyka będzie dopiero zmierzać. Wszystko

zostało już kiedyś zrobione. To co robimy nie

jest nowe, ale jest przyszłością, my tylko zabieramy

to tam gdzie chcemy, a nie tam gdzie byli już inni.

Jesteśmy trochę rozpierzchnięci, ale nie jesteśmy

tak daleko od siebie, żeby nie była możliwa wspólna

praca i granie na trasach. Obecnie jesteśmy w

fazie planowania letniej trasy i grania na festiwalach.

Mamy nadzieję zostać w trasie ile tylko damy

radę, żeby jak najdłużej promować nasz album.

Mieliśmy już swój koncertowy debiut na Midwinter

Meltdown w Renders w Danii w lutym, który

wyszedł nam całkiem dobrze. Właśnie potwierdziliśmy

Royale Metal Festiwal w Aarhus w Dani, 31

maja. Pracujemy nad wieloma kolejnymi festiwalami

i koncertami na ten rok.

Jak doszło do powstania samego zespołu? Czyja

była to inicjatywa? No i jak doszło do zebrania

tak udanego składu?

W głównej części to moja zasługa, z drobną pomocą

ze strony moich przyjaciół. Kiedy osiedliłem

się 2007 roku w Londynie postanowiłem powrócić

z jakimś projektem. Miałem już garść napisanych

kompozycji, riffów i tekstów oraz pomysły na więcej.

W głowie miałem nazwiska muzyków z którymi

chciałem współpracować. Zależało mi aby się

skontaktować właśnie z tymi ludźmi. Jamie Hunt

był pierwszym, to był 2008 rok. Widziałem go kiedy

Biomechanical otwierali koncert Nevermore w

2005 roku w Grecji. Mikkela miałem w głowie jako

wokalistę, z którym chętnie nawiązałbym

współpracę. W 2009 roku opuścił Mercenary,

więc skontaktowałem się z nim. Słyszał o tym, co

robimy i spodobało mu się to. Przyjechał na weekend,

zrobiliśmy jedną kompozycję, zabraliśmy się

za kilka kolejnych, bardzo produktywny weekend.

Od tego momentu sprawy ruszyły, ponieważ kończyliśmy

resztę utworów na album i nadal szukaliśmy

perkusisty i basisty. Raphaela znalazłem w

2011 roku z rekomendacji jednego z członków jego

zespołu - Chaoswave - z którym odbyłem kilka sesji

parę lat wstecz. W 2012 roku Mikkel przypomniał

mi, że Tomas Koefoed opuścił Mnemic rok

wcześniej. Nawiązaliśmy kontakt, był zainteresowany,

więc sprawdziliśmy go w jednym utworze, a

w zamian dostaliśmy kawał niesamowitego grania.

Dalej już samo poszło.

balans w klasycznym metalowym stylu tworzenia

utworów. To nie jest coś, co przynosi dany dzień,

to nie djent, to nie death metal, to po prostu metal,

który moim zdaniem brzmi świeżo. Jeżeli chodzi o

to, czego ludzie nie robią dzisiaj zbyt często, to powiedziałbym,

że nie piszą solidnych metalowych

utworów.

Obecnie jesteście zajęci promowaniem swojego

debiutanckiego albumu. Jak przyjęli go fani? Jakie

opinie się pojawiają na temat waszego dzieła?

Jak dotąd były dobre, chociaż odbiór fanów i krytyków

bywa różny, jednak większość opinii jest

pozytywna. Ci, którzy rozumieją, o co nam chodzi,

przychylnie przyjmują nasz album. Mimo wszystko

są ludzie, którzy nie rozumieją tak dobrze naszej

muzyki. Wrócę do tego co powiedziałem wcześniej;

jest tutaj wiele przenikających się stylów, a ludzie

nie są do tego przyzwyczajeni. Wydaje mi się, że

Internet wpłynął na ich gust muzyczny, dostarczając

im jednorodną muzykę i tego oczekują od

innych. Mnie to z kolei nudzi. Muzyka One

Machine nie jest tak łatwa do skategoryzowania,

Foto: Scarlet

Skąd się wziął ten jakże długi tytuł albumu?

Wiem, tytuł jest długi! (śmiech!) Ale to celowe,

chcemy, żebyście myśleli co kryje się za tym długaśnym

tytułem i co on oznacza. To oświadczenie na

temat tego jak widzimy obecny stan ludzkości w

2014 roku XXI wieku. Mamy chciwość polityczną

i konspirację na najwyższym szczeblu, jakiej nigdy

wcześniej nie było. Mamy manipulację w instytucjach

zajmujących się finansami, edukacją, zdrowiem,

religią, do poziomu kiedy bardzo trudno jest

powiedzieć, która droga jest lepsza. Dzisiejsza prawda

o tym, kim jesteśmy jako rasa, gatunek, jest

ukryta, zdeptana i bardzo rzadko ją widać. Cała

wina wydaje się być po stronie małej grupki ludzi,

którzy są tak skupieni na chciwości i władzy, że

właściwie są daleko od samej ludzkości. O tym właśnie

mówi tytuł albumu. Utwory niekoniecznie łączą

się w koncept, ale fakt, że tytuł jest oświadczeniem

w sprawie ludzkości, mamy kilka kawałków,

które pasują do tej tematyki. Na pewno nie jest to

kolekcja utworów po prostu tak sobie wrzuconych

do wspólnego wora. Bardzo długo i ciężko myśleliśmy,

co w nich przekazać.

One Machine to zespół złożony z doświadczonych

muzyków. Powiedzcie czy One Machine to

projekt muzyczny czy może zespół z prawdziwego

zdarzenia?

To normalny zespół. Ja i Jaime jesteśmy z Anglii,

Mikkel i Tomas są z Danii, a Michele z Sardynii.

Co można powiedzieć o waszym albumie to że

jest ciężki, agresywny i nowoczesny. Czy właśnie

to chcieliście osiągnąć? Jak przebiegał proces

komponowania?

Powiedziałbym, że dokładnie tego chcieliśmy; zdecydowanie

ciężki, agresywny i też nowoczesny.

Wszyscy jesteśmy stosunkowo nowoczesnymi muzykami

i te dźwięki są częścią tego, kim jesteśmy,

więc zawsze z nami będą. Jak już powiedziałem,

miałem garść kompozycji, sześć ze skończonymi

tekstami i wszystkim innym oraz pomysły na kolejne.

Spotykałem się z Jamiem raz w tygodniu, przeglądaliśmy

resztę pomysłów i je aranżowaliśmy. Później

dostawał je Mikkel, dokładał swoje pomysły,

a ja słuchałem jego propozycji i przerabiałem je

tak, żebyśmy obaj byli zadowoleni. Kiedy utwory

były już gotowe i mieliśmy resztę chłopaków gotowych

do nagrywania, każdy zaczął nagrywać

swoje partie w swoim domowym studiu, a później

wszyscy przesyłali je z powrotem do mnie, gdzie

były składane w procesie masteringu. Zachowywałem

się też jak producent, więc jeżeli coś nie do

końca wychodziło, albo nie było najlepsze co mógłbym

od nich uzyskać, pracowałem z nimi aż do

odpowiedniego efektu. Wszystkich doprowadzałem

do granic możliwości - siebie też - żeby zrobić

ten album jak najlepiej. Myślę, że ma to swoje pozytywne

strony. Daliśmy z siebie wszystko i robimy

to też na koncertach.

Czy to soczyste i brutalne brzmienie jest zasługą

Roy Z? Jaką rolę on odegrał na waszym krążku?

Roya znałem już od wielu lat i zawsze podziwiałem

jego pracę z Halfordem i Brucem Dickinsonem,

Judas Priest, Yngwie i wieloma innymi. Myślę, że

jego miksy są świetne, zawsze bardzo czyste, można

usłyszeć każdy instrument. Jak dla mnie, jego

miksy zawsze mają w sobie to klasyczne brzmienie,

chociaż są również nowoczesne, bardzo dobre do

słuchania. W naszym wypadku celował w obszar

ciężkiego miksu; wszystko przełożył dokładnie tak

62

ONE MACHINE


jak myślałem. Mamy wspaniałe niskie rejestry, solidne

akustyczne brzmienie perkusji z odrobiną

sampli, gitary są przejrzyste i głośne oraz w centrum,

wokal ponad wszystkim, bardzo wyraźny i

czysty. Alan Douches dodał ostateczny mastering

i moim zdaniem, bardzo dobrze wyeksponował cały

miks. Jestem z niego bardzo dumny.

Na "The Distortion Of Lies And Ovedriven

Truth" słychać oczywiście wpływy waszych macierzystych

kapel, czyli jest coś z Nevermore, coś

z Forbidden. Możecie zdradzić jakie kapele was

inspirowały? Jakie zespoły was ukształtowały

jako muzyków?

Myślę, że możesz słyszeć respekt do wszystkiego co

zrobiłem dotąd w poprzednich zespołach. Pisałem

kawałki i riffy dla obu grup, robiłem albumy z oboma

zespołami i odbyłem z nimi również wiele tras.

Tego typu rzeczy mogą na ciebie wpłynąć, ale znowu,

myślę że jest w nich również jakiś punkt odniesienia.

Forbidden jest znany jako klasyczny zespół

grający Bay Area Thrash, ale w latach 90-tych

rozwinęli się również w coś bardziej eksperymentalnego,

coś co bardzo mi się spodobało. Nevermore

zaczynało jako bardziej tradycyjny metalowy

zespół z nowoczesnym brzmieniem, później przenieśliśmy

się w bardziej nowoczesnym kierunku, co

mi się u nich podobało. Jest kilka mocnych wpływów

w zespole, jeżeli chodzi o tworzenie utworów

w stylu Bay Area Thrash, Judas Priest i kilka nowoczesnych

i progresywnych zespołów, ale sa też

inspiracje spoza metalowego świata, te, których będziecie

musieli poszukać na albumie.

Macie swój ulubiony utwór z promowanej płyty?

Wszystkie są moimi ulubionymi, na prawdę nie potrafię

wybrać tej jednej. Są na całym świecie radiostaje,

które wybrały kilka utworów: "The Distortion

Of Lies And The Overdriven Truth", "Crossed Over",

"Armchair Warriors", "Evict The Enemy". Wszystkie

ona są grane zarówno w normalnym radiu, jak i internetowym.

Jesteśmy tym bardzo podekscytowani!

Bardzo podoba mi się nieco thrash metalowy

"Crossed Over". Czy nie myśleliście aby skupić

się tylko na thrash metalu?

Tak! Myślę, że musisz bliżej przyjrzeć się "The

Distortion Of Lies And The Overdriven Truth".

Trashowe brzmienia na pewno znajdziesz również

w "Freedom and Pain" i "Kill The Hope Inside". One

zdecydowanie mają w sobie ten element, tak jak

niektóre sekcje innych utworów, ale nie jest to podstawą

dla tego kim jesteśmy, chociaż jest tego częścią.

Z kolei "Armchair Warriors" to bardziej melodyjny

i heavy/power metalowy utwór. Czy trudno

jest zachować elastyczność i urozmaicenie?

Również myślę, że w zwrotce i bridge'u tego utworu

jest więcej thrashowych elementów. Myślę, że elastyczność

i różnorodność są kluczowym elementem

brzmienia One Machine i tak zostanie.

"Defiance" brzmi nieco jak Iced Earth. Czy też

odnosicie takie wrażenie?

Hmm, nigdy wcześniej nie myślałem w taki sposób

o tej kompozycji. Nie jestem pewny, czy zwrotki

brzmią podobnie do nich, ale może refren tak dla

ciebie brzmi...

Na płycie nie brakuje progresywnych elementów

o czym świadczy "One Machine". Czy dobrze

czujecie się w dłuższych kompozycjach?

Zawsze wierzyłem, że kompozycja jest skończona

wtedy, kiedy jest gotowa. Nie da się wtedy kontrolować

jej czasu trwania. Myślę, że najlepiej, żeby

wszystko przebiegało naturalnie, po drodze wyciągając

odpowiednie wnioski. Niektóre utwory dochodzą

prawie do siedmiu minut ("One Machine",

"Into Nothing"), ale większość trwa około czterech

minut. Po prostu tak się dzieje!

Okładkę stworzył Niklas Sundin. Jak doszło do

nawiązania współpracy z nim? Czy jesteście zadowolenie

z okładki jaka zdobi wasz album?

Tomas polecił Niklasa, a Mikkel go poparł, bo

obaj mieli już wcześniej do czynienia z nim i muszę

przyznać, że ja również byłem fanem jego grafik od

lat. Okazało się, że jego styl pracy pasuje do moich

pomysłów na okładkę albumu. Wprowadził niewielkie

korekty i było gotowe. Mój pierwotny pomysł

polegał na tym, żeby każdy utwór miał swój

własny obrazek, ale nie było na to wystarczająco

czasu i miejsca! (śmiech) Skończyliśmy więc z sześcioma

dziełami sztuki dopasowanymi do sześciu

utworów, które były dodatkiem do okładki (przedniej

i tylnej).

Możecie zdradzić skąd się wzięła nazwa One

Machine?

Cóż, nazwa pochodzi od tytułu utworu jaki miał

Mikkel, ale zmieniłem ją. Brzmiał on "One Society

Machine", a ja skróciłem do One Machine. Wtedy

to zobaczyłem wywiad Kevina Kelly, redaktora

magazynu Wired, mówiącego o tym, co się działo

od pierwszych dni Internetu i globalizacji oraz co

się stanie w przyszłości. Gdy go wysłuchałem

Foto: Scarlet

byłem oszołomiony, przerażony jak cholera, a jednocześnie

zdumiony. Wiedziałem, że mamy właściwą

nazwę zespołu, a także to, że możemy rozwijać

pomysły, o których już wtedy myśleliśmy.

Macie za sobą współpracę z wielkimi zespołami.

Dlaczego wasze drogi się rozeszły? Jaka jest

szansa że wróci do swoich dawnych kapel?

Świetnie grało się w każdym z tych zespołów, a

doświadczenie pomogło ukształtować mnie nie

tylko jako muzyka, ale też jako człowieka. Wiele

wspaniałych doświadczeń z wieloma wspaniałymi

ludźmi... czasy, których nigdy nie zapomnę... niektórych

rzeczy nie da się zapomnieć! (śmiech!) Zawsze

przychodził czas, żeby ruszyć dalej, z takiego

czy innego powodu, czy w danej sytuacji. Jeżeli

chodzi o powrót do któregoś z tych zespołów, to

nic o tym nie wiem… Koncentruję się teraz na One

Machine, tego jestem pewien.

Gdzie zamierzacie grać koncerty? Czy Polska

jest również uwzględniona?

Celujemy w miejsca, gdzie panuje duże zainteresowanie

zespołem, a Polska na pewno jest na naszej

liście… W waszym kraju bardzo dużo ściągają nasz

album przez torrenty, wiec to musi oznaczać, że

nas kochacie, nie?! (Śmiech!) Miałem szczęście być

w Polsce z Testament i Nevermore oraz korzenie

połowy mojej rodziny pochodzi stamtąd, więc to

kolejny powód, dla którego chciałbym do was przyjechać.

Jeżeli wystarczająca ilość fanów w Polsce

pokaże, że nas lubi, wtedy przyjedziemy!

Czy jest szansa że na żywo zagracie coś z starych

kapel?

W tej chwili nie mamy takich planów, bo koncentrujemy

się głównie na materiale One Machine,

ale nigdy nie wiadomo po co możemy sięgnąć!

Co zamierzacie robić po trasie koncertowej? Prace

nad kolejnym albumem? Czy może coś innego?

Na pewno będziemy tworzyć kolejny album i ruszymy

z nim w trasę. Mam już nowe kawałki i masę

riffów, które ostatnio gromadziłem, to samo robi

Jamie i reszta chłopaków, będziemy więc z tym

jammować po zakończeniu trasy promującej "The

Distortion Of Lies And The Overdriven Truth".

Czy jako muzycy czujecie się spełnieni? Co

jeszcze chcecie zrobić w swoim życiu?

Czuję się dobrze w tym momencie życia, na pewno

z tym co byłem w stanie osiągnąć, W muzyce jest

jednak jeszcze dla mnie wiele więcej do osiągnięcia.

Debiut One Machine to drugi album, który sam

wyprodukowałem, pierwszym był debiut The

EssenEss Project w 2007 roku. W pewnym sensie

planujemy kolejny album EssenEss, chciałbym też

nagrać album solowy i chciałbym również wciągnąć

się w produkcję. Od 2008 roku uczę też muzyki,

zarówno prywatnie jak i w szkołach muzycznych w

Londynie. Udzielam też lekcji mistrzowskich, nakręciłem

parę klipów instruktażowych dla Jam

Play. Pisałem instruktaże i kręciłem klipy na ich

potrzeby. Podoba mi się pomaganie innym ludziom.

Uczyć ich jak skupić się na muzyce, oddając

to, co muzyka dała mi. Tak długo jak istnieją ludzie

zainteresowani tym co oferuję, będę to robił.

Tyle z mojej strony. Jakieś przesłanie do polskich

fanów heavy metalu?

Do wszystkich maniaków w Polsce, dziękujemy

wam za wsparcie jakie nam daliście przez te wszystkie

lata w poprzednich projektach i zespołach!

Mam nadzieje, że będziecie wspierać One Machine

i pomożecie nam dostać się do was z naszą trasą!

Możecie odwiedzić nas na naszej stronie i portalach

społecznych. Bądźcie z nami na bieżąco, pozostańcie

heavy i pozostańcie z nami w kontakcie!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

ONE MACHINE

63


poważniejszej krytyki. Są raczej odzwierciedleniem

tego, że w 2014 roku klasyczny metal nie trafia już do

wszystkich metalowych maniaków. Jesteśmy tego świadomi.

Nie zamierzamy na nowo wymyślać starych wynalazków,

nasza uwaga zawsze się skupia na pisaniu

muzyki, która płynie prosto z naszych serc.

Prawdziwego ducha heavy metalu nie da się pogrzebać

W sumie muszę przyznać, że lubię takie wywiady. Są muzycy, których wręcz trzeba

męczyć i ciągnąć za język, by powiedzieli coś więcej o najnowszej płycie swego zespołu

niż raptem to, że ją nagrali. Są też tacy muzycy, którym po prostu usta się nie zamykają. Do

tych ostatnich należy John Harbinson, wokalista grupy Stormzone. O ile nazwa Stormzone

może wiele nie mówić niektórym, to już Sweet Savage może zapalić niejeden błysk zrozumienia.

John śpiewał także i w tym zespole, który jest w sumie najlepiej znany z tego, że

pewna grupa z Californii, w której udziela się James Hetfield i Lars Ulrich nagrała cover ich

"Killing Time". Sporo muzyków związanych w przeszłości ze Sweet Savage, gra lub grało

przez pewien czas właśnie w Stormzone. Choć jest to relatywnie młody zespół, to jednak

karb doświadczonych muzyków sprawia, że ich muzyka czerpie garściami z najlepszych

melodyjnych otchłani NWOBHM. Panowie już nieźle zaszaleli - cztery płytki na koncie i

oblecenie najbardziej znanych festiwali w Europie mają już właściwie odfajkowane.

Obawiasz się, że takie granie może się przeterminować?

Nasz album w dużym stopniu został wyprodukowany

przez Steve'a Moore'a. Ludzie, którzy wrzucają naszą

płytkę do odtwarzacza po prostu nie mogą uwierzyć

skąd takie cudo się urodziło! A wtedy my się odwracamy

i mówimy, że ta muzyka nigdy się nie przeterminuje.

Ona nigdy nie odejdzie. Wiele nurtów muzycznych

się pojawiało i niknęło, jednak prawdziwego

ducha heavy metalu nie da się pogrzebać i nie da się go

postarzeć. Słuchając "Three Kings" usłyszysz nowoczesną

produkcję na utworach, które można stworzyć

tylko wtedy, gdy dokładnie je czujesz. Teksty raczej

dotyczą rzeczy, z którymi każdy może się utożsamiać,

co mnie cieszy, gdyż piszą do mnie osoby, które mają

bardzo osobiste podejście do tego, co usłyszeli w naszych

utworach. To dla mnie wiele znaczy.

"Three Kings" zostało wydane przez Metal Nation

Records. Jak nawiązaliście współpracę z legendarnym

Jessem Coxem?

Jess przyszedł obejrzeć nasz koncert w Newcastle w

O2 Academy, na którym supportowaliśmy Teslę. Jess

stał na czele Neat Records, wytwórni dzięki której

Sweet Savage znów się zeszło ze swoim perkusistą

Davym Batesem. Jess został po koncercie, by się z

nami napić, po czym wyraził swoje zainteresowanie w

pomocy zespołowi. Krótko potem nagraliśmy "Death

Dealera" nasz drugi album. Zrozumieliśmy wtedy, że

bardziej bezpośrednie podejście do metalu nie zadowala

naszej obecnej wytwórni Escape Music, która

wydała nasz debiutancki krążek, który był bardziej

melodyjny. Wtedy też dostaliśmy propozycje od SPV,

po tym jak jeden z ich agentów zobaczył nas występ na

Sweden Rock, jednak wtedy jeszcze wiązały nas zobowiązania

kontraktowe względem Escape Music. Byliśmy

bardzo zdesperowani, by przejść do SPV, więc

Jess wziął byka za rogi i doprowadził do ugody między

Escape Music i SPV, dzięki czemu "Death Dealer"

został wydany właśnie przez SPV. Nie udałoby nam

się tego zrobić samodzielnie. Wtedy też zdecydowaliśmy,

że jesteśmy na takim etapie na którym nasz zespół

potrzebuje menedżera, który będzie umiał sobie

poradzić w takich sytuacjach. Jess wydawał się oczywistym

wyborem na to stanowisko. Podpisaliśmy z

nim umowę, Jess negocjował z SPV wydanie naszej

kolejnej płyty, a w międzyczasie zagraliśmy serię świetnych

koncertów, do których zaliczał się między innymi

występ na Wacken Open Air.

HMP: Czy recenzje waszych płyt w czasopismach

muzycznych i fanzinach stanowią dla was wyraźną

pomoc i w efekcie dzięki nim jesteście w stanie

usprawnić swoje brzmienie?

John "Harv" Harbinson: Czytamy każdą recenzję naszej

płyty jaka trafi nam w ręce, zwłaszcza po premierze

nowego albumu. Podejrzewam, że wszystkie zespoły

tak robią. Mamy to szczęście, że po każdym nowym

wydaniu większość recenzji jest przynajmniej umiarkowanie

pozytywna. Bierzemy jednak pod uwagę także

recenzje, które dały niższa ocenę naszym płytom. Jeżeli

recenzent odpowiednio argumentował swoje wątpliwości

i konstruktywnie wypunktował wady tego wydawnictwa,

stanowi to dla nas rzeczową pomoc i wskazówkę

na co powinniśmy w przyszłości zwrócić uwagę.

Naturalnie nigdy nie zmienimy drastycznie swojego

stylu pisania muzyki. To, co najczęściej było nam zarzucane

na dwóch poprzednich albumach, był czas

trwania utworów. Recenzenci uważali, że kompozycje

są za długie. Podobały im się, lecz jednak trudno im

było się przebić przez album, na którym jest dwanaście

utworów, z czego przeważająca większość trwa ponad

pięć minut.

W lipcu 2013 dostarczyliście nam swój czwarty krążek,

zatytułowany "Three Kings". Co możesz nam o

nim opowiedzieć? Jakbyś go opisał w porównaniu do

waszych poprzednich dokonań?

Na "Three Kings" wzięliśmy pod uwagę zastrzeżenia,

które padły pod adresem poprzednich naszych wydawnictw.

Dlatego na tym albumie jest więcej krótszych

utworów, które bezpośrednio przechodzą do swego

Foto: Metal Nation

meritum i przez to czas trwania całości jest niezbyt

rozwlekły. To jest główny aspekt, który odróżnia

"Three Kings" od swych poprzedników, jednak nadal

występuje w nim typowa dla nas spójność i węzły wiążące

motywy. Od początku do końca pisania materiału

staraliśmy się stworzyć utwory w klasycznym metalowym

stylu, które uderzą w fanów starego metalu spod

znaku NWOBHM, tych młodych i tych starych. Z

każdym kolejnym albumem piszemy utwory, które są

dla nas prawdziwe, niezależnie od tego czy mogą się

wydawać aktualnie niemodne czy przestarzałe. Jesteśmy

szczerzy, gdyż nie staramy się brzmieć jak zespoły,

które w oczywisty sposób na nas wpłynęły. Klasyczne

metalowe brzmienie Stormzone wychodzi naturalnie!

Minęło już ponad pół roku od premiery ostatniego

wydawnictwa. Jak wygląda jego odbiór przez fanów?

Już patrząc na poziom sprzedaży jesteśmy zadowoleni.

Pierwszy nakład rozsprzedał się jeszcze przed świętami,

a nasza wytwórnia Metal Nation zbierała zamówienia

na kolejny. Dodając do tego, że sprzedaliśmy

ponad 600 sztuk podczas koncertów, sprawia, że naprawdę

sporo ludzi ma "Three Kings" w swojej domowej

kolekcji. Mimo, że premiera była we wrześniu

ubiegłego roku, to ciągle w pismach i w Sieci pojawiają

się nowe recenzje i kolejne prośby o wywiady. Zupełnie

jakby album został wydany przed chwilą. W zeszłym

miesiącu otrzymaliśmy fantastyczną recenzję w Burn,

japońskiej biblii muzyki rockowej i metalowej! Dzięki

temu nasz album nadal jest świeżym towarem i nadal

jest na niego popyt. 90% recenzji była bardzo przychylnych,

a nawet te "gorsze" nie stanowiły

Dlaczego więc "Three Kings" nie zostało wydane

przez SPV skoro sprawy przybrały taki świetny

obrót?

W 2013 wygasł nasz trzyletni kontrakt z SPV, akurat

w momencie, gdy kończyliśmy pracę nad "Three

Kings". Liczyliśmy na jego przedłużenie, jednak SPV

znowu przechodziła przez sytuację, w której musiała

ogłosić niewypłacalność, więc nie było do końca pewne

czy warto czekać z premierą krążka do momentu, w

którym się w końcu pozbierają. Spotkaliśmy się z Jessem

na Metal Assault w lutym i wtedy doszliśmy do

wniosku, że nie warto czekać na rozwiązanie problemów

SPV, lecz wydać płytę przez Metal Nation, która

była firmą Jessa. Jego wytwórnia miała kontakty na

całym świecie i znała się na prawdziwym heavy metalu.

Jesteśmy już kilka miesięcy po premierze "Three

Kings", a Metal Nation spełniła wszystkie swoje obietnice

i zobowiązania!

Który z utworów z nowego krążka należy do twoich

najbardziej ulubionych kompozycji.

Moim ulubieńcem jest "Out of Eden". Nie dlatego, że

reszta utworów jest gorsza czy coś takiego. Chodzi o

to, że przekonanie się do niej zabrało mi najwięcej czasu.

Ten utwór jako ostatni został dodany do tracklisty

albumu. Słuchając go, już po zmasterowaniu i po pełnej

produkcji dźwięku, byłem niezmiernie zadowolony,

że zdecydowaliśmy się go dać na płytę. Sam utwór

jest o teorii, że jesteśmy stale obserwowani z góry od

stuleci. Jesteśmy częścią eksperymentu, który ma pokazać

jak wiedza i władza przekazana jakieś kulturze w

celu jej zmodernizowania, przyczynia się potem do

zagłady całej cywilizacji! To niezwykłe, że takie imperia

jak Egipcjanie czy Majowie upadły z powodu innych

potęg w postaci Rzymian i Hiszpan. Te imperia

64

STORMZONE


miały okres swej dominacji, miały swój czas, jednak

zniknęły nagle z powierzchni ziemi. To tak jakby ktoś

grał naszymi cywilizacjami w grę, a ty się zastanawiasz

kto teraz podzieli los tych, które upadły lata temu?

Gdy komponowaliście "B.Y.H." mieliście w zamyśle

to, by ukształtować ten utwór w taki właśnie hymn?

Rozumiem, że zapewne gracie ten utwór na żywo?

Zgadza się. "Bang Your Head" to prosty, acz efektywny

nakaz, który znajduje się na samym wstępie do każdego

heavy metalowego podręcznika. Tekst utworu opisuje

nasze uczucia jako zespołu, który właśnie ma wyjść

na scenę… oczekiwania, adrenalinę, nawet strach,

gdyż gdy światła już rozbłysną, muzyka, którą mamy

dostarczyć musi wprawić głowy i zaciśnięte pięści w

ruch. Refren mówi o tym, że musimy robić to, co do

nas należy i grać muzykę, którą kochamy, dla najbardziej

lojalnych i oddanych fanów. Nie będziemy poddawać

się modom i trendom. Choć taka filozofia może

oznaczać, że nie staniemy się nigdy znani, jednak umrzemy

w spokoju, wiedząc, że graliśmy muzykę, którą

kochamy!

Zwróciłem uwagę na to, że bas jest

bardzo widoczny w miksie albumu.

Kto był odpowiedzialny za brzmienie

Stormzone na "Three Kings"?

Producentem i osobą odpowiedzialną

za miksy był nasz gitarzysta Steve

Moore i jego studio Fire Machine w

Belfaście, jednak wszyscy mieliśmy

wgląd w to wszystko w trakcie postępów

prac. Można więc przyjąć, że

za brzmienie basu jesteśmy odpowiedzialni

wszyscy. To stu procentowo

naturalne brzmienie Stormzone, nie

chcemy by nasze brzmienie małpowało

jakiś inny zespół. Niesamowite

jak wielu recenzentów porównuje nas

do NWOBHM. Nie przeszkadza

nam to, gdyż Saxon, Iron Maiden,

Judas Priest to jedne z naszych ulubionych

zespołów, które w dodatku

ustanowiły bardzo wyraźny styl w

muzyce. Nie widzę nic złego w opisaniu

Stormzone jako klasycznego

metalu z nowoczesnym podejściem

do kwestii produkcji. Zawsze staramy

się tworzyć takie utwory, które będą

tętnić mocą zarówno na nagraniach

studyjnych jak i podczas koncertów,

więc unikamy nakładania dodatkowych

ścieżek czy innych takich trików

z branży. Uwielbiam power metal

czy metal symfoniczny i byłem na

wielu takich koncertach, lecz czasami

bywały one nie lada rozczarowaniem.

Pewnie dlatego my wybraliśmy trochę

inną ścieżkę. Niedawno koncertowaliśmy

na trasie z Saxon. Oni są

dla nas bezwzględną inspiracją. Istnieją

już ponad trzydzieści lat i stale

utrzymują swoje klasyczne brzmienie

podczas swych występów. Promieniują

pasją i energią, tak charakterystyczną

dla ówczesnego NWOBHM.

My też chcemy przeć do przodu

przez wiele, wiele lat, niosąc wysoko

sztandar naszej muzyki.

Jakie jest znaczenie tytułu "Three

Kings"?

Na początek muszę przyznać, że to ja Foto: Metal Nation

ponoszę całą odpowiedzialność za to,

co znajduje się na okładce oraz za tytuł, ponieważ to

ja ją namalowałem. Od kilku lat chłopcy zachęcali

mnie do stworzenia artu dla Stormzone. Zawsze byłem

temu niechętny, ponieważ okładka jest ważną częścią

promocji płyty, a ja nie czułem się na sile by wziąć

na swe barki taką odpowiedzialność. Okładki dotychczas

tworzyli dla nas znakomici artyści, tacy jak

Rodney Matthews, lecz w tym roku mieliśmy dużo

wydatków - na trasy i na merch, więc nie mogliśmy sobie

pozwolić na zawodowych artystów. Wziąłem więc

w końcu byka za rogi, choć trochę z konieczności, i

stworzyłem okładkę do naszego nowego albumu.

Chciałem na niej zawrzeć sugestię wpływów celtyckich,

które są naszym dziedzictwem kulturowym, oraz

odniesienia do jednego z utworów z płyty. Utwór

"Three Kings" jest kontynuacją opowieści, którą zaczęliśmy

w "Death Dealer" z albumu o tym samym

tytule i pociągnęliśmy przez "Last Man Fighting" oraz

"This Is Our Victory". Sama postać Death Dealera została

oparta na sławnym obrazie stworzonym przez

legendarnego Franka Frazettę. Chodzi o ten wręcz już

ikoniczny wizerunek wielkiego, zahartowanego w boju

wojownika, dzierżącego tarczę i topór, siedzącego na

czarnym rumaku. Na głowie wojownika siedzi "hełm",

jego prawdziwe źródło siły. Ten "hełm" jest tak naprawdę

żywym symbiontem, który przejął kontrolę nad

ciałem wojownika, dzięki czemu ten może samodzielnie

wygrywać bitwy czy całe wojny. To właśnie hełm

jest Death Dealerem, który pasożytował na wielu

wspaniałych wojownikach! W "Three Kings" hełm

został odkryty między wielkimi korzeniami mistycznego

drzewa. Zanim zdołał on opętać duszę wojownika,

który go znalazł, został okryty magiczną peleryną,

przez którą jego moce nie mogły się przebić. Następnie

przetopiono go w piekielnych ogniach w górze podobnej

do Góry Przeznaczenia na trzy korony. Korony te

zostały ofiarowane trzem książętom, którym potem

nadano trzy królestwa, by rządzili całym światem, kiedy

obecnie panujący król odejdzie. Król ofiarował je

swym synom w wierze, że po jego śmierci korony

ochronią jego królewską linię władającą całym światem

i związane z nią dziedzictwo. Na zawsze rozdzieleni

przez granice swoich królestw bracia, już koronowani,

nie mogliby się spotkać, lecz moc hełmu nie może być

wiecznie tłumiona. Zew trzech koron dąży do ich zjednoczenia,

co w końcu wywołuje wojnę. Trzej nowi królowie

spotkają się w końcu na polu bitwy, a trzy korony

znów będą mogły scalić się w jedno, lecz ten z

Trzech Króli, który wyjdzie z bitwy zwycięsko będzie

dzierżyć trzy korony, które na powrót staną się hełmem,

odrodzonym jako Death Dealer!

Czy możesz nam powiedzieć co nieco na temat waszej

trasy z Saxon w lutym tego roku?

Graliśmy już z Saxon w zeszłym roku w Belfaście i w

Dublinie. Praktycznie natychmiast wytworzyliśmy z

nimi wielką więź. Wszyscy w zespole jesteśmy wielkimi

fanami Saxon i był to dla nas wielki zaszczyt.

Obejrzeli nasze występy i zgodnie stwierdzili, że Saxon

i Stormzone bardzo do siebie pasują na koncertach.

Dzięki temu zostaliśmy zaproszeni do zagrania z

nimi trasy w listopadzie. Niestety te koncerty zostały

odwołane z powodu choroby Lemmy'ego z Motorhead,

a bez nich Saxoni nie uważali tej trasy za opłacalną.

Straciliśmy przez to pieniądze, gdyż mieliśmy

już zabookowane przeloty samolotowe. Taka jest wada

koncertowania po Zjednoczonym Królestwie - przebywanie

tego podłego pasa wody zwanego Morzem Irlandzkim.

Jednak powody stojące za odwołaniem trasy

były całkowicie zrozumiałe, Lemmy był naprawdę w

fatalnym stanie! Na szczęście trasa została przeniesiona

na luty 2014! Postanowiliśmy podróżować tym

razem promami i vanem, zamiast latać samolotem,

dzięki temu mogliśmy być bardziej elastyczni, zwłaszcza

że zdrowie Lemmy'ego nie poprawiało się. Nadal

wisiało nad trasą widmo jej odwołania. Jak się okazało,

znowu czarny scenariusz się sprawdził - Motorhead

znów anulował swój udzał. Wyglądało na to, że

Saxon, choć niechętnie, lecz postąpi

tak samo. To dlatego, że cały sprzęt

oraz ekipa techniczna Saxon jest z

Niemiec, tak samo jak ich management.

Fani mogą tego nie zrozumieć,

ale Saxon mógłby się stamtąd ruszyć

dopiero dokoptowując się do trasy

takiej kapeli jak Motorhead. Przeprowadziłem

długą rozmowę telefoniczną

z Biffem. Zasugerowałem, że

skoro my już płyniemy do Anglii z

własnym backlinem, dlaczego niby

Saxon nie mógłby zagrać na naszym

sprzęcie z naszą pomocą? Dzięki temu

udało nam się wypracować satysfakcjonujący

wszystkich kompromis.

Wiedzieliśmy, że dla nas to będzie

trochę więcej roboty niż gdybyśmy

tylko mieli wyjść na scenę i supportować

Saxon. Oznaczało to, że po każdym

występie musieliśmy wrócić na

scenę by pomóc Saxonowi się rozstawić,

nastroić bębny, gitary i ustawić

wzmacniacze. Znaczy, oznaczało

to dla reszty zespołu, ja tutaj miałem

niewiele do roboty. Dzięki temu mogłem

dzielnie powspierać zespół spod

baru, dbając o nasz PR. (śmiech) Muszę

przyznać, że podczas naszej trasy

z Saxon sprzedaliśmy o wiele więcej

płyt niż kiedykolwiek wcześniej! Wytworzyła

się także duża zażyłość między

nami i ludźmi z Saxon. Pod koniec

tego roku znów będziemy ich

supportować na trasie!

Kiedy zamierzacie rozpocząć prace

nad kolejnym albumem studyjnym?

Prawdę mówiąc nigdy nie skończyliśmy

pisać materiału. To nie jest dobry

pomysł, by robić sobie przerwy w

tworzeniu, aby potem nagle do tego

wrócić, bo jest potrzeba napisania

czegoś na nowy album. Nie zamierzamy

zmieniać kierunku, w którym podążamy.

Technicznie rzecz ujmując w

momencie, gdy skończyliśmy nagrywać

"Three Kings" rozpoczęliśmy

pracę nad naszym kolejnym albumem!

Utwory z "Three Kings" mogą

się trochę różnić od naszego poprzedniego

materiału, gdyż akurat uchwyciły

taki moment w naszym procesie twórczym. Nie

chcieliśmy świadomie tworzyć czegoś co miało być na

siłę inne. Proces kreowania materiału jest ciągle taki

sam. Zaczyna się od tego, ze któryś z nas ma pomysł i

przynosi go na próbę. Siadamy nad tym, tworzymy

partie, które stają się intrem, zwrotką, refrenem. Następnego

wieczoru idziemy do studia naszego gitarzysty

Steve'a, gdzie są nagrywane wszystkie nasze albumy)

i rejestrujemy partie instrumentowe. Następnie

Steve przesyła mi zgrywki mailem i ja zaczynam do

tego pisać tekst i nagrywać wokale w moim studio.

Zwykle przesyłam to, co dograłem jeszcze tego samego

dnia. Ten epizod tworzenia utworu zwykle zajmuje

nam jakieś trzy dni. Następnie dajemy utworom trochę

poleżeć, a potem myślimy nad potencjalnymi zmianami

- może tu należy wydłużyć zwrotkę, może tu należy

dodać jakieś przejście i tak dalej. Po zanotowaniu

wszystkich sugestii powtarzamy proces nagrywania i

STORMZONE

65


dogrywania. I tak w kółko. Jak musimy poćwiczyć

przed koncertami, wtedy zawieszamy na tydzień lub

dwa tworzenie utworów, gdyż wtedy musimy się skoncentrować

na naszym aktualnym materiale. Potem jednak

wracamy do momentu na którym zakończyliśmy,

więc udaję nam się zachować ciągłość tego procesu.

Naszym celem zawsze jest utrzymanie stałego brzmienia

Stormzone.

Czy macie plany dotyczące zarejestrowania albumu

koncertowego lub też DVD?

Zdecydowanie! Mamy nadzieję, że uda nam się profesjonalnie

zarejestrować nasz występ audio oraz video

na dużym letnim festiwalu, na którym najprawdopodobniej

będziemy grać. Mając już na koncie cztery

albumy studyjne możemy stworzyć bardzo ekscytujący

set, który pokaże cały przekrój naszego dorobku muzycznego.

Lepiej jest nagrać taki występ niż koncert, który

ma promować naszą ostatnią płytę!

Razem z Davidem Batesem grałeś wcześniej w

Sweet Savage. Kiedy dokładnie byłeś członkiem tego

zespołu?

By w pełni zrozumieć powód dlaczego Stormzone dziś

istnieje, należy się cofnąć głęboko w erę NWOBHM,

gdy Sweet Savage powstało w Irlandii Północnej. Na

pierwszy skład Sweet Savage składał się basista Raymie

Haller, który także śpiewał, gitarzysta Vivian

Campbell, drugi gitarzysta Trevor Fleming oraz

Davy Bates, który grał na perkusji (teraz gra w Stormzone).

Ten skład nagrał dwa single - "Take No Prisoners"

oraz "Killing Time". Sweet Savage jako takie

powstało w 1980 roku i zaliczyło kilka udanych tras w

swym wczesnym okresie - z Thin Lizzy oraz Wishbone

Ash. Wyglądało na to, że sukces tej kapeli jest

nieunikniony, więc zdecydowano, że kapela potrzebuję

wyraźnego i charyzmatycznego frontmana. Dostałem

się do tej kapeli w 1983 na miejsce wokalisty.

Oprócz mnie został dokoptowany klawiszowiec Stephen

Prosser w tym samym roku. Ten krok był zainspirowany

pojawieniem się klawiszowca Darrena

Whartona w Thin Lizzy. Trudy koncertowania w trasie

dały się we znaki Trevorowi Flemingowi, który

postanowił odejść z zespołu, by nie hamować naszego

rozwoju. Do Sweet Savage doszedł wtedy Ian

"Speedo" Wilson. Wtedy brzmienie Sweet Savage

stało się bardziej melodyjne, choć wciąż zachowywało

swój ciężar, porównywalny do późniejszego Whitesnake'a.

Sweet Savage otwierało wtedy koncerty dla

Thin Lizzy, Rory'ego Gallaghera i Wild Horses. Gdy

Ronnie James Dio tworzył swój zespół, Jimmy Bain,

były basista Rainbow oraz Wild Horses, zarekomendował

mu Viviana jako idealnego gitarzystę. Po pierwszym

przesłuchaniu dostał on w nowym zespole Dio

posadę wioślarza. Spowodowało to dużą dziurę w

składzie Sweet Savage. Bardzo ciężko było ją wypełnić,

więc kontynuowaliśmy granie w takim składzie jakim

byliśmy, z jednym gitarzystą. Postanowiliśmy wtedy

też zmienić nazwę zespołu, by wyraźnie zaznaczyć

nowy okres w naszej historii. Wtedy narodził się Emerald.

Vivian grał nie tylko z Dio, ale także z Whitesnake

i The River Dogs. Aktualnie spełnia się w Def

Leppard. Był taki moment, gdy Vivian był z powrotem

w naszym mieście, a my mieliśmy tego wieczoru

grać koncert jako Emerald. Vivian dołączył wtedy do

nas na scenie. To było cudowne oglądać znowu duet gitarowy

Speedo oraz Viviana, zwłaszcza gdy pojedynkowali

się na solówki po zagraniu "Emerald" Thin

Lizzy. Wyglądało to wtedy na krótki reunion Sweet

Savage!

Stormzone zagrało na Headbangers Open Air w 2010

roku. Jak wspominasz występ na tym kultowym festiwalu?

Headbangers Open Air jest wspaniałe. Jest to niezwykle

autentyczne wydarzenie muzyczne, a Thomas

i Jurgen (organizatorzy festiwalu - przyp.red.) wkładają

w to całe swoje serce i pasję. To był prawdziwy

zaszczyt, by tam zagrać, gdyż zwykle trafiają tam same

legendarne zespoły, które mają dziedzictwo muzyczne

sięgające jeszcze ery NWOBHM. Choć wpasowujemy

się w taką stylistykę, to jesteśmy w sumie relatywnie

młodym zespołem, który dopiero mozolnie buduje

swoje dziedzictwo. Byliśmy bardzo wdzięczni za możliwość

uczestniczenia w tym wydarzeniu. Po tym festiwalu

zagraliśmy kilka koncertów podczas trasy z Cinderellą

i Stryperem, po czym dostaliśmy zaproszenie

zagrania na Wacken Open Air. To był prawdziwy

punkt zwrotny dla Stormzone, gdyż dostaliśmy jasny

sygnał, że zmierzamy w dobrym kierunku. Na tym festiwalu

ludzie rozpieszcza się bogactwem wyboru, a

wiele zespołów, które tam gra jest o wiele bardziej

ekstremalne niż Stormzone. Trochę nas to martwiło,

jak widzieliśmy że na występach innych kapel tłum

brutalnie moshuje i robi ściany śmierci. My graliśmy o

wiele lżej, no i byliśmy dość nieznany zespołem. Okazało

się jednak, że na nasz występ przyszło całkiem

sporo ludzi, którzy byli pozytywnie zaskoczeni tym, że

ze sceny w końcu płynie klasyczny metal. Zakończyliśmy

nasz występ "Legend Carries On", który porwał

tłum, a schodząc ze sceny towarzyszyły nam okrzyki

"Stormzone! Stormzone!". Takie wspomnienie pozostanie

w naszych głowach już na zawsze!

Jakbyś opisał aktualną sytuację na metalowej scenie

w Irlandii Północnej?

Ostatnio dobrze się na niej dzieje. Nie tylko dla samego

heavy metalu. Wiem, że to nie jest dokładnie ten

sam gatunek co my, ale Snow Patrol stał się całkiem

znanym zespołem na świecie. Oprócz tego mamy

Sweet Savage, Primordial, Trucker Diablo, stonerowców

z Triggerman oraz całkiem świetny The Answer.

Wszystkie te zespoły, razem ze Stormzone, robią

naprawdę dużo hałasu. Dzięki temu jesteśmy w

stanie umieścić Irlandię Północną na metalowej mapie.

Nasz kraj przetrwał bardzo wiele trudów w przeszłości,

ale dziś znajduje się w centrum uwagi z dużo ciekawszych

powodów. Mam nadzieję, że młode zespoły

dostrzegą lepsze perspektywy niż granie popu i dołączą

do prężnej irlandzkiej sceny rockowej.

Jak wyglądają najbliższe plany dla Stormzone?

Gdzie macie zaplanowane najbliższe koncerty? Gdy

przeglądam wasz rozkład jazdy, widzę wyłącznie

koncerty, które będą miały miejsce na brytyjskiej

ziemi. Co z resztą Europy?

Ten rok będzie okresem, w którym będziemy się bardziej

koncentrować na koncertowaniu. Chcemy rozgłosić

swoje imię wszem i wobec na trasie. To oznacza, że

nie jesteśmy zainteresowani wyłącznie graniem w

Wielkiej Brytanii, lecz także w Europie Kontynentalnej.

Koncerty z Saxon na początku roku były kompletnie

wyprzedane. W Preston graliśmy dla tysiąca

osób. To tysiąc osób więcej, które będą wiedziały czym

jest Stormzone! Zagraliśmy także kilka lokalnych koncertów,

na Blazefest, a w lany poniedziałek headline'owaliśmy

coroczny Metalfest w Diamond Rock

Club. W maju graliśmy w Szkocji. Następnie będziemy

grali na Sonisphere Festival w Knebworth przed

Metalliką, Deftones, Slayer i Iron Maiden oraz na

Blodstock Open Air! To będzie prawdziwa okazja dla

Stormzone! No i naturalnie mamy już zabookowane

koncerty z Saxon na końcówkę roku - październik i

listopad. Potencjalnie trasa z Saxon ma mieć prawie

czterdzieści koncertów przez te dwa miesiące! Zamierzamy

także nagrać garść utworów, które będą dostępne

do pobrania. Nie będą to nowe numery, lecz jeden

z każdego z trzech ostatnich albumów, które zostaną

potraktowane dość niestandardowo przez nas. Oprócz

tego dojdą jeszcze kolejne rzeczy, gdyż nasz manager

Steve Simms pracuje bez wytchnienia. To zdecydowanie

będzie bardzo zakręcony rok!

Wielkie dzięki za to, że zgodziłeś się nam poświęcić

swój czas! Trzymaj się!

Dzięki ci, Aleksandrze. Nie jestem w stanie powiedzieć

jak bardzo doceniamy to, w jaki sposób wspieracie i

zachęcacie nas do działania. Dzięki wam duch heavy

metalu nadal żyje. Wiem, że na pewno żyje i ma się dobrze

w sercach fanów heavy metalu w Polsce. Będziemy

robić co w naszej mocy, by móc odwiedzić wasz

wspaniały kraj w najbliższej przyszłości. Dziękuję także

za możliwość porozmawiania na temat Stormzone.

Mam nadzieję, że nasza twórczość spodoba się tym,

którzy dopiero będą ją odkrywać. Do zobaczenia wkrótce!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Witam. Jak się czujecie po premierze "The

Chain Goes On"?

Luciano "Ciano" Toscani: Cóż, czujemy się świetnie!

Fani, internetowe webziny, magazyny i wszelkie

gazety papierowe dawały naszemu albumowi wysokie

noty. Największe rockowe stacje radiowe w

Niemczech, Włoszech, Belgii, Holandii, Francji, Grecji,

Wielkiej Brytanii, Argentynie, Norwegii, Japonii,

Stanach Zjednoczonych i tak dalej grały nasz pierwszy

singiel "Bang Your Head" i kilka innych kawałków

z płyty. Dziś, po kilku miesiącach od czasu

premiery, chcemy podziękować za wszystkie formy

wsparcia naszym fanom, przyjaciołom, stacjom radiowym,

webzinom i magazynom, gazetom i oczywiście

naszym wytwórniom za kapitalną robotę - dziękujemy!

Jak doszło do powstania zespołu? Skąd pomysł na

taki rodzinny band?

Luciano "Ciano" Toscani: Zespół powstał około

2011 roku, ale w tamtym czasie graliśmy już całkiem

długo: ja i Bud ze Strana Officina, Bud i Bid z The

Bud Tribe, a Brian grał jako specjalny gość na wielu

koncertach i projektach, także z Budem i Bidem.

Pomysłem zarzucili Bid i Bud, ale sądzę, że ostatecznie

nasze ścieżki się zetknęły w jednej grupie, bo

takie było przeznaczenie. Po wielu latach jesteśmy

razem z zajebistą kapelą, zdolną do podboju świata i

promocji naszego debiutanckiego "The Chain Goes

On" z wieloma fanami i przyjaciółmi, którzy nas

wspierają na każdym kroku. I tak jak mówiłem, jesteśmy

za to bardzo wdzięczni!

Jeśli chodzi o posadę gitarzysty to czemu wybór

padł akurat na Luciano? Nie mieliście jeszcze jednego

Ancillottiego, by obsadzić to stanowisko

(śmiech)?

Daniele "Bud" Ancillotti: (Śmiech) Nie, nie tym

razem. Nasze prawnuki są jeszcze za młode!

(Śmiech) Tak na poważnie, to Ciano jest znakomitym

gitarzystą, wystarczy, że posłuchasz jego roboty

na "The Chain Goes On". Wszyscy zrozumiecie, co

mam na myśli. Na świecie jest niewielu ludzi grających

tak jak on, z Cianem łączy nas braterstwo krwi

i jest nie do zastąpienia.

W 2012 roku wydaliście EP "Down this Road Together".

Jaki był cel tego wydawnictwa? Spełniło

swoją rolę?

Luciano "Ciano" Toscani: "Down This Road Together"

miało być wydawnictwem skierowanym tylko

do promocji po wytwórniach, ale kiedy ją skończyliśmy

i usłyszeliśmy finalny miks, postanowiliśmy

się podzielić naszymi emocjami i muzyką z tymi,

którzy długo nalegali, żebyśmy wreszcie coś wydali

jako zespół. Zrealizowaliśmy tylko 300 sztuk, które

sprzedały się w ciągu dwóch tygodni. EPka "Down

This Road Together" wydana przez Pure Steel Records.

Cztery inne wytwórnie oferowały nam kontrakt,

ale to właśnie Pure Steel Records była pierwszą,

która w nas uwierzyła i zaoferowała najlepsze

warunki.

Jak doszło do podpisania papierów z Pure Steel rec?

Jesteście zadowoleni z tej współpracy?

Luciano "Ciano" Toscani: Podpisaliśmy kontrakt

we Włoszech, w restauracji "Trattoria" w Bolonii, jeśli

zajrzycie na naszą stronę internetową albo Facebooka

znajdziecie zdjęcia. Potem wszystko wysłaliśmy

z powrotem do Niemiec. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z Pure Steel Records. Mieliśmy kilku różnych

współpracowników z tej wytwórni, którzy zadbali

o wiele istotnych aspektów w biznesie muzycznym

i to, co dla nas zrobili i wciąż robią, dało nam

poczucie zaistnienia.

W tym roku ukazał się wasz pełnowymiarowy debiut.

Jak długo tworzyliście ten materiał?

Luciano "Ciano" Toscani: Bardzo szybko. Myślę, że

wszystko zamknęło się w ciągu jednego roku! Musisz

wiedzieć, że w tym czasie cały czas graliśmy na żywo

i pomogło nam to w przelaniu na album dzikości i

surowości, którą sobie zamarzyliśmy.

Wszystkie utwory, które skomponowaliście znalazły

się na płycie? Czy może zostało wam coś jeszcze

na przyszłe wydawnictwa?

Luciano "Ciano" Toscani: Nie, wszystko co skomponowaliśmy

znalazło się na tym albumie.

66

STORMZONE


Walka pod tą samą banderą

Rodzinne zespoły nie są częstym zjawiskiem w metalu, więc Ancillotti można uznać

za swego rodzaju ciekawostkę. Na całe szczęście oprócz więzów krwi są w stanie zaoferować

muzykę zdecydowanie lepszą niż Jonas Brothers czy Kelly Family (taki żarcik…). Debiutancki

krążek "The Chain Goes On" ukazał się w tym roku nakładem Pure Steel Records

i zawiera dawkę bardzo solidnego heavy metalu opartego na klasykach takich jak Judas

Priest czy Accept zbierając całkiem niezłe recenzje w metalowym światku. Na moje pytania

w większości odpowiadał jedyny nie-Ancillotti w zespole, gitarzysta Luciano Toscani oddając

głos w kilku przypadkach wokaliście "Bud'owi" Ancillotti'emu.

W jaki sposób powstaje muzyka Ancillotii? Pracujecie

wspólnie czy każdy odpowiada za swoją działkę?

Luciano "Ciano" Toscani: Prawie wszystkie numery

zostały napisane i zaaranżowane przez cały zespół,

tylko "Victims of the Future" została napisana przez

Buda i przeze mnie, a "Devil Inside" przez Briana.

Słowa do melodii stworzonych przez Buda napisał

nasz dobry kumpel James Hogg, który z Budem

pracuje od wielu lat. Jest świetnym tekściarzem, tak

więc, było to prawdziwa praca zespołowa.

Jak to jest pracować wspólnie z bratem i synem?

Dochodzi do wielu kłótni, czy wręcz przeciwnie dogadujecie

się świetnie?

Daniele "Bud" Ancillotti: Praca z moimi synami i

braćmi, włączając w to Ciano, jest wspaniała. Jako

różne zespoły mieliśmy mnóstwo wątpliwości i

sprzeczek, ale w końcu respekt i duma wzięły górę i

zwróciliśmy się do siebie. Praca z synami i braćmi

jest niesamowita i daje nam ogromną siłę do walki

pod tą samą banderą.

było to zaplanowane?

Luciano "Ciano" Toscani: Dla mnie "Sunrise" to

bardzo emocjonalny utwór. Kiedy go słuchaliśmy i

usłyszeliśmy tę orkiestrę - to wszyscy powiedzieliśmy:

Wow!!! Ja się normalnie popłakałem!!! To

wspaniała ballada, której nie mogliśmy nie umieścić

na tym albumie.

Foto: Pure Steel

Jak zamierzacie promować "The Chain Goes On"?

Jakaś trasa, pojedyncze koncerty?

Luciano "Ciano" Toscani: Oczywiście! Mieliśmy

kilka komplikacji po wydaniu albumu i wyczekiwaliśmy

właściwego momentu by rozpocząć trasę. Dziś

nasza agencja bookingowa Red Lion Music intensywnie

pracuje nad europejską częścią trasy. Mamy też

kilka dat we Włoszech, ale naprawdę nie mam pomysłu

na całą trasę.

Bud, jesteś też wokalistą Kultowego zespołu Strana

Officina. Co słychać w ich obozie? Od ostatniej

płyty minęły już 4 lata.

Daniele "Bud" Ancillotti: Obecnie pracujemy z grupą

Strana Officina nad kilkoma numerami po włosku

i prawdopodobnie zostanie ona połączona z książką

o historii zespołu.

Moim zdaniem włoska scena heavy metalowa prezentuje

się ostatnio znakomicie. Jakie jest twoje

zdanie na ten temat? Masz jakichś swoich faworytów?

Luciano "Ciano" Toscani: Też tak myślę! Nie tylko

w ostatnich latach, ale i wcześniej, we Włoszech było

mnóstwo utalentowanych muzyków. Wiele zespołów

gra poza Włochami i nasza scena rośnie w siłę. Wiele

z nich naprawdę lubię, niektóre, nie w jakimś szczególnym

uporządkowaniu, wymieniłbym choćby

Spitfire, Scanner, Trick or Treat, ale jest ich więcej.

Jak zachęciłbyś polskich fanów do kupna "The

Chain Goes On"?

Luciano "Ciano" Toscani: Prosto, w kilku słowach.

Lubicie heavy metal? Lubicie hymny z wpadającymi

w ucho refrenami zrobionymi po to, by je śpiewać i

wykrzykiwać razem z nami? Lubicie ciężkie rytmy i

Bardzo podoba mi się okładka płyty. Kto za nią odpowiada?

Luciano "Ciano" Toscani: Wytwórnia umożliwiła

nam pracę z niesamowitym grafikiem Dimitarem

Nikolov'em, który posłuchawszy kilku naszych kawałków

z albumu i zostawszy powiadomionym o naszej

idei, kryjącej się za tytułem płyty, wykonał znakomitą

robotę i mamy nadzieję, że w przyszłości

znów będziemy z nim pracować!

Wasza muzyka to bez wątpienia tradycyjny heavy

metal, a takie utwory jak "Bang Yor Head", "Monkey"

czy "Warrior" są tego najlepszym przykładem.

Wydaje mi się, że inspirują was przede wszystkim

takie grupy jak Judas Priest, Saxon czy Accept?

Luciano "Ciano" Toscani: Hmmm… Lubimy wiele

zespołów i oczywiście niektóre elementy czerpiemy z

Judas Priest, Saxon czy Accept, one płyną w naszym

DNA, podobnie jak Black Sabbath i wiele,

wiele innych…

Natomiast drugą część stanowią bardziej heavy

rockowe kawałki "Victims of the Future" czy

"Legacy of Rock", które zresztą wychodzą wam równie

świetnie. Czy przed komponowaniem mówicie

sobie w jakim stylu ma być dany utwór czy po

prostu wychodzi wam to naturalnie?

Luciano "Ciano" Toscani: Absolutnie, nie. Lubimy,

gdy jednocześnie jest melodyjnie i potężnie. Zaczęliśmy

od słuchania takiej muzyki lata temu i po tych

wszystkich latach kiedy zaczęliśmy pisać utwory na

płytę chcieliśmy zawrzeć w niej te element, wszystkie

zmiany tempa i emocje. I tak to się skończyło, że na

albumie wszystko wyszło jak najbardziej naturalnie.

Moim chyba ulubionym utworem z "The Chain

Goes On" jest "Devil Inside", którego zwrotki przywodzą

mi trochę na myśl takie kapele jak...The

Sisters of Mercy czy Fields of the Nephilim. Co

byś powiedział na takie skojarzenie?

Luciano "Ciano" Toscani: Szczerze mówiąc to nie

wiem, nie znam zbyt dobrze tych zespołów. Cóż więc

mogę powiedzieć… jeśli nasza muzyka łączy się jakoś

z innymi znakomitymi grupami to świetnie!

Na płycie jest też całkiem udana ballada "Sunrise".

Czy postanowiliście sobie, że tego typu utwór musi

być na krążku czy może tak po prostu wyszło i nie

Zastanawiam się jakie znaczenie ma wstęp do

płyty i jaki jest jego związek z następującym od

razu po nim numerem "Bang Your Head"? Co to za

dźwięki i głosy?

Luciano "Ciano" Toscani: Intro łączy w sobie

dźwięki plemienne z dużo nowocześniejszymi odzwierciedlającymi

podbijanie kosmosu, dźwięki grzmotu…

To intro jest przedłużeniem tytułu płyty, od

przeszłości do przyszłości, odzwierciedla życie w muzyce,

tak samo starą prawdę, że rock'n'roll jeszcze nie

umarł!

Zrobiliście też klip do numeru "Bang Your Head".

Nie jest to arcydzieło, ale domyślam się, że na coś

lepszego nie mogliście sobie pozwolić.

Luciano "Ciano" Toscani: Cóż, to wideo zostało

wykonane z niskim budżetem, ale bardzo lubimy ten

kawałek. Kiedy napisaliśmy "Bang Your Head", pierwszym

krokiem było natychmiastowe wrzucenie go

na setlistę koncertową. Na wielu koncertach używaliśmy

go jako numer wieńczący i zawsze odbijał się

szerokim, pozytywnym echem pośród publiczności i

oczywiście pośród nas. Jest on nam szczególnie bliski,

ma istotne dla nas słowa z jasnym przekazem,

melodią i siłą. Cieszę się, że wideo zrobiliśmy właśnie

do niego. Wydaje mi się, że Fabulous Studio, gdzie

mieliśmy możliwość nakręcenia go, udało się uchwycić

nas prawdziwie i szczerze. Myslimy nad zrobieniem

nowego wideo, ale obecnie zespół skupia się

na trasie i by zebrać wokół jak najwięcej fanów i podziękować

im wszystkim za miesiące wspierania.

monumentalne gitarowe solówki? Lubicie grzmiący

bas i uderzenie perkusji? U nas możecie tego oczekiwać

i wszystko to, znajdziecie na "The Chain Goes

On".

To już koniec z mojej strony. Czego mógłbym

życzyć tobie i reszcie zespołu?

Luciano "Ciano" Toscani: My również dziękujemy

wam i raz jeszcze dziękujemy wszystkim naszym fanom

z tego pięknego kraju. Mamy nadzieję, że nasi

promotorzy zorganizują kilka dat także w Polsce!

Bardzo doceniamy wasze wsparcie, nie zapomnijcie,

że jesteśmy dziedzicami rockowego ducha!

I tego też życzę. Powodzenia!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

ANCILLOTTI 67


HMP: Pomijając fakt, że wydaliście już dwa albumy,

wciąż jesteście postrzegani jako młody i mniej znany

zespól. Jak to możliwe, że właśnie taki band podpisał

kontrakt z Warner Music Spain?

Lolo Vk: Kroczek po kroczku, otwieramy sobie drzwi

w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej, gdzie stajemy się coraz

bardziej rozpoznawalni. To właśnie moim zdaniem

sprawiło, że Warner nam zaufał.

Jesteście zadowoleni ze współpracy? Czy tak duża

wytwórnia daje wam wystarczająco dużo wsparcia?

Na jak długo podpisaliście kontrakt i ile płyt nagracie

z nimi?

Warner był bardzo profesjonalny jeżeli chodzi o czas

wydania płyty oraz wspieranie nas w dystrybucji i promocji,

także możemy znaleźć się w każdych większych

hiszpańskich mediach. Kontrakt podpisaliśmy na ten

album i może na dwa następne. Zależy jak to pójdzie i

czy obie strony będą zadowolone.

Dopytuję się tak o Warner Music Spain bowiem inny

młody hiszpański zespól Lizzies wydał swój album

sam, a w tym roku grają na Musklerock i Headbangers

Open Air. Dlaczego więc Oker nie będzie brał

udziału w metalowych imprezach, o jakich wspomniałem

powyżej. Możesz to skomentować? Jak to

wygląda z waszej strony?

Będziemy grać 7 czerwca na Heavy Metal Sound Festival

w Belgii razem z dużymi zespołami typu Reven.

Mieliśmy problem z naszym poprzednim menaganentem,

przez co, przez kilka miesięcy przechodziliśmy cichy

okres i pewnie to dlatego nie many w terminarzu

zbyt wiele letnich festiwali w Europie. Podpisaliśmy

kontrakt z Warner oraz zmieniliśmy management,

więc dopiero za niedługo będziemy mieli więcej dobrych

wieści!

Duże hiszpańskie wytwórnie maja zasięg głównie w

Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej. Z Oker będzie tak

samo?

Naszym celem jest cały świat. Po hiszpańsku pisanie

kawałków idzie nam łatwiej, ale chcemy być słuchani

również w Europie i Japonii.

Hiszpania pomijając piękną pogodę i wspaniale widoki ma

nam do zaoferowanie całkiem przyzwoicie rozwiniętą scenę

heavy metalową. Jednym z jej przedstawicieli jest Oker. Pomimo,

że grają w swoim ojczystym języku, to do wielu fanów

z zagranicy przemawiają językiem gitar i perkusji.

Z resztą w ich wykonaniu bardzo przyjemnym.

Naszym celem jest cały świat

Właśnie. Wasze teksty są po hiszpańsku. W dzisiejszych

czasach to nie problem, bo wiele fanów heavy

metalu akceptuje inne języki, nie tylko angielski.

Wspominałeś, że chcielibyście rozpromować się również

gdzieś indziej?

Obecnie jesteśmy znani w Hiszpanii i Ameryce Południowej.

Naszym następnym celem jest Europa, Japonia

ale oczywiście chcemy nadal śpiewać w naszym

ojczystym języku. Oker jest hiszpański i za tym idzie

jego postawa oraz teksty. Mamy nadzieję, że fani

heavy metalu nie mają nic przeciw innemu językowi i

chcą tylko dobrego heavy metalu.

Myśleliście żeby zacząć śpiewać po angielsku?

Nie, jak już mówiłem, Oker jest hiszpańskim zespołem

heavy metalowym. Ale to nie znaczy, że nie możemy

zrobić odstępstw, choć naszym językiem zawsze będzie

hiszpański.

W porządku, wróćmy do waszych początków. Jest

coś, co fani powinni o was wiedzieć?

Oker jest zespołem, który rozwijał się krok po kroku.

Powstał w 2007 roku na heavy metalowej scenie w

Madrycie. Spotkaliśmy się w metalowych pubach, a

miłość i pasja do heavy metalu nas złączyła.

Jak wiele młodych zespołów nie macie stałego składu.

Czemu tak często zmieniacie basistę i perkusistę.

Zmieniliśmy basistę dwa razy, wokalistę raz oraz

perkusistę też raz. I to wszystko stało się na przestrzeni

ośmiu lat bez żadnych problemów. Czasem powodem

była praca, brak czasu czy inne poglądy na

muzykę, które zdecydowały o zmianie muzyków. Oni

zawsze pozostaną częścią Oker. Obecny skład jest silny

i stabilny.

Foto: Oker

Waszym gatunkiem muzycznym jest heavy metal z

dużymi wpływami lat 80-tych. Które zespoły wywarły

na was największy wpływ?

Oczywiście, że jesteśmy fanami heavy metalu, tego z

lat 80-tych. Wiemy, że jest teraz nowa fala tradycyjnego

heavy metalu na całym świecie. W naszym wypadku

największy wpływ miały tradycyjne heavy metalowe

kapele z Hiszpanii jak Obus czy Baron Rojo.

Nazwaliście się Oker. Jaka jest historia tej nazwy no

i co ona znaczy?

Oker to słowo używane przez ludzi na terenie całej

Hiszpanii. Oznacza ono "zły" lub "przewrotny". Stwierdziliśmy,

że będzie dobrze pasować dla zespołu heavy

metalowego.

W 2009 nagraliście EPkę "Dale cana". Szczerze mówiąc

nie znam tego wydawnictwa, może powiesz o

nim coś więcej. Czy to "Dale cana" przekonało Santa

Grial Records by wydąć wam "Burlando ala muerte"?

"Dale cana" jest naszą pierwszą EPka, którą wydaliśmy

sami. Sprzedała się całkiem nieźle w hiszpańskim podziemiu,

głównie w Madrycie ale i w całej Hiszpanii.

"Burlando a la muerte" jest naszym pierwszym pełnym

albumem wydanym przez Santa Grial. Poznaliśmy

ich kiedy byliśmy już bardziej znani na scenie.

Może moja opinia was dotknie ale musze powiedzieć,

że "Burlando a la muerte" odstaje trochę od waszej

najnowszej płyty. Jeżeli mięlibyście okazje ją na nowo

nagrać, to co byście zmienili?

Każdy ma swoje zdanie i respektujemy to. Album nagraliśmy

w takich warunkach na jakie mogliśmy sobie

wtedy pozwolić i taki był tego wynik. Jeżeli będzie

nam dane, zamierzamy ją w przyszłości nagrać ponownie.

O wiele lepsza jest już wasza druga płyta "Culpable!".

Muzyka jest dojrzalsza i sprawia, że słuchacz

poświęca jej więcej uwagi. Powiedzcie o wspomnianych

zmianach w waszej muzyce. Jaki jest odbiór

"Culpable"?

"Culpable!" zostało nagrane w tym samym studiu co

"Burlando a la muerte", z tym samym producentem.

To znaczy, że wreszcie dobrze się zgraliśmy i lepiej się

poznaliśmy. W końcu wiedzieliśmy jak ze sobą współpracować

aby przyniosło to pozytywny efekt. Generalnie

nasza muzyka wciąż staje się co raz lepsza, ale to

wciąż ten sam Oker. Sprzedaż "Culpable!" idzie dość

dobrze, więc jesteśmy z tego szczęśliwi.

Wasze teksty dotyczą rock'n'rollowego stylu życia i

tematyki społecznej. Czy chcecie przekazać coś ważnego

waszym fanom? Możesz powiedzieć coś

więcej o tekstach?

Tematy poruszane przez Oker kierują się głownie w

stronę codziennego życia na naszej ulicy, ponieważ

wszyscy pochodzimy z peryferii Madrytu. Pochodzimy

z klasy robotniczej, dlatego nasze teksty dotykają społecznych

problemów. Heavy metal jest odskocznia od

tego całego syfu, który jest wokół nas.

Glos Carmen Xina mocno zwraca uwagę słuchacza.

Do kogo Carmen jest porównywana i z kogo bierze

inspiracje?

Xina ma bardzo mocny głos, co jest dużym atutem w

heavy metalu. Ten jej ostry wokal i sposób śpiewania

jest uwielbiany w Hiszpanii i Amryce Łacińskiej. Każdy

wokalista ma swój oryginalny styl, a Xina to Xina

(śmiech).

Na waszych okładkach jest bardzo intrygująca postać.

Czy to jest wasza maskotka?

Tak, to nasza maskotka, ale nie daliśmy jej jeszcze żadnego

imienia. Jest częścią naszego zespołu i zawsze

nią pozostanie.

Gracie też sporo koncertów. Jak one wyglądają i

gdzie daliście jak dotąd najlepszy swój występ?

Jesteśmy zespołem, który lubi dawać z siebie wszystko

na koncertach. Heavy metal to nie tylko muzyka ale

sposób w jaki rozkoszujesz się spektaklem, aby na końcu

poczuć pełną satysfakcję. Było wiele dobrych koncertów

w naszym wykonaniu, ale myślę, że najlepszym

był ten na Leyendas Del Rock 2013.

Myślicie już o trzeciej płycie? Jeżeli tak, to co możemy

po nim się spodziewać?

Oker zawsze jest w akcji! Jeżeli nie gramy, to komponujemy

i kreujemy pomysły na następny materiał.

Chcemy, aby był nawet mocniejszy i cięższy niż nasz

ostatni album.

Tak sie zastanawiam, czy znacie polski zespół

Cristal Viper? Jeżeli tak, to powiedzcie co o nim

myślicie i co Xina myśli o Marcie Gabriel.

Oczywiście, że ich znamy! Cristal Viper jest jednym z

głównych przedstawicieli heavy metalu na europejskiej

scenie. Xina jest fanką głosu Marty. Chcielibyśmy kiedyś

z nimi zagrać!

Wasze ostatnie słowa… Chcecie coś dodać?

Bardzo dziękujemy za wywiad i wsparcie z waszej

strony. Mamy nadzieje, że zagramy kiedyś w waszym

kraju, może za niedługo będziemy mogli się z wami podzielić

dobrymi nowinami! Pozdrowienia dla polskich

fanów. Heavy Metal na zawsze!

Daria Dyrkacz

68

OKER


Czy fanów Iron Maiden coś jeszcze może

zaskoczyć? Moim zdaniem tak, zdecydowanie,

na przykład jego damską wersją.

Hiszpańskie Lizzies, niezaprzeczalnie można

tak nazwać. Czteroosobowy gang złożony z

samych pań, grzeszących nie tylko pięknem ale i

też poczuciem humoru, ostrzą sobie pazurki na wielką międzynarodową sławę.

HMP: Jesteście w miarę świeżym zespołem.

Przedstawcie sie nam, co chciałybyście żebyśmy

o was wiedzieli?

Marina: Zespół został założony latem 2010 roku

przeze mnie, Marine (bas) i Patricie (gitara).

Znudziłyśmy się leniuchowaniem popołudniami,

więc chwyciłyśmy za instrumenty i uczyłyśmy się

razem grać. Po jakimś czasie zaczęłyśmy szukać

perkusisty i w 2011r. Lucia (perkusja) dołączyła

do zespołu. Maszyna była gotowa w styczniu

2012 roku, kiedy w końcu znalazłyśmy Elene (wokal)

i parę miesięcy później grałyśmy za żywo. Po

ośmiu miesiącach nasze demo zostało nagrane na

żywo w naszej sali prób i potem w 2013r. nadszedł

czas na nagranie czegoś lepszego, na naszą EPkę

"End Of Time". Grałyśmy sporo w Hiszpanii ale i

też w Portugalii i Holandii. W tym roku nadszedł

czas na Niemcy i Szwecję.

Wiem, że nazwa waszego zespołu wzięła się z

nazwy gangu z "The Warriors". Jesteście wielkimi

fankami tego filmu?

Rzeczywiście, nazwałyśmy zespół tak jak nazywał

się jeden z gangów w tym filmie. Patricia i ja znałyśmy

ten film od dłuższego czasu i miałyśmy trochę

obsesję na jego punkcie. Gang Lizzies miał

pistolety i bar z bilardem i głośną muzyką... więc

to była nasza opcja od samego początku, nie musiałyśmy

za długo nad tym myśleć. Pomysł, że

nasz zespół będzie jakoś związany z tym filmem

był strasznie ekscytujący!

Iron Maiden w spódnicach

potem coraz bardziej szaleją. Więc to są dobre wibracje,

widzieć fanów czerpiących radość z naszych

kawałków. To jest dla nas podwójne szczęście,

(śmiech!).

Macie już plan grania, w tym parę koncertów festiwalowych,

między innymi na Metalhead,

Headbangers Open Air w Niemczech i nawet

na Musklerock w Szwecji. Cieszycie się na te

występy? Są jeszcze jakieś inne daty w planach?

Tak! Jesteśmy strasznie, strasznie podekscytowane

graniem na tych festiwalach. Po pierwsze dlatego,

że to będzie nasz pierwszy raz w tych krajach, a po

drugie, dlatego że niektóre z nas były już na tych

festiwalach jako fanki, na Headbangers Open Air

i Musklerock. To znaczy, że już znamy sceny i ludzi...

i to sprawi, że to doświadczenie będzie specjalne.

Nie możemy sie doczekać! Nie mamy więcej

zagranicznych koncertów w planach, ale z całą pewnością

damy z siebie wszystko aby zagrać w większej

ilości krajów. Chciałybyśmy grać jako supporty

dla zespołów, które uwielbiamy... trzymajcie

kciuki! I byłoby fantastycznie zagrać w Polsce kiedyś.

Ludzie mówią, że macie dużo pasjonatów!

Na Headbangers Open Air będzie grał polski

zespół Turbo. Znacie ten zespół? Orientujecie

Foto: Lizzies

nas do grania, muzykowania i eksperymentowania.

Co fani mówią o waszej EPce?

Bardzo im sie podoba! Wiele ludzi na niego czekało,

bo na naszym demku były tylko trzy kawałki,

a nasze brzmienie zmieniło się od tego czasu.

Niektórzy mówią, że EPka jest za krótka i, że są

głodni na więcej. Inni nawet mówią, że im się podoba

ale bardziej lubią słuchać jej na żywo, bo jest

lepsze brzmienie.

Pracujecie teraz nad teledyskiem do "Speed On

The Road". Jak wam idzie? Kiedy zamierzacie go

pokazać?

Video jest już na youtube! Nie miałyśmy wystarczająco

pieniędzy aby zrobić profesjonalny film,

więc zdecydowałyśmy się nagrać urywki z naszych

podróży, imprez i koncertów i wrzucić je razem

robiąc zabawny i naturalny filmik. Ludziom zdaje

się to bardzo podobać. Dobiłyśmy już do więcej

niż 2.000 odtworzeń w mniej niż tydzień!

"End Of Time" wydałyście same. Nie chciałyście

dać to do jakieś wytwórni?

Lubimy robić wszystko po swojemu, więc nie myślałyśmy

o szukaniu wytwórni ale prawdopodobnie

to się zmieni przy naszym następnym materiale.

Chcemy wydać nasz pierwszy długogrający album

przez wytwórnie.

Ok, porozmawiajmy o waszej przyszłości. Jestem

w stu procentach pewna, że macie już jakieś

plany na opanowanie i pokazaniu światu waszej

muzyki. Powiesz nam coś?

Będziemy grać w Hiszpani, Szwecji i Niemczech

tej wiosny i lata, po tym skupimy się na pracą nad

To fascynujące, napisałyście, że waszymi inspiracjami

jest "wszystko z - lub bez - wąsami". Co

dokładnie miałyście na myśli?

Cóż, kochamy żartować i śmiać się, więc w sekcji

informacyjnej na stronie napisałyśmy wszystko co

lubimy: piwo, heavy metal, sweaty Diegos (spoconych

mężczyzn - śmiech) i jest w porządku jeśli

mają wąsa lub nie (śmiech). Głupi żart po prostu.

Kiedy zobaczyłam was po razy pierwszy, moją

pierwszą myślą było "ooo nowe Girlschool!" inspirujecie

się nimi trochę?

(Śmiech), dzięki! Na pewno nas inspirują, ale to

zależy od odniesienia... to są normalne dziewczyny,

które grają muzykę, które lubią to co robią i

robią to co chcą. My właśnie tak się czujemy i tak

właśnie robimy. Czerpiemy więcej inspiracji z zespołów

takich jak Judas Priest, Motorhead czy

Iron Maiden jeżeli chodzi o muzykę.

Ten biznes jest zdominowany przez mężczyzn,

jak sobie z tym radzicie?

To nie jest dla nas problem, jak wszędzie są ludzie,

którzy traktują cię tak samo, bez znaczenia czy

jesteś chłopakiem czy dziewczyną i ludzie, którzy

chcą promować twoja płeć bardziej niż muzykę.

Najgorszą częścią tego, tak sądzę, są seksistowskie

komentarze. Niektórzy mówią, ze gram tu czy tam

bo jesteśmy dziewczynami, ale nigdy nie powiedzą

tego "boysbendowi", że grają tu dlatego, że są facetami

czy coś. Więc cóż, jest wszystkiego po trochu,

ale zawsze staramy się stawić czoła problemom

z humorem i skupiać się na naszych sprawach,

którym jest heavy metal!

Jak fani reagują widząc na scenie zespół w całości

składający sie z dziewczyn? Dobre wibracje?

Nawet tak, jak dotąd. Wiele z nich normalnie nam

mówią, że to nienormalne i że nigdy wcześniej nie

zwykli oglądać dziewczyn grających heavy metal,

ale to genialne zobaczyć, że jednak takie dziewczyny

są. Jeżeli nas nie znają, to zazwyczaj są spokojni

do czasu, kiedy nie zagramy paru kawałków,

się także w polskim klasycznym heavy metalu?

Myślę, że na Muskelrocku też będą grać! Niektóre

z nas go znają ale tylko z paru kawałków...

myślę, że nadszedł czas by przesłuchać trochę więcej,

żebyśmy mogły bardziej cieszyć się ich występem

tam na żywo! Innym polskim zespołem, który

znamy to Kat, ale tak samo, musimy poświęcić

trochę więcej czasu na nich. Jest tyle zespołów do

przesłuchania!

Wasza muzyka bardzo przypomina mi Iron Maiden.

Jesteście trochę taką ich żeńską wersją.

Zgodziłabyś się z tym?

Wow, to wspaniały komplement, dzięki! Cóż, nie

możemy się zgodzić bo mamy jeszcze więcej wpływów

oprócz Iron Maiden i oni są na kompletnie

innym poziomie (śmiech)! Ale to niezaprzeczalne,

że Iron Maiden jest naszą największą inspiracją.

Oni byli i są magią dla nas. Ich muzyka zachęciła

naszym pierwszym, długogrającym albumie.

Wciąż nie wiemy kiedy zostanie on nagrany czy

będzie wydany ale chcemy poświęcić ten czas by

zrobić go dobrze - tak jak to powiedział Steve

Harris - "masz całe życie, aby nagrać swoja pierwszą

płytę, ale nie pozostałe" (śmiech).

Daria Dyrkacz

LIZZIES

69


Niech kuźnie metalu nadal rosną w siłę!

Brazylijscy true heavy metalowcy powrócili z nowym krążkiem po czterech latach od wydania

debiutu. Trzeba przyznać, że jest to powrót z przytupem. "Full Throttle" jest albumem lepszym od i tak

bardzo dobrego "Forging Metal", a biorąc pod uwagę fakt, że Hazy Hamlet wydaje się wychodzić na prostą

i zostawiać wszystkie problemy za sobą, to już niedługo może być o nich co raz głośniej. Tylko, że na to

wpływ mają już przede wszystkim fani. Mam nadzieję, że dacie im szansę, bo naprawdę warto. Zapraszam

na rozmowę z wokalistą zespołu Arthurem Migotto.

HMP: Witam. Co słychać w obozie Hazy Hamlet?

Arthur "Arttie" Migotto: Witajcie! Cudownie jest

wrócić do czynnego grania po niemal trzech latach zawieszenia.

Wasz poprzedni krążek "Forging Metal" ukazał się w

2009 roku. Jak potoczyły się wasze losy po wydaniu

tej płyty?

W tym czasie odebraliśmy mnóstwo zaproszeń od magazynów

muzycznych do uczestniczenia na przykład w

kompilacji "Monuments of Steel" dla polskiego magazynu

HardRocker i przygotowywaliśmy też kawałek

na trybut poświęcony WASP dla Remedy Records. Z

końcem 2010 roku, z doskonałym odzewem, planowaliśmy

kilka koncertów w ramach małej trasy, ale musiałem

przeprowadzić się do innego miasta, prawie 500

kilometrów od reszty zespołu, co ostatecznie pokrzyżowało

nam na jakiś czas wszystkie plany.

Mieliście przerwę w działalności również związaną z

twoimi problemami zdrowotnymi. Słuchając płyty

wydaje się, że masz je już za sobą. Jak wygląda sytuacja?

Przyczyną była właśnie ta nagła zmiana. Miasto, w

którym obecnie mieszkam ma zupełnie inny klimat od

tego, w którym żyłem dotychczas, złapała mnie nagle

silna dysfonia(zaburzenie głosu, często w postaci chrypki

- przyp.red.). Musieliśmy anulować całą działalność,

bym mógł dojść do siebie, potrzebowałem na to roku

i trzech lekarzy, którzy wyjaśnili mi w czym leży

problem, a mianowicie w alergii. Rozpocząłem trzy

letni okres leczenia immunologicznego, ale pech chciał,

że mój lekarz w połowie tego leczenia umarł. Możliwość

skomponowania nowego albumu stała się opcją

do ponownego połączenia i odrodzenia Hazy Hamlet.

Mój glos jednak nie odzyskał pełnego zdrowia i siły.

Wszystko wskazywało na to, że to się nigdy nie stanie

i nauczyłem się z tym żyć. Spędziłem mnóstwo czasu,

by odzyskać dawną formę.

W ubiegłym roku powróciliście z nowym albumem

"Full Throttle" i muszę przyznać, że jest zdecydowanie

lepszy od debiutu. Jak jest wasze zdanie na ten

temat? Jakie są największe różnice między tymi materiałami?

Cóż, bardzo mnie cieszy, że podoba ci się to, a różnice

o których wspominasz są bardzo wyraźne. Po pierwsze,

dokonaliśmy przemiany stylistycznej z power metalu

do klasycznego heavy metalu, który bardziej pasuje

obecnemu składowi grupy. Jeśli dobrze posłuchasz naszych

demówek, zauważysz, że ta zmiana zaczęła się

już krótko po "Forging Metal" i zakończyła się właśnie

na "Full Throttle". Po drugie, nasze kompozycje są

dojrzalsze niż kiedyś i bardziej zadbaliśmy też o ich

odpowiednie brzmienie.

Zdecydowanie poprawiliście brzmienie. Kto jest za

nie odpowiedzialny? Czy dokładnie taki efekt chcieliście

osiągnąć?

Tak, nawet jeśli jakieś niedociągnięcia wciąż są dostrzegalne,

to na pewno uczyniliśmy spory postęp. Kiedy

nagrywaliśmy "Forging Metal" większość tego procesu

wymagało wynajęcia studia, z producentem, który

w naszym mieście miał wysoką pozycję. Szybko odkryliśmy

jednak, że jest straszną gnidą. Koszmarne nagłośnienie,

mnóstwo kłamstw i niedotrzymywanie płynności

procesu zmusiła nas do zerwania umowy z nim i

dokończenia całego albumu na własną rękę. Mieliśmy

jednak tę przewagę, że dokładnie wiedzieliśmy jak

Foto: Hazy Hamlet

wszystko ma brzmieć, ale większość ścieżek już była

ukonstytuowana. Wraz z "Full Throttle" zebraliśmy

nasze doświadczenia i mając pełną kontrolę nad nagrywaniem

i produkcją od samego początku było krokiem

do osiągnięcia takiego brzmienia jakiego oczekiwaliśmy.

Doceniam jednak rolę obu wydawnictw, jego produkcji

i inżynierii dźwięku.

Jak stary jest to materiał? Kiedy zaczęliście pisać te

utwory z myślą o drugiej płycie? Które numery są najstarsze,

a które najmłodsze?

Do większości z nich miałem już gotowe dojrzałe riffy

i pomysły, niekoniecznie przeznaczone dla drugiego albumu

Hazy Hamlet, ale które w tej sytuacji pasowały

najlepiej. Były to takie kawałki jak "Full Throttle",

"Symphony of Steel", "Odin's Ride", "Thorium" czy "Red

Baron", jednakże zabraliśmy się do roboty i dokończyliśmy

je. Najstarszym z nich jest "Thorium", którego

riffy i chóry datowane są na 2001 rok. Trzy niewymienione

wcześniej, powstały specjalnie na potrzeby

tego albumu, i tak napisaliśmy: "A Havoc Quest",

"Vendetta" i "Jaws of Fenris". Najnowszym i w zasadzie

ostatnim, który powstał był numer "Vendetta" i chciałem

w nim jak najwierniej oddać nastrój komiksów

Alana Moore'a. To właśnie dlatego brzmi tak dziwnie,

szaleńczy i wręcz psychiczny w początkowym fragmencie,

a następnie kinematograficzny w jego dalszej

części.

W jaki sposób tworzycie wasze hymny? Pracujecie

zespołowo czy macie może jednego kompozytora?

Komponowanie "Full Throttle" wyglądało zupełnie

inaczej niż w przypadku debiutu. Poprzednim razem

miksowaliśmy wcześniejsze pomysły każdego z członków

zespołu z moimi pomysłami, gdy dołączyłem do

chłopaków w 2002 roku. Z nowym albumem natomiast,

z racji zawieszenia i innych spraw zajmujących pozostałych

członków, zdecydowałem że to ja skomponuję

cały album i uzyskałem to poprzez połączenie starych

pomysłów z tymi najświeższymi. Sprawdziło się

to doskonale. Chcę jednak podkreślić, że z mojej strony

nie było to żadne autorytarne działanie. Stało się

tak, bo tylko w ten sposób ten zespół mógł przetrwać.

Kocham komponować i wpadać na coraz śmielsze pomysły,

a każdy jest absolutnie wolny do przychodzenia

ze swoimi. Ta wolność tylko wzbogaca nasze brzmienie.

W tekstach poruszacie dużo tematów związanych z

nordycką mitologią. Skąd takie zainteresowania u

Brazylijczyków poza tym, że jest to bardzo heavy metalowa

tematyka?

Znamienne jest, że kultura wikingów jest niezwykle

pociągająca i kapitalnie nadaje się tematycznie do muzyki

metalowej, ale nasza pasja z tym związana datuje

się na jakieś lata 90-te, wcześniej nawet niż Hazy

Hamlet został założony, a nawet jeszcze wcześniej za

nim nastąpiła fala mody i gorączka na wikingów. Nie

chcemy jednak brzmieć jak banda death albo black

metalowców z tekstami o wikingach, przebierać się za

nich i wykrzykiwać płytkich pogańskich moralitetów.

Chcemy brzmieć jak najbardziej w duchu klasycznego

heavy metalu i korzystać z bogactwa interesującej mitologii

jako metafory, punktu odniesienia do naszych

myśli i refleksji nad tym, co nas otacza w świecie rzeczywistym,

nas otaczającym. Każdy kto odpowiednio

głęboko wniknie w strukturę refrenów znajdzie silny

przekaz. Jednakże, nie tylko nordycka mitologia wykorzystywana

przez nas jako okładka kolejnych wydawnictw

jest narzędziem do którego się odnosimy. Nasze

teksty odzwierciedlają też naszą fascynację literaturą

i historią.

Na nowej płycie nie brakuje heavy metalowych petard

takich jak "Symphony of Steel" czy "Jaws of

Fenris", ale są też utrzymane w bardziej bitewnym,

epickim klimacie, czyli moje ulubione "Thorium" i

"Red Baron". Utwory w jakim stylu lubicie grać bardziej?

Bardzo ciężko jest wybrać z pośród nich ten jeden najbardziej

ulubiony, zwłaszcza, że każdy jest w innym

stylu, wrażliwości i każdy z nich "pracuje na siebie" w

odmienny sposób. "Symphony of Steel" czy "Jaws of

Fenris" to czysty przykład utworów przeznaczonych do

machania grzywą, swoją energią sprawdzą się w każdym

miejscu, nie zważając na to, kto będzie ich słuchał.

Są absolutnie wciągającymi, frenetycznymi killerami.

Z kolei "Thorium" i "Vendetta" są cięższe i bardziej

rytmiczne, doskonale słucha się ich w domowym

zaciszu, a podczas koncertów świetnie sprawdzają się

jako sprawdzenie umiejętności tłumu, do wspólnego

śpiewania z publicznością. To wymagające kawałki, ale

równie zadowalające potrzeby. Tym najulubieńszym

będzie chyba jednak właśnie "Red Baron". Nasza

czwórka wręcz szaleje za graniem tego kawałka podczas

koncertów.

Wspomniany wcześniej "Red Baron" opowiada o

Manfredzie von Richtoffen, najsłynniejszym niemieckim

pilocie znanym z rycerskiej postawy podczas

walk powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej.

Skąd pomysł na ten utwór?

To interesujące, że oto pytasz. Jestem długoletnim fanem

hiszpańskiej kapeli Baron Rojo i pewnego razu

zdecydowałem się poczytać o historii myśliwca od którego

wzięli swoją nazwę. Czytałem przeróżne biografie,

oglądałem filmy i dokumenty, tak by uzyskać pełny

obraz jego życia, a nie tylko znać jego pięć minut chwały

i moment śmierci. Dowiedziałem się że była to bardzo

barwna postać, a przy tym bardzo naiwny i bezczelny

młodzieniec, który silnie przyswoił sobie swój własny

kodeks honorowy. Gdy nadszedł czas jego pierwszego

zestrzelenia i poważnych obrażeń, doprowadziło

to z kolei do zmiany jego charakteru i w rezultacie

do zmierzenia się twarzą w twarz z licznymi wojen-

70

HAZY HAMLET


nymi stratami. Na koniec, został jednak uhonorowany

i doceniony, tak przez aliantów, jak i swoich wrogów.

To historia, która mocno zwróciła moją uwagę i zainspirowała

do napisania utworu na jego temat, tak by

zadawała najważniejsze pytania odnośnie życia.

Możemy oczekiwać w przyszłości kolejnych utworów

utrzymanych w historycznej tematyce? Kto u

was jest najbardziej zainteresowany tym tematem?

Jaki okres interesuje was najbardziej?

Absolutnie. Nasza czwórka uwielbia czytać i oglądać

dokumenty o historycznych wydarzeniach, nie tylko

antycznych i najnowszych, choć przyznać muszę, że

najbardziej lubimy antyczne społeczeństwa i kultury, a

zwłaszcza starożytny Egipt i historię Środkowej Ameryki.

Najdziwniejszym numerem jest "Vendetta". Pierwsza

część tego utworu z połamanymi rytmami, leży

mi średnio, natomiast druga, zdecydowanie bardziej

klimatyczna, w której pojawiają się chórki i piękne sola

jest znakomita. Skąd taki rozstrzał w tym utworze?

Brzmi jakby to były dwa odrębne kawałki.

W pełni się z tobą zgadzam i dodam, że zrobiliśmy to

celowo. "Vendetta", jak wspomniałem, została napisana

jako ilustracja muzyczna do komiksu Alana Moore'a i

w pełni się ją zrozumie tylko czytając tę powieść graficzną.

Pierwsza część oddaje uczucia niespokojnego

umysłu, odzwierciedla znajdowanie się na granicy szaleństwa.

To musiało brzmieć jak napięty do granic możliwości,

pełen smutku i wyrzutów sumienia krzyk bezradności

wobec ucisku systemów autorytarnych zasilanych

naszych strachem, rozpaczą i konsumenckim

trybem życia. Refren to kolejny krzyk reprezentujący

wołanie o wolność poprzez krwawą zemstę. Wreszcie

druga część tego utworu przedstawia rewolucję, która

niszczy jeden system by utworzyć nowy, oparty na jedności

i kolektywności. Dlatego też musiało to brzmieć

łagodniej i nazwijmy to "pocieszniej". Ten kontrast był

więc jak najbardziej celowy.

"Full Throttle" wydała Arthorium Records. Co to za

wytwórnia? Jak oceniacie to co dla was robi?

Arthorium Records to moja własna wytwórnia, więc

bardzo doceniam jej wkład i robotę jaką wykonuje!

(śmiech) Kiedy skończyliśmy nagrywanie tego albumu,

szukaliśmy znaleźć europejską wytwórnię, która by go

wydała., tak abyśmy mieli otwarte drzwi na przyszłą

trasę koncertową. Znaleźliśmy nawet jedną w pierwszej

połowie 2013 roku i podpisaliśmy z nią kontrakt na

wydanie krążka we wrześniu, pechowo jednak się stało,

wytwórnia ta przestała się do nas odzywać i przez trzy

miesiące od podpisania papierów. Mimo usilnych prób

kontaktu, nawet z innymi zespołami spod ich skrzydeł,

z ich strony była tylko przedłużająca się cisza. Nie wiedząc

co się dzieje, wysłaliśmy im kolejną wiadomość, w

której zerwaliśmy podpisaną umowę. Miałem już wtedy

palny na własną wytwórnię, ale miałem ją założyć

dopiero w połowie roku 2014, więc przyspieszyłem

swoje plany i paradoksalnie wyszło nam to na dobre.

Mam już nawet podpisany kontrakt z brazylijskim weteranem

heavy metalowego grania na sierpień i pertraktuje

z innymi zespołami. Założeniem jest zwiększenie

możliwości oraz dojrzałości undergroundowych

kapel poprzez jak najlepszą jakość ich wydawnictw z

przyciągającą uwagę grafiką i odpowiednią produkcją

dźwięku, aby dać im możliwość znalezienia większych

wytwórni i uzyskania możliwości dotarcia na duże festiwale.

Mam nadzieję, że jeszcze sporo usłyszycie o

Arthorium Records w niedalekiej przyszłości.

Okładka przedstawiająca Odyna na Sleipnirze

przedstawionym tym razem w formie motocykla jest

rewelacyjna. Czyj był ten pomysł i wykonanie?

To był mój pomysł i bardzo się cieszę, że podoba ci się

ta okładka. Chodził mi ten pomysł po głowie już w

momencie, kiedy moje struny głosowe odmawiały posłuszeństwa.

Dużo wówczas myślałem o ludzkich osiągnięciach,

o każdym małym życiowym pojedynku jaki

toczymy każdego dnia, jak wiele energii i czasu tracimy

by uzyskać rzeczy w imię konsumpcji i idiotycznych

dogmatów. Cała ta dewiza "chwytaj dzień" to jedna

wielka ściema i wtedy też zdałem sobie sprawę, że właśnie

taka okładka fantastycznie będzie symbolizować

zerwanie zniewalających łańcuchów starych czasów i

śmiały krok ku lepszemu, zmianę i wyraźnemu sięganiu

każdej jednostki ku wolności.

Jak wygląda promocja "Full Throttle"? Co zamierzacie

jeszcze uczynić, by "Full Throttle" usłyszało jeszcze

więcej osób na co ten krążek z pewnością zasługuje?

Głównie chcemy skupić się na dwóch sprawach. Pierwsza

z nich to międzynarodowa dystrybucja poprzez

niezależne wytwórnie i sklepy muzyczne na całym

świecie, bo tylko w ten sposób można dotrzeć do wszystkich

tych, którzy kochają klasyczny heavy metal. W

Polsce zajmie się tym Defense Rercord. Drugą sprawą

jest zabookowanie kilkunastu koncertów, które nas

ujawnią, ponownie dla wszystkich tych, którzy tego

chcą. Są też różnorakiego rodzaju media i będziemy je

wykorzystywać, ale w przeciwieństwie do wielu promotorów

nie będziemy ich nadużywać. Wielu z nich

przesadza i za przeproszenie sra spamem tak bardzo,

że wiadomości nie docierają we właściwy sposób. Ta

strategia uderza w publiczność, jest inwazyjna ale i pozbawiona

szacunku do nich. Nie chcemy aby Hazy

Hamlet była widziana przez taki pryzmat. Preferujemy

powolną i odpowiednio przygotowaną promocję,

która zostanie uzależniona od potrzeb publiczności i

prasy. Wierzę, że to najwłaściwsza ścieżka. Nagrywamy

też wideoklip, który będziemy promować w drugiej

połowie roku.

Foto: Hazy Hamlet

Z tego co wyczytałem wiem, że udało wam się supportować

legendarny Raven, a w planach macie jeszcze

choćby występ z Picture i Grim Reaper. Jak ma

się sprawa z pozostałymi koncertami? Macie w planach

trasę? Może wizyta w Europie?

Tak, te koncerty, oprócz prestiżu i ogromnej satysfakcji,

były częścią tej strategii, o której przed chwilą ci

opowiedziałem. Naturalnie zdajemy sobie sprawę, że

musimy wynająć agencję, która zajmie się tym za nas,

pozyska dla nas miejsca gdzie jeszcze nie dotarliśmy,

ale tu w Brazylii jest to bardzo kosztowne. Mieszkamy

dość daleko od dużych metalowych ośrodków, jak

choćby Sao Paulo, i niewiele w tej kwestii jesteśmy w

stanie zmienić, bo dla promotorów jesteśmy po prostu

za drodzy. Godzimy się z tym ze spokojem i profesjonalizmem,

zdobywając potrzebne finanse bez konieczności

wpływu w strukturę naszego brzmienia. Co

do trasy europejskiej, to owszem mamy takie plany,

będziemy nawet częścią kilku naprawdę dużych festiwali

takich jak, Keep It True, Up the Hammers czy

Headbangers Open Air. Ciężko teraz pracujemy nad

tym, aby to osiągnąć.

Jak często dotąd występowaliście na scenie? Jest może

jakiś koncert, który szczególnie utkwił wam w pamięci?

Naprawdę nie mogę ci tego powiedzieć. Hazy Hamlet

istnieje od 1999 roku, co daje dokładnie czternaście lat

na tej drodze. Z drugiej strony, przechodziliśmy przez

wiele kryzysów i problemów, które znacząco się odbiły

na częstotliwością naszego grania. Naszym największym

dokonaniem, i mogę ci to powiedzieć bez cienia

wątpliwości, że był to koncert z 2003 roku w Cascavel,

który był największym zjazdem motocyklowym na

południowej półkuli. Shaman był wtedy headlinerem

i dowodzony przez Andre Matosa był bardzo w

czasie popularny w Brazylii. Inaczej niż teraz, zamiast

w undergroundowym pubie zagraliśmy na ogromnej

scenie, z potężnym sprzętem i publicznością na co najmniej

5000 headbangerów. Nie byliśmy wówczas jeszcze

szczególnie znani i obawialiśmy się, że zostaniemy

wygwizdani, ale tłum okazał się absolutnie szalony

i z miejsca zakochał się w naszym brzmieniu i

skończyło się to tak, że do dziś wspominamy go jako

nasz najlepszy i najbardziej zwariowany koncert.

Zespół istnieje od 1999 roku. Jak wyglądały wasze

początki? Co was skłoniło do tego, żeby założyć

heavy metalowy zespół?

Nie wydaje mi się, że musi być jakikolwiek powód.

Heavy metal sam w sobie jest najlepsza motywacją.

Możliwość tworzenia dźwięków i hymnów na miarę

naszych własnych idoli, okazja do dzielenia z nimi jednej

sceny pokazując swoją własną twórczość, wszystkie

zawierane wówczas przyjaźnie i układy… takie właśnie

rzeczy najbardziej nas motywują do działania i grania

w taki właśnie sposób.

W tym roku będziecie obchodzić 15-sto lecie. Szykujecie

jakąś specjalną imprezę z tej okazji?

Nosimy się z takim pomysłem specjalnego wydawnictwa

dla kolekcjonerów, ale wiąże się to z bardzo wysokimi

kosztami. Musimy znaleźć partnerską wytwórnię,

która razem z moim Arthorium Records podejmie się

takiego zadania, w przeciwnym razie nie będzie to

możliwe.

Ostatnio wychodzi naprawdę dużo wartościowych

krążków z klasycznym heavy metalem. Jakie płyty

zrobiły w ostatnim czasie na was największe wrażenie?

W ostatnim czasie zaobserwować można prawdziwy

wysyp oldschoolowego metalu i ta fala nie ominęła

także Brazylii. Jest taki zespół Fire Strike, który zrealizował

spektakularną EPkę "Lion and Tiger" i zdobył

już zainteresowanie na całym świecie. Ich okładkę zrobił

ten sam artysta, który pracował dla nas, mianowicie

Celso Mathias i jest znakomita. Bardziej zorientowana

na power metal jest płytka "Keep it Hellish" od

gości z Hellish War, a ci którzy preferują bardziej

speed metalowe kawałki zachwyci brzmienie brazylijskiego

Batallionu, którzy wydali płytę 'Empire Of

Dead". Spoza Brazylii, moją uwagę przyciągnął

"Heavy Weapons" od izraelskiej grupy Switchblade

zainspirowanej tradycyjnym heavy metalem oraz

"Unleashing the Shadows" Electro Nomiconu, który

powinien spodobać się fanom Dio i Rainbow.

To już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa

należą do was.

W imieniu Hazy Hamlet chcę podziękować za każde

wsparcie jakie otrzymujemy z Polski już od momentu

wydania "Forging Metal" w 2009 roku, zarówno z

prasy jak i od każdego headbangera. To niesamowite

uczucie, widzieć jak metal jest silny u was i jestem pewien,

że na pewno będziemy chcieli zagrać także tutaj,

gdy tylko uda nam się sfinalizować trasę po Europie.

Będziemy ciężko pracować, aby mieć tę możliwość. Bądźcie

czujni i niech kuźnie metalu rosną nadal w siłę!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HAZY HAMLET

71


je nagrać. Dzięki temu tworzenie nowych kompozycji

jest stosunkowo łatwe i przyjemne.

Jesteśmy rock'n'rollem!

Jak to się dzieje, że ze Szwecji tak dużo kapel grających melodyjny old schoolowy

metal gwałtem ciśnie się poza granice swojego kraju i kopie dupska metalowcom na całym

świecie? Lepiej nie zadawać pytania co ma państwo szwedzkie czego nie ma nasze, bo to jest

osobny temat na gorzką i bolesną tyradę. W każdym razie, jak widać aura i warunki sprzyjają

młodym i kreatywnym w kraju spowitym w błękit i żółć. Chłopaki z Night są tego

następnym dowodem.

HMP: Wasza muzyka wydaje się być silnie

zakorzeniona w klasycznym heavy metalu. Co

sprawiło, że postanowiliście rozwijać właśnie

ten nurt muzyczny? Czy umiałbyś wskazać, co

to takiego było?

Midnight Proppen: Przyczyną tego, że gramy

"old schoolowy" heavy metal/hard rock jest fakt,

że kochamy taką muzykę. To takie proste!

W jaki sposób zespół otrzymał swoją nazwę?

Mieliśmy problem z jej wymyśleniem. Jednak, gdy

w końcu zdecydowaliśmy się na Night, poczuliśmy,

że jest to najlepsza i najbardziej naturalna

dla nas nazwa. To jest jedno z najczęściej używanych

słów w heavy metalu. Ponadto wyróżnia się

i łatwo zapada w pamięć. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z wyboru tej nazwy.

Niedawno wydaliście swój debiutancki krążek.

się, że Judas Priest jest waszą wielką inspiracją?

Zgadza się. Judasi zawsze mieli na nas duży

wpływ, tak samo jak Saxon!

Czy "Gunpowder Treason" jest swego rodzaju

hołdem dla "V jak Vendetta"? Popieracie ten

rodzaj ideologii, który był promowany w tym

filmie?

Prawdę powiedziawszy nie chcemy się mieszać w

różne ideologie i opcje polityczne. Zostawiamy to

ludziom, którzy są od nas mądrzejsi. My tylko

chcemy grać rocka! "Gunpowder Treason" jest poświęcony

historycznym wydarzeniom, które miały

miejsce w 1605. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami

historii. Film obejrzeliśmy już po napisaniu

tego kawałka. Niezłe kino!

Ogłosiliście odejście perkusisty Linusa z zespołu.

Dlaczego opuścił on wasze szeregi i kto

Foto: Effie Trikilis

Co to za sowa, która pojawia się na okładce

waszych demo oraz na nowej płycie? Jest to

swojego rodzaju maskotka zespołu?

(Śmiech) Można tak powiedzieć. Chcieliśmy

czegoś, co będzie się wyróżniać i jednocześnie

pasować do naszego zespołu. Sowa załatwia jedno

i drugie - The owl is Night and Nigh is the Owl!

Sporo młodych zespołów wychynęło ze Szwecji

w ostatnich latach. Co według ciebie sprawia,

że jesteście lepsi od Enforcera, Steelwing,

Bullet, Katany, Screamera, i tak dalej?

Uważam, że jesteśmy trochę mniej metalowi, a

trochę bardziej rock'n'rollowi niż te zespoły. Mimo,

że nasz nowy album brzmi dokładnie jak

mieszanka hard rocka i heavy metalu, to łatwo

można wychwycić, że nie brzmimy jak żaden inny

zespół. Posiadamy własne brzmienie.

Czy między młodymi zespołami w Szwecji

zdarzają się czasem jakieś animozje? Czy trudno

się gra przez to w waszym kraju?

Naturalnie, że musimy mieć do czynienia z pozeruchami,

którzy cisną, by zgnoić każdy możliwy

zespół, jednak generalnie mamy przyjazną atmosferę

na hard rockowej scenie w Szwecji. Mamy

naprawdę sporo przyjaciół i graliśmy z innymi

fajnymi kapelami. Nigdy nie mieliśmy żadnych

problemów z innymi zespołami.

Graliście trasę z Ghost. Jak ci się podobało

takie przedsięwzięcie? Czy zdarzyły się jakieś

interesujące, a może nawey humorystyczne

momenty podczas tej wyprawy?

Trasa była naprawdę, ale to naprawdę spoko. To

było naprawdę fajne doświadczenie dla nas.

Nasza pierwsza duża trasa, w dodatku wyprzedana

w wielu klubach. Każdy wieczór był naprawdę

spektakularny. Na ostatnim koncercie w

Helsinkach odwaliliśmy bardzo śmieszny dowcip.

W tym samym dniu wypadało ważne skandynawskie

święto nazywane "Lucia". Jest obchodzone

w ten sposób, że dzieci robią swojego rodzaju paradę,

podczas której przebierają się w białe szaty i

niosą świeczki. My i goście z Dead Soul, innej

supportującej kapeli, ubraliśmy się dokładnie w

taki sposób i wyszliśmy na scenę podczas ostatniego

utworu Ghost. Tłum wręcz oszalał!

Jednak co planujecie w swej długoterminowej

przyszłości? Jakie są wasze cele, jakie są wasze

marzenia?

Naszym marzeniem jest podbój świata! (śmiech)

W gruncie rzeczy chodzi o to, by jednak pociągnąć

ten zespół bardzo długo, jeździć w trasy i

nagrywać albumy przez resztę naszego życia. Jesteśmy

rock'n'rollem!

Dlaczego na okładce swego albumu umieściliście

billboard reklamujący waszą nową płytę?

(Śmiech) Nie chcieliśmy standardowego schematy

"logo i tytuł" na naszej okładce. Ponieważ

tematyka tego albumu obraca się trochę w realiach

upadłego miasta grzechu, stwierdziliśmy, że

taki billboard będzie naprawdę odjechanym pomysłem!

Główny riff w "Fire and Steel" niezwykle silnie

przypomina mi "Electric Eye" Judasów. Założę

72 NIGHT

będzie jego zastępcą?

Linus odszedł z naszego zespołu, ponieważ i my

i on wiedzieliśmy, że nie jest on w 100% oddany

kapeli. Uważał, że to nie jest w porządku względem

nas by dalej grzał miejsce w zespole. Nie mamy

jeszcze zastępcy na jego miejsce, jednak

nad tym aktywnie pracujemy!

Ogłosiliście niedawno również to, że zaczęliście

nagrywać wstępne wersje nowych

utworów. Czy mógłbyś nam coś

więcej powiedzieć na ten temat?

Cóż, nowe utwory są, póki co, naszymi najlepszymi

utworami. Nie możemy się doczekać aż

je nagramy na kolejnym krążku, specjalnie dla

was! Wszystko się ze sobą skleiło dość szybko.

Mamy to szczęście, że niedaleko naszej sali prób

mamy dostępne studio nagrań, więc gdy kończymy

pisanie utworów, to możemy od razu pójść

Pojawiliście się na rozpisce Hell Over Hammaburg

2015. Czy macie jeszcze jakieś plany

koncertowe?

Planujemy trasę po Europie w październiku oraz

wizytę w Hiszpanii na jesieni. Nie zamierzmy się

lenić! W to lato koncentrujemy się głównie na

nagrywaniu albumu. Wierzę, że Hell Over

Hammaburg będzie szaloną imprezą! To będzie

nasz drugi koncert w Hamburgu, więc naprawdę

nie możemy się już go doczekać!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski


to dalej.

HMP: Czujecie się rockowymi dinozaurami, mimo

tego, że jesteście od nich znacznie młodsi?

Bo chyba nie bez przyczyny w czasach dominacji

ekstremalnego i alternatywnego metalu nagrywacie

płyty brzmiące tak, jakby powstały na

przełomie lat 70-tych i 80-tych minionego wieku?

Hisashi Suzuki: Cześć, tu Hisashi Suzuki, gitarzysta

Blaze, z Osaki w Japonii. Chociaż się starzeję,

to jestem młodszy od dinozaurów (śmiech).

Ja tylko gram moją muzykę, niezależnie od czasów

i nie ma żadnego ważnego powodu.

Byliście pewnie najpierw fanami takiego klasycznego

hard'n'heavy? Pod wpływem jakich zespołów

sięgnęliście pod instrumenty - wydaje mi

się, że sporo słuchaliście wczesnego NWOB

HM czy Scorpions?

Kiedy byłem nastolatkiem wpływ na mnie miał

Michael Schenker. Później inspirowałem się wieloma

gitarzystami, szczególnie tymi od klasycznego

rocka z lat 70-tych. Chociaż lubiłem Scorpions,

to słuchałem też brytyjskiego rocka lat 70-

tych. Często słuchałem też NWOBHM w tamtym

czasie. Miałem 15 lat, kiedy Iron Maiden

wypuściło swój debiut i wtedy oddałem się mojej

pasji do zespołów NWOBHM jak Angel Witch,

Def Leppard, Diamond Head, Praying Mantis,

Saxon i innych.

Młodsi od dinozaurów

Japońska scena hard 'n' heavy rozwija się bardzo prężnie od wczesnych lat 70-tych

ubiegłego wieku. Po czasach szczególnej prosperity i ogromnego rozwoju w połowie następnej

dekady lata późniejsze nie obfitowały już w tak spektakularne kariery japońskich

zespołów. Nie znaczy to jednak, że Japończycy przestali kochać i grać heavy metal - jedną z

takich, właściwie podziemnych grup, jest, istniejący od 1998r. Blaze z Osaki. Grupa podpisała

niedawno kontrakt z High Roller Records, co zaowocowało nie tylko wznowieniem

debiutu sprzed siedmiu lat, ale też nowym MLP "The Rock Dinosaur", zaś zespół zapowiada

już kolejny longplay:

Gramy w małych klubach, które mieszczą około

200 osób. Tak, w moim mieście istnieje scena metalowa,

ale jest mniejsza niż w latach 80-tych.

Znamy inne zespoły z rejonów Kansai, jak Cloud

Forest, Ebony Eyes Excellent, Hydra, Muthas

Pride i wiele innych. Znamy też zespoły z innych

regionów, jak Genocide, Maverick itd.

To pewnie dla wasz wielka frajda ujrzeć płytę

Blaze wytłoczoną na winylu? Był to jeden z decydujących

czynników przy finalizowaniu umowy

z High Roller Records? Jesteście fanami tego

nośnika i kolekcjonerami czarnych płyt? W sumie

wasza muzyka pasuje do niego idealnie…

Dziękuję. Ja i Kuwahara, basista, bardzo lubimy

nagrania na winylach, dlatego było to dla nas bardzo

miłe. Reszta zespołu nie jest nimi zainteresowana.

W Europie ważniejsze jest, żeby wydawać

płyty na winylu i na CD.

W sumie można się zastanowić, słuchając chociażby

"Right In White Light", "Underground

Heroes" albo "Lady Of Starlight", czy nie są to

czasem jakieś właśnie odkryte, zapomniane

utwory z wczesnych lat 80-tych - słowo "nowoczesność"

chyba nie występuje w waszych słownikach?

To fakt, nie szukam nowoczesności w muzyce

rockowej i kocham brzmienie gitary z lat 80-tych.

Komponuję jednak i gram te piosenki w bardzo

sztuczny sposób. To dla mnie naturalne. Dzięki.

Jest też ostrzej ("The Going Gets Rough") czy

też mroczniej ("Shed Light On Dark") - chcieliście

pokazać, że ostre granie nie jest jednowymiarowe

i monotonne? W takim też kierunku pójdziecie

na kolejnym albumie?

Moje myśli nie sięgają aż tak daleko. Zawsze chcę

Pomimo kilkunastu lat istnienia Blaze to chyba

wciąż bardziej zespół, w którym muzykujecie dla

przyjemności, niż zawodowa grupa? Stąd niezbyt

obszerna dyskografia, momenty, kiedy zapada

o was cisza - rozumiem, że uwielbiacie

grać, ale nigdy nie marzyliście o tym, by stać się

gwiazdami rocka?

Tak jak wielu chłopców, będąc dzieckiem marzyłem

o staniu się gwiazdą rocka. Teraz ważne jest

dla mnie granie muzyki, jaką lubię. Chociaż moim

celem jest bycie gwiazdą rocka, to nawet teraz

chciałbym być profesjonalistą. Jednak nie mam

zamiaru zmieniać mojego stylu, żeby się nim stać.

Japonia nie jest chyba zbyt przyjaznym miejscem

dla rodzimych zespołów? Już w latach 80-

tych wiele japońskich grup narzekało, że znacznie

większą popularnością cieszą się w Europie

czy USA, podczas gdy japońscy fani fascynują

się tym co obce, często znacznie słabsze

- czy ta sytuacja poprawiła się w ostatnich latach

na lepsze?

Jestem zaskoczony tym, że odczuwacie, że Japonia

nie jest przyjaźnie nastawiona do lokalnych

zespołów. Też tak myślę. Wina leży jednak częściowo

także po stronie samych zespołów i mediów.

Według mnie, sytuacja zespołów grających

heavy metal i grup hard rockowych nie poprawiła

się.

A jak wygląda sytuacja z koncertami? Czy macie

w Osace typowo metalowe czy szerzej, rock

'n' rollowe kluby, w których możecie regularnie

grać? Można mówić o istnieniu sceny metalowej

w waszym mieście, złożonej z zaprzyjaźnionych

i współpracujących ze sobą zespołów?

Foto: Blaze

Z wytwórniami płytowymi pewnie też nie jest

najlepiej, skoro debiut wydaliście samodzielnie,

a niedawno ukazało się jego wznowienie nakładem

niemieckiej High Roller Records?

Nie, nie mamy żadnych problemów z wytwórniami

w Japonii. Nie wymyśliliśmy tego, oprócz wydania

naszego albumu samodzielnie w czasach naszego

debiutu. Myślałem, że nasze "Blaze" nie

sprzedawało się dobrze, chociaż było paru ludzi,

którzy nas wspierali. Byłem więc zaskoczony, kiedy

High Roller Records skontaktowali się z nami

bezpośrednio, żeby wydać ten album w Europie.

Ta sama wytwórnia firmuje też wasz najnowszy

MLP "The Rock Dinosaur" - można traktować

tę płytę jako zapowiedź waszego drugiego albumu

i zarazem bardziej regularnej działalności?

Mam nadzieję, że będziemy w stanie wydać drugi

album w najbliższej przyszłości. Każdy z nas ma

jeszcze normalną, codzienną pracę, z której żyje.

Dlatego ciężko nam poświęcić więcej czasu na zespół.

Nie zmieniliśmy jednak składu przez ostatnich

kilka lat, więc mam nadzieję, że pociągniemy

tworzyć piosenki smutne, ale nie mroczne.

Będziemy na niego czekać kilka kolejnych lat,

czy też tym razem uwiniecie się szybciej ze

wszystkimi pracami, w myśl zasady, że trzeba

kuć żelazo, póki gorące?

Oczywiście, mam nadzieję, że uda nam się wydać

nowy album w bliskiej przyszłości, jak już wspomniałem.

Wiem, że musimy i potrzebujemy go nagrać!

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

BLAZE 73


heavy metal?

Graliśmy wówczas z mnóstwem świetnych kapel z

tego nurtu, jak choćby Lionheart, Praying Mantis,

Diamond Head czy Limelight. Graliśmy też z

Budgie oraz Kenem Hensley'em z Uriah Heep.

Naprawdę było nam wtedy ciężko dobić targu wydawniczego.

Wciąż jednak staraliśmy się to zrobić

zgodnie z regułą, której zobowiązaliśmy się przestrzegać.

Niestety, nie było nam dane jej dopełnić.

Niezwyciężeni i niepokonani

Jestem dumny, że możemy podtrzymywać przy życiu tradycję NWOBHM! - mówi

Tony Foster, gitarzysta Sparty. Ta brytyjska grupa była jednym z pionierskich zespołów tego

nurtu, jednak jej kariera zakończyła się przedwcześnie, po wydaniu raptem dwóch singli i

samplera z zaprzyjaźnionymi zespołami. Dopiero powodzenie wydanych niedawno dwóch

kompilacji z archiwalnymi utworami sprawiło, że Sparta nie tylko powróciła do pełnej aktywności,

ale nagrała też wyśmienity album "Welcome To Hell".

O tym, jakie to uczucie zadebiutować w pełni autorską płytą po kilkudziesięciu latach

grania i o okolicznościach, w jakich do tego doszło rozmawiamy z liderem Sparty:

HMP: Zaczęliście przygodę z muzyką ponad 35 lat

temu pod nazwą Xerox. Czy ten zespół również

grał NWOBHM, czy też byliście jeszcze pod

wpływem hard rockowych grup z lat 70-tych?

Tony Foster: Xerox był zespołem, który założyłem

przed Spartą. Mieliśmy kilka własnych numerów,

takich jak "Let's Do It", "Try Tonight" i "Stick By You

Woman". Inspirowaliśmy się Black Sabbath, Budgie

i AC/DC a także paroma innymi kapelami z lat

70-tych, ale mieliśmy własny styl i to ja pisałem

wszystkie utwory. Utworzyłem Spartę w 1979 roku

i tak się złożyło, że byłymi fanami naszej grupy była

trójka braci Redersów. Kiedy Xerox się rozpadł szukałem

nowych ludzi. Karl grał na basie, Radge na

bębnach a Snake na gitarze. Miałem już Tony'ego

Warrena na basie, więc Karl został wokalistą. I tak

powstała Sparta w składzie: ja, Tony Warren i

trzech braci Redersów.

Co sprawiło, że postanowiliście grać szybciej, ciężej

i mocniej? Było jakieś szczególne wydarzenie,

łatwo do głowy. W konsekwencji staliśmy się bardzo

szybką i energetyczną metalową bandą.

Dlatego też pojawiła się kolejna nazwa - Sparta,

bardziej pasująca do waszego nowego wcielenia?

Kiedy zaczynaliśmy z nowym zespołem, rozmawialiśmy

jakie mamy pomysły na nazwę. Zgodziliśmy

się, że Sparta będzie najodpowiedniejsza. Jeśli mnie

pamięć nie myli to chyba Karl na nią wpadł. Zaadaptowaliśmy

nawet myśl "Niezwyciężeni i niepokonani"

tak jak uczono spartańskich wojowników.

Nie poddawaliście się jednak, bo wydaliście też

samodzielnie składankę "Scene Of The Crime",

dzieloną z Savage, Panza Division i Tyrant. Miała

ona promować w/w zespoły, a przy okazji mieliście

też album, który mogliście sprzedawać przy okazji

koncertów?

Ponownie Suspect Records miała pomysł by zaprosić

kapele, by wpłacając 250 funtów mogła uzyskać

250 sztuk takiego albumu do sprzedaży podczas

koncertów i każdemu zainteresowanemu fanowi.

Album stał się klasykiem i dziś jest wart niezłą

kasę. Nie mogliśmy dobić targu z żadną wytwornią i

znów musieliśmy zrealizować tę płytę z własnej kieszeni.

Nigdy jednak nie pokusiliście się o samodzielne

nagranie i wydanie pełnej płyty - jak się domyślam

z przyczyn finansowych, nie braku odpowiedniego

materiału?

Mieliśmy wtedy kilka numerów, oprócz "Fast Lane"

i "Fighting To Be Free" był jeszcze "Angel Of Death",

"Tonight" czy "Lords Of Time". Jak się okazało, po

wydaniu kompilacji "Use Your Weapons Well"

mieliśmy dość funduszy, by zrealizować nawet dwa

albumy studyjne, lecz bez kontraktu, jak większość

zespołów NWOBHM, nie mieliśmy na co liczyć.

Wtedy bardzo duża ilość zespołów szukała takich

kontraktów i było ciężko się przebić, by być właśnie

tym szczęśliwcem. Odnieśliśmy jednak sukces kilkoma

występami na żywo i singlami, ale jak pokazała

historia nie było nam dane pójść jeszcze dalej.

Nagrywaliście wtedy kolejne demówki, kilkakrotnie

wchodziliście też do studia - ostatni raz tuż

przed rozpadem grupy w 1990 r. Wychodzi na to, że

bezskutecznie szukaliście wydawcy i w końcu, gdy

klasyczny metal w Wielkiej Brytanii ponownie

zszedł do podziemia, daliście za wygraną?

Sparta kontynuowała granie aż do 1990 roku i

paradoksalnie mieliśmy wówczas najwięcej szans na

upragniony kontrakt, niestety i tym razem do tego

nie doszło i właśnie wtedy podjęliśmy ciężką decyzję

o skończeniu z tym zespołem. Mieliśmy jeszcze nagrane

takie kawałki jak "Lord And Master", "Rich

Bitch", "Trees And Fields" czy "Wild Touch", ale wytwórnia

Ebony Records, która wzięła nas pod swoje

skrzydła, splajtowała i nasz kontrakt przepadł.

taki swoisty katalizator, które was do tego skłoniło,

czy też cały ten proces odbywał się stopniowo?

Trójka braci Reders była pod wielkim wrażeniem

twórczości Motörhead, Judas Priest i Black Sabbath.

Ja zawsze grałem w heavy metalowych kapelach,

ale Sparta miała zupełnie nową tożsamość i

tak się złożyło, że to ja nadal pisałem wszystkie kawałki.

"Fast Lane" zostało napisane jako odpowiedź

dla ich zamiłowania do Motörhead, ale była to

absolutnie oryginalna kompozycja mająca na celu

wyeksponowanie mojej gitary prowadzącej. Fakt, że

wcześniej pogrywałem w grupie łączącej heavy metal

z punkiem, dzięki temu takie utwory jak "Rock Don't

Roll", "Hot Rock" czy "Rock For You" przyszły mi

Foto: High Roller

Pod nowym szyldem zarejestrowaliście dwa przebojowe

single, "Fast Lane" i "Tonight", wydane we

własnej firmie Suspect. Zapewne tylko z powodu

ogromnej konkurencji na ówczesnym rynku brytyjskim

i małych możliwości promocyjnych tej firmy

nie udało się wam wówczas przebić i podpisać kontraktu

z większą firmą?

Duch Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu to

było coś, co nas napędzało do nagrania pełnego albumu,

tak się jednak złożyło, że Rondelet Records

zrezygnowało z naszego kontraktu na album i musieliśmy

odpuścić. Zdecydowaliśmy się na samodzielne

wydanie i w tym celu założyłem Suspect Records

razem z naszym menadżerem Johnem Frithcley'em

i razem z nim współfinansowaliśmy powstanie

pierwszego singla "Fast Lane/Fighting To Be

Free". Nagranie poradziło sobie na tyle dobrze, że

zostało wybrane na utwór tygodnia przez heavy metalowe

pismo Sounds Magazine.

Może stało się też tak, ponieważ wszystkie duże

firmy miały już po kilka metalowych kapel w

swych katalogach, np. EMI Iron Maiden, Phonogram

Def Leppard czy MCA Tygers Of Pan Tang

i ich szefowie uznali, że to wystarczy, jeśli chodzi o

Wzięliście wówczas całkowity rozbrat z muzyką,

czy też graliście nadal, chociażby dla przyjemności?

Gramy jeszcze dla zabawy. Nie jesteśmy zainteresowani

robieniem na tym pieniędzy, ale doceniamy

szansę jaką dała nam wytwórnia High Roller Records

wydaniem "Welcome To Hell". Czujemy, że

wreszcie udało się nagrać znakomity materiał, który

pozwoli naszej grupie na stałe wpisać się w historię.

Cieszymy się bardzo naszym albumem i jesteśmy pewni,

że udało się nam zachować cząstkę prawdziwej

filozofii NWOBHM. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasz

produkt jest przeterminowany, ale mimo to osiągnęliśmy

to, co chcieliśmy uczynić już dawno temu.

Czytałem w internecie jakieś 45 pozytywnych recenzji

i jestem dumny, że możemy tę tradycję podtrzymywać

przy życiu.

To pewnie powodzenie dwóch składanek z archiwalnym

materiałem, zwłaszcza bardzo obszernej,

dwupłytowej "Use Your Weapons Well" sprawiło,

że Sparta powróciła do grona żywych?

Prawdą jest, że sukces "Use Your Weapons Well"

przyczynił się do decyzji o zrealizowaniu nowego

materiału. Napisałem piosenkę pod tytułem "Welcome

to Hell" i postanowiliśmy ją wysłać w wersji demo

do High Roller Records, kawałek się im spodobał i

zgodzili się co do tego, że nadszedł najwyższy czas

zrobić coś nowego. Nam też bardzo się on podoba i

uważam, że to ogromny sukces dla takiego zespołu

jak nasz. Ile zespołów ma tyle szczęścia, by ponad

74

SPARTA


35 latach wreszcie wydać upragniony debiutancki

krążek? Uzyskać tyle pozytywnej energii w zamian?

Jak to się mówi, lepiej później niż wcale…

Dokładnie! Co ciekawe: większość wracających po

latach zespołów ma znacznie odmłodzony skład,

tymczasem u was nie było jak widać problemu, by

znowu skrzyknąć starych kumpli do grania?

To, co nas najbardziej cieszy w tym albumie, że

udało się nam to po tylu latach, że byliśmy w stanie

powstać na nowo i zrobić kolejny krok, tak jakby nie

było żadnej luki w naszej karierze. Trzydzieści pięć

lat to bardzo długi okres czasu, ale znaleźliśmy w

sobie dość siły, by wznieść się jeszcze wyżej, zaczynając

dokładnie w tym samym punkcie w którym daliśmy

sobie spokój. Wszyscy jesteśmy całkiem niezłymi

muzykami i włożyliśmy sporo pracy w pracę

gitar i wokale. Mimo to, smutne jest podkreślanie

przez wielu recenzentów, zdanie, że gdybyśmy zrealizowali

go w latach 80-tych byłby to klasyk gatunku.

Ja z kolei podkreślę, to co powiedziałem wyżej: lepiej

później niż wcale…

Pomysł nagrania albumu, w dodatku debiutanckiego,

pojawił się od razu, czy też ta decyzja dojrzewała

stopniowo?

Pomysł na nowy album narodził się po sukcesie "Use

Your Weapons Well". Zdaliśmy sobie sprawę, że

nadal mamy dusze prawdziwych rockowców i mamy

coś do udowodnienia choćby samym sobie. Udało

się nam to. Miałem pomysły na siedem nowych kawałków,

z kolei Snake napisał "Arrow", który pamięta

jeszcze czasy lat 80-te, później Snake razem z

Karlem napisał "Time". Klasyczny "Angel Of Death"

dopełnił album dając dziesięć kawałków na wydanie

CD, tak jak stało się z "Death To Disco" pastiszem

starego funku, który z kolei nie znalazł się na wersji

winylowej. To był taki heavy metalowy sik na ten gatunek

i przy okazji znakomita zabawa przy jego nagrywaniu.

Praca w studio kiedyś i obecnie to pewnie dwa całkowicie

odmienne doświadczenia? Teraz pewnie

zdecydowanie łatwiej jest być muzykiem, zwłaszcza

jeśli potrafi się naprawdę grać?

Wszyscy jesteśmy spełnionymi muzykami, ale wciąż

wracamy do ducha lat 80-tych. Wciąż kochamy

Black Sabbath, Judas Priest i Motörhead, ale

mamy własny styl, który łatwo jest rozpoznać. Byliśmy

zdeterminowani aby nagrać płytę utrzymaną

jak najbardziej w stylu i duchu lat 80-tych, dlatego

wszystko zyskało odpowiedni retro szlif, który było

nam łatwo uzyskać. Recenzenci często podkreślają,

że udało się nam zachować nie tylko ducha dawnej

Sparty, ale także ducha ówczesnego NWOBHM.

A na jakim etapie powstawania "Welcome To

Hell" zdecydowaliście, że premierowe utwory

wzbogacicie wybranymi, starszymi utworami z

waszego dorobku? Według jakiego klucza je dobieraliście?

Zdecydowaliśmy się na ponowne nagranie "Angel Of

Death" by w pełni wykorzystać współczesne możliwości

techniki jakie są teraz dostępne, ale muszę

podkreślić, że cały album został nagrany w lokalnym

studiu i wyprodukowany przez nasz zespół i Andy'ego

z Superfly Studios. Świetnie się bawiliśmy

nagrywając ten materiał i wciąż mamy oryginalne

miksy i produkcje, która została zmiksowana raz jeszcze

przez Thomasa Engela z Temple of Disharmony

w Niemczech. Zostały trochę unowocześnione.

"Arrow" był w pełni kawałkiem z lat 80-tych,

uzyskał więc bogatsze brzmienie, podobnie jak "Soldier

Of Fortune", oparty na oryginalnym numerze z

tamtych lat i mający w nowej wersji niewiele wspólnego

z oryginałem.

Dlatego obok znanego z singla "Angel Of Death"

mamy tu ten nigdy dotąd nie nagrany "Soldier Of

Fortune" sprzed 30 lat?

"Angel of Death" zawsze należał do naszych ulubionych

kawałków i bardzo chcieliśmy go zrealizować

ponownie przy wykorzystaniu najnowszych

możliwości technicznych. Możliwości jak mieliśmy

w 1981 roku to zupełnie inna bajka w porównaniu z

dzisiejszymi i przypuszczam, że wykonaliśmy kawał

znakomitej roboty uwspółcześniając ten numer.

"Soldier Of Fortune" zawiera oryginalne słowa z wersji

z roku 1981, ale ostateczna wersja nie przypomina

oryginału. Jest teraz znacznie cięższy i po prostu

lepszy.

Było też tak, że pomysły z tamtych lat dopracowaliście

dopiero teraz, czego efektem jest na

przykład "Arrow"?

"Arrow" także jest utworem napisanym w latach 80-

tych, który nigdy nie został nagrany i pomyśleliśmy,

że jest na tyle wartościowy by mógł trafić na ten

album. Sadzę, że to był świetny dodatek i on także

został nagrany z wykorzystaniem technologii niedostępnych

w tamtych czasach.

Podstawą nowej płyty są jednak zupełnie nowe,

świeżutkie i premierowe utwory, jak mocarny numer

tytułowy, skoczny "Rock 'N' Roll Rebel" czy

pięknie się rozpędzający "Dreaming Of Evil". To

chyba duża satysfakcja dla twórcy widzieć, że jego

nowe utwory cieszą się nie mniejszą popularnością

niż te starsze, klasyczne numery z wczesnych lat

80-tych?

Ja bardzo lubię kawałek tytułowy i uważam, że to

najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek napisałem. Cieszę

się też, że podobają ci się "Rock "N" Roll Rebel" i

"Dreaming Of Evil". My również wolimy prostsze

piosenki z prostymi riffami, ku uciesze naszej publiczności.

Kolejnym numerem, który bardzo lubię

Foto: High Roller

jest "Wild Night", który został bardzo doceniony

podczas koncertów. Nie mamy wiele grup heavy metalowych,

które piszą utwory z tak dużą rolą gitary,

ale według nas to się sprawdza.

Lubujecie się w mocnym i szybkim graniu, ale nie

zapominacie też o klasycznej balladzie. "Kingdom

Of The Sky" wieńczy płytę i lepszego zakończenia

"Welcome To Hell" nie mogliście wymyślić - bez

takiego utworu metalowa płyta nie byłaby kompletna?

Napisałem "Kingdom Of The Sky" jako kontynuację

"Angel Of Death" i jako łącznik pomiędzy starym a

nowym. W tekście do "Angel Of Death" jest

powiedziane: Idź i umrzyj w Królestwie Niebieskim,

nadszedł czas byś umarł w Królestwie Niebieskim".

Właśnie ten utwór jest łącznikiem między 1981 a

2013 rokiem. Nowy album kontynuuje myśl oryginalnego

"Angel Of Death". Mam też własną teorię

odnośnie piekła i wyróżniam jego trzy rodzaje.

Pierwszy rodzaj to piekło ziemskie, odzwierciedlone

w "Welcome To Hell", opowiadającym o piekielnej

bitwie na Ziemi. Mówi się w nim o zmartwychwstaniu

spartańskich wojowników do ponownego boju

oraz, że powrócą z piekieł by znów walczyć. Wreszcie

to piekło w Królestwie Niebieskim, w którym

Bogowie rozgrywają swoje śmiercionośne igrzyska.

Jeśli spojrzysz dokładnie na okładkę, zauważysz

właśnie Spartan wracających do życia, bitwę o Ziemię

i grafikę prezentującą Królestwo Niebieskie. Kapitalny

zresztą projekt Aleksandra von Weidinga.

To także jeden z moich najbardziej ulubionych numerów

na płycie.

Trudno też sobie wyobrazić, że po wydaniu tak dobrej

płyty nie będziecie koncertować. Planujecie

większą ilość występów, promujących "Welcome

To Hell"?

Zawsze staraliśmy się szukać dobrych okazji do promowania

naszej muzyki na żywo. Będziemy też grać

nadal i zamierzamy zrealizować następcę "Welcome

To Hell". Jesteśmy szczęśliwi, że możemy grać

wszędzie tam, gdzie docenia się naszą twórczość.

Zagraliście już na festiwalu Brofest 2014, z wieloma

innymi legendami NWOBHM - to było pewnie

dla was coś wspaniałego?

To było świetne! Cieszę się, że po tym wszystkim,

mogliśmy zagrać na tak prestiżowym festiwalu.

Przecież my też tworzyliśmy NWOBHM! Bardzo

miło było widzieć, że po tak długim czasie, tak wielu

fanów nadal cieszy się muzyką Sparty. A fani byli z

całego świata, przez co to całe doświadczenie było

jeszcze bardziej emocjonujące. Rewelacja!

Graliście pewnie sporo starszych numerów, a jak

publiczność przyjęła wasze nowe utwory?

Zagraliśmy wszystkie stare numery, co było niezwykle

ważne dla naszych fanów. Zagraliśmy więc,

"Tonight", "Welcome To Hell", "Wild Night", "Angel of

Death" i "Fast Lane". To było niezwykle istotne, żeby

właśnie zagrać te stare numery z nowymi. Wiele

osób pośród publiczności miało już nasz "Welcome

to Hell" i mogła śpiewać razem z nami nie tylko nowe

utwory, ale także te starsze.

W takich chwilach ma się pewnie ostateczne potwierdzenie,

że warto było zaryzykować i wrócić do

grania po tylu latach przerwy?

Sparta zdecydowanie wróciła do gry. Uzyskaliśmy

szansę na nagranie nowego albumu, co zaowocowało

"Welcome To Hell". Nie sądziliśmy jednak, że odniesie

on tak ogromny sukces, skoro pozostawaliśmy

niezauważeni przez całe lat 80-te aż do dziś.

NWOBHM obecnie jest niszą, ale my byliśmy tam

kiedy wszystko się zaczęło, dlatego zamierzamy nieść

ten kaganek tak długo, jak długo ludzie będą

chcieli nas słuchać. Na chwilę obecną mogę zdradzić,

że noszę się z konceptem trylogii i chciałbym ją

skompletować. Tymczasem zachęcam do śledzenia

naszych poczynań na naszym facebooku, który znajdziecie

jako Sparta UK.

Wojciech Chamryk &

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SPARTA 75


wszystkiego w ten sam sposób. Mieliśmy chyba dobry

pomysł na coś cięższego. Po prostu miał brzmieć w

taki sposób.

Happy heavy metal i kosmiczna policja

Wielu ludzi mówi im, że są zbyt weseli, za dużo żartują i zanadto kolorowo się

ubierają. Nie zmienia to jednak faktu, że już od 1992 roku raczą swoich fanów na całym

świecie swoją muzyką. W tym roku Edguy wypuścił swój dziesiąty album studyjny, "Space

Police - Defenders Of The Crown", na którym po raz kolejny pokazuje, że heavy metal wcale

nie musi być agresywny. O nowym wydawnictwie i happy metalu rozmawialiśmy z radosnym

basistą, Tobbiasem Exxelem.

HMP: Dzięki, że znaleźliście czas aby odpowiedzieć

na kilka pytań. Jak idzie promowanie nowego albumu

Edguy? Czy fani są zadowoleni z tego co dokonaliście?

Tobbias Exxel: Cześć! Uwielbiam rozmawiać o naszym

nowym albumie i tego typu rzeczach. Promocja

idzie bardzo dobrze. Udzielamy naprawdę wielu wywiadów.

Oczywiście wszyscy w zespole cieszą się z tego

jak ludzie odbierają album. Szczerz mówiąc, jesteśmy

bardzo szczęśliwi, bo większości fanów bardzo się on

podoba. My również jesteśmy z niego dumni, bo jest

trochę cięższy, surowszy. Zawsze mówiłem, że "Hellfire

Club" jest moim ulubionym albumem Edguy, ale

teraz mogę powiedzieć, że "Space Police" zajął jego

Skąd się wziął ten dziwny tytuł. Dlaczego akurat

"Space Police - Defenders of The Crown"?

(Śmiech!) Po pierwsze, chcieliśmy mieć jeden album,

ale dwa tytuły. W ten sposób moglibyśmy zarobić więcej

pieniędzy, bo wtedy płaci się za dwa tytuły, nawet

jeżeli kupujesz tylko jeden album. Nie no, żartuję

(śmiech) A tak naprawdę chodzi o to, że wielu ludzi,

szczególnie w Niemczech, zawsze narzeka, że Edguy

nie jest prawdziwym zespołem heavy metalowym.

Niektórzy twierdzą, że czasami jesteśmy zbyt zabawni,

że nie ubieramy się cały czas w czarne koszulki, ale

nosimy czasami żółte, czy nawet różowe albo zielone.

Nie nosimy typowych czarnych ciuchów i skórzanych

kurtek i tego typu rzeczy. Na naszych albumach dużo

żartujemy. Niektórzy twierdzą, że heavy metal nie

może być wesoły, ale raczej wściekły, agresywny. A my

tacy nie jesteśmy. Wielu ludzi mówi, że musisz się zachowywać

w taki, a nie inny sposób, żeby być prawdziwym

zespołem heavymetalowym. Pomyśleliśmy, że na

następnym albumie będziemy musieli ruszyć w kosmos,

nagrać go w kosmosie, bo tam nie ma żadnych

granic. Nikt nie może ci powiedzieć co wolno ci robić,

a co nie. W kosmosie nie ma nic oprócz grawitacji i

możesz być kim tylko chcesz. Możesz tam jednak zostać

zatrzymany przez kosmiczną policję, która powie

ci: Ej! Nie wolno ci tego robić! Nawet w kosmosie musicie

być heavymetalowym zespołem! (śmiech) To zabawne,

bo nabijamy się z ludzi, którzy cały czas na

wszystko narzekają. Edguy to Edguy i tacy jesteśmy.

Można powiedzieć, ze jesteśmy zespołem happymetalowym,

a nie tylko heavymetalowym i jesteśmy z tego

dumni. Mamy szczęście posiadać wielu fanów na całym

świecie. Szczerze mówiąc, to nie zwracamy uwagi

na tych narzekających na wszystko ludzi. Myślę, że potrzebują

trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić.

Foto: Alex Kuehr

Słuchając "Space Police" można odnieść wrażenie, że

sporo motywów przewijało się gdzieś wcześniej, głównie

są to skojarzenia z Avantasia. Czy taki był zamiar?

Czy Tobias Sammet nie ma rozdwojenia jaźni

pracując nad materiałem dla Edguy i Avantasia, które

właściwie trzymają się podobnych stylów muzycznych?

Hmm, myślę, że Tobias lepiej odpowiedziałby na to

pytanie, bo to on pisze większość utworów (śmiech).

To chyba naturalne, że materiał Edguy jest teraz porównywany

z Avantasia, bo Avantasia wydała niedawno

album i ruszyła w trasę. Nowy album Edguy i

ostatni Avantasii zostały wydane w dość krótkim

odstępie czasu. Różni je chyba tylko rok, więc to chyba

normalne, że ludzie je porównują. Nie wiem, są podobne,

a ludzie lubią oba. Ja jestem zadowolony. Tobias

tworzył kompozycje na jeden i drugi album w krótkim

czasie, więc niektóre kawałki mogą brzmieć podobnie.

Nie wiem co z tym robić. Z jednej strony ludzie narzekają,

że "Space Police" jest gorszy od poprzedniego albumu.

Inni narzekają, że jest podobny do Avantasii,

albo coś. Nam podoba się od początku do końca i to

jest najważniejsze. Trudno mi myśleć o tych wszystkich

szczegółach dlaczego coś jest podobne, dlaczego

się różni. Większość kompozycji nie pochodzi z naszych

głów, ale z wnętrza, po prostu czujesz co chcesz

zrobić i czy coś ci się podoba. Mam nadzieję, że na

żywo przy wielu piosenkach ludzie będą mogli razem z

nami śpiewać, skakać, robić headabang i tego typu

rzeczy. Wtedy uznam, że wypełniliśmy nasze zadanie.

miejsce, są trochę podobne. Jesteśmy więc z niego bardzo

zadowoleni.

Jakbyście mieli porównać ten album do innego albumu

Edguy, to do którego byście porównali i dlaczego?

Jak już powiedziałem, jest trochę podobny do "Hellfire

Club", który od dłuższego czasu był moim ulubionym

albumem. Te piosenki są trochę cięższe i bardziej bezpośrednie,

co naprawdę mi się podoba. Mamy więc

trochę podobne piosenki, jak "Lovatory Love Machine"

i "Love Tyger" z nowego krążka. Jest zabawna, rockowa,

ma w sobie coś w stylu Van Halen. Nagraliśmy do niej

klip w stylu kreskówki, co też było bardzo śmieszne.

Myślę, że wszystkim, którym podobał się "Hellfire

Club" albo też "Mandrake", na pewno pokochają też

"Space Police".

Nowy album przez wielu został okrzyknięty jako

jeden z najcięższy waszych albumów. Jednak mam

wrażenie, że to jest nieco przesadzona opinia, bowiem

nowy album w żaden sposób nie przebija "Hellfire

Club". Ale na pewno jest to jeden z waszych najcięższych

albumów. Z czego to wynikło? Czyżby

Edguy zatęskniłem za bardziej heavy metalowym

graniem? Co was zmotywowało do nagrania właśnie

takiego albumu?

Przez wiele lat lubiłem mieć na płycie dużo heavy metalu,

bo jestem jego wielkim fanem, ale też rocka. Edguy

zawsze było mieszanką dobrego rocka i heavy metalu.

Nawet na naszych wczesnych albumach jak "Vain

Glory Opera", "Theatre Of Salvation", czy "Mandrake"

słychać wpływy tych dwóch gatunków. Powiedziałem

kolegom z zespołu, że chciałbym, żeby następna

płyta była cięższa w porównaniu to "Age Of The

Joker". Nie chodzi skopiowanie "Hellfire Club", ale

czasami fajnie jest nagrać coś bardziej heavymetalowego

albo rockowego. Dobrze jest kierować się czymś

innym na każdym albumie. Nie ma sensu tworzyć

Dlaczego postanowiliście wybrać taką zabawną, ale

też kiczowatą okładkę? Czyżby chęć zwrócenia uwagi?

Czy może potwierdzenie, że Edguy zaliczany jest

do tych kapel, który stawiają na humor w swojej

twórczości?

Tak, to prawda. Wybraliśmy taką okładkę, bo nam się

podobała i była inna. Jeżeli coś jest unikatowe, to czy

ci się to podoba czy nie, będziesz ją pamiętać. Jeżeli

popatrzysz na nią przez kilka sekund, to na pewno

zapamiętasz kosmicznych policjantów i jakieś potwornych

kosmitów, Z łatwością przypomnisz ją sobie.

Z drugiej strony, patrząc na wiele metalowych okładek

dochodzę do wniosku, że większość wygląda prawie

tak samo. Ciemne kolory, może jakieś czaszki, martwe

rzeczy, itp. Moim zdaniem nasza kosmiczna policja

wyróżnia się na tym tle. Jasne, okładka jest trochę kiczowata,

zabawna, ale w idealnie pasuje do zespołu, bo

Edguy, jak już powiedziałem, nigdy nie czuł, że musimy

zachowywać się dokładnie tak, jak powinien to

robić zespół rockowy, czy heavymetalowy. Robimy

wszystko po swojemu. Ludzie dyskutują na temat

okładki, albo przesłaniem jakie ze sobą niesie, albo

wymyślają swoją własną historię. Ktoś może spojrzeć

na nią i się uśmiechnąć, a ktoś inny nie. Widzisz policjanta

w kosmosie, który patrzy w stronę aparatu i

może robi sobie akurat małą sesję zdjęciową, nie zdaje

sobie nawet sprawy, że stoi za nim potwór. Nawet nie

wyobraża sobie, że zostało mu tylko kilka sekund zanim

zostanie pożarty, albo coś. Nie wiem.

Dobra pomówmy o kompozycjach. "Sabre & Torch"

to otwieracz na miarę "Mysteria" i jest to jeden z

waszych najostrzejszych kawałków. Zgodzicie się z

tym? Jak się też odniesiecie do tego, że dla wielu

fanów ten utwór jest bardzo podobny do "Invoke The

Machine"?

Słyszałem o tym. Chyba nie mogę zaprzeczyć, że są

podobne, bo wielu ludzi ma takie odczucia. Nie mogę

powiedzieć nic przeciwko temu. To chyba temat na

jaki powinniście rozmawiać z Tobbym. Mogę powiedzieć,

że to naprawdę świetna kompozycja. Oczywiście

można powiedzieć, że jest trochę jak "Mysteria", która

powstała dziesięć lat temu, a riff, który idzie mniej

więcej tak: (nuci melodię), przynajmniej nutowo, ją

przypomina. Uwielbiam ją i nie mogę zaprzeczyć

pewnym podobieństwom, nowym elementom, itp. Ale

oczywiście Tobby ma o tym swoje zdanie i pewnie

myśli, że "Invoke The Machine" mogłoby równie dobrze

być numerem Edguy (śmiech). Przynajmniej dobrze

się bawiłem nagrywając ten utwór i to jest dla mnie

ważne. Teraz nie mogę się doczekać, żeby zagrać ją na

żywo. Podejrzewam, że podczas pierwszej piosenki się

połamię, nie wiem (śmiech).

"Space Police" brzmi z kolei jak utwór wyjęty z "Rocket

Ride" choć ma też coś z płyt Avantasia, zwłaszcza

z "The Wicked Symphony". Czy taki był za-

76

EDGUY


miar?

Chyba nie zgodzę się z tym, że brzmi jak numer z "Rocket

Ride", ale to tylko moje zdanie. Może trochę keyboard.

Myślę, że został napisany i zaaranżowany w typowy

dla Edguy sposób. To nowa piosenka, ale oczywiście

można rozpoznać, że to coś naszego. I o to

chodzi, bo nie ma sensu grać kompletnie inaczej. Niektórzy

fani mogliby się skarżyć, że to już nie Edguy,

jednak ten kawałek jest dla nas typowy. Niektórym ludziom

przypomina "Rocket Ride", tak jak tobie. Szczerze

mówiąc, to nie pierwszy raz, kiedy ktoś porównuje

"Rocket Ride" ze "Space Police". Masz do tego prawo

i nie przeszkadza mi to. Nie jestem na ciebie zły, więc

jest dobrze (śmiech) Tak jak już mówiłem, Tobby zrealizował

w niej nasz kosmiczny plan, do czego pasują

słowa. Naprawdę ją uwielbiam.

Pewnie większość fanów tęskniło za power metalem

w waszej muzyce i prawdziwą perełką z nowej płyty

jest "Defenders of The Crown". Normalnie przypominają

się stare płyty Edguy. Czy jest nadzieja, że

kiedyś cały album będzie w takim klimacie? Czy

tutaj riff był wzorowany na "Devil in The Belfry"?

No i skąd się wziął pomysł na koncertowy aspekt,

który pojawia się pod koniec utworu? Taka zabawa

często jest spotykana na koncertach, ale tutaj pokusiliście

się aby wykorzystać to w utworze. Efekt ostateczny

jest znakomity. Więc jak to było z "Defenders

of the Crown"?

(Śmiech) ...Czy jest nadzieja, że kiedyś cały album będzie

w takim klimacie "Defenders of The Crown?... -

nie brzmi to dobrze, szczerz mówiąc (śmiech) To duży

problem, bo zawsze próbujemy czegoś nowego, a jeżeli

ktoś się pyta, czy jest jakaś nadzieja, że cały album

będzie brzmiał jak jeden utwór, który brzmi jak stary

Edguy, to trochę trudne dla mnie. Dla mnie wszystkie

piosenki są dobre i jestem z tego zadowolony. Nie

chcemy kopiować żadnego utworu z naszych nowszych

płyt, jak "Rocket Ride" czy "Age Of The Joker", ani

też ze starych. Oczywiście jesteśmy z nich dumni, ale

zawsze trzeba próbować czegoś nowego. Masz jednak

rację w tym, że "Defenders Of The Crown" jest świetne

i jestem pewny, że zagramy ją na żywo. Uwielbiam te

chórki: (śpiewa), mam nadzieję, że ludzie będą je

śpiewać razem z nami i wyjdzie wspaniale.

Płytę promował "Love Tyger", który jest czymś na

miarę "Lovatory Love Machine". Czy właśnie tak

powinien brzmieć Edguy naszych czasów? Czy

łatwiej przychodzi granie bardziej hard rockowych

kawałków aniżeli power metalowych jak za dawnych

lat? Nie brakuje wam takiego grania jak za czasów

"Mandrake"? Czy jest szansa, że kiedyś nagracie

album w takiej konwencji?

Po pierwsze, nie wydaje mi się, że album był promowany

tylko przez "Love Tyger". Był też klip do "Sabre

& Torch", która jest chyba najcięższą pozycją na płycie.

Może nie promował jej, ale fajnie jest mieć w Internecie

jakiś teledysk. Nie znaczy to jednak, że "Love Tyger"

i "Sabre & Torch" są najważniejsze dla tego krążka.

Myślę, że mamy na nim wiele świetnych kompozycji

jak: "The Eternal Wayfarer", która jest epicka. Wielu

ludzi twierdzi, że mogłaby się ona znaleźć na albumie

Avantasii. Zabawne jest to, że mamy też takie utwory

jak "Theathre Of Salvation" albo "The Piper Never

Dies", które są bardziej w ich stylu moim zdaniem.

Widzisz więc, że robiliśmy takie rzeczy już dużo wcześniej.

Nie powinniśmy dyskutować na temat czy łatwiej

nam grać rock czy heavy metal, bo naprawdę kocham

oba te gatunki, dlatego z nich czerpiemy. Nie

chcemy mówić, że jesteśmy typowym zespołem heavymetalowym,

ale nie jesteśmy też typowym zespołem

rockowym. Kochamy mieszać te dwa style i nikt tego

nie zmieni. Oczywiście jesteśmy bardzo dumni z

"Mandrake", jak już powiedziałem, należy do starszych

rzeczy, a my zmieniamy się co album, co niekoniecznie

oznacza, że nie lubimy naszej dawnej twórczości.

Uwielbiam numery jak "Mandrake", czy "Painting

On The Wall", są naprawdę dobre. Oczywiście czasami

chciałbym zagrać je ponownie na scenie na żywo, ale

mamy tylko dwie godziny i musimy dobrze wybrać.

Jestem pewny, ze "Mandrake" zawsze będzie częścią

koncertów, ze względu na jego świetne utwory. Fajnie

jest posłuchać sobie "Mandrake", później "Space Police"

i później znowu "Mandrake". Bardzo dobrze do

siebie pasują, ale jest w nich też różnorodność.

Co mi się podoba, to cover Falco. "Rock Me Amadeus"

brzmi nawet jak wasz autorski utwór, który

przypomina nieco "King of Fools". Trzeba przyznać,

że macie jaja skoro odważyliście się zmierzyć z muzyką

Falco. W końcu miał swój styl śpiewania, ale przeróbka

wyszła wam znakomicie. Dlaczego akurat

cover Falco?

Tak dla zabawy. Już jakiś czas temu rozmawialiśmy o

nagraniu covera Falco "The Commissar", ale nie wychodziło

nam za dobrze. Ktoś z zespołu powiedział,

żebyśmy spróbowali z "Rock Me Amadeus", jest rockowa,

ale warto spróbować zrobić wydobyć z niej prawdziwy

rock. Zaczęliśmy więc nad nią pracować na

próbach. Granie jej było świetną zabawą. Było też zabawnie,

bo Tobby był w stanie wydobyć z siebie takie

same dźwięki. Żart zawarty w tekście rozumie większość

ludzi z Niemiec i Austrii, trochę trudniej jest go

przekazać w Polsce. Z drugiej strony, to po prostu dobra

piosenka. Ma dobry rytm, można przy niej poskakać

i wszyscy mogą śpiewać: "Amadeus, Amadeus,

Amadeus" (śmiech) To jest świetne i naprawdę wywołuje

uśmiech na mojej twarzy, kiedy jej słucham.

Jakie utwory z nowej płyty zamierzacie zagrać na

żywo?

Jest jeszcze za wcześnie. Na ten moment zdecydowaliśmy,

że chcemy przećwiczyć je wszystkie na żywo i

dopiero wtedy podejmiemy decyzję. Jestem pewny, że

zagramy takie kawałki jak "Defenders Of The Crown",

może "Love Tyger". Z drugiej strony jest tyle starych

numerów, które bardzo chcielibyśmy pokazać. Musimy

więc się zastanowić nad programem, który będzie

miał około dwóch godzin i będzie wspaniałą mieszanką

naszych starszych materiałów, jak "Mandrake" i

"Theatre Of Salvation" i oczywiście "Rocket Ride" i

"Age of The Joker", no i oczywiście "Space Police".

Zawsze kochałem koncerty, bo są mieszanką wszystkich

albumów, które nasz zespół nagrał. Nie sądzę

więc, żebyśmy skupiali się tylko na "Space Police" i

dodali tylko dwa lub trzy starsze utwory. To nie miałoby

sensu.

Czy planujecie odwiedzić nasz kraj? W końcu macie

tutaj sporą rzeszę fanów, którzy czekają na wasz

występ.

Jasne, byłoby miło. Jak na razie, niestety nie potwierdzono

żadnego terminu, ale nasi ludzie nad tym pracują,

więc naprawdę mam nadzieję, że zagramy w Polsce.

Mam świetne wspomnienia z ostatniego koncertu,

który odbył się już pięć lat temu na jednym z festiwali

i to był jedyny raz, kiedy u was graliśmy. Nie dobrze,

trzeba to zmienić, musimy dać więcej koncertów w

Polsce (śmiech) Naprawdę mamy nadzieję, że tym razem

nam się uda.

Edguy to jeden z nie wielu zespołów, których skład

nie ulegał zmian od lat. Jak wam się udaje ta sztuka?

Tak idealnie się rozumiecie? Nigdy nie ma zgrzytów

w waszej kapeli?

Oh, jesteśmy naprawdę dumni z tego, ze jesteśmy razem

już szesnaście lat. Brak zmian w składzie przez

tak długi czas nie zdarza się często. Szczerze mówiąc,

nie jest tak, że idealnie do siebie pasujemy. To naturalne,

że czasami musimy coś przedyskutować, albo

sprzeczamy się w ważnych kwestiach, które mają

wpływ na zespół, takich jak komponowanie, koncerty.

Czasami zdarzają się wielkie kłótnie. Dzięki Bogu

nigdy nie musieliśmy się bić (śmiech) Chociaż czasami

było dość wybuchowo, ale to jest naturalne. Zrobiła się

z tego trochę relacja jak między kobietą i mężczyzną.

Mamy nadzieję, że przetrwa jeszcze bardzo, bardzo

długo. W jakiś sposób nauczyliśmy się w Edguy szanować

opinie wszystkich członków i stawiać na kompromisy.

W sumie nie można się tego nauczyć, ale tak się

dzieje. Każdy wie, że Edguy zajmuje szczególne miejsce

w naszym życiu i nikt nigdy nie odejdzie z zespołu

tylko dlatego, ze ma inną opinię na jakiś temat. Wszyscy

nad tym pracujemy i mam nadzieję, że przetrwamy

kolejne szesnaście, albo nawet dwadzieścia, trzydzieści

lat i będziemy mogli grać to, co kochamy.

Waszymi debiutem był album "Savage Poetry", który

nagraliście raz jeszcze jako "The Savage Poetry" to

jeden z waszych najlepszych albumów, choć jego

pierwowzór nie był tak udany. Dlaczego postanowiliście

poprawić ten album? Co wam tutaj nie pasowało?

Pierwsza wersja "Savage Poetry" była bardziej demem.

Mieliśmy wtedy po szesnaście lat, nie mieliśmy doświadczenia

jak nagrywać album itp. Później, kiedy nagraliśmy

"Theater Of Salvation" i ktoś wpadł na pomysł,

że może moglibyśmy popracować nad numerami z "Savage

Poetry", bo wszystkie płyty po "Kingdom Of

Madness" miały lepsze brzmienie, brzmiały po prostu

jak prawdziwy album. Pierwsze "Savage Poetry" traktujemy

raczej jak jakieś muzyczne oświadczenie. Rejestrowaliśmy

je za pomocą chyba dwóch mikrofonów.

Myślę, że to był dobry powód, żeby dać mu szansę.

"Dobra, nagrajmy jeszcze raz "Savage Poetry", żeby

mogła trafić do szerszej publiczności". Zrobiliśmy z

niej prawdziwy album i włożyliśmy w niego dużo pracy,

żeby pokazać ludziom, że dawno temu wydaliśmy

coś takiego jak "Savage Poetry". Wypuściliśmy specjalną

edycję na 2CD, na której można porównać stare

i nowe wersje. Zobaczysz wtedy, że różnią się o lata

świetlne różnymi rzeczami. Mają inne brzmienie, są

trochę szybsze, Tobias śpiewa o wiele lepiej. Moim

zdaniem, ponowne nagranie "Savage Poetry" było

świetnym pomysłem.

Z kolei "Mandrake" to album, który jest dla fanów

power metalu wręcz kultowy. Można dostrzec w nim

podobieństwo do "The Metal Opera". Zgodzisz się z

tym?

Tak, "Mandrake" jest świetny, uwielbiam go. To zaszczyt,

że ludzie kochają album, który ma już, mmmm,

trzynaście lat, To dla nas wielki komplement. Jak już

wcześniej powiedziałem, starsze piosenki zawsze

wychodzą wspaniale na żywo. Mogę z całą pewnością

powiedzieć, że nigdy w życiu nie powiemy: "Aaa,

"Mandrake" jest stary, nie chcemy już tego grać na koncertach"

(śmiech) Oczywiście nasz sposób tworzenia

może być teraz trochę inny. Wiemy, że sprawiamy ludziom

radość tym, że gramy na żywo takie kawałki.

"Jerusalem" też jest świetna, bardzo ją lubię.

Najcięższym waszym wydawnictwem i moim ulubionym

jest "Hellfire Club". Skąd się wziął pomysł

na ten album, dlaczego postanowiliście zagrać agresywniej,

ciężej? Nawet wokal Sammeta momentami

jest tutaj zupełnie inny. Jak oceniasz ten album po

tylu latach? Co przesądziło o jego sukcesie?

Szczerze mówiąc, to było tak dawno, że już nie pamiętam

(śmiech) Nie no, żartuję (śmiech) Takie rzeczy

przychodzą naturalnie. Po "Mandrake" stwierdziliśmy,

ze fajnie byłoby nagrać coś cięższego. Na przykład

w "Mysteria" jest całkiem szybka partia basowa,

Tobias daje z siebie wszystko i jest naprawdę świetny,

kiedy uderza w wysokie nuty. Są też bardziej rockowe

kawałki, jak świetny "Navigator", który wcale nie jest

agresywny. "Lovatory Love Machine" jest kolejną

heavymetalową kompozycją. Widać więc, że są na nim

również bardziej rockowe wpływy, co zawsze jest dobrą

zabawą. Każdy utwór sam się broni. Po ośmiu miesiącach,

czy po roku tworzenia zaczęliśmy zbierać je w

jeden album, tyle.

Jak doszło do powstania "The Metal Opera". Czy

sądziliście, że stworzycie płyty na miarę kultowych

albumów Helloween? Obie części "The Metal Opera"

bardzo przypominają "Keeper of The Seven Keys".

Czy dążyliście do zrobienia czegoś tak wielkiego i

wpływowego? Jak doszło do zebrania takiego gwiazdorskiego

składu? Na basie był Markus z Helloween,

a na gitarze Henjo Richter z Gamma Ray.

Wśród gości Kiske, Hansen czy Matos. Czy jest to

hołd dla tego co zrobili w tamtych latach Kiske i

Hansen?

Myślę, że powinnaś o to zapytać Tobby'ego a nie

mnie, bo to on zajmował się "Operą", a nie ja (śmiech)

Trudno mi odpowiedzieć. Mogę ci tylko powiedzieć, że

graliśmy też kawałki z "The Metal Opera" i są świetne.

Myślę, ze Henjo jest doskonałym gitarzystą. Jest naszym

dobrym przyjacielem od wielu lat. Nie znam dokładnego

zamysłu, jaki się za tym krył, czy chcieli złożyć

hołd Helloween, czy coś takiego. Myślę, że powinniście

porozmawiać z Tobiasem o sprawach Avantasii

(śmiech)

To tyle z mojej strony. Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi

i poświęcony czas. Jakaś wiadomość dla polskich

fanów?

Tak, jasne! Fajnie się rozmawiało (śmiech) Mam nadzieję,

że uda nam się dotrzeć do Polski. Myślę, że będzie

to możliwe albo pod koniec tego roku, albo na początku

następnego. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze

bawić przy "Space Police". Nie możemy już się

doczekać koncertów i mieszania nowych utworów ze

starymi i oczywiście "Mandrake". Mogę zapewnić, że

nie będziecie zawiedzeni (śmiech)

Anna Kozłowska

Podziękowania za pomoc przy wywiadzie dla Łukasza Fraska

EDGUY 77


O wyczerpaniu power metalowej formuły

Prawdziwi fan melodyjnego power metalu musi znać Sonata Arctica, która narodziła się w

okresie wielkiego boomu tego gatunku. Szybko odnieśli sukces, a ich debiut "Ecliptica" to prawdziwa

perełka, która odbiła swoje piętno w całym nurcie. Ich styl może i jest podobny do Stratovarius, ale to

dwie różne kapele. Sonata Arctica odeszła od typowego power metalowego grania i nie kryje swoich zamiłowań

do hard rocka, czy innych mniej agresywnych odmian ciężkiej muzyki. Zespół wydał swój kolejny

album zatytułowany "Pariahs Child" i to on był głównym tematem niniejszego wywiadu przeprowadzonego

z liderem zespołu Tony Kakko.

HMP: Witam, Sonata Arctica to jeden z tych zespół,

które odbił swoje piętno na gatunku power metal.

Mimo upływu czasu wciąż tworzycie muzykę, wciąż

nagrywacie nowe albumu, czego przykładem jest

"Pariahs Child". Co was motywuje? Skąd bierzecie

siłę?

Tony Kakko: Miłość do muzyki to silna motywacja.

Jeśli masz tę potrzebę tworzenia nowych rzeczy zakotwiczoną

w twojej duszy, nie masz innego wyjścia, tylko

zaspokajać tę potrzebę. My odbieramy zew rock

Gdy patrzy się na okładkę "Pariahs Child" to ma się

wrażenie, że wysyłacie sygnał, że wracacie do korzeni.

Czy taki był zamiar? Czy jesteście zadowolenie z

ostatecznego efektu? Czy coś byście zmienili gdybyście

mieli okazje?

Tak, taka była intencja. Korzenie w sensie, że wracamy

do "intersekcji" gdzie byliśmy już w 2007 roku, gdy

zdecydowaliśmy się na zrobienie czegoś innego, co zyskało

nazwę "Unia" i tego, co ją kontynuowało. Teraz

wracamy do tego miejsca i jesteśmy gotowi do sprawdzenia,

co jeszcze ma nam do zaoferowania ta ścieżka.

Naturalnie nie zamierzamy wracać do naszej epoki kamienia

łupanego, nie jest to druga "Ecliptica". To trochę

tak jakby "Pariahs Child" był następcą "Reckoning

Night". Jestem zadowolony z tego rezultatu, to

mógłby równie dobrze być nasz najlepszy album jak

dotychczas, ale wydaję mi się, że jestem zbyt blisko

procesu jego powstawania, żeby wygłaszać takie zdecydowane

opinie. Oczywiście lubię "Pariahs Child" i to

bardzo. Czy ścigam się z różnymi opcjami? Zawsze.

Pierwszy moment kiedy grasz nową kompozycję na żywo,

masz wiele okazji by spróbować lub nie spróbować

zaśpiewać jakąś partię inaczej. Czasami lepiej jednak

poprzestać na tym co znalazło się już na albumie. Tak

naprawdę to jednak zbędne marudzenie. Nigdy nie

skończysz tych albumów jeżeli nie pozwolisz im w jakimś

stopniu pójść swoją drogą. Zawsze jednak chcę

uzyskać inne możliwości po czasie. Przypomina to klątwę.

Jakie opinie fanów do was docierają? Czy fanom się

podoba nowy album?

Z tego co słyszałem i czytałem fani już naprawdę polubili

najnowszy album. Chyba nawet bardziej niż "Stone

Grow Her Name", który był skokiem w bok, bardziej

rockowym krążkiem. Nie jest może hitem pośród

najbardziej zagorzałych fanów. Znalazł jednak swoich

Foto: Vesa Ranta

mniejszym lub większym stopniu, w jednym i tym samym

studiu. W każdym razie, to był naprawdę pierwszy

raz kiedy żyliśmy w studiu z dnia na dzień .

Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z wyłączeniem

weekendów. Na pewno dało nam to poczucie, że jesteśmy

zespołem. Zatraciliśmy tę otoczkę, że "mamy

komputery i możemy nagrywać i tworzyć siedząc samemu

w domu", co byłoby łatwe, ale zmierzając do

sedna sprawy, dużo w ten sposób się traci. Mick Fleetwood

kiedyś powiedział coś takiego: "Tak, możesz

wszystko robić na własną rękę, ale będziesz zdecydowanie

szczęśliwszą istotą ludzką, jeśli zrobisz to z innymi

istotami ludzkimi. Gwarantuję ci to". W pełni się

z tym zgadzam.

A gdyby wam powiedział, że "Pariahs Child" jest

nieco komercyjnym albumem? To jakbyście zareagowali?

Cóż… do diaska. Myślę, że dobrze się stało. Nigdy nie

próbowaliśmy być kimś innym. Może był to błąd, ale

z perspektywy tych wszystkich przygód, wciąż byliśmy

sobą. Nadal jesteśmy, patrząc tą szerszą perspektywą,

bardzo marginalną grupą w marginalnym gatunku,

więc jeśli gdzieś udało uzyskać się komercyjny sukces,

to można to postrzegać tylko jako dobrą rzecz. Oczywiście,

gdyby nikt go nie kupił, byłby to zapewne ostatni

album Sonaty Arctiki. Nie pochodzimy z bogatych

rodzin, nikt z nas nie stał się także milionerem, więc

musimy zadbać o to, by zespół opłacał nasze rachunki

i wyżywienie naszych rodzin. Realizacja albumów i

koncertowanie myśląc w ten sposób staje się bardzo

drogim hobby.

and rolla. Staramy się też na tym zarabiać i tak jak powiedział

Lemmy, jest tylko jedna sprawa do której w

pełni się nadaję.

oddanych zwolenników z różnych środowisk. Kiedy

zmieniasz swój styl muzyczny podczas kariery i realizujesz

wiele różnych gatunków na jednym albumie,

musisz opiekować się wszystkimi typami fanów, ale każda

zmiana ma też swoje istotne podłoże. Generalnie

wypowiadając się o "Pariahs Child", sądzę że zawiera

on wszystko to, co dotychczas znalazło się na naszych

płytach, z naciskiem na cięższą, bardziej metalową

stronę.

Jak powstał "Pariahs Child"? Jak przebiegał proces

komponowania? Czy nagrywaliście w ten sam sposób

co zawsze czy coś uległo zmianie?

Zeszłego lata miałem dość muzyki na kilka albumów.

Problemem było wybieranie tych, które znajdą się i pociągną

album. W zamierzeniu miał być to cięższy album,

w znaczeniu wolniejszy i ciemniejszy, ale kiedy

napisałem "The Wolves Die Young" w pierwszych dniach

prób, zmienił on cały kierunek w jaki zmierzał album.

Pokochaliśmy ten utwór od samego początku.

Zdecydowaliśmy się, że chcemy, by znalazło się na nim

więcej takich pozytywnych wibracji. Oznaczało to, że

musieliśmy porzucić kilka wolniejszych numerów, tak

by pasowało bardziej do tego podwyższonego tempa.

Przearanżowałem nawet kilka numerów tak by nadać

im właściwy charakter. Wszystko co miało miejsce podczas

pisania było łatwe i zabawne. Nie jestem pewien

jak się czułem wtedy gdy… (śmiech) Proces nagrywania

był czymś zupełnie nowym. Albo czymś bardzo

starym. Nie pamiętam dokładnie kiedy ostatni raz zdarzyło

się abyśmy nagrywali i miksowali cały album, w

Na płycie jest kilka udanych kompozycji. Jedną z

nich jest "Wolves Die Young". Nie ma cie wrażenie,

że sam utwór jest nieco słodki i za mało w nim power

metalowej jazdy? Czyżby pozostałości po ostatnich

wydawnictwach?

To nowy kawałek, jeden z ostatnich jaki napisałem na

potrzeby tego krążka. Pojawił się znikąd. Nie mogłem

go nie zrobić. Jest dokładnie taki jaki miał być! (śmiech)

Urodziłem się i wychowałem słuchając popu i

rocka lat 70-tych, więc uważam, że wiele czynników z

tamtych lat zachowało się i u mnie w roli songwritera.

Najbardziej podoba mi się "Running Lights". Czy

ciężkim zadaniem byłoby nagrać cały taki album?

Czy nie macie potrzeby tworzyć więcej takich kompozycji?

"Running Lights" miał być bonusem dla Japonii. Jest

taki jaki japońscy fani oczekiwali, że od nas usłyszą.

Myślę, że mimo tego, że go napisałem by był częścią

takiej muzyki, to moje serce leży zupełnie gdzie indziej.

Mógłbym z łatwością napisać cały album wypełniony

takimi numerami, ale wtedy zrobiłbym coś, czego

bardzo bym nie chciał robić. Więc nie zrobiłem tego.

Może pisanie takich numerów dla innego zespołu

byłoby właściwym rozwiązaniem, ale nie wydaję mi

się, że chciałbym zrobić coś takiego. Chcę podkreślić,

że stoję pomiędzy tym co robię i dla mnie "Running

Lights", oprócz oczywistej zabawy i całej otoczki, jest

najsłabszą częścią tego albumu. Taka jest moja opinia.

Poczuliśmy, że da on poczucie większej prędkości i

ożywi początek albumu, jak mój ulubiony kawałek "No

Pain", który powstał, by zrobić jego przeciwieństwo.

Jednym z utworów promujących album jest "Cloud

Factory" i jest to prawdziwy przebój. Zgodzicie się z

tym?

Nie wiem, ale wydaję mi się, że ma w sobie syndrom

"ciepłego ucha". To najstarszy numer na płycie, który

ma pewnie z pięć lat i naprawdę byłem nim już znudzony.

Ale tak, został wybrany na drugi singiel, więc

tak, jak najbardziej… (śmiech)

Uwagę też zwraca 10 minutowy "Larger Than Life".

Czy trudno stworzyć taki rozbudowany utwór?

Nie, nie bardzo. Lubię komponować utwory, w których

mogę zawierać wszystko to, z czym do nich zasiadam.

Przypomina to trochę sklep z cukierkami. Najtrudniejszą

częścią jest się zdecydować kiedy zakończyć pisanie.

Musisz powtórzyć niektóre partie, by kawałek bardziej

trafiał do ludzi, jeśli chcesz to zrobić raz, nadajesz

mu właściwy refren. Szybko dostrzegasz, że musisz

porzucić coś z czym się mierzysz przez pół godziny

i czego zwyczajnie nie możesz zamieścić na albumie. I

w tym wypadku, tak to się właśnie kręci…

Wasz poprzedni album "Stone Grow Her Name" był

bardziej romantyczny, bardziej emocjonujący i choć

było w nim sporo melodyjnego metalu i rocka, to album

zachowywał wciąż charakter Sonata Arctica.

Czy ciężko było uzyskać taki status?

78

SONATA ARCTICA


Nie, naprawdę taki nie był. Napisałem tamte kawałki i

miały się tak unosić, załóżmy że zawsze jesteś w stanie

rozpoznać twórcę i zespół danego utworu, nie ważne

jak go napiszą. I wtedy zmiany nie są aż tak diametralne.

Wciąż poruszamy się po tym samym polu rocka i

metalu. Środek ciężkości tym razem znalazł się po

stronie rocka. To wszystko.

Jestem fanem waszych pierwszych płyt, ale to "Stone

Grow Her Name" najbardziej urzekł mnie swoim

pięknem i przebojowym charakterem. Jednym z hitów

z tego albumu jest "I Have Right". Ukazuje nieco inne

oblicze Sonata Arctica, ale uważam że odświeżyliście

swoją formułę i zaskoczyliście co niektórych, że

potraficie nie tylko grać szybko, ale z wyczuciem i pomysłem.

Czy nie chcieliście iść dalej w takim kierunku?

"I Have A Right" to ten rodzaj numeru, który z łatwością

mógłbym przekazać innemu artyście. Jest słodki.

Taka mała rzecz, która powstała na potrzeby bonusa

dla Japonii. (śmiech) Zawsze miałem coś w sobie z

takich rejonów. Ludzie zawsze przykuwają zbyt dużą

wagę do prędkości i wszystkiego dookoła, że pewnych

spraw nie zauważają. Ponadto, jeśli naprawdę musisz

iść w stronę szybkości i nic ponad nią cię nie interesuje,

to naprawdę gówno wiesz o emocjach i głębszym

znaczeniu wielu spraw. Przechodziłem przez to w latach

1997 - 1999 ze Stratovariusem. Krótki okres czasu

muzycznej ewolucji, który wywarł na mnie ogromny

wpływ. Nie byłoby mnie tutaj i nie robiłbym tego,

co robię obecnie, bez tamtego rozdziału. Prawdopodobnie

robiłbym coś zupełnie innego. Idąc dalej w tym

kierunku, zdałem sobie sprawę, że mam rację. Sądzę,

że byłby to koniec Sonaty Arctiki. Skręcilibyśmy w

popowo-rockową sieczkę, która byłaby zabawą dla nas,

ale używając nazwy Sonata Arctica byłoby to po prostu

niewłaściwe. Zaszliśmy w tę stronę wystarczająco

daleko.

Na tej płycie nie zabrakło też mocnego uderzenia i

znakomicie o tym świadczą "Losing My Insanity"

czy "Somewhere Close To You". Czy ciężko przyszło

wam tworzenie tych kompozycji?

(Śmiech) Tak samo jak z każdą inna. "Losing My Insanity"

to cover kawałka, który napisałem pewnego razu

dla Ari Koivunena kilka lat temu. Zabrało mi to kilka

godzin. Brzmi szybko i przyjemnie, ale czasami wymaga

taki utwór tej jednej iskry. Czasami szuka się pomysłu

i czeka na nie wystarczająco długo. Czysta kartka

papieru bywa przerażająca.

Z czego wynika tak emocjonalne i romantyczne

przesłanie "Stone Grow Her Name"? Czy wiąże się

z tym jakaś historia?

Napisałem kilka kawałków w rockowej stylistyce i odbiór

przez resztę kapeli był bardzo pozytywny. Tak naprawdę

nie byłem całkowicie pewien, że powinniśmy

pójść w tę stronę, ale wtedy pomyślałem sobie: pieprzyć

to. Było to coś nowego i innego. Nie ma żadnej

głębszej historii z tym powiązanej. Po prostu kolejny

album. Nasz rockowy album.

Już raz próbowaliście wrócić do korzeni i mam tutaj

na myśli album "The Days Of Grays". Bardziej metalowy

aniżeli "Unia". Znalazły się tam kilka ciekawych

utworów. Jednym z nich jest "Flag In The Ground".

A wy, jakie utwory z tego albumu najbardziej

lubicie?

"Flag In The Ground" jest w swoim oryginalnym kształcie

pierwszym utworem nagranym we wczesnym okresie

Sonaty Arctiki. Ponownie, chcieliśmy zrobić coś

jako bonus dla Japońców, coś co nie będzie do końca

pasować do reszty albumu. Jednocześnie zdawaliśmy

sobie sprawę, że wytwórnia bardzo będzie chciała go

użyć, jako przysłowiową włócznię między oczy. Prawdopodobnie

był to znakomity wybór. Moimi faworytami

są jednakże "Dead Skin", "Juliet", "Everything Fades

to Gray", "Deathaura", "Breathing" oraz "As If The World

Wasn't Ending".

Powiedzcie dlaczego "Unia" została tak skrytykowana?

Jak wy oceniacie ten album? Jesteście z niego dumni?

Dlaczego wtedy tak drastycznie odeszliście od

starego stylu?

Myślę, że "Unia" to najbogatszy album jaki dotychczas

nagraliśmy. Dla mnie jako twórcy, to był proces który

musiał nastąpić. Byliśmy gotowi zakończyć Sonatę,

byliśmy zmęczeni tym co robiliśmy stylistycznie. Czułem

się jakbym był torturowany. Zabrałem się więc za

pisanie tego, co wtedy chciałem napisać. Rezultatem

była "Unia", która stała się naszym najlepszym albumem.

Opinie oczywiście są różne, ale ja kocham ten

abum. Dał tej grupie nowe życie i kilka

świetnych kawałków, które są po prostu

świetne! Mam nadzieję, że nie masz nic

przeciwko, że mówię o tym tak osobiście.

Jestem dumny z "Unii". Nawet bardzo.

Co inni ludzie o tym myślą, naprawdę

mało mnie obchodzi. To moje dziecko i

będę stał za nim murem, kochał i bronił

aż do śmierci.

Jak wspomniałem wcześniej, jestem fanem

waszych pierwszych albumów.

"Ecliptica" to album który ciężko nazwać

debiutem. Wszystko jest tutaj dopracowane

i nie ma się do czego przyczepić.

Sam album to klasyka jeśli chodzi o power

metal. Czy dla was jest to też

szczególny i jedyny w swoim rodzaju

album?

(Śmiech) Ja nazywam "Ecliptikę" rozszerzoną

demówką. Zabawne. Naturalnie, to

był całkiem udany debiut. Byliśmy wówczas

tacy zieloni i niedoświadczeni. Żałuję

tylko, że nie wiedzieliśmy wtedy, by

zwrócić bardziej uwagę na sprawy oczywiste,

by naturalnie wypływały z siebie,

bardziej tolerancyjnie dla nas. Po prostu

nie mogę ścierpieć swojego wokalu na

tamtym albumie. Kocham ten album,

utwory są niezłe, ale myślę, że ta miłość

ma miejsce tylko dlatego, że był to ten

pierwszy. Obecnie nagrywamy go ponownie,

w całości i w obecnym składzie. Będzie jak naj-

Foto: Vesa Ranta

bardziej zbliżony do oryginału, a nie "artystycznym gównem".

Ten album to kopalnia hitów i prawdziwych killerów.

Z tej płyty pochodzi wasz największy hit "Kingdom

for A Heart". Jaka historia się wiąże z tym utworem?

Również dla was jest to numer jeden z waszego

repertuaru?

Rany, to było bardzo dawno temu. Wydaję mi się, że

wtedy zasłuchiwałem się w Royal Hunt. Jest to chyba

nawet słyszalne. Pewnie bym tego nie pamiętał, gdyby

było inaczej. Wtedy wciąż jeszcze mieszkałem z moja

mamą! (śmiech). Gramy go ponownie na żywo po tylu

latach i sprawia nam to wiele przyjemności. Jest wrzodem

na dupie, szczerze, ja nie jestem kastratem! (śmiech)

Jest jedna rzecz, którą bym chciał znać bardziej.

Skalę. Jak śpiewać wyżej. Czasami myślę, że niektóre

kawałki powinny być grane kilka tonów niżej. Ale nie

ma tak dobrze! (śmiech)

"Silence" odniósł ogromny sukces jako album i świadczyć

może o tym status złotej płyty. Jak myślicie co

przesądziło o tym, że ta płyta tak się spodobała

fanom?

Tak. Wszystkie nasze albumy w Finlandii pokryły się

złotem, oprócz ostatniego. Ale tak, myślę że uderzyliśmy

tym albumem we właściwym momencie. Power

metal był wciąż ważny, metal stał się w Finlandii mainstreamowy,

więc dla nas to był ważny moment.

"Silence" to bardzo złożony album, z wieloma numerami.

Ma szybkość, jeszcze więcej szybkości i dwie duże

ballady, "Tallulah" i "Last Drop Falls". I miał kolorową

okładkę. (śmiech) Sądzę jednak, że to tylko bardzo dobry

album Sonaty.

Z tej płyty pochodzi kolejny wasz hit, a mianowicie

"Wolf & Raven". Czy nie tęsknicie za takim graniem?

Nie brakuje wam tego szybkiego, chwytliwego

grania?

Nie, naprawdę nie. Może niezupełnie. W sumie to nie

wiem. Nie czuję po prostu tego czegoś w szybkości.

Dziadzieję! (śmiech) Szybki power metal był czymś w

czym siedziałem bardzo głęboko jako słuchacz przez

krótki okres czasu w późnych latach 90-tych, ale wciąż

jest dla mnie czymś fajnym, jeśli chodzi o tworzenie takiej

muzyki. Powoli zdawałem sobie jednak sprawę, ze

chcę pisać i grać inną muzykę, naturalnie nadal obracającą

się wokół rocka i metalu. Szczerze mówiąc , nie

brakuje mi czasów sportowego metalu. Mimo to, obecnie

gramy "Wolf & Raven" na żywo świętując piętnastolecie

Sonaty Arctiki i daje nam to sporo radochy,

tak dla odmiany. Nie wiadomo co przyniesie przyszłość.

Może zrodzi się iskierka na odrodzenie technicznego

power metalu, a wtedy…

Na trzecim albumie pojawił się Jens Johansson. Jak

udało się go przekonać do współpracy?

Ta… Grał z nami na naszym trzecim krążku, "Winterheart's

Guild" gdzieś w latach 2002 - 2003. (uśmiech)

I zagrał też kilka wyczesanych solówek…

Znakomity sukces odniósł "Victorias Secret" , który

brzmi jak hołd złożony Stratovarius. Czy macie podobne

wrażenie? Czy taki był cel?

Byliśmy wówczas, jakieś dziesięć lat temu, wciąż pod

mocnym wpływem Stratovariusa. Chcieliśmy być taką

naszą wersją ich samych. Wydaję mi się, że czasami

jest tak, że jak chcesz grać power metal i być power

metalową kapelą, to tak właśnie musisz brzmieć. Nasza,

własna osobowość jako zespołu wyrosła powoli na

przestrzeni tych lat i dziś jesteśmy po prostu… Sonatą

Arctiką.

Kim się inspirowaliście? Helloween? Gamma Ray?

Stratovarius? Jak wykreowaliście swój styl?

Jedyną power metalową kapelą, w której naprawdę siedziałem,

kiedy power metal był dla mnie wszystkim,

był Stratovarius. Oni naprawdę, pod wieloma względami,

wyróżnili się na tle naszej kariery. Oni byli inspiracją.

Przedtem moimi ulubionymi grupami byli

Queen, Midnight Oil, Aeorsmith i parę innych. Od

tamtego czasu moje horyzonty znacznie się poszerzyły.

Muzyka klasyczna, wczesny jazz, zróżnicowane

ekstremalne odmiany metalu… wręcz wszystko. Ostatnią

dużą rzeczą, w którą naprawdę wsiąkłem jest Devin

Townsend Project. Rany! Jest świetny!

Nowym członkiem w zespole jest basista Pasi. Dlaczego

musiało dojść do zmian personalnych na tym

stanowisku?

Marko tracił motywację do grania na przestrzeni lat, w

ostatni roku znacznie się to pogłębiło, więc podjęliśmy

decyzję, że najlepszym rozwiązaniem dla Marko będzie

poszukać szczęścia gdzieś indziej, a dla nas poszukanie

nowej iskry pod postacią Pasiego. Nic dramatycznego.

Nowy album jest, więc pytanie kiedy trasa koncertowa

rusza i kiedy zawitacie do Polski?

Koncertowaliśmy od późnego stycznia, zanim jeszcze

nowy album wyszedł, celebrując piętnastolecie Sonaty.

Zagraliśmy 42 koncerty w Finlandii, Ameryce Południowej

i Europie. Niefortunnie, z jakiś powodów Polska

nie była częścią europejskiej trasy. Naprawdę nie

wiem czemu się tak nie stało. Koncert, który daliśmy w

Warszawie był fantastyczny! Mam nadzieję naprawić

to, przy okazji kolejnej trasy. Obecnie zmierzamy na

letnie festiwale, później do Ameryki Północnej, Rosji i

Japonii. Nieco ponad 100 koncertów. Nawet nie chce

mi się liczyć, ile będzie to dni w trasie…

Tyle z mojej strony. Możecie teraz pozdrowić swoich

fanów w naszym kraju.

Dziękuję Ci, Polsko że jesteście! Tęsknimy. Mam

nadzieję zobaczyć was już niedługo.

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SONATA ARCTICA

79


HMP: Witam was, to zaszczyt móc przeprowadzić

wywiad z Brainstorm, w końcu to jeden z najbardziej

rozpoznawalnych zespołów grających power metal.

Od kilku lat tworzycie muzykę i wciąż macie się dobrze,

gdy co niektóre kapele tracą wigor, zapał i moc.

Skąd u was taka siła?

Thorsten Ihlenfeld: Ponieważ kochamy muzykę. Jesteśmy

jej maniakami, kochamy jej słuchać, grać i tworzyć

heavy metal i mieć iście kumplowskie, prawdziwe

relacje z wszystkimi członkami naszej kapeli.

Nagraliście w sumie dziesięć albumów. Ostatnim

jest "Firesoul", jak udaje się wam tak regularnie wydawać

płyty? Czy nie znudziła się wam wasza formuła?

Myślicie czasem o jakimś totalnym oderwaniu

się od power metalu?

Cóż, Milan i ja zawsze piszemy riffy, w domu, podczas

prób, kiedy jesteśmy w trasie, nawet po zakrapianej

nocnej imprezie, zwłaszcza tych z gatunku trzech

W - wino, wódka i whisky. Siadamy i piszemy nowe

kawałki. Nagrywamy wszystko, czasami przecież nie

Jesteśmy płonącymi duszami

Jeden z najważniejszych niemieckich zespołów w dziedzinie power metalu. Pokazał, że można

na teren europejski przenieść amerykańską odmianę tego metalu. Dziesięć albumów na ich koncie, ponad

dwadzieścia lat działania, a oni wciąż tworzą i trzymają poziom, a "Firesoul" to potwierdza. Dawno nie

nagrali tak mocnego albumu, co niezmierni cieszy, zwłaszcza, że ostatnie ich albumy były niezbyt przekonujące.

O tym jak powstał "Firesoul" opowiedział nam jeden z gitarzystów Brainstorm.

Czy tytuł w przypadku "Firesoul" ma jakieś ukryte

znaczenie? Chcieliście przekazać coś swoim fanom?

Czyż nie jest tak, że wszyscy jesteśmy "płonącymi duszami"

(Thorsten odnosi się do utworu "Firesouls" -

przyp. red.) w mniejszym lub większym stopniu? Każdy

ma taki ogień, który płonie w środku, nadaje siłę

do życia, podnoszenia się, mierzenia się z porażkami i

każdy ma duszę, jaśniejszą lub ciemniejszą, która sprawia,

że jesteśmy emocjonalnie działającymi ludzkimi

istotami. W tym wypadku, ta "płonąca dusza" powinna

nadać ci siłę do pozostania sobą i do robienia tych

wszystkich rzeczy wbrew własnym przekonaniom.

Dawno nie graliście tak agresywnie, tak dynamicznie

i już otwieracz "Erased by The Dark" robi spore nadzieje,

które w pełni zostają spełnione. Jest ciężar,

agresja i przebojowość. Nawet Andy brzmi agresywniej

niż na ostatnich albumach. Skąd taka zmiana

na lepsze?

To zależy od tego, który z nich wolisz bardziej. Jednakże

jak najbardziej, czuliśmy się tak podczas pisania,

bardziej żwawo niż jakieś dziesięć lat temu. Nie wiemy

dokładnie czemu miało to miejsce, ale nie zadajemy

sobie takich pytań, bierzemy to, co do nas przychodzi

Foto: AFM

tego odniesiecie?

Iced Earth jest znakomitym zespołem z Johenm jako

świetnym twórcą i super kolesiem, ponownie dziękuję

za komplement. Koncertowaliśmy z Iced Earth w

1998 roku i to był niezwykły okres dla nas, szansa na

oglądanie Iced Earth każdego wieczoru. Kochamy ten

zespół! Uważam jednak, że "Firesoul" jest zakorzeniony

w amerykańskiej szkole power metalu i zazwyczaj

jesteśmy odbierani właśnie w odniesieniu do tej odmiany

power metalu aniżeli w tej europejskiej. Dla nas,

wszystko jest metalem.

Mnie osobiście podobają się takie petardy jak "Shadowseeker"

czy "What Grows Inside", które nieco

przypominają twórczość Judas Priest czy Nightmare.

Czy jest szansa, że w przyszłości nagracie

więcej tego typu utworów?

Kto wie. Nie planujemy naszych kawałków i nie mówimy

sobie, że następny kawałek będzie brzmiał tak albo

inaczej. Każdy numer ma swoje serce, duszę i ogromne

jaja i powinien być stworzony na czarnej tablicy, kartce

papieru czy na czymkolwiek innym.

"Firesoul" to najlepszy wasz album od czasów "Downburst"

albo i nawet "Soul Temptation". Czy taki był

plan?

Zawsze jest tak, że nowy album ma być tym najlepszym.

Jesteśmy jednak ludźmi, czasami nawet nam się

nie udaje. To oszukiwanie samego siebie, nawet w

oczach przedwiecznego, niektórzy fani nawet mówią,

że to "Memorial Roots" jest naszą najlepszą płytą. I

kocham ten album nadal, nawet jeśli jest inny. "Firesoul"

jest jednakże naprawdę zdecydowanie mocnym

albumem i lubię do niego wracać.

Podczas koncertów jakie utwory z nowej płyty zagracie?

Czego fani mogą się spodziewać?

Wszystkie utwory zostały już zagrane na żywo na naszych

specjalnych premierowych koncertach, ale na

nadchodzących koncertach i festiwalach, na pewno

będziemy grać "Erased by the Black", "Firesoul", "Recall

The Real", "Shadowseeker" i "…and I Wonder". Kto wie,

zależnie od czasu, może zagramy nawet jeden czy dwa

więcej, bo ludzie naprawdę lubią ten album i my także.

pamiętamy co graliśmy podczas takich nocy. Czemu

miałbym postrzegać to za nudę? Kochamy to co robimy

i czujemy się z tego powodu bardzo szczęśliwi i

dumni, że mamy możliwość aby to robić. Pisać i jeszcze

raz pisać…

Okładka "Firesoul" przypomina "Soul Temptation".

Czy album można traktować jako swoisty powrót do

korzeni?

Nie, to nie jest powrót do naszych korzeni, czuliśmy

podczas pisania i prób, że nowe kawałki mają ten sam

powiew i wibracje jak te z naszych wcześniejszych lat,

jak na przykład "Soul Temptation". Oczywiście to i

fakt, że zdecydowaliśmy się znów pracować z producentem

Achimem Köhlerem, który zajął się choćby

"Soul Temptation" czy "Metus Mortis", daje pełnię

obrazu dla wielu ludzi, w tym także dla nas, gdyż takie

numery z "Firesoul" brzmią bardziej jak te z "Soul

Temptation" niż te choćby z "Memorial Roots", który

jest bardziej progresywnym krążkiem, z progresywną

i orkiestrową zawartością.

80 BRAINSTORM

i staramy się jak najlepiej to wykorzystać.

Na nowym albumie można usłyszeć wpływy Primal

Fear czy Gamma Ray. Zgodzicie się z tym?

Zdecydowanie nie! Obie kapele są świetne i mają rewelacyjnych

ludzi, muzyków oraz twórców, ale brzmią

zupełnie inaczej, grają power metal w swój własny

sposób. Nadal jest to power metal czy szeroko pojęty

metal. Tradycyjny, oparty na melodiach, mocnych riffach

i oczywiście na melodiach. Naturalnie, dziękuję za

komplement, jak powiedziałem obie są świetne, mają

bogatą historię i to naprawdę miłe jest być z nimi porównanym.

Kto odegrał znaczącą rolę podczas tworzenia kompozycji?

Czy tym razem proces komponowania przebiegał

tak samo w przypadku poprzedniego wydawnictwa?

Tak, dokładnie na tych samych podstawach. Dla odpowiedniego

brzmienia, Andy i ja spotkaliśmy się na próbach

specjalnie, by nadać im to coś ekstra, co możesz

teraz usłyszeć w "Firesoul".

Tytułowy utwór "Firesoul" znakomicie potwierdza,

że radzicie sobie w cięższych brzmieniach. Sam

utwór przypomina twórczość Iced Earth. Jak się do

Porozmawiajmy teraz nieco o waszej przeszłości.

Kapela powstała pod koniec lat 80-tych. Jak doszło

do powstania, czego oczekiwaliście i czy osiągnęliście

swój założony cel?

Milan Dieter i ja znamy się z innych kapel, nawet

graliśmy razem w zespole o nazwie Twilight. Rok

1989 to był czas kiedy Brainstorm powstał i kiedy

stał się naszą własną kapelą. Oczywiście, chcieliśmy

stać się gwiazdami rocka i grać muzykę na największych

scenach, nagrywać albumy i jak widać wiele naszych

marzeń się spełniło, wciąż tu jesteśmy i wciąż

żyjemy naszymi marzeniami.

Nagraliście też cover Helloween w postaci "Savage".

Czy jest to jeden z tych zespołów który was ukształtował?

Czy dlatego postanowiliście grać power

metal?

Helloween to świetna kapela i zawsze bardzo ceniliśmy

kawałek "Savage" ponieważ jest ostry i szybki.

Gdyby ktoś zaprosił nas do nagrania coveru na trybutowy

album poświęcony Helloween ten utwór byłby

naszym oczywistym i pierwszym wyborem.

Nad albumem "Unholy" czuwał Charlie Bauerfriend

i Dirk Schalchter. Czy odegrali znaczącą rolę przy

ostatecznym brzmieniu płyty? Jak doszło do waszej

współpracy?

Och, to było bardzo dawno temu. Materiał był już gotowy

niemal w stu procentach, ale Dirk i Charlie wykonali

niezwykłą robotę podczas nagrywania i dali

nam mnóstwo dodatkowego doświadczenia i opinii.

Nauczyliśmy się od nich bardzo dużo i napawa nas

dumą, że mogliśmy pracować z tak doświadczonymi

ludźmi po raz drugi jako zespół. To było o tyle istotne,

że "Unholy" odniósł całkiem spory sukces, nawet w Japonii

i otworzył nam sporo dotychczas zamkniętych

drzwi.

Macie bogatą dyskografię. Które albumy są dla was

znaczące, które byście poprawili, który album jest

w/g was słaby i dlaczego?

Każda płyta jest dla nas jak dziecko i każdy odzwierciedla

nas jako zespół, jak czujemy się w danym momencie,

kiedy go tworzyliśmy. Każdy album dla nas

opowiada swoją specjalną, bardzo osobistą historię, ponieważ

tylko my wiemy jaka historia się z nim wiąże,

co się z nami wtedy działo. "Hungry", nasz pierwszy

album oczywiście jest dla nas bardzo ważny. "Unholy"


Foto: AFM

jak powiedziałem wyżej, dał nam wiele doświadczenia.

"Ambiguity" był pierwszą płytą z Andym na wokalu i

pierwszym z pięciu dla Metal Blade Records. "Metus

Mortis" uzyskał bardzo dobry odbiór ze strony światowej

prasy i myślę, że to właśnie on przyniósł zainteresowanie

i docenienie Brainstormem, nadał nam taki

nasz własny muzyczny radar. "Soul Temptation" był

pierwszym który zanotowany został w zestawieniach

niemieckich płyt długogrających i pociągnął za sobą

dużą trasę z Edguy, "Liquid Monster" także na nią

trafił i doprowadził do naszej pierwszej własne trasy, w

dodatku ulubiony przez fanów kawałek "All Those

Words" trafił do węgierskiego Top Ten. "Downburst",

ostatni dla Metal Blade miał singla "Fire Walk With

Me", który znalazł się na pierwszym miejscu węgierskich

list. "Memorial Roots" był naszym pierwszym dla

AFM Records i pierwszym z Antonio na gitarze basowej.

Wciąż jeden z moich najbardziej ulubionych, ale

zupełni inny i ciężko porównywalny z poprzednimi.

Zagraliśmy w USA i Meksyku i oczywiście w Europie.

"On The Spur Of The Moment" przyczynił się do naszej

drugiej dużej wspólnej trasy, tym razem z naszymi

przyjaciółmi z Primal Fear. "Firesoul" jest naszym

dziesiątym studyjnym krążkiem i jesteśmy z niego bardzo

dumni i mamy sporo szczęścia, że fani i prasa także

go pokochała.

Czemu "Memorial Roots" i "On The Spur Of The

Moment" był nieco inne, bardziej progresywne i przekombinowane?

Czyżby to była próba zaskoczenia

fanów, spróbowania czegoś innego?

"Memorial Roots" zdecydowanie się różnił. Nie tylko

dlatego, że nie był w pełni albumem Brainstorm. Napisaliśmy

kawałki i poszliśmy w nieco bardziej progresywne

rejony niż na wcześniejszych albumach, zawierał

też fragmenty orkiestrowe. Na pewno "Memorial

Roots" zawiera kilka najlepszych numerów w historii

Brainstorm, jak choćby "The Conjuction Of 7 Planets"

czy "Nailed Down Dreams". Także na "On The Spur

Of The Moment" znalazły się znakomite kawałki, jak

na przykład "On These Walls" czy "Blink of the Eye",

które może brzmiały trochę inaczej niż to, do czego ludzie

byli przyzwyczajeni wcześniejszymi płytami

Brainstorm.

"Downburst" to jeden z tych waszych ostatnich wydawnictw,

które miały w sobie ikrę i pazur. Spora w

tym zasługa dobrych melodii i godnych zapamiętania

motywów. Jak wy oceniacie ten album? Czy jesteście

z niego zadowoleni?

Tak, "Downburst" wciąż jest niesamowity. Siedzieliśmy

wtedy bardzo dużo w studiu i nagrywaliśmy

wszystko na żywca do pre-produkcji i przearanżowaliśmy

wiele partii do finałowych wersji. Bardzo kocham

ten album. Jest niemal idealny.

Ostatnio w modzie jest zakładanie pobocznych projektów

muzycznych. Czy też macie w planach takie

projekty muzyczne? Chcielibyście nagrać materiał

inny niż ten prezentowany w Brainstorm? Może

stworzyć super grupę muzyczną złożoną z wielkich

gwiazd heavy/power metalu?

Solowe projekty - czemu mam na nie tracić czas, skoro

mam dobrze działającą, długo istniejącą kapelę i jestem

z nią szczęśliwy? Może pewnego dnia będę chciał

spróbować czegoś zupełnie innego. Jest wiele zespołów,

które można wybrać, naprawdę nie potrzebujemy

"entego" projektu, tylko po to by go mieć. Power metalowe

supergrupy? Cóż, zajrzyjmy do Valhalli i zobaczmy

jak Carl Albert, Criss Oliva, Mark Reale, Cliff

Burton i Cozy Powell sobie radzą. Czy możemy sobie

wyobrazić coś lepszego? Nie jestem tego taki pewien.

Niemiecka scena jest bardzo silna jeśli chodzi o

heavy i power metal. Kogo lubicie słuchać? Który

młody zespół w/g was zasługuje na uwagę i

dlaczego?

Lubię słuchać dużo muzyki, nie tylko niemieckiej w

rodzaju Blind Guardiana, Accept, Helloween czy

Edguy'a… żeby wymienić tylko kilka. Lubię też słuchać

klasycznych wykonawców, w rodzaju Judas

Priest, Iron Maiden, Black Sabbath, Dio, Van Halen,

Metallica, Rainbow, Deep Purple, Whitesnake

i tak dalej. Młode grupy pojawiają się i znikają, ale

oczywiście pośród nich znaleźć można bardzo ciekawe

zespoły, które przede wszystkim muszą przejść test

czasu zanim staną się rozpoznawalne.

Działacie ponad 20 lat i powiedzcie jak wspominacie

ten okres? Jakie jest największe osiągnięcie Brainstorm?

Co miło wspominacie?

Ostatnie dwadzieścia pięć lat było niesamowitą przygodą,

jazdą bez trzymanki kolejką górską ze świetnymi

muzykami i prawdziwymi kumplami, bardzo interesującą

podróżą i wieloma marzeniami, które stały się rzeczywistością.

Wciąż tu jesteśmy i zamierzamy zostać,

wciąż działamy i wciąż robimy to dobrze, wciąż mamy

z tego sporą frajdę, kochamy grać razem na scenie.

Pierwsze kroki i pierwsze kroki na trasę, pierwszy gig w

USA w 2004, pierwsze notowanie w 2003, Wacken z

2004, Masters Of Rock z 2011, pierwsza w pełni własna

trasa z 2006 i wreszcie dwudziestopięciolecie

Brainstorm i wydanie "Firesoul" w tym roku, możliwość

oglądania śpiewających fanów - to wszystko napawa

nas ogromnym poczuciem spełnienia.

Tyle lat, a wy dalej tworzycie muzykę i zastanawiam

się jaka jest wasz recepta na ten sukces? Pracowitość?

Pomysłowość? Skąd czerpiecie siły?

Wszystkiego po trochu. Oczywiście, ciężka praca na

sukces była istotna, nic nie jest przecież zagwarantowane,

pomysłowość także i oczywiście miłość do grania,

przyjaźń która nas połączyła na prawie dwadzieścia

pięć lat są jak sądzę najważniejszymi czynnikami

tej siły.

Tyle z mojej strony. Jakieś przesłanie do polskich fanów

Brainstorm?

Dziękuję za ten wywiad i dziękuję wszystkim fanom.

Cieszę się, że i wam podoba się "Firesoul" i sadzę, że

to dobry moment by odwiedzić także Wasz kraj. Planujemy

teraz trasę na jesień i mamy nadzieję, że zagramy

także w Polsce. Bardzo podobało nam się na Metalfest

w 2012 roku i gorące przywitanie jakie otrzymaliśmy.

Do zobaczyska, pozdrowienia i krzewcie dalej

płomień rocka!!!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

BRAINSTORM 81



30 lat francuskiego heavy metalu

W tym roku mija 30 lat od wydania pierwszej płyty tego francuskiego zespołu. Co ciekawe, w

przeciwieństwie do większości europejskich zespołów z takim stażem, Nightmare z płyty na płytę wydaje

się być zespołem grającym mocniej i surowiej. O najnowszej płycie, "The Aftermath" opowiada obecny

perkusista grupy, David Amore.

HMP: Wasze albumy szczęśliwie wychodzą regularnie

co dwa, trzy lata. Ta regularność to wynik

dobrego kontraktu z AFM?

David Amore: Oczywiście kontrakt z AFM nam

pomógł, kiedy go podpisywaliśmy, wszystko było

zaplanowane i to także był nasz wybór, żeby mieć

zajęcie przez cały ten czas.

Macie poczucie pracy pod drobną presją czy wręcz

przeciwnie, taki krótki cykl wydawniczy mobilizuje

wasze siły i dlatego płyty Nightmare wychodzą

tak dobre?

Naprawdę nie potrafimy pracować bez nacisku, dlatego

dla nas to najlepsza z możliwych dróg.

Jak można rozumieć tytuł waszej najnowszej płyty

"Aftermath" - "pokłosie"?

"Aftermath" to pokłosie najnowszej historii świata.

Opowiada o wojnach, religiach i nawet jak spojrzysz

na okładkę dostrzeżesz najważniejsze wydarzenia

odbite w zwierciadle i ich rezultaty, które natura

nam odbierze i zakończy okres panowania ludzkości.

Można powiedzieć więc, że jest to płyta poruszająca

temat postapokaliptyczny?

Niezupełnie, raczej bym powiedział, że podejmuje

polemikę ze współczesnym widzeniem świata. Jest

odbiciem w przejrzystej wodzie, pokazuje realną

przyszłość, która czai się tuż za rogiem.

To nie jedyna niespodzianka, w niektórych numerach

pojawiają się dźwięki ilustrujące temat kawałka.

W "Forbidden Tribe" około minuty 3:36

słychać odgłosy jakiejś maszyny? Jeśli tak, jakie

jest ich znaczenie?

Chcieliśmy uzyskać efekt napierającej masy ludzkiej.

Potrafisz sobie wyobrazić taki tłum toczący się

w twoją stronę? Czujesz przerażenie? Chcieliśmy

uzyskać właśnie takie wrażenie i ten właśnie dźwięk

odzwierciedla nasz zamierzenie.

W związku z wydaniem "The Aftermath", czytałam

informację o "release party w Dubaju". Możecie

wyjaśnić co to za impreza?

W Dubaju mieliśmy dużą dwudniową imprezę,

podczas której zagraliśmy z francuskim Loudblast,

myślę, że jej nie zapomnimy!

Foto: AFM

Na swojej stronie chwalicie się ogromną trasą

jaką odbyliście promując poprzednią płytę. Przy

pięćdziesiątym koncercie nie mieliście już dość

(śmiech)? Zmienialiście odrobinę setlistę żeby

wciąż czuć ekscytację z grania koncertów?

Spokojnie, emocje towarzyszyły nam każdej nocy,

ale zmienialiśmy set od czasu do czasu dla tych

fanów, którzy jeździli na wiele naszych koncertów

tej trasy. Dzieje się też tak dlatego, że mimo że

lubimy nasze utwory to nie możemy grać pięciogodzinnych

koncertów, chociaż gdyby to ode mnie

zależało to grałbym nawet po pięć godzin każdego

wieczoru, no ale cóż…

Zostając jeszcze w temacie "Cosmovision" - nigdy

wcześniej nie miałam okazji zadawać wam

pytań, więc nadrobię zaległości teraz. Koncept

płyty oparliście na zupełnie fantastycznej opowieści,

ale opartej na pewnych nurtujących ludzkość

zagadkach. Jesteście zwolennikami teorii o

kosmicznym pochodzeniu obrazów w Nazca? Interesujecie

się tą tematyką, czy raczej podjęliście

się jej tylko ze względu na płytę?

Tak, jest kilka rzeczy na tym świecie, które sprawiają,

że uważamy, że wcale nie jesteśmy sami, więc

niby dlaczego mielibyśmy się tym nie interesować?

Są przecież na to dowody; moglibyśmy o tym gadać

całymi godzinami i nigdy nie doszlibyśmy do prawdy.

Bardzo pociąga nas ten temat!

Numer "Digital D.N.A." to echo tematyki z "Genetic

Disorder"?

Tak, naprawdę chcieliśmy przywołać te elementy

na naszym albumie. Zawsze staramy się znaleźć jakąś

wspólną nić łączącą z poprzednimi krążkami.

W kilku miejscach poruszacie znów tematykę z

pogranicza mistyki. Takie numery jak "Mission

for God" czy "Necromancer" mają podobne znaczenie?

Nie, powiedziałbym raczej, że to wynik różnych

historii, które przeplatają się ze sobą na samym

końcu, trochę tak jakby różne ścieżki miały się

skrzyżować ostatecznie, w tym samym miejscu.

Od pewnego czasu styl grania Nightmare stał się

bardzo ascetyczny, a brzmienie jeszcze bardziej

surowe. To ciekawe, bo z reguły zespoły z wiekiem

stają się bardziej "miękkie" (śmiech).

Nie jest to celowe, to wszystko zależy od tego,

czym żyliśmy przed stworzeniem danego albumu.

Ponadto, tym razem chcieliśmy aby gitary były

bardziej wyeksponowane na wierzchu niż dotychczas

i pewnie dlatego może się wydawać, że brzmienie

jest agresywniejsze. Na albumie "Burden of

God" gitary były bardziej zepchnięte do tyłu, dominowały

klawisze i pewnie dlatego wydawał się łagodniejszy.

To tak naprawdę kwestia miksu, który

sprawił, że całość jest mocniejsza, co więcej, jak

przyjrzysz się tekstom na "The Aftermath" nie są

one wcale bardziej agresywne czy bardziej bolesne

od wcześniejszych.

Możecie zdradzić kto growluje w utworze "Ghost

in the Mirror"?

Oczywiście! To nasz przyjaciel David Boutarin,

nasz bardzo dobry kumpel, który z nami podróżował

podczas trasy "Burden of God". Poza tym,

śpiewa i gra na gitarze w utworze "Seventh Gates".

Wiem, że zrezygnowaliście z ozdobników czy chórów

znanych choćby z płyty "Cosmovision" żeby

uniknąć problemów na koncertach. Nie kusi was

jednak, żeby kiedyś do tematu chórów wrócić na

płycie?

Używamy samplerów podczas koncertów i możemy

z nimi robić co chcemy. Jednak wolimy unikać dużej

ilości sampli, po to, żeby mniej więcej oddać to,

co znalazło się na płytach.

Potrafiliście zrezygnować z twórczych pomysłów,

czegoś dla was charakterystycznego, żeby uczynić

waszą muzykę na żywo jak najbardziej prawdziwą.

Można powiedzieć, że decydując się na

rezygnację z chórów pokazaliście, że koncerty są

dla was kwintesencją heavy metalu?

Dla gatunku w którym się obracamy i dla prawdziwego

heavy metalu, najważniejszą rzeczą na koncertach

jest brzmienie gitar. Ponadto liczy się uderzenie

perkusji, wokale są częścią składową identyfikującą

dany utwór. W Nightmare nawet pozbawiając

ich sampli, nadal będą jak wyjęte z jakiegoś

"Koszmaru"!

Jesteście zespołem wyjątkowym, bo jednym z niewielu

francuskich zespołów grających od lat

osiemdziesiątych niemal bez przerwy do dziś i

osiągających europejską sławę. Fani heavy metalu

z Francji dają wam to odczuć?

Tak, niektórzy z nas są z tego bardzo dumni. Niewiele

francuskich zespołów zdobywa popularność

poza Francją, my mamy to szczęście, że jesteśmy

jedną z kilku tych kapel, w gronie takich grup jak

choćby Gojira, Dagoba czy Loudblast. Nightmare

jest właśnie gdzieś między nimi.

W tym roku zagracie jubileuszowy koncert na

Wacken. Jubileuszowy bo to 25 Wacken i 30-lecie

waszego debiutu. Szykujecie coś specjalnego na

ten występ?

Bardzo byśmy chcieli, ale nasze występy nie będą

na tyle długie, by sobie na to pozwolić. Zagramy

największe przeboje na scenie, a potem urządzimy

sobie dziką imprezę. Będzie bombowo!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

NIGHTMARE 83


Nadzieja power metalu

W roku 2013 to właśnie album Evertale przykuł uwagę fanów power metalu z lat

90-tych, reprezentowany przez takie tuzy jak Gamma Ray, Blind Guardian czy Rhapsody.

Dawno żadna kapela tak znakomicie nie odtworzyła tamtych czasów i konwencji. W końcu

po wielu latach zmagań Evertale wydał swój upragniony debiutancki album "Of Dragons

And Elves", który jest ucztą nie tylko dla fanów Blind Guardian. Zaszczytem było móc dopytać

o wszystko samego Matthiasa Grafa, który zdradził nam sporo ważnych kwestii, o których

przeczytacie poniżej.

HMP: Witam, na wstępie chciałbym ci podziękować,

że znalazłeś czas by odpowiedzieć na kilka pytań.

Powiedz jak idzie promowanie debiutanckiego albumu

"Of Dragons And Elves"? Nie masz wrażenia, że

można było jeszcze coś zrobić, żeby było głośniej o

tym wydawnictwie?

Matthias Graf: Cześć Łukasz, jak na razie promocja

przebiega bardzo sprawnie i osiągnęliśmy to, co sobie

zaplanowaliśmy - album krąży nawet po internecie.

Mieliśmy ponad 20 tysięcy kliknięć na youtubie przy

kawałku "In The Sign Of The Valiant Warrior" (niefortunnie

kanał, na którym się znajdował został zamknięty

z powodu roszczeń prawnych). Oczywiście duża wytwórnia

mogła dla nas zrobić więcej w kwestii promocji,

ale mając dostępne narzędzia, jesteśmy zadowoleni

z osiągniętych rezultatów.

Debiutancki album "Of Dragons And Elves" ukazał

się pod koniec roku 2013. Troszkę czasu minęło od premiery

i wiele osób już słyszało wasz krążek. Powiedz

jak został przyjęty? Jakie są opinie fanów? Czy tego

właśnie się spodziewaliście?

Został bardzo dobrze odebrany na całym świecie. Fani

z Niemiec byli nieco bardziej niechętni, jeśli mogę tak

powiedzieć, ale w Stanach i Kanadzie, byli wręcz zachwyceni.

Został nawet określony mianem "długo oczekiwanego

trzęsienia ziemi oraz nadzieją dla power metalu",

co czytało się naprawdę cudownie. Szczerze mówiąc,

nawet nie spodziewaliśmy się, że tak może być,

dopóki tego nie przeczytaliśmy. Wiemy, że mamy kilka

niezłych kawałków i są one wiarygodne, ale póki

tamten kawałek był w sieci, rzeczy dosłownie oszalały.

Byliśmy i nadal jesteśmy całkowicie zaskoczeni pozytywnymi

reakcjami i chcemy powiedzieć: "dziękujemy"

po raz kolejny każdemu z was z osobna!!! (mowa o kanale

UnknownPowerMetal, który co jakiś czas zostaje

zamknięty z powodów prawnych, po czym otwiera się

ponownie - przyp. red.).

Dla wielu osób Evertale to prawdziwy zespół power

metalowy, który przywraca - że tak powiem - dobre

imię tego gatunku. Jak się z tym czujecie? Czy przy

komponowaniu następnych utworów będzie ciążyć

na was jakaś presja?

To ogromny zaszczyt czytać takie słowa i naprawdę

ogromna satysfakcja, zwłaszcza kiedy widzisz ten

ogrom włożonej pracy i gdy w końcu zostajesz dostrzeżony.

Co do ciśnienia, to przyznam, że tak, będzie

on istotny przy tworzeniu kolejnego albumu. Teraz

kiedy wyszedł "Of Dragons And Elves", wydaje się

nam wręcz niemożliwe napisać nowy album, który powinien

być jeszcze lepszy. Póki co napisaliśmy najlepsze

kawałki na jakie było nas stać, a to co nadejdzie,

jest jeszcze przed nami.

Zastanawia mnie dlaczego akurat power metal

wybraliście? Co na was wywarło taki wpływ?

Na mnie największy wpływ odcisnął "Imaginations

From The Other Side" Blind Guardiana. Przez wiele

miesięcy zasłuchiwałem się tylko w tej płycie i byłem

totalnie zmieciony i zaskoczony tym, jaką niesamowitą

kombinacją agresji, melodii i epickości jest ten krążek.

Fantastycznymi tekstami, które przenoszą cię do innego

świata, łączą moją miłość do fantasy z ukochaną

muzyką. Marco jest pełnokrwistym power metalowym

maniakiem od młodości, który zaczynał od klasyków w

Foto: Evertale

rodzaju Stratovarius, Hammerfall, Helloween czy

Gamma Ray. Woody'ego inspiruje thrash metal i teath

metal, ale pisze naprawdę znakomite melodyjne

riffy, linie melodyczne i potrafi zawrzeć w nich progresywny

szlif. Tak więc jeśli chodzi o kreowanie naszej

własnej muzyki w ich duchu, będzie tak dalej. My naprawdę

nie wybraliśmy power metalu, raczej bym powiedział,

że to power metal wybrał nas…

Skoro jesteśmy przy waszych inspiracjach. Słuchając

waszej muzyki mam wrażenie, że na jesteście fanami

Blind Guardian, Rhapsody, nawet Gamma Ray czy

Helloween. Możecie bardziej rozwinąć ten temat?

Co miało wpływ na waszą muzykę i styl który obecnie

prezentujecie?

Jestem wielkim fanem Blind Guardian, jak powiedziałem

już wyżej. Gamma Ray i Helloween również należą

do moich ulubionych, ale sądzę, że ich wpływ nie

miał na naszą muzykę wielkiej inspiracji. Co do Rhapsody,

to muszę powiedzieć, że nikt z nas nie siedzi w

ich muzyce. Marco i ja lubimy ich starsze płyty, na

przykład "Dawn of Victory", "Rain Of Thousand

Flames" czy "Symphony of Enchanted Lands", były

naprawdę dobre. Tak poza tym lubię tylko ich pojedyncze

numery, jak choćby "Emerald Song". Największy

wpływ miały na mnie albumy Blind Guardiana:

"Somewhere Fare Beyound", "Imaginations From

The Other Side" i "Nightfall In Middle-Eearth". Naszym

prawdziwym wejściem w muzykę był jednak Manowar

(do "Triumph of Steel") oraz wczesny Hammerfall.

Także Running Wild odegrał istotną rolę dla

mnie jako muzyka, ale wygląda na to, że ich styl nie

odegrał istotnej roli w naszej muzyce. Nasze cięższe

zagrywki pochodzą od thrashowych korzeni Woody'

ego i naszego zamiłowania do raczej cięższego power

metalu. Mimo tych wszystkich inspiracji, wydaje mi

się, że tworzymy muzykę, która wypływa z naszych

serc i nie jest jakąś tam imitacją naszych bohaterów.

Evertale to zespół, który stara się uchwycić epickość,

klimat fantasy, szybkość i melodyjność, a także prawdziwą

moc power metalu. Skąd taka mieszanka?

Kto odgrywa znaczącą rolę przy tworzeniu kompozycji?

Nasz muzyczny styl nie jest czymś, co zostało wymuszone

na nas. To rodzaj te muzyki, którą sam bym

chciał usłyszeć. Od kiedy jestem wielkim fanem wymienionych

wcześniej zespołów i od kiedy nasiąknąłem

nimi w młodości, to naturalną koleją rzeczy nasze

utwory stały się miksturą ich elementów i stylów. Mogę

z tym zrobić co tylko chcę - możemy brzmieć jak

chcemy. Czemu niby mam tworzyć muzykę, która

brzmi gównianie tylko po to, by być oryginalnym? To

jest coś czego nigdy nie będę w stanie pojąć. Zawsze

będzie to brzmieć nieszczerze i wymuszenie, nie przetrwa

próby czasu. Co do pisania - większość muzyki i

wszystkie liryki to moje dzieło. Woody także napisał

kilka partii i riffów, których użyliśmy w naszych kawałkach.

Ma nieco inne podejście i dodaje do naszej

muzyki więcej technicznych i progresywnych elementów.

Czasami ciężko to zagrać, ale dużo zmienia w

ostatecznym spojrzeniu.

W Polsce macie nie małe grono fanów, niektórzy tak

jak mój znajomy Tomasz Trulka nawet przyczyniają

się do waszego rozgłosu. Czy utrzymujesz bliskie relacje

z fanami? Czy przez takie działanie, Polska jest

ci bliższa?

Właściwie, nigdy nie miałem kontaktu z ludźmi w Polsce

i nigdy też nie odwiedziłem tego kraju. Kojarzę Tomasza

z forum Savage Circus/Thomen Stauch i pogadaliśmy

trochę o tym jak Blind Guardian odchodzi

od swojego stylu, który sprawił, że stali się sławni, na

bardziej progresywny i tak dalej. Sporo rozmawialiśmy

też na facebooku i bardzo pomógł w promocji nas w

Polsce - dziękujemy za to. Mogę powiedzieć, że Polska

w jakimś stopniu stała się dla mnie bliska. Dodam też,

że moja prababcia urodziła się w Szczecinie, tak więc

moja rodzina ma korzenie polskie. Mam nadzieję, że

jako zespół będziemy mogli odwiedzić Polskę w przyszłym

roku, nawet na kilka dat, ponieważ bardzo

chcielibyśmy spotkać się z naszymi fanami z tego kraju.

"Of Dragons And Elves" jest oparty na książce fantasy

"Dragonlance". Czy możesz przybliżyć nam zarys

fabuły jaki obejmuje album? Czy osoba, która nie

miała styczności z tą książka odnajdzie się w tym

świecie?

Spróbuję opowiedzieć o tym w skrócie, a nie jest to

łatwe zważywszy na fakt, że Uniwersum Dragonlance

jest dość skomplikowane. Najprościej ujmując są siły

zła, reprezentowane przez Mroczną Królową i jej

smoki oraz siły dobra, reprezentowane przez Odważnego

Wojownika lub Paladyna i dobre smoki. Mroczna

Królowa została pewnego razu zmuszona do

opuszczenia świata Krynn, z którego została wygnana,

znalazła jednak sposób by powrócić i zniewolić ich

mieszkańców, a świat obrócić w chaos. Złe Smoki,

które wróciły wraz z nią i przyniosły wojnę na kraj wolnych

ludzi. Paladyn także decyduje się na powrót i

usiłuje wraz z małą grupą towarzyszy przywrócić wiarę

w stare bóstwa, przywrócić pokój i nadzieję. Mamy

więc do czynienia z klasyczną opowieścią o walce dobra

ze złem, z wieloma aktami poświęcenia dokonywanych

przez tych dobrych , którzy na końcu pokonują

to zło i przywracają naturalną równowagę. Jedną kwestię

szczególnie chciałem podkreślić, gdy pisałem teksty,

mianowicie, sprawić żeby wszyscy dla siebie pracowali.

Tak więc nawet jeśli nie masz żadnego pojęcia

o świecie Dragonlance możesz nadal cieszyć się tek-

84

EVERTALE


stami, nawet jeśli ich głębsze znaczenie będzie dla ciebie

ukryte. Jeśli zaś jest nerdem Dragonlance będziesz

śledził kronikę historii, z której wykorzystaliśmy masę

głównych bohaterów i wydarzeń, i z całą pewnością

wiele wskazówek i ukrytych znaczeń znajdziesz w tekstach.

Możesz zdradzić od kiedy fascynujesz się książkami

fantasy, zwłaszcza "Dragonlance" i jak wpadłeś na

pomysł by ten świat przenieść do świata muzyki?

Czy to będzie w przyszłości znak rozpoznawczy

Evertale? A mianowicie świat fantasy w power metalowej

oprawie?

Fantasy miało na mnie od dzieciństwa ogromny

wpływ. Pierwszy raz zetknąłem się z tym światem,

kiedy trafiłem na serię komiksową Conana wydawaną

przez Marvela. Wydaje mi się, że nie były one odpowiednie

do mojego wieku, ale kochałem je i były w

zasadzie moim startem w świat fantasy.

Miałem też kasetę magnetofonową z Sagą

Nibelungów, którą słuchałem po wielokroć.

Później przeczytałem "Władcę Pierścieni"

i od tamtego czasu fantasy stało się

ważną częścią mojego życia. Kocham czytać

i kocham nurkować w te historie, zostawiając

daleko za sobą na te kilka chwil

świat rzeczywisty. Po przeczytaniu

"Władcy…", próbowałem znaleźć inne

historie, które zafascynują mnie tak samo.

Przeczytałem książki z cyklu "Forgotten

Realms" o Drizztcie Do 'Urdenie i pozostałe,

aż w końcu trafiłem na "Kroniki

Dragonlance". Sądzę, że obok "Władcy…",

to właśnie "Kroniki…" zasługują

na miano najlepszej powieści fantasy.

Kiedy zaczynałem pisać pierwsze utwory

na "Of Dragons And Elves" miałem już

kilka pomysłów na pojedyncze kawałki

osadzone w tym świecie. "Everman" i

"Dragon's Liar" na przykład, później dopiero

zrodził się pomysł żeby zrobić album

konceptualny. Jeśli chodzi o przyszłość,

to z całą pewnością nie będzie

utworów opartych na "Dragonlance". To

świetna historia, ale jest wiele innych

wspaniałych, o których można śpiewać.

Nie chcemy też ograniczać siebie samych i

zostać "kolesiami od smoków". Na następnym

albumie będą utwory oparte na

"Warhammer 40k" i "Horus Heresy",

"Elder Scrolls Skyrim" i być może teoriach

spiskowych "Nowego Ładu Światowego".

Ponadto obecnie czytam "Forgotten

Realms", więc być może i o tym znajdzie

się kilka utworów.

Blind Guardian w swojej twórczości też

nagrał jeden koncept album "Nightfall in

Middle-Earth" i powiedz czy ta płyta

odegrała jakąś znaczącą rolę w waszym

życiu? Czy ten album sprawił, że w waszych

głowach zrodził się pomysł na

stworzenie takiego stylu i nagranie właśnie

takiego albumu?

Foto: Evertale

Naturalnie, "Nightfall…" odegrał sporą

role w moim życiu - dzieli miejsce z moim najukochańszym

albumem wszech czasów "Imaginations From

The Other Side". Jak powiedziałem wyżej nie uzależniamy

naszego stylu, by brzmiał tak czy inaczej. Naprawdę

nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w której

ktoś siada i mówi: "dobra, napiszę kolejne "Nightfall

in Middle-Earth" i za cztery tygodnie ma napisany i

skończony album. Te znaki szczególne kojarzone z

Blind Guardian pojawiają się u nas dlatego, bo zasłuchiwałem

się w nich naprawdę dużo (ale nie jest też

tak, że nie słuchałem niczego innego w czasie gdy te

albumy miały swoją premierę). Byłem nerdem, uzależnionym

i pochłaniającym ich muzykę jak odkurzacz.

Miało to miejsce jak miałem jakieś 14-19 lat i zdefiniowało

mnie to jako muzyka, zdefiniowało to, jaki gatunek

ukochałem najbardziej.

Dobra zostawmy na chwilę temat albumu i skupmy

się na samym zespole Evertale. Zespół powstał w

2006 roku i to na gruzach innego zespołu. Możecie

powiedzieć coś więcej o Blackened i genezie Evertale?

Blackened powstał w 2000 roku jako cover band

Metalliki. Zaczynałem pisać własne kawałki i zrealizowałem

dwa dema i singiel do krótkometrażowego filmu

z tą kapelą. Zawsze jednak chciałem nowej nazwy, bo

nigdy nie udało się nam wypłynąć na reputacji cover

bandu, przez jakiś czas jednak musiało tak zostać. W

2003 roku zostaliśmy zaproszeni by zagrać na Blind

Guardian Open Air, była to największa scena w historii

Blackened. Wtedy sądziliśmy, że teraz wszystko

się powinno potoczyć, ale nic takiego się nie stało i zespół

się rozpadł. Johannes Schumacher i David Baumann

zdążyli nawet zastąpić wcześniejszych członków.

Zostawiając za sobą poprzedni okres, musieliśmy

znaleźć nową nazwę, taką która odzwierciedli nasz

styl, który wówczas obraliśmy. Evertale nagle pojawił

się w mojej głowie i sądziłem, że nikomu nie przypadnie

do gustu. Miałem trzy albo cztery inne nazwy, których

teraz już nawet nie pamiętam, jedna z nich była

moim faworytem, ale dwóm z członków się nie podobała

- woleli Evertale i tak się stało, nazwaliśmy się

właśnie Evertale.

Właśnie, dlaczego akurat wybraliście nazwę Evertale

na nazwę zespołu? Czy wiąże się z tym jakaś historia?

Niezupełnie, po prostu przyszła mi do głowy kiedy

zaczynaliśmy myśleć o nazwach, które będą pasowały

do naszego stylu najlepiej. Żadna wielka historia się za

tym nie kryje.

Można zauważyć, że często zmienialiście perkusistów.

Czy mieliście pomysł żeby np. zgarnąć do

Evertale Thomena Staucha z Blind Guardian? To

mogłoby by nadać jeszcze innego wymiaru Evertale,

bowiem w waszej muzyce słychać właśnie sporo patentów

wzorowanych na starym Blind Guardian.

Nie wiem czemu uzyskaliśmy taka reputację. Zaczynaliśmy

z Johannesem Schumacherem na perkusji,

który opuścił zespół pięć lat temu. Kiedy zapytaliśmy

Martina Schumachera, który był członkiem Seed,

byłego zespołu Woody'ego, czy by nam nie pomógł z

nagraniem perkusji do "Of Dragons And Elves". Teraz

jest zajęty prowadzeniem swojej szkoły muzycznej i

nie ma czasu żeby grać z nami. Tak więc przez te wszystkie

lata mieliśmy dwóch perkusistów - nie powiedziałbym,

że to dużo czy że aż tak często ich zmienialiśmy.

Jak to było z Running Wild… Jeśli chodzi o

Thomena, to miałem z nim bliski kontakt przez jakiś

czas, pytał mnie nawet czy nie zostanę wokalistą w

jego nowym projekcie, który nigdy nie został powołany

do życia. Po prostu nigdy nic z tego nie wyszło, mieliśmy

różne opinie co do tego jak ten zespół powinien

brzmieć. On i Mi Schüren chcieli odejść jak najdalej

od stylistyki Blind Guardian i Savage Circus, ja na to

nie mogłem przystać z oczywistych powodów. Nasze

drogi się rozeszły. Od tamtego czasu wielokrotnie jednak

pytałem go, czy nie chciałby dołączyć do Evertale,

ale z różnych powodów nie doszło do tego. Thomen

jest zawsze bardzo zapracowany, dystans też ma tu dużo

znaczenie, dlatego nigdy się to nie udało. Ostatnim

razem pytałem go o to, gdy jego nowy zespół Stranded

Guns przestał istnieć, ale i wtedy odmówił. Tak

więc myślę, że dobrze się stało, że Thomen nigdy nie

został perkusistą Evertale.

Dlaczego były problemy ze stabilizacją składu? Czemu

zespół nie potrafił ruszyć wcześniej z wydaniem

albumu? Co stało na przeszkodzie? Czy to prawda,

że Evertale był nawet o krok od rozpadu?

Wiesz, każdy ma normalne życie, poza zespołem. Rachunki

muszą być zapłacone, musisz mieć coś do jedzenia

i płacić za swoje życie. Evertale, aż dotychczas,

był raczej hobby niż biznesem i wiele ludzi

prędzej czy później, przyjdzie zrozumieć

czemu nie mieliśmy dość czasu czy

funduszy, żeby pchnąć to na wyższy poziom.

Z Marco i Woody'm znalazłem

dwóch gości, którym naprawdę zależało i

robili dużo żeby pchnąć Evertale dalej,

trójka jest w tej kapeli już całkiem spory

kawałek czasu. Opowiedziałem na to wyczerpująco

powyżej. Evertale było wręcz

bliskie rozpadu. Był okres kiedy Thomen

prosił mnie o dołączenie do jego nowego

projektu. Przez ponad rok nie pracowaliśmy

razem nad Evertale, a każdy miał inne

projekty. Wszystkie ostatecznie nie

wypaliły i ostatecznie znów jesteśmy razem

(czy też raczej wspomniana trójka) i

kontynuowaliśmy pracę, co zaowocowało

debiutem.

Kiedy nastąpił punkt zwrotny? Czy nagranie

coveru Running Wild na potrzeby

składanki "Reunation - Tribute To Running

Wild" odegrało tutaj jakąś rolę?

Niezupełnie, trybut był nagrany jeszcze z

Johannesem w zespole, wiec nie miało to

żadnego istotnego wpływu na naszą przyszłość.

Jak to się stało, że na płycie jest aż tyle

kompozycji? Że mamy do czynienia z

najdłuższym albumem w historii power

metalu? Czy to wynikło z tego że przez

tyle lat nagromadziliście tyle pomysłów?

Dokładnie tak było. Jestem perfekcjonistą

i kiedy raz jestem "zerwany z łańcucha"

nic mnie nie powstrzyma, jeśli chodzi o

harmonie, melodie i nowe partie. Cały

czas dodaję nowe element do naszych

utworów i w pełni się w tym zatracam.

Właściwie wiele musieliśmy przyciąć,

żeby zmieścić to na płycie CD. Im dłużej

pracowałem nad jakimś kawałkiem tym

więcej miałem pomysłów w głowie i chciałem

udowodnić to wszystkim machającym

ręką (w oryginale "nay-sayers", czyli dosłownie

"mówiącym nie" - przyp. red.) i

wszystkim niedowiarkom. Można powiedzieć,

że zapalała się taka lampka z napisem "ego" i

chciałem napisać najlepszy, najbardziej złożony i

chwytliwy materiał na jaki było mnie stać.

Na płycie nie słychać jakiś wypełniaczy i właściwie

każdy utwór to prawdziwy killer. Już "In the Sign of

the Valiant Warrior" pokazuje waszą klasę. Ciekawe

wymieszanie Blind Guardian, Gamma Ray czy

Rhapsody. Jesteście świetną mieszanką starego stylu

i bryzy niosącej powiew świeżości. Czy zamierzacie

utrzymać klimat Mocnego, klasycznego power metalu

czy już jest plan pisania bardziej skomplikowanych,

progresywnych kawałków?

Naprawdę nie planowałem stać się bardziej progresywnym,

tylko po to by być progresywnym. Jeśli się tak

stało i nie brzmi sztucznie, to czuję się z tym dobrze.

Ja skupiałem się na melodiach, epickich refrenach i

uwypuklaniu klimatu numerów i wszystko to stało się

znakiem rozpoznawczym definiującym nasze brzmienie

- nie będę tego zmieniał. Obecnie myślę, że należałoby

trochę zredukować i przebudować niektóre gitarowe

melodie, uszczuplić je trochę. Jednakże, jak powiedziałem

wcześniej, naprawdę nie planowałem w jakiś

szczególny sposób tych rzeczy - ja po prostu pisałem

muzykę i sprawdzałem co się stanie, pozwalałem

na to, by to ta podróż poprowadziła mnie za rękę.

Tytułowy utwór "Of Dragons And Elves" znakomicie

pokazuje wasze inspiracje Blind Guardian. Co

EVERTALE 85


ciekawe w tym utworze jest więcej starego Blind

Guardian niż na ostatniej płycie Hansiego i spółki.

Jak się do tego odniesiecie?

Hansi i André postawili sobie za cel by się nie powtarzać

i nie nagrywać dwa razy tego samego, tylko pozwolili

na naturalne zmiany i ewolucję brzmienia, nie

chcą wracać tam gdzie znajdowali się już wcześniej.

Sądzę, że to wręcz niemożliwe by napisać "The Bard's

Song II", a nawet jeśli, to byłby to błąd, nawet próbować

zrobić coś takiego. Jeśli ludzie lubią nasze kawałki,

ponieważ przypominają im stary styl Blind Guardian,

to jest to dla mnie w porządku, ale przenigdy nie podejmę

się próby napisania "The Bard's Song II", tylko

byśmy odnieśli porażkę próbując mierzyć się z takim

mistrzostwem jakim jest ten numer. Dodam też, że

jeśli uważacie, że brzmimy bardziej jak Blind Guardian

niż samo Blind Guardian, to dla mnie jest to

ogromny i bardzo miły komplement!

Słuchając "The Crownguard's Quest" odnoszę wrażenie

jakbyście już grali w latach 90-tych i ciężko też

nazwać was debiutantami, bowiem ta płyta tak wcale

nie brzmi. Z czego to wynika?

Myślę, że powodem ku temu, jest fakt, że erą która

ukształtowała nas muzycznie były lata 90-te. Wychowałem

się na "Imaginations From The Other Side"/

"Nightfall in Middle-Earth" i na "Somewhere Fare

Beyound" oraz na Running Wild wydającym wówczas

swoje najlepsze płyty, na Helloween z "Master of

the Rings", którego także sporo słuchałem. W tamtym

czasie powstały też najlepsze rzeczy Hammerfall. Jest

więc sporo muzyki z tamtych lat, które zdefiniowały

mój gust i konsekwentnie znalazły upust w moich

utworach. Co do bycia debiutantami… Woody był

członkiem Necrophagist i Seed, ja miałem swoje doświadczenia

związane z Blackened, nawet Marco zaangażowany

był w kilka zespołów i żaden z nas nie

odszedł do jakiegoś punktu kulminacyjnego, sporo się

wtedy nauczyliśmy jako muzycy. Zdecydowaliśmy się,

że nie wydamy kolejnego albumu demo, który uszczuplałby

brzmienie i aranżacje. Chcieliśmy, żeby był to

album tak doskonały jak to tylko możliwe. Potężne

utwory, nie półprodukty, z ogromną produkcją. Mogliśmy

zrobić to szybciej i wydać go dużo wcześniej, ale

wtedy nie byłby tak doskonały jak ma to miejsce w

ostatecznym kształcie. Zmieniliśmy nawet ekipę produkcyjną

w trakcie, gdy prawie już skończyliśmy, bo

nie byliśmy zadowoleni z efektów i brzmienia. Minęło

kolejne pół roku, ale był warto i wydaje mi się, że to

sprawia, że nasz debiut jest zupełnie inny od wielu

innych debiutów.

Najdłuższym utworem na płycie jest epicki "Tale Of

Everman". Ciekawy, podniosły i urozmaicony kawałek,

który ukazuje jeszcze inne oblicze zespołu. Czy

ciężko przychodzą wam takie utwory?

Właściwie tak, nie pamiętam jak często zmieniam partie,

piszę alternatywne melodie czy zmieniam słowa

zanim wszystko będzie ze sobą spójne. To była całkowicie

szalona podróż i wydaje mi się, że nie będę w stanie

napisać drugiej, podobnej kompozycji. Przekopywałem

się ostatnio przez stare demówki na moim komputerze

i pierwsze fragmenty intra i riffy pochodzą z

dnia 15 sierpnia 2005 roku. To było ładny szmat czasu

Foto: Evertale

temu i kawałek nie był skończony aż do wczesnego

2013 roku.

Wszystko skupia się na tobie Matthias. Jesteś jakby

mózgiem operacji. Czy nie przeszkadza ci rola gitarzysty

i wokalisty? To nie może być łatwe zadanie,

zwłaszcza, że w obu przypadkach wypadasz znakomicie.

Głównie twój wokal mnie urzekł. Powiem

ci, jesteś dla mnie odkryciem wokalnym roku 2013.

Jakbym słyszał mieszankę Jensa z Persuader, Kaia z

Gamma Ray, Jorna z Masterplan i Hansiego z Blind

Guardian. Jak się odniesiesz do tego?

Cóż, wszystko to, zależy od tego, jakie lekcje odebrałem.

Gdy Jörg T. opuścił Blackened wraz z nim przepadły

wszystkie adresy mailowe, które pousuwał. Gdy

Hannes opuścił zespół, miał logina do Myspace'a, który

w tamtych czasach był bardzo ważny, a konto zespołu

było zarejestrowane na niego. Nic złego się nie

działo, ale wciąż pozostał mi niesmak. Zmotywowało

mnie to, do wzięcia czegoś w rodzaju większej kontroli

nad wszystkim - nigdy nie chciałem żeby miało tak być

z Evertale - ale tak się złożyło, że musiało się tak stać.

W przypadku następnego albumu będę starał się bardziej

wysunąć na przód pozostałych członków. Co do

mojego śpiewania i grania na gitarze, to delikatna

sprawa, zwłaszcza jeśli chodzi o partie napisane przez

Woody'ego. Czasem mamy czas na praktykę. Jeśli

przychodzi czas na moje partie, kombinacja przychodzi

łatwiej, bo mam wokale lub melodię w mojej głowie,

kiedy piszę tę właściwą część. Dziękuję za komplement,

co do śpiewania. Wokaliści, których wymieniłeś

to świetni artyści i lubię ich styl. Dodałbym do tej

listy Rusella Allena z Symphony X, zwłaszcza jako

źródło moich inspiracji.

Jakie są wasze plany na przyszłość? Czy na kolejny

album też przyjdzie nam tyle lat czekać? Czy zamierzacie

odwiedzić nasz kraj i zagrać tutaj koncert?

Obecnie szukamy wsparcia dla trasy, naszego największego

przedsięwzięcie, który będzie promował zespół i

"Of Dragons And Elves". Co do kolejnego albumu,

już zaczęliśmy pisać riffy i niektóre partie, a planujemy

ją wydać na początku 2015 roku. Mam nadzieję, że

wszystko się uda i pójdzie zgodnie z planem. Oczywiście,

bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski i zagrać

kilka koncertów w waszym kraju, tak jak wspomniałem

wcześniej. Na chwilę obecną mamy trzech kandydatów

na miejsce perkusisty, z którymi wkrótce zrobimy

próby i gdy tylko znajdziemy właściwego człowieka,

będziemy się starać zagrać tyle koncertów, ile będzie

możliwe.

Tyle z mojej strony, dzięki za poświęcony czas, na

koniec możesz powiedzieć coś do polskich fanów

Evertale.

Chcemy podziękować wam wszystkim, za czytanie

tego wywiadu, za wasze wsparcie, bardzo to doceniamy.

Przyjedziemy do Polski i zobaczymy się z wami

wszystkimi!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HMP: Witam was gorąco, na samym wstępie chciałbym

wam pogratulować jakże udanego albumu. "Shadows",

który znakomicie definiuje styl muzyczny określany

jako "power metal". Zgodzicie się z tym faktem?

Flo Laurin: Witajcie, bardzo dziękuję, cieszę się, że

"Shadows" podoba wam sie tak mocno. Zgadzam się, a

nawet wierzę, że udało nam się stworzyć wartościowego

następcę "When World Collides". Wierzę też, że udało

nam się skupić na tych elementach power metalu,

które są uwielbiane przez fanów na całym świecie: mocne,

szybkie i agresywne kawałki bez ciągnącego się sera

ociekającego po wierzchu (śmiech).

Który według was album jest ciekawszy "Shadows"

czy "When Worlds Collide" no i dlaczego?

(Śmiech) Nie mogę odpowiedzieć na takie pytanie.

Wiesz, nagrywanie albumu to masa roboty przy nim i

każdy wkłada w nią całe swoje serce. Ja jestem bardzo

zadowolony z obu.

Jak przebiegał tym razem proces komponowania? Kto

odegrał kluczową rolę? Czy Marcus Siepen miał

wpływ na tworzenie nowego materiału?

Do pierwszego albumu, napisałem wszystkie dziesięć

numerów. W przypadku jego następcy, z racji Marcusa

w zespole, wyglądało to zupełnie inaczej. Zaprosiłem

wszystkich czterech pozostałych członków by również

uczestniczyli w procesie jego pisania. Szczęśliwie się

złożyło, że wszyscy mieli kapitalne pomysły i każdy

mógł wnieść coś od siebie do więcej niż jednego kawałka.

Byłbym idiotą, gdybym ograniczał tak utalentowanych

gości, poważnie ujmując sprawę, naprawdę

chciałem usunąć się trochę w cień. Cieszę się, że "Shadows"

nadal brzmią jak Sinbreed i jednocześnie jak

idealna następczyni "When Worlds Collide". Widać to

też w sposobie nagrywania. Wszyscy byliśmy do niego

znacznie lepiej przygotowani i poszło nam bardziej gładko

niż poprzednim razem.

Powiedzcie jakie opinie są na temat "Shadows"? Czy

album robi taką furorę jak debiut? Czy jesteście zadowoleni

z ostatecznego efektu nowego wydawnictwa?

Absolutnie. Recenzje na całym świecie są bardzo pozytywne

i sprawia nam to dużą przyjemnosć, zwłaszcza

od czasu równie udanych zwiazanych z "When Worlds

Collide". Jestem dumny, że fanom i szeroko pojętej prasie

przypadła ona do gustu.

Dwóch członków Blind Guardian jest w Sinbreed.

Czy trudno było pozostać sobą i nie stając się drugim

Blind Guardian?

Nie wydaje mi się. Sinebreed bardzo różni się od Blind

Guardian. Naturalnie, obie grupy grają szybki metal,

ale jest też znacznie więcej różnic. Zarówno Marcus,

jak i Frederik piszą w zupełnie inny sposób, niż kiedykolwiek

napisaliby na potrzeby Blind Guardian. Potrafisz

wyobrazić sobie Marcusa piszącego "Leaving the

Road" na potrzeby Blind Guardian? Zapewne nie, i

dlatego uważam, że wspaniale jest ich mieć obu, wyrażających

siebie w taki właśnie sposób w Sinebreed.

No dobrze, może nie kopiujecie Blind Guardian, ale w

niektórych kawałkach słychać coś z Blind Guardian.

Najbardziej w 7 minutowym "Broken Wings". Te spokojne,

klimatyczne wtrącenia, zwłaszcza z początku

utworu. Jak się do tego odniesiecie?

Zgodzę się. "Broken Wings" w całości zostały napisane

przez Frederika. Oczywiście, jest naznaczony stylem

Blind Guardian, ale ponownie trzeba podkreślić, że

dla mnie jest to bardziej styl właściwy Sinebreed. Każdy

muzyk jest czymś zainspirowany, pod wpływem

czegoś, i czasami możesz to usłyszeć w jego twórczości.

Płytę promował "Bleed". Znakomite popisy gitarowe

między tobą i Marcusem są tutaj godne uwagi. Słychać,

że Marcus nadał tym partią więcej dynamiki,

drapieżności. Zgodzisz się z tym? Czy właśnie dlatego

wybrano ten utwór jako promocyjny?

Z tym także się zgodzę. Marcus i ja zagraliśmy kilka

wspólnych koncertów na długo przed wspólnym nagrywaniem

"Shadows", więc zdołaliśmy się już całkiem

nieźle poznać. Na tym albumie możesz też usłyszeć odzwierciedlenie

tego "żywego doświadczenia". "Bleed"

zostało wybrane przez wytwórnię i sądzę, że dokonała

właściwego wyboru. Jest reprezentatywny dla "Shadows"

i z charakterystycznymi cechami Sinebreed takimi

jak wspomnianymi już przez ciebie gitarowymi

pojedynkami, z wysokimi wokalami Herbiego, pędzącą

perkusją i wyrazistym basem. Ludzie mogą się dzięki

niemu zapoznać, czego oczekiwać (śmiech).

Skoro jesteśmy przy Marcusie. Zdradźcie jak doszło

do jego zwerbowania? Dlaczego akurat on? Nie baliście

się że to przybliży was do stylu Blind Guardian?

Nie, zupełnie nie. Pierwszy kontakt został zainicjowany,

siłą rzeczy, przez Frederika. Po kilku naszych pierwszych

koncertach związanych z "When Wolrd Colli-

86

EVERTALE


Zespół mający w składzie dwóch muzyków Blind Guardian

Supergrupa power metalowa składająca się z gwiazd. Nagrali znakomity debiut,

który pokazał, że wciąż można nagrywać dobre albumy power metalowe. Teraz przyszedł

czas na następcę i powitanie w Sinbreed, Marcusa Siepena z Blind Guardian. Na pytanie czy

Sinbreed będzie drugim Blind Guardian starał się odpowiedzieć lider grupy czyli Flo Laurin.

des" zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy drugiego

gitarzysty, bo nasze utwory na to zasługiwały. Frederik

zapytał Marcusa, który znał już tamten krążek i podobał

mu się, czy nie dołączyłby do nas na czas koncertów

i poszło to bardzo dobrze. Zapytaliśmy go czy nie

chciał-by do nas dołączyć na stale i zgodził się.

"Shadows" wydaje się być znacznie mocniejszy i agresywniejszy

względem debiutu. Znakomicie o tym nas

przekonuje "Shadows". Czy zgodzicie się że ten utwór

ma coś z thrash metalu?

Ponownie się zgodzę. Usunęliśmy klawisze, które mieliśmy

na "When World Collide". Chcieliśmy uzyskać

znacznie prostsze brzmienie. Z dwoma gitarzystami i

bez jakichkolwiek klawiszy uzyskaliśmy dokładnie to,

co chcieliśmy uzyskać. Co do produkcji, sprawdziliśmy

całą masę miśków, dopóki nie wybraliśmy najczystszego

i najcięższego z nich. Naszym celem było uzyskać

jak najcięższy efekt z możliwych (śmiech). Odkąd jestem

wielkim fanem thrash metalu chciałem uzyskać

coś właśnie takiego i zapewne usłyszysz ten wpływ w

naszej muzyce.

Herbie to znakomity wokalista który odniósł sukces z

Seventh Avenue. Możesz nam zdradzić co z tym zespołem

się dzieje? Czy to już koniec tej kapeli?

Niestety, ale tak. Herbie zakończył istnienie tej grupy.

Inną ciekawą rzeczą jest, że w "Call To Arms" słychać

coś z Accept. Nawet Herbie tutaj brzmi jak

Mark Tornillo. Jak się do tego odniesiecie? Czy był to

zamierzony cel? A może mamy tutaj niespodziankę w

postaci gościnnego występu Marka?

Wiesz, słyszę podobne opinie bardzo często w ostatnim

czasie. Myślę, że musze w końcu sprawdzić najnowsze

dokonania Accept, bo nadal tego nie zrobiłem. Zapewniam

cię jednak, że nie zostało to zrobione celowo i że

nie śpiewa w nim Mark Tornillo. (śmiech)

"Leaving The Road" brzmi jak utwór Blind Guardian.

Czy jest to jedna z waszych inspiracji? Kto jeszcze

miał na wasz styl wpływ?

Nie mogę się z tym zgodzić. Został niemal w całości napisany

przez Marcusa, więc pewne elementy z Blind

Guardiana gdzieś przemknąć mogą. Dla mnie "Leaving

the Road" jest świetnym, klasycznie napisanym metalowym

kawałkiem. To taki utwór, którego ja bym nigdy

nie napisał, więc uważam, że to świetnie mieć gości

w zespole, którzy są w stanie napisać takowe dla Sinbreed.

Jestem wielkim fanem Judas Priest, Vicoius

Rumors i Riot. Bez cienia wątpliwości, to właśnie te

kapele najmocniej odcisnęły na mnie swoje piętno w

sposobie w jaki pisze utwory.

Jednym z moich ulubionych utworów z nowej płyty

jest "Fat Too Long", który znakomicie oddaje to co

najlepsze w power metalu i może służyć jako podręcznikowy

przykład power metalu. Zgodzicie się z

tym?

To świetnie, że "Far Too Long" podoba ci się tak bardzo,

bo to także jeden z moich faworytów. Zgodzę się, że

jest szybki, posiada epickie chóry i kapitalną środkową

część z przepięknym rockowym ciężarem, który naj-lepiej

odebrać można na koncertach.

W "Black Death" brzmi znacznie ciężej i mroczniej.

Dość ciekawie Sinbreed wypada w takim obliczu.

Czy trudno przychodzi urozmaicenie materiału? Czy

ciężko jest nagrać inny kawałek nie odbiegające od

własnego stylu?

Niezupełnie. Mamy w planach wydać wiele płyt, naturalnie

nasz styl będzie dojrzewać. Nie chcemy za wiele

w tej stylistyce zmieniać, ale na pewno słychać w nim

będzie inne inspiracje. "Black Death" dla przykładu jest

jedyny kawałkiem Sinebreed, w którym gitary są nastrojone

niżej niż normalnie. To była fajna zmiana w

brzmieniu i pasuje ona znakomicie do reszty albumu.

"Shadows" z kolei to przykład utworu z silnie zaznaczoną

rolą riffu, których z kolei za bardzo nie mogłeś

doświadczyć na "When Worlds Collide". Poczekaj tylko

na to, co usłyszysz na naszym trzecim wydawnictwie.

"When Worlds Collide" to jeden z najlepszych albumów

roku 2010. Prawdziwa perełka i każdy utwór z

tamtej płyty jest niszczący. Jednym z moich ulubionych

jest "Dust to Dust". Skąd się wziął pomysł na

sam motyw i refren?

Bardzo dziękuję. Nie mogę jednak dokładnie powiedzieć

jak do tego doszło. Czasami mam rytm gitary jako

pierwszy, a czasami tylko riff. Dopiero potem linię wokalną,

albo melodię. Mam wiele pomysłów i nagrywam

wszystkie z nich na mojej komórce, a następnie wybieram

ten najbardziej odpowiadający danemu utworowi.

Tak to się zwykle zaczyna.

Na debiucie udało wam się zaprosić kilku ciekawych

gości. Jednym z nich jest Thomas Rettke. Jak udało

wam się go przekonać do współpracy?

Herbie już go znał i odkąd stałem się wielkim fanem

Heavens Gate, bardzo chciałem, żeby u nas wystąpił.

Foto: AFM

Na szczęście zgodził się bez chwili zawahania. Kocham

ich wspólny duet w "Room 101", dwa znakomite głosy

w jednym znakomitym kawałku!

"When Worlds Collide" to bardzo energiczny i przebojowy

album, który od samego początku wbija w

fotel. "Newborn Tommorow" czy "Book of Life" to rasowe

hity, które w pełni oddają styl Sinbreed. Czy

zgodzicie się z tym?

Tak, to dobry wybór. Zwłaszcza właśnie te dwa utwory

są bardzo dobrze odbierane podczas koncertów. "Book

of Life" jest szczerze mówiąc moim ulubionym. Z kolei

"Newborn Tomorrow" wyraźnie od samego początku

definiuje nasz styl. Dodałbym do tego grona "Dust to

Dust" oraz "Through the Dark", które są pierwszymi numerami

napisanymi przeze mnie.

Dlaczego akurat wybraliście styl określany mianem

power metalem? Nie chcieliście wybrać się w inne rejony

muzyczne?

Bardzo lubię thrash metal, jak już zresztą wspomniałem

wyżej, ale to power metal był moją pierwszą prawdziwą

miłością. W power metalu masz większą swobodę w

pracy nad melodią i linią wokalu, co dla mnie jest bardzo

istotne. Z Herbiem mieliśmy wiele opcji, które były

dla nas kapitalne przy pisaniu, kiedy możesz sprawdzić

każdą z nich. Sądzę, że nie udałoby się to z thrash

metalowym śpiewakiem. Postawiłem na power metal,

ale z całą pewnością usłyszysz coś bardziej thrashowego

na naszym trzecim krążku. Mogę ci to obiecać już teraz.

Możecie zdradzić jak powstał zespół i z czyjej inicjatywy?

Czy wiąże się z tym jakaś ciekawa historia?

Zacząłem tworzyć muzykę około 1993 roku i zawsze

chciałem grać power metal połączony z moją "wizją" i

jak ta wizja powinna brzmieć. Po kilku napisanych numerach

zacząłem szukać ludzi odpowiednich do ich wykonywania.

Herbie był moim pierwszym wyborem i

znałem go już z Avenue. Zaczęliśmy skupiać pozostałych

członków wokół mnie i właśnie jego. Nie ma żadnej

wielkiej historii, chciałem tylko uformować grupę

gości, którzy będą zdolni do odtworzenia mojej wizji.

Album wydany czyli czas ruszyć w trasę koncertową.

Jakie utwory zamierzacie zagrać? Jakaś niespodzianka

jest przewidziana?

Prawda. Zagraliśmy w tym toku nasz pierwszy koncert

jako headliner i jesteśmy tym podekscytiwani, bo wreszcie

mamy dość materiału by zagrać długi koncert. Nie

ukończyliśmy jeszcze setlisty, ale jestem pewien że zagramy

kawałki z obu płyt, prawdopodobnie w proporcji

pół na pół. Niektórzy pytali nas o to, czy zamierzamy

grać jakieś covery i inne tego typu rzeczy, ale na litość

boską - istniejemy już cztery lata! Chcemy wreszcie zagrać

coś całkowicie własnego!

Dlaczego fani musieli czekać aż cztery lata na nowy

album? Co was powstrzymało przez tak długi czas?

Czy na kolejny album też fani będą musieli tyle czasu

czekać?

Bez obaw, na pewno zrealizujemy go znacznie szybciej.

Obiecuję to! Bezpośrednio po "When Worlds Collide"

graliśmy w USA, powitaliśmy nowego członka zespołu,

a niektórzy z nas musieli jeszcze pokończyć uniwersytety,

więc dopiero teraz możemy tak naprawdę rozwinąć

skrzydła. Trzeci album pojawi się znacznie szybciej.

Zdradzicie jakie macie plany na najbliższą przyszłość?

Na pewno chcę zrealizować więcej płyt Sinbreed i mam

nadzieję, że uda się nam w niedalekiej przyszłości jakąś

większą trasę. To wszystko czego chcę i wreszcie mam

szansę to zrobić.

Czy istnienie Sinbreed nie koliduje Marcusowi i

Frederickowi funkcjonowanie w Blind Guardian?

Nie, to jest kwestia do rozwiązania w czasie. Jestem jednak

pewien, że gdy koncertować będzie Blind Guardian

będzie znacznie mniej czasu dla Sinbreed, ale jestem

dobrej myśli, że znajdziemy rozwiązanie i dla tego

problemu.

Dobra tyle z mojej strony, dziekuje za poświęcony

czas. Teraz możecie pozdrowić swoich fanów w Polsce.

Dziękuję bardzo za interesujące pytania. Chcę bardzo

serdecznie pozdrowić każdego czytelnika Heavy Metal

Pages i zaprosić każdego z was do sprawdzenia sobie

nowego albumu Sinbreed "Shadows" - jeśli uwielbiacie

power metal z prędkością i melodiami, na pewno się nie

zawiedziecie. Bardzo dziękuję za każde wasze wsparcie!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SINBREED 87


Jeden z najważniejszych debiutów roku 2014

Ciekawa kapela, która gra mieszankę progresywnego i melodyjnego power metalu,

gdzie znaczącą rolę odgrywa klimat s-f. Nie dali się zapędzić do sztywnych ram gatunku, ani

do tego by być typową kapelą amerykańską trzymającą się tradycji. Nagrali bardzo europejski

debiut w postaci "Outsider". To właśnie to wydawnictwo było motywem przewodnim niniejszego

wywiadu z Jakem Beckerem.

HMP: Witam was, na wstępie chciałbym wam pogratulować

znakomitego debiutu w postaci "Outsiders".

Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego efektu?

Jake Becker: Cześć, bardzo dziękujemy! Muszę powiedzieć,

że finałowy produkt, zarówno brzmieniowo jak

i pod względem prezentowania się, wygląda dokładnie

w 98 % tak jak sobie to założyliśmy i Limb był fantastyczny

we wspieraniu naszej wizji. Kiedy weźmiesz

nasze nagranie do ręki, otrzymasz coś co nie jest uzależnione

od trendów czy komercyjnego zainteresowania

sztuką… otrzymasz coś co posiada duszę i jest warte

każdego grosza zainwestowanego w tę płytę. Jest to

czyste i nigdy nie zboczymy z tej ścieżki.

Jakie opinie do was docierają jeśli chodzi o "Outsiders"?

Czy spotkaliście się z jakąś negatywną opinią?

Niektóre są pozytywne, niektóre negatywne, jak bywa

to w przypadku każdej muzyki. Były takie opinie, po

których widać było, że słuchacze oczekiwali czegoś

naszego materiału. Wszystkiego musieliśmy się nauczyć,

więc nie jesteśmy żadnymi weteranami, którzy

nie mogli pozwolić sobie na wydanie albumy przez taki

dług okres czasu (śmiech). Przechodziliśmy przez te

same ścieżki i próby co każdy muzyk, ale Ben i ja mieliśmy

możliwość przejść przez to w tym samym zespole

od samego początku - a nie każdy może powiedzieć to

samo o sobie. Tak więc postęp przebiegał właściwie

bardzo sprawnie. Teraz kiedy nasza metoda sprawdza

się na tyle, by przebiegało to właściwie i mamy obok

siebie właściwych ludzi, na pewno nie minie zbyt dużo

czasu w kwestii drugiego albumu.

Foto: Limb Music

Nie planowaliśmy tego w ten sposób, ale sądzę, że

przyszło to naturalnie. Motywowała mną logika, ale

także jestem bardzo emocjonalny i mam sporo zainteresowań

i wiedzy o tym co nieznane, niedostrzegalne,

spirytualistyczne… Jest fikcja naukowa, w której

jest sporo takich motywów, więc dostrzegam uczucia,

które mogą znaleźć odzwierciedlenie w naszej muzyce.

To tylko filozofia i zainteresowanie. Lirycznie, nie pisze

niczego co miałoby fikcyjne aspekty.

Waszą muzykę określić jako progresywny heavy/

power metal. Czy zgodzisz się z tym?

Tak mi się wydaje. W literackim sensie, jak najbardziej.

Problem z dzisiejszymi fanami jest taki, że mają

bardzo ściśle określone ramy gatunkowe w swoich głowach

i nie możesz od nich odstąpić. Coś jest progresywne,

więc musi brzmieć jak Dream Theater, coś jest

power metalem, to na pewno brzmi jak Helloween,

grasz heavy metal w takim razie musisz brzmieć jak

Iron Maiden. Tymczasem nas nie da się tak sztywno

porównać do żadnych z tych zespołów. To tez poważny

problem z etykietami. Nie zgadzam się z czymś

takim, walczymy przeciwko popularnym głosom. Zdaję

sobie sprawę, że było że było kilku ludzi, którzy recenzując

płytę pisali, że to jedna z tych, które już słyszeli

po wielokroć oraz, że są zagubieni, bo czegoś im

brakowało, bo czują się tak jakby dostali dokładnie to

samo co wcześniej od innych. To grząski temat. Ludzie

muszą przestać oczekiwać pewnych rzeczy, ciągle tych

samych i do znudzenia powtarzalnych i otworzyć się

na to, gdzie muzyka może ich zabrać.

Kto miał na was największy wpływ? Słuchając waszego

albumu można wyłapać coś z Symphony X,

Dream Theater, Iron Maiden czy Helloween, ale nie

tylko. Czy pominąłem jakieś zespoły?

Nie jestem tego pewien. Im dalej patrzę we "wpływy",

tym bardziej istotniejsze dla mnie jest to, jak album ma

się do siebie jako do całości, jaką ma produkcję, jaką

wizję zawarł na nim zespół. Inspiruje mnie wiele rzeczy,

które robię, nie tylko zespołowo, ale także jako samotny

muzyk. Łączę się z uczuciami i obecnie kieruję

się zwłaszcza w kierunku niemieckiego i włoskiego

metalu, łączę się też bardzo z filozofią zawartą w jazzie.

Łączę się z tymi wszystkimi rzeczami, bo te uczucia

są już we mnie - w muzyce, którą słyszę, ona przemawia

do mnie. Znam ludzi, którzy twierdzą, ze słyszą u

nas coś z Running Wild, coś z Rage czy z Fates Warning,

co jest cudowne, może nawet bardziej niż przy

wymienianiu wspomnianych przez ciebie zespołów, bo

one także zasługują na większą rozpoznawalność. Jest

takie jedno określenie, które dosłownie zwaliło mnie z

nóg, określono nas jako miksturę Running Wild z

King Crimson. To jeden z tych największych komplementów

jaki kiedykolwiek usłyszałem. Dla mnie to coś

naprawdę wielkiego.

bardziej zbliżonego do podstaw tego typu muzyki, nie

przywiązywali zbyt dużej uwagi do różnych elementów

naszego stylu, tak jakby nie chcieli rozumieć lub łączyć

z tą muzyką, tego czego nie lubią. Byli też tacy, którzy

całkowicie zrozumieli to, co chcieliśmy przekazać. Widziałem

tylko kilka z nich - zakochują się lub nie za

bardzo chwytają o co chodzi. W każdym razie, ja ją lubię,

bo pokazuje że odnieśliśmy sukces w stworzeniu

na tyle silnego przekazu, który dla nas jest szczery.

Mój wokal brzmi dokładnie tak jak brzmi, tam gdzie

chcieliśmy zamieścić perkusyjne partie lub klawiszowe

tam je zamieściliśmy. Nie jesteśmy zainteresowani w

brzmieniu jak coś, co już wcześniej brzmiało doskonale.

Czemu dopiero teraz został wydany debiutancki

album? Czemu tak długo musieliśmy czekać na wasz

pełny album? Z czego to wynikało?

Cóż, musisz pamiętać, że jesteśmy młodzi. Mamy po

dwadzieścia lat. Technicznie sprawę ujmując, zaczynaliśmy

grać w 2000 roku. Ale! - byliśmy całkowicie początkującymi

muzykami, początkującymi w tworzeniu

Dlaczego akurat "Outsiders"? Jaką historię poruszacie?

Po pierwsze to manifest. W sensie takim, jak wspomniałem

we wcześniejszej odpowiedzi, nie musimy być

jak ktoś przed nami. Indywidualność to jedna z pierwszorzędnych

kwestii w życiu i to ona jest najczęściej

oceniana. Jestem metalowym fanatykiem i chrześcijaninem,

prawdopodobnie nawet jestem postrzegany jako

anarchista… pomiędzy tym wszystkim co sprawia,

że jestem kim jestem… i tu w Stanach, patrzysz na

siebie i to kim jesteś nie pasuje do wąskiego pudełeczka,

w które za wszelką cenę chce się ciebie wstawić.

Ja też do niego nie pasuję. To pudełeczko wymyka się

logice, zostało stworzone przez ignorantów, którzy

chcą mieć wszystkich pod kontrolą. W każdym swoim

wyborze i przekonaniu odnajduję siebie jako kogoś,

kto jest poza nim. Indywidualność jest właśnie tym, co

czyni cię indywidualnym wobec innych. Dla mnie tak

samo jest z muzyką. To taki dumny komentarz do tego

kim jesteśmy, kim są nasi fani, każdy z nas jest w jakiś

sposób rebeliantem i każdy z nas nie należy do nikogo

innego, jak tylko do samego siebie. Mieliśmy też na

pierwszej demówce kawałek pod takim tytułem, to był

jeden z naszych najstarszych numerów. Nie był to na

tyle dobry kawałek, żeby go zatrzymać, ale miał znaczące

słowa w części drugiej "Worlds of Conflict".

Słuchając waszego wydawnictwa można wyczuć klimat

s-f. Czy to zamierzony cel? Czy chcieliście się

obracać w takiej tematyce?

Klimat s-f można też zauważyć na frontowej okładce.

Kto ją narysował i czyj był to pomysł z głównym

motywem okładki?

Motyw był moim pomysłem, musiałem przekopać się

przez wielu artystów, by znaleźć dokładnie tego, którego

styl będzie mógł pchnąć ją do życia. Znalazłem

George'a Lovesy na jego stronie deviantart i pasował

do mojej wizji przepięknie. Sporo ludzi pewnie się ze

mną zgodzi, że prawdziwa sztuka jak ta z żywymi

kolorami jest czymś dziś niespotykanym. Sztuka jest

ważna dla tej muzyki. Jesteśmy z niej bardzo, bardzo

zadowoleni i prawdopodobnie zrobi też grafiki do kolejnych

albumów. Jest na niej sporo rzeczy, sporo

opowiada samą sobą. To nie jest zwykła grafika fantasy.

Niektóre jej elementy wiążą się bezpośrednio z

lirykami na płycie, co stało się przypadkiem, kompletnym

przypadkiem. Jest na niej jednolita idea, która

może być odbierana w różnoraki sposób, tak by wiele

spraw łączyły się ze sobą w płynnie i naturalnie. To, co

widzisz to wieża wynurzająca się z morza, na jej czubku

znajduje się postać, która nie jest kompletną fizyczna

osobą, jest fizyczna i duchowa zarazem. Nazwaliśmy

ją "Alchemikiem". Alchemik jest tam na wieży,

zbierającym w jednym miejscu most do wszystkich

światów, stającym twarzą w twarz z siłami wszechświata.

Kosmos styka się z Ziemią i wszystkie portale się

otwierają, wody ożywają. Znajdująca się na niej ogromna

planeta odgrywa ważną rolę w tym co ma się wydarzyć,

ponadto jest tam zawarta ukryta wiadomość, ale

nie zdradzę jej. Chcę aby ta grafika poruszyła coś w

innych ludziach.

Nie dajecie po sobie poznać, że to wasz pierwszy album.

Jak udało wam się dojrzeć do takiego stanu?

Skyliner skupił się na jakości i ta jakość skupiła się na

88

SKYLINER


tym albumie. Jestem perfekcjonistą i nie lubię wypuszczać

rzeczy, które nie są dokładnie takie, jakie

powinny być. Wciąż dojrzewamy, stare demówki które

wypuściliśmy… nagrywane w różnych miejscach, na

naszych występach, czasem za jakąś kasę… Kiedy

przyszło do nagrania debiutanckiego albumu, byliśmy

w stanie zidentyfikować jakie błędy popełniliśmy w

przeszłości i zmienić je. Kiedy osiągnęliśmy właściwy

stan i wizja była jasna i klarowna, było nam znacznie

łatwiej tworzyć, bez wielu spraw po drodze. Musisz po

prostu znaleźć swoją ścieżkę.

"Outsiders" to jeden z najlepszych debiutów roku

2014. Co wyróżnia album to jest dojrzały wydźwięk,

pomysłowe melodie, dobrze wyważone aranżacje i

przebojowy charakter. No i co najważniejsze nie ma

zbędnych wypełniaczy. Kto odegrał znaczącą rolę

przy komponowaniu?

Dziękuję. Jestem bardzo, bardzo zadowolony, że podoba

ci się nasz krążek. Sposób w jaki zwykle pracuje, ma

swój początek w pełni gotowych słowach, wtedy piszę

znaczną część muzyki do niej i prezentuję ją zespołowi,

a chłopaki dodają do nich swoje. Pewnie jesteśmy

niespotykanym wyjątkiem, że teksty są gotowe jako

pierwsze.

Jake jesteś jedną z wielu atrakcji na płycie. Zna-komity

wokal nasuwający na myśl takie nazwiska jak

Michael Kiske, czy Russel Allen . Dzięki temu płyta

jest bardziej emocjonalna i bardziej klimatyczna.

Zgodzisz się z tym?

Dziękuję bardzo, to zaszczyt dla mnie. Mogę się zgodzić,

że dałem z siebie wszystko, żeby wokale były tak

dobre jak tylko mogły być. Jestem dumny, że mogę powiedzieć,

że nie były retuszowane, ani w warstwie głównej,

ani pobocznej, to co słyszysz, jest w pełni organiczne.

Preferuję używanie nowych technologii, ale z wykorzystaniem

starej szkoły.

Z kolei partie gitarowe są pełne wyrafinowania, urozmaicenia

i finezyjności. Słychać inspiracje Rainbow,

Yngwie Malmsteenem czy Dream Theater, ale nie

tylko. I znów Jake zasługujesz na wyróżnienie. Jak

zaczęła się twoja przygoda z graniem na gitarze?

Czy trudno jest pogodzić te dwie funkcje?

Dziękuję. Podróż z gitarą tak często, że niektórym ludziom

wydaje się to wręcz dziwne. Jestem samoukiem,

żadnych formalnych lekcji, żadnej teorii muzyki. Mam

swoją własną teorię muzyki i swój sposób strojenia,

szybko się uczę i kiedy zdałem sobie sprawę, że wszyscy

robią inaczej, było już za późno na zmiany. Kiedy

komponuję skupiam się na tym, aby jak najwięcej

wypływało z jak najczystszej energii, bez imitowania

innego gitarzysty czy innego utworu. Przyznam, że

granie jak ktoś inny, jest dla mnie dość skomplikowane.

Wszystko zaczyna się od progresywnego otwieracza

"Signals", który buduje znakomity klimat s-f czy fantasy.

Kluczową rolę odegrały tutaj partie klawiszowe.

Czym się inspirowaliście tworząc ten utwór? Jakieś

filmy was inspirowały?

Tak, numer otwierający jest bardzo ważny dla płyty.

Tym utworem będziemy rozpoczynać nasze koncerty,

ale chciałem pójść znacznie dalej i dodać do nich słowa,

zadać kilka pytań i zakotwiczyć je w umysłach słuchaczy,

w kontekście tytułu albumu. Nie mówię, że

jest inspirowany filmami, ale preferuję bardziej elektroniczne,

eterycznie klawiszowe dźwięki od tych smyczkowych,

z barokowymi teksturami, z tego rodzaju,

które bardzo często słyszy się w power metalu. To brzmienie,

które użyliśmy pasuje do nas znacznie lepiej.

"Symphony In Black" to prawdziwy hit, który pokazuje

że można grać ciekawy i nie obstukany power

metal. Jednak co ciekawe ten kawałek jak i cała płyta

ukazuje was bardziej jako europejski band aniżeli

amerykański. Co sądzisz o tym?

Zawsze chciałem nas widzieć jako grupę jednocześnie

grającą europejski i amerykański power metal. To tylko

obrana ścieżka, w jaką zmienia się muzyka. Cieszę się,

ze ludzie się z tym zgadzają!

Początek "Undying Wings" jest bardziej progresywny

i nieco bardziej hard rockowy. To jest znakomity

dowód, że nie gracie monotonnego metalu. Ale czy

łatwo jest być elastycznym zespołem?

Dziękuję. Tak, próbowaliśmy się upewnić, że każdy

numer, który zamieszczamy, będzie osobną przygodą

w swojej całości. Nie chciałem tworzyć wielu kawałków,

które będą brzmieć tak samo, przy okazji zachowując

w tym samym czasie naszą tożsamość. Robienie

tych rzeczy zawsze jest wyzwaniem. Jednakże w wychodzącej

z nas muzyki, drzemał ogromny potencjał.

Wielu muzyków skupia się na pojedynczym utworze,

my chcieliśmy ujrzeć wszystkie jednocześnie.

Foto: Limb Music

Inspiracje Yngwie Malmsteenem czy Ritchem

Blackmorem słychać w finezyjnym "Forever Young".

Czy nie możesz podobnych skojarzeń?

Bardzo miło mi to słyszeć. Nie słyszę tego w ten sposób,

ale jest zżyty z tą muzyką, napisałem ją, spędziłem

nad nią miesiące, nawet lata. Zamierzam mieć inną

perspektywę niż potencjalny słuchacz. Mogę powiedzieć,

że nie było to intencjonalne. Nie jestem wielbicielem

Yngwiego, a Blackmore w zespołowym kontekście

rusza mnie bardziej niż Blackmore sam w sobie.

Ponownie musze jednak zaznaczyć, że takie porównania

tylko mi schlebiają.

Potraficie się odnaleźć w lekkim, bardziej komercyjnym

graniu co potwierdza spokojny "Aria Of The

Waters". O czym jest ten utwór?

Ten numer jest czymś w rodzaju ostatniego rytuału,

coś co napisałem w bardzo osobisty sposób, i oczywiście

uzyskał trochę mistyczny szlif. My nie robimy "ballad",

my robimy… coś innego. Sporo tego, co pisze ma

związek z wodą, tak właśnie wypływa moje pisanie, oto

kim jestem. To dla mnie bardzo silny element, ma w

sobie potężny obraz, ma bardzo bliską relację ze sprawami

wszechświata. Zostało to przecież odnotowane

od początku istnienia firmamentu w księdze Genesis, a

nawet znacznie wcześniej niż miało miejsce to w Biblii.

Najlepsze jest na końcu bo 20 minutowy "Worlds Of

Conflict" czy trudno było stworzyć takiego kolosa?

Nie baliście się że będzie nudny, zbyt męczący?

Jak długo nie jestem znudzony podczas słuchania

utworów Skylinera, jest to dobre. Jest łatwo coś

takiego stworzyć, ale ten utwór ma swoją osobną historię.

Mieliśmy jego podstawy już jakiś czas temu,

chyba z dziesięć lat temu i nagraliśmy nawet poprzednią

wersję, ale pozostawała ona niekompletna. Sadzę,

że muzyka czekała na odpowiednie słowa by dopełnić

całość, w taki sposób w jaki powinna wyglądać. Zdecydowaliśmy

się powołać ją do życia, właśnie po to by

dopełnił tę płytę. Dzieli się na pięć odsłon i traktuje o

wewnętrznym konflikcie miłości i nienawiści, życia i

śmierci, egzystencji na tym świecie lub w jego alternatywnej

wersji, o ogromie cierpienia i bólu. Obserwuję

fizyczny świat wokół mnie, jak obnaża z magii

ludzi, mnie samego, wówczas zamykamy się w sobie i

automatycznie decydujemy na tymczasową ucieczkę w

astralną rzeczywistość, do wyśnionych światów. Każda

z tych odsłon muzycznie i lirycznie łączą się ze sobą.

Dobra opowiedzcie pokrótce o tym jak powstał

zespół. Kiedy to było i czyj był to pomysł?

Skyliner stał się wehikułem wówczas, gdy przedsięwziąłem

wszystko co mam w chwili obecnej, budowałem

to od samego początku razem z Benem. Był rok

2000, a my byliśmy nastolatkami. Inaczej niż niektórzy,

my naprawdę zaczynaliśmy ze sobą grać, gdy zaczęliśmy

tę wspólną podróż. Wydaje mi się, że ja wówczas

grałem może od roku, może od dwóch lat.

Skyliner to zespół, który wydaje albumy i gra koncerty

czy projekt muzyczny, który od czasu do czasu

wyda jakiś album? Do której grupy się zaliczacie?

Cóż, mogę ci zaręczyć, że Skyliner to jest zespół

sprawdzający się na żywo. W przeszłości nie graliśmy

koncertu każdego roku, ponieważ koncentrowaliśmy

się bardziej na nagrywaniu i ponieważ gramy naszą

muzykę… w Stanach, trudno jest ułożyć właściwy rozkład

koncertów, gdy dopiero próbujemy coś osiągnąć.

Będziemy jednak starać się zintensyfikować koncerty,

z miłą chęcią zagramy wszędzie tam, gdzie publiczność

będzie chciał nas zobaczyć, gdzie doceniają nasza

twórczość, gdzie będziemy mieli szansę na dobre spędzenie

czasu i kilka udanych występów. Album wyszedł

dopiero miesiąc temu, więc zobaczymy co się teraz

wydarzy!

Co teraz zamierzacie robić w najbliższym czasie?

Koncerty? Odpoczynek? Prace nad kolejnym albumem?

Tak jak mówiłem pracujemy już nad drugim albumem.

Mam kilka nagranych riffów na moim iPhonie, których

będę potrzebował, mamy też kilka numerów już w

pełni wykończonych. Nie chcemy się jednak z niczym

spieszyć, w każdym razie to się dzieje. Próby przebiegają

w zdrowej atmosferze. Każdy z nas nadaje na tych

samych falach i szczerze mówiąc znajdujemy się obecnie

w najlepszym okresie jaki panował w tym zespole.

Tak więc, naczelnym punktem jest szlifowanie nowego

albumu i oczywiście, jeśli pojawią się jakiekolwiek możliwości

zagrania na żywo, weźmiemy je.

Dziękuję za poświęcony czas, a teraz możecie zostawić

wiadomość czytelnikom HMP…

Bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na te wszystkie

nudziarstwa, które musiałem powiedzieć, sprawdźcie

naszą stronę internetową i zaopatrzcie się w "Outsiders"

jeśli chcecie nas posłuchać, nie zawiedziecie się.

Pomóżcie nam przyjechać do Polski! Jeszcze raz wielkie

dzięki!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SKYLINER 89


HMP: Mam wam za złe, że nic nie robicie aby wasza

muzyka od razu zrobiła wrażenie na słuchaczu, tak

jakby wam nie zależało, aby dotrzeć do jak największej

liczy fanów, a wystarcza wam satysfakcja, że

komponujecie i gracie niezłą muzę i ewentualnie, gdy

ktoś przez przypadek was odkryje. Zamierzacie coś z

tym zrobić?

Pasi Kauppinen: To prawda, mieliśmy niemal siedem

lat przerwy pomiędzy kolejnymi albumami, ale teraz

kiedy wydaliśmy "Reveal the Change" jesteśmy znowu

aktywni. Przez ten czas kontaktowaliśmy się z naszymi

fanami przez facebooka i twittera. Cudownie

jest wiedzieć, że wielu z nich wciąż z nami jest, mimo

tak długiej przerwy. Obecnie mamy znacznie lepszych

współpracowników i wraz z nową wytwórnią płytową i

naszym menadżmentem zamierzamy sprawić, że o Silent

Voices będzie głośno.

Silent Voices stoi w cieniu wielu wybitnych zespołów

grających progresywny metal, ale "Reveal the

Ten drugi…

Niektórzy mówią o Silent Voices jako o projekcie muzyków z Sonata Arctica. Mija

się to z prawdą bowiem Silent Voices powstało za nim powołano do życia Sonatę. Ich debiut

"Chapters of Thragedy" przemknął przez redakcje HMP prawie nie zauważony. Podobnie

stałoby się z ich najnowszym albumem "Reveal the Change". Bowiem zadziałała swoista

wada Finów, specyficzny kamuflaż, chroniący ich muzykę przed większą popularnością i zainteresowaniem.

Gdyby nie splot zdarzeń nigdy nie odkryłbym wartości muzyki tego zespołu,

a tak serdecznie namawiam fanów progresywnego metalu do zapoznania się z dokonaniami

tego Silent Voices. Słowem - warto!

Wasza muza zawiera wszystko, to co powinien mieć

progresywny zespół. Słychać, że źródłem wszelkich

pomysłów są dokonania Dream Theater, ale robicie

to w swój oryginalny sposób. Wasze kompozycje są

długie, ciekawie skonstruowane, z wieloma tematami

muzycznymi, z burzliwymi zmianami nastrojów

(choć przeważają te ponure), perfekcyjnie zagrane

oraz wykwintnie zaaranżowane. Długo pracujecie

nad utworami, czy przychodzi to wam z łatwością?

Kiedy zaczynaliśmy w 1995 roku założyliśmy grupę

grającą melodyjny progresywny metal w duchu Rush i

Dream Theater. Jedną z naszych największych inspiracji

była też zespół Yes, długie struktury kompozycyjne

zaczerpnęliśmy właśnie z tych zespołów. To

dla nas bardzo naturalne komponować dłuższe kawałki,

ale czasami piszemy je łatwo i szybko, a czasami

zajmuje nam sporo czasu by je właściwie zakończyć.

Za przykład niech posłużą nam dwa najdłuższe utwory

z "Reveal the Change": otwierający "The Fear of the

Emptiness" i wieńczący ją "Through the Prison Walls".

Pierwszy z nich zajął nam dokładnie cztery lata, musieliśmy

znaleźć sposób jak wszystko ułożyć we właściwym

porządku, a ostatni powstał podczas jednej sesji

nagraniowej, kiedy po prostu usiedliśmy z Timo napisaliśmy

i zarejestrowaliśmy riffy i chóry do niego.

Największym dla mnie atutem jest to, że w waszej

muzyce przeplatacie króciutkie pomysły, które nawiązują

do dokonań lat siedemdziesiątych. Kto zna

tą epokę z pewnością wyłapie dźwięki, które skojarzą

im się np. z Rush, UK, czy Deep Purple i Uriah

Heep, itd. Czy ten pomysł został wprowadzony z

Foto: Inner Wound

"Faith In Me" to najprostsza kompozycja na tym albumie.

Jest oparta na basowym riffie i chórowych powtórzeniach

na początku i w każdym wersie. Basowy

początek trwa półtorej minuty za nim następuje jego

rozwinięcie. Nazywaliśmy ją roboczo "U2 song". Tony

dodał do niego wspaniały wokal i nadał mu niesamowitego

charakteru, a przecież to taki prosty utwór.

Spotkałem się z twierdzeniem, że Silent Voices to

poboczny projekt muzyków Sonata Arctica. Nie zgadzam

się z tą tezą. Mimo, że założyciele Henrik

Klingenberg i Pasi Kauppinen obecnie są w Sonacie,

to dołączyli do tego zespołu w trakcie jego kariery, a

wraz z Timo Kauppinen, zakładali Silent Voices na

kilka lat wcześniej niż powstała Sonata Arctica. Jak

sami traktujecie swój zespół, jaki nadaliście mu status?

To nie jest projekt solowy. Jak wspomniałem zaczynaliśmy

w 1995 roku, wtedy nikt nie miał w planach powołania

Sonaty Arctiki. Kiedy Henrik i ja byliśmy zajęci

Sonatą Arcticą mogliśmy tylko planować to, co

było związane z Sonatą Arcticą. Obecnie jest raczej

tak, że my i nasz menadżment określa Silent Voices

jako "ten drugi" ponieważ nie jesteśmy pod ta nazwą

tak kojarzeni jak ma to miejsce z Sonatą Arcticą.

Koneksje z Sonatą wykorzystaliście, w wspominanym

"Faith In Me". Śpiewa w nim Tony Kakko, a

sam kawałek zawiera elementy, które przypominają

dokonania Sonata Arctica. Tak oczywiste nawiązanie

do tego zespołu ma swoje jakieś drugie dno?

Kiedy zdecydowaliśmy się na zaproszenie kilku gości

do zaśpiewania na tym albumie, chcieliśmy żeby były

to osobowości, które będą brzmieć odpowiednio i pasować

do danego utworu, jak gdyby był napisany dla

nich. To dlatego możesz usłyszeć Sonatowy styl Kakko

na płycie Silent Voices. Powiedzieliśmy mu: "to

jest nowy kawałek, zaśpiewaj go tak jak powinien być

zaśpiewany" i to, co z nim zrobił było doskonałe,

Change" uświadamia, że macie taki potencjał jak

chociażby Vanden Plas czy Threshold. Co wam

wzbrania aby dołączyć do elity progresywnego metalu?

Przypuszczam, że nazwa naszego zespołu musi stać

bardziej znana w środowisku progresywnego metalu

oraz musimy trochę dłużej pojeździć z koncertami po

świecie, by pozyskać więcej wielbicieli takiego grania.

Progressive Nation ma na tym polu spore doświadczenie.

Może uda nam się zagrać kilka występów właśnie

podczas najbliższych edycji.

premedytacją, czy też wyniknął przez przypadek?

Jak wspomniałem wcześniej, Rush miało ogromy

wpływ na Silent Voices, ale także bez znaczenia nie

pozostaje wpływ innego rocka z lat 70-tych. Jammowaliśmy

wielokrotnie numery Deep Purple w naszym

początkowym okresie, graliśmy nawet kilka ich numerów

podczas koncertów, jak choćby "Sometimes I Feel

Like Screaming", "Anya" czy "Perfect Strangers".

W poprzednich pytaniach padło kilka różnych nazw

zespołów. Czas na to abyście wyjawili swoje inspiracje.

Moje inspiracje i doświadczenia wiążą się z oprócz

wspomnianymi wyżej Dream Theater, Deep Purple,

Rush i Yes z cięższymi, melodyjnymi i bardziej zorientowanymi

na bas kapele pokroju Slayera, Metalliki,

Yngwiego Malmsteena, Mr. Big czy Steve'a Vaia.

Kompozycja "Faith In Me" wyróżnia się na tle innych,

jest najbardziej przebojowa. Czy jest to sygnał,

że macie zamiar zmienić swoje podejście do muzyki,

czy raczej traktujecie tą kompozycję jako chwila

oddechu dla słuchacza. Przyznam się, że "Faith In

Me" wpadło mi w ucho, ale wolałbym abyście grali

muzykę z pozostałej części albumu.

W progresywnym metalu dużą rolę odgrywają teksty.

Muzycy nie tylko wykazują talent do układania

skomplikowanych dźwięków ale także do wymyślania

ciekawych historii, które opowiadają na swoich

albumach. Jak wy podchodzicie do tej sprawy?

To też jeden z powodów, który sprawił, że na nowy album

trzeba było czekać tak długo. Timo i Henrik pisali

nowe kompozycje, ale kiedy Michael doszedł do

zespołu napisał je ponownie i te, które zaśpiewał brzmiały

znakomicie. Jest świetnym tekściarzem i bardzo

lubił śpiewać to, co sam napisał. Kiedy odszedł nikt z

nas nie był aktywnie piszącym tekściarzem. Mieliśmy

gotowy album bez oprawy lirycznej i zabrało nam to

mnóstwo czasu na wykończenie ich we właściwy sposób.

Poprosiliśmy nawet dwóch naszych przyjaciół,

aby nam pomogli z lirykami do dwóch numerów.

Wróćmy do początków waszej kariery. Co myśleliście

gdy zakładaliście zespół o czym marzyliście i co z

tych marzeń spełniło się?

Byliśmy wielbicielami melodyjnego metalu i młodymi

muzykami. Yngwie, Satriani, Slayer, Testament czy

Deep Purple były wielkie na długo przed Silent Voices.

Dla mnie i dla Timo ogromne wrażenie zrobiło

też Dream Theater ze swoim przełomowym koncertem

w Marquee, poznaliśmy tam Henrika, który był

wielkim fanem Rush i zaraził nas swoją miłością.

Oczywiście chcieliśmy razem zacząć tworzyć płyty i

stać się kimś równie ważnym. Mieliśmy szczęście, dla

połowy z nas tak się przecież stało. Mogliśmy tworzyć

muzykę, którą chcieliśmy i nagrywać ją, udało się nam

nawet znaleźć wytwórnię, która nam to umożliwiła i

przedstawiła przyszłym fanom.

Zanim wydaliście swój debiutancki album graliście

ze sobą siedem długich lat. Jak zmieniała się przez te

lata wasza muzyka oraz jak zmieniało się wasze podejście

do muzyki?

Znaleźliśmy swój własny styl, nagraliśmy jakieś trzy

demówki, zagraliśmy mnóstwo koncertów, które uczyniły

z nas lepszych muzyków i przy okazji lepszych

kompozytorów.

Związaliście się z Low Frequency Records, jak podsumujecie

współpracę z tą firmą? Pytam się bo wasz

pierwszy album "Chapters of Thragedy" do naszej

redakcji dotarł, natomiast dwa kolejne nie dotarły,

przez co trudno było cokolwiek o was pisać i co gorsza,

ciężko było poznać waszą muzykę.

Nie wiedziałem, że nie otrzymaliście naszych dwóch

kolejnych. Dla nas wszystko było w porządku. Kiedy

rozwiązaliśmy się po wydaniu "Building Up The Apathy"

Low Frequency Records częściowo cały czas na-

90

SILENT VOICES


Foto: Inner Wound

mawiało nas do ponownego wejścia do studia. Wspierali

nas i pozwalali na tworzenie takiej muzyki jaką

chcieliśmy tworzyć, czy było to popularne czy nie.

Kiedy jednak skończyliśmy w 2013 roku "Reveal the

Change" Low Frequency Records już nie istniało.

Musieliśmy znaleźć nową wytwórnię. Zabrało nam to

trochę czasu i skończyło się na tym, że podpisaliśmy

kontrakt z Inner Wound i wszystko jest ponownie na

swoim miejscu.

"Chapters of Thragedy" przemknęła przez redakcję

bez większego echa. Prawdopodobnie zadziałała wasza

wada, swoisty kamuflaż, chroniący waszą muzykę

przed większą popularnością i zainteresowaniem.

Nie o tym jednak chciałem rozmawiać. Po prostu,

chciałbym abyście powiedzieli coś o każdym z

waszych pierwszych trzech albumów i czym się różnią

między sobą oraz między "Reveal the Change".

Nasz drugi album nazywał się "Infernal", był bardzo

mroczny i szybki, zawierał bardzo szybkie i ciężkie kawałki.

Był bardziej metalowy niż progresywny, ale jak

zdajesz sobie sprawy przechodziliśmy wtedy przez liczne

zmiany i odbiło się to też na muzyce. Trzeci,

"Building Up the Apathy" z kolei stał się czymś pomiędzy

tymi dwoma, był dłuższy i bardziej progresywny,

ale utrzymywał ciężar "Infernal" i także miał kilka

szybszych numerów.

Bezpośrednim powodem zwieszenia działalności

Silent Voices było odejście Michaela Hennekena. Z

jakich powodów odszedł Michael? Czy utrzymujecie

z nim kontakt?

Michael promował "Building Up the Apathy" we

Francji, mieliśmy tam nawet zabookowane koncerty z

Adagio. Nagle dowiedzieliśmy się, że bez wyjaśnienia

tego z nami koncerty zostały odwołane (Adagio się nimi

wówczas nie zajmowało) i sądzę, że zdenerwowało

go, że nic nie możemy z tym zrobić. Nagrywał wtedy

też płytę ze swoim drugim zespołem. Wciąż jesteśmy

w dobrym kontakcie i nie ma między nami jakiś niesnasek.

To był po prostu jego wybór, z którym się pogodziliśmy.

Czemu wtedy nie znaleźliście jego zastępcy?

Kiedy Michael opuścił zespół w 2006 roku nie zaczęliśmy

przesłuchań i nie szukaliśmy nowego frontmana.

Silent Voices istniało wówczas od jedenastu lat

i właśnie wydaliśmy nasz trzeci album. Mieliśmy w

planach kilka koncertów i spotkań z prasą w Europie.

Jednakże kiedy Michael odszedł wszyscy poczuliśmy

się sobą zmęczeni i postanowiliśmy zrobić sobie przerwę.

Po dwóch latach nasza wytwórnia spytała nas czy

jesteśmy gotowi na powrót do czynnej gry, tak się złożyło

że byliśmy. Zaczęliśmy się ponownie ogrywać, pisać

nowy materiał i tak powstały podstawy, które stały

się "Reveal the Change". Były one już gotowe w 2008

roku. Podświadomie wiedzieliśmy, że potrzebujemy

innego głosu niż dotychczas, takiego który ubarwi napisany

materiał. Chcieliśmy, aby nowy materiał był

czymś w rodzaju powrotu do dawnych czasów, gdy byliśmy

kwartetem. Później oczywiście komponowaliśmy

już wspólnie. Jedynie chcieliśmy tylko właściwego człowieka

do naszych kompozycji.

Nowym wokalistą został Teemu Koskela, czemu dopiero

teraz? Swoją drogą jest niesamowity. Znakomicie

sprawdza się w waszej muzyce.

Masz rację, Teemu jest niesamowitym wokalistą. Jest

moim kumplem z innego zespołu, o nazwie Winter--

born i kiedy zaczynaliśmy pisać i produkować "Reveal

the Change" zapytaliśmy go czy nie pomoże nam z

wersjami demo, uczynił to, a nawet zaśpiewał w finalnej

wersji "The Fear Of Emptiness". Kiedy wróciliśmy

do koncertowania ostatniego alta, poprosiliśmy go aby

nam towarzyszył podczas tych koncertów i po kilku

dniach brytyjskiej części trasy zdecydowaliśmy, że

dołączy do nas na stałe.

Jak rozstrzygnęliście sprawę, że dwóch waszych muzyków,

współpracuje z inną dużo bardziej znaną

kapelą? Jak Sonata Arctica będzie wpływała na losy

Silent Voices?

Silent Voices nieco różnie się stylistyką od Sonaty

Arctiki i sądzę, że to najistotniejsza różnica. Największym

problemem są jednak duże trasy, kiedy z trudem

znajdujemy czas by coś nagrać lub zorganizować

koncerty i małe trasy pomiędzy trasami Sonaty. Oczywiście,

jeśli pośród słuchających Sonatę są fani progresywnego

grania znajdą ją także w twórczości

Sonaty.

Gracie niewiele koncertów. Wydaje się, że granie na

żywo jest dla was dużym wydarzeniem. Przygotowujecie

coś specjalnego na koncerty, czy po prostu

wychodzicie i gracie jak najlepiej waszą muzykę?

Tak naprawdę zagraliśmy raptem trzy koncerty w ciągu

ośmiu lat, więc nie całkiem tak to wygląda, chociaż

oczywiście zagraliśmy sporo koncertów i najlepszą rzeczą

w tym wszystkim jest to, że możesz zagrać dla publiczności.

Nasz agent zajmuje się organizowaniem występów,

więc z całą pewnością niedługo wrócimy na sceny.

Naturalnie damy z siebie wszystko i na pewno będzie

coś, co sprawi, że publiczność nas zapamięta na

dłużej. Staramy się dawać takie koncerty, które będą

najbardziej satysfakcjonujące dla publiki.

Mam nadzieję, że na następny wasz album nie będziemy

długo czekać. Zaczęliście może prace nad następnym

materiałem? Wiecie w jakim kierunku tym

razem sie udacie?

Mamy kilka pomysłów i napisane riffy do któregoś z

tych pomysłów. Na szczęście możemy pozwolić sobie

na rozpoczęcie prac nad kolejnym wydawnictwem, cokolwiek

miało by to być…

Ostatnie sowa należą do was...

Obczajcie nasze albumy i jeśli się wam spodobają, to

rozsiewajcie pośród znajomych dobra nowinę o Silent

Voices. Im więcej ludzi zaznajomi się z naszą muzyką,

tym większa szansa na to, że zagramy być może w którymś

z waszych miast. Mam nadzieję, że zobaczymy

się na którymś z nich już wkrótce!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SILENT VOICES 91


Hetman

Wszędzie mamy zagorzałych fanów

Hetman powrócił niedawno z kolejnym, doskonałym albumem "You". Płytę wypełnia

porywająca mikstura klasycznego heavy i hard rocka, z licznymi przebojowymi utworami

i balladami, w komponowaniu których lider i gitarzysta grupy, Jarosław Hertmanowski,

nie ma sobie równych. Jarek opowiedział nam ze szczegółami o ostatnich latach działalności

zespołu, pracy nad "You" oraz nowym, zaskakującym składzie Hetmana. Przybliżył też

plany grupy na kolejną płytę oraz na przyszły rok, kiedy to Hetman uczci 25-lecie istnienia

w wyjątkowy sposób:

HMP: Wygląda na to, że permanentne problemy

personalne i ciągłe zmiany składu są już nierozerwalnie

związane z Hetmanem, dlatego najnowszy

album "You" również firmuje zmieniony

line-up?

Jarosław Hertmanowski: Zmiany stały się już

nieodłączną częścią życia zespołu, dlatego jak zauważyłeś

nie piszemy już składu na okładkach

płyt, tylko wykonawców biorących udział w nagraniach...

I chyba tak będzie najrozsądniej w takiej

sytuacji. (śmiech)

Pewnie łatwiej byłoby utrzymać stabilny skład,

gdyby zespół mógł działać w pełni profesjonalnie,

bez zaprzątania sobie głowy spędzającymi

sen z powiek różnymi problemami? Bo przecież,

Jednak mimo tych wszystkich przeciwności udało

się wam nagrać i wydać kolejną, udaną płytę.

Długo pracowaliście nad "You", zważywszy na

okoliczności jej powstawania oraz fakt, że jesteś

kompozytorem praktycznie wszystkich utworów

z tego albumu?

Same pomysły nie powstawały długo, oczywiście

jak zwykle był problem z finansami i opłaceniem

studia. A jak już to ruszyło doszedł problem wydawnictwa

i też trza było za to płacić, tym razem

po raz pierwszy... no i dlatego całość trwała dwa

lata.

Od razu da się zauważyć wasz powrót do większej

ilości polskojęzycznych tekstów, gdy na

"Déj? Vu" mieliśmy tylko angielskie liryki - to

Foto: Hetman

też sam kładł wszystkie ślady gitar - postępujesz

tak, zresztą nie od dziś, bo zapewne chcesz

mieć pełną kontrolę nad tym, co i jak zostanie

nagrane?

Zacząłem tak postępować od płyty "Skazaniec",

co okazało się najlepszym wyjściem, gdy trzeba

zagrać bardzo równo obie gitary i zrobić to sprawnie

i szybko, by zaoszczędzić koszta studia... No

i tym bardziej, że w większości kompozycji jestem

ich autorem a kontroluję też wszystkich wykonawców

przy nagraniach i końcowy mix... Tak, że

praktycznie jestem non stop w studio, a muzycy

się tylko wymieniają, przez co jest spokojnie i

bezstresowo.

Bogusław Balcerak zagrał jednak na "You" kilka

solówek, mamy też gościnne występy innych

gitarzystów, jak Marcin Gałkowski, czy byli

muzycy Hetmana, Piotr Szwed i Piotr Bajus,

tak więc chyba jednak nie jesteś tyranem i muzycznym

dyktatorem, dajesz też pograć innym na

płytach Hetmana? (śmiech)

Myślę, że gitarzyści solowi mają teraz większy

luksus, bo dostają próbki utworów już z wokalami

do domu i spokojnie mogą sobie podłożyć swoje

ślady by pasowały do całośc… A zaproponowałem

tylu gitarzystom zagranie na tej płycie dlatego,

bo każdy z nich gra innym stylem i w zależności

od rodzaju utworu chyba im to przypasowało i

wyszło nieźle? (śmiech)

Wyszło i to nie tylko im - to nie jedyni goście na

płycie, bo partia pianisty Rafała Koniecznego

pięknie wieńczy "Na krawędzi". Można w tej

solówce doszukiwać się wręcz wpływów jazzu,

co świadczy o tym, że mimo stylistyki hard 'n'

heavy nie unikacie też wycieczek w mniej oczywiste

muzyczne rejony?

Rafał jest kolegą Marcina Gałkowskiego - obaj

z Lublina i miało być tam solo na gitarze ale chłopaki

zaproponowali fortepianową wstaweczkę...

Początkowo wgięło mnie w fotel, ale po namyśle

zdecydowałem się na ten eksperyment… Lubię

jak wiesz eksperymentować (saksofon, trąbka,

chóry dziecięce, efekty)... Dla mnie ten moment

jest bardziej jak odlot w stronę miasteczka Twin

Peaks, ale cóż (śmiech)...

jak by na to nie patrzeć, mimo blisko 25 lat istnienia

i znaczącego dorobku, wciąż jesteście

grupą kumpli grających dla przyjemności, bez

wsparcia wydawców, promotorów, liczących się

mediów?

Przyznam bez bicia, że jestem trochę winien temu

stanowi rzeczy, ponieważ po ostatnim poważnym

rozłamie podjąłem decyzję o tego rodzaju działalności

by ratować muzykę Hetmana i zespół...

Dlatego też nie gramy koncertów biletowanych,

tylko na specjalne zaproszenia, a muzycy których

dobieram są najlepsi jakich znam i pasują do

danej płyty czy koncertów w danym czasie...

Oczywiście próbowałem ostatnio związać się

znowu z dużą firmą, ale niestety warunki które

stawiają przewyższają nasze możliwości czasowo -

fizyczne... Zresztą widzisz po mediach, że starsze

zespoły z podobnego nurtu muzycznego mają podobną

promocję jak my - czyli prawie żadną.

(śmiech)

przypadek, wpływ tego, że tym razem popełniło

je więcej autorów niż na poprzedniej płycie czy

też niezaprzeczalny fakt, że polskie słowa

znacznie lepiej sprawdzają się na koncertach?

Był to głównie przypadek ludzki ponieważ zdarzało

się już wcześniej, że Paweł Bielecki miał

pokrywające się koncerty z Hetmanem i poprosiłem

o pomoc Roberta Tyca, z którym wykonywaliśmy

trochę inny repertuar, głównie z płyty

"Wszyscy zaczynamy od zera"… no i z czasem

wyszedł pomysł na zrobienie utworów po polsku

z Robertem i dołączeniu ich do płyty "You"... a i

eksperyment z dwoma wokalami w utworze "Divine"

podobno okazał się udany, tak, że chyba

warto było. (śmiech)

Jasne, bez dwóch zdań (śmiech). Mimo siedmiu

muzyków w składzie sam nagrałeś większość

partii gitar na tej płycie, łącznie z basem, gitarami

klasycznymi, akustycznymi, co przypomina

mi sytuację w Vader, gdzie do niedawna Peter

Takim utworem jest też "Be An Eagle", w którym

efektownie połączyłeś rozmach symfonicznego

power metalu, niemieckiego heavy w stylu

Helloween, progresywne akcenty, przebojowość

w dobrym tego słowa znaczeniu i partie

akustyczne. Mamy też solo niczym z najlepszych

lat Malmsteena - krótko mówiąc: jak komponuje

się takie perełki? Zaczynasz od jednego

fragmentu i dokładasz do niego kolejne, czy też

od razu masz wizję całości?

Wiesz... Najważniejszy jest główny motyw wokalu

pasujący do podkładu, a resztę się łączy i

skleja z patentami czy fragmentami, które mam w

głowie, a takich to mi nigdy nie brakowało... Dlatego

lubię nagrywać płyty by się pozbyć przynajmniej

części z nich. (śmiech)

Jednak większość fanów rocka w Polsce zna cię

jako niezrównanego autora ballad i potwierdzasz

to również na "You", zwłaszcza we wspomnianym

już na "Na krawędzi" i "Dziewczynie z zapałkami".

Chyba od zawsze miałeś "smykałkę"

do takich utworów?

(Śmiech) Też to zauważyłem i po tylu nagranych

płytach stwierdziłem, że ogólnie lepiej czuję się w

tonacjach molowych… Durowe przychodzą mi z

dużym trudem i są dla mnie wyzwaniem niestety.

Może bierze się to stąd, że kiedyś, gdy zaczynało

się w jakiejś kapeli, naprawdę trzeba było

umieć grać, poza tym stałe nasiąkanie wpływami

różnych wielkich zespołów, czerpiących

też z folku czy bluesa, jak np. Led Zeppelin, też

miało tu wpływ na taki, a nie inny, rozwój twego

warsztatu kompozytorskiego?

Oczywiście, że oprócz tego zespołu co wymie-

92

HETMAN


niłeś, była też masa innych wielkich kapel których

za młodego byłem wielkim fanem i zbieraczem

ich płyt, ale by zacząć grać, a tym bardziej z czasem

komponować, musiałem się wiele nauczyć i

kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń i przykrości...

No ale chyba nie byłem w tym osamotniony.

(śmiech)

A propos różnych klimatów, to "We mgle" też

nie jest takim oczywistym utworem, mnie kojarzy

się zarówno z muzyką dawną jak i staroangielską

balladą?

A to fajnie, że tak to kojarzysz... Bo ja bardziej

myślałem o pewnego rodzaju polskości i uproszczonym

chopinowskim klimatem pojechałem, ale

pewnie znowu nie wyszło. (śmiech)

Julia chyba na dobre zadomowiła się już w zespole

- wyobrażasz sobie kolejne płyty Hetmana

bez jej głosu?

Oczywiście, że sobie wyobrażam… Julka gości

na płytach Hetmana tylko wtedy, gdy brakuje mi

takiego głosu do pewnych rzeczy... Tu nie ma nic

na siłę i jako, że to moja córka zawsze mogłem na

nią liczyć... A zaczęło się to, jak pamiętasz, od

1993r. przy nagraniu płyty "Co jest grane", potem

na CD "Czarny chleb i czarna kawa"… miała

wtedy cztery lata. (śmiech)

A jak do zespołu wrócił Robert Tyc?

No z Robertem to już mówiłem, że przez zastępstwo

za Pawła Bieleckiego zaczął z nami grać

koncerty i zacieśniliśmy znajomość tak, że teraz

ciężko nam się rozstać. (śmiech)

Czyli macie teraz dwóch, w dodatku obdarzonych

odmiennymi głosami, wokalistów? Może

pokusicie się więc o granie takiego "Burn" Purpli

na koncertach? Byłaby jazda! (śmiech)

Oni mają bardzo różne wokale stylowo i siłowo,

może dlatego dobrze się dopełniają w studio czy

na koncertach, ale co do takiego utworu jak mówisz

to chyba inna półka, (śmiech)... Paweł dobrze

siedzi w utworach, które śpiewał na płytach,

a Roberta można czasami namówić na wykonanie

któregoś z utworów AC/DC... Wiesz, Hetman

ma już tyle utworów nagranych, że trzeba

się nieźle nagłówkować, by zagrać na krótkim 1,5

godzinnym koncercie jego największe hity by zadowolić

większość fanów. (śmiech)

Robert śpiewa samodzielnie w dwóch utworach,

z kolei we wspomnianym już "Divine" mamy duet

obu wokalistów - było to zaplanowane, czy

pomysł powstał spontanicznie, w czasie nagrań?

Ten pomysł przyszedł spontanicznie, gdy Robert

w czasie próby wszedł nagle Pawłowi w zwrotkę

i zaryczał inną melodyką… Wszyscy stwierdziliśmy

że to jest fajne i zostało.

Nie mogło też zabraknąć na "You" charakterystycznych

dla Hetmana przebojowych,

dynamicznych utworów, jak tytułowy, "Fight

For It", "Can't Take It" czy "Midnight" -

sądzisz, że wrócą jeszcze czasy, gdy takie

numery będą znowu promowane w mediach?

Jeżeli mówisz o tytułowym to chodziło pewnie o

utwór "You", ale te co wymieniłeś faktycznie są w

ten sposób komponowane. Głównym zamysłem

tej płyty było zrobienie samych hitów i też dlatego

po rodzaju tekstów angielskich, które potem

powstały płytę zadedykowaliśmy kobietom…

Jeżeli chodzi o promocję takich numerów w mediach

to jeżeli nie podpiszę normalnego kontraktu

z dużą i porządną firmą, to takie numery nie

będą promowane w mediach... Nooooo, chyba że

wygram w Lotto. (śmiech)

Lata PRL można i należy oceniać różnie, bo

pomimo tego, że byliśmy "najweselszym barakiem

w byłych demoludach", bywało rozmaicie,

zważywszy wydarzenia w 1968, 1970 czy wypadki

radomskie w 1976. Jednak tamte czasy były o

tyle dobre, że bez żadnego problemu w mediach i

na estradach promowano muzykę dla każdego.

Był więc Happy End, Janusz Laskowski, mnóstwo

przeciętnych szansonistek, ale też Niemen,

Breakout, Budka Suflera, SBB, zespoły

jazzowe - dla każdego podług zainteresowań,

była informacja, reklama, mimo istnienia tylko

czterech programów radiowych i dwóch telewizyjnych.

Dlaczego nie jest to możliwe obecnie,

mimo takich możliwości, tylu programów, portali,

etc.?

Hm, na początku lat 90-tych jeszcze czasami było

słychać o Hetmanie... Gościliśmy często w mediach,

ale to był czas przejścia z komuny do kapitalizmu

i Polska była średnio na to przygotowana...

Z czasem firmy wydawnicze jak nie

upadały, to zmieniały swój profil czyli stały się filiami

zachodnich koncernów przez co do tej pory

istnieją… Ale tam nie ma miejsca dla wykonawców

czy zespołów polskich… Oni raczej znajdują

kogoś z dobrym głosem lub młode zespoły, które

można ulepić na obraz fachowców od marketingu,

a zazwyczaj te gwiazdki są potem w bezlitosny

sposób porzucane jak się nie sprawdzą lub tego

nie wytrzymają... Trochę okrutne ale tak jest...

Dlatego z polską prawdziwą kulturą jest u nas

słabiutko... To pytanko bardziej do ministra kultury

można skierować. (śmiech)

Niestety, nie był zainteresowany rozmową.

(śmiech) Pomimo tej trudnej sytuacji nie składasz

jednak broni, bo, jak rozumiem, po prostu

kochasz grać, a muzyka jest jedną z najważniejszych

spraw w twoim życiu?

Foto: Hetman

Szczerze, to dzięki muzyce jeszcze trwam i trzymam

się jakoś psychicznie... A co tu robić w kraju,

gdzie jest duże bezrobocie i poziom życia w porównaniu

z innymi krajami Unii bardzo niski...

Eeee, lepiej o polityce nie gadać bo to trefny temat.

(śmiech)

Ano, trefny… Przy okazji 20-lecia wspominałeś,

że chciałbyś dociągnąć z zespołem do tego

jubileuszu, marzyłeś o dziesiątej płycie. Udało

się, pojawiła się dziesiąta, "XX Years", teraz jedenasta,

"You", macie nowy, silny skład, a kolejna

rocznica, 25-lecie, już za rok - zakładam, że

dotrwacie? (śmiech)

Noooo, jak już tyle się udało, to chyba reszta się

też uda i dotrwamy do 25-lecia, tym bardziej, że

ostatnio dostaliśmy nowe propozycje. Jeszcze w

tym roku wydamy płytkę na 40-tą rocznicę powstania

utworu "Czarny chleb i czarna kawa", który

napisał w więzieniu w 1974r. Jurek Filas i poprosił

nas o taką płytę z jego numerami. Wyzwanie

spore, ale myślę że jak zwykle podołamy,

tym bardziej że są na to finanse.

Oba wcześniejsze jubileusze doczekały się dokumentacji

fonograficznej - planujesz też coś

ekstra na przyszły rok, czy też jest jeszcze za

wcześnie, by o tym mówić?

Jeżeli wszystko dobrze się uda z płytą powyższą,

to mamy obiecane również dofinansowanie do

wznowienia wszystkich płyt Hetmana w formie

boxu właśnie na 25-lecie, tak, że trzymajmy

kciuki… Bo nakład tych płyt był skromny, a

niektórych już nawet ja nie mam w posiadaniu.

Czyli dla zagorzałych fanów będzie to swoista

gratka w 2015 roku. (śmiech)

Dokładnie. (śmiech) Na razie skupiacie się pewnie

na promocji "You"? Były już pierwsze koncerty,

płytę wydała mała firma, więc pewnie

wszystko musicie organizować sami?

Tak jak mówiłem, wielkich tras promocyjnych

raczej nie robimy, a sprzedaż odbywa się głównie

na koncertach lub internetowo i jakoś się trwa, jak

to mówią.

Jednak kontakt z fanami na koncertach sprawia,

że zapomina się o tej prozie życia wychodząc na

scenę, jest to pewnie swoista, wspaniała rekompensata

tych wszystkich trudów i wyrzeczeń?

Oj tak... Wielokrotnie przekonaliśmy się grając w

różnych rejonach kraju, że wszędzie mamy zagorzałych

fanów i czasami komuś uratowaliśmy

związek partnerski piosenką lub nawet wyciągaliśmy

ludzi z doła psychicznego… I to jest chyba

największym podziękowaniem za to co robimy...

Więc dalej trwamy! (śmiech)

Życzę ci więc, by ten stan rzeczy trwał jak najdłużej,

a te negatywne aspekty waszej kariery

jak najszybciej zmieniły się na lepsze!

Dzięki bardzo Wojtek! Pozdrawiam wszystkich

fanów Hetmana i czytelników HMP od siebie i

zespołu!

Wojciech Chamryk

HETMAN 93


muzyce wiele się zmieniło. Byliśmy już po dyskusji

odnośnie nazwy, czy ją zachować czy zmienić. Kiedy

usłyszeliśmy jego ścieżki, po prostu wiedzieliśmy, że to

nie jest Pump. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać nad

nazwą, i jakoś wtedy przyszedł mail od Olivera z kolejną

ścieżką. Kiedy pierwszy raz go usłyszałem, "Miracle

Master" uderzył we mnie całą siłą i zdałem sobie

sprawę, że to nasza nowa nazwa. Słuchając nowego

utworu pod tym tytułem i świadomość posiadania jej

również w nazwie zespołu, doskonale pasowała każdemu

z nas.

Stworzony by grać na żywo

W kategorii hard rocka na pewno warto zwrócić uwagę na Miracle Master, który

właśnie nagrał debiut. Jednak nie jest to kapela złożona z niedoświadczonych muzyków. To

formacja powstała na gruzach bandu o nazwie Pump. O tym jak doszło do narodzin Miracle

Master i ich nowym albumie, udało mi się porozmawiać z Andym Minich’em, który pełni

rolę perkusisty.

HMP: Witam was, gratuluje całkiem udanego debiutu

w postaci "Tattooed Woman". Czy sądziliście że

tak ciepło zostanie przyjęty przez fanów?

Andy Minich: Witaj, dzięki też za miłe słowa, doceniamy

to. Zbieramy dobre opinie i pozytywne recenzje

z całego świata. Większość z nich to oceny nie znajdujące

się poniżej 8,5/10. Nie sądziliśmy, że uzyskamy

tak znakomity odbiór, zwłaszcza patrząc na

okoliczności w jakich powstał. Zaczęliśmy nagrywać

czwarty album Pump i finalnie stał się on zupełnie nowym

zespołem, z nowym brzmieniem i praktycznie zupełnie

nowym muzycznym życiem przed nami. To nie

była żadna nagła decyzja, że Pump przestało istnieć, a

powstania? Czy zespół Pump dał podstawy pod

Miracle Master?

Miracle Master powstał na początku stycznia 2013

roku, krótko po tym jak Pump stracił swojego wokalistę.

Przygotowywany album miał być czwartym

Pump, ale krótko po zakończeniu nagrywania Marcus

zdecydował się odejść. W Oliverze Weersie odnaleźliśmy

kogoś z unikalnym głosem, taką samą pasją do

muzyki, którą kochamy, świetnego gościa i dobrego

kumpla. Gdy zaczynaliśmy nagrywanie z nim zrozumieliśmy,

że nasz styl obrał dramatycznie inny kierunek

i zrozumieliśmy, że czas pójść dalej, zrobić coś zupełnie

nowego. Słuchanie tego, co zrobił Oliver był dla

Zespół Pump odniósł mały sukces i miał swoje grono

fanów. Jaki było największe osiągniecie Pump?

Współpraca z Tommy Newtonem? A może trasa

koncertowa z Axel Rudi Pellem?

Wiesz, Pump nigdy nie miało jakiegoś wielkiego odzewu,

a przynajmniej nie takiego na jaki zasługiwała.

Pump nigdy nie miał prawdziwej przerwy, ale wcale

nie uważam że tamten zespół nie odniósł jakiegoś sukcesu.

Mieliśmy możliwości by zagrać wiele koncertów,

a Pump na pewno należał do zespołów, które na

żywo kopią tyłki. Brak sukcesu leży bardziej po stronie

biznesowej. Sprawy obecnie mają się na tyle dobrze,

że wraz z Miracle Master i nowym menadżerem

z Rock'n Growl powinniśmy go odnieść. Start z tego

miejsca był właściwą decyzją. Największym osiągnięciem

Pump nie wątpliwie była możliwość zagrania z

wieloma zespołami, które kochamy. Wymienić można

tu Alice Cooper, Dokken, Harem Scream, Pretty

Maids, UFO, House of Lords, Queensryche, Foreigner,

Vengance, H.E.A.T i wiele, wiele innych.

Czy Miracle Master ma więcej cech wspólnych z

Pump? Czy miał to być zupełnie nowy początek, czy

może kontynuowanie tego co wcześniej robiłeś tylko

pod inną nazwą? Jak to było w waszym przypadku?

W Miracle Master mamy znacznie poważniejsze teksty.

Lirycznie Oliver Weers skupia się na tym co się

dzieje na świecie i w społeczeństwie, sięga nawet

głębiej. "Why Religion" na przykład pyta o to dlaczego

wierzymy w kościoły, które przynoszą ludzkości tyle

bólu. "Miracle Master" z kolei opowiada z kolei o globalnym

kryzysie ekonomicznym jaki nastąpił po krachu

na Wallstreet w 2008 roku. Oprócz poważniejszych tekstów

sądzę, że udało nam się tę treść ubrać w naprawdę

atrakcyjną formę. Co więcej mamy muzyków żyjących

w duńskiej Kopenhadze, a innych w niemieckim

Stuttgarcie. Proces tworzenia więc różnił się od tradycyjnego

i to znacznie. Dzięki internetowi dystans nie

stanowił jednak dla nas żadnego problemu. Mogliśmy

nagrywać muzykę w Niemczech i posyłać pliki do Olivera,

a on dodawał swoje partie w Kopenhadze. Przez

Skype'a i WhatsApp dyskutowaliśmy i podejmowaliśmy

decyzje. Próby wykonywaliśmy w Stuttgarcie także

na odległość, Oliver robił je w Danii ze ścieżkami

instrumentalnymi. Przed koncertami czy zdjęciami do

sesji, albo klipów Oliver wsiada do samolotu i przylatuje

do Stuttgartu. Kiedy jesteśmy razem, intensywnie

wykorzystujemy ten czas.

my musieliśmy szukać nowego wokalisty. Mieliśmy

wszystkie instrumentalne wersje już gotowe, tak samo

Oliver został zmuszony dopisać teksty i melodie do

gotowego materiału, a tego nie robił nigdy wcześniej.

Podczas całego procesu przerobiliśmy całkowicie wszystkie

utwory. Wpływ Oliviera na ten album był

ogromny i jesteśmy naprawdę zadowoleni z rezultatu.

Podczas jego realizacji przeżywaliśmy ciężkie chwile.

Nagrywaliśmy instrumenty na trzech oddzielnych sesjach

do trzech, czterech kawałów na jednej sesji dopełniając

je gitarą prowadzącą w późniejszym czasie.

Oliver nagrywał wszystkie wokale będąc w Kopenhadze

i dopiero wtedy mogliśmy władować do miksu

gotowe pliki. Rezultat był jednak dla nas naprawdę

ekscytujący. Kocham ten album, podobnie zresztą jak

reszta. To takie uczucie porównywalne do powstania

feniksa z popiołów. Dobry oddźwięk wiele dla nas

znaczy i bardzo pomógł naszemu zespołowi.

Opowiedzcie nieco o samym zespole. Jak doszło do

Foto: Rock N Growl

nas wspaniałym momentem, który wskazał nowy,

kompletnie inny kierunek, odcinający się od przeszłości.

Muzyka brzmiała inaczej, nastroje w zespole

wręcz kwitnące. Dla Miracle Master początkiem było

właśnie dołączenie Olivera do zespołu.

Dlaczego zespół Pump zakończył swój żywot? Możecie

wyjaśnić nam całą tą sytuację?

Naprawdę nie wiem co się stało. Mieliśmy różnego rodzaju

tarcia między sobą, ale nigdy nic szczególnie poważnego.

Album był całkowicie gotowy, potrzebował

tylko porządnego masteringu i właśnie wtedy Marcus

po prostu odszedł. Dyskutowaliśmy o brzmieniu, Marcusowi

podobało się, reszcie zespołu niekoniecznie.

Za nim w ogóle na poważnie o tym porozmawialiśmy,

Marcus spakował swoje zabawki i poszedł sobie.

Skąd się wziął pomysł na nazwę Miracle Master?

Czy wiąże się z tym jakaś historia?

Jak mówiłem, gdy Marcus nagrał pierwszą ścieżkę wokalu

w Kopenhadze zdaliśmy sobie sprawę, że w naszej

Gracie mocny hard rock z domieszką heavy metalu.

Powiedźcie na kim się wzorowaliście? Jakie zespoły

miały na was wpływ?

Wszyscy zbliżamy się do czterdziestki, oprócz Selly'

ego, który jest troszkę młodszy. Wszyscy wychowaliśmy

się na zespołach z lat 80-tych i wczesnych lat 90-

tych, które mocno wpłynęły na naszą twórczość. Zwłaszcza

takie grupy jak Whitesnake, Dio, Skid Row,

Kiss, Ozzy, Motley Crue, ale i wiele innych. Słuchamy

każdego gatunku, Micha na przykład bardzo lubi

Lamb of God, ja Johnny'ego Casha. Sądzę, że to bardzo

nam pomogło odnaleźć własny styl i brzmienie

właściwe dla Miracle Master.

Jak udało wam się z rekrutować Olivera do zespołu?

Co wam się spodobało w jego głosie? Czym was

urzekł? Czy był ktoś inny do tej roli?

Fani i recenzenci z Danii znają Olivera od wielu lat.

Kiedy go usłyszeliśmy podczas przesłuchań pomyśleliśmy,

że będzie strzałem w dziesiątkę. Oliver w tamtym

czasie bardzo ciężko pracował nad swoimi solowymi

projektami, swoimi zobowiązaniami zupełnie samotnie.

Nawiązaliśmy kontakt i zaiskrzyło między nami

już przy pierwszej telefonicznej rozmowie. Kilka tygodni

później Oliver spotkał się z nami w naszej sali

prób i od razu doskonale się bawiliśmy. Przed nim mieliśmy

jakieś trzy inne przesłuchania. Gdy tylko zobaczyliśmy

Olivera na jego profilu YouTube wiedzieliśmy,

że to właściwy facet. Mieliśmy wiele szczęścia, to

był właściwy czas i właściwe miejsce. Naprawdę uważamy,

że to był właściwy wybór. Nigdy wcześniej nie

94

MIRACLE MASTER


doświadczyłem zespołu z taką chemią, podobnie jak

pozostali członkowie tego zespołu.

Nad produkcją "Tattooed Woman" czuwał Axel

Heckert znany ze współpracy choćby z Brainstorm.

Czy to jego zasługa że płyta jest taka drapieżna i soczysta?

Wszyscy chcieliśmy, żeby ten album wyglądał inaczej i

Axel był idealnym gościem, do umożliwienia nam tego.

Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni, podobnie zresztą

jak Axelowi Wiesenauerowi z Rock N Growl. Zostali

z nami nawet wtedy, gdy musieliśmy uporać się z

odejściem naszego poprzedniego wokalisty. Próbowaliśmy

różnych ścieżek pisania nowych kawałków.

Chcieliśmy unowocześnić, wzmocnić i postawić mocniej

na melodyczność i Axel doskonale nas prowadził

tą ścieżką. Jako koproducent i inżynier dźwięku miał

na to ogromny i niezwykle dla nas ważny wpływ.

Co mi się podoba w "Tattooed Woman"to okładka.

Można się nieźle nabrać, że to jakiś soundtrack do

filmu Tarantino. Skąd się wziął ten pomysł?

Pomysł okładki jest jeszcze pozostałością z ery Pump.

Chcieliśmy żeby wyglądała jak plakat do filmu

Tarantina, ponieważ bardzo cenimy jego twórczość.

Wykonał go artysta Matthias Bauerle i wydaję mi się,

że odwalił kawał wyśmienitej roboty. Nieco wcześniej,

zanim podjęliśmy decyzje o założeniu nowego zespołu,

chcieliśmy zupełnie odciąć się od tego co było

wcześniej. Kiedy zastanawialiśmy się nad odpowiednią

grafiką nic nam nie pasowało i nie satysfakcjonowało.

Ostatecznie, przypomnieliśmy sobie o naszym pomyśle

na okładkę w stylistyce Tarantina. Połączony z

nowym logiem obraz nie tylko pasował idealnie, ale

zupełnie tak jakby od początku był jednym ciałem.

Wszystko, począwszy od stylistykę muzyki, poprzez

wokal Olivera, tytuł, wspomnianą grafikę stało się

"Tattoed Woman". Stało się kapitalnie zbalansowanym

produktem w fantastycznym stylu idealnie i

perfekcyjnie pasującym do muzyki.

Porozmawiajmy trochę o waszym albumie. Dlaczego

płytę otwiera "Come Alive"? Mieliście inne opcje jak

otworzyć płytę? Czym się sugerowaliście?

Mieliśmy wiele opcji na wybór otwieracza. Oczywiście,

"Miracle Master" był jednym z nich. Ale przecież to

debiut tego zespołu! Dla każdego z osobna niezwykle

ważne jest to pierwsze wrażenie, nakreślenie czego ma

się spodziewać po zupełnie nowej grupie. Musiał to

być utwór, który nie tylko otworzy album, ale też taki,

który "poruszy ją do życia", który będzie reprezentatywny

dla każdego kawałka z osobna. To właśnie "Come

Alive" będzie tym pierwszym utworem, który usłyszycie

po wrzuceniu płytki do swoich wież. Przekaz jest

oczywisty, chcemy powiedzieć w nim każdemu z was:

"witajcie, jesteście świadkami czegoś niesamowitego"!

Tak właśnie czujemy się wręczając ten album w wasze

ręce: My żyjemy! To naprawdę mocny numer i przepięknie

pokazuje czym jest Miracle Master. Najlepszy

wybór jakiego mogliśmy dokonać.

"Fly Away" pokazuje, że radzicie sobie z wolniejszym

graniem. Czy lepiej czujecie w wolniejszych kompozycjach

czy szybszych?

Tak naprawdę nie ma to znaczenia, czy jest to szybki

czy wolny. Chodzi oto, żeby każdy kawałek brzmiał

najlepiej tak jak tylko może, tak jak sobie to wyobraziliśmy.

Lubię grać oba. Paradoksalnie, wolniejsze znacznie

trudniej gra się na żywo, aniżeli te które są szybkie.

Adrenalina, którą odczuwasz stojąc na scenie w

wolniejszych utworach musi byś wyciszona, musisz się

bardziej skupić i wczuć w klimat, zupełnie inaczej niż

w rozpędzonych szybkich kawałkach.

Nie brakuje na płycie melodyjnych utworów i tutaj

należy wskazać choćby na "Forgive Yourself". Lekkie,

przyjemnie rockowe granie. Jaka jest recepta na to by

tworzyć takie solidne utwory?

Sądzę, że najważniejszą sprawą w naszych inspiracjach

jest to, że wszystko to na czym wyrośliśmy połączyliśmy

w jedną osobowość. Wszyscy kochamy takie grupy

jak Dokken, Pretty Maids czy Skid Row i to nie

tylko za to, że mają tyle niesamowitych, melodyjnych

kawałków. Jeśli się dobrze wsłuchacie, na pewno wychwycicie

nawiązania i wpływ tych kapel w naszej muzyce.

Moim faworytem jest energiczny "Miracle Masters".

Macie więcej takich utworów w zanadrzu?

Na "Tattoed Woman" to jedyny taki numer, ale na

kolejnym z całą pewnością będzie więcej takich rozpędzonych

kawałków. Cieszę się, że lubisz utwór, który

dobrze odzwierciedla nasz zespół, ponadto będzie

on otwierał nasze najbliższe koncerty.

Radzicie sobie z mocnym, ponurym heavy metalem i

to słychać w "Why Religion". Czym się kierowaliście

tworząc ten kawałek?

Jak wspomniałem Selly jest kilka lat młodszy od nas.

To oczywiste, że także i on ma swoje inspiracje, odmienne

od naszych. "Why Religion" jest mroczniejszy, bo

napisał go właśnie Selly i polubiliśmy to co nam

zaprezentował, a Oliver dopisał do niego genialny tekst.

Świetnie pokazuje on, że potrafimy grać potężniej,

a nie tylko plumkać melodyjne hard rockowe pioseneczki.

Mamy dwóch gitarzystów z różnym zapleczem i

doświadczeniem muzycznym i daje nam to bardzo wiele

możliwości w procesie tworzenia.

Foto: Rock N Growl

No i chciałbym was zapytać o "We All Touch Evil".

Skąd się wziął pomysł na tą chwytliwą melodie?

To chyba pytanie do naszego gitarzysty Akiego. Ja

raczej nie param się układaniem melodii, nie potrafię

więc powiedzieć co zainspirowało Akiego do stworzenia

tej chwytliwej melodii. Niezmiernie jednak się

cieszę, że ją napisał. (śmiech)

Przewidujecie trasę koncertową? Czy pojawią się

utwory Pump podczas koncertów?

Zamierzamy trochę pograć tego lata w Hiszpanii, a

później w reszcie Europy. Jako, że to nasz debiutancki

album i miał swoją premierę 7 marca i 23 kwietnia w

Japonii, to tak naprawdę dopiero teraz zaczęliśmy je

bookować. Będzie ich znacznie więcej i jesteśmy podekscytowani,

wręcz palimy się do tego, by Miracle

Master zaprezentować w sposób godny na żywo na

scenach całego świata. Na szczęście będziemy mieli też

możliwość uczynienia tego także w Japonii. Większość

dużych festiwali już była zapełniona, toteż z racji późnej

premiery naszego albumu, nie udało się zbytnio w

tej materii zakręcić. Jest jednak jeszcze nadzieja, że na

jakimś zagramy, bo zawsze może się zdarzyć, że inny

zespół z jakiś powodów odwoła swój występ. Już jako

Miracle Master graliśmy "Low Life In The Fast Line"

Pump, ale sądzę, że nie będziemy sięgać po tamten repertuar.

Mamy dość nowego materiału, żeby nie musieć

tego robić. Być może jednak zagramy kilka kawałków

z solowych albumów Olivera, jak na przykład "All

My Life" czy wspaniały "Rainbow Star".

Czy Miracle Master będzie tym właściwym zespołem

i nie spotka go taki los jak Pump? Czy wam

wystarczy jeden band? Możecie jakiś osobny projekt

muzyczny w przyszłości?

Wydaje mi się, że nowy zespół ma wszystkie cechy

potrzebne do tego by stać się "długodystansowcem" i z

dużym prawdopodobieństwem tak właśnie będzie. Jesteśmy

znacznie lepiej przygotowani do działania aniżeli

kiedykolwiek byliśmy jako Pump. Zwłaszcza, że

mamy Axela Wiesenbauera w roli naszego menadżera.

Każdy z nas ma wiele doświadczeń, ale tak naprawdę

dopiero teraz zaczynamy żyć! Oliver występuje

ze swoim solowym projektem w Danii, gdzie gra kilka

rock operowych performance'ów, a Aki gra jeszcze

w pewnym cover bandzie, ale zamierzamy skupić się

na Miracle Master i rozpędzić tę lokomotywę po

wszystkich możliwych torach.

Dlaczego zdecydowaliście się grać hard rocka? Czujecie

się dobrze w takim stylu? Moglibyście grać coś

innego?

Wszyscy się na nim wychowaliśmy. Towarzyszył nam

przez całe nasze życie, więc naturalną koleją rzeczy

było grać właśnie w takim stylu. Nigdy nie dyskutowaliśmy

o planach co będziemy grać i w jakim stylu.

Może właśnie dlatego Miracle Master jest tak wyjątkowy

i unikalny. Muzyka którą gramy jest w stu procentach

szczera, reprezentuje to, kim naprawdę jesteśmy!

Nie chcemy być kimś innym kim nie jesteśmy,

ani grać jak ktoś inny. Dla mnie to jedna z najważniejszych

cech tego zespołu i jestem bardzo dumny,

że mogę być tego częścią.

Jakie są wasze plany na przyszłość? Co teraz

zamierzacie robić?

To zespół stworzony do tego, by grać na żywo. Chcemy

grać tak dużo jak tylko się da, promować album i

spędzić trochę czasu z publicznością. Nie zaczęliśmy

jeszcze żadnych prac nad materiałem na drugi album.

Z Oliverem w pełni zaangażowanym w proces jego

pisania z cała pewnością będzie wyglądać inaczej niż

dotychczas. Wiele oczekuję od przyszłości, dla Miracle

Master to dopiero początek.

Dzięki za poświęcony czas. Jakaś wiadomość dla polskich

fanów?

Chcę podziękować wam za ten wywiad. Wiem, że w

Polsce muzyka hard rockowa jest wciąż popularna,

więc zapraszam każdego by zainteresował się Miracle

Master, zapewniam że odczujecie zawodu. Będziecie

cały czas nucić sobie nasze kawałki i nie dadzą wam

spokoju. Mam też nadzieję, że wielu z was zobaczymy

na koncertach Miracle Master, gdziekolwiek się on

odbędzie. Po prostu wpadajcie, a po koncertach wychylcie

z nami kufel zimnego piwa!

Łukasz Frasek & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

MIRACLE MASTER 95


96

LIVIN FIRE

Krakowski Livin Fire idzie jak burza, w

porywającym stylu kontynuując to, co we wczesnych latach

80-tych z ogromnym powodzeniem

grały takie sławy jak: Hellion, Y&T, Riot,

Lizzy Borden, Bitch, Blacklace czy Chastain.

Młodzi muzycy nie ograniczają się jednak

tylko do kopiowania starych mistrzów, o czym

może przekonać się każdy, kto sięgnie po ich debiutancki

MCD "Under The Spell". O tej płycie oraz o

wielu innych sprawach dotyczących zespołu opowiedzieli

nam wokalistka i gitarzystka Alda Rei, gitarzysta

J.K. Shredd oraz basista Alvaro:

Klasyka wiecznie żywa!

HMP: Co sprawiło, że w 2010r. postanowiliście założyć

Livin Fire? Wiem, że J.K. Shredd udzielał się

wcześniej w Fortress, a jak wygląda sytuacja reszty

składu - graliście już gdzieś wcześniej, czy Livin Fire

jest waszym pierwszym zespołem?

Alda Rei: W moim przypadku Livin Fire to mój pierwszy

poważny zespół. Wcześniejszym projektom w

których uczestniczyłam brakowało zwykle wizji, zgrania

a najczęściej zaangażowania u członków, co w efekcie

prowadziło do szybkiego rozpadu takiego zespołu.

Dlatego zdecydowałam się na założenie własnego zespołu

od podstaw i znalezienie odpowiednich ludzi na

własną rękę. Trochę to trwało, ale w końcu powstał z

tego Livin Fire, jeszcze na gruzach mojego poprzedniego

zespołu, który kompletowałam. Na granicy rozpadu

tamtej kapeli dołączył do mnie J.K. Shredd na

gitarze i tutaj rozpoczyna się historia Livin Fire. W

efekcie poprzednich doświadczeń kompletując załogę

do Livin Fire poszukiwaliśmy ludzi, którzy tak samo

jak ja i J.K. Shredd są pasjonatami klasycznych ostrych

brzmień i są zdecydowani na to, aby faktycznie

angażować się w zespół. Okazało się to nie takie łatwe

i zajęło trochę czasu, ale dzięki temu udało nam się

skompletować zgrany skład.

Alvaro: Zanim dołączyłem do Livin Fire miałem za

sobą przygodę z kilkoma zespołami, niestety żaden z

nich nie wyszedł ze swoją muzyką poza salę prób.

Wygląda na to, że postanowiliście wskrzesić lata

największej chwały tradycyjnego heavy metalu z

wczesnych lat 80-tych. Zakładam, że to efekt waszych

fascynacji muzycznych i zaczęliście grać to, co

Foto: Livin Fire

uwielbiacie?

Alda Rei: Tak, od samego początku tworząc nasz zespół

byliśmy zdecydowani, że naszą główną inspiracją

jest konkretnie muzyka z lat 80-tych, w jej różnorodnych

odmianach. Zaliczyć należy tutaj nie tylko tradycyjny

heavy metal, ale również hard rock czy nawet

AOR z jego przestrzennymi brzmieniami i mocnymi

wokalami, znacznie bardziej charakternymi niż w

niejednej współczesnej kapeli rock/metalowej. Lubię

bardzo określenie hard'n'heavy dla muzyki, która stoi

na granicy hard rocka i heavy metalu, sami często się

opisujemy poprzez tą właśnie nazwę gatunku. Strasznie

mnie wciągnął niepowtarzalny klimat muzyki z

tego okresu i naturalną koleją rzeczy zapragnęłam sama

spróbować tworzyć w tej stylistyce. Myślę, że u innych

wyglądało to podobnie. Od początku sprecyzowany

kierunek, w jakim miał podążać zespół, pozwolił

nam na zgromadzenie w zespole osób, które wszystkie

są pasjonatami muzyki z lat 80-tych, a co za tym idzie

to, co tworzymy rodzi się ze współdzielonej pasji i nie

ma miejsca na działanie na siłę lub sprzeczki na temat

kierunku, w którym zespół powinien się zwrócić.

Alvaro: Generalnie słucham dosyć zróżnicowanej muzyki,

ale jednym z moich ulubionych gatunków jest

klasyczny metal i rock z lat 80-tych, zresztą cały klimat

z tamtej dekady, nie tylko muzyczny darzę dużą

sympatią (seriale, kino akcji). Odkąd zainteresowałem

się grą zawsze miałem ciągotki do grania klasycznego

heavy metalu, więc grając ten gatunek muzyki czuję się

jak ryba w wodzie. A uważam, że to jest w graniu muzyki

najważniejsze żeby robić w 100% to, co się kocha

w przeciwnym wypadku człowiek się męczy i nic dobrego

z tego nie wyniknie.

Nazwa Livin Fire zapewne też ma symbolizować ponadczasowość

i nieprzemijające walory klasycznego

metalu?

J.K. Shredd: Nie myśleliśmy o nazwie zespołu w takim

kontekście, ale skojarzenie nie jest złe więc możemy

przy nim pozostać. (śmiech)

Co kręci was najbardziej w tych, wydawałoby się,

dziś archaicznych dźwiękach?

J.K. Shredd: Pomijając samą muzykę, czyli rzecz najważniejszą

to przede wszystkim techniki nagraniowe i

trendy w samym brzmieniu. Analogowe nagrania sprawiały,

że zespoły musiały być świetnie zgrane, a wokaliści

musieli umieć śpiewać. Stara dynamika nagrań

jest też świetna. Dzięki temu można było z powodzeniem

budować klimat i napięcie podczas trwania

utworu. Przez kilka ostatnich lat prawie wszystko nagrywało

się głośno i na jednym poziomie. Moim zdaniem

słychać to na niektórych płytach reaktywowanych

po latach klasycznych zespołów. Mimo że muzycznie

i kompozycyjnie są ok, to ciężko się ich słucha z

uwagi właśnie na męczące i nużące niekiedy brzmienie.

Alda Rei: Zawsze uwielbiałam to, że w "starych" zespołach

muzycy faktycznie zachwycali swoimi umiejętnościami

i niepowtarzalnym charakterem. Porywające

solówki, ogniste wokale.. Dzisiaj nowi muzycy często

wypadają blado w porównaniu do muzyków z zespołów

należących obecnie do klasyki rocka czy metalu.

Czasem mam wrażenie, że przestają być ważne umiejętności,

talent, powstała nawet trochę jakby moda na

brak wyżej wymienionych, a wokaliści nagle tracą pazur

i charakter w głosie. Zdecydowanie wolę ambitniejsze

kompozycje! Właśnie dlatego jak sądzę tak ciągnie

mnie do "archaizmów". (śmiech)

Alvaro: Mnie kręci potęga gitarowego riffu, melodii i

jakże ważnych i charakterystycznych dla muzyki z

tamtych czasu solówek gitarowych. Obecnie powstaje

masa nowocześnie grających zespołów, które myślą, że

jak obniżą strój gitar czy powsadzają tu i ówdzie jakieś

tam tandetne elektroniczne wstawki, to od razu ich

muzyka będzie ciężka i czaderska. Klasyczne zespoły z

lat 80-tych pokazały, że grając często w standardowej

tonacji ale komponując niezwykle nośny i zapamiętywalny

riff czy też inny motyw, też można dać słuchaczowi

przysłowiowego solidnego kopniaka w dupę.

Przede wszystkim kręci mnie sam Klimat! tej muzyki

Nie przeczę, że powstaje obecnie też masa brzmiących

podobnie i jałowo zespołów inspirujących się klasycznym

metalem czy rockiem, niestety nie potrafią one

również zrekonstruować tego klimatu w 100%. Naszym

celem jest przełamanie tego stereotypu i pokazanie,

że można dorzucić od siebie coś oryginalnego. A

takim oryginalnym czynnikiem najbardziej przykuwającym

uwagę jest moim zdaniem z pewnością żeński

wokal.

Jest to też ciekawe o tyle, że po okresie zachwytów

nad nowoczesnymi technikami nagrywania i obróbki

dźwięku, mamy obecnie renesans popularności nagrywania

na tzw. "setkę", wracają do łask analogowe taśmy,

etc., bo wiele płyt nagranych 10,15 czy 20 lat temu

zestarzało się, zarówno muzycznie jak i brzmieniowo.

Tymczasem większość tradycyjnych metalowych

produkcji to pod każdym względem wciąż klasyka

- również dążycie do tego, by nagrywać utwory,

które zniosą próbę czasu i będą atrakcyjne dla słuchaczy

nawet po wielu latach?

Alda Rei: Oczywiście, chyba każdy o tym marzy, aby


jego kompozycje pozostały w pamięci kolejnych pokoleń.

Nie zamierzamy pędzić za najnowszymi trendami

w muzyce, tworzymy to co lubimy i mamy nadzieję, że

uda nam się zarazić swoją pasją jak najwięcej osób.

Alvaro: Celem chyba każdego zespołu jest nagrywanie

kawałków, które trwale zapiszą się na kartach muzyki

i do których ludzie będą mieli ochotę wracać po wielu

latach. Mamy także nadzieję dotrzeć do jak największej

liczby słuchaczy oraz zaprezentować się na żywo

coraz większej liczbie maniaków muzyki z lat 80-tych.

Takie podejście dało się zauważyć już na debiutanckim

demo, ale wydaje mi się, że rozwinęliście się w

pełni dopiero na "Under The Spell" - miało to pewnie

związek z lepszym zgraniem zespołu, lepszym zrozumieniem,

etc.?

J.K. Shredd: Jest to naturalna kolej rzeczy. Materiał

na "Under The Spell" jest bardziej dopracowany, zgraliśmy

się lepiej jako zespół, jak i również mieliśmy więcej

czasu na doszlifowanie utworów.

Alda Rei: Dzięki zdobytym wcześniej doświadczeniom

byliśmy w stanie lepiej zaplanować co chcemy

osiągnąć z "Under the Spell".

Alvaro: Każdy kolejny rok to kolejny bagaż doświadczeń,

wraz z kolejnymi próbami oraz koncertami zespół

staje się coraz bardziej zgrany i pewniejszy w poczynaniach.

Utwory firmujecie nazwą grupy, mamy więc do wyboru

dwie możliwości: albo tworzycie wspólnie na

próbach ogrywając poszczególne numery aż przybiorą

ostateczną formę, bądź też ktoś z was przynosi pomysł

na utwór i wspólnie go dopracowujecie?

Alda Rei: Zwykle ja i J.K. Shredd tworzymy i doszlifowujemy

zarysy nowych utworów, które następnie

ogrywamy całym zespołem na próbach i razem wprowadzamy

ewentualne poprawki, dzieląc się wzajemnie

spostrzeżeniami.

Jak nagrywaliście ten materiał, bo całość brzmi bardzo

klasycznie, wręcz oldschoolowo - momentami,

gdybym nie wiedział, że to współczesna produkcja,

zacząłbym się pewnie zastanawiać, czy nie są to jakieś

nagrania z dawnych lat? (śmiech)

J.K Shredd: Bardzo nas to cieszy bo chcieliśmy aby

produkcja naszej EPki była oldschoolowa. Cały czas

pracujemy nad brzmieniem Livin Fire i mamy nadzieję,

że z każdym kolejnym nagranym materiałem będzie

ono coraz bliższe naszym ideałom. Sam interesuję się

nagrywaniem, a nasz perkusista nawet skończył realizację

dźwięku, więc przeniesienie pewnych podstawowych

koncepcji charakterystycznych dla lat 80-tych

nie było specjalnie trudne.

Czyli krakowskie Studio Centrum możecie polecić

bez wahania kapelom dążącym do takiego rasowego,

szlachetnego brzmienia - klasycznego, ale nie staroświeckiego?

J.K Shredd: Studio Centrum możemy polecić jak

najbardziej, bo są to sympatyczni i profesjonalni ludzie,

a nagrywanie przebiega w miłej atmosferze. Jeśli

chodzi o samo brzmienie to myślę, że nie ma tam problemów

z uzyskaniem zadowalającego efektu.

Muzycznie też jest klasycznie, bo tych sześć utworów

to porywający tradycyjny heavy metal z lat 80.,

inspirowany przede wszystkim amerykańskim klasycznym

metalem i US power metalem, z pewną domieszką

NWOBHM.?

J.K Shredd: Tak, choć może z tym power metalem

bym nie przesadzał. Myślę że słychać w naszej muzyce

również klasyczny hard rock z przełomu lat 70-tych i

80-tych, głównie amerykański: Y&T, Riot, Montrose

oraz dużo wpływów mocno zorientowanego na partie

gitary glam metalu w stylu Dokken czy wczesnego

Ratt, Motley Crue. Jeśli chodzi o inne zespoły to bardzo

lubimy Loudness, Grim Reaper, Kick Axe, Lizzy

Borden, Lion... w sumie to można tak wymieniać bez

końca. Myślę że całkiem spora mieszanka inspiracji

pozwala nam pisać zróżnicowane utwory, zarówno dynamiczne

heavymetalowe kawałki, jak i numery wolniejsze,

bardziej klimatyczne.

Czyli porównania do takich zespołów z wokalistkami,

jak: Acid, Bitch, Blacklace, Chastain, czy Hellion

absolutnie was nie martwią, wręcz przeciwnie?

Alda Rei: Zdecydowanie nas nie martwią, cieszymy się

z nich! Te zespoły to dla nas absolutna klasyka, a ich

wokalistki są jednymi z najlepszych. Kiedy ludzie porównują

nas do takich zespołów, wtedy czujemy, że

wszystko idzie faktycznie w tym kierunku co zakładaliśmy.

Poza tym odróżnia was od tych legend fakt, że grasz

też na gitarze, podczas gdy Betsy, Leather Leone czy

Maryann Scandiffio tylko śpiewały… (śmiech)

Foto: Livin Fire

Alda Rei: Faktycznie, gra na gitarze to poza śpiewaniem

moja wielka pasja i bardzo cieszy mnie możliwość

łączenia ze sobą tych dwóch funkcji.

Trudno jest połączyć na scenie śpiewanie i grę, nawet

rytmiczną?

Alda Rei: Jeśli jest się dobrze przygotowanym to nie

sprawia to większych trudności, choć z pewnością

wprowadza pewne ograniczenia.

Czyli nie ma opcji poszerzenia składu o kolejnego gitarzystę,

radzicie sobie doskonale w kwartecie i tak

już zostanie?

Alda Rei: Akurat ostatnio zastanawialiśmy się nad

możliwością poszerzenia składu o drugą gitarę solową.

Główną motywacją do takiego działania byłaby dla nas

chęć wzbogacenia naszych partii instrumentalnych jak

również zwiększenie możliwości ruchu na scenie z mojej

strony. Wspominałam wcześniej o pewnych ograniczeniach

związanych z grą na gitarze równocześnie

śpiewając. Wymuszenie przez trzymaną gitarę pewnej

większej statyczności na scenie jest jednym z tych

ograniczeń. Ponadto, mając w założeniu bardziej rozbudowane

partie zarówno gitary jak i wokalu, coraz

trudniejsze staje się łączenie tych funkcji ze sobą, gdyż

kosztuje to coraz więcej energii. Zobaczymy jednak jak

to jeszcze będzie, na razie dobrze sobie radzimy w tym

składzie, jednak jeśli trafi się ktoś równie zapalony do

działania co my, nie wykluczamy, że wówczas skład

zostanie poszerzony.

J.K.Shredd: Jakiś czas temu szukaliśmy też klawiszowca

natomiast zrezygnowaliśmy na razie z takiego

pomysłu, dlatego że w naszym kraju prawdopodobnie

nie istnieją ludzie którzy potrafią grać w klimacie Rainbow,

Malmsteena czy Pretty Maids, a przynajmniej

niestety nie było nam dane na takich natrafić póki

co.

MCD to kolejny krok w rozwoju kapeli po wydaniu

demo? Uznaliście, że jeszcze za wcześnie na album,

mieliście za mało materiału czy też, nie czarujmy się,

koszty nagrania i produkcji tego wydawnictwa były

zbyt duże?

Alda Rei: Tak jak wspominaliśmy wcześniej, dla większości

z nas Livin Fire jest naszym pierwszym poważnym

zespołem. W związku z tym cały czas zdobywamy

nowe doświadczenia i uczymy się, w jaki sposób

osiągać założone cele bądź osiągać je lepiej. Biorąc to

pod uwagę uznaliśmy, że za wcześnie jest myśleć o płycie.

Chcieliśmy postarać się stworzyć nieco dłuższy

materiał, który będzie lepiej dopracowany niż nasze

poprzednie nagrania z dema. Na pełną płytę chcemy

jeszcze poczekać, ponieważ nie lubimy nic robić byle

jak, byle by było i nazywało się, że jesteśmy zespołem

z płytą na koncie. Sami sobie stawiamy duże wymagania

i chcemy, aby nasz materiał na płytę był dla nas

konkretnym krokiem naprzód.

J.K. Shredd: Jesli chodzi o samo nagranie to tak naprawdę

koszty już przestają mieć duże znaczenie. Mamy

w tym momencie możliwość nagrania wszystkiego

poza perkusją i wokalem bez ponoszenia kosztów studia.

Płytę wydaliście samodzielnie i to w pełni profesjonalnie

- od razu było takie założenie, bo uznaliście, że

firmy fonograficzne i tak nie będą zainteresowane

współpracą z debiutantami?

Alda Rei: Wiele osób pytało się o "Under the Spell",

czy można ją dostać na CD a nie tylko w wersji mp3.

Okazało się, że pomimo epoki mp3 nadal jest wiele

osób, które wciąż wolą słuchać muzyki ze swoich płyt

które kolekcjonują. Była to dla nas motywacja, aby wyjść

naprzeciw oczekiwaniom naszych słuchaczy równocześnie

tworząc gotowe do użycia materiały promocyjne.

"Under the Spell" traktujemy, jako swoją wizytówkę,

którą rozsyłamy do potencjalnie zainteresowanych

naszą działalnością osób z branży muzycznej.

Ewentualna płyta będzie pewnie rozwinięciem pomysłów

z "Under The Spell"?

Alda Rei: Myśląc nad kolejnymi kompozycjami stawiamy

na budowę klimatu i przestrzeni jak również na

zróżnicowane partie instrumentalno-wokalne. Bardzo

ważne jest dla nas, aby było ciekawie i oryginalnie, można

się więc spodziewać pewnych eksperymentów z naszej

strony, oczywiście nadal wszystko w klasycznej

konwencji.

Pracujecie już powoli nad tym materiałem czy na razie

koncentrujecie się na promocji MCD, zwłaszcza

koncertowej?

Alda Rei: Promujemy cały czas nasz nagrany materiał,

jednak rozpoczęliśmy równocześnie prace nad nowymi

kompozycjami. Powoli w naszym secie koncertowym

zaczynają się one pojawiać, zapraszamy na koncerty,

aby się przekonać samemu, w jakim kierunku z nimi

idziemy. Być może któraś z tych nowych kompozycji

pojawi się na kolejnych nagraniach, jakie planujemy.

I jak przyjmowany jest ten materiał na koncertach?

Młodszym słuchaczom podobają się takie dźwięki?

Alda Rei: Nasza publika zwykle jest dość zróżnicowana

pod względem wieku. Na szczęście jest w naszym

kraju jeszcze grupa młodych zapaleńców względem

"starej muzyki", dlatego nie narzekamy na brak młodszych

słuchaczy: czy to na koncertach czy pod względem

ogólnego zainteresowania naszym zespołem.

J.K. Shredd: Klasyczny hard rock i heavy metal z powrotem

stają się popularne. Może jeszcze nie w mediach,

ale na koncertach czy nawet na ulicy coraz częściej

widuje się młodych ludzi w koszulkach niekoniecznie

tych najbardziej znanych zespołów. Oby taka

tendencja się utrzymała!

A jak oceniają waszą muzykę starsi, którzy znają

klasyczny heavy od podszewki, bo na nim się wychowywali

w latach 80-tych?

Alda Rei: Głównie spotykamy się z pozytywnym przyjęciem.

Ludzie, którzy wychowywali się na takiej muzyce

cieszą się, że nie odchodzi ona w zapomnienie, że

nadal istnieją fascynaci, którzy chcą kontynuować jej

dziedzictwo starając się równocześnie wnieść do niej

coś świeżego od siebie nie poprzestając na odtwarzaniu

czyichś przebojów sprzed lat.

Wygląda więc na to, że takie ponadczasowe dźwięki

łączą pokolenia, co może tylko i wyłącznie cieszyć?

Alda Rei: Dokładnie tak, moim zdaniem jest to jeden

z wielu pięknych aspektów związanych z tą muzyką.

Nieważne ile masz lat, ważna jest wspólna pasja do

muzyki, do tego niepowtarzalnego klimatu i brzmienia.

Wojciech Chamryk

LIVIN FIRE 97


Rozpędzona heavy metalowa lokomotywa z Warszawy!

Po sukcesach za Wielkim Chińskim Murem i wydaniu świetnej płyty udało nam

się na chwilę zatrzymać rozpędzoną lokomotywę jaką jest załoga Scream Makera. Nasi

ludzie użyli nadludzkich sił by ich zatrzymać i zadać kilka pytań.

HMP: Witam i na początek mam pytanie - zadanie:

Scream Maker trafił w miejsce (powiedzmy, że turystycznie),

gdzie ludzie nie słuchają metalu. Jak zainteresujecie

autochtonów swoją muzyką?

Michał Wrona: Zrobimy to co zawsze: najpierw ich

opijemy polską wódką a potem już sami rozpętają prawdziwe

piekło pod sceną. (śmiech)

Do "Livin' In The Past" swoje pięć groszy dorzuciły

takie sławy jak Rosław Szaybo - okładka czy Jordan

Rudess - Intro. Jak wam się udało ich namówić do pomocy

i jak się współpracowało?

Jordana "pozyskaliśmy" przez Sebastiana, który znał

go już wcześniej. Pan Rosław przesłuchał prapremierowo

nowy album i zgodził się wykonać dla nas okładkę,

bo po prostu spodobała mu się muzyka. Wojtka Hoffmana

z kolei przekabaciliśmy po jednym ze wspólnych

koncertów podczas degustacji pewnego dobrze zmrożonego

trunku (śmiech) i nie ukrywam, że byłem przeszczęśliwy,

że się zgodził bo to mój prawdziwy idol i

bezdyskusyjnie numer jeden na wiośle w tym kraju. W

każdym z tych przypadków współpraca była prawdziwą

przyjemnością bo są to zwyczajnie super fajni i kontaktowi

goście. Jakość tego co wnieśli mówi zresztą sama za

siebie i nie trzeba mi wcale wierzyć na słowo.

W kilku nagraniach z ostatniej płyty słychać podobieństwa

do Iron Maiden, Judas Priest i Hammerfall.

Czy to był efekt zamierzony? W sumie to nie grzech

bo to bardzo dobre kapele…

Wychowałem się głównie na Maiden i Priest, słucham

tego już dłużej niż pamiętam, tak że trudno żeby nie

miało to wpływu na naszą muzykę. Po wydaniu w

2012r. pierwszej EPki "We Are Not The Same" dosłownie

każdy po koncertach nas porównywał do Maiden

bo, zwłaszcza wokalnie, to było wręcz oczywiste. Hammerfall

to ciekawe skojarzenie, nie wiem w sumie czy

się nie obrazić (śmiech). Uważam go za całkiem fajny

band muzycznie, ale moim zdaniem wszystko kładzie

im tam ten wokalista o cienkim i słabiutkim głosie. Bardziej

chyba na EPce można nas porównywać do takiego

power metalowego grania jeśli już. Nowy album to

raczej już klasyczny amerykański metal z lat 80-tych w

duchu Dokken, Ratt, Savatage, Loudness, "środkowego"

O. Osbourne'a, Scorpions czy może nawet wczesnego

Queensryche. Mało kto gra taką muzykę w Europie,

ale jak wspomniałem, robimy to czego sami chcemy

słuchać i mam nadzieję że w tej muzyce słychać uczciwość

i pewną jakość.

Muszę się wam przyznać, że po pierwszym odsłuchu

nie byłem zbyt zachwycony "Livin' In The Past". Dopiero

po dwóch następnych zmieniłem zdanie szczególnie

w stosunku do produkcji albumu. Opiszcie w

skrócie jak wyglądał proces nagrywania płyty w studio.

W sumie to ci się dziwię bo album jest z ręką na sercu

nieprawdopodobnie przebojowy i fajny. (śmiech) Sami

jesteśmy fanami klasycznego metalu i nagraliśmy zwyczajnie

coś, czego sami nie mogliśmy długimi latami

znaleźć w EMPiKu. Na płytę trafiło 11 z 30 przygotowanych

wcześniej kompozycji bo serio byliśmy bardzo

samokrytyczni i zdeterminowani żeby to była świetna,

równa i dobrze zbalansowana płyta. Jeśli ktoś lubi naprawdę

klasowe heavy metalowe granie z dopracowanymi

melodiami i wyrósł już odrobinę z tzw. powerowej

łupanki a la naśladowcy Gamma Ray czy Primal Fear

to jest to album dla niego. Brzmienie płyty jest zwyczajnie

rewelacyjne i jest przy okazji zaprzeczeniem typowej

polskiej czy nawet europejskiej współczesnej produkcji

spod znaku heavy/power metal, od których świadomie

chcieliśmy uciec bo jestem przekonany, że z współczesnych

albumów niewiele brzmieniowo przetrwa próbę

czasu. A ten album za 5 -10 lat będzie jeszcze lepszy

i wspomnicie moje słowa. (śmiech) U nas w kraju jest

Foto: Scream Maker

wprawdzie świetny sprzęt, ale nie ma ludzi, którzy

dźwigają produkowanie takiego retro grania jak nasze

tj. czegoś w stylu klasycznego Scorpions, Def Leppard

czy Accept. Głównie są natomiast tacy, i to nie zarzut,

którzy specjalizują się w produkowaniu czegoś na kształt

klonów Helloween, Stratovarious itp. bazując na

pewnym szablonie i poważnie, no nie da się tego słuchać,

bo wszystko zlewa się w jedno. Puść sobie po takiej

płycie np. album Pink Floyd, Abby, Queen czy

choćby kultowe "Defenders Of The Faith" i usłyszysz

z miejsca o czym mówię. Nasz album był nagrywany w

całości analogowo, dokładnie jak lubiane przez nas klasyczne

płyty z lat 70-tych czy 80-tych, dzięki czemu

brzmi bardzo przestrzennie, ciepło i nie uderza w uszy

taką przysłowiową, współczesną puszką i tzw. "cyfrą".

Dam przykład: gitary nagrywałem na wzór R. Rhoadsa

i G. Lyncha na bardzo starym Marshallu Plexi i naprawdę,

niezależnie czy spodoba się wam nasza muzyka,

brzmią rewelacyjnie. Cały materiał nagrywaliśmy w

znakomicie wyposażonym Hear Studio w Warszawie,

przy udziale nieocenionego Radka Kordowskiego,

który był inżynierem dźwięku i pomagał w wielu czysto

muzycznych historiach, jak choćby harmonie i aranżacje

wokali. Następnie cały materiał dostał prawdziwy

mag konsolety czyli Alessandro Del Vecchio, który

pod naszym okiem wykonał mix i mastering. W efekcie

tej pracy, płyta brzmi świeżo, bez trudu wytrzymując

porównanie z obecnymi standardami a jednocześnie

bardzo retro i mówiąc szczerze dokładnie taki efekt

chcieliśmy uzyskać. Płyta została wydana w kilkunastu

krajach Europy oraz w Stanach i Japonii i póki co, zbiera

same bardzo fajne recenzje.

Graliście koncerty w Chinach. Jak się udało załatwić

tam koncerty i jak powitała Was tamtejsza publiczność?

Ten wyjazd był po prostu jak spełnienie marzeń. Przy

okazji, wydając tam EPkę staliśmy się oficjalnie pierwszym

polskim zespołem wydanym na chińskim rynku.

Niedługo pojawi się klip do singla z naszej nowej płyty

pt. "In The Nest Of Serpents" i będziecie mogli zobaczyć

w nim namiastkę tego wszystkiego co przeżyliśmy i

przede wszystkim uwierzyć, że taki młody i nieznany

nikomu band jak nasz, naprawdę miał tam szansę grać

tak duże sztuki dla tak szalonej publiki. Gościli nas tam

po królewsku, budowali np. tylko dla nas gigantyczne

sceny, dawali ochronę, najlepsze hotele itp. Poza tym,

sam kraj, jego kultura, ludzie, jedzenie, zabytki to coś

niebywale ekscytującego i szczerze polecam. Tylko piwo

jest niestety beznadziejne no, ale odkryliśmy inne

niezłe, lokalne trunki. (śmiech)

Czy Scream Maker by się zdecydował wystąpić w

programie typu "talent show"? Ostatnio sporo metalowych

zespołów na to się decyduje. Co o tym sądzicie?

Uczciwie uważam, że wszystkie dostępne media trzeba

wykorzystywać do promowania własnej muzyki jak się

tylko da, bo jeśli nie robisz tego ty, zrobią to inni a ty

będziesz dalej grał w kurniku, sfrustrowany i obrażony

na cały świat. Ważny jest tu tzw. złoty środek i rozsądne

wykorzystywanie tej promocji, żeby nie stać się

też takim trochę pośmiewiskiem jak co poniektóre zespoły.

Natomiast nie wystąpimy w takim programie ponieważ

nasz wokalista ma kompletnie inny punkt widzenia.

Twierdzi, że rock'n'roll musi być budowany

krok po kroku i droga na skróty to droga donikąd.

Pochodzicie z Warszawy. Dawno w stolicy nie było

tylu świetnych metalowych kapel: wy, Night Mistress,

Exlibris i kilka innych. Jak to na was działa?

Chciałbym myśleć, że to nasi kumple i że wszyscy dobrze

sobie życzymy. Ja na pewno tak ich traktuję i życzę

dobrze wszystkim tzw. konkurentom bo to bardzo

mobilizuje do rozwoju muzycznego, do poszukiwania

lepszego brzmienia, grania fajniejszych koncertów i

dzięki temu wszyscy zyskują i idą do góry. Ciemną stroną

tego wszystkiego jest to, że jak w każdej branży istnieją

zawistni ludzie, krążący między różnymi zespołami,

którzy chcą siać zamęt, bądź jakieś absurdalne plotki,

co na pewno nie pomaga w integracji. Mam nadzieję,

że każdy z nas wszystkich ma swój rozum i że uczciwie

ocenia i sprawdza pewne sytuacje i ludzi. Prywatnie

bardzo lubię te zespoły o których mówisz. Dodałbym

tu jeszcze Leash Eye, czy już nie z Warszawy, świetne

grupy jak Steel Velvet czy Kruk.

Można powiedzieć, że po wielu latach niebytu muzyka

hard'n'heavy przeżywa mały renesans. Czy uważacie,

że dzięki temu osiągnęliście sukces?

Cieszy mnie ten renesans na świecie bo przynajmniej

młodzi ludzi mają znów dostęp do fajnej, świeżej, metalowej

muzy gdzie wokalista naprawdę śpiewa a muzycy,

zamiast jak w latach 90-tych zamulać, grają przebojowe,

chwytliwe numery. To miłe też, że uznane zespoły

wracają do tej stylistyki choć pewno nie robią już tego

w 100% z serca. (śmiech) My póki co nie osiągnęliśmy

nawet namiastki sukcesu bo w naszych czasach to

nie aż taka duża żadna sztuka, nagrać EPkę, album, złapać

kontrakt czy nawet, jak my, supportować Primal

Fear, Paula Di'Anno, Rippera Owensa, B. Bayleya i

inne uznane polskie czy zagraniczne gwiazdy. Prawdziwym

sukcesem poza, mam nadzieję dobrą muzyką, która

po nas kiedyś zostanie, będzie pewna ciągłość i rosnąca

jakość tego naszego projektu a nie ukrywam, że to

może być bardzo trudne bo np. ciężko utrzymać nam

stabilny skład a bez tego ciężko o zdrowy fundament do

tworzenia jeszcze lepszych kompozycji czy grania jeszcze

lepszych koncertów i budowania tym samym poważniejszej

pozycji na rynku.

Dzięki odrodzeniu muzyki hard'n'heavy reaktywowało

się ostatnio kilka polskich zespołów grających jeszcze

w latach 80-tych. Nie obawiacie się, że "dziadki"

chcą jeszcze namieszać na polskim, wąskim rynku

muzycznym?

Dla mnie te, jak to nazywasz "dziadki", grają sto razy

lepiej niż te wszystkie młode zespoły, w tym nasz, i zasługują

na szacunek. Tym bardziej, że muszą robić to z

autentycznej potrzeby serca bo na metalu nie zarobisz

w Polsce nawet na używane, Maserati. (śmiech) Dużo z

nimi grywaliśmy, grywamy i to zawsze jest zaszczyt i

prawdziwa lekcja jakości, pokory i profesjonalizmu. Poza

tym, czysto muzycznie, te starsze zespoły, są zwy-

98

SCREAM MAKER


czajnie instrumentalnie lepsze, nie wiem z czego to wynika,

może teraz młodzież ma za łatwo. Jeśli muzykujecie

to polecam iść na koncert np. Turbo, CETI czy

Wilczego Pająka, popatrzeć na artykulację, na pewne

wyczucie i pewność dźwięków i naprawdę w większości

wypadków będziecie zwyczajnie zawstydzeni.

Na waszej facebookowej stronie pojawiła się informacja,

że Marek Stanisz odchodzi i poszukujecie nowego

gitarzysty. Czy jest duży odzew na wasze ogłoszenie?

Jeśli tak to jaki poziom reprezentują nowi kandydaci?

Chcemy przyjąć kogoś, kto naprawdę wniesie jakość do

tego zespołu i przede wszystkim, poważnie myśli o zawodowym

graniu plus mentalnie wpasuje się w tę naszą

układankę tak, że nie będzie to takie łatwe. Póki co,

różni kandydaci przysyłają swoje zgłoszenia w postaci

filmów na YouTube gdzie grają, ułożone ze słuchu, numery

z nowej płyty i z nich paru zaprosimy na przesłuchania.

My nie gramy przecież jazzu ani nie lubimy popisywać

się za bardzo w numerach, także każdy ogarnięty

szarpidrut może to ogarnąć. Ja mam, mówiąc

szczerze, dość zmian w składzie tego zespołu, dlatego

nie mamy zamiaru się spieszyć i przyjmiemy kogoś kto

np. da radę, z miejsca, jechać z nami w półroczne zawodowe

tournee po świecie bez wynajdowania 4234124

problemów ze szkołą, pracą, dziewczynami, pieniędzmi

i lękiem wysokości. (śmiech)

Czym się zajmujecie w życiu prywatnym?

Już nie pamiętam bo Scream Maker coraz bardziej pożera

moje życie prywatne. (śmiech) A minimalnie poważniej,

to pomijając pracę zawodową gdzie staram się

pomagać ludziom jako prawnik, uprawiam np. różne

sporty tj. gram dużo w piłkę nożną, tenisa, żegluję, pływam,

jeżdżę na nartach. Życie prywatne przenika się

naprawdę bardzo mocno z życiem "scream makerowym",

bo dzięki graniu w zespole poznaję masę fajnych

osób czy miejsc i to jest bardzo sympatyczne.

Opowiedzcie o waszych najbliższych planach koncertowych

oraz jak wyglądają plany promocji waszej płyty.

W wakacje chcemy skupić się na przygotowywaniu materiału

na nowy album. Jesienią natomiast fajnie byłoby

zagrać jakąś dużą trasę po Polsce np. z Night Mistress,

które bardzo cenię zarówno muzycznie i jako ludzi oraz

uważam, że taki tandem dla fanów klasycznego metalu

to byłoby naprawdę niezapomniane przeżycie, plus naturalnie

oba zespoły wzajemnie by na tym skorzystały.

To spontaniczny strzał i oni się pewno dopiero teraz o

tym dowiedzą (śmiech), także póki co, musimy poczekać

na to co przyniesie przyszłość. Oczywiście chcemy

grać również kolejne trasy za granicą, zwłaszcza tam

gdzie ludzie są głodni tej muzyki i nad tym też intensywnie

pracujemy.

Czym zaskoczycie waszych fanów na następnej płycie?

Wzorem rozwoju klasowego zespołu heavy metal jest

dla mnie właśnie Judas Priest czy Queensryche, które

wspaniale się rozwijały w swoich wczesnych latach. Podobnie

jak oni chciałbym by nasze albumy, jeżeli nagramy

jeszcze jakieś, nie były swoją lepszo-gorszą kalką,

ale by każdy kolejny wnosił coś innego i ciekawego.

Przykładowo mój gust "metalowca" jest bardzo pojemny

bo lubię i bardzo ostre granie, ale i bardzo łagodne

wręcz popowe rzeczy, natomiast zawsze kluczem są

bardzo udane melodie wokali i eleganckie tj. nieprzekombinowane

zbyt mocno, struktury numerów. Nasza

EPka, trwająca zresztą z 50 minut to było klasyczne

ajronowanie i dżudasowanie, "Livin'..." to już miks

hard'n'heavy made in USA, ale co przyniesie nowa płyta,

mówiąc szczerze sam jestem bardzo ciekaw. Niezależnie

co nam wyjdzie, jestem przekonany, że będzie

tam dalej pewien znak jakości tego zespołu, bo mimo

wymieniania tych wszystkich nazw naszych idoli, w

tym wywiadzie, my naprawdę nie rżniemy z nich ile

wlezie, tylko gramy ten heavy metal po swojemu i to co

w przyszłości nagramy, dalej będzie oryginalne i spójne,

na ile się tylko da. Podświadomie myślę, że słowo szybkość

i technika będzie tu pewnym drogowskazem i

mianownikiem bo uwielbiam Annihilatora i Megadeth,

ale z drugiej strony lubię też Candlemass, Malmsteena

i Bon Jovi. (śmiech)

Dziękuję za wywiad i życzę sukcesów.

Dzięki za bardzo ciekawe pytania. Pozdrawiamy wszystkich

czytelników HMP i zapraszamy, ale koniecznie

do głośnego, odsłuchania na YouTube naszego singla

"In The Nest Od Serpents" bo wtedy szybko sami ocenicie

czy nasz band to jednak kolejna jakaś kicha i puste

słowa czy też może warto uderzyć na koncert lub do

EMPiKu. Stay heavy!!!

Tomasz Kwiatkowski

Shakin' Street to jeden z kultowych i jednocześnie

zdecydowanie niedocenianych francuskich zespołów

przełomu lat 70-tych i 80-tych. Fani hard 'n' heavy

wciąż pamiętają tę grupę dzięki świetnym albumom

"Vampire Rock" i "Shakin' Street", oraz występującym

w niej muzykom, którzy, wcześniej i później, grali

też w Téléphone, Manowar, The Rods czy Trust. Grupa

kierowana przez wokalistkę Fabienne Shine kilka lat

temu wznowiła działalność i w miarę regularnie nagrywa

kolejne albumy. Na najnowszym "Psychic" gra z nią

znowu gitarzysta Ross The Boss i tak, jak warstwa gitarowa, czy szerzej instrumentalna nie

jest tu zła, a momentami nawet porywająca, to nie da się tego niestety powiedzieć o śpiewie

liderki. Warto jednak przeczytać, co wokalistka miała do powiedzenia na temat historii

grupy:

HMP: Założyliście zespół w 1975r., w czasach największej

popularności muzyki pop, disco oraz w momencie,

gdy punk rock zaczynał stawać się wiodącym

i zarazem najmodniejszym nurtem na rynku. Jednak

wnioskuję po waszej nazwie, wziętej od tytułu

utworu zespołu MC5, że już w początkach istnienia

grupy interesowało was cięższe granie?

Fabienne Shine: Tak, Eric Levy i ja chcieliśmy ciężkiego

brzmienia, bo w tamtym czasie Jimmy Page był

moim chłopakiem. Dopiero co wróciłam z trasy po

USA z Led Zeppelin, kiedy Eric Levy zapytał, czy

byłabym zainteresowana stworzeniem razem zespołu.

Nazwa Shakin' Street nie ma z nami nic wspólnego!

Nasz manager w tamtym czasie, Marc Zermati, zdecydował

za nas! Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni!

Jednak zdarzało się wam w początkach kariery grać

na punkowych festiwalach - czy to dlatego byliście

później czasem klasyfikowani jako zespół punkowy?

Tak, byliśmy zaproszeni dwa razy, żeby zagrać na

Punk Rock Festival w Mont de Marsan. I znowu nasz

manager, Marc Zermati, był założycielem tego legendarnego

punkowego festiwalu na południu Francji! Byliśmy

więc klasyfikowani jako zespół punkowy! Zawsze

myślałam, że jesteśmy zespołem grającym rock'n'roll z

lat 80-tych, ale nie punk.

Może wpływ na taki stan rzeczy miał też fakt, że

wasi byli muzycy udzielali się też w Téléphone, z kolei

gitarzysta Ross "The Boss" Friedman, który dołączył

do Shakin' Street w 1980r., grał wcześniej w

amerykańskim, legendarnym The Dictators?

Oczywiście, wpływ był niesamowity, w tym sensie, że

dwie kobiety - muzycy, Corinne Marienneau na basie

i ja, to było trochę niezwykłe w tamtym czasie. Louis

Bertignac był bardzo utalentowany i już znany we

Francji. Kiedy się rozpadliśmy, uformowali największy

francuski zespół, Téléphone. To nie mogło przytrafić

się nam, bo nie chciałam komponować w języku francuskim.

Chciałam zespołu podobnego do Led Zeppelin,

bo to najlepiej znałam po prawie roku w trasie z

nimi i życiu z nimi!

Kocham czysty rock'n'roll!

To było też ciekawe czasy o tyle, że zespołów było

zdecydowanie mniej, więc łatwiej było podpisać kontrakt

- pamiętasz, jak to się stało, że trafiliście pod

skrzydła wytwórni CBS? Mieliście jeszcze jakieś

inne możliwości wyboru, czy też szefowie tej firmy

przedstawili najkorzystniejszą ofertę i nie było nad

czym się zastanawiać?

Tak, pamiętam jak podpisaliśmy kontrakt z CBS France.

W tamtym czasie łatwo było znaleźć wytwórnię!

Teraz już tak nie jest! Skończyliśmy nasz drugi koncert

w Mont de Marsan w 1977 roku. Przedstawiciele

CBS czekali na nas na schodach pod sceną, gdzie

fotografowie z całego świata uwiecznili moją pozycję,

kiedy padałam na kolana! Poprosili nas, żebyśmy zajrzeli

do siedziby CBS w Paryżu we wtorek!

Zadebiutowaliście LP "Vampire Rock" i … posypał

się skład zespołu - co było powodem odejścia Armika

Tigrane'a?

Straciliśmy Armika Tigrane'a przez heroinę! Sprzedał

swoją gitarę 10 minut przed wyjściem na scenę w Lourdes

we Francji. Pomyśleliśmy więc wszyscy, że nie

możemy z nim dalej pracować! Szkoda, bo był wspaniałym

gitarzystą! Było mi bardzo smutno!

Nie obawialiście się, że zastąpienie go przez Amerykanina

może nie wypalić, z powodu chociażby innej

mentalności, odmiennego poczucia humoru, etc.?

Byłam w niebie, od razu pokochałam Rossa! Jest niesamowitym

muzykiem z mnóstwem uczciwości i wiedzy.

Czyli od początku świetnie dogadywaliście się z

Rossem The Bossem, czego efektem jest bardzo udany,

uznawany za wasze największe osiągnięcie, drugi

LP "Shakin' Street"? Duży wpływ na kształt tego

albumu oraz rozwój waszej kariery w owym czasie

miał chyba manager i producent Sandy Pearlman?

Nie, nie było problemów, chciałam amerykańskiego gitarzystę!

Chciałam amerykańskiego producenta! Mieliśmy

wielkie szczęście z Sandy Pearlmanem! Polubił

nas od samego początku! Amerykański styl był lepszy

dla naszego stylu muzycznego! Rezultat był nieoczeki-

Foto: Shakin Street

SHAKIN STREET 99


Foto: Shakin Street

wany! Zgadzam się, że to nasz najlepszy album! Chociaż

szczerz lubię je wszystkie! To właśnie Sandy

Pearlman zajął się nami i zaangażował nas na Black

and Blue Tour!

Właśnie, to dzięki niemu mogliście grać na wspólnej

trasie z Blue Öyster Cult i Black Sabbath w 1980r.

Jak wspominasz te koncerty? Było to chyba coś

wspaniałego móc co wieczór oglądać, będących wówczas

w szczytowej formie, Ronniego Jamesa Dio i

instrumentalistów Sabbath?

Uczestniczenie w tej niesamowitej przygodzie było

wielka przyjemnością! Pamiętam wszystkie koncerty!

Tak! Było jak w bajce! Niesamowicie! Ronnie James

Dio miał niepowtarzalny głos w tak drobnym ciele!

Był kochany!

Ale to Ronnie James Dio w pewnym sensie przyczynił

się do zawirowań personalnych, bowiem przedstawił

Rossowi The Bossowi technicznego Black

Sabbath, basistę Joeya De Maio, czego skutkiem

było odejście waszego gitarzysty w 1982 r. i powstanie

Manowar?

Ronnie nie miał nic wspólnego z zawieszeniem działalności

Shakin' Street! Moi muzycy Eric i Ross nie

potrafili się dogadać! Dlatego wszyscy zdecydowali się

wrócić do Francji, oprócz mnie! Chciałam zostać w

Stanach i założyć nowy zespół! Zamiast tego ciężko

zachorowałam i wyszłam za mąż za Damona Edge'a z

grupy Chrome. Po tym próbowaliśmy nagrać album z

CBS we Francji, ale nasi fani byli bardzo rozczarowani…

we Francji! Po "Solid As A Rock"!!! Nie, zrezygnowaliśmy!

Myślisz, że Ross czuł się lepiej z rodakami w zespole?

A może wolał grać cięższą, jeszcze mocniejszą

muzykę, co w Shakin' Street mogłoby się nie udać?

Joey i Ross spotkali się i stworzyli Manowar. Stali się

wielcy i sprzedali miliony płyt! Ross był bardzo szczęśliwy,

że mógł być ze swoimi przyjaciółmi z Nowego

Jorku.

Co sprawiło, że z kolejnym gitarzystą, znanym z gry

w licznych zespołach Duckiem MacDonaldem, nie

udało się wam stworzyć stabilnego składu?

Duck był idealny, ale język francuski już nie bardzo!

Śpiewać heavy metal po francusku? Nigdy nie zerwałam

z muzyką i nigdy tego nie zrobię!

Wasze drogi się rozeszły, ale nie zerwaliście z muzyką?

Czy przez te lata od czasu do czasu pojawiała

się gdzieś myśl, że może warto ponownie spróbować

z Shakin' Street? W końcu zdecydowaliście się na ten

krok 10 lat temu. Czy to powodzenie koncertów na

festiwalach i zarejestrowanego wówczas albumu

koncertowego sprawiło, że zdecydowaliście się na

kontynuację działalności?

W 2004 roku, producent Christophete Goffette poprosił

nas, żebyśmy zebrali zespół na jeden show z Vanilla

Fudge, Arthurem Brownem, The Pretty Things,

Little Bob Story i wieloma innymi w Olympii w

Paryżu. Jean Lou Kalinowski, mój oryginalny perkusista,

i ja poprosiliśmy Rossa i Roberta Kriefa z Trust,

żeby z nami zagrali! Zgodzili się… To był ogromny

sukces! Jean Lou Kalinowski chciał kontynuować i

pomógł nam nasz przyjaciel, Philippe Bonanno, który

chciał być naszym producentem! Weszliśmy do studia

Trianon Hall w Paryżu i nagraliśmy "21th Century

Love Channel" w 2009 roku, który niestety został wydany

przez wytwórnię, która obdarła nas do kości! Tak

jak zresztą innych! Bennett Records…

Czy Ross The Boss jest obecnie stałym członkiem

składu, czy też zagrał na "Psychic" gościnnie?

Ross jest naszym stałym muzykiem! Jesteśmy dobrymi

przyjaciółmi i lubi grać z nami! Ma dobry charakter,

jest bardzo przyjacielski! Jesteśmy bardzo blisko!

Wspomaga was też basista równie znanej innej francuskiej

grupy, Fred Guillemet z Trust?

Fred Guillment jako basista jest prawdziwą bombą!

W przeszłości grał w Trust. Jest pewnie najlepszym

basistą we Francji!

Wydaliście też pięć lat temu album "21st Century

Love Channel", a w tym roku podpisaliście się pod

czwartym studyjnym dziełem Shakin' Street, "Psychic".

Co artystów z takim bagażem doświadczeń jak

wasz inspiruje do nagrania kolejnej płyty, zwłaszcza

w tych niezbyt przychylnych dla ciężkiej muzyki, czasach?

To bardzo gitarowa płyta - nie macie poczucia

tego, ze gdybyście wydali taki album w 1981 czy 1982

r., zostałby on wówczas przyjęty entuzjastycznie, bo

taka muzyka była na topie, a wasza kariera też potoczyłaby

się inaczej?

Tak, zgadzam się z tobą. Gdybyśmy wydali te dwa albumy,

"21st Century" i "Psychic", we wczesnych latach

80-tych prawdopodobnie cały czas byśmy grali.

Tak, byłoby to dla nas lepsze! Zrobienie sobie przerwy

było błędem! Byliśmy jednak zaangażowani w wiele

innych rzeczy… Małżeństwo… Dzieci… Po prostu życie!

Czyli gracie to, co czujecie, nie zwracając uwagi na

mody i trendy, nie spoglądacie też w przeszłość, bo

nie da się jej już zmienić - żyjecie obecną chwilą, czerpiąc

z muzyk jak najwięcej satysfakcji?

Wykonuję wszystkie rodzaje muzyki, mój perkusista,

Jean Lou Kalinowski, też gra w innych zespołach. Kocham

czysty rock'n'roll! Nie jestem pewna, czy chciałabym

grać w jakimś innym stylu! Chcę utrzymać klasyczny

styl z naszymi nowymi gitarzystami, Philippe

Kalfonem i Olivierem Spitzerem, którzy również są

dobrymi przyjaciółmi! Chciałabym, żeby wszystko

było jak w rodzinie! Potrzebuję tego do szczęścia! Mój

zespół to moja rodzina, z wszystkimi wzlotami i upadkami

C'est la Vie! Muzyka to nasze życie więc… czerpiemy

z niej satysfakcję…

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

HMP: W dzisiejszych czasach każdy młody zespół

chce jak najszybciej wydać płytę, tymczasem

wy nie spieszyliście się, nagrywaliście kolejne demówki

- zależało wam na tym, by debiutancki album

Saffire był jak najbardziej dopracowanym

monolitem, bez wypełniaczy i niepotrzebnych

utworów?

Victor Olsson: Ważne było dla mnie, żeby wiedzieć,

że pierwszy album jaki wydamy mógł zostawić

po sobie ślad. Nie podoba mi się idea wydawania

albumu tak po prostu. Dema były w pewnym

sensie dowodem i wyznacznikiem tego, na

czym staliśmy w tamtym okresie. Jak dla mnie, nie

byliśmy gotowi, aż do nagrania naszego ostatniego

dema. Było ono dowodem na to, że byliśmy wystarczająco

dobrzy i dojrzali, żeby zarejestrować

świetny album, z którego wszyscy bylibyśmy dumni.

Dlatego kiedy uznaliście, że to już jest to, o co

wam chodzi w muzyce zintensyfikowaliście prace

nad nowymi utworami, które trafiły na materiały

demo z 2009 i 2011 roku?

Myślę, że w pewien sposób zawsze wiedziałem jak

powinien brzmieć mój zespół, ale zawsze lubiłem

łączyć różne rzeczy. Nie widzę sensu w robieniu

czegoś dokładnie tak samo jak 30 lat temu. Chodzi

mi o to, że jeśli chcę posłuchać czegoś w stylu Deep

Purple, to włączę sobie po prostu ich album. W latach

2010 - 2011 znaleźliśmy nowego wokalistę,

Tobbe'a, i nagle wszystko zaczęło się kręcić. Naprawdę

potrafił dobrze oddać wszystkie moje pomysły

i melodie, które miałem w głowie, wprowadzić

je w życie, co dało zespołowi niezłego kopa i

rozwinęło nas jako grupę.

To dzięki temu podpisaliście kontrakt z Inner

Wound Recordings, czy przedstawiliście firmie

pełny, gotowy do wydania album?

Zdecydowaliśmy się nagrać album na własną rękę,

żeby mieć pewność, że wszystko wyjdzie tak, jak

chcieliśmy i bez żadnych terminów. Ominęliśmy

cały etap "wysyłamy dema i mamy nadzieję na kontrakt

płytowy". Czuliśmy się całkiem pewni tego, że

nasz album okaże się wystarczająco dobry, żeby

wydała go dobra wytwórnia.

"From Ashes To Fire" to metal progresywny, urozmaicony

i efektownie zaaranżowany - myślę, że

ta płyta nie przybrałaby takiej formy, gdyby nie

fakt, że część z was grała wcześniej inne rodzaje

metalu, oraz wpływy innych rodzajów rocka, np.

progresywnego z lat 70-tych i 80-tych?

Dzięki! Myślę, że masz rację. Wszyscy interesujemy

się tym samym, ale gdyby każdy w zespole słuchał

tylko Iron Maiden, prawdopodobnie brzmielibyśmy

jak kolejna nuda zerżnięta z Maiden.

Dzielimy tę samą pasję do hard rocka lat 70-tych i

początku lat 80-tych, ale Tobbe śpiewa też w zespole

thrash metalowym, Anton tworzy dużo muzyki

funkowej, Magnus kocha materiał progresywny

z lat 70-tych, a Dino jest pianistą o klasycznym

wykształceniu. Podoba mi się pomysł tworzenia

muzyki, w której wszystkie nasze inspiracje

łączą się w taki lub inny sposób. Dzięki temu, nasza

praca jest bardziej interesująca.

Dlatego obecność na płycie chociażby utworu

"Modus Vivendi", kojarzącego się z dokonaniami

amerykańskich grup takich jak Styx - melodyjnych,

ale dopracowanych formalnie, pełnych rozmachu

kompozycji?

Tak, "Modus Vivendi" jest jednym z tych utworów,

który ma w sobie wiele różnych wpływów. Kochamy

brzmienie analogowych syntezatorów z lat 70-

tych, organy Hammonda, mieszanie ich z ciężkimi

riffami i chwytliwymi refrenami jest tym, co pewnie

zawsze staramy się robić. Jednak w tej piosence,

podejrzewam, że syntezatorowe intro stało się

bardziej widoczne i przypomina takie zespoły jak

Styx. Co jest dla nas całkowicie w porządku

(śmiech). Styx to świetny zespół.

Dokładnie, zwłaszcza z początków kariery.

(śmiech) W tych cięższych numerach jak "The

Redemption" też sporo się dzieje - chyba nie lubicie

monotonii i przewidywalnych rozwiązań har-

100

SHAKIN STREET


monicznych i melodycznych?

Dokładnie. Nie lubię, kiedy po kilku sekundach

słuchania jakiejś kompozycji wiesz już jak będzie

wyglądała całość. Jednocześnie nie lubię, kiedy

sprawy stają się zbyt progresywne, dziwne i nieoczekiwane.

Wiesz, kiedy coś niespodziewanie cię

uderza ot tak sobie. Te drobne rzeczy powinny

dziać się bardziej naturalnie, a przynajmniej staram

się to osiągnąć.

Punktem wyjścia do tej kompozycji był pewnie

mocarny riff?

Właściwie zacząłem od melodii intra, które Dino

grał na moogu, ale ja gram ją na mojej gitarze. Jeżeli

uważnie się wsłuchasz, usłyszysz mnie overdubbingującego

melodię tuż po pierwszym refrenie!

Miałem kilka pomysłów na to, co powinno być

dalej i sprawdzaliśmy je w trakcie prób. Każdy dorzucił

coś od siebie i wyszło całkiem nieźle.

Nie widzę sensu w robieniu czegoś dokładnie

tak samo jak 30 lat temu - mówi gitarzysta Victor

Olsson. I debiutancki album "From Ashes

To Fire" jego zespołu Saffire jest potwierdzeniem

tych słów i jednocześnie dowodem na to,

że progresywny metal ze Szwecji wciąż może zaskakiwać,

a pochodzący również z Gothenburga

Evergrey powinni zacząć zwracać baczniejszą

uwagę na młodszych konkurentów:

metalu, nie? Zapewnia ci to nie tylko możliwości

grania z światowej klasy zespołami, ale też ostrą

konkurencję, dzięki której możesz zrobić ten

dodatkowy krok i coraz mocniej się starać. Liczy się

tylko ciężka praca i ambicja, chęć bycia lepszym zespołem.

Foto: Inner Wound

Progresywne fascynacje

na żywo chodzi o to, żeby zrobić coś niezwykłego,

a słuchacze nie chcą, żeby było to zbyt przewidywalne.

A solo perkusji? Dajecie czasem wykazać się Antonowi

również pod tym względem, kiedy jesteście

headlinerem i czas was nie goni?

(Śmiech!) Cóż, nie jestem wielkim fanem całych

tych wielkoarenowych perkusyjnych solówek, kiedy

perkusista po prostu wali w bębny przez 20

minut, albo i dłużej. Jednak Anton zrobił kilka

solówek, na prośbę publiczności, ale wykonał je

całkiem inaczej, bo bardziej kładzie nacisk na granie

fajnych groove'ów, niż próbuje uderzyć w tyle

bębnów ile się da.

"From Ashes To Fire" jest zbiorem starszych i

nowszych utworów, mieliście sporo czasu na

przygotowanie tej płyty. Zamierzacie teraz w

miarę szybko pójść za ciosem i nagrać kolejny album,

czy też obecnie skupiacie się przede wszystkim

na promocji debiutu, a co będzie dalej, czas

pokaże?

Ostatnio zarezerwowaliśmy sporo koncertów w całym

kraju, więc czeka nas dużo grania na żywo i

promowanie naszego albumu, ale w tym samym

Bywa, że komponujecie wspólnie na próbach, czy

raczej ogrywacie na nich już przygotowane przez

poszczególnych muzyków kompozycje?

"The Redemption" jest jedną z niewielu kompozycji,

które napisaliśmy mniej lub bardziej wspólnie podczas

prób. Zazwyczaj jest tak, że lubię siedzieć w

moim domowym studio i tworzyć podstawy utworu.

Później przedstawiam to zespołowi i próbujemy

ją kilka razy. Jeżeli wszyscy ją czują, tworzę dalej.

Później ja i Tobbe piszemy razem tekst. Upewniam

się, że każdy doda coś od siebie do swojej części.

Jestem twórcą piosenek i gitarzystą, a oni znają

swoje instrumenty lepiej ode mnie. Wydaje mi się,

że ostateczny rezultat dzięki temu jest lepszy.

Z kolei "Freedom Call" wydaje mi się taką reprezentatywną

wizytówką waszego stylu w ramach

zwartej, trwającej 6 minut kompozycji: nośnej,

dynamicznej, z licznymi solówkami i świetnymi

partiami wokalnymi - będziecie podążać

właśnie w tym kierunku?

"Freedom Call" jest dla mnie najbardziej oczywistym

utworem nawiązującym do hard rocka lat 80-

tych, co nie jest raczej kierunkiem, w jakim zmierzamy

z nowym materiałem. Oczywiście dalej będziemy

robić dość długie i dynamiczne kawałki z

masą fajnych solówek, nadal będzie dużo miejsc

dla Tobbe'a, żeby zabłysnął swoim niezwykłym

głosem. Dokładnie taki mamy zamiar!

Czy dzięki takim utworom jesteście coraz bardziej

popularni, przynajmniej w ojczystej Szwecji,

czy też jeszcze daleka droga przed wami by

zyskać większą popularność?

Opener albumu, "Magnolia", został wydany jako

singiel, głównie za sprawą przyjaznego refrenu,

który nasi nowi słuchacze z łatwością mogą z nami

śpiewać na koncertach. Oczywiście przed nami

długa droga, zanim będziemy usatysfakcjonowani

tym, co stworzyliśmy - tak jak każdy zespół w naszej

sytuacji, marzymy o graniu na całkowicie wypełnionych

arenach, itp.

Coraz częściej zdarza się wam możliwość występowania

z naprawdę znanymi zespołami, jak

chociażby ostatnio Hardcore Superstar. Świadczy

to chyba o tym, że jesteście jednak coraz

bardziej rozpoznawalni i przestaliście już być

jedną z anonimowych grup, jakich wiele?

Zostaliśmy ostatnio uszczęśliwieni świetnymi

możliwościami, jak ta, o której wspomniałeś. Myślę,

że stajemy się trochę bardziej znani w naszym

rodzinnym Gothenburgu, co jest wspaniałe.W końcu

Gothenburg jest prawie światową stolicą heavy

Potwierdza to też coraz częstsze zapraszanie

Saffire na różnego rodzaju festiwale - to chyba

świetny sposób promocji dla takiego zespołu jak

wasz, bo na co dzień nie gracie przecież przed tak

wielką publicznością?

Latem tego roku będziemy mieli swój festiwalowy

debiut i będzie świetnie. Nie mogliśmy się tego doczekać

od kilku lat, więc to będzie dla nas nowe i,

miejmy nadzieję, wspaniałe doświadczenie. Nie tylko

ze względu na szansę zagrania przed wielkim

tłumem, ale też możliwość spotkania i zaprzyjaźnienia

się z innymi zespołami i muzykami oraz

spotkanie nowych, fajnych ludzi.

Ale przyznasz, że koncerty w klubach też mają

swój urok i niepowtarzalną atmosferę, szczególnie

kiedy pojawi się na takim koncercie grupa

waszych przyjaciół czy fanów zespołu?

Absolutnie. Granie w małych, zapoconych klubach

jest wspaniałe, a jeżeli zagramy tak w Gothenburgu,

to będzie tam masa naszych przyjaciół i

kilku fanów śpiewających z nami i bawiących się z

nami po koncercie.

Zdarza się wam improwizować na takich koncertach,

wydłużać poszczególne utwory, czy raczej

trzymacie się wypracowanych aranżacji, elementy

improwizacji pozostawiając tylko w partiach

solowych gitary bądź klawiszy?

Próbujemy rozwinąć/skrócić niektóre kawałki na

żywo, żeby lepiej wpasowały się w sytuację. Kiedy

na przykład byłoby stu ludzi wiwatujących i klaszczących,

moglibyśmy odpowiedzieć jakimiś klasykami,

które zawsze są hitem. Kiedy gramy przed

nową publicznością, która nie słyszała nas wcześniej,

możemy wszystko trochę skrócić, żeby przedstawić

im więcej kompozycji. Jak dla mnie w graniu

czasie skupiamy się też nad kolejnym albumem, bo

chcemy stworzyć jeszcze lepszy! Tworzenie kawałków

idzie całkiem dobrze i mamy nadzieję, że nagrania

zaczniemy jakoś może we wrześniu/ październiku.

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

SAFFIRE

101


Latający Holender

Latający Holendrzy po raz pierwszy w swojej karierze wylądowali na polskich

ziemiach. Z tej okazji udało nam sie złapać rozpędzoną maszynę i skłonić ją na chwilę spowiedzi

o początkach kariery, współpracy z dziećmi i nie tylko...

HMP: Choć wasza historia jest krótka - jesteście

młodym zespołem - graliście już u boku Saxon.

Jak to wspominasz?

Willem Verbuyst: Cóż, myślę, że dla nas trasa z

Saxon była najlepszym doświadczeniem, ponieważ

mają publikę taką, jaką my również lubimy. Ich

muzyka jest porównywalna do naszej. Więc to było

jak długo ludzie o nas gadają - to jest dobrze. Nie

ma znaczenia czy dobrze, czy źle. Ale i tak większość

reakcji są bardzo dobre. Rozmawiamy z

ludźmi po koncertach i są zawsze bardzo pozytywnie

nastawieni. Otrzymujemy dużo pozytywnego

odzewu. Jesteśmy strasznymi szczęściarzami, że

robimy to co kochamy i ludzie to doceniają.

Foto: Vanderbuyst

okazało się to niemożliwe, bo kompletnie nie chcieli

nas słuchać. Po prostu staliśmy i nagrywaliśmy.

Nie mogliśmy nawet powiedzieć "nie rób tego, albo

tamtego". No i po paru godzinach mieliśmy strasznie

dużo materiału. Kiedy wróciłem do domu,

pomontowałem go, no i efektem końcowym jest, to

co można zobaczyć w teledysku. Było strasznie dużo

zabawy przy tym.

No tak, domyślam się! Graliście na Hellfeście,

jak to wspominasz?

O tak, było wspaniale! Hellfest był dla nas rajem

jak dotąd. Uwielbiamy festiwale. Graliśmy na głównej

scenie w ten sam dzień co Ozzy Osbourne i

Motley Crue. To są duże zespoły, wiec byliśmy

strasznie podekscytowani dzieląc z nimi scenę. Te

zespoły są dla nas inspiracją, wiec to było niezwykłe

doświadczenie. Mamy z tego dobre wspomnienia.

Waszym ostatnim koncertem w 2013 był akustyczny

z with broeder Dieleman. Jak to wspominasz?

To jest coś, co zaczęliśmy robić w 2013 roku. Trzeba

patrzeć na kawałki też z innej strony. Głownie

masz perkusyjne i gitarowe solówki, tam tego nie

możesz zrobić bo wszystko skupia się na śpiewaniu.

Początki były dla nas dziwne ale teraz to

uwielbiamy bo kochamy razem śpiewać, a o to w

tym chodzi. Taak, może nagramy kiedyś akustyczne

kawałki, wiesz, tylko parę. Wiemy, że fanom

to się podoba, więc czemu nie.

najlepsze muzyczne doświadczenie dla nas. Ale teraz

gramy ze Skull Fist i Enforcerem, wiesz, jesteśmy

przyjaciółmi i też jest świetnie. Od Saxonu

jednak wiele się nauczyliśmy, wiec dlatego też to

była najlepsza trasa jak dla nas.

Jak Vanderbuys powstał? Jak się spotkaliście?

Ja i Jochem znaliśmy się dużo wcześniej niż zespół

zaczął istnieć. Znamy się już z jakieś dziesięć lat.

Grałem sobie w innym zespole, ale kiedy przestałem,

pomyślałem: "Już nigdy nie będę muzykiem".

Ale pojechałem w podróż na parę miesięcy z gitarą

i wymyśliłem kilka kompozycji. Kiedy wróciłem

zadzwoniłem do Jochema i powiedziałem: "Hej,

spróbujmy założyć zespół". No i tak to się zaczęło.

Nigdy nie spodziewalibyśmy się, że coś takiego się

wydarzy. Chcieliśmy grać tylko muzykę, którą kochamy.

Jakimś sposobem zagraliśmy pięćdziesiąt

koncertów, potem sto, znaleźliśmy wytwórnie…

nie planowaliśmy tego, a tak się stało.

Co z nazwą? Skąd się wzięła?

To jest po części moje imię. Nazywam się Verbuys.

Zaczęło się jako żart pokroju Van Halen. Więc po

części to moje imię, po części hołd dla Van Halen.

Myślę, że dzięki temu ludzie wiedzą czego się po

nas spodziewać. Tego, że gramy hard rock.

Czytasz opinie na temat swojego zespołu, podobają

ci się?

Cóż, niektóre są dobre, niektóre są złe. Ale wiesz,

Co z waszymi inspiracjami. O czym myślicie pisząc

kawałki?

O wszystkim! Jochem na przykład słucha dużo

klasycznej muzyki, bluesa i rock'n'rolla. Uwielbiamy

dobrą muzykę. Nie musi być nawet metalowa

czy rockowa, choć tej oczywiście też słuchamy. Dobra

muzyka jest dobrą muzyką, nieważne jakiego

jest gatunku. Wszystko może cię zainspirować. Nawet

niekoniecznie muzyka. Do napisania kawałka

mogą cię zainspirować również wakacje. Wszystko!

Powiedz mi coś o swoich tekstach.

One też mogą być o wszystkim. Niektóre tylko są

bardziej osobiste. Na "Flying Deuthman" napisaliśmy

bardziej osobiste teksty. I teksty, które piszemy

teraz, również są bardziej osobiste. Z początku

nasze teksty zahaczały bardziej o metalowe, rockowe

tematy. Bardziej ogólne. Teraz piszemy bardziej

osobiście, na przykład o miłości czy jak to być

w zespole podczas trasy koncertowej. Wcześniej

tego nie robiliśmy. Myślę, że to interesujące, nie

bać się pisać o własnym życiu.

Oglądałam wasz teledysk do "Little Sister" i

musze powiedzieć, że jest całkiem zabawny. Skąd

się wziął pomysł i jak szło wam nagrywanie z

tymi małymi aktorami i aktorkami?

(Śmiech) taaak, wzięliśmy dwie córki i syna mojej

siostry oraz syna brata Jochema. Pomysłem było

wziąć ich po prostu na nasza sale prób - bo to była

nasza sala prób - i poprosić ich by coś robili. Ale

A planujecie więcej akustycznych koncertów?

Tak w sumie może trochę, ale nie za dużo.

Jeżeli się nie mylę, to jest wasz pierwszy raz w

Polsce?

Tak, masz racje.

Macie jakieś oczekiwania do tutejszej publiki?

Niee, to znaczy, słyszeliśmy od Enforcera, bo byli

tu już wcześniej, że macie dobrą publikę, więc mam

nadzieje, ż to prawda. Wiem że tu jest dużo miłośników

metalu. Ale cieszę się. Wiesz graliśmy w

wielu krajach. Chyba w dwudziestu jeden dotychczas.

Zawsze byliśmy gdzieś niedaleko ale nigdy

nie w Polsce. Ta trasa nas tu dopiero zaprowadziła.

Wasza ostatnia płyta wyszła dwa lata temu.

Planujecie następną?

O Tak! Nasze płyty zawsze były wydawane rok za

rokiem ale teraz dostaliśmy trochę więcej czasu.

Mamy mnóstwo gotowych kawałków ale ich nie

chcemy bo chcemy nagrać coś kompletnie nowego.

Chcemy wejść na kompletnie nowy poziom. Ale

zdecydowanie nad nim pracujemy.

Daria Dyrkacz

102

VANDERBUYST


HMP: Od jakiegoś czasu w Europie mamy kolejny renesans

popularności tradycyjnego heavy metalu czy

hard rocka. Wygląda na to, że podobnie jest również

w waszej ojczyźnie, czego najlepszym dowodem jest

debiutancki album Mammothor "Tyrannicide"?

Josh Johson: Wierzę, że fani rock and rolla zawsze będą

fanami rock and rolla, ale w muzyce mainstreamowej

nie ma nic, co by do nich przemawiało i zamiast tego

muszą sami poszukiwać jakichś wspaniałych zespołów

Na waszej stronie można przeczytać, że założyliście

zespół znudzeni i zirytowani kondycją współczesnego

rocka. Rzeczywiście sytuacja mocniejszego grania

w Stanach Zjednoczonych jest tak zła?

Problem tkwi w głównym nurcie. Zespoły takie jak Rival

Sons i Mastodon powinny być wszędzie w radiu i

rzucać się ludziom w oczy, ale zamiast tego są spychane

na bok przez promowane beztalencia. Słyszę też

masę lokalnych zespołów, które nie jeżdżą w trasy, ale

są fenomenalne.

Czyli po czasach, gdy obok siebie w najlepsze funkcjonowały

rozmaite rockowe i metalowe sceny/podgatunki

pozostało już tylko wspomnienie? Coraz

mniej jest klasycznych rockowych kapel, rockowych

klubów czy stacji radiowych?

Nie są one martwe, ale na pewno się wykrwawiają. Dezorientuje

mnie to, bowiem mocna muzyka rockowa

sprzed 20 - 40 lat, przetrwała próbę czasu, za to wytwórnie

i radio promują każdy nieciekawy singiel i zespół,

zamiast inwestować w grupy, które mogłyby mieć

prawdziwy wpływ na słuchacza z każdą kompozycją,

album po albumie.

No to faktycznie nie mieliście wyjścia, trzeba było

brać sprawy w swoje ręce i zakładać zespół. Jednak

nie poszliście na łatwiznę grania retro rocka, w waszej

muzyce słychać wpływy hard rocka, southern i

stoner rocka, heavy metalu, zespołów grających grunge

czy blues i blues rocka - rozumiem, że zawartość

CD "Tyrannicide" to wypadkowa waszych muzycznych

fascynacji?

Nie postrzegamy siebie jako retro, ale próbujemy i łączymy

wszystkie inspiracje jakie mamy, niezależnie od

tego czy jest to coś współczesnego czy z lat sześćdziesiątych.

Świetna muzyka nie ulega przeterminowaniu i

wolałbym raczej stworzyć nowe mieszanki ze wspaniałej

muzyki niż nie inspirującą do niczego, "świeżą" muzykę.

Potrafilibyście wskazać te najważniejsze zespoły,

dzięki którym chwyciliście za instrumenty i sami staliście

się muzykami, czy też jest ich zdecydowanie

zbyt wiele?

Lista jest zbyt długa, żeby wymienić wszystkie, ale zacznijmy

od Hendrixa, Led Zeppelin, Sabbs i Pink

Floyd, przez Judas Priest, Maiden i Gunsów, kończąc

na muzyce grunge'owej i wczesnych latach 90-

tych. Wspomniałem już wcześniej o Mastodon i Rivals

Sons jako nowszych zespołach, którymi jestem

zahipnotyzowany.

To chyba już nie tylko hobby, ale coś więcej, skoro ty

i Dana właściwie poświęciliście się gitarze, stając się

uczniami Joe Stumpa i Grega Howe?

Studiowałem ze Stumpem kiedy chodziłem do Berklee

i to otworzyło mi oczy na pracowitość i oddanie,

jakich trzeba, żeby być świetnym. W żaden sposób nie

jestem na poziomie umiejętności, ani nie mam podejścia

Stumpa, ale uwaga jaką skupiam na każdym detalu

jest o wiele większa, dzięki niemu. Howe to z kolei jeden

z bohaterów Dana i na każdej próbie słyszę jak

wpada na kolejne pomysły, które przypominają mi

Howe'a.

Ale nie jesteście typowymi gitarowymi wymiataczami

- w waszej grze jest mnóstwo feelingu, uczucia, co

jednoznacznie kojarzy mi się z takimi mistrzami jak

Jimi Hendrix czy Stevie Ray Vaughan, na przykład

w "Worst Night"?

Granie bluesa z zespołem naprawdę odkrywa w nas

chemię i jest dla każdego wyzwaniem, żeby zgrać się i

Przetrwać próbę czasu

Amerykański Mammothor istnieje raptem ze dwa lata, ale ich wydany samodzielnie album

"Tyrannicide" na pewno zainteresuje fanów siarczystego hard 'n' heavy, a i zwolennicy mrocznego bluesa

czy dynamicznego blues rocka też nie powinni być rozczarowani po wysłuchaniu tej płyty. Z gitarzystą

zespołu rozmawiamy rzecz jasna o zespole, ale nie pomijamy też kwestii sytuacji ciężkiego rocka w jego

ojczyźnie oraz dowiadujemy się, dlaczego Josh nie uważa Mammothor za kapelę retro rockową:

szybko reagować na nieplanowane zmiany - zanim jeszcze

się rozpoczną. Daje mi to również szanse na poprawianie

mej gry w nagraniach, bo każdy lead jest wymyślony.

Odnoszę też wrażenie, że w takiej bluesowej czy

blues rockowej konwencji wyśmienicie czuje się też

wasz wokalista - Jimmy, zaczynał od śpiewania bluesa,

czy po prostu jego idolami byli tacy wokaliści jak

Robert Plant czy Paul Rodgers i od tego się wszystko

u niego zaczęło?

Większość z tych piosenek jest zdecydowanie napędzana

bluesem, a to co daje nam Jimmy idealnie do

nich pasuje.

Klawiszowiec też chętniej wykorzystuje organowe

brzmienia niż te nowocześniejsze, pojawiają się też

Foto: Mammothor

fortepianowe partie, sekcja brzmi najczęściej niczym

na klasycznych płytach z przełomu lat 70-tych i 80-

tych - momentami, gdybym nie wiedział, że to współczesna

produkcja, można się pomylić!

W studio Chillhouse, gdzie nagrywaliśmy "Tyrannicide"

mają oryginalne organy Hammonda z 1951 roku z

głośnikami Leslie i fortepian, więc nie było nawet wątpliwości

czy ich użyć, czy nie.

"Curse Of Time" to, wypisz wymaluj, mocny, mroczny

blues w stylu Danzig. Jego płyty, zwłaszcza te

wcześniejsze, też miały na was wpływ, czy to raczej

przypadek, bo przecież Glen D. też inspirował się

klasycznym bluesem czy dokonaniami takich The

Doors?

Jestem fanem Danzig, ale nie myślałem o nim pisząc tą

piosenkę. Dla mnie ma bardziej grunge'owy charakter,

ale nie dostrzegałem tych wpływów dopóki utwór nie

został napisany do końca.

"Recovery Blues", zresztą zgodnie z tytułem, to kawał

siarczystego blues rocka - zdajecie sobie sprawę,

że im więcej takich utworów popełnicie, tym większe

szanse na występy z największymi, typu The Black

Crowes czy The Allman Brothers Band?

To był pierwszy utwór jaki napisałem na ten szczególny

album i masz całkowitą rację, bo właśnie na nich się

wzorowałem. Mam nadzieję, że nasza wszechstronność

pomoże nam dopasować się stylistycznie do wielu

innych gatunków.

Załapanie się na pożegnalne koncerty tego legendarnego

zespołu byłoby dla was spełnieniem marzeń?

Właściwie nie widziałem żadnego z nich na żywo i powinienem

zrobić z tego swój priorytet.

Istniejecie w sumie krótko, jakieś dwa lata - było

wam dane w tym czasie grać przed jakimiś gigantami

rocka czy metalu?

Byłoby wspaniale, ale nie chcemy wybiegać tak daleko

w przyszłość. Obecnie krok po kroku do tego zmierzamy.

I jak wrażenia? Jesteście jeszcze bardziej zdeterminowani,

by dzięki coraz cięższej pracy spróbować wdrapać

się na sam szczyt?

Chcę po prostu mieć jakiś wpływ ludzi, nawet jeżeli

miałaby to być tylko mała grupka szczerze oddanych

fanów.

Pierwszym krokiem jest tu samodzielne wydanie

"Tyrannicide". Zadbaliście nie tylko o jakość utworów

i produkcji, ale też o szatę graficzną, bo autorem

okładki jest Eliran Kantor. Podobały się wam jego

okładki płyt Testament czy Iced Earth, stąd ten wybór?

Wszystko co zrobił jest niesamowite. Jestem wielkim

fanem Testament i bezgraniczność okładek ich albumów

była zdecydowanie tym, do czego zmierzałem.

Internet z jednej strony zabija, z powodu piractwa,

muzykę, z drugiej jednak zapewne bardzo ułatwia

funkcjonowanie takiego zespołu jak wasz? Chcecie

chociażby skontaktować się z takim Eliranem Kantorem

- żaden problem, prawda? To samo jest z promocją

w sieci, informowaniem o koncertach - pewnie

korzystacie z tych możliwości na szeroką skalę?

Ma swoje plusy i minusy. Lubię to, że mam możliwość

promowania mojej muzyki samemu na dużą skalę. Jednak

w tym samym czasie robią to wszyscy i rynek jest

przepełniony. Trzeba myśleć o bardziej kreatywnych

sposobach i wybić się.

Ale promocję płyty oprzecie zapewne na jak największej

ilości koncertów, jak na rasowy rockowy zespół

przystało?

Zdecydowanie chciałbym jak najwięcej promocji w

radiu, ale planujemy być aktywni latem tego roku na

koncertach i wykorzystać każdą możliwość do zagrania

na żywo na nowych obszarach.

Będzie ich stopniowo coraz więcej, czy z oczywistych

względów, ograniczycie się do stanów sąsiadujących

z Massachusetts?

Dokładnie, dopóki jest na nas duże zapotrzebowanie,

będziemy stopniowo rozszerzali obszar naszych

podróży.

Jak na dwa lata istnienia osiągnęliście już naprawdę

sporo - co na tym etapie motywuje was do dalszego

działania? Macie kolejne marzenia do spełnienia?

Lubię grać i tworzyć świetną muzykę. Tak długo jak to

jest naszym priorytetem, tydzień w tydzień jestem

szczęśliwy.

Życzę wam ich szybkiego spełnienia i dziękuję za

rozmowę!

Dzięki

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

MAMMOTHOR 103


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Amok - Somewhere in the West

2013 Witches Brew

Thrash metal ze Szkocji zawsze był bardzo

specyficzny. Szkoci mają bardzo

charakterystyczne podejście do tego

typu muzyki, bardzo odmienne od

swych południowych sąsiadów z Anglii.

Słychać to na przykładzie takich zespołów

jak Dirty Rose, niedawno omawiany

Thrashist Regime oraz właśnie

Amok. Mimo obecnego zachłyśnięcia

się sceny Nową Falą Thrashu i klimatami

retro, te zespoły nie patrzą cielęcym

wzrokiem w stronę Bay Area z lat

osiemdziesiątych oraz w stronę germańskich

thrashowych najeźdźców. "Somewhere

In The West" jest kolejnym tego

przykładem. Nie jest to thrash metal

grany na modłę old-schoolowej szkoły.

Mamy tutaj dużo nowoczesnych rozwiązań,

zwłaszcza w sekcji wokalnej,

lecz także aranżacje riffów korzystają z

nich pełnymi garściami. Słychać, że

chłopaki z Amok są pod wielkim wpływem

późniejszego okresu działalności

Anthrax. Zwłaszcza "Persistence of

Time" i "Sound of White Noise". Wokal

przypomina kondycję Michaela

Coonsa na ostatnim albumie Laaz

Rockit. Wokalista co jakiś czas popada

w dziwne soft rockowe wycieczki wokalne,

które razem z muzyką pasują jak

pięść do oka. "Creature of Habit" jest

jednym wielkim dysonansem poznawczym

między thrash metalową muzyką i

dziwnymi wokalizami, które nie dość,

że brzmią na wymuszone, to jeszcze

wpadają w tak dziwaczne rejony, że aż

nie wiadomo czy to wszystko było rejestrowane

tak na serio. Gitary brzmią

jakby były nagrywane na bardzo małym

sprzęcie. Brakuje im mocy i stosownego

metalowego brzmienia. Nawet podpierdujące

bzyczenia Razor na sławnym

"Evil Invaders" mają więcej mięsa w

sobie niż to zdigitalizowane brzmienie

Amok. Album przelatuje w swym koślawym

locie koszącym i nie pozostawia

wiele śladu za sobą. Muzycy starają się

pokazać od jak najlepszej strony, jednak

wszystkie zwrotki w utworach brzmią

niemal tak samo, różniąc się jedynie od

siebie dziwnymi czystymi, melodyjnymi

zaśpiewami o których wspominałem.

Perkusista nie ma zbytnio pomysłu na

urozmaicenie swej gry. Bas ginie w miksie,

choć są momenty, gdy jest czasem

słyszalny. Więcej pozytywnego można

powiedzieć o pracy gitar, jednak ich brzmienie

jest bardzo płaskie, cyfrowe i

skutecznie rozkłada wszelkie wzloty i

smaczki, które znajdują się w segmencie

kompozycyjno-aranżacyjnym. (3)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Ancillotti - The Chain Goes On

2014 Pure Steel

Zespoły rodzinne w heavy metalu nie

trafiają się często, więc Ancillotti należy

traktować jako sporą ciekawostkę.

Projekt ten w 2009 roku założył wokalista

Daniele "Bud" Ancillotti znany z

legendy włoskiej sceny Strana Officina,

a do składu dokooptował swego brata,

basistę Sandro "Bid" oraz syna Briana

grającego na garach. Familię wsparł jeszcze

gitarzysta Luciano "Ciano" Toscani

i w tym składzie zespół działa do

dzisiaj. W 2012 roku ukazała się ich

debiutancka EP "Down This Road

Together", a w tym roku nakładem

Pure Steel Records pojawił się pełnowymiarowy

album. Muzyka prezentowana

przez Włochów to zgrabne połączenie

heavy metalu z elementami

hard rocka. Słychać wpływy Judas Priest,

Saxon, Accept, czuć ducha lat '80,

brzmienie ma odpowiednią moc, a płyty

słucha się bardzo dobrze. Mamy tu zarówno

ogniste heavy metalowe killery

jak "Bang Your Head", "Devil Inside",

którego zwrotki kojarzą mi się z The

Sisters of Mercy (!) oraz "Warrior", ale

też heavy rockowe "Victims of the Future",

"Legacy of Rock" i "I Don't Wanna

Know". Nie zabrakło też całkiem udanej

balladki w postaci "Sunrise". Co więc

jest nie tak, że nie pozwala na wystawienie

wyższej oceny? Otóż chodzi o

same utwory, które pomimo tego, że odbiera

się je bardzo dobrze to jednak są

trochę zbyt siermiężne, a melodie i riffy

przewałkowane przez milion innych

kapel. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że

to heavy metal i nie ma miejsca na oryginalność

jednak w tym przypadku naprawdę

słyszałem już wcześniej te wszystkie

motywy tyle, że na innych płytach

innych zespołów. Jednak nie zmienia to

faktu, że lubię ten krążek i słucham go

bardzo często. Doskonale się nadaje jako

podkład do ćwiczeń, jazdy samochodem

czy innych codziennych czynności.

Tak więc jeśli lubicie nieskomplikowany,

prosty jak w mordę strzelił heavy

metal/rock i sracie na oryginalność to

pewno ta płytka przypadnie wam do gustu.

(4)

Maciej Osipiak

Angel Sword - Ripping the Heavens

2013 Self-Released

W heavy metalu nie zawsze ci, którzy

mają największe zaplecze oraz największe

środki, tworzą najlepszą muzykę.

Cała magia oraz moc cięższej muzyki

polega na tym, że może ją tworzyć każdy,

kto ma wizję, chęć, szczyptę talentu

i motywację. Nie zawsze są to najbardziej

znane i największe nazwy. Nieraz

zupełnie nieznany zespół udowadniał,

że w heavy metalu nie zagrano jeszcze

wszystkiego. Dlatego z dużym zainteresowaniem

podszedłem do debiutanckiej

epki fińskiego zespołu Angel Sword.

Pierwszy rzut oka na okładkę i już

wiem, że to nagranie nie może być złe.

Prosta, kiczowata kreska, którą nakreślono

wizję batalii u niebiańskich wrót,

cieszy oko, a dzierżący miecz i cekaem

anioł ze skrzyżowanymi pasami amunicji

na nagim torsie, który bryluje na

pierwszym planie, to już absolutny

szczyt heavy metalowej demolki. Okładka

przygotowuje nas bardzo dobrze na

to, co zastaniemy w środku - heavy metal

w zadziornym, rock'n'rollowym stylu

na modłę Tank, Black Axe oraz Motorhead.

Brudne gitary i bas, którym towarzyszy

zachrypnięty wokal. Na "Ripping

the Heavens" składają się cztery

treściwe kompozycje. Imprezowy klimat

towarzyszy nam przez całą długość tego

nagrania. Pierwszym utworem jest "Slave

to the Groove" rozpoczynający się leciutkim,

zwiewnym intro, by następnie w

nas uderzyć brudnym heavy metalowym

lewym sierpowym. Z motorheadowego

feelingu wybija się zadziwiająco melodyjny

i głośny refren. Elektryzujące gitary

idealnie współgrają ze zdartym wokalem

i idącymi mu w sukurs chórkami.

Następujący po nim "Bombs Over Heaven"

ma mocno tłumione riffy całkiem

mocno przypominające wczesne numery

Saxon. Choć jest to udany utwór, to

jest to najmniej porywająca kompozycja

na całym wydawnictwie. Nie można tego

natomiast powiedzieć o świdrującym

na wylot swoimi southern rockowymi

leadami "Gamble or Die". Ten wzbogacony

w liczne dysonansy utwór pędzi do

przodu, zostawiając za sobą przypalony

asfalt. Wokalista brzmi tutaj niczym

zarzynany na autostradzie dwusuwowy

silnik. Prosta, ale chwytliwa gra solowa

dopełnia pełnie heavy metalowej rozróby.

Ostatni utwór to trwający dwie i pół

minuty "Louder than God". Ta kompozycja

stanowi bardzo ciekawy twór,

gdyż spotyka się tutaj AC/DC z... Venom.

To w jaki sposób wybrzmiewa demoniczny

zakrzyk "so let this be heard /

we're ripping the heavens 'till justice is

served" w tym utworze od razu nasuwa

skojarzenia ze sławnym "lay down your

soul to the gods rock n roll" z "Black

Metal" Venom. Mimo krótkiego czasu

trwania utworu, udało się tam muzykom

włożyć parę fajnych przejść oraz

klimatyczną, choć niewyszukaną solóweczkę.

Produkcja "Ripping the Heavens"

brzmi bardzo fajnie. Wszystkie

instrumenty żyją i brzmią znakomicie.

Co prawda gitary mogłyby mieć trochę

więcej przesteru. Muszę przyznać, że Finowie

bardzo ciekawie zorganizowali

swoje pomysły na riffy oraz solówki.

Wszystko jest bardzo dobrze dobrane i

umiejętnie ze sobą połączone. Czasem

można odnieść wrażenie, że jest za mało

różnorodnie, zwłaszcza przy zwrotkach.

Jednak nie można narzekać na za małą

liczbę riffów, gdyż muzycy w swoje proste,

rock'n'rollowe kompozycje wstawili

bardzo dużo przejść i interesujących

przebitek. Dużym minusem jest w sumie

to, że zanim się człowiek obejrzy,

trafia na koniec tego nagrania. Naprawdę

można to było pociągnąć ciut dłużej,

bo dwanaście minut to naprawdę

wręcz skandalicznie mało. Punktując

dalej słabsze strony - dźwięk instrumentów

jest momentami za mało przestrzenny.

Tę pustkę jednak wypełnia

chropowaty wokal z zarżniętego alkoholem

gardła. Na podsumowanie - Angel

Sword to fajna, konkretna heavy

metalowa bardacha, sypiąca żwirem i

brudem na lewo i prawo. To czego zabrakło

na "Ripping the Heavens" to

przekręcenia gałki z gainem trochę

bardziej w prawo, trochę większej ilości

oryginalności oraz tego, że jednak dwanaście

minut to trochę za mało, by zadowolić

apetyt słuchacza. Z niecierpliwością

więc czekam na więcej. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Apocalyptica - Wagner Reloaded

2013 BMG

W drugiej połowie lat 90-tych czterech

wiolonczelistów debiutowało płytą z

coverami Metalliki. W kilka lat później

metalowych wiolonczelistów zostało

trzech, a do składu dołączył nawet perkusista.

Płyty studyjne z własnymi kompozycjami

miały nawet gościnne udziały

wokalistów i wokalistek. W sześć albumów

studyjnych później od czasu

pamiętnego trybutu dla Metalliki, Apocalyptica

wydaje niezwykłą koncertową

płytę poświęconą... Ryszardowi Wagnerowi.

22 maja 2013 roku minęła

dwusetna rocznica urodzin kompozytora,

a Gregor Seyffert choreograf i tancerz

poprosił Apocalyptikę aby towarzyszyli

mu podczas serii spektakli poświęconemu

dziewiętnastowiecznemu

twórcy operowemu. Nie miały to być

zagrane na nowo kompozycje niemieckiego

kompozytora, a raczej oparte na

jego dziełach reinterpretacje. Nie miały

to być jego utwory, a utwory na bazie

jego twórczości i życiu. Niezwykły koncept

został w niedługim czasie przerobiony

na płytę koncertową, zawierającą

zupełnie nową muzykę Apocaliptyki.

Znamienny jest też fakt, że koncert został

zarejestrowany w Lipsku, miejscu

urodzenia Ryszarda Wagnera. Toppinen

powiedział, że wzięli elementy z

życia i twórczości Wagnera i przearanżowali.

Tak naprawdę jednak jest to

zupełnie nowa muzyka inspirowana jedynie

Wagnerem. Chodziło bowiem o

stworzenie czegoś w rodzaju filmowego

soundtracku, w tym wypadku przeznaczonego

na scenę opery. Co więcej jest to

właściwie powrót do korzeni Finów,

czysto instrumentalna muzyka, w której

nie ma miejsca na wokal, stała się swoistym

hołdem dla fanów, przede wszystkim

tym starszym, którzy mieli za złe

Apocaliptyce, że w ich muzyce znalazło

się miejsce na liryki. Dodaje też, że

wielokrotnie byliśmy pytani czy zrobimy

kiedyś tego rodzaju projekt, ale po

raz pierwszy poczuliśmy, że jest to właściwy

moment. To było jak pisanie mu-

104

RECENZJE


zyki do filmu, który nigdy nie powstał.

Miałem listę pomysłów Gregora i fragmentów,

które musieliśmy zawrzeć.

Musiałem wziąć pod uwagę wszystkie

długie sceny i rozpisać to na muzykę,

która zawarłaby nie tylko ducha Wagnera,

ale i nasz styl. Musiałem wziąć

pod uwagę też ten aspekt, że będziemy

to wykonywać na żywo z orkiestrą, chórem

i ponad setką tancerzy. Projekt stał

się spektaklem opowiadającym o życiu i

dziele wybitnego kompozytora. Toppinen

krótko po realizacji tego projektu

zauważył także, że po siedemnastu latach

poczuł się wolny, mógł zrobić coś

nowego i niezwykle inspirującego. Uzyskaliśmy

świadomość, że możemy zrealizować

coś więcej niż tylko zwykły album.

"Misja niemożliwa" stała się "Misją

zakończoną", a my mamy nowy cel,

który być może uzyska odzwierciedlenie

w kolejnym albumie. Przyjrzyjmy się zatem,

czy też przysłuchajmy muzyce zawartej

na tym albumie. Otwiera ją "Signal",

mroczny jak gdyby burzowy ton,

a następnie niezwykle tajemnicze, równie

niepokojące rozwinięcie w znakomitym

"Genesis", które z kolei po burzy

oklasków przechodzi w "Fight Against

Monsters". Początkowy dość lekki, ale

marszowy fragment, rozwija się do ciężkiego

epickiego motywu, który dosłownie

wprawia w osłupienie. Wiolonczele

i perkusja brzmią tutaj nie tylko

spójnie, ale i groźnie, a kiedy dołącza do

nich orkiestra ma się dosłownie wrażenie

uczestniczenia w walce potężnych

demonów, potworów i ludzi, którzy

usiłują się przed nimi wyzwolić. Cudownie

to brzmi, ale jestem przekonany,

że spektakl musiał być jeszcze bardziej

niezwykły. Uspokojenie przychodzi

w początkowym fragmencie kolejnego

utworu "Stormy Wagner", wietrznej

i lirycznej warstwie muzycznej,

jak gdybyśmy unosili się nad polem

bitwy i wraz z Walkyriami oglądali to,

co zostało i nagle znów wchodzą szybsze,

marszowe, mroczne tony, epickie i

pompatyczne, ale w żaden sposób nie

przedobrzone. Gdzieś przemykają nawet

skojarzenia z przeróbkami utworów

Metalliki, ale nie jest to właściwe skojarzenie.

Wraz z trzaskiem piorunów,

które kończy utwór poprzedni i rozpoczyna

kolejny, poznajemy kolejnego

bohatera oper Wagnera, "Latającego

Holendra". Najpierw przepiękna introdukcja

orkiestry, a następnie potężne

uderzenie wiolonczel i perkusji. Fantastycznie

zostało ze sobą połączone

klasyczne elementy wagnerowskiej muzyki

z ciężkim metalowym feelingiem,

budowanym wszak jedynie za pomocą

perkusji i pociągnięć smyków po wiolonczelach!

Będąc już na pełnym morzu

przychodzi czas na uśpienie naszej czujności,

"Lullaby" czyli kołysanka skonfrontowana

z wcześniejszą dawką emocji

jest naprawdę czymś wielkim. Liryczny,

funeralny i przejmująco smutny

początek rozpisany na orkiestrę nie tylko

uspokaja, ale także daje do zrozumienia

jak kruche jest życie, zwłaszcza

w twórczości Wagnera. Gdzieś przemykają

skojarzenia z ostatnimi dokonaniami

Nightwish czy Tuomasa Holopainena

i nie są to z kolei skojarzenia zbyt

odległe. Jestem przekonany, że i tam

można zanelźć nawiązania do Wagnera

właśnie. Kapitalnie ten utwór przechodzi

w kolejny orkiestrowy, nieco bardziej

wesoły "Bubbles", w którym niemowlak

płaczący na końcu poprzedniego

dorasta na naszych oczach i cieszy się

na widok kolorowych bąbelków. Wiele

bym dał by zobaczyć to, jak zostało to

pokazane w ramach spektaklu. Intrygujący

jest początek kolejnego utworu,

który rozpoczyna fragment "IX Symfonii"

Beethovena. Powiecie, że to pewnie

przesłyszenia albo pomyłka Apocaliptyki,

nic bardziej mylnego. Mistrzem

Wagnera był właśnie Bethoveen

i słynął z interpretacji jego dzieł, a

ten utwór zatytułowany "Path of Life"

ma zdaje się pokazać właśnie to zamiłowanie

Wagnera do Bethoveena.

Przepiękne nawiązanie, które po kolejnej

burzy oklasków wraca do niepokojących,

mrocznych dźwięków. "Creation

Of Notes" prezentujący zapewne proces

twórczy Wagnera, który po spotkaniu

ze swoim mistrzem przystąpił do spisania

swojego kolejnego dzieła. Kolejny

raz fantastycznie zostały tutaj połączone

dźwięki klasycznej orkiestry z ciężkimi

wiolonczelami i świetnie uzupełniającą

całość perkusją. Po nim przechodzimy

w kolejną smutną i bardziej

liryczną kompozycję jaką jest "Running

Love". Zawierającą zapewne nawiązania

do "Tristana i Izoldy" jest tutaj czymś

w rodzaju ballady, pięknej i ujmująco

zaaranżowanej. Jest jak taniec dwojga

kochanków, których za niedługa chwilę

śmierć rozdzieli na zawsze i bezpowrotnie.

Zaraz po rozstaniu mamy kolejny

cud narodzin w "Birth Pain", liryczny i

smutny dotyczy jednak bardziej jeszcze

jednej refleksji nad życiem jednostki,

choć przychodzi na świat nowy człowiek,

bólem jest to, że będzie musiał

żyć, cierpieć tak samo jak cierpieli

ludzie przed nim. Zbliżając się do końca

tej niesamowitej konceptualnej płyty o

Wagnerze, czeka nas jeszcze podzielona

na dwie części suita "Ludwig".

Wpierw "Wonderland" o zdecydowanie

szybszym i ponownie mroczniejszym,

metalowym wydźwięku i fantastycznie

pokazująca kunszt Apocalyptiki. Następnie

"Requiem" które otwiera kończący

poprzedni utwór ulewa. Znów jest

lirycznie i smutno. Zakończenie podróży

tak Wagnera jak i wszystkich jego

herosów i heroin - ale to jeszcze nie jest

koniec. Niemal w tym samym miejscu,

gdzie kończy się "Requiem" rozpoczyna

się "Destruction", złożonej z przepięknej

deszczowej melodii wygrywanej na

fortepianie i smyczkowego podkładu.

Widowisko musiało być naprawdę niezwykłe

i zapewne dużo obszerniejsze

niż niemal godzinna płyta Finów. Luźno

powiązana z dziełami i życiem Wagnera

płyta jest niezwykła i rewelacyjnie

pokazująca nie tylko geniusz Wagnera,

ale także pokazująca niesamowitą

wszechstronność i talent Apocalyptiki.

Sądzę, że to nie tylko płyta dla

fanów tej grupy, ale także zdecydowanie

warta uwagi dla wielbicieli twórczości

niemieckiego kompozytora, muzyki klasycznej

i oper. Wagner na pewno jest

zadowolony, że jego muzyka wciąż inspiruje

i przypuszczam, że z dumą

uściskałby dłonie muzyków grupy Apocalyptica,

która jest w znakomitej formie

i jeszcze nie jednym nas zaskoczy.

(6)

Arakain - Adrenalinum

2014 Popron

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Czescy weterani ani myślą o odcinaniu

kuponów od świetlanej przeszłości, regularnie

wydając kolejne albumy studyjne,

nie zapominają też o materiałach

koncertowych. "Adrenalinum" to już

18 krążek z premierowym materiałem

tej praskiej grupy i jej fani na pewno nie

będą rozczarowani jego zawartością. Jiri

Urban i spółka potrafią bowiem w perfekcyjny

sposób łączyć thrash i speed z

bardziej klasycznym podejściem do

metalu i urokliwymi, wpadającymi w

ucho melodiami, szczególnie dobrze

sprawdzającymi się na koncertach. A

ponieważ na płytę trafiło aż 13 utworów,

to jest z czego wybierać i kilka perełek

można na "Adrenalinum" wyłowić.

Pierwsza to speed/powerowy cios w

postaci utworu "Adrenalin", po którym

grupa serwuje bardziej thrashowy, równie

dynamiczny "Malej vrah". Bardziej

przebojowe wcielenie grupy to melodyjny

rocker "Nic nerikam", lżej brzmiący

"V rade" i klimatyczna ballada "Vesmirny

korab", ale agresji i szybkości też

na tej płycie nie brakuje. Wokalista

Honza Toužimský momentami ociera

się wręcz o growling ("Mala a ztracena",

"Dalsi nic, co slychavam"), ostre riffy

królują w "Cernobily svet" czy "Rozsudek",

co podkreśla konkretna, uwypuklająca

atuty grupy produkcja. Co prawda

jak dla mnie zespół mógł sobie darować

utwór "Tisic krat", naszpikowany

nowocześnie brzmiącą elektroniką, niezbyt

pasującą do całości tego materiału,

ale widać muzycy mieli taki pomysł na

tę właśnie kompozycję - może to ich

ukłon w stronę młodszego pokolenia

słuchaczy? Wątpię, by zainteresowało

się ono w szerszym stopniu "Adrenalinum",

ale fani zespołu na pewno docenią

tę płytę, zresztą nie od dziś Arakain

cieszy się w ojczyźnie kultowym statusem.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Axel Rudi Pell - Into The Storm

2014 SPV

Axel Rudi Pell jaki jest, każdy widzi.

Może i częściej bliżej mu do solidnego

rzemieślnika niż natchnionego wirtuoza

- geniusza, ale momenty przebłysków

też mu się zdarzają. A w sytuacji, gdy

jego gitarowy mistrz Ritchie Blackmore

chyba już na dobre zapomniał o graniu

ciężkiego rocka, zaś Michael

Schenker czy Y. J. Malmsteen obniżyli

loty, to właśnie Pell broni honoru gitarowych

wymiataczy z klasycznym, hard

rockowym sznytem. Raz jest lepiej, raz

gorzej, ale niemiecki gitarzysta generalnie

trzyma poziom. Najnowszy jego

album "Into The Storm" jest całkiem

niezły, w czym również zasługa towarzyszącemu

soliście zespołu. Basista

Volker Krawczak gra z Pellem od czasów

grupy Steeler, zaś świetny wokalista

Johnny Gioeli i klawiszowiec Ferdy

Doernberg liczą swój staż w grupie od

1998r. Nowym nabytkiem jest tylko

perkusista, ale nie byle jaki, bowiem jest

nim sam Bobby Rondinelli, znany chociażby

z Black Sabbath czy Rainbow.

Nie wiem czy właśnie to zainspirowało

Pella, ale rozpędzony "Burning Chains"

to niemal utwór Rainbow z przełomu

lat 70-tych i 80-tych, zresztą w gitarowych

solówkach, chociażby w "Long

Way To Go" też nie brakuje nawiązań

do gry lidera Tęczy. Mamy też liczne

gitarowo-organowe dialogi ("Touching

Heaven", "Changing Times"), klimaty

bliższe heavy metalu lat 80-tych ("Tower

Of Lies") czy progresywny w formie,

wielowątkowy i epicki utwór tytułowy.

W pięknej balladzie "When Truth

Hurts" Pell po raz kolejny udowadnia,

że Blackmore ma w nim godnego następcę,

z kolei przeróbka "Hey Hey My

My" Neila Younga jest dość zaskakująca,

bo ten ostry, zadziorny i riffowy numer

w interpretacji Pella stał się piękną,

opartą na partii fortepianu balladą, z

targanym emocjami śpiewem wokalisty.

Ale nie tylko dla tego coveru warto sprawdzić

"Into The Storm". (5)

Battery - Armed with Rage

2014 Punishment 18

Wojciech Chamryk

Po okładce płyty i po logo zespołu od

razu można się domyślić z czym mamy

do czynienia na tym albumie. Będzie

agresywnie, szybko, siermiężnie i thrashowo

do bólu. Można rzec, że w istocie

tak jest, jednak nie jest to do końca

takie oczywiste. Najsampierw wita nas

niezmiernie kiczowata okładka, stylizowana

na typową, drugoligową thrashową

oprawę. Czego to na niej nie ma. Na

pierwszym planie mamy wielki młyn,

zawieruchę pełną mordobicia. wśród

postaci w nią zaangażowaną, oprócz

standardowych długowłosych kataniarzy,

pojawia się nawet postać ubrana jak

droogowie Alexa z "Mechanicznej Pomarańczy"

Stanleya Cubricka. Na dalszym

planie mamy piramidę Iluminatów,

latające rakiety oraz kominy fabryk,

z których wydobywają się czarne

wyziewy. Praca, która znalazła się na

okładce płyty to dzieło Andreia Bouzikova,

który bardzo umiejętnie naśladuje

styl Eda Repki. Właściwie jedyna

wskazówka mówiąca o tym, że nie jest

to praca Eda Repki, to brak jednej głównej

postaci na okładce - motyw, który

Repka stosuje w niemal każdej stworzonej

przez siebie pracy. Nie należy

przy tym zapominać, że sam Andrei jest

legendą nowofalowego thrashu. Jego

okładki znajdują się na płytach Municipal

Waste, Hellbringer, Hatchet,

Violator, Toxic Holocaust, Vektor i

wielu, wielu innych kapel. Przejdźmy do

zawartości krążka. W warstwie muzycznej

usłyszymy dużo brudnego, pierwotnego

thrash metalu. Podobieństwo

do bliźniaczych załóg Bio-Cancer i

amerykańskiego Eliminatora narzuca

się samo przez się. Po bliższym zapoznaniu

się z muzyką duńskiego Battery

można do inspiracji dorzucisz szczyptę

Rigor Mortis i Protector. Trzeba przyznać,

że wokale mogłyby być lepsze.

Wokalista zdziera sobie gardło i słychać,

że nie ma najlepszego wrzasku, jednak

wciąż daje radę w większości utworów.

W swych wyższych partiach wokal

brzmi nieco podobnie do zaśpiewów z

których znany był Stacy Andersen na

pierwszych płytach Hallows Eve,

brakuje jednak temu wszystkiemu kunsztu

i rysu wykańczającego. Z kreatywnością

kompozycji jest różnie. Z jednej

strony mamy całkiem nieźle dopracowane

utwory, z drugiej mamy na

przykład takie "Indirect Oppression",

które nie dość, że jest kwadratowe do

bólu, to jeszcze męczy w kółko te same

riffy. Można to było lepiej dopracować.

Samo brzmienie jest godne i autenty-

RECENZJE 105


cznie może się podobać. Bardzo fajny,

metaliczny bas oraz lekko garnkowaty

werbel. Do tego bardzo mięsiste i tłuste

gitary, których struny nie mają nawet

czasu, by odsapnąć. Kapela definitywnie

ma potencjał, a debiutancka płyta

zdecydowanie przypomina brzmieniem

i kompozycjami, stary zasuszony thrash

z rocznika 1985. Swobodnie można

rzec, że podstawy zostały już opanowane.

Teraz przychodzi czas na wypracowanie

tego "czegoś" w swoim brzmieniu,

co pozwoli na odróżnienie Battery od

tysięcznych zastępów podobnych kapel.

(4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Battleaxe - Heavy Metal Sanctuary

2014 SPV

Steamhammer niedawno wypuścił reedycję

genialnego debiutu Brytyjczyków.

Szkoda, co prawda, że kiczowata

okładka genialnego "Burn This Town"

została zastąpiona przez nowszą, ładniejszą

wersję, bo jednak mimo swej

brzydoty żywiłem do tej pierwszej szacunek

i pewną dozę nostalgii. Ta reedycja

jednak była przedsmakiem dania

głównego, czyli pierwszej od trzydziestu

lat płyty studyjnej Battleaxe. Ze składu,

który stworzył genialne rock'n'rollowe

"Burn This Town" i "Power from

the Universe" pozostali w zespole jedynie

basista Brian Smith oraz wokalista

Dave King. Już od samego początku,

w którym witają nas pierwsze wersy

tytułowego utworu, wiadomo, że nie

będzie lipy. Mocny, melodyjny, ostry

głos oznajmia przy akompaniamencie

epickich organów w tle: "Behold the rock of

ages! There stand the gates of steel! Where

destiny awaits us... Heavy Metal Sanctuary!".

Niesamowite jak przez te wszystkie

lata głos Dave'a Kinga się rozwinął. Na

pierwszych dwóch albumach Battleaxe

był niezły, jednak teraz przechodzi sam

siebie. Wokal w Battleaxe przypomina

teraz nieco klasyczny heavy metal z niemieckich

rejonów. Najlepiej to jak Dave

King brzmi na tym albumie można

określić poprzez naszkicowanie wypadkowej

połączenia Biffa Byforda z zadziornością

Udo Dirkschneidera. Nie

tylko wokale są tutaj zjawiskiem prawdziwej

manifestacji pieśni zagłady. Gitary

i perkusja to prawdziwie wchodzące

w krwioobieg metalowe narzędzia

terroru. Tak właśnie powinien brzmieć

heavy metal. Oprócz bardzo dobrej produkcji,

świetnego brzmienia, genialnej

pracy wszystkich instrumentów i doskonałych

wokali, ten album ma jeszcze

jedną zaletę. Myślę, że za tak dobrym

odbiorem utworów stoi fakt, ze mimo

prostych riffów i patentów, kompozycje

posiadają znakomite aranżacje. Jest w

nich miejsce na wspaniałe przejścia oraz

są w nie wstawione świetne patenty,

które różnią się od przewodnich riffów.

Dzięki temu utwory nie są ciasne i nie

sprawiają wrażenia prostych, a jednocześnie

są przestrzenne i niezwykle muzykalne.

Doświadczymy tu niezwykle

zadziornych i chropowatych gitar, skandujących

refrenów i stalowych rzek

płynnego ognia solówek. Album jest pełen

prawdziwych rock'n'rollowych imprezowych

hitów, które stanowią konkretną

siłę uderzeniową bezpardonowego

heavy metalu. Prawdziwie błyszczą

fajne, choć w większości dość proste,

lecz wciąż kunsztowne i pełne energii

melodyjne motywy i solówki. Melodie

dość często splatają się tutaj z miażdżącymi

riffami. Dźwięczny motyw w drugiej

połowie trwania "Shock and Awe"

jest smacznym kąskiem dla każdego,

który lubi urywający dupę metal starej

szkoły. "A Prelude to Battle / The Legions

Unite" jest świetnym hymnem z

wykrzyczanym refrenem i świetnym klimatem.

Pancerna pięść riffów już nie

pędzi na złamanie karku, jak w większości

utworów na płycie, lecz metodycznie

i stopniowo dobija pozostałych na

pobojowisku rannych. Bardzo udany

imprezowy NWOBHM i to zarówno

pod względem brzmienia produkcji jak i

samych kompozycji. Płyta jest pełna

energicznych przebojów, godnych każdego

heavy metalowego party. Jest to

jeden z najlepszych powrotów NWOB

HM z ostatnich lat, ustępujący jedynie

ostatniej płycie Satan, a i to nieznacznie.

Riffy są tak świetnie dobrane, że

spokojnie mogłyby się znaleźć w kompozycjach

z okresu najlepszych płyt

Cloven Hoof, Saxon, Tank i Iron

Maiden. Szybkie tempa i mocne riffy!

Pod tą skromną i prostą, lecz jednocześnie

wyrazistą okładką czai się prawdziwa

nawałnica brytyjskiego metalu,

gotowa spuścić niezłe lanie każdemu,

kogo napotka na swej drodze. (5,5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Blackbird - Of Heroes And Enemies

2014 Pure Rock

AC/DC wiecznie żywe, można śmiało

zakrzyknąć po wysłuchaniu debiutanckiego

albumu niemieckiej grupy Blackbird.

Praktycznie w każdym utworze

mamy bowiem patenty charakterystyczne

dla piewców hard rockowego boogie

i ciężkiego rock 'n' rolla, czasem tylko

doprawione rozwiązaniami kojarzącymi

się z inną legendą, tj. Rose Tattoo,

bądź nurtem nowego-starego retro

rocka i kapelami pokroju Airbourne.

Jest więc żywiołowo, dynamicznie, surowo

i ostro. Do tego śpiewający gitarzysta

Angus (sic!) Dersim wielce udatnie

naśladuje manierę nieodżałowanego

Bona Scotta, wycinając przy tym siarczyste

solówki. Najlepiej wypada to w

szybkim "Fire Your Guns", wolniejszym

"Not About You", rozpędzonym numerze

tytułowym, piekielnie chwytliwym

"Ride With The Rockers" oraz mrocznym

"Devil's Soul". Niestety nie

wszędzie jest tak różowo, bo mamy też

na tej płycie nijakie refreny ("Dusk Till

Dawn"), coś na kształt niezbyt udanej

ballady ("Deuce") oraz próbę stworzenia

mainstreamowego hitu, którego nie ratuje

nawet piękna "Bonowska" barwa

("Hero"). Jednak nawet pomimo tych

mankamentów "Of Heroes And Enemies"

zaciekawi zarówno zwolenników

ostrego, melodyjnego rocka jak i fanów

AC/DC. (4)

Bloodride - Bloodmachine

2014 Violent Journey

Wojciech Chamryk

Nazwa Bloodride obijała mi się parokrotnie

o oczy i uszy, ale moja wiedza

na temat tego zespołu kończyła się na

świadomości tego, że jest z Finlandii i

gra thrash. "Bloodmachine" to ich druga

płyta, a zarazem mój pierwszy raz z

ich muzyką. I jak na ten pierwszy raz

było bardzo ok. Potężny, agresywny

oldschoolowy thrash metal ubrany w

dzisiejsze brzmienie wali prosto w ryj,

łapie za kark i nie chce puścić. Słychać

tu sporo z Destruction, Sacrifice, trochę

Dark Angel czy starej Sepultury.

Do największych plusów można z pewnością

zaliczyć grę gitarzystów. Duet

Simo Partanen/ Teemu Vahakangas

masakruje nas naprawdę znakomitymi,

potężnymi riffami, a i sola też trzymają

poziom. Niektóre motywy wychodzące

spod ich paluchów wkręcają się bardzo

konkretnie w łeb. Basik też spełnia swoją

rolę dodając tej muzyce ciężkości i

będąc solidnym podkładem pod wiosła.

Natomiast mały minus dla wokalisty i

bębniarza. Nie zrozumcie mnie źle, obaj

są bardzo poprawni, ale niestety tylko

poprawni. Gdyby byli o poziom wyżej

to ten album mógłby mordować. Jyrki

Leskinen dysponuje potężnym i brutalnym

rykiem, ale śpiewa dość jednowymiarowo.

Podobnie perkusista Petteri

Lammassaari, który dobrze napędza

całą machinę, gra równo i mocno,

ale trochę zbyt jednostajnie. Przez to

czasem wkrada się uczucie lekkiego znużenia.

Więcej urozmaiceń w tych dwóch

punktach i byłoby doskonale. "Bloodmachine"

to dość równa płyta, ale mnie

wychłostały przede wszystkim "Taken

Over" z chóralnym refrenem, przy którym

nie sposób nie nakurwiać łbem oraz

potężny strzał w mordę w postaci "Massacre

my Icons". Gościnnie w ostatnim

na płycie "Fight the Fear" zaryczał Mika

Luttinen z niesławnej bandy zboczeńców

Impaled Nazarene. Trochę jestem

zły na Bloodride, bo słychać, że mają

ogromny potencjał, ale jakby troszkę

nie mogli go wykorzystać. Gdyby tak

było to piałbym z zachwytu, ale "Bloodmachine"

i tak mi się podoba jak cholera

i ciężko mi przestać jej słuchać.

Podobno debiut był lepszy, więc jestem

zmuszony, by go jak najszybciej zdobyć.

(4,8)

Brainstorm - Firesoul

2014 AFM

Maciej Osipiak

Kiedy w połowie lat 90-tych dał o sobie

znać boom na power metal, nagle powstało

wiele formacji, które chciały poszerzać

ten gatunek muzyczny. Do tego

licznego grona na pewno należy zaliczyć

niemiecką formację Brainstorm. Choć

powstała pod koniec lat 80-tych, to jednak

ich przygoda z power metalem na

dobre rozpoczęła się w 1997 roku. Można

rzec, że ta kapela nie wie co to zmęczenie,

nie wie co to złożenie broni i

poddanie się. Ma na swoim koncie dziesięć

albumów, w tym kilka, jakże udanych

wydawnictw, które ustawiły ten

zespół w drugiej, a może nawet i pierwszej

lidze, jeśli chodzi o power metal.

Stęskniłem się za mocniejszym uderzeniem,

a przede wszystkim, za graniem

melodyjnym i godnym zapamiętania.

Niestety ostatnie wydawnictwa Brainstorm

do takich nie należały. Czy nowy

album "Firesoul" to nadzieja na coś lepszego?

Może powrót do korzeni? Takie

myśli zrodziły się w momencie spojrzenia

na okładkę, która wygląda podobnie

do tej zdobiącej "Soul Temptation".

Materiał jednak nie tak łatwo jest porównać.

Jasne, Brainstorm nie zamierza

udawać kogoś kim nie jest, tak więc

słychać od samego początku, że trzyma

się swojego stylu. Jest to dalej power metal,

agresywny, melodyjny, nieco amerykański,

wciąż na solidnym poziomie.

"Firesoul" ma potencjał na bardzo dobry

album, ale nie został w pełni wykorzystany

- znajdziemy na nim soczyste i

drapieżne brzmienie, nie brakuje na

nim ostrych zagrywek Torstena i Milana,

ani mocnego uderzenia. Momentami

górę bierze toporność czy monotonność

i wtedy robi się nie ciekawie. Ozdobą

muzyki Brainstorm wciąż jest

wokalista Andy B. Franck, który ma

mocny i doniosły głos, a jego ukłony w

stronę Bruce'a Dickinsona można

uznać za zaletę. Pisząc o monotonności

miałem na myśli takie momenty jak

"Recall The Real", które działają na nie

korzyść Brainstorm. Słaby, nijaki

utwór, który jest tylko wypełniaczem.

Drugim takim zbędnym kawałkiem jest

"The Choosen". Rockowy "...and I Wonder"

też wydaje się na krążku zbyteczny.

Zastanawiacie się gdzie w tym potencjał?

Album poza tymi trzema utworami

ma całkiem udany materiał, zwłaszcza

jeśli ma się ochotę na agresywny, drapieżny

power metal, z lekkim nowoczesnym

feelingiem. Już otwieracz "Erased

By The Dark" wprawia słuchacza w

dobry nastrój i pozwala mieć nadzieje

na całkiem udany album. Troszkę brzmi

to jak skrzyżowanie Firewind i Nightmare,

ale przecież nie pierwszy raz

Brainstorm gra ciężej i drapieżniej. W

podobnej stylizacji utrzymany jest tytułowy

"Firesoul". Jednak zespół osiąga

szczyt swoich możliwości w rozpędzonym

"Shadowseeker" czy przebojowym

"Feed Me Lies". No i jest jeszcze znakomity

"What Grows Inside", który przenosi

nas do najlepszych lat Brainstorm

i można rzec, że to jest definicja stylu

niemieckiej formacji. Może "Firesoul"

nie jest najlepszym albumem w historii

Brainstorm, ale z pewnością znakomicie

oddaje stare czasy i pokazuje, że kapela

wie jeszcze jak grać mocny power

metal. Jest kilka niedociągnięć, słabych

momentów, ale i tak całościowo jest to

najlepszy krążek od czasów "Downburst",

a może i nawet właśnie "Soul

Temptation"? Bardzo udany album,

który pokazuje, że zespół jeszcze stać na

porządne wydawnictwa, które nie są

przekombinowane i nijakie, jak to miało

miejsce przy ostatnich produkcjach.

Warto sięgnąć po "Firesoul". (4,5)

Crystal Tears - Hellmade

2014 Massacre

Łukasz Frasek

Tradycji stało się zadość, bo po upływie

czterech lat grecki Crystal Tears wydał

nowy album zatytułowany "Hellmade".

Nie dość, że jest to trzeci album tej formacji,

która regularnie wydaje swoje

krążki co cztery lata, to jeszcze jest to

trzeci kontrakt płytowy podpisany z

trzecią już wytwórnią płytową. Również

po raz trzeci Crystal Tears zmienił wokalistę

i tym razem został nim Soren

Adamsen, który śpiewał w Artillery.

106

RECENZJE


Sporo tych zmian, ale właśnie to nic

nowego w przypadku Crystal Tears.

Sam album to także nic nowego, bowiem

zespół pozostaje wierny swojemu

stylowi. Słyszymy więc mieszankę

heavy/power metalu czyli tego, co

zespół już grał w 1997 roku. W tej materii

nie uświadczymy żadnych zmian,

ale to akurat chyba dobry znak. "Destination

Zero" choć brzmi znajomo, ma

swój urok, wpływa na to ciężki riff, mroczniejszy

klimat i przybrudzone brzmieni.

Już na samym wstępie dobrze

wypada Soren, ale to żadna nowość - to

doświadczony i zdolny wokalista, który

pasuje do takiego grania i do takiego tła.

Poprzednie albumy nie grzeszyły ciekawymi

kompozycjami, ale "Hellmade"

ma już czym się pochwalić. Kostes i

Mate stawiają na agresję, na mocne

brzmienie riffów, to też często ocierają

się nawet i o thrash metal. Słychać to w

"Skies Are Bleeding". Nie brakuje też na

albumie dobrych i godnych zapamiętania

melodii, a jedną z nich słychać w

"Out of Shadows", który brzmi jak

mieszanka Iron Maiden i Helloween z

okresu "Master of The Rings" czy "The

Dark Ride". Znalazło się też miejsce na

hard rockowe elementy, które się pojawiają

w "The Devil Inside". Za najlepszy

utwór można śmiało uznać rozpędzony

"Violent New Me", który jest udanym

miksem mrocznego power metalu i

thrash metalu. Zmiany dobrze wpłynęły

na Crystal Tears i może zespól powinien

zaniechać zmian, iść dalej do przodu

i nie tracić już więcej czasu na zmiany

personalne czy też szukanie nowej

wytwórni. Może czas wziąć się w garść i

iść za ciosem? Jest dobry, nowy start i

teraz nie pozostaje nic, tylko szybko zacząć

pracę nad kolejnym albumem. Może

nie wszystko wyszło idealnie, może

materiał nieco nierówny, może za mało

hitów, ale to i tak udany powrót greckiej

formacji po czterech latach. Oby następny

album pojawił się znacznie szybciej.

(3,9)

Dark Forest - The Awakening

2014 Cruz Del Sur

Łukasz Frasek

Dosyć ciężki orzech miał do zgryzienia

mózg tej angielskiej formacji, gitarzysta

Christian Horton. Przed nagraniem

"The Awakening" z Dark Forest odeszło

dwóch ważnych muzyków, a mianowicie

będący w składzie od samego

początku gitarzysta Jim Lees oraz

śpiewający na poprzednim krążku Will

Lowry-Scott. Na szczęście ich zmiennicy

wywiązali się ze swojego zadania doskonale,

dzięki czemu trzeci album formacji

jest zarazem jej najlepszym dziełem.

W muzyce Dark Forest zawsze

bazą był klasyczny heavy metal zagrany

na brytyjską modłę i z dużą dawką

melodii, ale dało też się wyczuć pewne

folkowe fascynacje. Nie inaczej jest i

tym razem, jednak "The Awakening"

jest jakby bardziej melancholijna i nostalgiczna

niż "Dawn of Infinity". Słychać

w tych dźwiękach jakąś tęsknotę i

czuć taki refleksyjny klimat. Doznania

te, poza pięknymi melodiami potęguje

również głos Josh'a Winnarda, który

śpiewa raczej wysoko i trochę chyba delikatniej

niż poprzednik, jednak bardzo

emocjonalnie, co doskonale pasuje do

tych utworów. Tę część płyty reprezentują

chociażby numer tytułowy, "Turning

of the Tide" i "Immortal Remains".

Nie brakuje tu też szybszych kawałków,

w których słychać wpływy "żelaznej

dziewicy", powalających znakomitą

pracą gitarowego duetu. Nowy nabytek

Dark Forest, Patrick Jenkins gra z

Hortonem również w folkowym Grene

Knyght dzięki czemu znają się doskonale

i słychać tę chemię między nimi.

Posłuchajcie takiego "Sacred Signs" i też

to poczujecie. Muszę przyznać, że pierwsze

kontakty z tym krążkiem były

średnio udane. Muzyka wlatywała do

głowy, ale po chwili stamtąd uciekała.

Jednak coś mnie w niej na tyle zaintrygowało,

że postanowiłem wysłuchać jej

w większym skupieniu i wtedy zaskoczyło.

Klimat tej muzyki wręcz mnie

oczarował. Niby jest to po prostu melodyjny

heavy metal, ale tak naprawdę

muzyka Dark Forest jest niesamowicie

głęboka, epicka i skłaniająca do refleksji.

Przyczyniają się do tego również

niebanalne, świetnie napisane teksty. Jestem

tą płytą zauroczony i mam nadzieje,

że wy też będziecie. (5,5)

Maciej Osipiak

Deficiency - The Prodigal Child

2013 - Fantai'zic

Francuzi coraz częściej usiłują odznaczyć

się na metalowym rynku muzycznym.

Ich kolejnym "produktem", jest

Deficiency, zespół młody, grający witalny

nowoczesny thrashyk. Spod ich

rąk właśnie wyszła druga płyta studyjna,

"The Prodigal Child" i tym razem

oferują nam aż 62 minuty energicznej

muzy. Jako pierwszy atakuje nas kawałek

tytułowy z rozbudowanym riffem

przewodnim. Cały efekt psuje jednak

nużący wokal, który staje się być dość

poważnym minusem tego wałka. Wokalista

sprawia wrażenie, jakby z całych sił

usiłował przypominać śpiewaka z Trivium.

Niestety, okazuje się to być niezbyt

udana próbą. Fascynację Trivium

śledzimy również w kolejnych utworach.

Szczęśliwie "Unfinished" prezentuje

się już nieco lepiej, nie tylko wokalnie.

Najlepszym punktem materiału jest

bez wątpienia "The Introspection of the

Omnipotent". Zaczyna się bardzo spokojnie,

tylko po to, by po chwili zacząć

nami pomiatać. Da się nawet usłyszeć w

nim troszkę akustycznej gitary. Reszta

albumu nieco już bardziej odchodzi od

dokonań Trivium, żeby przechylić się

bardziej w stronę Machine Head. Całość

kończy "The Curse of Hu's Hands",

czyli ośmiominutowa jazda z dość

rozbudowanym wstępem. Sumując, odbiór

albumu "The Prodigal Child"

psuje fakt, że każdy kawałek można porównać

do innego zespołu. Mało jest na

tej płycie samego Deficiency... (2)

Daria Dyrkacz

Demoriel - Soapfactory

2013 Self-Released

Biorąc pod uwagę fakt, iż panowie z Demoriel

są Niemcami, okładka, jak i tytuł

płyty, wydaje się trochę nie na miejscu.

Fakt ten od razu rzucił mi się w oczy

i usadowił z tyłu głowy, co nie pozwalało

mi w stu procentach cieszyć się muzyką.

Sama muzyka jednak zdaje się

rekompensować nam tę infantylność.

Od początku witamy się z dość ciekawymi

aranżacjami. Otwierający "Agitator"

wprowadza nas w bardzo ciemny klimat.

Typowy death metalowy wokal

przyjemnie współgra z thrashowymi riffami.

Niewątpliwie na plus działa wyjątkowo

dobre brzmienie gitary basowej,

co jest ostatnio rzadkością. Niestety, z

grubsza wszystkie kawałki brzmią podobnie

i napisane są na jedno kopyto. Z

potoku prawie nieróżniących się od

siebie utworów da się wyłapać "Napalm

Attack". Zabija nas swoimi miarowymi i

krótkimi seriami z podwójnej stopy i

nieco wojskowemu riffowi. Najdłuższy -

tytułowy kawałek - zapowiadał się bardzo

obiecująco dzięki swojej długiej instrumentalnej

partii, jednak szybko muzycy

powrócili do typowego grania i

nadszedł kres niespodzianek. Ogólnie

płyta nie jest zła, choć widoczny jest

mały spadek jakości, jakby koniec płyty

dogrywany był bardziej na siłę i po to,

by zapchać krążek. (3)

Daria Dyrkacz

Devil's Heaven - Heaven On Earth

2014 Helldiver

Devil's Heaven to szwedzki zespół grający

melodyjnego hard rocka z elementami

rocka progresywnego i ostrzejszego,

tradycyjnego heavy metalu. Może

sekstet z Malmö nie cieszy się jakąś

oszałamiającą popularnością, ale tworzą

go w większości starzy muzyczni wyjadacze,

znani ze współpracy, m.in. z

Karmakanic, Flower Kings, Majestic,

Time Requiem, Space Odyssey czy

Allen/ Lande. Przy takim bagażu doświadczeń

i umiejętnościach nie ma tu

więc mowy o przypadkowych dźwiękach

czy pójściu na łatwiznę. Devil's

Heaven trafia idealnie w gusta fanów

hard 'n' heavy czy tzw. AOR, przedstawiając

na "Heaven On Earth" zarówno

rozbudowane, wielowątkowe kompozycje,

aranżowane z progresywno-symfonicznym

rozmachem (instrumentalny

"Festung Europa", balladowy "Cold"),

jak i klasyczny hard rock, inspirowany

dokonaniami Deep Purple ("Touched

By An Angel") czy Led Zeppelin

("Wine Me"). Są też nawiązania do siarczystego

rock and rolla (monotonny

jako całość, zdecydowania przydługi

"Let It All Hang Out"), ale zdecydowanie

najlepiej wypadają na tej płycie ostre,

dynamiczne, stricte heavy metalowe

numery, jak mroczny "Mean Street

City", mocarny, archetypowy wręcz

"Day Of Doom" albo surowy, nawiązujący

do Judas Priest ostatnich lat

"Riders In The Sky". Warto posłuchać,

ale nad kupnem tego CD jednak bym

się zastanowił. (4)

Diamond Lane - Terrorizer

2014 Self-Released

Wojciech Chamryk

Ta amerykańska kapela z Los Angeles

pogrywa sobie od kilkunastu lat melodyjny,

archetypowy wręcz heavy metal,

od czasu do czasu wydając własnym

sumptem kolejne albumy. "Terrorizer"

jest trzecim z nich i mamy na jego przykładzie

możliwość dokonania dokładnej

analizy degrengolady, która dotknęła

przemysł muzyczny w tym kraju. Jest to

bowiem płyta ze wszech miar udana,

łącząca wszystko co najlepsze w klasycznym,

dość ostrym heavy metalu ("The

Enemy", "Cheating Death") i przebojowym

hard rocku ("Hopeless Romantic"),

nie uciekająca też, od w sumie typowych

dla amerykańskich zespołów,

źródeł inspiracji, jak blues rock ("Drift")

czy podszyty Gunsami rock 'n' roll

("Life To Lose"). Tymczasem wydawcy

jakoś nie wykazali zainteresowania, co

jednoznacznie świadczy o tym, że show

biz w USA sięgnął dna, mimo wciąż

ogromnej popularności takiego grania,

chociażby w rockowych stacjach radiowych.

Może nie do końca pasują stylistycznie

do większości utworów z "Terrorizer"

wycieczki w stronę mrocznych,

grunge'owych brzmień w stylu Alice In

Chains ("Slow Destruction", "Kiss The

Ring"), ale są one bardziej urozmaiceniem,

świadczącym o wszechstronnych

zainteresowaniach muzyków niż próbą

zrobienia kariery na popularnym niegdyś

stylu. Dlatego fani amerykańskiego

hard 'n' heavy mogą bez wahania sprawdzić

czy nawet zafundować sobie tę

płytę, bez większego ryzyka wejścia na

minę. (4,5)

Wojciech Chamryk

Dizastor - After You Die We Mosh

2014 Self-Released

No proszę, młody zespół z samego serca

thrash metalu, czyli z Bay Area. Dizastor

istnieje od 2012 roku i do tej pory

nagrał dwie epki i opisywany tutaj debiut.

Podejrzewam jednak, że nie podzielą

losu swoich słynniejszych i starszych

kolegów i stanie się czymś więcej niż

lokalnym zespolikiem im raczej nie

grozi. Ogólnie całość ma fajny koncertowo-alkoholowy

klimacik i podejrzewam,

że na żywca robi niezłe spustoszenie

wśród pijanych thrasherów. Połączenie

starego Exodus i S.O.D. w wykonaniu

Dizastor jednak nie powala. Oryginalności

słownie zero, brzmienie typo-

RECENZJE

107


wo garażowe, a do tego pomimo, że te

16 numerów trwa tylko 37 minut to już

po połowie zaczyna nużyć. Pojawiają się

czasem ciekawe riffy, wokalista brzmi

jak nieślubny syn Baloffa i Zetro, słychać

radość grania. Do tego mają też

jeden naprawdę znakomity numer w

postaci "Down and Out", który kojarzy

mi się ze starym Anthrax i takimi wałkami

jak "Medusa". Na pewno jeśli kiedyś

wrócę do tej płyty to tylko dla niego.

No i jeszcze te exodusowe chórki.

To są plusy. Jednak ogólna monotonia

całości i powtarzanie wciąż tych samych

patentów nie zachęca do ponownego

sięgnięcia po ten krążek. Podsumowując

jest to bardzo przeciętny materiał, który

pewnie sporo zyskuje na koncertach.

Tylko dla fanatyków łykających wszystko

co ma naklejkę "Thrash". Reszta

może sobie zdecydowanie odpuścić. (3)

Edge Of Thorns - Insomnia

2014 Killer Metal

Maciej Osipiak

Melodyjny power metal wciąż miewa się

dobrze, a Niemcy nadal jawią się jako

naturalne zagłębie takich zespołów.

Edge Of Thorns wpisuje się w ten nurt

z nawiązką, zaś trzecim w karierze albumem

"Insomnia" grupa powraca do

pełnej aktywności po kilkuletniej wydawniczej

przerwie. Słychać na tej płycie,

że grają doświadczeni muzycy, a skoro

zespół istnieje od 18 lat, można bez

cienia przesady mówić o nich jako o

weteranach europejskiej fali power metalu

z lat 90-tych ubiegłego wieku. Materiał

też prezentuje się całkiem efektownie,

bo niemiecki power metal charakteryzuje

się odpowiednimi proporcjami

melodii, ciężaru i dynamiki, zaś muzycy

Edge Of Thorns chętnie dodają do niego

inne elementy. Lubią na przykład ostry,

drapieżny speed metal ("Dark Side

Of The Line", "…Of Hearts That Burn"),

klasyczny hard rock też jest im bliski

(początek utworu tytułowego), a nazwa

grupy nie na darmo została zaczerpnięta

od jednego z albumów amerykańskich

mistrzów technicznego metalu -

Savatage ("The 7 Sins Of Arthur

McGregor"). Niestety muzycy czasem

za bardzo na siłę próbują tworzyć rozbudowane,

wielowątkowe kompozycje,

gdy pomysłów na 7-8 minut zdecydowanie

mają za mało ("A Caress Of

Souls"), nie zawsze sprawdzają się też

delikatniejsze bądź balladowe utwory

("…Is This The Way It Ends"), ale tak

udane, zakorzenione w tradycji europejskiego

metalu utwory jak "Walking Like

A Ghost" zdecydowanie równoważą te,

w sumie drobne, niedostatki. (4,5)

E-Force - The Curse…

2014 Mausoleum

Wojciech Chamryk

"Now let's Begin this perverse journey…"

ogłasza wers kończący intro. Zaiste

"The Curse…" jest podróżą na wskroś

perwersyjną. Mamy tutaj do czynienia z

trzecim albumem kapeli, którą założył

były wieloletni basista Voivod - Eric

Forrest. Dlatego nie należy się zdziwić,

gdy usłyszymy fragmenty, które spokojnie

mogłyby zostać nagrane na "Phobos"

czy "Negatron". Nie należy jednak

w E-Force szukać jednoznacznej kalki

muzyki Voivod. Na "The Curse…"

(gdyż na tę chwilę pod takim właśnie

tytułem ma zostać wydana ta płyta, a

nie, jak pierwotnie zakładano, pod "The

Curse of the Cunt") znajdują się jego

wpływy i owszem, jednak ich ilość jest

umiarkowana. Poza tym progresja i

technika to nie jedyne dodatki do muzyki

E-Force. Na przykład w "Perverse

Media" obok prostego thrashu w amerykańskim

wydaniu zostały dodane jakieś

dziwne metalcore'owe elementy. Po

co? Nie wiadomo, jednak burzy to strasznie

strukturę utworu. Reszta muzyki

na "The Curse…" skupia się na szczęście

jednak wokół innych klimatów. Podejście

Erica Forresta do thrash metalu

jest dość niejednoznaczne. Z jednej

strony riffy są proste, z drugiej muzyka

E-Force potrafi pokazać coś w miarę

świeżego, a także interesującego. Problem

stanowi jednak produkcja, dzięki

której brzmienie basu oraz gitar jest średnie

i niezbyt wyraziste. Nawet dobrze

brzmiący gardłowy krzyk Erica nie ratuje

brzmienia albumu. Szkoda, gdyż materiał

zawarty na "The Curse…" może

zainteresować niejednego fana niebanalnego

podejścia do metalu. (3,75)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Eldritch - Tasting The Tears

2014 Scarlet

Po bardzo niepoważnym "Gaia's Legacy"

panowie z Eldritch powrócili z

nowym materiałem. Powiem szczerze,

że bardzo długo zwlekałem z napisaniem

recenzji do "Tasting The Tears",

nie mogłem wyrzucić ze świadomości

ich koszmarku sprzed trzech lat. W

końcu się przełamałem… Uruchomiłem

odtwarzacz i… pozytywnie się zaskoczyłem.

"Inside You" zaczyna się spokojnymi,

gitarowymi akordami, które z

miejsca przeradzają się w chwytliwe

riffy. Sam kawałek brzmi potężnie i szybko

wpada w ucho (szczególnie refren).

Dobre wrażenie robi też utwór tytułowy

- polirytmiczne sekcje perkusyjne w

połączeniu z klawiszami przypominają

mi nieco twórczość zespołu Amaranthe.

Nieźle wypadają też balladowe wariacje

pokroju "Alone Again", czy melancholijnego

"Iris". Na płycie możemy

znaleźć też kilka metalowych petard, w

których szczególnie wyróżnia się "Love

From A Stone" oraz thrashowy "Something

Strong". Sporo tych pochwał się

nazbierało… Czyżby Eldritch wrócił na

właściwy tor? Zespół wydał kilka niezłych

albumów w trakcie swojej, długoletniej

działalności ("Portrait of the

Abyss Within", czy "El Nino"), a "Tasting

The Tears" można spokojnie zaliczyć

do tych bardziej udanych osiągnięć.

Płyta jest przyzwoicie nagrana,

ma kilka, fajnych momentów, a po

kilkakrotnym przesłuchaniu nie odrzuca

- to dobry znak! Największą wadą tego

wydawnictwa jest jego powtarzalność.

Grupa nie wnosi niczego nowego

zarówno do swojej dyskografii, jak i

power / progmetalowego światka. Włosi

zdecydowanie górują w tym nurcie, a

Eldritch, zamiast stworzyć coś osobliwego,

po raz kolejny stara się wpasować

w tę kiczowatą i nieco już oklepaną ramę.

Skoro DGM mogło, to czemu nie

inni? "Tasting The Tears" można nazwać

lekarstwem na traumę po "Gaia's

Legacy" - daję nam długotrwałą ulgę, ale

nie wymazuje tego co zdołaliśmy wcześniej

usłyszeć. Wystarczy odejść od

utartych schematów, trochę poeksperymentować

i stworzyć coś bardziej skutecznego.

(3.5)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Elvenking - The Pagan Manifesto

2014 AFM

Najnowsza płyta Włochów to niemal

dokładnie to, na co czekałam od ośmiu

lat, czyli od wydania świetnego "The

Winter Wake". Znany z łączenia folku

z heavy metalem Elvenking po wydaniu

swojego magnum opus zgubił dobry

trop. Wydanie "The Scythe" wiązało się

z zastosowaniem mniejszej roli skrzypiec,

wejściem w niemal melodeathowe

rejony, a "Red Silent Tides" prawie zupełnie

pożegnało pogańską tematykę

oraz skoczne folkowe melodie na rzecz

współczesnego hard rocka. Przedostatni

krążek, "Era" miejscami sięgał do elvenkingowej

tradycji (dość spojrzeć choćby

na okładkę), jednak prawdę powiedziawszy

nie spodziewałam się, że drobne

folkowo-pogańskie pomruki tej płyty

będą zapowiedzią tak pełnego powrotu

do korzeni. Kilka tygodni przez premierą

"The Pagan Manifesto" zespół - nomen

omen - zamanifestował nową-starą

drogę. Ostatecznie już mocniej eksponującego

ten powrót do korzeni tytułu

chyba nie dało się ułożyć. Zresztą kapitalnie

nastroje panujące na nowej płycie

oddaje także piękna okładka nawiązująca

do klimatu "The Winter Wake". Dodawszy

do tego jeszcze sesję zdjęciową,

gdzie twarze muzyków zdobią makijaże

rodem z początków Elveking, można

było poczuć, że zbliża się coś naprawdę

smakowitego. Ileż razy taki sztafaż

okazywał się jedynie ułudą, bo płyta

wydana po takich wizerunkowych zapowiedział

nie współgrała z nimi ni w ząb.

Szczęśliwie już pierwsze dźwięki płynące

z głośników po włączeniu "The Pagan

Manifesto" utwierdziły mnie w

przekonaniu, że "Elfikrólik" to jednak

uczciwy zespół, który stanął na wysokości

zadania i sprostał oczekiwaniom, jakie

sam rozdmuchał tuż przed premierą.

Najnowszy krążek Włochów nie cofa się

nawet do "The Winter Wake", na którym

folk współgrał z cięższym brzmieniem,

ale wręcz do pierwszych krążków

- "Heathenreel" i "Wyrd". Do tamtych

czasów przenoszą nas nie tylko utwory

w klasycznym dla Elvenking klimacie,

jak choćby "Elvenlegions", "The Druid

Ritual of Oak" czy "Witches Gather", ale

też dosłowne nawiązania. Jest nim pojawiający

się w "King of the Elves" motyw

z "White Willow" czy słowa w refrenie

"The Solitaire" nawiązujące do "Neverending

Nights". Co więcej cała płyta

podtrzymuje pogański klimat traktując

go raz poważnie (historia spalenia na

stosie Urbaina Grandiera), a raz zupełnie

żartobliwie, jak w rock'n'rollowym

wręcz "Pagan Revolution". Podobne

spektrum zespół rozpościera jeśli chodzi

o stylistykę przekazu. O ile poza dwoma

numerami - "Twilight of Magic" i "Black

Roses of the Wicked One" wszystkie w

mniejszym lub większym stopniu sięgają

do początków Elvenking, o tyle nie

są skomponowane w tej samej estetyce.

Na krążku pojawiają się epickie, długie

kompozycje - kawałek-manifest "King of

Elves" i kapitalny, mroczny numer o sabacie

czarownic "Witches Gather". Pojawiają

się także dynamiczne energetyki

nawiązujące do tradycji "Hobs and Feathers"

takie jak "Elvenlegions" czy "Pagan

Revolution". Pojawiają się także folkowe,

ale nie popadające w ludyczną tawernę,

opowiadające interesujące historie

numery w stylu "The Druid Ritual of

Oak" czy "Grandiers Funeral Pyre". Nie

mogło rzecz jasna zabraknąć także celtyckiej

ballady przenoszącej nas atmosferą

w zielone, magiczne puszcze. Zaskakujące

jest to, że zespół sięgnął aż

tak głęboko do swojej dyskografii. "The

Pagan Manifesto" mimo oczywistego

pomysłu na powrót do korzeni, nie jest

płytą, która mogłaby wyjść zaraz po

"The Winter Wake". Zespół nie cofnął

się do momentu, w którym tworzył kapitalne

heavymetalowe kawałki o konkretnych

riffach powiązane z folkowymi

aranżacjami i kompozycjami. Cofnął się

do momentu, w którym muzyka Elvenking

nie padła jeszcze ofiarą mocnego

metalowego przearanżowania, a szkoda,

bo właśnie ten styl, znany z "The Winter

Wake" był najbardziej trafiony i

mógł stać się wyznacznikiem zespołu.

Aż dziw, że Włosi porzucili te nastroje

tak radykalnie skręcając już na "The

Scythe". Można było gdybać, że "The

Pagan Manifesto" będzie takim pociągnięciem

stylu "The Winter Wake".

Wydawało się to całkiem logiczne.

Tymczasem jest to płyta wracająca do

pierwszych dwóch albumów, z domieszką

naleciałości, jakich Elvenking nabrał

w ciągu dalszej kariery. Zespól jest

obecnie w takim punkcie, że zupełnie

nie można wyobrazić sobie jego dalszej

drogi. Cofnie się jeszcze w czasie?

Wróci do rockowo-piosenkowego stylu

z "Red Silent Tides"? A może stworzy

kapitalny folk-metalowy album, bez

chęci udowadniania czegokolwiek. "The

Pagan Manifesto" troszkę taki jest -

"pokażmy, że wciąż jesteśmy folkowym,

pogańskim Elvenking". Czekam z niecierpliwością,

ale jednocześnie delektuję

się płytą, która naprawdę przywróciła

moją wiarę w ten zespół (4,5)

Evilnight - Stormhymns of Filth

2014 Hells Headbangers

Strati

Ależ potężna dawka oldschoolu. Tych

pięciu finów napierdala bezczelny czarny

speed metal z rockandrolowym drajwem

i chamskim przepitym wokalem.

Jest szybko, są dobre melodie i świdrujące

sola. Do tego teksty, których umysły

dzisiejszych metalowców wychowanych

na Arch Enemy nie będą w stanie

ogarnąć i mogą spowodować u nich

108

RECENZJE


stany lękowe i nie trzymanie moczu.

Takie tytuły jak "Turbofuck", "Leather

Bitch", "Napalm Rock" czy "Warbikers"

dają pewne rozeznanie w klimacie.

Każdy fanatyk noszący skóry, katany z

miliardem naszywek i pasy z nabojami

powinien zamawiać tę taśmę jak najszybciej.

Nie brak tu hiciorów z genialnym

"Lord of Darkstar" na czele czy wspomnianym

"Turbofuck", w którym pojawia

się cytat z "Reign in Blood". Tak naprawdę

to wszystko już było, ale przy takich

kapelach jak Evilnight nigdy nie

będę obiektywny. W dupie mam brak

oryginalności, techniczne niedociągnięcia

czy archaiczne brzmienie. To jest

Metal, a nie rurki z kremem. Wspieraj

lub umrzyj. (5)

Evilution - Race Of Hate

2014 Self-Released

Maciej Osipiak

Evilution to solowy projekt gitarzysty/

basisty Jacka Rybczyńskiego, zaś "Race

Of Hate" jest jego debiutanckim

wydawnictwem. Na zawartość tej EP-ki

składają się cztery utwory, utrzymane w

stylistyce technicznego, dość melodyjnego

thrash metalu. Z faktu, że Evilution

tworzy tylko jeden człowiek nie

ma co wyciągać wniosków co do jakości

tego materiału, ponieważ Rybczyński

zaprosił do współpracy kilku świetnych

muzyków i wokalistów. "Race Of Hate"

śpiewają więc Piotr "Pilot" Czaja (Bundeswehra)

i Sebastian Mazurkowski

(Bad Taste), partie perkusji zarejestrowali

Michał Łysejko (Access Denied,

Morowe) i Bartłomiej Zdybel, zaś solówkami

popisali się Zbigniew Langer i

Marcin Wysoczan (Darkmere). Efekt

współpracy w/w panów to kawał solidnego

i urozmaiconego thrashu w amerykańskim

stylu. Czasem bardziej melodyjnego,

kojarzącego się nie tylko z Bay

Area, ale też chociażby z dokonaniami

Annihilator ("Race Of Hate", instrumentalny

"Before The Battle"), ale nie

unikającego też brutalności (niemal blastowe

przyspieszenia w utworze tytułowym,

brutalny quasi growling w "The

Fear Is Rising"). Rzeczony utwór momentami

brzmi też dość nowocześnie, a

wieńczy dzieło urozmaicony aranżacyjnie

"Ultimate Destination". Wnioski?

Najwyższa pora na debiutancki album!

(5)

Exorcism - I am God

2014 Golden Core

Wojciech Chamryk

Na info o tym zespole i ich debiutanckim

krążku natknąłem się parokrotnie

w ciągu ostatnich miesięcy. Zapowiadało

się znakomicie, więc narobiłem sobie

dużego smaka. Exorcism to zespół złożony

z takich muzyków jak Csaba Zvekan

(Ravenlord, ex Killing Machine)

odpowiadający za wokal, teksty, melodie

i aranżacje, a nawet niektóre partie

gitar, Joe "Shredlord" Stump (Ravenlord,

HolyHell, Reign of Terror) grający

na gitarze, basista Lucio Manca

(Ravenlord, Solid Vision) oraz bębniarz

Garry King (m.in. Joe Lynn Turner). "I

am God" to prawie 50 minut znakomitego

heavy/doom metalu opartego na

dokonaniach legendarnego kwartetu z

Birmingham. Co najlepsze nie jest to

inspiracja tylko jednym okresem Black

Sabbath np. z czasów Dio bądź Ozyy'

ego, ale nimi oboma plus płyty z Martinem.

Do tego domieszka pewnych

oryginalnych patentów tworzy niezwykle

smakowitą i skuteczną miksturę.

Ogromnym atutem jest brzmienie, za

które odpowiada sam Csaba, doskonale

uwypuklające każdy instrument i

dźwięk. Wszyscy muzycy to klasa sama

w sobie. Riffy wygrywane przez Stumpa

są niemalże hipnotyzujące, a facet

gra z niesamowitym wyczuciem. Tę pewną

trasowość muzyki potęguje też pulsujący,

wyraźny bas. Garry King również

nie ogranicza się do zwykłego nabijania

rytmu, ale stara się jak najbardziej

urozmaicić swoje partie. No i na koniec

Csaba, którego wokale to mistrzostwo

świata. Moc, technika i pasja to jego

wyznaczniki. Album ma mroczną i zarazem

wciągającą atmosferę. "I am God"

słucha się z ogromną przyjemnością, a z

każdym kolejnym odsłuchem czuję się

co raz bardziej uzależniony. Większość

utworów utrzymana jest w średnich lub

nawet wolnych tempach choć zdarzają

się wyjątki tj. ostatni na płycie "Zero G".

Moim osobistym faworytem jest

"Exorcism", ale pozostałe numery są równie

potężne. Ta muzyka posiada

ogromną głębię dzięki czemu jak już raz

się w nią wpadnie to później nie ma ratunku.

Światowej klasy muzycy nagrali

światowej klasy album, który mam

ogromną nadzieję, że nie przejdzie bez

echa. (5,4)

Factor Hate - The Watcher

2013 Self-Released

Maciej Osipiak

Tym razem debiutanci, choć sądząc po

zdjęciu zdecydowanie nie pierwszej

młodości, z Francji. Factor Hate powstał

w 2011 roku i na razie jako instrumentalny

kwartet szlifował materiał. Na

początku 2012 roku do składu dołączył

wokalista Titi Wild i Factor Hate zaczął

funkcjonować jako pełnoprawny

zespół. "The Watcher" to debiutancka

EPka zawierająca cztery heavy metalowe

utwory oparte na klasykach takich

jak Judas Priest czy Accept. Sami muzycy

w notce promocyjnej wymieniają

też Alice Coopera i faktycznie chwilami

można pewne podobieństwa wychwycić.

Od razu mówię, że tym materiałem

chłopaki nie tylko świata, ale też

nawet Francji na pewno nie podbiją. Tu

nie chodzi o to, że te kawałki są chujowe,

bo wcale takie nie są. Są tylko poprawne,

a to za mało. Słucha się tego

miło, nie ma się wrażenia marnowania

czasu, ale już za chwilę o tym krążku zapominamy.

Po za tym w tych utworach,

pomimo fajnych refrenów czy solówek

jest za mało urozmaicenia. Riffy są do

bólu przewidywalne, a do tego brakuje

im mocy. Ogólnie jak na pierwszy materiał

mający zaznaczyć obecność Factor

Hate na scenie to jest ok. Niestety przy

dzisiejszej konkurencji może to nie

wystarczyć. Aczkolwiek słucha się tego

przyjemnie. (3,5)

Maciej Osipiak

Fallen Order - The Age of Kings

2014 Self-Released

Fallen Order pochodzą z Nowej Zelandii,

powstali w 2005 roku i mają na koncie

zaledwie jedno demo i tę debiutancką

EPkę. Zespół gra tradycyjny heavy

metal oparty na podwójnych gitarowych

pasażach w stylu Iron Maiden lub

Judas Priest z domieszką power metalu

w klimacie Iced Earth. No i właśnie

Fallen Order można nazwać nowozelandzką

odpowiedzią na ekipę Jona

Schaffera. Podobieństw jest sporo począwszy

na klasycznym riffowaniu, poprzez

epicką atmosferę, a na wokaliście

Hamish'u Murray'u skończywszy. Jego

sposób śpiewania i czasem barwa głosu

przywodzi na myśl Barlowa, a momentami

mam nawet dalekie skojarzenia z

Ville Laihialą (Sentenced). W każdym

razie gość jest chyba najjaśniejszym

punktem zespołu. Śpiewa najczęściej niskim

i głębokim głosem, ale jak trzeba

potrafi też zaskoczyć falsetem. Kolejnym

plusem jest bardzo dobre, dynamiczne,

selektywne i świeże brzmienie,

dzięki któremu możemy w pełni delektować

się muzyką. Na płycie znajduje

się pięć numerów z czego najlepsze są

pierwszy "Stand Together" i ostatni,

najdłuższy "The Age of Kings", który jak

dla mnie jest małym majstersztykiem.

Reszta utworów jest dobra, ale nie powala

tak jak te dwa wymienione. Na

płycie panuje ciemnawa, podniosła

atmosfera, która dodaje jeszcze większego

smaczku tym kompozycjom. Słychać,

że zespół potrafi komponować i

posiada do tego wystarczające umiejętności

techniczne. Pierwszy, bardzo udany

krok już zrobili, teraz pozostaje tylko

czekać na pełną płytę. Jeśli jeszcze bardziej

rozwiną swój styl i utrzymają poziom

numeru tytułowego to będzie bardzo

srogo. Ja już zacieram łapy, a na razie

wracam do słuchania "The Age of

Kings". (5)

Maciej Osipiak

Flotsam and Jetsam - No Place For

Disgrace

2014 Metal Blade

Jakie jeszcze klasyczne albumy, które są

fenomenalne przez to, że są takie jakie

są, zostaną jeszcze nagrane ponownie w

przyszłości? "Number of the Beast"?

"Kill'em All"? "Show No Mercy"?

"Crimson Glory"? Nie widzę za bardzo

sensu w tego typu zabiegach - po co brać

swój najbardziej klasyczny i uwielbiany

przez fanów album, i nagrać go od nowa

po latach? Technologia się przecież aż

tak nie zmieniła, a oryginalne wydawnictwa

posiadają często to, czego ich

nowsze klony nie posiadają - analogowe

brzmienie, większą energię zrodzoną z

młodzieńczego zapału i lepszą formę

oraz kondycję samych muzyków. To naprawdę

słychać. Bolesne jest słuchanie

tego, jak zostały zgwałcone partie wokalne.

Wiadomo, że Eric nie jest już

tym samym wokalistą co był kiedyś, jednak

czy jest sens w pokazywaniu jak

bardzo odstaje od tego, co prezentował

swoimi umiejętnościami 26 lat temu?

W oryginalnym "Dreams of Death" mieliśmy

piękną wysoką nutę na zakończenie

dwugłosowej partii wokalnej. Tutaj

jej nie uświadczymy, zamiast tego

dostaliśmy miałkie zawycie rodem z

filmu przyrodniczego o konających gazelach.

Straszną różnicę słychać przy "I

Live You Die" (większa niż przy innych

utworach, znaczy). Różnicę na niekorzyść

nowszej wersji naturalnie. Wokal

na niej brzmi jak wyrwany z dupy, nie

pasujący zupełnie do kompozycji, a gitary

brzmią co najmniej dziwnie. Goryczy

dopełnia zwolnione tempo i fatalne

chórki. Przez to wszystko się tutaj nie

trzyma kupy i wygląda strasznie kaleko

w porównaniu z oryginałem. Choć produkcja

jest czystsza, to nie jest do końca

czytelniejsza. Gitary są co prawda lepiej

słyszalne, przez co słychać jak bardzo

zwolnione riffy obsysają na tym albumie,

ale gitara basowa została brutalnie

wepchnięta w tył miksu, w taki sposób,

że bardzo rzadko ją słychać. Jednak lepsza

słyszalność gitar nie zawsze jest

regułą. W niektórych motywach gitary

zostały przyciszone, przez co całą czytelność

i czystość diabły wzięły i szlag

trafił. Stopa brzmi jak uderzanie plastikowym

widelcem w metalowy rant

werbla. Przy pojedynczych uderzeniach

to nie brzmi jeszcze tragicznie, jednak w

partiach z podwójną stopą wybija się to

straszliwie. Ten album najlepiej zaorać i

kupić oryginalne wydawnictwo z 1988

roku. Naprawdę. Ponieważ jest to album,

który został nagrany od początku,

w którym praktycznie nic nie zostało

zmienione w kompozycjach (a nawet

odjęto jak pokazuje początek do "The

Jones") oceny nie będzie, bo żadna cyfra

nie wyrazi ogromu marności jaka

została tu popełniona. Właściwie użycie

określenia "marność" jest wyświadczeniem

temu albumowi nie lada honoru i

zaszczytu. Jaki jest cel nagrywania od

nowa wolniejszych wersji starszych

kawałków? Już nawet ich akustyczne

wersje miałyby więcej sensu. Co Flotsam

& Jetsam chciał pokazać na tym

albumie? Co chcieli udowodnić? Przecież

to brzmi tragicznie! Kto jest grupą

docelową dla tego albumu? Dla kogo

jest przeznaczona ta płyta? To wydawnictwo

właściwie nie powinno się zdarzyć.

Nie zostało zaprezentowane na

nim nic nowego. Chyba, że czymś nowym

i ekscytującym nazwiemy koślawe

odegranie starszych kompozycji. Całe

szczęście, że podobny los nie spotkał

"Doomsday For The Deceiver"! (-)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Forever Storm - Tragedy

2013 EBM

Myśląc - serbski zespół metalowy - przeważnie

nic nam nie przychodzi na myśl.

Niedługo może się to zmienić za sprawą

power metalowego Forever Storm,

który brzmi obiecująco. Choć zespół powstał

już osiem lat temu, to na wyżyny

swych możliwości wspina się powoli, ale

sukcesywnie. Premierę swojego drugiego

albumu długogrającego ma już za sobą i

RECENZJE

109


może pochwalić się nam dwunastokawałkowym

materiałem. Zaraz po intrze

zaczyna się godzinna melodyjna

jatka z ostrymi choć chwytliwymi elementami.

W tytułowym utworze mamy

nawet lekki skłon w kierunki thrash metalu.

Pomimo skłonności do agresywności

na płycie nie zabrakło kojącej

ballady w postaci "Carry On The Flame",

która płynie z pomocą gitary akustycznej

i pięknego kobiecego śpiewu.

Kawałek jest niczym cisza przed burzą,

bowiem zaraz po nim uderza nas energiczna

petarda "Paradox". Godnym napomknięcia

jest również "Heath Comes

Alive", który jest najbardziej agresywny

na płycie z domieszką ostrego riffu i

hipnotyzującego wokalu. Najnowsza

płyta Forever Storm może być nie lada

gratką dla fanów Firewind! (3)

Freedom Call - Beyound

2014 SPV

Daria Dyrkacz

Jestem pełen podziwu dla Freedom

Call. Mimo odejścia Dana Zimmermanna,

mimo negatywnych opinii na

temat "Land Of The Crimson Dawn" i

krytyki pewnej grupy słuchaczy wyzywających

ich od "tych grających pedalski

metal dla dzieci", Freedom Call ma

się wciąż dobrze i wciąż wydaje kolejne

płyty. Najnowszym ich dziełem jest

"Beyond". Czy tym razem udało się

zadowolić fanów Freedom Call, którzy

od lat wyczekują powrotu do starego

stylu? Powiem tak, płyta może nie jest

aż tak szybka jak "Eternity", który uważam

za ich największe osiągnięcie, ale

na pewno "Beyond" to najlepszy album

od czasów właśnie "Eternity". To bardzo

mocne słowa, które mogą co nie których

przerazić i przynieść zwątpienie,

czy autor recenzji wie co pisze. Od lat

Freedom Call walczy z problemem

stworzenia nie tyle albumu utrzymanego

w ich stylu, co stworzenia równego,

energicznego i przebojowego materiału,

który "zapchany" będzie przebojami.

W takim radosnym power metalu

bez dobrych melodii i chwytliwych

refrenów ciężko zrobić cokolwiek, dlatego

ostatnie wydawnictwa nie zadowala

w pełni, ale... Na pewno powiew świeżości

w zespole wniósł perkusista Ramy

Ali znany choćby z Iron Mask. Jest on

pewny siebie, gra dynamicznie i z werwą.

Płyta jest równa, urozmaicona, zaskakująca,

energiczna i przede wszystkim

przebojowa. Nie bez powodu

wybrano na pierwszy numer "Union Of

The Strong". To rasowy otwieracz w

stylu Freedom Call. Szybki, melodyjny

i oddaje to co najlepsze w tym gatunku:

jedni usłyszą w nim coś z Helloween

inni coś z Gamma Ray. Jednak nie to

jest najważniejsze. Liczy się mocne uderzenia

na starcie i dobra promocja albumu.

Z takim utworem można wielu słuchaczy

zachęcić do sięgnięcia po "Beyond".

Co ciekawe, tym razem Freedom

Call nagrał album, który zawiera

czternaście utworów dających godzinę

materiału. Nie martwcie się, niemiecki

band nie wdał się w zbędne wydłużanie

motywów, czy też powielanie tych samych

patentów. Ci, którzy lubią "Land

Of the Light" z pewnością przekonają się

do takiego hitu jak "Knights Of Taragon".

Trzeba przyznać, że Freedom Call

od lat nie stworzył tak znakomitego kawałka,

który tak zachwyca pozytywną

energią. Fani power metalu i Gamma

Ray ucieszą takie dźwięki, jak "Heart

Of Warrior" czy "Edge Of The Ocean".

"Come on Home" też wpisuje się w ten

standard. Właśnie to jest Freedom Call

taki jaki znam i lubię: radosny, zaskakujący,

chwytliwy, przebojowy, idealny

utwór na koncert. Najdłuższym utworem

jest "Beyond" i tutaj Chris Bay

pokazuje, że nie jest takim złym wokalistą,

wie jak nadać kompozycji emocji,

klimatu i urozmaicenia. Sam kawałek

opatrzony został w ciekawy motyw i

melodię - jak widać wciąż można

stworzyć kompozycje power metalowe

w starym stylu. Na płycie nie brakuje

też elementów wyjętych z "Dimensions"

i właśnie taki nieco mroczniejszy

"Among The Shadows" brzmi jak zagubiony

kawałek z tamtego albumu. Miło

usłyszeć, że zespół urozmaica swój materiał

i to w takim stylu. Kolejny przebój,

który zachęca do wspólnej zabawy z

Freedom Call. "Journey Into Wonderland"

jest dobrą kompozycją, aczkolwiek

zespół nieco przedobrzył z radosnym

klimatem. Ciekawie brzmi "Rhytm

Of Life", w którym przejawiają się motywy

Manowar i nieco muzyki disco lat

80-tych - to mieszanka intrygująca, ale

oczywiście na plus. Najsłabszym utworem

na płycie jest "Dance Off The Devil",

jego motyw potrafi nieco zaburzyć

stan psychiczny i nerwowy słuchacza.

Końcówka płyty jest godna uwagi,

pojawia się w niej energiczny "Paladin",

przebojowy "Follow Your Heart" czy

chwytliwy i nieco hard rockowy "Beyond

Eternity". Oczywiście wszystkie trzy

utwory to rasowe kawałki Freedom

Call, tak więc fani na pewno się ucieszą.

Nie tak łatwo zaciekawić słuchacza

przez godzinę materiału, a jednak Freedom

Call wybrnął z tego zadania i pokazał,

że można nagrać urozmaicony i

przebojowy materiał, który wciąga w wir

radosnego świata Freedom Call. Co

ciekawe udowodnił fanom, że stać ich

na płytę, która nasuwa na myśl pierwsze

płyty, że Freedom Call to kapela power

metalowa, a nie tylko obiekt kpin słuchaczy.

Dobra robota! Czekam na więcej.

(5)

Gang - Inject The Venom

2014 Emanes Metal

Łukasz Frasek

Francuzi pogrywają metal od ćwierć

wieku, tak więc w ich przypadku można

już chyba mówić o ogromnej miłości do

takiej muzyki, co dobitnie podkreślają

na "Inject The Venom". Momentami

jest naprawdę ostro, wręcz thrashowo

(rozpędzony opener "Primal Reign",

zróżnicowany "Man Of Sorrow"), ale

Gang to generalnie zespół klasycznie

metalowy. Rzekłbym nawet, że bardzo

klasyczny, nawet oldschoolowy, bo większość

numerów z tej płyty brzmi tak,

jakby została zarejestrowana w pierwszej

połowie lat 80-tych. Wyróżniają

się wśród nich szybki, zwarty i bardzo

dynamiczny "The King Became A God",

miarowy, kroczący rocker "All Of The

Damned" z niższymi, agresywnymi wokalami

oraz kojarzący się z najlepszymi

latami Dio, zakończony klawiszową kodą,

"All The Foll Around". Fascynację

latami 80-tymi. zespół manifestuje też

sprawnie zagranym coverem " If Heaven

Is Hell" Tokyo Blade. Co prawda nie za

bardzo rozumiem, dlaczego śpiewa w

nim obecny wokalista Tokyo Blade,

Nick Ruhnow, skoro utwór pochodzi z

debiutanckiej płyty Anglików z 1983r.,

ale nie ma to większego znaczenia, bo

wszystko brzmi w tej przeróbce zawodowo.

Gorzej jest gdzie indziej, bo zbyt

często razi syntetyczne, niedopracowane

brzmienie perkusji ("Dying World"),

problemem zespołu są też dłuższe

kompozycje - z założenia chyba epickie

i wielowątkowe, ale zbyt rozwleczone i

nijakie ("Edge Of Time"). Gdyby na "Inject

The Venom" było 8-10 numerów

takich jak trwający niewiele ponad trzy

minuty, ostry "Chaos For Glory", na pewno

wystawiłbym wyższą ocenę, a tak

to i owo warto jeszcze dopracować bądź

poprawić. (4)

Wojciech Chamryk

Grand Magus - Triumph and Power

2014 Nuclear Blast

Klasyczny heavy metal ma się ostatnio

dobrze i nie mamy prawa narzekać na

ogólną kondycję albumów z tego nurtu.

Droga heavy metalu jest solidna i prosta,

a kolejny album studyjny szwedzkiego

Grand Magus jest solidną podwaliną

jej następnego odcinka. Płyta

brzmi godnie i prezentuje bardzo udany

materiał. Pierwszy utwór zaczyna się

niezwykle klimatycznie, delikatnym deszczykiem,

odgłosem odległego burzowego

nieba i tętentem końskich kopyt.

Odgłosy przechodzą równomiernie w

melancholijny, stonowany gitarowy motyw

zagrany na akustyku. Po chwili na

muzyczną scenę wjeżdżają basowe chóry.

To wszystko po kilku taktach przeradza

się w epicką kompozycję, która

przyprawia o dreszcze i stawia wszystkie

włoski na ciele w pozycji pionowej. "On

Hooves of Gold" narzuca klimat na całą

resztę albumu. Jest niezwykle epicko,

wzniośle i w pełni blasku chwały i majestatu.

Jedynym mankamentem "On

Hooves of Gold", którego nie posiada

żaden inny utwór, są wokale. JB śpiewa

naprawdę świetnie i starannie na tym

albumie, jednak w utworze wybranym

na otwieracz jego wokale nie komponują

się zbyt dobrze z resztą utworu.

Takie jest pierwsze wrażenie, gdyż przy

kolejnych odtworzeniach tego utworu,

wokale już się tak nie gryzą z resztą instrumentów.

Album ma bardzo silny

wydźwięk i bardzo umiejętnie spawa ze

sobą rejony epickie, doomowe, klasyczne

heavy metalowe, a nawet stonerowe.

To wydawnictwo jest bardzo różne

od wszystkiego, co do tej pory stworzył

Grand Magus, jednak nadal trzyma

bardzo wysoką klasę. Niezmiernie

ciekawym dodatkiem jest szerokie zastosowanie

głębokich i mocnych basowych

chórów. Dzięki temu najnowszy

Grand Magus brzmi jak wypadkowa

Warlord, Bathory, Reverend Bizarre i

właśnie… Grand Magus. Tak epickiego

refrenu jaki jest w fenomenalnym tytułowym

numerze, pozazdrościć mogą

wszystkie inne kapele obracające się w

tej tematyce. Grand Magus gra mocno,

silnie i zalewając słuchacza kobiercem

stalowych ostrzy. Mocno za serce

chwycił mnie "Steel Versus Steel", który

mimo kiczowatego tytułu jest świetnym

klasycznym heavy metalowym numerem.

Warstwa liryczna jest wyśmienita i

we wspaniały sposób opisuje jedną z

barwniejszych postaci fantasy, a mianowicie

Elryka z Melnibone z powieści

Michaela Moorcocka. Teksty zawsze

były mocną stroną Grand Magus i w

przypadku "Triumph and Power" nie

jest inaczej. Wspaniałe liryki dotykające

tematycznie nie tylko literatury, ale

także sił przyrody, motywu walki oraz

kultury i wierzeń nordyckich. To wszystko

idealnie współgra z warstwa muzyczną

w której oprócz standardowego zestawu

gitara-bas-perkusja nie zabrakło

także motywów zagranych na folklorystycznych

instrumentach ze Skandynawii

i innych. Dzięki temu wszystkiemu

Grand Magus dostarcza nam bardzo

ciekawą i bardzo zróżnicowaną płytę,

która łączy ze sobą wiele stylów i równie

wiele wpływów. Nie jest już tak doomowo

jak kiedyś, jednak nadal jest wyśmienicie

i bez sprzeniewierzenia dawnych

ideałów. (5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Green Death - The Deathening

2013 Confuse & Offend

Z czym fanom metalu może kojarzyć się

Iowa? Oczywiście, że ze Slipknotem.

Nowym towarem tamtejszej sceny jest

Green Death, który jednak z samym

Slipknotem, oprócz miejsca pochodzenia,

nie ma nic wspólnego. Zespół składający

z się z młodych i gniewnych

przedstawicieli nurtu z pogranicza

thrash i heavy, może pochwalić się debiutanckim

albumem. Już sama okładka

podpowiada nam, że będziemy mieć do

czynienia z czystym oldschoolem, za to

czternastokawałkowy materiał świadczy

o thrashowej energii i niepohamowanej

agresji, ale i też melancholii drzemiącej

w muzykach, której dają całkowity

upust. Z początku zaskakuje nas przydługawe

intro ale już za chwile tempo

przyspiesza. Dopiero przy "Skeleton

Man" zespół się hamuje, muszę przyznać

z całkiem ciekawym riffem. Sam

kawałek jest czysto heavy metalowy.

Niestety potem płyta trochę się rozkracza.

Następuje długi i monotonny

"The Devil's Man/Bathed in Black",

który po prostu nudzi. Zaraz po nim

dowala mocny i szybki "S.T.B" i takie

zmiany tempa utrzymują się do końca

albumu: na przemian, ze monotonnego

do szybkiego kawałka. Jest jednak mocny

punkt w tej części materiału. Mianowicie

"Creature Feature" będący ukłonem

w stronę dobrego starego thrash

metalu. Kawałek jest bardzo chwytliwy

i myślę, że spokojnie sprawdziłby się na

koncertach. Sama płyta jednak stoi na

110

RECENZJE


dość niskim poziomie. Wchodzi do

głowy słuchaczowi równie szybko jak

wychodzi i niestety bardzo często nudzi.

Pozostaje nam mieć nadzieje, że ich

następny album będzie lepszy. (1,5)

Gun Barrel - Damage Dancer

2014 Massacre

Daria Dyrkacz

Doczekaliśmy się w końcu siódmego albumu

niemieckiego Gun Barrel. Lata

upływają, a ta formacja od 1998 roku

pokazuje, że można sukcesywnie połączyć

heavy metal, power metal i hard

rock w jedną formułę, która znakomicie

oddaje niemiecką solidność i wyrafinowanie.

Siódmy album zatytułowany

"Damage Dancer" właściwie nie wnosi

niczego nowego do twórczości Gun

Barrel. Jest to dalej to co znamy w przypadku

tego bandu. Ale czy ktoś spodziewał

się czegoś innego? Już pierwsze

dźwięki wprowadzają nas w znany nam

świat Gun Barrel. Ostry riff przesiąknięty

AC/DC czy Krokus, a wszystko

utrzymane w niemieckim klimacie a`la

Accept. Znakomicie ten styl odzwierciedla

tytułowy kawałek "Damage Dancer".

To samo dostajemy w "Bashing Thru",

ale tutaj słychać luz i dobrą atmosferę

jaka panuje w zespole. Wszystko brzmi

dobrze, ale czegoś ostatecznie brakuje.

Wokalista Patrick oszczędza się, a

przecież stać go na więcej - najlepiej

zostaje to uchwycone w power metalowym

"Building The Monster". Na krążku

dominują hard rockowe, niestety nudne

patenty takie jak te w "Judgment Day" i

"Passion Rules". Innym słabymi punktami

tego wydawnictwa jest brak ciekawych

hitów oraz brak chwytliwych melodii,

a przecież bez tego ani rusz w

przypadku takiego grania. Gdy jednak

gitarzyści stawiają na ciężar i agresję,

wtedy tak naprawdę pojawiają się najciekawsze

utwory. Wystarczy wymienić

"Back Alley Ruler", który wydaje się być

wzorowany na Rainbow. "Damage

Dancer" to solidny krążek, ale brakuje

czegoś co by sprawiło, że chciałoby się

pamiętać o tej płycie. Nie ma jednak na

niej takich hitów i melodii, które odmieniłyby

los tego krążka. Ot, solidny

album zasłużonej formacji, która wie jak

grać, choć w swojej karierze mają już

ciekawsze albumy. (3,5)

Gus G - I Am The Fire

2014 Century Media

Łukasz Frasek

Greckiego gitarzystę Gusa G. zapewne

najbardziej kojarzycie z grupy Firewind.

Zapewne niezbyt korzystne recenzje

dwóch ostatnich płyt macierzystej

formacji oraz wakat na stanowisku

wokalisty, skłoniły go do spróbowania

swoich sił w nowym projekcie sygnowanym

własnym nazwiskiem. Solowy

album Gusa to tak naprawdę kolejny

album Firewind, tym razem z dużą ilością

gości i niestety nie wróży to najlepiej,

nawet jeśli okładka jest zgoła zachęcająca...

Nie jest to także pierwszy,

debiutancki solowy krążek tego gitarzysty,

jak krzykliwie określa się go w

internecie i reklamach, gdyż w 2001

roku czyli krótko przed pierwszym pełnym

albumem studyjnym Firewind

"Beetween Heaven And Hell" wydał

album zatytułowany "Guitar Master"

będący krążkiem instrumentalnym.

Drugi solowy, kojarzący się nieco tytułem

z deklaracją Smauga wypowiadaną

głosem Benedicta Cumberbatcha pod

koniec drugiego Jacksonowskiego

"Hobbita". Na dwanaście kompozycji

tylko dwie są w pełni instrumentalne, a

reszta została zrealizowana z licznymi

gośćmi przy mikrofonie. Wystarczy

choćby wymienić takie nazwiska jak

Tom Englund, Michael Starr czy Mats

Levén. Ten ostatni, kojarzony głównie

z Candlemass, do którego wrócił

dwa lata temu, zaśpiewał w czterech numerach

i szczerze mówiąc wielka szkoda,

że Gus G. nie dał mu zaśpiewać na

całej płycie. Duże zróżnicowanie głosów

niestety odbija się tutaj mocno na jakości

i sprawia wrażenie niespójności zawartego

an albumie materiału. Pierwszy

utwór jest naprawdę obiecujący. "My

Will Be Done" jest ciężki, melodyjny i

ma w sobie wiele z dawnego Firewind.

Świetnie sprawdza się też wokal Levéna

i oczywiście praca gitary Gusa, który

pokazuje swoje umiejętności shredingu i

które choć są już wszystkim doskonale

znane, tu znów brzmią świeżo. Fantastycznie

wypada też numer drugi, "Blame

It On Me". Ponownie z Levénem,

ale przywodzący na myśl Megadeth z

początku lat 90-tych. Po nim następuje

utwór tytułowy, w którym zaśpiewał

Blake Allison, udzielający się w zespole

Devour the Day. Ten kawałek także

jest melodyjny i dość ciężki, ale maniera

Allisona zdaje się do niego nie pasować,

zbliża się tutaj cała kompozycja i kształt

do muzyki takiego Bullet For My Valentine.

Instrumentalny "Vengeance" to

z kolei bardzo przyjemny, ale mało odkrywczy,

pędzący numer, w którym na

basie gościnnie wystąpił David Ellefson,

który naturalnie odcisnął na tym

utworze Megadethowe piętno, a Gus

również postarał się by takie skojarzenia

się w naszych głowach pojawiły. Kolejnym

jest "Long Way Down" z wokalistką

Alexią Rodriguez. Niestety nie jest to

dobry utwór, wokal Rodriguez jest

nieciekawy i kiepsko prezentuje się na

muzycznym tle, które nie wiedzieć czemu

ma za bardzo wysuniętą do przodu

perkusję, która brzmi jakby była puszczona

z syntezatora, a nie nagrana przez

żywego człowieka. Szósty "Just Can't

Let Go" również nie rusza tak jak dwa

pierwsze i ewentualnie wcześniejszy instrumental.

Wokal Jacoba Buntona

brzmi słodko, jakby udawał Chrisa

Cornella, a lekkie tło muzyczne jest

równie nieudane, nawet jeśli zawiera

ciekawe ostrzejsze wstawki, doskonale

znane już z podobnego grania. Poza

tym dwie ballady pod rząd, to nie najlepsze

rozwiązanie. Drugi instrumentalny

utwór (i niestety ostatni) ponownie

jest szybki, pędzący i rozbudowany.

Progresywny szlif zawdzięcza basie

Billa Sheehana. Pod dwóch słabych

numerach przynajmniej jest znów czego

posłuchać i odetchnąć pełną piersią,

nawet jeśli w przypadku Gusa i podobnych

artystów jest to powtarzanie ciągle

tych samych zagrywek i linii melodycznych.

Numer ósmy ponownie należy

do Levéna. To także udany kawałek,

ciężki i pochodowy, a zarazem bardzo

melodyjny i wpadający w ucho, a w

dodatku utrzymany w dość klasycznym

stylu. W kolejnym z kolei słyszymy

Starra, wokalistę popularnej glam metalowej

grupy Steel Panther. Zresztą

"Redemption" nawet został w takiej stylistyce

rozpisany, najpierw akustyczna

zmyłka, a potem typowa glamowa jazda.

To dobry utwór, ale także tutaj nie

odkrywa się prochu. Rozczarowaniem

jest znów kolejny lżejszy numer, "Summer

Days" z wokalem Jeffa Scotta

Soto. Tekst tego utworu to jest po prostu

żenada, która w nadmiernej ilości i

po nasty w podobnej stylistyce nie

wzbudza już nawet śmiechu. Swobodnie

mógł być to kolejny instrumental,

a tak wyszedł niestety niestrawny potworek.

W przedostatnim, zatytułowanym

"Dreamkeeper" wokalnie udziela się

Englund. Niestety także ten utwór jest

słaby i nawet nie dlatego, że jest kolejną

balladą, ale choćby dlatego, że Gus skopiował

tutaj samego siebie. Płytę zamyka,

czwarty i ostatni z Levénem, a mianowicie

"End of the Line". Równie udany

co trzy poprzednie z tym wokalistą,

ponownie lżejszy, ale przynajmniej dość

ciekawie poprowadzony. Tak jak w

przypadku dwóch poprzednich albumów

Firewind, "Days of Defiance" i

"Few Against Many" pomysłów starczyło

na zaledwie kilkanaście minut. Na

dwanaście utworów, cztery, może sześć

nadaje się do słuchania, a to niestety za

mało żeby powiedzieć, że jest to dobry

album. Bo to album mocno przeciętny,

odtwórczy i nie pokazujący absolutnie

nic nowego w grze Gusa. Może gdyby

Levén zaśpiewał też w reszcie numerów,

podciągnęłoby to ocenę wyżej, tak

się niestety nie stało. Kryzys twórczy

tego gitarzysty jest niestety bardzo

widoczny i przydałby mu się kilkuletni

urlop na zebranie pomysłów, zarówno

do projektów solowych jak i do kolejnej

płyty Firewind z jeszcze nie ogłoszonym

następcą Apolla Papathanasio.

Gus G. bowiem ogniem był, kiedy zaczynał

swoją przygodę z Firewind, teraz

jest zaledwie dymkiem, który pożaru i

rewolucji nie wznieci. Ocena: (3,6)

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Hammercult - Steelcrusher

2014 SPV

Jeżeli popularność wzrasta tak szybko,

jak w wypadku tego zespołu, to wiedz,

że coś się dzieje. Panowie z Izraelskiego

Hammercult jednak zdają się na to nie

zwracać przesadnej uwagi i do reszty

skupiają się na własnej pracy. Mają na

swoim koncie już demko i jednego longplaya,

a za sobą parę dobrych tras koncertowych

u boku takich gigantów jak

Napalm Death czy Sepultura, ale

Izraelczycy nie zamierzają odpoczywać.

Wydany w tym roku album "Steelcrusher"

jak sama nazwa bezbłędnie wskazuje

- kruszy stal. Motywem przewodnim

płyty bezapelacyjnie jest czysta

agresja, szaleńcze tempo i wściekłość.

Album zaczyna się klimatycznym intrem

"Hymn to Steel" aby przejść od

razu w chwytliwy i wpadający w ucho -

głównie za sprawą refrenu - kawałek tytułowy.

Dalej chłopaki przędą równie

dobrze jak na początku. W sumie większość

kawałków jest na jednym poziomie

i nawet trochę zlewają się w jedną

całość, co ma swoje plusy jak i minusy.

Fascynującym kawałkiem jest "Satanic

Lust", który przyciąga uwagę swoim

kontrowersyjnym tekstem dotyczącym

groupies. Warty zaznaczenia jest również

"We are the People" gdzie solówkę

zagrał sam Andreas Kisser z Sepultury!

Płyta jako całokształt jest na wysokim

poziomie i sukces izraelskiego

Hammercult, moim zdaniem, jest tylko

i wyłącznie kwestią czasu. (4,5)

Harlott - Origin

2014 Punishment 18

Daria Dyrkacz

Przedstawiciele sceny thrash metalowej

z Australii zawsze grali swoją muzykę w

sposób szybki, agresywny i bezkompromisowy.

Stąd nie zdziwiłem się, gdy zostałem

przywitany brutalnymi tremolo,

dużo liczbą kopytek, podwójną stopa i

wszędobylskim werblem. Debiutancki

album Harlott jest szybką dawką thrash

metalowej zabawy i łomotu. Ta impreza

została okraszona całkiem umiejętnymi

przejściami, co jest o tyle ważne, że bez

dobrego połączenia, dwa dobre riffy nie

będą ze sobą współgrały. Szczęśliwie dla

Harlott, ta kwestia została dobrze dopracowana

w ich utworach. Solówki są

bardzo wyraźne i głośne. I bardzo

dobrze, bo jest co pokazywać. Leady są

skomponowane bardzo agresywnie, jednak

zdarzają się bardziej melodyjne

fragmenty, jak w "Export Life", które jednak

bardzo dobrze pasują do reszty riffów

kompozycji i do struktury kawałków.

Podczas masteringu ścieżek wokalnych

użyto podobnych rozwiązań, co

przy nagrywaniu głosu Petrozzy na

"Enemy of God" i "Hordes of Chaos".

Harlott idzie tą samą ścieżką, nie

pozwalając, by produkcyjne niedoróbki

odbiły się na jakości ich muzyki. Z

drugiej strony można powiedzieć, że

polerowanie dźwięku pozbawiło debiut

Australijczyków wszelkiej chropowatości

i "old-schoolowości". To jednak dotyczy

zwykle tylko brzmienia, gdyż same

kompozycje są do szpiku kości thrash

metalowe. Daleko jednak załodze z

Melbourne do pionierskiego Hobbs'

Angel of Death. Bardzo rzadko zdarza

się muzyce Harlott zwalniać. Na

krótkim i ultraszybkim "Ballistic" wokalista

tak szybko naparza swe wersy, że

aż trudno nadążyć za tekstem i za tym

co się w ogóle dzieje w utworze. Zdarzają

się także wpływy, które ewidentnie

są zaczerpnięte z nowocześniejszych

odmian thrashu. W "Heirophobia" można

natrafić na takie elementy. Jednak

główną wadą albumu, która ciąży wielce

na jego ocenie, to jego monotonność.

Riffy są pyszne, przejścia są fajne, tempo

jest zawrotne, a jednak… a jednak

jest to wszystko także na wskroś monotonne.

Bardzo trudno jest znaleźć charakterystyczne

momenty na tej wyścigowej

trasie. Wokalista bardzo rzadko

zmienia swą manierę śpiewania, opierając

się raptem na kilku dźwiękach. Perkusista

wszędzie gdzie tylko może wrzuca

podwójna stopę. Podano nam apetycznie

wyglądającą pieczeń, która jednak

nie jest do końca ugotowana. Nie przekreśla

to jednak całkowicie tej płyty.

Należy jednak pamiętać, że to wyda-

RECENZJE 111


wnictwo nie jest z tych, które wszystko

mają zagrane na jedno kopyto, a mimo

to są świetne. Niedoświadczonym maniakom

thrashu na pewno płyta przypadnie

do gustu, a i myślę, że tym starszym

stażem mimo wszystko także może podpasować.

(4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hatred - Burning Wrath

2012 Doomentia

Kapel z taką nazwą trochę jest, jednak

przedmiotem tej recenzji jest dzieło

włoskiej załogi, która łoi siarczysty i

surowy thrash metal. Czego się można

spodziewać? Ciekawych linii basu i dobrego,

mocnego grzmocenia w bębny.

Przy okazji warto wspomnieć, że w beczce

miodu musi się znaleźć przysłowiowa

łyżka dziegciu - wokale w gruncie

rzeczy są dość słabe i powtarzające się.

Wręcz uporczywie trzymają się jednego

tonu. Jednak w surowiźnie i furii agresji

serwowanej nam przez Hatred niepotrzebne

są melodyjne zaśpiewy - tu się

liczy brutalna siła, prędkość i konkretny

łomot. Muzyka to urzeczywistnienie

mokrych snów, każdego fana brutalnego

i szybkiego thrashu. Obecne są pewne

death metalowe naleciałości przez to

muzyka staje się jeszcze bardziej cięższa

i bezlitosna. Utwory są konkretne i

niezbyt wyszukane. Długość ich trwania

oscyluje w okolicy trzech i pół minut.

Solówki są krótkie, ale równocześnie

sprecyzowane i skondensowane. Brzmią

dokładnie tak, jak solówki death/

thrashowej kapeli powinny brzmieć. Jest

ich zresztą bardzo mało, gdyż raptem

cztery utwory mają gitarowe solo gdzieś

upchnięte w swych bebechach. Ciekawostką

jest fakt, że w sumie nie ma sensu

wymieniać tutaj lepszych kawałków.

Głównie dlatego, że wszystkie są naprawdę

dobre, a także dlatego, że w gruncie

rzeczy wszystkie brzmią w miarę podobnie.

Powinien to być zarzut i niewybaczalna

wada tego wydawnictwa, lecz

tymczasem… jest wręcz na odwrót. Całość

albumu stanowi jedność - czarny

monolit ku chwale krwawych bogów.

Czas spędzony z "Burning Wrath" to

brutalne pół godziny, w którym nie uświadczymy

monotonii, a na pewno nie

zostaniemy zanudzeni. Ta muzyka sama

wchodzi do głowy, odwala rozpierduchę

godną zamieszek w Kijowie i

wychodzi, by po chwili powrócić i powtórzyć

tę samą czynność parokrotnie.

Na wznowieniu do dziesięciu utworów,

które wcześniej pojawiły się na oryginalnym

tłoczeniu, został dodany cover

Deathrow "Spider Attack". Bardzo ciekawy

album wydała nam Doomentia

Records z sąsiednich ziem czeskich. Ta

płyta to przykład na to, że nawet przy

braku oryginalności można tworzyć

kreatywną i przejmującą muzykę. Nawet

jeżeli utwory brzmią mniej więcej

podobnie, to i tak paradoksalnie można

uniknąć monotonności i usypiania słuchacza.

Coś takiego też trzeba umieć

osiągnąć. (4,9)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hatriot - Dawn of the New Centurion

2014 Massacre

Patrząc z zewnątrz na Hatriot nie sposób

nie odnieść wrażenia, że Steve

"Zethro" Souza zapatrzył się trochę na

Roba Dukesa i jego Generation Kill.

Tyle podobnych elementów łączy te

kapele - gardłowy Exodus (w przypadku

Hatriot mamy do czynienia naturalnie

z byłym wokalistą), stylistyka okołopatriotyczna,

tematyka utworów

oparta na wojnie, przemocy i nienawiści,

a to wszystko w duchu Neo-Bay

Area. Przejdźmy jednak do rzeczy.

Hatriot powstał w 2010 roku z inicjatywy

wieloletniego znakomitego wokalisty

Exodus Steve'a "Zethro Souzy",

który śpiewał między innymi na świetnym

"Tempo of the Damned", "Impact

is Imminent" i "Fabulous Disaster".

Oprócz niego skład uzupełnia

dwóch jego synów - Cody i Nick Souza

oraz gitarzyści Justin Cole i Kosta

Varvatakis. Kapela zadebiutowała w

2013 roku albumem "Heroes of

Origin", a teraz prezentuje nam swój

drugi album zatytułowany "Dawn of

the New Centurion". Zaczynając przygodę

z tym albumem wita nas fraza,

którą Charlton Heston używał na koniec

swych wystąpień podczas zjazdów

Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego

Ameryki, organizacji, która

działa na rzecz ochrony drugiej poprawki

do konstytucji USA, gwarantującej

obywatelom Stanów Zjednoczonych

prawo do noszenia broni. Cały utwór

jest społeczno-aktywistycznym peanem

ochrony praw obywateli USA, zwłaszcza

wspomnianego zapisu w konstytucji.

W tym utworze Zethro dość jasno

wyraża swoje poglądy oraz agresywnie

podtrzymuje i afirmuje istnienie obecnego

stanu rzeczy. Tematyka pozostałych

wałków na płycie obraca się wokół

spraw związanych z przemocą i wojną,

więc należy się przygotować na duże

ilości politycznych i społecznych wywodów

w tekstach. Jest też dużo utworów,

które skupiają się na dramatycznej sytuacji

na świecie i społecznych niesprawiedliwościach

- "Silence in the House of

the Lord", "World's Funeral", "Superkillafragsadisticactsaresoatrocious"

(tak, to

jest tytuł utworu. Czyżby miała to być

thrash metalowe nawiązanie do Mary

Poppins?). Zwłaszcza ten ostatni mnie

rozbroił swym zakończeniem, w którym

aż do wyciszenia utworu Zethro skanduje

"Free Pussy Riot!". Jądro muzyki Hatriot

jest do szpiku przesiąknięte amerykańskim

thrashem. Odważne zagrywki

i mordercza rzeźnia riffów. Aż ciśnie

się na usta stwierdzenie, że tak właśnie

powinien brzmieć Exodus. Głos Souzy

to ryk głodnej bestii! Aż strach pomyśleć

co by było, gdyby połączyć go

znowu z genialnymi gitarowymi riffami

Gary'ego Holta! Właściwie to tylko

brak tej charakterystycznej nuty w riffach

odróżnia drugą płytę Hatriot od

perfekcji "Tempo of the Damned". Nie

oznacza to bynajmniej, że riffy na

"Dawn of the New Centurion" ustępują

im poziomem. Nie ma co tu się

bawić w takie porównania, po prostu

słychać między nimi subtelną różnicę.

Same partie gitarowe - rytmiczne i solowe

- są dopracowane w sposób fenomenalny,

przez co bardzo przyjemnie

słucha się materiału z "dwójki" Hatriot.

Nie mogę jednak zrozumieć jak na tak

dobrym albumie można było spieprzyć

tak niby prozaiczną rzecz jaką są chóry.

One są tragiczne. Zwłaszcza w "Honor

the Rise and Fall", gdzie przeklejona fraza

"Impaled them!" jest skopiowana parędziesiąt

razy. Straszliwie to burzy harmonie

i klimat utwory, gdy się tak ciągle

trzeba wsłuchiwać w marny zaśpiew

wklejony o kilka tuzinów razy za dużo.

Tak samo nieumiejętnie zostały zaprezentowane

przebitki w kilku innych

utworach. Nie dość, że pasują do całości

jak rower do autostrady, to jeszcze ich

brzmienie w ogóle nie wpasowuje się do

utworu. Chóry w miarę dobrze prezentują

się właściwie wyłącznie na "World's

Funeral", gdzie praktycznie to one

dominują w partiach wokalnych w tej

kompozycji. Sam utwór bardzo mocno

przypomina aranżacyjnie i strukturalnie

dokonania Torture Squad przypruszone

Exodusem. Skojarzenia z Exodus

będą nam towarzyszyły przy niemalże

każdym utworze, jednak jak już wspomniałem,

to nie jest tak, że Hatriot aspiruje

do bycia bezmyślną kalką poprzedniej

kapeli Souzy. Zethro tutaj tworzy

wspaniałą konkurencję dla legendy kalifornijskiego

thrashu. Nazwa kapeli bardzo

ładnie łączy słowa "hate" i "patriot"

tworząc bardzo specyficzny twór

słowny. Nienawiści rzeczywiście jest

sporo, w końcu to Zethro i jego agresywny

wokal, który został tutaj zespolony

razem z thrash metalowymi riffami.

Trudno oczekiwać po tej płycie łagodnych

dźwięków i głaskania kucyków po

grzywach. Ten album to solidna robota

przeżarta kwasem i niechęcią do otaczającej

nas rzeczywistości. Exodus z

Robem Dukesem chyba nigdy nie osiągnie

tego poziomu, który aktualnie prezentuje

Steve Souza razem z synami.

(5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hazy Hamlet - Full Throttle

2013 Arthorium

W 2009 roku usłyszałem debiut brazylijskiego

Hazy Hamlet zatytułowany

"Forging Metal". Nie powiem, żeby to

wydawnictwo rozwaliło mnie na atomy

i spowodowało nocne zmazy, ale był to

na tyle dobry krążek, że jakoś wrył mi

się w pamięć. Tym co kojarzyłem z tym

zespołem była niewątpliwa fascynacja

siermiężnym teutońskim true heavy

metalem i mocny gardłowy, momentami

z głosem operowego śpiewaka. No i

właśnie z powodu jego niedyspozycji w

postaci problemów zdrowotnych Hazy

Hamlet praktycznie nie istniał w latach

2011-2013. Na szczęście wszystko jest

już chyba w porządku i w listopadzie

ubiegłego roku mogliśmy cieszyć nasze

uszy nową płytą. Słuchając "Full Throttle"

mam wrażenie, że po okresie rekonwalescencji

Arthur Migotto jest

jeszcze lepszym śpiewakiem niż wcześniej.

Ze względu na jego głos i sposób

śpiewania należy go umieścić w tej

samej lidze co wokalistów Ironsword,

Lonewolf, Grave Digger czy Paragon.

W porównaniu z debiutem poprawiło

się brzmienie, Instrumenty brzmią potężniej

i soczyściej, a całość jest bardziej

zwarta. Na początek dostajemy dwa

konkretne kopy w postaci "Full Throttle"

i "Symphony of Steel". Oba zawierają

wszystko co powinien sobą reprezentować

zajebisty heavy metalowy

numer czyli ostre riffy, mocarną sekcję,

potężny wokal i refreny znakomicie nadające

się do wspólnego śpiewania. Potem

jest instrumentalny "A Havoc

Quest" brzmiący jak jakiś zagubiony

kawałek maidenów. Posłuchajcie tych

gitarowych dialogów, coś pięknego.

Następnie jest najdziwniejszy jak dla

mnie numer "Vendetta". Pierwsza część

brzmi trochę jakby zespół nie miał

pomysłu co z nim zrobić. Jest

połamany, melodie brzmią jakby były

robione na siłę. Natomiast od połowy ta

kompozycja zmienia się diametralnie.

Nastrojowe solo, klimatyczne chórki i

robi się naprawdę epicko. Kolejne dwa

numery to znowu szybkie petardy i zarówno

"Jaws of Fenris" jak i "Odin's

Ride" powinny zadowolić każdego fanatyka.

Na koniec zostały dwa moje ulubione

kawałki. "Thorium" to hymn w

klimacie Manowar z marszowym rytmem,

epicką atmosferą i znakomitym

bojowym refrenem. Kurwa, uwielbiam

takie granie. Całość zamyka "Red Baron"

traktujący o niemiecki pilocie

Manfredzie von Richtoffen słynącym

z honorowych pojedynków powietrznych

w czasie pierwszej wojny światowej.

Utwór jest tak genialny, że gdy

słucham gitarowych pojedynków naprawdę

mam wrażenie uczestnictwa w podniebnej

bitwie. A gdy jeszcze pojawiają

się strzały i warkot silników to ciary na

plecach murowane. Hazy Hamlet nowym

krążkiem zdecydowanie przebił

debiut i to pod każdym względem, spełniając

moje oczekiwania z nawiązką. Fani

tradycyjnego heavy metalu z epickim

zacięciem powinni z miejsca zamawiać

tę płytę. (5,2)

Maciej Osipiak

Heart - Fanatic Live From Caesars

Colosseum

2014 Frontiers

Chciałoby się napisać, że weterani trzymają

się mocno, jednak nie do końca

byłaby to prawda. Tak się bowiem składa,

że zespół sióstr Wilson wciąż nagrywa

nowe płyty i niezmordowanie koncertuje,

ale o energii z lat 70-tych i 80-

tych ubiegłego wieku nie może tu już

być mowy. Słychać to też niestety na

najnowszym wydawnictwie koncertowym

Heart, zwłaszcza w głosie Ann

Wilson. Front woman zespołu nie była

w czasie nagrywania tego materiału w

najwyższej formie, jej głos brzmi płasko,

jakby walczyła z przeziębieniem czy inną

chrypą. Sytuację ratuje często Nancy,

co szczególnie efektownie wypada w

duecie z "Straight On" czy zaaranżowanych

z wykorzystaniem smyczków balladowych

przebojów "These Dreams" czy

"Alone". Takiego klimatycznego grania

jest zresztą na "Fanatic Live From Caesars

Colosseum", więcej, a zespół śmiało

sięga tu zarówno do początków swej

kariery ("Dog and Butterfly") jak i czasów

nowszych ("59 Crunch"). Z nowości

nieźle wypada - mimo fatalnego wokalu

- "Fanatic" oraz mocny, riffowy

rocker "Mashallah". Nie zabrakło też

kolejnych wycieczek w bardzo daleką

przeszłość, z fajnie bujającym "Crazy

112

RECENZJE


On You" i finałowym hitem "Barracuda".

Nie zmienia to jednak faktu, że

gdybym miał komuś polecać koncertówkę

Heart, to byłaby to zdecydowanie

"Rock This House Live!" z 1991r., a

jeśli ktoś wolałby mieć na półce koncert

połączony z ze składanką, powinien sięgnąć

po podwójny "Greatest Hits/

Live" sprzed, bagatela, blisko 35 lat.

"Fanatic Live From Caesars Colosseum"

to faktycznie rzecz dla fanatyków

grupy. (3,5)

Wojciech Chamryk

Hellchamber - The Right To Remain

2013 Self-Released

Da się zauważyć, że od pewnego czasu

Kanada serwuje nam same dobre muzyczne

kąski. Nie mam na myśli bynajmniej

Biebera, ale jak to się mówi, wyjątek

potwierdza regułę. Wśród nowych

zespołów kanadyjskiego pochodzenia

wyróżnia się Hellchamber uzbrojony w

debiutancką płytę "The Right To Remain".

Jak sami członkowie nie kryją, w

ich muzyce śmiało można doszukać się

wielu różnych wpływów. Od thrashowych

(Megadeth) po heavy metalowe

(Judas Priest). O inspiracji tymi pierwszymi

możemy się przekonać już nawet

w intrze, kiedy męski głos wygłasza

bardzo znajome zdanie. Tak dokładnie,

takie samo, jak we fragmencie końcówki

"The Scorpion" Megadeth. Za to Judas

Priest widać już jaśniej. Na płycie, bowiem

nie zabrakło coveru "Hellion/Electric

Eye". Ku mojemu zdziwieniu wokalista

daje radę, czego nie można powiedzieć

o instrumentalnej części, gdzie

muzycy mają problem ze zgraniem się i

czasem rozjeżdżają się. Brzmienie tego

coveru też jest dość wątpliwej jakości,

bynajmniej nie oldschoolowej. Za to

dużą uwagę przykuwa utwór "Ballad of

James Dean - Warhorse", którego nazwa

początkowo mnie zmyliła. Kawałek nie

ma nic wspólnego z balladą i jest zachowany

w bardzo ciekawym klimacie, z

szybko galopującą perkusją i solówkami.

Wartym wyróżnienia jest też "The Day

I Die", który brzmi trochę jak zagubiony

kawałek z twórczości Judasów oraz

gdzie wokalista pokazuje swoje mocne

strony i wyżywa się bez skrupułów na

strunach głosowych. Ostatecznie można

powiedzieć, że jak na debiutancki album,

to "The Right To Remain" jest na

prawdę dobry. Wokalista Shane Stone

- aka zagubiony brat Halforda - bardzo

pasuje i dodaje muzyce wiele ciekawych

smaczków. Bardzo chciałabym usłyszeć

więcej!(4,6)

Hellion - To Hellion and Back

2014 HNE

Daria Dyrkacz

W przypadku tej amerykańskiej formacji

wydawanie składanki jest jak najbardziej

uzasadnione. Nie dość, że trudno

dostać regularne płyty Hellion, to jeszcze

twórczość tej grupy rozsiana jest

po mini-albumach. Co więcej, te ostatnie

mają szczególne znacznie, bo choćby

EPka "Postcards from the Asylum"

ma już status "kultowy" i zawiera jedne

z najlepszych numerów Hellion. Zespół

w tym roku powraca do grania. Co prawda

w zmienionym składzie, ciągnionym

w zasadzie tylko przez samą Ann

Boleyn, ale po dziesięciu latach milczenia

pojawiają się szanse na płytę i

koncerty. Idealnym sygnałem powrotu

może być wydanie kompilacji zawierającej

nie tylko te znane z LP, ale także

te rzadkie numery. "To Hellion and

Back" to wydawnictwo dwupłytowe zawierające

po 13 numerów na każdym

krążku. Pierwsza płyta fantastycznie

obrazuje rozwój zespołu, od prostego,

niemal rock'n'rollowego wizerunku

prezentowanego przez kawałki z pierwszej

EPki "Hellion", po heavymetalowe,

kapitalnie skomponowane i okraszone

świetnymi gitarami numery z pierwszego

pełnego albumu "Screams in

the Night". Przykłady z obu wydawnictw

przedzielone są numerami z

wydawnictw demo i niewydanym wówczas

studyjnie "Up from the Depths".

Całość to istna bomba kalorycznego

heavy metalu - klasyczny, amerykański

heavy lat osiemdziesiątych kreujący kapitalny

klimat, interesujący instrumentalnie

i uderzający efektownie zaśpiewanymi,

ciekawymi liniami wokalnymi.

Drugi krążek niestety nie pozwala na

podobne wrażenia. O ile pierwsze

kawałki zaczerpnięte są ze świetnej

EPki "Postcards from the Asylum",

kolejne z uznanego albumu "Black

Book", o tyle drugą część płyty zapełniają

numery z ostatniej, zupełnie nieklasycznie

brzmiącej płyty "Will Not

go Quietly". Płytę zamyka ciekawostka

- "Hell has no Fury" to zupełnie nowy

kawałek zapowiadające powrót ekipy

pani Boleyn. Paradoksalnie na szczęście,

Boleyn znów poddała się trendom.

O ile 10 lat temu poniosły ją "nowoczesną"

drogą, o tyle teraz na fali

powrotów do korzeni napisała kawałek,

który stylistycznie mógłby trafić na

"Screams in the Night". Niestety brakuje

mu tej szaleńczej iskry jaka cechowała

dawny Hellion i świetnej kanwy

gitarowej, ale widać dwa razy do tej

samej wody się nie wchodzi, poza tym w

zespole gra już zupełnie inny gitarzysta.

Niemniej jednak "To Hellion and

Back" to dobra pozycja na odświeżenie/poznanie

dyskografii Hellion. Mi

bardzo pomogła przypomnieć sobie o

tym zespole. (-)

Helstar - This Wicked Nest

2014 AFM

Strati

Po czterech latach przerwy legenda

amerykańskiej sceny metalowej wraca z

kolejnym albumem. Co by nie mówić,

ostatnie płyty tej kapeli pokazały nam,

że stare analogowe brzmienie znane z

pierwszych wydawnictw zespołu, niezaprzeczalnie

poszło w odstawkę. Tak też

jest na "This Wicked Nest". Cyfrowa

produkcja, w której wszystko zostało

popodciągane przez komputerową

obróbkę śladów i w której ewentualne

niedociągnięcia są bardzo szybko wymazywane

przez doklejanie odpowiednich

łatek do ścieżek. Czy taka muzyka to

frajda? Według mnie takie komputerowe

dopieszczanie muzyki nie zawsze

skutkuje polepszeniem ogólnej jakości

albumu. Jest to jednak sprawa gustu i

tutaj każdy może mieć różnorodne preferencje.

Co do "This Wicked Nest"…

produkcja to nie wszystko (aczkolwiek

basik jest bardzo smaczny!). Początek

albumu zapowiadał się wręcz wyśmienicie.

Nasycony epickim rozmachem

otwierający riff do pierwszego utworu

"Fall of Dominion" stanowił bardzo udaną

zachętę do bliższego zaznajomienia

się z tym albumem. Niestety sam utwór

w dalszej swej części zaprzepaścił klimat,

który został wytworzony na samym

wstępie. Monotonne, wałkowane

w kółko pseudothrashowe riffy oraz ten

metalcore'owy refren w stylu Trivium

stanowią najpoważniejsze zarzuty. Nowoczesna

odmiana Helstar dalej nie

potrafi przemówić tak przekonująco jak

trzy dekady temu. Ostatnie albumy,

czyli "The King of Hell" oraz "Glory of

Chaos" stanowiły bardzo nowoczesne

podejście do muzyki Helstar, w której

zespół porzucił swoje speed/power metalowe

korzenie na rzecz szybkiego i

niezbyt wyszukanego thrash metalu.

Najnowsze dzieło dalej drąży te rejony

muzyczne, głęboko w poważaniu mając

swoje wspaniałe dziedzictwo z lat

osiemdziesiątych, gdy Helstar nagrywało

swoje najlepsze kompozycje, niezależnie

od tego czy były to proste wałki z

"Burning Star" czy techniczne eskapady

z odrobiną uszczypliwej progresji z

"Nosferatu". Najnowsze dzieło Helstar

nie odbiega zbytnio od muzyki, którą

poznaliśmy na "The King of Hell" i

"Glory of Chaos", więc jeżeli znacie te

albumy, to wiecie już co możecie znaleźć

na "This Wicked Nest". Helstar w

swej nowoczesnej odsłonie brzmi jak

drugoligowy thrash metal z bardzo

wysokimi zaśpiewami. James Rivera na

szczęście nie zawodzi i nadal jest w

wyśmienitej formie. Co prawda słychać,

że co jakiś czas stara się śpiewać jak

Dane na albumach Nevermore, jednak

często używa swych charakterystycznych

zapiań i maniery śpiewu. Tak w

sumie można opisać muzykę Helstar na

najnowszym abumie brzmi jak trochę

lepsze i szybsze Nevermore z lepszym

wokalem. To, co mnie trochę zaniepokoiło

to brzmienie solówek. Odniosłem

wrażenie, że większa część z nich

nie jest do końca dopracowana, tak jak

leady na wszystkich poprzednich albumach

Helstar. Może jest to kwestia ich

produkcji, bo z nią też jest coś nie w

porządku, choć jest to na tyle trudne do

uchwycenia, że trudno jest to opisać.

Zdarzają się riffy, które są naprawdę

fajne i których ewentualne wielokrotne

powtarzanie nie męczy, a wręcz przeciwnie

- sprawia, że utwory brzmią o wiele

lepiej. Aranżacje utworów dalej są dopracowane

i zróżnicowane. Umiejętne

przeplatanie motywów i klimatu zawsze

stanowiło mocną stronę Helstar i na

szczęście nie zostało to zatracone na

tym albumie. Nawet otwierający "Fall of

Dominion", który chyba jest najsłabszym

utworem na albumie, dalej stoi na

wysokim poziomie pod względem zaaranżowania

partii. Do bardziej udanych

kompozycji należy "Souls Cry" z

bardzo ciekawymi riffami i spienioną

wściekłością refrenu. Choć w tym

utworze dominują raczej niewyszukane

riffy, ich dobór i zestawienie zostały

przeprowadzone bardzo umiejętnie,

przez co wszystko trybi dokładnie tak

jak powinno. Zaskakuje też całkiem interesujący

instrumental "Isla de las

Munecas". "Cursed" jest bardzo przeciętną

balladą, jednak w drugiej połowie

ten utwór osiąga bardzo ciekawe momentum

z heavy power metalowymi riffami,

ostrym wokalem, niebagatelnie

dopracowaną solówką, co jak pisałem

już wcześniej nie jest rzeczą jednoznaczną

na tym albumie oraz dobrze bębniąca

perkusją. To wszystko bardzo

fajnie się ze sobą zgrywa. Szkoda, że

pozostała cześć tego utworu jest raczej

przeciętna. Nie jest to tak przeszywające

i elektryzujący jak ten spokojny i

niezwykle melodyjny początek do

"Winds of War" z płyty "A Distant

Thunder", który jest wręcz elementarnym

przykładem na to jak można idealnie

operować klimatem, nastrojem i

mocą przy użyciu z pozoru łagodnego

brzmienia. Warty wspomnienia jest jeszcze

"Defy The Swarm" z tego powodu,

że Helstar tutaj brzmi jak… Slayer.

Ten utwór mógłby spokojnie się znaleźć

na "Reign In Blood". Szybkie tremolo,

przytupująca perkusja i ta charakterystyczna

chropowata haczykowatość

gitar. Choć takie klimaty mi średnio

pasują do Helstar, to nie mogę nie

przyznać, że w tym wałku zespół pokazał

jak się powinno grać dobry i

agresywny thrash. Ze świecą takiego

szukać na ostatnich dokonaniach rzeczonego

Slayera. Pozostałych utworów

nie warto nawet wspominać, gdyż

brzmią do siebie w sposób zbliżony i posiadają

podobną thrash metalową wymowę,

osiąganą na drodze szybkich lub

walcowatych riffów. Ni to nudne, ni to

ekscytujące. Nawet można się przy tym

bawić, jeżeli ktoś naprawdę chce. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hetman - You

2013 Self-Released

Po ze wszech miar udanym albumie

"Déja Vu" sprzed czterech lat i uczczeniu

jubileuszu 20-lecia zespołu okolicznościowym

wydawnictwem retrospektywno-koncertowym,

Hetman

nagrał kolejny krążek. Stało się już niestety

tradycją w przypadku tej warszawskiej

grupy, że jej skład znowu uległ

zmianie. Na szczęście jego trzon: gitarzysta

i lider Jarosław Hertmanowski,

wokalista Paweł Bielecki oraz klawiszowiec

Maciej Baran pozostał ten sam,

pojawiło się kilku nowych muzyków,

wrócił też dawny wokalista Robert Tyc.

Dlatego też obecny skład Hetmana liczy

siedmiu muzyków, w tym dwóch

wyśmienitych wokalistów, w nagraniu

"You" wzięło też udział kilkoro gości.

Efekt to płyta będąca wypadkową wszystkiego

co najlepsze w dorobku Hetmana,

będąca połączeniem żywiołowości

z okresu pierwszych płyt grupy,

bardziej dojrzałego grania z okresu np.

CD "Skazaniec" i czasów najnowszych,

w tym komplementowanego już przez

mnie na tych łamach "Déja Vu". Dlatego

na "You" nie brakuje przebojowego,

dynamicznego grania (utwór tytułowy,

"Fight For It", "Can't Take It", "Midnight").

Są rzecz jasna kapitalne ballady,

jak "Na krawędzi" i "Dziewczyna z

zapałkami", oba zaśpiewane przez Roberta

Tyca. Udziela się on także w dynamicznym

"Divine", w którym stworzył

świetny duet z Pawłem Bieleckim -

jego wyższy głos świetnie kontrastuje z

niższym, bardziej drapieżnym śpiewem

RECENZJE 113


Tyca. Mamy też oniryczny quasi instrumental,

wzbogacony tylko symbolicznie

głosem Julii Hertmanowskiej,

kojarzący się zarówno z klimatem muzyki

dawnej jak i staroangielską balladą.

Najdłuższy na płycie "Be An Eagle" to z

kolei Hetman w bardziej progresywnym

wydaniu, z szybkim początkiem

w stylu symfonicznego power metalu,

klasycyzującą solówką niczym u Y.J.

Malmsteena, przebojowymi refrenami i

urokliwym, balladowo-akustycznym

fragmentem. Goście na "You" prezentują

się głównie w solówkach, a są wśród

nich zarówno gitarzyści, w tym byli

muzycy Hetmana (Piotr Szwed, Piotr

Bajus - znany również z Fatum), jak i

pianista Rafał Konieczny, którego

elektryzujące solo ozdobiło "Na krawędzi".

Trochę szkoda, że taką płytę

zdobi tak kiepska, kiczowata okładka,

ale po odwróceniu pudełka na drugą

stronę, ozdobioną sympatycznymi karykaturami

muzyków, nic już nie przeszkadza

w obcowaniu z najnowszym

dziełem Hetmana. (5,5)

Hirax - Immortal Legacy

2014 SPV

Wojciech Chamryk

Muzyka jaką tworzy Katon razem ze

swymi kompanami praktycznie nigdy

jeszcze nie rozczarowała. Hirax zawsze

bardzo umiejętnie balansował na wspólnej

granicy rozdzielającej thrash metal,

speed metal i crossover. Muzyka tego

zespołu zawsze stanowiła wypadkową

tych trzech jednocześnie pokrewnych i

tak bardzo różnych od siebie stylów.

Podobnie jest na najnowszym dziele

Hirax, zatytułowanym "Immortal Legacy".

Na wstępie wita nas świetna i

kolorowa okładka. Umięśniona postać

kojarzy się z postaciami z płyt "Riders

of Doom" i "Raging Steel" Deathrow,

"Endless Pain" i "Pleasure to Kill"

Kreatora oraz z "The Enforcer" Warrant.

Nic w tym dziwnego, bo za nią,

jak i za tymi wszystkimi pracami stoi

ten sam człowiek, czyli niesamowicie

utalentowany Philip Lawvere. Album

brzmi lepiej od poprzedzającego go w

dyskografii Kalifornijczyków "El Rostro

De La Muerte". Wokale nie są już tak

szalone jak na "El Rostro..." i bardziej

przypominają zaśpiewy z "The New

Age of Terror". "Immortal Legacy" od

samego początku spowija nas thrashowym

szaleństwem, którego można się

spodziewać po Hirax. Muzyka gna szaleńczo

do przodu, bardzo przypominając

Exodus skrzyżowany bezkompromisowo

z Nuclear Assault i ze szczyptą

niemieckiego opętańczego Deathrow.

Gitarzyści mieli dużo ścierania kostek

na gryfie. Nie tylko z powodu szybkich

tremolo, ale także z powodu urozmaiconych

i śmiałych wycieczek po

dźwiękach w riffach i bridge'ach. Mamy

tu też bardzo dobre thrashowe solówki,

jak za najlepszych dni Exodus, Overkill

czy Sodom. Dużo wysokich dysonansów

i szybkich shreddingów, które jednak

nie zatracają się w pustej sztuce dla

sztuki. Słowem klucz na tym albumie

jest prędkość i przez to większość zawartych

na nim kompozycji to ponaddźwiękowe

pociski deszczu ognia i

zniszczenia. "Hellion Rising", "Tied To

The Gallows Pole" i "The World Will

Burn" to świetne ścigacze, wyposażone

w metalowe dźwigary wspawane zamiast

zderzaków, by niszczyć wszystko na

swej drodze. Nawet utwory, które są w

trochę szybszym średnim tempie jak

"Victims of the Dead" oraz "Thunder

Roar, The Conquest, La Boca de la

Bestia - The Mouth of the Beast" mają

swoje bardziej rozpędzone momenty.

Tu nie ma przerw w szeregach. "Violence

of Action" pełny jest klimatu rodem z

największych hitów Slayera. Oprócz tego

mamy trzy krótkie utwory, które potęgują

klimat płyty i spektrum różnorodności.

"Atlantis (Journey to Atlantis)"

jest krótkim, bo raptem półtoraminutowym

basowym kaprysem. Praca

basu bardzo przypomina to, co swojego

czasu robił Klaus Ulrich z Vendetty na

swym instrumencie. To wszystko razem

skupia się na wizji miażdżenia i tratowania.

Spokojnie można założyć, że to

będzie jeden z lepszych thrashowych

albumów tego roku. (5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Holy Shire - Migdard

2014 Bakerteam

Mam czasami wrażenie, że im więcej

muzyków tworzy zespół, tym większy

tłok i niektórzy dostają zbyt małe role,

żeby w pełni się zaprezentować. W tym

roku moją uwagę przykuł pod tym

względem włoski Holy Shire. Formacja

została założona w 2009 roku. Inspirowała

się wieloma ciekawymi kapelami -

wystarczy przytoczyć Folkstone czy

Phenomena. Holy Shire tworzy osiem

osób, sporo jak na zespół, który gra mieszankę

symfonicznego power metalu i

progresywnego rocka. Możliwości i

umiejętności tego młodego zespołu można

obecnie zweryfikować za sprawą

debiutanckiego "Migdard". Warto zaznaczyć,

że zespół albumie porusza tematykę

związaną z światem fantasy, nawet

książkami z tej dziedziny. Dowodem

na to jest choćby "Winter is

Coming", który opiera się na "Grze o

Tron", a od strony muzycznej utwór ten

ukazuje jedno z oblicz Holy Shire: klimatyczne,

progresywnie granie, które

łączy światy Blind Guardian i Nightwish.

Dobrze spisuje się wokalistka Erika

Ferraris (Aeon) która śpiewa wyraziście,

z werwą i stara się budować odpowiedni

klimat. W bardziej metalowym

obliczu taki jaki słyszymy w "Bewitched"

można nieco ponarzekać na to, że Erika

nieco załagadza wydźwięk kawałka.

Ciekawe jakby to brzmiało z bardziej

drapieżnym wokalem? Holy Shire to

zespół w którym całkiem dobrze radzą

sobie gitarzyści. Może momentami są

nieco schowani, może nie mają większego

pola do popisów, to jednak często

słychać rytmiczne i zadziorne partie

gitarowe, które są motorem napędowym

poszczególnym utworów. Dobrze to

pokazuje "Gift Of Death" czy melodyjny

"Overload of Fire". Co też przyciąga

uwagę w tym zespole to znacząca rola

fletu, który znakomicie sprawdza się w

takim graniu i to dzięki niemu kompozycje

mają głębie i niesamowity klimat.

Jednak często można odnieść wrażenie,

że klimat jest ważniejszy niż warstwa

instrumentalna i takie myśli nasuwa

"The Revenge of the Shadow" czy

spokojny "Beyond". Najlepiej z całego

materiału prezentuje się "Greensleves",

który znalazł się na płycie jako bonus.

Ciekawym rozwiązaniem okazało się

zatrudnienie flecisty, a także dodatkowego

wokalisty. Płyta zyskała dzięki temu

ciekawy, fantastyczny klimat. Teraz

pozostaje zespołowi doszlifować styl,

popracować nad kompozycjami, żeby

miały więcej werwy i przebojowości.

Wtedy będzie niemal idealnie. Póki

wzbudzili zainteresowanie i zostawili

spory niedosyt po debiutanckim "Migdard",

tak więc poczekamy na kolejny

album. (3,3)

Łukasz Frasek

House Of Lords - Precious Metal

2014 Frontiers

Już od kilku lat nie śledzę zbyt uważnie

poczynań tego amerykańskiego zespołu.

Przyczyny są dwie: coraz słabsze płyty i

liczne zmiany personalne, które zakończyły

się tym, że jedynym członkiem

oryginalnego składu grupy jest wokalista

James Christian. House Of

Lords bez założyciela, Gregg'a Giuffria?

Można i tak, ale po co, jeśli efekty

są tak mizerne jak na "Precious Metal"?

Owszem, zespół od początku istnienia

stawiał na przebojowość i melodyjne refreny,

starając się dotrzeć do jak najszerszej

publiczności. Jednak na "House

Of Lords", "Sahara" czy "Demons Down"

mamy też sporo konkretnego, mocniejszego

grania. Zabrakło go niestety

na tegorocznym "Precious Metal", a

nieliczne przebłyski formy nie są w

stanie tego zniwelować. Przeważają bowiem

na tej płycie sztampowe, mdłe i

wtórne do bólu, pseudo przebojowe numery

- ni to AOR, ni hard czy glam

rock, z "kulminacją" w postaci nijakiej,

tytułowej ballady i równie bezbarwnym

"Turn Back The Tide". Równie stereotypowe

są "I'm Breakin' Free", "Live Every

Day (Like Its The Last)" czy koszmarnie

popowy "Enemy Mine", ratowany tylko

zadziornym śpiewem nieznanej mi wokalistki.

Owszem, mamy też udany opener,

dość surowy "Battle", nieźle, zwłaszcza

na tle innych utworów prezentują

się przebojowe "Epic" i "Action", ale to

zdecydowanie za mało by mówić o jednej

z najciekawszych płyt z melodyjnym

rockiem - bo tak reklamuje "Precious

Metal" wydawca. (3)

Wojciech Chamryk

Injury - Unleash the Violence

2011 Punishment 18

Na samym starcie wita mnie Exodus

siłujący się z Sacred Reich. Znaczy,

oczywiście jest to autorski riff Injury,

jednak od razu dopadły mnie skojarzenia

z tymi dwoma amerykańskimi

klasykami. A więc tak będzie wyglądał

thrash w wykonaniu Injury - pomyślałem.

Rzeczywiście, muzyka Injury na

tym krążku nie odbiega potem od ram

narzuconych sobie już na wstępie. Od

dzikich riffów gęsto, choć momentami

jest też monotonnie z powodu licznego

powtarzania różnych partii. Wiecie,

prawdziwy thrash metal musi być kwadratem,

gramy wszystkiego cztery kółka,

bo jak nie to nas zwyzywają od pozerów,

albo co gorsza, pomyślą, że gramy

jakąś progresję czy inne ścierwo i już nie

będziemy true kataniarzami. Na szczęście

chłopaki z Injury czasem nam

oszczędzają tej tortury i grają tylko dwa

powtórzenia zamiast czterech. Wokalista

krzyczy aż miło. Nie zniża się do

tego, by wchodzić w jakieś tam wysokie

rejestry czy melodyjne wokale, przez to

brzmi jakby zdarł gardło śpiewając w

stylu Suicidal Tendencies i Agnostic

Front, względnie jak Cavalera na "Chaos

A.D.". Oprócz tego doświadczamy

dużej liczby thrashowych chórków, a

nawet elementów zaczerpniętych z

hardcore'owej nowojorskiej sceny, które

najbardziej się uzewnętrzniają w "Food

For The Vultures". Solówki nie zapadają

w pamięć, jednak są fajnie zagrane i co

najważniejsze - pasują świetnie do utworów.

Nawet nie zdajecie sobie sprawy

jak irytuje sytuacja, gdy do utworu jest

dodana solówka totalnie z dupy.

Przecież to integralna część kompozycji,

nie może się z resztą jej elementów gryźć

niczym wściekłe rottweilery na nielegalnych

walkach psów. Całokształt

"Unleash the Violence", opakowanego w

okładkę autorstwa gościa, który robi

teraz maziaje dla Sabatonu, jest stu

procentowym thrash metalowym albumem

pełną gębą. Momentami trochę

wpada w monotonność lub straszy nas

nieciekawymi patentami, jednak ogólnie

jest to fajny album, który niejedną banię

wprawi w ruch. Słychać, że zespół ma

pomysł oraz wizję i wie z grubsza jak to

przekuć w produkt finalny. Z utworów i

motywów, które najbardziej zasługują

na uwagę i wyróżnienie należy wymienić

"Fear of Nothing", "Denying My

Soul", solówkę w "Food For Vultures",

"The Execution" oraz "Ignorance" jak się

przymknie oko na trochę za dużą ilość

wałkowania podobnych motywów. Tu

należy nadmienić, że o ile w "Fear of

Nothing" pierwszą część utworu można

określić słowem "okej", to już to co się

dzieje potem to naprawdę prawdziwe

thrashowe widowisko. Szybkie riffy

przeplatane z ciekawymi patentami i

solówkami. Ostatnie lata pokazały, że

włoska scena thrash metalowa trzyma

się dzielnie i trzyma się mocno. W

dodatku w tym samym gatunku mamy

sporo zespołów, które nie grają bliźniaczo

podobnie, lecz koncentrują się na

różnych niszach, w które thrash metal

wbrew pozorom jest dobrze zaopatrzony.

Przydałoby się, żeby nasza młoda

polska scena thrash metalowa była tak

zróżnicowana, zamiast uparcie składać

się z tuzina zespołów, które grają absolutnie

dokładnie identycznie. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Injury - Dominhate

2014 Ferocious

Po trzech latach przerwy włoscy muzycy

z Injury zaserwowali nam swój drugi

album studyjny. O ile debiutancki krążek

był surową thrash metalowa jazdą,

to drugi stanowi już nieco odmienny

materiał. Pierwszą rzeczą jaką można

zauważyć to zmiana na miejscu wokalisty.

Nowy gardłowy Alessandro Rabitti

dysponuje trochę większym zasięgiem

dźwiękowym niż jego poprzednik.

Mimo to przez większość albumu stara

się brzmieć jak John Kevill z Warbringer.

Drugą sprawą jaką można do-

114

RECENZJE


strzec, co prawda nie od razu, to delikatna

zmiana brzmienia. Muzyka Injury

to już nie zapasy w kiślu Exodusu i

Sacred Reich. Teraz mamy tutaj trochę

więcej Sepultury i Testamentu, a

nawet pewną dozę melodyjnych thrashowych

riffów. Zmieniła się także proporcja

instrumentów w miksie. Gitary

nie są już tak przybrudzone, a bas,

mimo że jest nadal słyszalny, nie jest już

tak wyraźny i metaliczny jak miało to

miejsce na "Unleash the Violence".

Muszę powiedzieć przy okazji "Dominhate",

że tak brzydkiej okładki dawno

już nie widziałem. Wygląda jak wyrzygana

w 3ds Maxie przy pomocy tarki do

prania i klapy do starej kuchenki

Wrozametu. Całość dla niepoznaki

pochlapano jeszcze filtrami i pędzlami

w Photoshopie, jednak nie maskuje to

padaki jaka nas wita z cover artu

"Dominhate". Pomijam, że nazwa jest

miernym neologizmem, bo tutaj nawet

nie trzeba o tym wspominać. Dodam jeszcze

parę słów o wokaliście. Napisałem

już, że barwą głosu przypomina trochę

wokalistę Warbringera. Jednak nie

wspomniałem o jego akcencie. Na ogół

Alessandro nie strzela jakiś strasznych

kap, jednak od czasu do czasu zarzuci

tak wieśniacką wymową, że aż się słabo

robi. Mam wtedy wrażenie, że słucham

podrzędnego wannabe frontmana z jakieś

zapadłej dziury. To aż tak źle

brzmi. Nie twierdzę, że wszystko musi

być odśpiewane z poprawną oksfordzką

angielszczyną i nienagannym akcentem,

jednak gdy wymowa wokalisty wpływa

negatywnie na odbiór utworu, to już nie

można na to przymknąć oka. Teksty

traktują o jakiś gównach typu uciskanie

mas przez polityków, a raczej powinienem

użyć słowa "kontrolowanie", gdyż

jest bardziej na czasie, oraz o koszmarnych

grzechach biznesmenów i przedsiębiorców,

którzy tak bardzo wyzyskują

gospodarkę. A jak się to prezentuje

muzycznie? Chociaż zespół zaczął

podążać troszeczkę odmienną ścieżką

niż na swym pierwszym albumie, to nie

mogę powiedzieć by był to dobry kierunek.

Injury na "Dominhate" nie zapada

w pamięć. Ponadto niemiłosiernie

nuży. Utwory są nudne i w dodatku

zawierają patenty, które nie skłaniają do

pozytywnego zareagowania na prezentowany

nam materiał. Do z grubsza ciekawszych

utworów należy "Annihilated

by Propaganda", "The Shadow Behind

the Cross" o ile nie zaśnie się przez pierwsze

czterdzieści sekund podczas których

jakiś niewyraźny głos mamli jakieś

niezrozumiałe słowa (a warto bo sam

utwór naprawdę jest dobry) oraz "Drop

the Bomb". Nie powiem, trochę to kontrastuje,

gdy mamy do czynienia z fajnymi

utworami obok których pomykają

gęsto średniaki i wypełniacze, które w

dodatku są w przeważającej liczbie. (3)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

IQ - The Road Of Bones

2014 Giant Electric Pea

W staro-nowym składzie IQ powrócił z

kolejnym krążkiem. Spodziewałem się,

typowego dla nich, neoprogresywnego

dziełka, a otrzymałem znacznie więcej

niż przewidywałem. Jestem pod ogromnym

wrażeniem, że ekipa Petera Nic--

hollsa oraz Mike'a Holmesa jest w

stanie nagrać tak świeży album. Czym

to jest spowodowane? Na pewno, po

części, zmianami personalnymi w

grupie. Miło było ponownie usłyszeć

Paula Cooka (perkusja) i Tima Esau

(bas) w akompaniamencie ich nowego

klawiszowego - Neila Duranta. Panowie

brzmią teraz lepiej niż kiedykolwiek,

a ich "The Road Of Bones" jest

tego doskonałym przykładem. Tym razem

zespół skupił się na bardziej rozbudowanych

kompozycjach, a wśród nich

znalazły się też dwa epic songi - "Until

The End" oraz prawie dwudziestominutowy

"Without Walls". Obydwa utwory

powalają różnorodnością - nie brakuje w

nich neoprogresywnej sielanki, ale nie

stronią też od agresywnych, chwilami

wręcz metalowych, fragmentów (punkt

kulminacyjny "Without Walls"). Choć

to długie i rozbudowane kompozycje, to

czas spędzony przy nich upływa bardzo

szybko, a chwytliwe melodie zachęcają

do ponownego odsłuchu - w dzisiejszych

czasach to nie lada sztuka. Poz--

ostałe utwory też robią piorunujące

wrażenie. Rozpoczynający "From The

Outside In", utrzymany w klimacie

Pendragon, powala pozytywną energią,

a drugi w kolejności "The Road Of Bones"

krąży wokół orientalnych brzmień

(popis Neila Duranta). W melancholijny

nastrój wprowadza nas ballada

"Ocean", która idealnie sprawdza się

jako przerywnik. IQ stworzył nie tylko

kolejny, bardzo dobry krążek, ale wypłynął

także na bardziej porywiste

wody. "The Road Of Bones" okazuje

się być odważnym, utrzymanym w rozmaitej

tonacji, ale przy tym niezwykle

dojrzałym dziełem. Powrót starego

skłwdu tchnął nowego ducha w muzykę

grupy, otwierając przed nimi nowe horyzonty.

Na łamach HMP nieczęsto pojawia

się reprezentant nurtu neoprogresywnego,

a nowemu wydawnictwu

IQ całkiem sprawnie udało się wpasować

w te metalowe standardy. (5)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Iron Knights - Iron Knights

2014 Metalbox

Iron Knights to połączenie doświadczenia

z młodością: perkusista Larry

Paterson i basista Paul Robbie

współpracują od ponad 30 lat, grając

razem, m.in. w Aftermath. W reaktywowanym

Iron Knights dołączyli do

nich gitarzysta Jamie Gibson oraz

basista Wayne Mann i skład ten firmuje

wydaną w maju tego roku płytę.

Sporo tu stricte heavy metalowych klimatów,

jak ostry, thrashowy opener

"Transparent" czy kojarzący się,

zarówno z takim łojeniem, jak i z judaszowym

"Painkiller", "Blind". Mamy też

maidenowy "Cry For Help", nieźle brzmi

też miarowy, riffowy "Falling From

Grace". Muzycy chyba jednak

postanowili przypodobać się tej alternatywno

/grunge'owej części publiczności,

przedzielając metalowe utwory

graniem kojarzącym się z Seattle

początku lat 90-tych. I tak "Vicious

Circle" to wręcz surowe grunge.

Niesiony pięknym, sabbathowym riffem

"Genocide" rozwija się w utwór mogący

pochodzić z repertuaru Alice In

Chains, zarówno od strony muzycznej

jak i wokalnej, a balladowy "A Chapter's

Lesion" to wypisz, wymaluj Nirvana.

Być może do kogoś przemawia taki stylistyczny

misz-masz, do mnie nie trafia

to w najmniejszym stopniu, szczególnie

jeśli za takie dźwięki bierze się zespół

chcący uchodzić za metalowy. Mamy

jeszcze na tej płycie trzy bonusy,

zapewne nagrane ponownie starsze

kompozycje, ale tylko jedna z nich, szybki

i surowy "Jericho" z zadziornym

śpiewem wokalisty przyciąga uwagę na

dłużej. (2)

Wojciech Chamryk

Kill Ritual - The Eyes of Medusa

2014 Golden Core

Mając w pamięci poprzedni krążek Kill

Ritual, który był recenzowany w 52

numerze HMP, po minucie i piętnastu

sekundach trwania krążka w mym

umyśle zagościła przewrotna myśl.

Czyżby ten album zawierał nawet

ciekawy materiał, tak odmienny od

debiutanckiej rozbabranej mamałygi?

Nawet wokalista nauczył się śpiewać!

Jak się chwilę później okazało, mój

entuzjazm był trochę przedwczesny.

Rzeczywiście, Josh Gibson nie brzmi

już tak okropnie jak na wydanym w

2012 roku "The Serpentine Ritual".

Choć jego barwa głosu w wolniejszych i

melodyjnych fragmentach może

odstręczać, to jednak nie można mu

zarzucić, że nie umie śpiewać. Co do

samego materiału - tutaj trzeba

nakreślić całość sytuacji jaka zachodzi

na tym albumie. Kill Ritual z grubsza

brzmi jak Machine Head. Podobnie

brzmią gitary, podobnie brzmi perkusja,

podobnie wyglądają utwory, podobnie

brzmią wstawiane sample. Tylko ten

miękki wokal jest czynnikiem

wyróżniającym Kill Ritual. Jeżeli jakiś

riff brzmi ciekawie, tak jak na przykład

główny motyw do utworu tytułowego,

za chwilę możemy zaobserwować w jaki

sposób zespół przemienia go w

nieciekawe i udziwnione zagrywki. Na

swym debiutanckim dziele jednak Kill

Ritual więcej nam oferował w kwestii

gitar i riffów. Z lepszych momentów na

płycie należy wyróżnić utwór "Ride Into

The Night", który ma nie dość, że ogniście

brzmiące gitary, to jeszcze, ku memu

zaskoczeniu, dobrze brzmiący wokal. W

dodatku wszystko na tym utworze skleja

się ze sobą i dobrze się razem prezentuje.

Czy naprawdę nie można było

takiej formy utrzymać na reszcie

krążka? Drobne momenty dobrej

kondycji kompozycyjno-muzycznej

można zaobserwować w krótkich fragmentach

utworu tytułowego, "Weight of

the World", gitarach na "Writing on the

Wall" i solówce w "Agenda 21". To nie

jest dużo, biorąc pod uwagę, że na albumie

znalazło się 10 kompozycji, które

trwają razem ponad 50 minut. Warto

także zwrócić uwagę na pewien dość

śmieszny aspekt "The Eyes of Medusa".

Mianowicie, gdy zespół zwalnia

w swych utworach, automatycznie załącza

im się tryb grania grunge'u. Prawie

wszystkie wolniejsze fragmenty w utworach

brzmią jak wariacja na temat Alice

In Chains i Audioslave. I to pod każdym

względem, gitar, perkusji, aranżacji

i wokali. Produkcja albumu ma

bardzo post-thrashowy i nowoczesny

wydźwięk, z wypolerowanym brzmieniem

i dołożonym dołem. Taryfa ulgowa

się skończyła, debiutancka płyta mogła

być niedopracowana z wielu powodów,

ale kolejny materiał powinien być

solidniejszy. Tymczasem w sumie niewiele

uległo poprawie, biorąc pod uwagę

braki jakie doszły. (2,75)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Legion Of The Damned - Ravenous

Plague

2014 Napalm

Holendrzy z Legion Of The Damned

to jeden z nielicznych zespołów, który

na początku kariery jasno określił swój

muzyczny styl i trzyma się go z podziwu

godną konsekwencją. Tak było za czasów

Occult i tak też jest obecnie, na co

dowodów na najnowszym, już ósmym

długograju grupy, "Ravenous Plague"

mamy co niemiara. Maurice Swinkels

& Co. jawią się na tej płycie jako niestrudzeni

orędownicy siarczystego

death/ thrash metalu. Bezkompromisowego,

pełnego szaleńczych, perkusyjnych

blastów ("Black Baron", "Bury Me

In A Nameless Grave"), równie ostrych

przyspieszeń w stylu starego Kreatora

("Armacite Assassin") czy Slayera ("Strike

Of The Apocalypse"). Czasem na

plan pierwszy wysuwa się zdecydowanie

death metal ("Black Baron"), jednak

thrash zdecydowanie przeważa: zarówno

w tej totalnie oldschoolowej, surowej

i archaicznej formie ("Morbid Death")

jak i bardziej technicznej, ale wciąż ostrej

łupance ("Ravenous Abominations").

Bywa też melodyjniej (gitarowe

zwolnienie w "Mountain Wolves…"),

muzycy sięgają też czasem do nieprzebranej

skarbnicy tradycyjnego metalu,

jak chociażby w miarowym "Doom

Priest". Z kolei krótki instrumental, autorstwa

i wykonania Jo Blankenburga,

to mroczne, elektroniczno-smyczkowe

wprowadzenie do szaleńczego "Howling

For Armageddon" i zarazem dowód na

to, że nawet w tak unikającym nowinek

stylu jak death/thrash można to i owo z

nich z powodzeniem przemycić, urozmaicając

cały materiał. (4,5)

Wojciech Chamryk

Leviathan - Beholden to Nothing,

Braver Since Then

2014 Stonefellowship

Na swym pierwszym albumie, zatytułowanym

"Deepest Secrets Beneath",

wydanym równo 20 lat temu,

Leviathan pokazał się od bardzo dobrej

strony. Silne, progresywne kompozycje

oparte na mocnych wzorcach w postaci

Crimson Glory i Fates Warning. Intensywne

i jaskrawe wokale Jacka Aragona

pasowały do kompozycji jak jedwabna

rękawiczka na gładką dłoń. Choć

Jeff Ward posiada podobną barwę do

RECENZJE 115


Kruk - Before

2014 Metal Mind

Nie będę udawał, że sam wpadłem na trop

Kruka. Nie będę odbierał zasług innym. Uczynił

to mój przyjaciel Adam Droździk, "Pan od

muzyki podniesionej do rangi sztuki", działający

od 25 lat w rozgłośni Pomorza i Kujaw w

Bydgoszczy. To z jego inicjatywy powołano

twór radiowy "Koncerty w radiu PiK", niesamowite

przedsięwzięcie funkcjonujące na przestrzeni

lat 2006 - 2011 lub 2012, nie pamiętam

dokładnie. Co tydzień w piątek punktualnie

o 19.05 odbywał się koncert wybranego

gościa, otwarty dla publiczności, niebiletowany,

w profesjonalnych warunkach technicznych,

z transmisją "na żywo" w eter. Łezka

się w oku kręci na wspomnienia. I komu to

przeszkadzało? Pytanie bez rozsądnej odpowiedzi.

Większość kandydatów do występu selekcjonował

(wiem, fe, brzydkie słowo) i zapraszał

właśnie A. Droździk. Jest to ważna

uwaga, ponieważ pan redaktor znany jest w pewnych

kręgach z tego, że nie cierpi bylejakości

i byle czym trudno go zadowolić. Oj przewinęły

się przez te lata dziesiątki wykonawców,

także zagranicznych, wymieniając choćby litewski

The Skys, czy belgijski psychodeliczny

Quantum Fantay. Prezentacje szerokiego spektrum

muzyki od ekstremalnych odmian metalu

przez melodyjny rock, progresję, muzykę

elektroniczną, punk po piosenkę autorską. Piszę

o tym wszystkim by teraz przejść do meritum.

Gdzieś tak na progu roku 2009 Adaś

przysłał mi newsa, że "namierzył" fajną kapelę

ze Śląska, grającą klasyczny hard rock i jak negocjacje

przyniosłą pożądane rezultaty, to być

może Kruk otrzyma zaproszenie do radiowego

studia. Zamierzenie zakończyło się sukcesem i

dokładnie 19. czerwca 2009 muzycy "zameldowali"

się w Bydgoszczy prezentując program

swojej pierwszej autorskiej płyty "Before He'll

Kill You" oraz kilka świetnie opracowanych

coverów, m.in. Deep Purple, Led Zeppelin. "I

ja tam byłem, muzyki słuchałem". Jak na debiutantów

piątka facetów zakochana w hard

rockowych tradycjach lat 70-tych wręcz porwała

swoim entuzjazmem i szacunkiem dla

historii gatunku. Sprawni instrumentalnie,

przedstawili w pełni profesjonalny materiał,

trochę pod wpływem klasyków spod znaku

"hard rock", ale z własnym autorskim spojrzeniem.

Oj działo się wtedy, działo. Przy okazji

zakupiłem wtedy nowość w postaci dysku "Before

He'll Kill You", odnowionego niedawno

w anglojęzycznej wersji. Później, ponieważ już

wiedziałem co się kryje pod nazwą Kruk, śledziłem

ich losy na drodze, dzisiaj można już

tak napisać, kariery zawodowej. Minęło pięć

lat od premiery w kameralnych warunkach studia

radiowego, a Kruk zmężniał, rozwinął się

artystycznie, nabrał jakości i autonomii w tworzeniu

nowych kompozycji. Jeden tylko element

pozostał niezmieniony, uwielbienie Kruka

do hard rockowej stylistyki. I dobrze. Niech

tak pozostanie, gdyż kwintet przekonuje ostatnim

albumem "Before", że ma jeszcze wiele do

zaoferowania, potencjał i ambicję do realizowania

swoich wizji twórczych przybierających

formę utworów ze stemplem "Kruka", bez

oglądania się na sławniejszych kolegów z zagranicy.

Kruk to już nie anonimowy skład polskich

rockmanów, to uznana firma gwarantująca

dobry poziom kreowanej muzyki, precyzyjnie

i starannie opracowanej w każdym

szczególe, co wyraźnie słychać zarówno na

ścieżkach nowych rejestrowanych utworów,

jak też występów "live". Aktualnie, autor artykułu

piszący "Kim jest zespół Kruk?", jest ewenementem

i dyletantem, ponieważ zdecydowana

większość słuchaczy, nie tylko polskich,

lecz także poza naszymi granicami, doskonale

jest zorientowana, że twórczość grupy to wyznacznik

dobrej jakości. Ale ciągle jeszcze zdarzają

się odbiorcy mgliście kojarzący logo i nazwę

Kruk, dlatego pozwoliłem sobie, zanim

przejdę do zawartości nowości "Before" z datą

2014, przygotować z przymrużeniem oka kalendarium

Kruka.

Kalendarium biograficzne Kruka

- 2001 rok - narodziny Kruka, dwóch "ojców"

Piotr Brzychcy i Krzysztof Walczyk. Matka

pilnie poszukiwana! Miejsce urodzenia Dąbrowa

Górnicza.

-2005- wejście w wiek przedszkolny. Zainteresowanie

klasyką rockową, Black Sabbath,

Uriah Heep, Led Zeppelin i Deep Purple

znalazło odzwierciedlenie na debiucie fonograficznym,

zatytułowanym "Memories" (2006)

a nagranym z Grzegorzem Kupczykiem. Program

płyty stanowiły covery wyżej wymienionych

gigantów rocka. Nie ma co ukrywać, że

materiał albumu ma charakter odtwórczy, albo

jak ktoś woli jest wyrazem hołdu dla wielkich

rockowych firm, które swoją karierę do sławy

rozpoczęły na przełomie lat 60-tych i 70-tych.

Już wtedy czarne "ptaszysko" szuka innych

źródeł inspiracji i własnych pomysłów mocno

osadzonych w realiach gatunku zwanym hard

rockiem.

-2009- poszukiwania kończą się sukcesem,

skład Kruka nabiera dojrzałości i proponuje

autorski repertuar publikacji "Before He'll Kill

You", w której pojawiają się na fundamencie

rockowej tradycji własne spostrzeżenia, rozwiązania

brzmienia, nowe, starannie opracowane

tematy melodyczne, patenty instrumentalne,

czyli jednym słowem indywidualny styl

jako znak rozpoznawczy twórczości. Album

znajduje swoje miejsce w rubryce "Płyta miesiąca"

cenionego periodyku Metal Hammer.

Naturalną koleją rzeczy zespół organizuje turę

koncertową, która potwierdza zainteresowanie

fanów i mediów "Kruczymi" dźwiękami.

-2011- grupa wkracza w okres dojrzałości artystycznej,

na rynku pojawia się kolejne wydawnictwo

z ofertą 11 nowych nagrań opatrzonych

tytułem "It Will Not Come Back", które

świadczą o ewolucji stylu i umiejętności indywidualnych.

Ciekawostką jest między innymi

zamieszczona piosenka Tiny Turner "Simply

The Best" świadcząca o otwartości na różne inspiracje.

Drugim zaskakującym czynnikiem

jest zaproszenie do zaśpiewania w/w utworu

Piotra Kupichy z popowej kapeli Feel, o której

nie wygłoszę żadnej opinii, aby kogoś nie

obrazić. Natomiast będę się wymądrzał na

temat drugiego gościa, którym był Doogie

White (Rainbow), który zaśpiewał w utworze

"In Reverie". Doogie White to kawał historii

muzyki rockowej, szczególnie tej z dopiskiem

"hard" bądź "heavy", w swojej biografii ma takie

"przystanki" jak Rainbow Ritchie Blackmore'a,

Cornerstone, Tank, Yngwie Malmsteen

czy Michael Schenker Group. Istnieje jeszcze

trzeci komponent budzący uznanie publiczności,

dbałość o formę wydawniczą, gdyż do

płyty załączono wspaniałą edycję "grubaśnej"

książeczki i jako rodzaj premii bonusowy dysk

DVD z ponad 100- minutową rejestracją koncertową.

-2012- doświadczony i w pełni świadomy swoich

zalet i wad Kruk przystępuje do prac nad

nowym rozdziałem swojej aktywności muzycznej,

zatytułowanym "Be3", który szybko zajmuje

stosowne miejsce w wielu kolekcjach płytowych,

bo na tym etapie płytę Kruka kupuje

się "w ciemno", będąc przekonanym, że w jej

"środku" znaleźć można pełnowartościowe produkty.

Być może w przypadku recenzji będzie

czas na dyskusję nad jej zawartością, ale ja

zwrócę uwagę na nową wersję Purpurowego

"Child In Time", która wywołała reakcję w

branży podobną do włożenia przysłowiowego

"kija w mrowisko". Koalicja dyskutantów podzielona

została na dwa obozy. Jeden twierdził,

że tak radykalnie zmieniona wersja ikony

rocka to świętokradztwo. Że tak nie należało,

że brak szacunku, ble, ble, ble... Druga część

forum, do której zaliczyć mogę także swoją

osobę, zareagowała życzliwym zainteresowaniem.

Chylę czoła dla odwagi muzyków, ponieważ

potrafili z powodzeniem zmierzyć się

inteligentnie z nie lada wyzwaniem. Bo jak

poradzić sobie z wokalną stroną tego hard

rockowego hymnu, jeżeli sam Ian Gillan z

powodu trudności wokalnych zrezygnował z

wykonywania "Dziecka…" na koncertach? Jak

wybrnął z sytuacji Kruk, zapraszam na ścieżki

rzeczonej płyty. Ja ze swojej strony mogę bić

tylko brawo za otwarty umysł przy interpretacji.

Na zakończenie jeszcze kilka słów. Anno

domini 2012 Kruk ukonstytuował swoją

czołową pozycję wśród, nie bójmy się tego

słowa, światowych formacji hard rockowych.

Dowody łatwo znaleźć. Do "kruczego gniazda"

pukać zaczęli menago licznych koncertów i

tym sposobem zespół stał się atrakcją występów

takich tuzów rocka jak Deep Purple czy

Carlos Santana.

-2014- "Before", "pachnąca" nowością dawka

67 minut "kruczych" dźwięków. Ale tym zajmę

się za chwilę.

"Before" - Kruk kontynuacja

O gustach się nie dyskutuje. Nieraz zdarza się

tak, że otrzymujemy solidną dawkę dźwięków,

która natychmiast po "odpaleniu" odtwarzacza

zdobywają naszą sympatię. Bywa tak, że nie

potrafimy uzasadnić, dlaczego tak się dzieje,

po prostu z punktu widzenia słuchacza, zestaw

nam się podoba, choć "podobanie się" bądź nie,

to żadna precyzyjna klasyfikacja. Innym razem,

klasowe utwory, dobre opinie, fajne riffy

i melodia i klapa. Zwyczajnie muzyka nam nie

"wchodzi", coś hamuje nasze emocje, nie pozwala

się zaprzyjaźnić, bez racjonalnego i logicznego

uzasadnienia. Zapewne znacie te uczucia,

pozytywne wibracje wywoływane muzyką

lub nie. Tak zareagowałem na debiut Kruka i

tak pozostało mi do dzisiaj. Stałem się "Kruczym"

sympatykiem i pozostanę nim przez

kolejne miesiące, a potem "się zobaczy", bo

przecież "sympatia słuchaczy na pstrym koniu

jeździ", to znaczy, że nie jest to "rzecz" dana po

wsze czasy. Bywa i tak, że po całym paśmie

ewidentnych artystycznych wpadek, gust odbiorcy

odwraca się plecami. W moim przypadku

stało się tak niestety z uwielbianą przez lata

długie Lacrimosą. Nie, nie wypiąłem się na

Tilo Wolfa, nadal szanuję ich wcześniejszą

twórczość, ale ostatnie produkcje nie przekonały

i obecnie wyczekuję, co dalej. W rozkroku

stoję i przyglądam się temu, co wymyśli

Dream Theater, na razie dostali ode mnie

"żółtą kartkę" za ostatni album, choć wiem, że

moją "kartkę" to oni mają "gdzieś". Kruk to

przykład stałości uczuć fanów, ponieważ

czwarty raz swoim albumem, tym razem

"Before" sprawił radochę i to nie krótkoterminową,

bo zestawem dziewięciu kompozycji

plus dwóch bonusów można się zachwycać po

wielu przesłuchaniach. Ta "Krucza" muzyka

nie traci na sile witalnej, nie traci na urodzie

świetnych patentów melodycznych, nie gubi

przestrzeni uchwyconej w procesie produkcji,

nie "pada" poziom partii solowych, których

upchnięto co nie miara, pomimo to kolejne solowe

wstawki nie nużą, raczej budzą ciekawość

i intrygują, niezależnie od faktu, czy to popis

Hammonda, czy mister Brzychcy wycina kolejną

partię na swoim elektrycznym "wiosełku",

albo nowy od jakiegoś czasu wokalista, Roman

Kańtoch, proponuje soczystą i dynamiczną

frazę, potwierdzając profesjonalnymi umiejętnościami,

że poszukiwania do "Kruczego" gniazda

faceta przed mikrofonem zakończyły się

sukcesem. Gościu ma czym "straszyć" i bez

trudu idzie w konkury z nabijającą diabelski

rytm sekcją, w której duet bas - bębny ustawia

solidną zaporę dźwięków. W zakresie wokalistyki

jest to człowiek wszechstronny, co łatwo

udowadnia w różnych fragmentach "Before",

choćby w "pysznych" harmoniach wokalnych w

"Once", gdzie towarzyszy mu piękny głos jakiegoś

"Anioła w spódnicy", albo w "Wings Of

Dreams", w którym "Marzenia" mają kształt

ślicznego, bujającego, chwytającego za serce

"bluesidła". Tak, tak to nie pomyłka, Kruk

urozmaicając swoją "hard rockową" ucztę

wprowadził do swojego salonu, "podszyty"

bluesową konwencją utwór, wspaniale tonujący

rozbuchane emocje i prezentujący nietuzinkowe

umiejętności poszczególnych członków

zespołu, którzy solidarnie "powrzucali" do

tego tygla dźwięków swoje instrumentalne

znaki rozpoznawcze, dodajmy, że uczynili to w

bardzo wyważony sposób, czyli nie burząc

uporządkowanej struktury kompozycji. Zaraz

potem, tym, którzy pod wpływem tych niespełna

sześciu minut wpadli w stan rozmarzenia,

a można, można się dać usidlić urodzie

"Wings Of Dreams", grupa wykonała atomowy

serw, prawdziwy tenisowy as w postaci przebojowego

killera "Grey Leaf". Nóżki same przebierają

szybciutko w rytm tego kawałka, podziwiając

niesamowicie nośny wątek melodyczny.

Panowie radiowcy do dzieła, toż w tym numerze

tkwi taki potencjał przebojowości, że

nic chyba nie stoi na przeszkodzie, aby zaoferować

go szerszej publiczności, tym bardziej, że

naturalne, przestrzenne brzmienie wbija dosłownie

w ziemię. Rytm pędzi na złamanie

karku, gitarowe "Ferrari" włącza szósty bieg, a

perkusista i basista "rzucają" takimi petardami,

że mają szansę "zniewolić" spore grono odbiorców.

Co z tego, że w powietrzu fruwają stylistyczne

"purpurowe" iskierki, całe wnętrze

kompozycji, energia, instrumentalny dynamit

to autorski projekt Kruka. Dla mnie prawdziwa

bomba! Wszystkim tym, którzy wpadli w

dziki pląs, bo pozostać w tym przypadku kamiennym

i zimnym emocjonalnie, to "mission

impossible", piątka hard rockowców dokłada

kolejne cztery i pół minuty ognistych delicji

zatytułowanych "My Morning Star". Gdyby

tak bladym "Rankiem" odpalić komuś leniwemu

i rozespanemu taką riffową racę, to wyskoczyłby

z łóżeczka jak z katapulty, gasząc

tlącą się na tyłku pidżamkę. Bo panowie z

Kruka po poprzedniej jeździe uruchomili dalsze

pokłady turbodoładowania, zarówno w sferze

melodyjności, gitarowej drapieżności, jak

też basowych salw i perkusyjnych wyładowań.

Ile w tym żywiołowości, nie udawanej energii,

dynamicznych przejść, ten tylko się dowie, kto

posłucha. A warto! Prawie dziesięć minut energetycznego

grania, daje receptorom do wiwatu,

więc czas na ukojenie, przynajmniej według

programu albumu "Before". "Farewell" od początku

przebiera się w balladowe "szatki", prześliczna,

delikatna gitara, kołysankowy, melancholijny

wokal, następnie subtelne klawisze i

tak przez pierwsze dwie minuty z sekundami.

Kruk nie przysnął, oj nie, lecz dołożył delikatnie

do "pieca", a utwór pozostając urodziwą

balladą nabrał kolorytu, instrumentalnych

odcieni, a w 3:43 za sprawą gitary, Hammondów,

uśpionej do tej pory sekcji rytmicznej

utwór dostał solidnego "kopa" nabierając

rozpędu i przepędzając do 5:15 balladowe sny.

Ostatnie kilkadziesiąt sekund oznacza powrót

do subtelnie "tkanego" motywu gitarowo- wokalnego.

Odetchnęliśmy, uff, nabraliśmy sił!

To teraz buch, hard rockowym młotkiem,

wszystkim leniuchom "dźwiękowo - kaloryczna"

"szpila" nazwana "Open Road", czyli zawracamy

na "autostradzie dźwięku" w kierunku

rasowego rocka, nawet więcej niż hard, bo

gitarka pracuje tworząc gęstą siatkę riffów jak

w metalowym "kociołku", pędząc rytmicznie w

dal. Czyściutki wokal wyciąga wysoko niektóre

frazy, posługując się z rzadka manierą, którą

można chyba nazwać skandowaniem. Dynamiki

mnogość, karkołomne przejścia instrumentalne,

a to Piotr Brzychcy "wytnie" solowy

numerek, a to organy nadadzą brzmieniu większą

intensywność, a to, że Dariusz Nawara

nie połamał sobie rąk przy kaskaderskich przejściach,

to wyłącznie jego zasługa. Regularną

setlistę kończy rozdział czysto instrumentalny

"Timeline", oparty na podłożu gitarowych akordów

akustycznych i elektrycznych, w tle brzmiące

przeszkadzajki perkusyjne urozmaicają

przekaz, choć ta kompozycja to "teatr jednego

aktora", w którym Piotr Brzychcy prezentuje

tajemnice warsztatu gitarowego. A teraz

dziwną pętlą powrócę do początku, ponieważ

dziwnym i także dla mnie niezrozumiałym

trafem zignorowałem prawie 10-minutowy

spektakl o tytule "My Sinners", który otwiera

publikację Kruka. Ta wielowątkowa kompozycja

ukazuje wszechstronność muzyków do tworzenia

epopei z niezwykle rozbudowaną, suitową

strukturą, licznymi złamaniami linii rytmicznej,

gwałtownymi przejściami, regulowaniem

tempa, wprowadzaniem solowych

rozwiązań instrumentalnych z akcentami

improwizatorskimi, przy zachowaniu bardzo

klarownych tematów melodycznych. Pełne,

gęste brzmienie, oraz zróżnicowane wstawki

solowe przyczyniają się także do doskonałego

kształtu tej konstrukcji muzycznej. Podstawową

listę tracków uzupełniają dwa nagrania

bonusowe zaśpiewane w naszym ojczystym

języku. Pierwszy z nich "Moja dusza" to ładna,

sześciominutowa ballada, przyspieszająca po 2

minucie, przyczynek do tego, by skompromitować

tych, którzy twierdzą, że język polski

słabo nadaje się do tworzenia nośnych utworów.

Guzik prawda! Posłuchajcie występu

Kruka! Twórcy zmieścili w ramach tej piosenki

liczne elementy nadające jej wyraziste oblicze,

wśród nich wymienić można zmienność

rytmiki, pracę organów Hammonda, partię solową

na struny akustyczne gitary (4:40), wzorcowe

linie wokalne, a całość znakomicie ze

sobą scalona w jeden spójny organizm muzyczny.

"Szary liść" z kolei hard rockowo masakruje

ciszę, urzekając udanym pomysłem melodycznym,

niespożytą energią i ekspresją wykonawczą.

Wyżej rozpisałem się ponad miarę,

więc podsumowanie będzie krótkie. Kruk

wydając "Before" umocnił się na wysokim

poziomie hard rockowej czołówki światowej.

W ofercie albumu znalazło się wiele precyzyjnie

i starannie opracowanych tematów, zachowano

standardy gatunku bez tendencji do

tandetnego i bezmyślnego kopiowania, ale w

oparciu o tradycje. Kruk nie dokonał rewolucji,

ale nie miał wcale takiego zamiaru, poszedł

jednak drogą ewolucji i rozwoju sztuki

komponowania fajnych melodii, udoskonalania

indywidualnych umiejętności, dbania o

brzmienie. Współcześnie Kruk występuje na

scenie rockowej w roli aksjomatu, bierzesz do

ręki ich płytę z zarejestrowanymi utworami ,

włączasz CD-player i otrzymujesz dowód artystycznego

profesjonalizmu. Dziwić się nie wypada,

bo to pewnik! Do dysku kompaktowego

załączono płytę DVD z 6 utworami z koncertu

w lutym 2014, w katowickim Spodku, zarejestrowane

w czasie występu przed kolegami z

Deep Purple i kilkoma dodatkowymi informacjami.

Jednym słowem wydawniczy "full wypas".

(5)

Włodek Kucharek

116

RECENZJE


Jacka Aragona, to jednak brakuje mu

tych silnie zaaakcentowanych kantów

wersów i zdecydowanej charyzmy. Późniejsze

dokonania Leviathan już nie

posiadają tej duszy takich utworów jak

"Sanctuary", "Painful Pursuit of Passion

and Purpose", "The Calling", "Speed

Kills" czy "Disenchanted Dreams (of

Conformity)". Choć na "Riddles, Questions,

Poetry & Outrage" kompozycje

dalej były kunsztowne, to jednak nie

posiadały już tej magii utworów, które

znalazły się na debiutanckim wydawnictwie.

Kierunek muzyki Leviathan

zmierzał na inne wody progresywnych

melodii. Na drugim albumie do głosu

doszły wyraźne partie klawiszowe, a

utwory nie stroniły z jednej strony od

motywów rodem z jazz fusion, a z drugiej

z bardzo rozgadanych łagodnych

syntezatorów. Całość przypominała

bardziej progresywną i łagodniejsza odmianę

Blind Guardian. Na "Scoring

the Chapters" Leviathan zmiarkował

w tej kwestii, jednak syntezatory nadal

były obecne w muzyce zespołu. Na tej

płycie jednak znalazło się parę interesujących

kompozycji jak na przykład

"Paying the Toll", "All Sins Returned"

albo "Turning Up Broken". Najnowszy

album amerykańskiej grupy, zatytułowany

"Beholden to Nothing, Braver

Since Then" jest albumem niejednoznacznym

i pełnym subtelnych niuansów.

Skomplikowana, progresywna,

synkopowana muzyka jest przetykana

cukierkowymi klawiszowymi motywami,

które niemiłosiernie zmiękczają

odbiór całości. Klawiszy jest za dużo.

Nawet w takim instrumentalnym, symfonicznym

"Overture of Exasperation"

zostały wrzucone, by gryźć się z całością.

Za to przy "Intrinsic Contenment"

przywitała mnie dyskotekowa techno

popowa perkusja, a raczej powinienem

rzec - bit. Ten motyw wygasa po jakimś

czasie, jednak nie mam zielonego pojęcia

dlaczego on został tutaj wstawiony.

Obawiam się, że ten album to są takie

odmęty progresji, że aż się zgubić można.

Co się dzieje na tym albumie to

głowa mała. Trafią nam się tutaj też elementy

industrialne, groove'owe, folkowe,

a nawet trip-hopowe. Na szczęście

znalazły się tu także godne progresywne

utwory, w których poziom złych elementów

jest mniejszy lub znikomy -

"Creature of Habit", "Magical Pills

Provided", króciutki "Words Borrowed

Wings" i instrumentalny "Empty Vessel

of Faith". Nie ma na tym albumie jednak

utworu, który by w całości przekonywał

swoją strukturą, kompozycją i

brzmieniem. Liczba instrumentów, które

zostały wykorzystane jest całkiem

spora. Oprócz gitar, basu, perki, klawiszy

pojawiają się tutaj także instrumenty

filharmonijne, a także plemienne.

Niestety można odnieść wrażenie, że

ich potencjał został sprzeniewierzony.

Na tym się nie kończą negatywne strony

tego wydawnictwa. Jeff Ward niestety

brzmi jakby się bardzo męczył przy

śpiewaniu bardziej metalowych partii.

Do elementów sztucznie udziwniających

ten album należy dodać także różnego

rodzaju recytacje wersów i pojedynczych

zdań, które zwykle są taki

głębokie jak studnia w Sudanie albo

książki Paolo Coelho. Gdyby udało się

je jakoś zgrabnie połączyć z resztą zawartości

albumu to by się to pewnie aż

tak nie gryzło, jednak zostało to zaaranżowane

w zupełnie odmienny sposób.

Żeby tego było mało, to jeszcze mamy

bardzo często do czynienia z męczeniem

jednego riffu wręcz do oporu. Na

przykład w "If the Devil Doesn't Exist..."

mamy kilkanaście kółek jednego riffu,

podczas gdy nawet dwa spokojnie by

wystarczyły. W ten sposób w progresywnej

przecież kapeli, robi nam się

nudno, monotonnie i męcząco. Jest to

ze wszech miar rozczarowujące. "Beholden…"

nie jest albumem przekonywującym.

Mamy tutaj piętnaście

utworów, a całość trwa ponad pięć

kwadransów, czyli grubo ponad godzinę,

a w tym czasie zostało nam podanych

mało elementów, które by nas zaciekawiły

lub zainteresowały. Album

jest bez smaku i zdaje się, że w sumie

także bez pomysłu. Dużo niewykorzystanego

potencjału i zmarnowana okazja

do stworzenia naprawdę dobrego albumu.

Mamy tutaj mnóstwo elementów,

które sugerują, że ktoś nie potrafił się

zdecydować na określony kierunek, jaki

ma zostać tej płycie nadany. Niestety

ten eklektyzm w tym wydaniu nie zadziałał,

a wręcz wyszedł odstręczająco.

(2,5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Lizzies - End Of Time

2013 Self Released

Jeżeli myślicie, że era zespołów pokroju

Girlschool minęła, to muszę wyprowadzić

was z błędu. Ona dopiero się zaczyna.

Idealnym przykładem jest hiszpański

Lizzies, w skład którego wchodzą

cztery piękne artystki. Pełne determinacji

i samozaparcia prą do przodu,

żeby jak największa część mieszkańców

kuli ziemskiej usłyszała o ich działaniach.

Za sprawą nowo wydanej EPki

"End OF Time" i napiętego grafiku koncertowego,

na pewno będzie to możliwe,

zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż EPka

sama w sobie prezentuje się całkiem

przyjemnie. Już od pierwszego kawałka

wyraźnie słychać wpływy heavy metalowych

weteranów z Iron Maiden. Mowa

tutaj o "Sacryfice", które śmiało można

było by wrzucić do dorobku Anglików,

gdyby nie damski, ale za to przyozdobiony

chrypką wokal. Podobnie ma się z

resztą. Wyróżniła bym jeszcze "Speed

On The Road", które zgodnie z zapowiedziami

hiszpanek, niedługo doczeka się

swojego teledysku. Chyba jedyną wadą

albumu, jest fakt, że zawiera tylko pięć,

ale jakże klimatycznych kawałków.

Chciało by się więcej, bo przecież

Lizzies jest nie lada gratką dla fanów

Żelaznej Dziewicy. Zwłaszcza tych

płci męskiej. W końcu, sama przyjemność

posłuchać damskiej wersji swoich

ulubieńców. (5)

Daria Dyrkacz

Lords of the Trident - Plan of Attack

2013 Junko Jonhson

Lords of the Trident pochodzą z Wisconsin

i grają ognisty, klasyczny heavy

metal z humorystyczną otoczką, jednak

zdecydowanie mniej obłąkaną niż u

Nanowar (obecnie Nanowar of Steel,

hehe). Wejdźcie na ich stronę i przeczytajcie

chociażby ich biografię, morda sama

się śmieje. "Plan of Attack" to

cztero-utworowa EPka wydana w

ubiegłym roku, która miała pewnie na

celu wyostrzenie apetytu wśród fanów

na trzeci pełny album. Jeśli o mnie idzie

to zadanie to zostało spełnione. Z tych

utworów bije ogromny luz i radość grania,

utwory są energetyczne i słychać, że

chłopaki nie spinają pośladów. Oczywiście

jest też spora dawka humoru jednak

mam wrażenie, że jest trochę

"poważniej" niż na wcześniejszych płytach.

Oczywiście, gdyby nie dobre kawałki

to cała reszta byłaby gówno

warta. Na szczęście poziom muzyczny

jest wysoki, podobnie jak wyszkolenie

muzyków. Pierwsze dwa utwory "Comlete

Control" i "Plan of Attack" to pełne

ognia heavy metalowe killery, by w

dwóch następnych zrobiło się trochę

bardziej epicko i zróżnicowanie. Zarówno

"Song of the Wind and Sea" oraz "The

Joust" są dłuższe i mają więcej zmian

tempa, spokojniejszych fragmentów, ale

nie brakuje też konkretnego przyłożenia.

Nie wchodzą może tak łatwo jak

dwa pierwsze, ale to nie znaczy, że są od

nich słabsze. Mocy dodaje jeszcze znakomite

brzmienie dzięki czemu płytki

słucha się rewelacyjnie. Całość zdobi

świetna okładka co również jest ważnym

elementem ogółu. Po przesłuchaniu

"Plan of Attack" nie stałem się

fanatycznym wyznawcą "Władców

trójzęba", ale kto wie czy nie stanie się

tak już po kolejnej dużej płycie? (4,7)

L.R.S. - Down To The Core

2014 Frontiers

Maciej Osipiak

Panowie La Verdi, Ramos czy Shotton

otarli się o coś na kształt popularności

czy rozpoznawalności, grając w 21

Guns, The Storm czy Hardline. Inna

sprawa, że dotyczy to raczej innych

rejonów świata niż Polska, gdzie takie

melodyjne, bliższe AOR niż hard rocka

granie raczej nigdy nie było zbyt popularne.

Wydana przez hołubiącą takich

wykonawców Frontiers Records debiutancka

płyta "Down To The Core" ich

nowego projektu raczej nie ma szans na

zmianę tego stanu rzeczy. Z 12 zaprezentowanych

na tej płycie kompozycji

tylko nieliczne mogą bowiem wywołać

żywsze bicie serca fanów mocniejszych i

zarazem melodyjnych dźwięków. Taki

jest opener "Our Love To Stay", przebojowy

ale i dynamiczny, kojarzący się z

Van Halen lat 80-tych. "Never Surrender"

czy momentami dość ostry "Waiting

For Love" z zadziornym śpiewem La

Verdiego. Nie mogło też zabraknąć kilku

ballad, z eksplorującymi schemat

głos + fortepian "To Be Your Man" oraz

finałową "No One Way To Give", ale reszta

to już zwykły pop. Owszem, przyjemny,

zawodowo zaśpiewany, zagrany i

wyprodukowany, ale zbyt nijaki, by

chciało się częściej wracać do "Down

To The Core". (3)

Wojciech Chamryk

Lucifer's Hammer - Night Sacrifice

Demo MMXIII

2014 Shadow Kingdom

Słuchając debiutanckiej demówki tego

chilijskiego duetu ma się 120% pewności

na odbycie nostalgicznej podróży w

przeszłość i związane z tym nieodparte

wrażenie deja vu. Panowie Hades (gitara

i śpiew) oraz Titan (perkusja)

uwielbiają bowiem lata 80-tych i dają

temu wyraz w zawartych na "Demo

MMXIII" trzech utworach. Muzycznie

mamy tu więc prawdziwą ucztę dla fanów

zarówno US power i speed metalu

oraz NWOBHM, ponieważ echa twórczości

Attacker, Griffin, Damien Thorne,

Warlord czy Iron Maiden można

wychwycić bez trudu. Zróżnicowany

"Wolf" to bardziej brytyjskie klimaty,

podobnie jak końcówka "Night Sacrifice".

Jednak wcześniej ów utwór płynnie

łączy mroczne, surowe granie w stylu

wczesnego Mercyful Fate z rozpędzonym

speed/powerową galopadą pod

Attacker. Równie szybki i ostry jest

"Shadows", z chwilą wytchnienia w postaci

zwolnienia przed solówkami. Do

stylu Lucifer's Hammer jest też dostosowane

brzmienie tego materiału: surowe,

często nieczytelne, z bębnami

brzmiącymi jak tekturowe pudła, ale dla

wszelkiej maści ortodoksów i oldschoolowców

będzie to zapewne dodatkowym

atutem, tym bardziej, że "Night

Sacrifice Demo MMXIII" wydano

na kasecie magnetofonowej. (5)

Mammothor - Tyrannicide

2014 Self-Released

Wojciech Chamryk

Amerykański sekstet Mammothor na

swym debiutanckim albumie nie rozmienia

się na drobne. Chłopaki z Bostonu

z podziwu godną sprawnością i

pomysłowością wymiatają bowiem siarczyste

hard 'n' heavy, jakby w magiczny

sposób przeniesione w nasze czasy z

przełomu lat 70-tych i 80-tych minionego

wieku. "Tyrannicide" jest jednak

płytą znacznie bogatszą muzycznie, bowiem

jej twórcy żyją w końcu w XXI

wieku i są też pod wpływem innych gatunków.

Mamy więc klasycznego hard

rocka ze śpiewem Jimmy'ego Douglasa

kojarzącym się z wielkim Paulem Rodgersem

("Slave One Day"), wycieczki w

rejony nader chętnie eksplorowane

przez Glena Danziga ("Curse Of

Time") czy The Black Crowes (siarczysty

"Recovery Blues"). Jeszcze bardziej

bluesowo robi się w "Worst Night",

w którym to Josh Johnson i Dana

RECENZJE 117


Sharpton czarują niczym sami Jimi

Hendrix czy Stevie Ray Vaughan. Gitarowych

popisów uczniów Joe Stumpa

i Grega Howe nie brakuje też w innych

utworach, by wymienić chociażby te z

"The Bird Man" czy w utworze tytułowym.

W składzie mamy też klawiszowca,

jednak Jeff Barberie nader chętnie

korzysta z klasycznych brzmień, wspaniale

dopełniając oldschoolową muzykę

Mammothor. Mamy też w niej odniesienia

do southern i stoner rocka oraz

grunge, ale nie tego alternatywnego, ale

czerpiącego z tradycji zespołów pokroju

The Beatles czy Black Sabbath, tak

więc wszystkie części tej muzycznej mozaiki

układają się we frapującą całość.

(5)

Wojciech Chamryk

Markiz De Sade - Jeckyll And Hyde

2014 Self-released

Wydawało się, że białostocki Markiz

De Sade, jeden z kultowych polskich

zespołów metalowych lat 80-tych, to

ponownie zamknięta karta. Reaktywowana

w 2008r. grupa zdołała bowiem w

ciągu trzech lat wydać demo/MCD

"Zdeptani", kompilację "Judasz 1985"

oraz debiutancki album "Sen schizofrenika",

po czym dały o sobie znać zawirowania

personalne. Markiz odrodził

się jednak i obecnie trzon składu stanowią:

jeden z założycieli grupy, śpiewający

basista Andrzej "Ojciec" Mrowiec

i gitarzysta Arkadiusz "Aroo"

Maślanka. Ów duet zameldował się na

początku tego roku w Bloodline Studio,

Roberta Pierścińskiego, gdzie,

wsparty występującym gościnnie w roli

perkusisty producentem, zarejestrował

nowe demo. "Jeckyll And Hyde" to

cztery ostre, dynamiczne numery, zakorzenione

zarówno w tradycyjnym heavy

metalu jak i wysokooktanowym thrashu.

Sporo w nich ostrej, bezkompromisowej

jazdy ("Jeckyll And Hyde", "Radio"),

ale nie brakuje też bardziej urozmaiconych

aranżacji ("Czas dominacji"),

efektownych gitarowych solówek ("Radio")

czy wyeksponowanych partii basu

("Zbrodniarz"). Warstwę instrumentalną

dopełniają często brutalne, ocierające

się wręcz o growling partie Ojca i

trzeba przyznać, że pasuje to doskonale

do poruszanych w tekstach, zwykle dość

mrocznych, tematów. Markiz wrócił po

raz drugi - oby tym razem na dłużej! (5)

Mason - Warhead

2013 Self-Released

Wojciech Chamryk

Kwartet z Melbourne na swym debiutanckim

albumie wymiata konkretny

thrash, nie unikając przy tym wycieczek

w rejony nowocześniejszego, łączącego

groove z agresją, łojenia. Jest więc całkiem

ciekawie, tym bardziej, że: A)

panowie potrafią naprawdę nieźle grać,

B) komponowanie też wychodzi im niezgorzej,

C) płyta brzmi też jak brzmieć

powinna, surowo ale mięsiście i organicznie,

bez epatowania syntetyczną,

współczesną produkcją. Na "Warhead"

przeważa konkret: 10 utworów, prawie

47 minut muzyki. Instrumentalny, spełniający

rolę intro "Alarum" jest jeszcze

dość melodyjny i rozpędza się stopniowo,

ale już kolejny "Imprisoned" to

już ostra, thrashowa łupanka na najwyższych

obrotach, z wpływami chociażby

Testament. Oczywiście zespół

nie gna na łeb na szyję przez cały czas,

mamy momenty miarowych zwolnień,

jest gęste riffowanie w średnich tempach,

jak chociażby w "Product Of Hate"

czy finałowym "Vengeance", jednak słychać

wyraźnie, że zawrotne prędkości to

jest dla Mason właśnie to. Zresztą

nawet w tych wolniejszych momentach

jest bardzo dynamicznie, bo perkusista

zdecydowanie nie jest zwolennikiem li

tylko wystukiwania prostego rytmu,

zapewniając sporą dawkę rytmicznych

łamańców i perkusyjnych kanonad.

Bardziej melodyjne partie też się trafiają

("Ultimate Betrayal"), nie brakuje też

balladowego "Lost It All" z udziałem

Jeffa Loomisa z Nevermore czy, dla

kontrastu, grania niemal ekstremalnego

("Product Of Hate", "Wretched Soul").

Całość dopełniają gitarowe popisy z wyżej

półki, tak więc jeśli ktoś lubi wysokooktanowy

thrash, łączący klasyczne

podejście z nowoczesnymi wtrętami, to

"Warhead" jest płytą dla niego. (5)

Merkabah - Ubiquity

2014 Maple Metal

Wojciech Chamryk

Aż siedem lat przyszło czekać fanom kanadyjskiego

Merkabah na następcę

"The Realm Of All Secrets", który

ukazał się w 2007 roku. Czas oczekiwania

dobiegł końca i w końcu można posłuchać

nowego krążka zespołu, zatytułowanego

"Ubiquity". Merkabah to

formacja działająca na rynku od roku

2000 i przez ten czas udało jej się wykreować

dość ciekawy styl, który jest

mieszanką progresywnego rocka i symfonicznego

metalu. Wśród swoich inspiracji

muzycy wymieniają King Crimson,

Iron Maiden i Therion, co faktycznie

słychać. Można by jeszcze dodać

Nightwish czy Dream Theater. Skojarzenia

z symfonicznym metalem są, a

wszystko za sprawą wokalistki Jacinthe.

Styl i forma jej śpiewania przywołuje na

myśl właśnie symfoniczny metal rodem

z Therion, a najlepiej ten charakter oddaje

rozbudowany "Ubiquity", który

wieńczy płytę. Podobną estetykę ma

podniosły "Mythomania", który jest jednym

z najciekawszych kawałków na

płycie. Jednak już na samym początku

albumu można wyłapać wady. Jedną z

nich jest wokal Jacinthe, który jest bez

wyrazu, bez mocy. Gitarzyści starają się

urozmaicić materiał, często udając się w

rejony progresywnego rocka, szkoda

jednak, że jakość tych zagrywek jest

niska. Pominięto przy tworzeniu kompozycji

aspekty przebojowości, dynamiki

i czegoś, co mogłoby skusić słuchacza.

Co z tego, że w "Red Letter Days"

słychać inspiracje Mikem Oldfieldem

w zakresie partii gitarowych, jak nie ma

w nim odpowiedniego ładunku przebojowości

i całość staje się nudna. Płyta

skierowana jest do poszukiwaczy dziwnych

i bardziej złożonych dźwięków,

do zagorzałych fanów progresywnego

rocka. Jeśli nie macie nic przeciwko średniej

klasy materiałowi, to może znajdziecie

tutaj coś dla siebie. (2,5)

Łukasz Frasek

Metal Inquisitor - Ultima Ratio Regis

2014 Massacre

Muzyka Metal Inquisitor nigdy jakoś

do mnie nie przemawiała. Na żywo ich

twórczość zawsze wypadała świetnie, jednak

albumy studyjne nie miały w sobie

już tej magii, jaką zespół prezentował

na żywo. Dlatego podchodziłem dość

sceptycznie do najnowszego dzieła tej

ekipy, zatytułowanego "Ultima Ratio

Regis" - dowcipną sentencją, którą były

opatrzone armaty armii króla Francji

oraz króla Prus. Tym większe było me

pozytywne zaskoczenie, gdy zapoznałem

się już z zawartością najnowszego

krążka Metal Inquisitor. Na czwartym

studyjnym albumie inkwizytorów został

nam zaserwowany szybki tradycyjny

heavy, podsypany tu i ówdzie klasycznym

epic metalowymi motywami.

Muzyka oscyluje wokół Dio, Running

Wild, Accept, Wolf, Skelator i

Cauldron. Za sterami produkcji

brzmienia siedzi Olof Wikstrand, lider

młodej kapeli Enforcer. Nic dziwnego

więc, że brzmienie "Ultima Ratio

Regis" jest bardzo młodzieńcze i czyste.

Wokale Roberta "El Rojo" Zerwasa

przypominają swoją manierą zaśpiewy i

barwę głosu Jasona Conde-Houstona

ze Skelator. Same utwory na "Ultima

Ratio Regis" są świetnie wyważone i

pełne pysznego, zrównoważonego

heavy metalowego nadzienia. Dynamiczne

solówki i ostre riffy to wysoki standard,

który został tutaj ustanowiony.

Pierwszy utwór z płyty, czyli "Confession

Saves Blood" jest nie dość, że numerem

wysokiej klasy, to w dodatku

obrazuje jak będzie wyglądała zawartość

albumu. Materiał na "Ultima Ratio

Regis" jest bardzo równy i bardzo spójny.

Melodyjny wstęp do "Confession

Saves Blood" przeradza się w heavy metalowy

hymn z szybkim chrupkim riffem.

Wokale i warstwa tekstowa idealnie

się komponuje z podkładem muzycznym,

tworząc, wespół z tak energetycznymi,

że aż iskrzącymi solówkami,

świetny heavy metalowy hymn. Gorąca

atmosfera jest podtrzymywana przez

następne kompozycje. Szybki i bezkompromisowy

"Burn Them All" z dudniącym

basem i ciekawymi heavy metalowymi

riffami to klasa sama w sobie.

Śpiewny refren w "Call The Banners" jasno

określa ten utwór jako metalowy

hymn czystej wody. Bardzo fajnie wyglądają

także agresywne galopady w

"Death on Demand" i "The Pale Messengers".

Metal Inquisitor wbrew pozorom

potrafi także bardzo sprawnie operować

różnymi klimatami. Pokazuje to między

innymi bardzo Judasowy "Black Dessert

Demon". Zwieńczeniem tej metalowej

inkwizycyjnej symfonii jest ponad siedmiominutowy

"Second Piece of Thorn".

Stateczny, z delikatnym intro, które

przechodzi w metalowy walc w średnim

tempie. Kto by pomyślał, że o drugim

pokoju toruńskim, czyli traktacie zawartym

między Koroną Królestwa Polskiego,

a Zakonem Krzyżackim, można napisać

taki ciekawy i interesujący utwór.

Z całą pewnością "Ultima Ratio Regis"

jest płytką do której będzie się wracać i

to nie raz! Porządny heavy metal, błyszczący

doskonałą produkcją i świetnymi

kompozycjami. Szacunek i chwała!

(5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Mike Oldfield - Man On the Rocks

2014 Universal Music

Obecnie panuje moda na rockowe powroty.

Ian Anderson stworzył dosyć

dobrze przyjętą kontynuację "Tick Is A

Brick", a Alan Parsons wydał, po

ponad dwudziestu latach przerwy, kolejny

- nie do końca długogrający - krążek.

Ich śladem podążył też Mike Oldfield,

który po swoich klawiszowych

dziełkach powrócił na rockowe fundamenty.

Zresztą nie ma się co dziwić,

obecnie klasyczny rock przechodzi muzyczny

renesans. Na "Man On The

Rocks" artysta zrywa minimalistyczne

więzy, ale dalej podąża z duchem sentymentalizmu

oraz wewnętrznych rozterek.

Tekstowo krąży wokół osobistych

przeżyć i opowiada nam m.in. o historii

irlandzkich emigrantów, wspomnieniach

z dzieciństwa oraz rozpadzie swojego

małżeństwa, a cały nastrój utworów

podkreśla za pomocą chwytliwych melodii.

Nie brakuje zatem folkowych odniesień

("Moonshine"), gorzkich ballad

(tytułowy "Man On The Rocks"), czy

też klasycznych blues-rockowych przebojów

("Sailing", czy energiczny "Minutes").

Oldfield, idąc z duchem czasu,

nie ucieka też od elektroniki i na utworach

pokroju "Castaway", czy "Chariots"

dosyć odważnie korzysta z jej dobrodziejstw.

Nie ma co doszukiwać się w

nowym albumie Brytyjczyka powiewu

świeżości i choć chwilami potrafi nas

oczarować (emocjonalny "Nuclear"), to

nie wychodzi poza doskonale znane,

rockowe schematy. Zresztą, nawet nie

musi nas niczym zaskakiwać. "Man On

The Rocks" swoją chwytliwą formą na

pewno zauroczy wielu weteranów klasycznego

rocka. Muzyk lawiruje między

różnymi nastrojami i jednocześnie stara

się przelać swoje emocje na energiczny

język rocka - wychodzi mu to całkiem

sprawnie. Jednak ten wyjątkowo udany

powrót to nie tylko zasługa samego

Oldfielda, ale też zgranego składu. Za

sekcję rytmiczną odpowiada duet w postaci

nieocenionego Lelanda Sklara

(Phil Collins) oraz Johna Robinsona

(Daft Punk), a za mikrofonem stanął -

znany z The Struts - Luke Spiller. Album,

choć skierowany głównie do fanów,

ma szansę przyciągnąć do siebie

młodych słuchaczy, którzy coraz częściej

sięgają po klasyczno-rockowe brzmienia.

To dobrze wróży nie tylko samemu

muzykowi, ale też nowemu pokoleniu

słuchaczy. (4)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

118

RECENZJE


Jak na przykład typowo thrashowe "The

Serpent" oraz "Dark Angel", z miksem

bardzo chwytliwych fragmentów i agresywności.

Ogólnie mówiąc, płyta sama

w sobie nie jest zła, nawet bym powiedziała,

jest bardzo dobrą mieszanką

thrash metalu z power metalem, który

jednak nie każdemu może przypaść do

gustu. (3)

Miracle Master - Tattooed Woman

2014 Golden Core

Gdy po raz pierwszy spojrzałem na

okładkę debiutanckiego albumu Miracle

Master zatytułowanego "Tattooed

Woman" to pomyślałem że to jakaś

ścieżka do filmu. Ale nic z tych rzeczy.

Jest to hard rockowy album formacji pochodzenia

niemiecko-duńskiego. Muzycznie

jej styl nieco przypomina Devils

Train i inne tego typu bandy, które

starają się grać ciężki i mocny hard rock.

Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu

graniu i cenisz sobie solidny materiał to

być może jest to album skierowany do

ciebie? Jasne, mamy do czynienia z mało

doświadczonym zespołem, który dopiero

wkracza na ścieżkę prawdziwego

tworzenia muzyki. Jednak mimo tego,

że zespół jest młody wiekiem to jednak

nie daje po sobie poznać, że to ich pierwszy

album. Dobra okładka to nie jedyna

dopracowana rzecz. Wystarczy

wsłuchać się w mocne, nieco przybrudzone

brzmienie, które czyni ten album

naprawdę godnym uwagi. Dzięki takiemu

rozwiązaniu można poczuć, że mocny

hard rock, a nie jakieś ciepłe i popowe

granie. Na pewno spora w tym zasługa

Axela Heckerta znanego z współpracy

z Brainstorm, który przyczynił

się do takiego brzmienia. Dobrze radzą

sobie też gitarzyści Aki i Selly, którzy

wiedzą jak zagrać mocny riff, dzięki nim

pojawiają się na płycie takie ostre kawałki

jak "Fly Away" czy "Miracle Masters",

które mają w sobie więcej heavy

metalu. Dzięki otwieraczowi w postaci

"Come Alive" poznajemy od razu atut tej

młodej kapeli, a mianowicie Olivera,

który znakomicie sobie radzi w roli wokalisty

- takie mocne i wyraziste głosy

zawsze są dobrze odbierane przez słuchaczy.

"Stay With Me" to kolejny soczysty

kawałek w którym zespół pokazuje

pazur. Nieco więcej luzu i spokoju

można wyczuć w "Will to Survive", ale

to wciąż solidne granie. Nie brakuje też

wycieczek w mroczniejsze granie z bardziej

ponurym klimatem, czego dowodem

jest "Why Religion". Całość zamyka

"We All Touch Evil", który najlepiej

potwierdza przebojowy charakter płyty.

"Tattooed Woman" to udana porcja

heavy metalu i hard rocka. Może nie

jest to nic nowego, ani też nadzwyczaj

dobrego, ale jest to solidne wydawnictwo,

które potrafi umilić czas. Czy nie o

to chodzi w hard rocku? O dobrą zabawę?

(3,6)

Mooncry - A Mirror's Diary

2013 SAOL

Łukasz Frasek

Na niemieckiej scenie metalowej można

polegać. Sam się nigdy nie zawiodłem,

dlatego z pewnym spokojem sięgałem

po ostatni album Mooncry. Jest to bowiem

niemiecka kapela, grająca mroczny

heavy metal, w którym można doszukać

się cech gotyckiego, jak również

symfonicznego czy też power metalu.

To wszystko sprawia, że Mooncry to

nie jest kolejny band udający Accept

czy Helloween. Już otwierający "Burning

Curtains" dobrze zapowiada cały

album. Jest moc, jest mroczny klimat,

ale jest też coś z melodyjnego metalu.

W stylu Mooncry słychać wiele ciekawych

smaczków. Używanie takich epitetów

jak "epicki" czy "podniosły" jest tutaj

jak najbardziej na miejscu. Potwierdza

to kolejny killer na płycie, a mianowicie

"Puppet Crow". To agresywny i

bardzo energiczny utwór, który ukazuje

że zespół inspirował się wieloma kapelami.

W "Defamed Prime" słychać też

Thunderstone czy Masterplan. Sądzę

tak, ponieważ da się wyłapać pewien

czynnik progresywności i wyszukanych

melodii. Zwłaszcza styl gry Bertholda

przypomina wyczyny Rolanda. Berthold

stawia na agresję, urozmaicenie,

na wyszukane motywy, na mroczny klimat,

ale też nie zapomina o technicznym

aspekcie aranżacji. Warto wspomnieć

też o wokaliście Sali Hasanie,

który nadaje kompozycjom mrocznego

charakteru i to właśnie za jego sprawą

pojawia się drapieżność na płycie. Dobrym

tego przykładem jest "Pictures of

Thee". Zespół przede wszystkim radzi

sobie z dłuższymi kompozycjami, w

których trzeba się wykazać pomysłowością

i talentem do tworzenia ciekawych

motywów. "A Mirror's Diary" spełnia

swoje oczekiwania i jest to bez wątpienia

najbardziej ambitna kompozycja

na płycie, która w pełni oddaje styl

Mooncry. Mooncry potwierdza regułę,

że niemiecka scena metalowa dostarcza

ciekawe zespoły. Tym razem mamy

band grający mroczny, melodyjny metal

w którym jest coś z gotyckiego i symfonicznego

metalu. Jest solidny materiał,

który potwierdza umiejętności zespołu.

Jeśli cenisz sobie mocny, soczysty

i klimatyczny heavy metal to jest to coś

w sam raz dla ciebie. Emocje gwarantowane.

(4,2)

Łukasz Frasek

Mosh-Pit Justice - Mosh-Pit Justice

2013 EBM

W sumie nie wiem czego mogłam się

spodziewać się po płycie z gorylem w

katanie na okładce. W każdym razie na

pewno nie intra z gitarą akustyczną, a

tym właśnie Bułgarzy zaskoczyli mnie

najbardziej. Później dostajemy przydługawy

kawałek, który jasno daje nam do

zrozumienia, że wokal nie jest ich mocną

stroną - jest dość męczący i wokalista

sprawia wrażenie, jakby śpiewał zupełnie

do czego innego, a na pewno nie

do tego, co gra reszta zespołu. Nie

wspomnę już o tym, co się dzieje, kiedy

osiąga wysokie tony. Bardziej pasowałby

do zespołu typowo power metalowego

i pomimo, że panowie co chwilę

wplatają takowe elementy - np. w całkiem

już przyzwoitym "Crucify" - to ani

trochę nie poprawia to złego wrażenia,

które niesie ze sobą wokalista. Pomimo

tych niedociągnięć, na płycie da się

znaleźć parę przyzwoitych motywów.

Nervosa - Victim Of Yourself

2014 Napalm

Daria Dyrkacz

To dziewczęce trio z Sao Paulo nie para

się, wbrew panującym modom, metalcore

czy metalem gotyckim. Fernanda,

Prika i Pitchu łoją bezkompromisowy

thrash w starym, germańskim stylu, nie

unikając momentami wpływów death

metalu. Echa dokonań Kreator, Destruction

czy Sodom są słyszalne właściwie

w każdym utworze, ale nie ma tu

mowy o jakiejś lichej podróbce czy beznamiętnym

kopiowaniu. Utwory z tego

debiutanckiego albumu Nervosa porywają

bowiem szaloną energią i brzmią

niemal wzorcowo, szczególnie przy obecnym

zalewie nijakich, pseudo metalowych

zespołów. Wokalnie też mamy nawiązania

do dobrych wzorów, bo jedna

z pań, zapewne Prika Amaral, brzmi

niczym Mille (np. "Victim Of Yourself"),

zaś Fernanda Lira preferuje

wściekłe wrzaski w stylu Schmiera

("Into Mosh Pit"). Mimo programowej

surowości mamy też to i owo do wychwycenia,

bo dziewczyny niewątpliwie

potrafią grać. Perkusistka wymiata konkretne

przejścia ("Morbid Courage"),

bas momentami wysuwa się na plan

pierwszy ("Deep Misery"), mamy też

klangowane partie ("Envious"), zaś

gitarzystka poza ostrymi riffami potrafi

popisać się również urozmaiconymi

solówkami ("Wake Up And Fight", "Into

Mosh Pit"). A ponieważ zespół nie ukrywa,

że jest również pod wpływem takich

załóg jak Sepultura, Krisiun czy

Death, mamy też na "Victim Of Yourself"

elementy death metalu, w postaci

charakterystycznych riffów i blastowych

przyspieszeń w "Twisted Values" czy w

szaleńczym, śpiewanym po portugalsku

"Uranio em nos". Mocny debiut, bez

dwóch zdań. (5)

Night - Night

2013 Gaphals

Wojciech Chamryk

Ludzie, najlepszy debiut 2013! Dobra, a

teraz tak trochę bardziej na serio. Ze

Szwecji zalewa nas coraz więcej albumów

młodych kapel, które silą się na zawojowanie

świata poprzez propagowanie

klasycznego heavy metalu. Night

należy właśnie do tej grupki młodych

zespołów, które postawiły sobie za cel

właśnie stary, dobry klasyczny heavy w

stylu Judas Priest. Fascynacja starą

szkoła jest widoczna i to wyraźnie, jednak

przecież to nie wszystko. Co jeszcze

oferuje nam Night na swym debiutanckim

dziele? Poprawny heavy metal. W

gruncie rzeczy bardzo ospały i stateczny,

choć zdarza się kilka wyjątków, w

których kapela ściga się z prędkością

dźwięku. Mamy do czynienia z kalką

Skull Fist i Axxion na zwolnionych

obrotach i z trochę bardziej wyraźniejszymi

inspiracjami. Je już słychać od

pierwszych dźwięków na tej płycie.

Szybki i dynamiczny "Fire and Steel" to

w gruncie rzeczy zaadaptowany riff z

"Electric Eye" Judas Priest. Podobnie

jest w "Gunpowder Treason" w którym

słychać wymieszane "Total Eclipse" Iron

Maiden z motywami rodem z wczesnych

albumów Accept. Swoją drogą ile

jeszcze zostanie nagranych kawałków,

które będą się spuszczać nad filmem "V

jak Vendetta"? Naprawdę, ile można?

W utworach nie uświadczymy wielu zaskakujących

fragmentów. Słuchacz wie

czego może się spodziewać, kiedy wejdzie

zwrotka, kiedy solówka, kiedy

przejście, kiedy harmonia. Struktura

utworów łączy w sobie riffy w stylu

Accept i Judas Priest z harmoniami kojarzącymi

się z Iron Maiden. Przykrym

jest lekko fakt, że co chwila będzie towarzyszyła

nam myśl "skąd ja to znam?"

przy słuchaniu kolejnych utworów.

Wokalista posiada bardzo dobry głos i

wysoką skalę. Dlatego nie rozumiem,

dlaczego w większości utworów śpiewa

bardzo podobnie i sporadycznie używa

pełnej mocy swego wokalu czy choćby

większej dozy agresji i energii. Ta płyta

to jeden wielki niewykorzystany potencjał.

Heavy metal tutaj został tak zamęczony,

że aż szkoda gadać. Mało świeżości,

duchota i flegmatyzm. Po szybkim

(choć skrajnie nieoryginalnym)

"Fire and Steel" pozostała część albumu

w gruncie rzeczy rozczarowuje. (3,9)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Nightmare - The Aftermath

2014 AFM

Od czasu, gdy Nightmare zrzucił "balast"

chórów, jego muzyka stała się bardzo

surowa. Rzeczywiście klawisze i

chóry nadawały specyficznego klimatu

płycie "Cosmovision", ale Francuzi nie

udźwignęli tej koncepcji na żywo i postanowili

obedrzeć swoją muzykę z

ozdobników. Taką wizję zespół ciągnie

już od kilku płyt i w zasadzie można już

mówić o konkretnie wypracowanym

stylu. "The Aftermath", podobnie jak

poprzedniczki prezentuje ascetyczne

granie oparte na prostych, dynamicznych

riffach, mocnym, mięsistym brzmieniu,

klarownym miksie i wyrazistych,

chropawych wokalach autorstwa

Jo Amore. Na "The Aftermath" składają

się utwory opowiadające o najnowszych

wydarzeniach na świecie i jednocześnie

pełniące rolę przestrogi przed

kierunkiem w jakim zmierza ludzkość.

Kawałki są komponowane w luźnym

oparciu o schemat mocnych zwrotek i

melodyjnych refrenów. Na szczęście

taki zabieg wychodzi im dużo lepiej niż

Rage - z reguły warstwa gitarowa, choć

spowalnia, nie zostaje odciążona, jedy-

RECENZJE 119


nie wokale z prostych, czasem prawie

deklamowanych czy skandowanych

przechodzą w konkretne linie melodyczne.

Dzięki surowości, ciężkiemu i

zimnemu brzmieniu Francuzi uzyskali -

mniemam, poszukiwany - klimat bezdusznego

odhumanizowania. Podkreśla

go fakt, że niekiedy do tej spartańskiej

płyty niespodziewanie dorzucane

zostają drobne robotyczne klawiszowe

odgłosy, jak choćby te subtelne dodatki

w "Forbidden Tribe" dodające utworowi

majestatu. Dzięki konsekwentnie kreowanemu

nastrojowi, płyta wydaje się

być zgrabną całością. W obliczu wielu

tak długowiecznych europejskich zespołów

Nightmare wydaje się być fenomenem.

Większość tych grup z wiekiem

rozmywa swój styl, spowalnia, zmiękcza

się. Nightmare - mimo melodyjnych

refrenów - nagrał mocną, wręcz agresywną

płytę. I o ile stylistyka Francuzów

porównywana jest z reguły z Brainstorm

i Rage, o tyle dzisiejsza postać

tych zespołów jest osłabioną wersją ich

dawnej świetności, a Nightmare wciąż

trzyma solidną, mocną formę. (4)

Nocturnal - Storming Evil

2014 High Roller

Strati

Mamy tutaj zaserwowany praktycznie

archetypową teutońską thrash metalową

młóckę. Dużo tutaj Destruction,

Sodom, Assassin, a także przebitki kojarzące

się z Venom, Possessed i Desaster.

Stawianie Nocturnal w szeregu,

któremu przewodzi Destruction nasuwa

się jakby samo, nie tylko z powodu

muzyki, ale także z powodu maniery

śpiewania wokalistki Nocturnal, która

regularnie wpada w Schmierowe rejestry.

Najnowszy album thrasherów jest

dziełem o nieprzeciętnych walorach i

wysokiej estetyce dźwiękowej. Innymi

słowy, łomot aż miło, riffy i wokale aż

ciary przechodzą. Tyrannizer ma gardło

nie do zdarcia, to co ona wyprawia

ze swoim głosem, to aż głowa mała. Cechą

charakterystyczną muzyki Nocturnal

na "Storming Evil" są dość długie

wstępy do utworów. Zwykle jest to kilka

kółek różnych figur, z którymi reszta, ta

już "konretna" część utworu, ma niewiele

wspólnego. Nie wiem czy nie jest

to lekką przesadą, jednak po tym zawsze

następuje niemiłosierna kanonada

szybkich, typowo germańskich riffów, w

których proste motywy przeplatają się z

tymi bardziej technicznymi. Trudno jest

wskazać słabe włókno w tym prężnym

thrashowym mięśniu. Wszystko współgra

idealnie - demoniczne wokale, agresywne

riffy, melodyjne solówki, konkretne

perkusyjne bęcki. Trudno jest mi tutaj

skupić się na konkretnych utworach

i to nie dlatego, że wszystko brzmi podobnie.

Jest wręcz odwrotnie, utwory

mają swoje charakterystyczne momenty,

ciekawe aranżacje (przejście do

refrenu w "Rising Demons" to piekielny

orgazm, niczym eksplozja nasienia podczas

zapinania ognistego sukkuba w

dobrze nawilżony odbyt) i są odpowiednio

zróżnicowane. Chodzi o to, że nie

ma tu ani jednego utworu, który nie byłby

przynajmniej określony mianem bardzo

dobrego. Ta muzyka kusi i uwodzi

swą demoniczna energią. Demoralizujący

thrash metal najwyższych lotów.

(5,5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Oker - Burlando A La Muerte

2011 Santo Grial

Debiut, jak to bardzo często bywa, nie

jest najlepszą płytą w dorobku niejednego,

szanowanego muzyka czy zespołu.

Hiszpański Oker - z wokalistką na

czele - można śmiało do takich zespołów

zaliczyć. Wydany w 2011 roku debiut

nie jest najlepszym materiałem. Jego

bronią jest melodyjny heavy metal z

kobiecym wokalem, który dodaje na

płycie charakteru. Niestety poza "Oker",

który zaskakuje swoją chwytliwością i

melodyjnością, większość kawałków na

płycie jest zwyczajnie nudna. Uwagę

przykuwa dopiero "Heroe Perdido", spokojna

ballada z gitarą akustyczną na

czele, która w raz z refrenem nabiera

mocniejszego uderzenia nie tracąc przy

tym balladowego charakteru. Na plus

tej kompozycji ponownie wpływa wokal,

który nie jest przesadzony i doskonale

współgra z pozostałymi instrumentami.

Natomiast w takim "La Hora De

Actuar" zespół na chwilę zakręca w melodie

podchodzące pod Iron Maiden.

Niewątpliwie mocnym kawałkiem na

płycie jest również tytułowy, "Burlando

A La Muerte", ten mocno wbija się w

głowę słuchaczowi. Niezły poziom na

płycie podtrzymują także dwie końcowe

kompozycje, które tworzą esencje dobrego

heavy metalu. Wielka szkoda, że

kawałki, które są w stanie przekonać do

siebie słuchacza znajdują się pod koniec

płyty i aby się do nich dokopać, trzeba

przebrnąć przez sporą część nudnych i

kompletnie nieporywających kompozycji,

co niestety działa na duży minus.

Jest to jednak debiut i można przymknąć

na to oko. (2,5)

Oker - Culpable

2013 Warner Music

Daria Dyrkacz

Undergroundowe zespoły znajda się

chyba w każdym kraju. Hiszpania również

posiada swoich przedstawicieli,

zalicza się do nich także Oker, młodziutki

i kipiący dużą ilością energii band

prosto z Madrytu. Miejsce wokalistki

piastuje Carmen Xina, której wokal

mógłby kruszyć szkło. Najlepiej obrazuje

to kompozycja tytułowa "Culpable",

w której Carmen powoduje, że słuchaczowi

włosy stają dęba. Sam zespół na

płycie pokazuje swoje dwa oblicza. Z jednej

strony podejmuje się szybkich

temp ("Volvere a Resurgir"), a z drugiej

pokazuje spokojniejszy i zdecydowanie

bardziej melodyjny aspekt swojej twórczości

("Prejuicios"). Bezapelacyjnie dobrym

punktem płyty jest ballada "Ultimo

Adios", która z początku bardzo delikatnie

pieści nam uszy, żeby w drugiej

połowie znacznie przyspieszyć i porwać

swoją energią. Uwagę zwraca również

instrumentalny kawałek, który pomimo

braku wokali Xiny, pokazuje niesamowite

możliwości obojga gitarzystów.

Płytę wieńczy wolny a zaraz majestatyczny

"Vellecas", który na długo jeszcze

pozostaje w głowie. Pomimo, że płyta

stoi na dość wysokim poziomie i prezentuje

możliwości Hiszpanów w dobrym

świetle, płyta nie odniosła przesadnego

sukcesu. A szkoda. (3)

Daria Dyrkacz

One Machine - The Distortion of Lies

and the Overdriven Truth

2014 Scarlet

Przykład na to jak nie należy wykorzystywać

fajnych pomysłów i dobrych zagrywek.

One Machine jest zespołem,

który tworzą między innymi takie osobistości

jak Steve Smyth i Mikkel

Sandager Pedersen. Mikkel udzielał

się przez wiele lat w projekcie Mercenary,

który ponoć jest znany wśród fanów

melodic death metalu. Steve

Smyth jest za to człowiekiem, który

przelotnie gitarzył w całkiem pokaźnej

liczbie zespołów. To on grał w latach

1999-2004 w Testament, grał też z

Forbidden na "Omega Wave", z Vicious

Rumors na "Something Burning" i

"Cyberchrist", a także z Nevermore na

"Godless Endeavor". Te płyty rzucają

bardzo długie cienie na debiutancki krążek

One Machine, gdyż muzyka zaprezentowana

na tym albumie brzmi bardzo

podobnie do tego, co nam zaserwowało

Nevermore na "Godless Endeavor"

z gdzieniegdzie przebijającym się

Forbidden z ostatniego okresu. Mamy

więc tutaj patologiczne połączenie power

i thrash metalu ze żwirowym oceanem

groove'u i psychicznymi naleciałościami

nowoczesnej progresji. Połączenie,

które jest nota bene przereklamowane

do granic możliwości. Nieprzeliczone

zastępy maniaków chłopięco podniecają

się dokonaniami Nevermore,

podczas gdy ta muzyka jest tak naprawdę

przekombinowana, niepotrzebnie

dociążona, wtrącająca patenty z dupy,

mdła i z niezmiernie irytującym i męczącym

wokalem. Podobnie jest z One

Machine. Błysku albumowi dodają bardzo

dobre solówki. Bez nich ten album

byłby straszną kupą. Zachodzi tutaj podobna

zależność co na "Godless Endeavor"

- na tym albumie też solówki są

w sumie jedynym dopracowanym i wyróżniającym

się elementem. Znowu mamy

do czynienia ze sprzeniewierzeniem

talentu i umiejętności. Zdolności muzyków

docenia się właściwie tylko w grach

solowych, bo w pozostałych częściach

utworów nie mają tutaj za dużo do

pokazania. Na całą długość trwania

"The Distortion of Lies…" zdarzyło się

może kilka fajnych riffów. To już wokalista

się minimalnie bardziej postarał.

Mikkel ma bardzo satysfakcjonujący

zasięg wokalny jednak przez większość

swych partii używa go w taki sposób, że

aż nie można go słuchać. Niestety, taka

maniera zaśpiewu jest poniekąd podyktowana

podkładem dźwiękowym. Dużo

przesterowanego basu i nieczytelnych

obniżonych gitar stanowi zbitek niestrawny

i wysoce odpychający. Przez to album

zyskuje bardzo dużo monotonności,

której przy czytelniejszej produkcji i

miksie by nie było. Najlepszy kawałek w

sumie to tylko tytułowy numer, który

otwiera płytę… gdyby był o połowę krótszy!

Z tymi zapętleniami trochę już nuży

pod koniec. Debiutancki krążek One

Maichne jest pozycją, którą mogę jedynie

polecić chłopaczkom uważającym

Nevermore za największe objawienie na

scenie metalowej. "Godless Endeavor"

jest dla ciebie najlepszym albumem

thrash metalowym? Nie możesz przestać

słuchać "Omega Wave"? Bardzo

dobrze, w takim razie na pewno "The

Distortion of Lies and the Overdriven

Truth" jest dla ciebie. Dla wszystkich innych

będzie nie do strawienia bez silnych

środków znieczulających, pół litra

czterdziestoprocentowego roztworu

alkoholu i nielegalnych substancji odurzających.

(2,5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Perception - Reason And Faith

2013 Self-Released

Album ten zespół wydał własnym sumptem

w 2013 roku. Tak się złożyło, że

dotarł do mnie dopiero teraz. Perc3-

ption, bo tak poprawnie pisana jest nazwa

kapeli, zaliczany jest do nurtu progresywnego

power metalu. Już rozpoczynający

"Trust Yourself" sugeruje, że

mamy do czynienia z dobrze zagranym

power metalem. Z tym, że tak czytelne

elementy z tego nurtu odnajdziemy jeszcze

w "Nonexistence" i "Illuminati". Co

prawda ów power inspirowany jest europejskimi

dokonaniami ale tymi najbardziej

klasycznymi i szlachetnymi tj.

Helloween czy Gamma Ray. Jednak

według mnie Brazylijczycy zdecydowanie

mocniej swoją muzę osadzili w klasycznym

heavy metalu. Świadczy o tym

zdecydowana większość materiału. A z

czego czerpali? Zainteresowani niech

wsłuchają się w kompozycję "Master Of

Illusions (The Pledge)". Ciekawe czy będą

mieli podobne skojarzenia do moich…

Świat muzyczny Perception dopełniony

jest progresywnym odłamem,

świetnie technicznie zagranym, bardziej

kojarzącym się z latami 80-tymi, coś w

rodzaju Queensryche czy Crimson

Glory. Jeśli chodzi o inne konotacje to

wymieniłbym jeszcze bardziej współczesne

bandy Angrę oraz Pagan's Mind.

Myślę, że te dwa zespoły wystarczająco

dopełniają listę inspiracji Brazylijczyków,

oraz jasno komunikują, że muzyka

Perception jest rozlokowana między

trzema ośrodkami, a mianowicie; heavy

- progressive - power. Nie jest to oczywiście

bezmyślne kopiowanie. Brazylijscy

muzycy od początku udanie odciskają

na muzyce swoje piętno, urabiając

ją swoimi umiejętnościami i talentem.

Kompozycje są długie albo bardzo długie,

inteligentnie skonstruowane, intrygujące,

z wyśmienitymi pomysłami i co

najważniejsze cały trzymają słuchaczy

w napięciu. Partie instrumentalne są

wyśmienicie odegrane. Szczególnie na

uwagę zasługują gitarzyści i perkusista.

Cała trójka gra niesamowicie gęsto ale z

wielką swadą i polotem. Nie brakuje tu

ekwilibrystyki czy wirtuozerii, ale nie

jest to celem żadnego z nich. Klawisze

120

RECENZJE


oraz gitara basowa dzielnie sekundują

wspomnianym instrumentom ale w ich

grę wpisana jest dyskrecja. Oczywiście w

odpowiednim momencie umiejętnie

podkreślają walory muzyki oraz partii

innych instrumentów. Nie brakuje w

utworach melodii, to dzięki fantastycznym

pomysłom w tej materii, tak

wielkie kolosy muzyczne słucha się, jak

zwykłe piosenki. Niezwykłą rolę odgrywa

tu wokalista, ma fajny tembr, jego

głos jest mocny, śpiewa pełną piersią,

podkreśla wspomnianą melodyjność

oraz wyśmienicie prowadzi narracje

wszystkich kompozycji i muzyki. Los

Brazylijczykom poszczęścił, bo zebrali

się w jednej formacji naprawdę utalentowani

muzycy. "Reason And Faith"

jest równy i bardzo spójny, z łatwością

odbiera się go w całości. Trudno wyłowić

jakiś najsłabszy lub najlepszy moment.

Choć moim faworytem na debiucie

Brazylijczyków jest wspominany już

"Master Of Illusions (The Pledge)",

niesamowity klimatyczny utwór, który

dość jasno wysyła sygnały o klasycznych

heavy metalowych preferencjach

zespołu. Do całości "Reason And

Faith" mam jedynie dwie uwagi. Nie

przeszkadzają mi wspominane na początku

powerowe odskoki zespołu, ale

muzycznie bardziej odpowiadają mi wykreowane

przez nich klimaty progresywnego

heavy metalu. Druga uwaga dotyczy

się zaś produkcji. Nie jest tak wyśmienita,

jak choćby w wypadku produkcji

wspomnianych kapel typu Pagan’s

Mind czy Angra. Sesja "Reason

And Faith" nie jest tak dopieszczona,

tak jakby, ciut ciążyła do oldschoolowych

produkcji. Jestem ciekaw czy owa

perfekcyjnie dopracowana sesja pozwoliłaby

Perception ugodzić słuchacza

jeszcze mocniej. (5)

Polaris - Dawn of the Last Day

2013 Self-released

\m/\m/

Wielka trójca teutońskiego thrash metalu:

Kreator, Sodom, Destruction. A

obok nich świeży Polaris, zespół pochodzący

z Bochnum w Niemczech z dziesięcioletnią

karierą muzyczną. Na koncie

mają już niejedno demo i obecny

longplay wydany własnym nakładem.

Płyta zawiera dziesięć kawałków będących

czystą esencją niemieckiego thrashu,

swoistą mieszanką wyżej wymienionych

legend. Na płycie jest wszystko

czego potrzeba: agresja, wściekłość i

szybkość, a jednocześnie i melodyjność.

Już od pierwszych sekund nie ma wątpliwości,

że zespół nie bierze jeńców.

Najbardziej wpijającym się w pamięć

kawałkiem jest "Fire From The Sky" idealnie

pasujący na występy "live". Natomiast

"Immolation Of The Dead" jest

zakrętem w stronę ostatnich dokonań

Kreatora. Zaczyna się niepozornie tylko

po to aby momentalnie znokautować

słuchacza potężnym ciosem w nos. Polaris

niewątpliwe dzięki tak mocnemu

debiutowi może spokojnie znaleźć się

na liście obok wielkich niemieckich legend.

Sama z niecierpliwości zacieram

ręce na ich następny materiał. (4)

Daria Dyrkacz

Portrait - Crossroads

2014 Metal Blade

Muszę przyznać, że poprzednia płyta

Szwedów, "Crimen Laesae Majestatis

Divinae", rzuciła mnie na kolana. Uderzyła

mnie kapitalnym połączeniem klasycznego,

wręcz archaicznego heavy metalu,

z pięknie kreowanym mrocznym

klimatem i bardzo dobrymi, niebanalnymi

kompozycjami. Niestety "Crossroads"

jest wyraźnie słabsza. Obróciłam

tę płytę kilkadziesiąt razy i niestety nie

znalazłam w niej nic, co sprawiałoby, że

jest ona bodaj cieniem swojej świetnej

poprzedniczki. Przede wszystkim wraz

"Crossroads" wracają motywy żywcem

wyjęte z Mercyful Fate i choć zespół

odżegnuje się od kopiowania tej grupy,

ucha nie da się oszukać. Motywów zaczerpniętych

z Diamonda jest wiele,

najwyraźniej słychać je w "Black Easter",

gdzie Per Lengstedt (tak, tak, to ta sama

osoba, co Per Karlsson, ale teraz Per

nosi nazwisko swojej żony) próbuje piać

pod duńskiego wokalistę. Szkoda, bo

poprzedni album szedł już własną portraitową

drogą, jedynie nieznacznie inspirując

się Mercyful Fate. I o ile nie

można odmówić krążkowi specyficznego,

ciemnego nastroju, brakuje na

nim błyskotliwych kompozycji i tych

cudownych solówek, jakie rozsiane były

po "Crimen Laesae Majestatis Divinae".

Wszystkie utwory mimo złożoności,

wydają się zlewać w jeden monolit, a

podobnie prowadzone linie melodyczne

nie pomagają ich rozróżniać. Co więcej,

na niekorzyść odbioru wpływa także

brzmienie - mające prawdopodobnie

przywołać złote, analogowe czasy heavy

metalu, ale niestety jest zbyt płaskie i

niewyraziste. Zupełnie nie akcentuje

wielowarstwowości płyty. Nie eksponuje

warstw przejawiających się w wokalach

(nawet wokalach-dialogach jak w

"Our Roads Must Never Cross") czy narracji

prowadzonej przez zmiany riffów.

Po tym co napisałam, można by sądzić,

że płyta jest zwyczajnie słaba. Prawdę

mówiąc moje żale wiążą się z porównaniem

"Crossroads" do "Crimen Laesae

Majestatis Divinae" i rozczarowaniem.

W rzeczywistości Portrait nagrał

przyzwoity album utrzymany w tradycyjnym

stylu, pełen rozbudowanych

utworów i różnorodnych riffów. Niewątpliwym

plusem Szwedów jest mistrzowskie

kreowanie atmosfery i bardzo

dobre operowanie sterami wehikułu

czasu (choć tego, podobnie jak kopiowania

Diamonda, zespół też się wyrzeka),

co zresztą ostatnimi laty jest generalnie

cechą heavymetalowych bandów z

tego kraju. Minusem jest homogeniczność

kawałków, spłaszczone brzmienie

oraz nadmierne naśladowanie Diamonda,

zwłaszcza przez wokalistę potrafiącego

śpiewać we własnych i to dobrym

stylu. (3,8)

Pretty Maids - Louder Than Ever

2014 Frontiers

Strati

O tym istniejącym od 1981r. duńskim

zespole można przeczytać w encyklopedii

Guinnessa, że "Zawsze grali z

olbrzymim entuzjazmem, ale wątpliwą

oryginalnością". Nie do końca mogę się

z tym zgodzić w kontekście zawartości

płyt zespołu z lat 80-tych, szczególnie

"Red, Hot And Heavy" oraz "Future

World", później też zdarzały im się niezłe

wydawnictwa czy nawet genialne

utwory. Ostatnie albumy studyjne,

"Pandemonium" z 2010r. i ubiegłoroczny

"Motherland", też trzymały poziom,

dlatego więc zespół postanowił

pójść za ciosem i szybko wydać kolejną

płytę. "Louder Than Ever" nie jest jednak

do końca materiałem premierowym,

zawiera bowiem osiem starszych

utworów z lat 1995 - 2006, ale nagranych

na nowo i cztery nowości. Wyróżniają

się wśród nich ostry, zadziorny

"Nuclear Boomerang" z równie szponiastym,

niepowtarzalnym śpiewem

Atkinsa oraz ładna ballada "A Heart

Without A Home". Dynamiczny "Deranged"

to już bardziej przebojowe granie,

ale dość mocne, w przeciwieństwie do

nijakiego, popowego pseudo hitu "My

Soul To Take". Na szczęście wśród pozostałych

utworów nie ma takich niewypałów,

ale to w końcu swoiste the best

of Pretty Maids z ostatnich dziesięciu

lat, więc dostajemy wyselekcjonowany,

najwyższej jakości materiał, ze wskazaniem

na: rozpędzony "Playing God", równie

dynamiczny "Virtual Brutality"

czy bardziej przebojowy "Wake Up To

The Real World". Wątpię, by wielu słuchaczy

sięgnęło po tę płytę, ale na pewno

zainteresuje nie tylko zagorzałych

fanów Pretty Maids. (4)

Wojciech Chamryk

Primal Fear - Delivering the Black

2014 Frontiers

Wygląda na to, że w ostatnich miesiącach

niektóre niemieckie zespoły wzięły

się w garść. Primal Fear po serii mniej

ortodoksyjnych, jeśli chodzi o heavy

metal, płyt powrócił do korzeni. A jeśli

nie do korzeni, to przynajmniej do dolnej

części pnia, bo najnowszy krążek

ekipy Scheepersa brzmi jak usytuowany

pomiędzy "Black Sun" a

"Devil's Ground". Znajdziemy na nim

wszystko, co najlepsze w klasycznym

Primal Fear - proste, cięte riffy, judasowanie,

dynamiczne kompozycje i

chwytliwe melodie. Dokładnie tego brakowało

zespołowi od prawie dziesięciu

lat. Już po pierwszym przesłuchaniu

pod czaszką kołaczą się ultraprzebojowe

"When Death Comes Knocking", "Delivering

the Black" czy "Never Pray for Justice".

O ile ten przedostatni obdarzony

jest absolutnie tradycyjną niemiecką solówką

rodem z pierwszych Helloweenów,

to ten ostatni rozpoczynający się

niczym W.A.S.P. posiada rewelacyjny,

nośny rozpierający energią refren. Te

zabiegi sprawiają, że "Delivering the

Black" nie brzmi jak wymęczona kolejna

płyta zespołu, który produkuje krążek,

bo podpisał długoletni kontrakt. Wręcz

przeciwnie, płyta wywołuje wręcz uczucie

podróży w czasie, do końca lat dziewięćdziesiątych,

kiedy to rodziła się kolejna

fala niemieckiego heavy metalu, a

zespoły prześcigały się w coraz to lepszych

płytach. Po drugim przesłuchaniu,

poza hitami, w pamięci zostaje kolejna

porcja muzyki. Przede wszystkim

do Primal Fear powróciła zadziorność i

dynamika na dużą skalę. "Inseminoid"

zaczynający się jak numer "Nuclear Fire"

pędzi klasyczną galopadą wspomaganą

przez przenikliwy wokal Scheepersa,

"King of the Day" to inspirowanie się

Judas Priest w najlepszym dla Primal

Fear stylu, "Rebel Faction" pędzi nie tylko

poganiając "pałkera", ale także gitarzystów,

tworząc świetne, cięte, różnorodne

riffy spajające się w energiczną,

szybką kawalkadę. Dodatkowym atutem

tego numeru są zaskakujące wstawki

kreujące klimat, jak choćby ta krótka

niemal melodeathowa, umieszczona

przed solówką. Co ciekawe, nie zabrakło

drobnych pozostałością po ostatnich

muzycznno-stylowych wędrówkach

Primal Fear. Są nimi: utrzymany

głównie w średnim tempie kolos, "One

Night in December" oraz balladka "Born

with a Broken Heart" (niestety taka ballada,

jaki tytuł). Mimo to, jestem przekonana,

że po przesłuchaniu "Delivering

the Black" zabiło/zabije serce każdego

fana europejskiego metalu, który

śledził od pierwszych płyt dokonania

zespołów powstających pod koniec XX

wieku. Cieszę się, że Ralfowi udało się

złapać wiatr w żagle i uchwycić świeżość,

której - moim zdaniem - dawno w

Primal Fear nie było. Mam też nadzieję,

że dobra passa Scheepersa zarazi

kilku innych niemieckich muzyków.

(4,8)

Primeval Realm - Primordial Light

2014 Pure Steel

Strati

Amerykanie to zaskakująca nacja: z jednej

strony zamiłowanie do najgorszego

kiczu i pseudo artystycznego chłamu zawsze

przybierało w tym kraju najbardziej

karykaturalne formy, ale zarazem

to właśnie w USA powstało wiele przednich

zespołów hard 'n' heavy. I, co

zaskakujące, dzieje się tak również w

obecnych czasach, czego najlepszym dowodem

jest debiutancka płyta Primeval

Realm z New Jersey. Debiutancka, ale i

chyba zarazem ostatnia, bo miesiąc po

jej wydaniu, w kwietniu tego roku grupa

zawiesiła działalność. Strata to tym większa,

że wspomagany sesyjnymi muzykami,

kwartet grał porywający doom

metal. Zakorzeniony z jednej strony w

dokonaniach Black Sabbath czy innych

tuzów hard rocka z wczesnych lat

70-tych, ale czerpiący też od amerykańskich

klasyków pokroju Trouble czy

Pentagram - zresztą były basista tej

ostatniej grupy, Kayt Vigil, grał przez

jakiś czas w Primeval Realm. Muzycy

nie ograniczali się jednak tylko do kopiowania,

bo porywające pojedynki gitarowo

- organowe w "Electric Knowledge"

czy instrumentalnym "Galaxy Lifter" to

miód na uszy każdego fana hard rocka.

Z kolei mocarny, sabbatowy "Black Flames

& Shadows" czy mroczny, posępny

RECENZJE 121


"Night of The Wolfmoon" będą ucztą dla

wszelkiej maści doomsterów, krótki i

zwarty "Heavy Is The Mind" to coś akurat

dla tych, co bakcyla retro rocka połknęli

niedawno, zaś finałowy "Primordial

Light… Departure" oczaruje zwolenników

akustycznych, onirycznych

brzmień gitar, skrzypiec i fletu. Oj,

szkoda ich, ale nigdzie nie jest powiedziane,

że zespół nie wznowi działalności

- zaś póki co warto się rozejrzeć za

"Primordial Light". (5)

Wojciech Chamryk

Prematory - Corrupting Influence

2014 Punishment 18

Wbrew opiniom malkontentów, wieszczących

rychły zmierzch nowej fali

thrash metalu, trzyma się on całkiem

nieźle. Jednym z reprezentantów tego

nurtu jest istniejący od siedmiu lat belgijski

Prematory. Kwintet z Brabancji

wydał właśnie drugi album i "Corrupting

Influence" powinien bez dwóch

zdań zainteresować zwolenników starej

szkoły gatunku, zwłaszcza w amerykańskim

wydaniu. Mamy bowiem na tej

płycie to wszystko, co w latach 80-tych

ubiegłego wieku przesądziło o sukcesie

artystycznym, a nawet przez jakiś czas

komercyjnym, thrash metalu: zróżnicowane

i dopracowane kompozycje, świetny

warsztat muzyków oraz nieposkromioną

energię. Przeważają więc szybkie,

czasem wręcz szaleńcze tempa ("Down

The Drain", "Grave Raiser", utwór tytułowy),

ale równie często zespół urozmaica

swe kompozycje mniej oczywistymi

rozwiązaniami. Mroczny "Hold My

Breath" rozwija się na przykład stopniowo,

by eksplodować dopiero w końcówce,

ostry, stricte thrashowy "Toxic Experiment"

to nie tylko thrashowa łupanka

na najwyższych obrotach, ale i efektowne

zwolnienie z wyeksponowaną partią

basu, zaś równie rozpędzony "Bad

Blood" ma też sporo do zaoferowania w

dziedzinie melodii. Mamy też, nieźle

urozmaicające i tak niezłą płytę, nawiązania

do crossover i punk rocka, jak na

przykład w "Peace?!". (4,5)

Wojciech Chamryk

Reactory - High on Radiation

2014 Iron Shield

Jak widać źródło thrash metalu nie ma

zamiaru wyschnąć z czego należy się

tylko cieszyć. Co rusz kolejni młodzi

gniewni pojawiają się na rynku z zamiarem

dorównania bogom z lat 80-tych.

To zadanie w zdecydowanej większości

przypadków jest już na starcie skazane

na niepowodzenie. Na całe szczęście nie

zraża to kolejnych kapel i co chwila

pojawiają się na scenie jakieś nowe

nazwy. Ja, podobnie pewnie jak duża

część z was, stałem się bardziej wybredny

i już od dawna nie zachwycam się

wszystkim z nalepką thrash. Poprzeczka

poszła zdecydowanie w górę dzięki czemu

jest co raz mniej gniotów, a z drugiej

strony ciężko też czymś szczególnym się

wyróżnić. Berlińską załogę Reactory

poznałem w tamtym roku przy okazji

EPki "Killed by Thrash" i nie powiem,

żeby mnie jakoś specjalnie porwali. Ot

poprawne demówkowe granie i tyle.

Natomiast tegoroczny pełnowymiarowy

debiut "High on Radiation" to już zdecydowanie

wyższa półka. Zespół dojrzał,

okrzepł, słychać w ich graniu pewność,

umiejętności techniczne każdego

z muzyków znacznie wzrosły. Dużo też

dała Reactory zmiana na pozycji perkusisty.

Caue Santos gra bardzo pewnie,

doskonale uzupełniając się z basistą

Jonny'm Master'em, z którym wspólnie

napędzają całą machinę. Wokalista

Hans Hazard śpiewa wyraziściej i dużo

agresywniej niż to bywało wcześniej.

Brzmi trochę jak mieszanka Gerremii

(Tankard) z Angelripperem (Sodom).

No i na koniec wioślarz Jerry Reactor

wygrywający całą masę ostrych jak

brzytwa i interesujących riffów. Zresztą

jego sola też można zaliczyć do plusów

tego krążka. Reactory sporo czerpią ze

swoich rodzimych wzorców, czyli przede

wszystkim Destruction, Sodom,

Tankard oraz tych zza oceanu jak

Nuclear Assault, Dark Angel czy Evildead.

Tutaj nie ma ani chwili wytchnienia,

za to dostajemy nieustający thrashowy

atak. Tempa są praktycznie cały

czas szybkie lub bardzo szybkie co momentami

może niektórym wydawać się

nieco nużące. Mogłoby być troszkę

więcej zmian tempa dzięki czemu płyta

zyskałaby na różnorodności. Reactory

gra bardzo intensywnie i poraża agresją.

Na całe szczęście nie zapomnieli o technice,

więc nie ma się wrażenia obcowania

z bezsensownym łomotem. Szkoda

tylko, że utwory trochę zlewają się ze

sobą, ale i tak przy takich "Shell Schock",

"Spreading Brutality" czy "Kingdom of

Sin" bania sama zaczyna latać. Jedynym

trochę wyróżniającym się z tej masy

kawałkiem jest najdłuższy i najbardziej

rozbudowany "Orbit of Theia". Ogólnie

rzecz biorąc "High on Radiation" należy

uznać za bardzo udany debiut

Niemców i z pewnością trzeba mieć na

nich oko. (4,7)

Maciej Osipiak

Riffobia - Laws of Devastation

2013 Sacret Port

Dla koneserów thrash metalu z Grecji

podano do stołu. Obok podobnych dań

w postaci Suicidal Angels, Bio-Cancer,

Exarsis, Verdict Denied, Endless Recovery

i innych pojawiła się kolejna załoga

ze słonecznych peloponeskich

ziem. Na płycie wydanej przez Athens

Thrash Attack, firmę która powstała w

odpowiedzi na rosnącą liczbę kapel

thrash metalowych z upalnej Grecji i ich

potrzebę wydawania debiutanckich albumów,

możemy spotkać wszystko to,

co przyprawia pijanych kataniarzy o

drżenie kolan i zwilgotnienie moszny.

Najpierw jednak dwa słowa o okładce -

do kanonu już chyba wejdzie topos toksycznego

thrashera żłopiącego browar

przy odpadach nuklearnych. Już niezliczone

rzesze kataniarskich bandów przerabiały

ten motyw tyle razy, że to się

robi aż nudne. Jak widać nie dla wszystkich,

bo nadal ten schemat pojawia się

na okładkach, a grafika zawarta na okładce

debiutu Riffobi jest tego dowodem.

Trzeba jednak przyznać, że okładka

przygotowuje nas na to, co możemy

znaleźć w środku. "Laws of Devastation"

to w gruncie rzeczy szybki thrash,

który nie pogardza zmianami rytmu i

riffów. W utworach zawarto dużo

ciekawych pomysłów i bardzo fajnych

zagrywek. Obecna jest też dzikość gitar

i ogień w palcach przy solówkach. Konstrukcja

utworów, szarże riffów i melodyjne

przejścia na modłę starej szkoły

przywodzą skojarzenia z Atrophy i

Holy Terror zmieszanym z Vio-Lence.

Momentami zdarzają się patenty zaczerpnięte

z inspiracji Exodusem czy

niemieckimi kapelami w stylu Exumer i

Violent Force. Innymi słowy jest thrashowo

do bólu. Osiem utworów, które

stanowią "Laws of Devastation" zostało

tak spreparowanych, by uderzyć w

gusta najbardziej zatwardziałych oldschoolowych

maniaków thrash metalu.

Riffobia miesza wiele wpływów w obrębie

tego gatunku, tworząc bardzo

ciekawy przegląd przez old-schoolowe

patenty i zagrywki. Na szczęście nie

mamy tutaj do czynienia z katowaniem

jednego pomysłu na jedno kopyto. Mamy

tutaj eksplodujące dynamity w postaci

otwierającego "War Machine", który

mimo ultraszybkiej wymowy utworu,

posiada bardzo ciekawe riffy i patenty, a

także dobrze pasujące krótkotrwałe

zwolnienia. To właśnie one dodają patetycznego

klimatu do brutalnych i szybkich

kompozycji, przez co muzyka Riffobii

nabiera zupełnie nowego wymiaru,

dalej wpisując się w old-schoolową szkołę

thrashu. Najkrótszy utwór na płycie

to "The Martyr", wbrew pozorom nie

składa się on wyłącznie z samych ponaddźwiękowych

tremolo. Wstęp prezentuje

nam podejście do thrashu znane z

Vendetty i "Stricken By Might" E-X-E,

by w końcu przejść w obszary obfitujące

w dużo thrashowych elementów rodem

z debiutanckiego albumu Vio-Lence.

Nie mogło zabraknąć też mocnej i dobrze

gadającej solówki. Bardzo ciekawie

wygląda struktura utworu "Remnants of

Faith", który zaczyna się thrashowym

walcem w trochę szybszym średnim

tempie. Sam utwór w dalszej części nie

gardzi raptownymi przyspieszeniami.

Ciekawe jest to, że refren utworu kojarzy

się bardziej z thrashem zirca rok

1990 niż z latami osiemdziesiątymi, jednak

mimo to nadal pasuje do reszty.

Każdy utwór brzmi jak pean starego dobrego

thrashu. Połączenie melodyjnymi

bridge'ami szybkich fragmentów z tymi

wolniejszymi w "Legions From Hell" i

"L.T.A.T." przywodzi na myśl akrobacje,

które wyczyniało Atrophy na swym

debiutanckim krążku "Socialized Hate".

Ciekawszą kompozycją, w której

mógł popisać się basista jest "Invisible

Hate" w której styl Riffobii czerpie garściami

z Violent Force i Exodus. Każdy

utwór to killer za killerem. Pragnę zauważyć,

że wolniejsze fragmenty, są po

prostu wolniejsze od większości zawartego

materiału na "Laws of Devastation".

Wcale to nie oznacza, że Riffobia

gra wolno, lecz jedynie swą szybką

maszynę zagłady nieznacznie zwalnia

co jakiś czas, by wrzucić kolejny bieg.

Brzmienie płyty jest poprawne. Słychać,

że sesja nagraniowa nie była wysokobudżetowa,

jednak efekt spokojnie można

określić jako akceptowalny. Muzyka

Riffobii to zainfekowany agresją

thrash metal. Etos old-schoolowej szkoły

jest żywy w ich kompozycjach. Nie

ma tutaj miejsca na bezpłciowość. Jest

to pierwotny thrash ukuty z dobrze

przygotowanej substancji naturalnego

gniewu i ognia. (5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Ripio - Marcado por la locura

2013 Self-Released

Ten istniejący od ponad 15 lat w Buenos

Aires zespół jest de facto solowym

projektem multinstrumentalisty i

wokalisty Eduardo Costanzo. Muzyk

ten co kilka lat nagrywa kolejne, wydawane

własnym sumptem płyty.

Wcześniejszych nie znam, ale jeśli były

takie, jak tegoroczna "Marcado por la

locura", to raczej niczego nie straciłem.

Costanzo uwielbia klasyczny hard rock i

heavy metal, czemu próbuje dać wyraz

w swych kompozycjach, jednak mimo

pewnych umiejętności, zwłaszcza jeśli

chodzi o partie solowe, wypada to

wyjątkowo nieprzekonywująco. Momentami

brzmi to wręcz jak niezamierzona

parodia metalowej estetyki wczesnych

lat 80-tych, z cienkim, demówkowym

brzmieniem, rachitycznymi bębnami

i karykaturalnym, pozbawionym

mocy i jakiejkolwiek oryginalności

śpiewem. Płyta zaczyna się tak na dobrą

sprawę dopiero od piątego utworu "24 a

nos" - szybkiego, ostrego, z gęstymi partiami

perkusji, niezłym riffem i solo

zagranym z powerem i uczuciem. Również

śpiew nabrał tu wyjątkowej energii

i nie irytuje tak, jak w poprzednich

utworach. Równie udany jest czerpiący

z Iron Maiden "Decidir el final" z dynamicznym,

napędzającym całość basem i

zmianami tempa, czy przebojowy w

dobrym tego słowa znaczeniu "A tiempo".

Niestety zawodzenie wokalisty w

"En donde buscare?" czy finałowym "Parado

en la vetana" skutecznie zniechęca

do uważniejszego wsłuchiwania się w

niezłe w sumie pomysły muzyczne. Tak

więc póki co rzecz dla maniaków i wielbicieli

sceny z tamtego regionu - sugerowana

zmiana wokalisty i wizyta w lepszym

studio - czego życzę liderowi Ripio

przy ewentualnej następnej płycie.

(2,5)

Wojciech Chamryk

RIPsaw - An Evening in Chaos

2014 No Remorse

Większość fanów Manilla Road pewnie

kojarzy zespół Stygian Shore. To

właśnie nagrywanie ich EP odbywało się

pod czujnym okiem Marka Sheltona.

Nie tak wielu jednak zdaje sobie sprawę,

że Mark był także producentem muzycznym

dema thrash metalowej kapeli z

Kansas, znanej pod nazwą RIPsaw. Zespół

ten działał raptem przez chwilę, w

latach 1986 - 1988. Niedawno jednak

został przywrócony do życia i bez zbędnych

ceregieli uderzył w nas swoją debi-

122

RECENZJE


utancka płytą "An Evening in Chaos"

na którą składa się pięć nowych

utworów oraz wspomniane na początku

demo zespołu, nagrane w 1987 roku z

Markiem Sheltonem. Brzmienie nowych

utworów jest na swój sposób interesujące.

Produkcja dźwięku jest wybitnie

niejednoznaczna. Z jednej strony

mamy do czynienia z nowoczesnym

neothrashem, z drugiej całość ma wyraz,

co tu dużo mówić, nagrania garażowego.

Momentami całość odbija się nawet klimatami

w stylu kanadyjskiego Slaughtera.

Zaiste, dziwna to mieszanka i

nie można jej odmówić pewnej dozy

oryginalności. Słysząc otwierający

utwór "An Evening in Chaos" nie sposób

nie odnieść wrażenia, że to nie będzie

zła płyta. Jednak w sumie dobrze, że

takich utworów jest w sumie tylko pięć

(lub cztery, gdyż "Make Us Crazy"

odchodzi od konwencji thrash metalu i

jest swoistą humoreską w stylu country),

a resztę albumu zapełnia szybszy,

agresywniejszy i surowszy thrash metal

z lat osiemdziesiątych. Tutaj siarczyste

riffy tkane są gęsto, a niepohamowana

furia atakuje nas na każdym kroku.

Fajnie, że te dziewięć utworów jest urozmaicone

przeróżnymi figurami i oryginalnymi

partiami, na przykład takimi,

które eksponują bas lub niespodziewanie

przechodzą w krótką akustyczną

bzdurkę, by wrócić szerzyć przemoc ze

zdwojoną siłą. Okazuje się, że to demo

było naprawdę solidnym i bardzo dojrzałym

nagraniem. Ten materiał dobrze

wygląda zwłaszcza w porównaniu z nowymi

kompozycjami. Aranżacje były

bardziej thrashowe, utwory były szybsze

i brutalniejsze oraz wokalista lepiej

brzmiał. Starsze utwory są naprawdę

smakowitą thrash metalową młoćkę, w

której znajdziemy bardzo dojrzałe motywy

i pomysły. Obok bezkompromisowej

ściany gitarowych tremolo pojawiają

się także basowe popisy, a także figury

zagrane na gitarze klasycznej. "7th of

Never" oraz "Cry Danger" brylują w łączeniu

przeróżnych patentów w umiejętnie

ukute symfonie agresji i thrash metalowego

klimatu. To nie są jedyne światłe

punkty na tym albumie. Thrashowa

przebojowość "Ripsaw Attack", potężne

"Born In The Grave" i "Violence" oraz

"Bitch" to także znakomite kompozycje,

które tętnią mocą i energią. Ciekawym

urozmaiceniem jest także instrumentalny

utwór zatytułowany "Mental Instro".

Z wczesnych kompozycji RIPsaw kipi

młodzieńcza frustracja czyli jedno z

najlepszych thrashowych paliw jakie istnieją.

Nie jest to trzecioligowy metal.

Choć jest to raptem materiał przeznaczony

na demo w 1987 roku, to jednak

jest dobrze dopracowany i przyobleczony

w przyzwoitą produkcję. (-)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Rising Storm - Tempest

2013 SAOL

Tematyka morza, piractwa, wypraw

morskich wciąż jest popularna - wystarczy

spojrzeć na takie formacje jak Salvacion

czy niemiecki Rising Storm.

Choć tematyka nie należy do łatwych to

zespoły te znakomicie się w niej odnajdują,

nawet nie wdając się w podobieństwa

do Running Wild. Taki Rising

Storm, który został założony w 2007

roku ma bliżej do Symphony X, Persuader,

Brainstorm i innym tym podobnych

kapel aniżeli do Running Wild.

To wszystko sprawia, że debiutancki album

"Tempest" jest jednym z ciekawszych

debiutów roku 2013. Płyta może

nie przyczynia się do odnowienia

konwencji heavy/power metalowej, ale

pokazuje, że można wciąż tworzyć pomysłowy

materiał, nagrywać solidne

kompozycje, pomimo że nie ma w nich

nic nadzwyczajnego. Takie granie jakie

słyszymy w "Shine" czy "Of Starvin Eagles"

brzmi znajomo. Mamy w nim

typowe rozwiązanie, czyli dynamiczną

sekcję rytmiczną, ostry riff, zadziorny

wokal, a wszystko w nieco nowoczesnej

oprawie. Brzmi to jak mieszanka Brainstorm,

Persuader i Symphony X, ale

ma to swój urok. Całej płyty przyjemnie

się słucha, a wszystko za sprawą ciepłego

i mocnego głosu Karla, który spełnia

się w roli wokalisty. Nadaje się do mocnych

i agresywnych kawałków, jak te

wcześniej przytoczone, ale również w

stonowanych i bardziej rockowych kompozycjach

typu "Dreamwalker". O dobrej

pracy gitar i mocnych riffach świadczyć

może nieco bardziej rozbudowany

"The Tool" czy melodyjny "Conquer The

Sea". Może Tony i Eric nie bawią się w

finezyjność i bardziej emocjonalne granie

na gitarze, ale trzeba przyznać, że

wiedza jak zapewnić rozrywkę. Ciężko

nudzić się przy takich dynamicznych,

zróżnicowanych melodiach i czasami i

ich partie są wręcz imponujące. Zwłaszcza

kiedy darują sobie komercję i idą

na całość jeśli chodzi o agresję i zadziorność.

Może jakby było więcej takich

utworów jak "Iron Faith" to może i płyta

byłaby znacznie energiczna i przekonująca.

Mimo pewnych wad jakimi są zbyt

długi materiał i parę zbędnych motywów,

można uznać ten debiut za udany.

Można pochwalić zespół za mocny wydźwięk,

za ciekawą interpretację heavy/

power metalu i za kilka kompozycji.

Rising Storm to solidny heavy/power

metal, którego warto posłuchać choćby

dla morskiej tematyki, nowoczesnego

wydźwięku i takich utworów jak "Iron

Faith". (3,9)

Ryal - Alliance

2013 My Graveyard

Łukasz Frasek

Rzut okiem na metal archives i kilka

kluczowych danych w rodzaju "epic

heavy metal", "My Graveyard production"

czy też "byli muzycy Holy Martyr"

wystarczyło bym z wywieszonym jęzorem

zabrał się za przesłuchanie debiutu

Ryal. No i kuźwa się nie zawiodłem. To

co prezentują Włosi to epicki power/

heavy, który przywodzi trochę na myśl

amerykański Skelator, trochę klimatu

Blind Guardian. Raz jest szybko, wojowniczo

i podniośle jak w "God of Mountains"

czy "Sword of the Slain", by za

chwilę nastąpiło akustyczne wyciszenie

jak w przepięknym "Comrades". Ten

utwór jest niezwykle smutny, a zarazem

przepełniony nadzieją i poczuciem braterstwa,

honoru i lojalności. Ta muzyka

ma niesamowity rycersko średniowieczny

nastrój, który uzupełnia jeszcze

historia opowiadana w tekstach. Jak na

koncept album przystało jest sporo

mówionych albo instrumentalnych przerywników,

dodatki w postaci klawiszy

lub fletu, jednak pomimo tego Ryal jest

zespołem w 100% heavy metalowym.

Ryal tworzy masę znakomitych, heteroseksualnych

melodii, które dzięki

bogom przenoszą słuchacza na pole

bitwy, a nie paradę miłości. Niestety

płyty w epickim temacie wychodzą ostatnio

niezwykle rzadko, a i to tylko dzięki

uznanym markom jak Doomsword,

Wotan czy Battleroar. Na szczęście

pojawiła się nowa nazwa na scenie, a po

tym co usłyszałem na "Alliance" będę z

niecierpliwością oczekiwał nowych

materiałów. Dajcie im szansę, a nie powinniście

żałować. Ja już jestem fanem

Ryal. (5)

Rychus Syn - Deadly Syns

2014 Self-Released

Maciej Osipiak

Zadebiutowali kultową obecnie EP-ką

pod koniec lat 80-tych i wkrótce potem

się rozpadli, co w przypadku amerykańskich

zespołów było wówczas niestety

normą. Jednak Rychus Syn nie dali za

wygraną. Wrócili w roku 2006, dwa lata

później wypuścili debiutancki album

pod wszystko mówiącym tytułem "Rebirth",

zaś niedawno doczekali się kolejnej,

wydanej własnym sumptem, już w

pełni premierowej płyty. "Deadly Syns"

to aż 14 utworów, z czego dwa to krótkie

numery instrumentalne (intro "The

Judgement" i "239"), zaś finałowy

"Sabbathon" to utwór - niespodzianka.

Amerykanie oddali w nim hołd swym

mistrzom Black Sabbath, łącząc w

siedmiominutowym medley'u ich kilka

klasycznych utworów, w tym "Symptom

Of The Universe", "Electric Funeral" czy

"Children Of The Grave". Można by się

zastanawiać po co taki zabieg, wykorzystywany

już zresztą wieki temu chociażby

przez Candlemass, ale echa dokonań

Brytyjczyków z Birmingham są

doskonale słyszalne w nowych utworach

Rychus Syn. I tak "Death Angel" to

Sabbs w pełnej krasie, począwszy od

posępnego riffu, monumentalnego klimatu,

dudniącego basu i solówki Drewa

Maniscalco niczym z czasów LP

"Heaven And Hell". Miarowy "Dogs Of

War" może kojarzyć się z "Children Of

The Grave", współpracę gitary i basu

niczym u Iommi'ego i Butlera mamy w

"Abomination Of Devastation", z kolei

"Sorrows End" opiera się na charakterystycznie

brzmiących riffach i mrocznym,

typowo sabbathowym zwolnieniu.

Jednak na szczęście zespół nie przesadza

z tym zapatrzeniem w stronę

Black Sabbath, proponując też dość

szybki, ostry i surowy US power metal

("Anger Within"), rozpędzony "Speeding

Death" czy bardziej przebojowy "In

What We Trust". Nieźle prezentują się

też ballady, zwłaszcza "Warrior Born"

ze smykami w tle i dynamiczną kulminacją.

Dlatego fani takich klimatów na

pewno powinni dać "Deadly Syns"

szansę. (4,5)

Wojciech Chamryk

Sabaton - Heroes

2014 Nuclear Blast

Niezaprzeczalnie Sabaton jest zjawiskiem.

Mało kto spodziewał się, że w

XXI wieku tak komercyjną w metalowym

środowisku karierę zrobi zespół

powstały ledwie w 1999 roku. Tymczasem

dziś, zwłaszcza młodsi fani metalu,

stawiają nazwę Sabaton zaraz obok nazwy

Gamma Ray czy Helloween. Niestety

zespół poczuł zbyt mocny wiatr

sukcesu w skrzydłach i zamiast podążyć

drogą wyznaczoną klasycznym heavy

metalem (co zapowiadał na pierwszych

płytach), z każdą kolejną coraz bardziej

skręcał w stronę estradowej zabawy z

gitarami w tle. Wydaje się, że kulminacją

tej złej drogi był wydany dwa lata

temu "Carolus Rex". Szczęśliwie Szwedzi

na "Heroes" powracają nie tylko do

tematyki II wojny światowej, ale także

do dynamicznych, gitarowych numerów,

tradycyjnie jednak podbitych wyrazistymi

plamami klawiszy. Warto

zauważyć, że krążek brzmi bardzo tradycyjnie,

można go porównać do "Coat

of Arms", mimo, że został nagrany w

niemal nowym składzie. Można dzięki

temu zaobserwować jak rzeczywiście

dużą rolę grają kompozytorzy Sabaton

- Joakim Brodén i Pär Sundström.

"Heroes" jest pokłosiem drogi jaką Sabaton

obrał na "The Art of War" -

energicznych kompozycji zbudowanych

na banalnej sekcji rytmicznej, ale okraszonych

świetnymi melodiami i toną klawiszy.

Mimo to, poprzednia płyta także

pozostawiła drobne piętno w postaci

ballady "The Ballad of Bull". Budowanie

tego rodzaju utworów jest zdecydowanie

nietrafionym pomysłem Sabaton. Z

jednej strony zespół po raz kolejny puszcza

oko do fanów metalu nawiązując

tym razem do "Heart of Steel" Manowar

(pamiętamy nawiązanie do "Gutter

Ballet" w "Cliffs of Gallipoli"), z drugiej,

niestety, obnaża wady - przerysowany

patos i kompletny brak talentu Joakima

do melodyjnego śpiewania. Na szczęście

w pozostałych kawałkach wokalista stosuje

swoją typową manierę wykrzykiwania

linii melodycznych. W refrenach

często towarzyszą mu chóry. Rzeczywiście,

płytę "Heroes" w większości wypełniają

typowe dla Sabaton utwory,

tym razem poświęcone konkretnym

bohaterom wojennym. Okładka będąca

połączeniem "Kings of Metal" z patetycznym

piedestałem wskazuje z jakich

krajów pochodzić będą wymienieni

herosi. Mamy więc i Czechy z "Far from

the Fame" o Karelu Janousku (pamiętam

radość publiki na koncercie w Czechach,

kiedy Sabaton grał ten numer już

na trasie "Carolus Rex") i mamy też już

tradycyjny ukłon w naszą stronę w postaci

utworu "Inmate 4859" o Witoldzie

Pileckim. Na album trafiły zarówno

utwory naprawdę udane jak mocarny

"Night Witches", "No Bullets Fly" o tradycyjnym,

europejskim heavymetalowym

feelingu, podniosły i rytmiczny jednocześnie

"Resist and Bite" czy opatrzony

chwytliwą melodią "Far from the

Fame". Niestety, trafiły też zupełnie nietrafione,

jak ballada i - nie wiedzieć czemu

promujący płytę - dyskotekowy "To

Hell and Back" obdarzony perkusją idealnie

naśladującą popowe beaty i klawiszami

rodem z Abby. Z kolażu do-

RECENZJE 123


brych, słabych i przeciętnych kawałków

wyłania się obraz klasycznej dla Szwedów

płyty, ubranej w typowe dla nich

rozwiązania, momentami tak typowe,

że wydają się skopiowane z poprzedników.

Niemniej jednak jest to krążek ratujący

honor grupy po nieudanym "Carolus

Rex", raczący nas porcją rzetelnego

sabatonowego stylu. Co więcej,

sam pomysł uhonorowania bohaterów

jest naprawdę wspaniały, a koncepcja

ukrycia ich nazwisk zmusza słuchacza

do zainteresowania się tą tematyką samemu.

Piękna idea na pomnik, który

długo będzie żył i odnawiał się za każdym

razem gdy "odpalimy" "Heroes".

(4)

Strati

Sacral Rage - Deadly Bits of Iron

Fragments

2013 Eat Metal

Sacral Rage to grecki zespół założony

w 2011 roku w Atenach i od początku

tworzący w tym samym składzie, czyli

Dimitris (v), Marios (g), Spyros (b) i

Vagelis (d). Co ciekawe nie grają epickiego

metalu w klimatach Manilla Road,

a typowy US power/speed metal. Opisywany

tutaj materiał nie jest najnowszy,

bo został wydany na początku 2013

roku, ale ponieważ jest na tyle dobrym i

jak do tej pory ostatnim wydawnictwem

Sacral Rage to wypada o nim skreślić

parę słów. Na jego program składa się

pięć utworów własnych plus mówione

intro i cover Nasty Savage "Gladiator",

który wpasował się świetnie w styl grupy.

Całość jest utrzymana w większości

w szybkich tempach, utwory są skonstruowane

w dość prosty (nie mylić z

prostackim) sposób, ale są słucha się ich

naprawdę dobrze. Słychać wpływy Judas

Priest, Mercyful Fate i całej palety

amerykańskich zespołów. Najjaśniejszym

punktem płytki jest jak dla mnie

wokalista Dimitris, który balansuje pomiędzy

drapieżnym śpiewem w średnich

rejestrach, a przejmującym falsetem,

który przywodzi na myśl takich

śpiewaków jak John Arch (Fates Warning)

czy John Stewart (Slauter Xstroyes).

Jak na początkującą kapelę Sacral

Rage brzmi profesjonalnie i słychać w

nich ogromny potencjał. Jeśli zespół dalej

będzie się rozwijał kompozytorsko i

technicznie to już niedługo mogą sporo

znaczyć w metalowym podziemiu. O ich

rosnącej pozycji świadczy to, że zostali

zaproszeni do udziału w przyszłorocznym

Keep it True co nie przytrafia

się każdemu. Powinniście mieć na nich

oko. (4,5)

Maciej Osipiak

Saxon - St. George's Day Sacrifice -

Live In Manchester

2014 UDR Music

Saxon jako bodaj jedyny zespół z czołówki

nurtu NWOBHM trzyma formę,

co podkreślają liczne albumy studyjne i

koncertowe. "St. George's Day Sacrifice

- Live In Manchester" jest najnowszym

z nich i dokumentuje doroczny

koncert upamiętniający św. Jerzego.

Oprócz obowiązkowej porcji nowych

numerów z promowanego wówczas LP

"Sacrifice": mocarnego numeru tytułowego

na otwarcie, zagranego zaraz po

nim "Wheels Of Terror", lekko irlandzkiego

w klimacie "Made In Belfast", poprzedzonego

skandowaniem fanów

"Night Of The Wolf" czy "Guardians Of

The Tomb" mamy też na tym podwójnym

wydawnictwie sporo saxonowej

klasyki. Świetnie wypada rozpędzony

"Power of The Glory" z piekielnie precyzyjną

grą Nigela Glocklera, równie

czadowe są "I've Got To Rock (To Stay

Alive)" i "And The Band Played On".

Bardziej przebojowe dokonania Saxon

reprezentują "Rock 'N' Roll Gypsy i

cover "Christophera Crossa "Ride Like

The Wind" oraz uwielbiamy przez polskich

fanów "Broken Heroes". Druga płyta

zestawu to już wręcz "greatest hits live",

bo zespół dociska gaz do dechy z każdym

kolejnym utworem, wieńcząc

dzieło piorunującą trójcą: "Strong Arm

Of The Law", "Denim And Leather" i

"Princess Of The Night". I tak jak orkiestrowo-akustyczne

eksperymenty na

"Unplugged And Strung Up" niezbyt

przypadły mi do gustu, to "St. George's

Day Sacrifice - Live In Manchester"

można brać w ciemno. (5)

Wojciech Chamryk

Scream Maker - Livin' In The Past

2014 Self-Released

Maj 2014 - to miesiąc wielu wydarzeń

muzycznych w Polsce i na świecie.

Przede wszystkim premier płytowych. Z

wielką ciekawością czekałem na premierę

najnowszego wydawnictwa ziomali

z W-wy. Uwagę przykuwa mocna

okładka, zaprojektowana przez samego

Rosława Szaybo - tak, tak, to ten sam,

który jest autorem okładki "British

Steel" Judas Priest! Dobre skojarzenie

z zawartością... Początek zaskakujący!

Świetne klawiszowe intro zagrane przez

samego Jordana Rudessa z Dream

Theater! Ktoś by pomyślał, że będzie

cicho i spokojnie - nic bardziej mylnego.

"In The Nest Of Serpents" od początku

wali po czaszce mocnym riffem. Często

w takich przypadkach wokal ucieka do

tyłu i staje się mało słyszalny. Na szczęście

Alessandro Del Vecchio, który zadbał

o produkcję postarał się, aby głos

Sebastiana Stodolaka był wystarczająco

mocny i klarowny. Może się mylę,

ale momentami wokal przypomina

mi Jamesa LaBrie. "Glory Of The Fools"

to mieszanka Iron Maiden, Judas

Priest i Hammerfall. To dobrze - bo

jak brać wzorce to tylko z najlepszych

przedstawicieli gatunku. Mamy więc tutaj

typowy heavy z domieszką power

metalu. Kolejny jest utwór tytułowy

czyli "Livin' In The Past". Wolniejsze

tempo, dobrze współpracujące gitary .

Wokal momentami zachrypiony dodaje

dodatkowego pazura. W tym kawałku

słychać, że Seba jest naprawdę niezłym

metalowym wokalistą. Numer pięć to

"Fever". Na początku utworu wokal jest

dość niski. I powiem szczerze, bardzo

mi się to podobało. Niestety wielu metalowych

wokalistów nadużywa górnych

dźwięków, co nie zawsze dobrze wpływa

na ogólny obraz danego utworu. Rozumiem,

że konstrukcja utworu tego

wymagała, aby później wokalista wszedł

w górne rejestry. Mam jednak nadzieję,

że w przyszłości Scream Maker pomyśli

nad tym aby wykorzystać pełnię możliwości

wokalnych Sebastiana. W "All

My Life" od początku jest mocno i konkretnie,

chociaż momentami monotonnie.

"Angel" to bardziej hard rockowy

kawałek z trochę spokojniejszym wokalem.

Są tutaj zmiany tempa, dzięki czemu

ten kawałek jest ciekawszy. "Spacestone"

to nietypowe intro - na szczęście

bardzo krótkie. Słychać tutaj nawet namiastkę

chórków. Ciekawa konstrukcja

z falującym riffem. Trochę mi przypomina

początkowe nagrania Queen.

"Stand Together" ma bardzo ładny początek

- przypominający mi trochę ballady

Hammerfall. Czas na moje ulubione

nagranie z płyty czyli "Confessions".

Inny od reszty. Inne tempo, riff

przypominający trochę Saxon, niemuzyczne

wstawki w postaci policyjnych

syren, odgłosów helikoptera, które zostały

bardzo dobrze wplątane w całość.

Utworów numer 10 i 11 nie będę szczegółowo

opisywał. Trzeba zostawić takie

małe niedomówienie. Podsumowując:

przyznam się, że po pierwszym przesłuchaniu

płyta nie trafiła w mój gust.

Po drugim i trzecim razie znalazłem w

niej wiele bardzo dobrych punktów. Na

pewno będę do niej wracał. Cieszy

mnie, ze w Polsce jest coraz więcej kapel

grających na bardzo dobrym światowym

poziomie. Myślę tu nie tylko o Scream

Makerze, ale też o Exlibris, Night

Mistress, Night Rider czy Vincent.

Ocena 4,5 na 6. Stay heavy!

Tomasz Kwiatkowski

Shadow Host - Apocalypse Within

2013 Metalism

Do grona najlepszych kapel ze wschodu,

trzymających światowy poziom, zaliczyć

należy bez wątpienia Shadow

Host. Założona w 1993 roku formacja

sukcesywnie wydawała swoje albumy i

podbijała serca fanów heavy/ power/

thrash metalu. Ich ostatnie wydawnictwo

zatytułowane "Apocalypse

Within" potwierdza ich klasę. Od samego

początku styl zespołu kreował gitarzysta

Alexey Arzamazov, który stawia

na agresję, szybkość, melodyjność,

podane w pomysłowy sposób. Nie tak

łatwo jest połączyć heavy/power i thrash

metal, ale tej formacji się to udaje. W

tym roku Savage Messiah ma silną

konkurencję. Jest nią właśnie Shadow

Host. Kapele grają w podobny sposób i

w tym roku nagrały świetne albumy.

Shadow Host mimo upływu lat wciąż

trzyma wysoki poziom: soczyste brzmienie,

to jedna z wielu atrakcji na tej

płycie. Ten aspekt sprawia, że płyta ma

więcej z thrash metalu, a to w/g mnie

jest korzystne rozwiązanie. Pasuje to do

wokalu Alexeya Markova, który nie

kryje fascynacji Jamesem Hetfieldem.

W takich agresywnych kawałkach jak

otwieracz "Lunacy Divine" jego wokal

sprawdza się znakomicie. Właśnie w

takiej stylizacji Shadow Host imponuje

swoją dynamiką, agresją i zapałem.

Niektóre kapele mogą im tylko pozazdrościć

zaangażowania i pomysłowości.

Gitary brzmią ostro i nie ma w ich

brzmieniu zbędnych słodkości czy prób

złagodzenia tego brzmienia. To samo

powoduje, że "Treason" to kolejny killer.

Rzadko kiedy można spotkać zespół,

który tak mocno z kopyta rozpoczyna

płytę, a to dopiero początek. Power

metal w nieco nowoczesnej formule jaki

zespół prezentuje w "Empty Eyes" przedstawia

się okazale i nie przeszkadza

fakt, że słychać tam wpływy Persuader.

Szybki, rozpędzony "Silent Killing"

przypomina mi to co Gamma Ray.

Czasami kapela zbliża się do thrash metalu

i żeby się o tym przekonać wystarczy

odpalić "Reborn in Hate", który oddaje

najlepiej ten charakter grania. Brak

słabych punktów, brak zbędnych zwolnień,

a to akurat kolejny atut tej płyty.

W dodatku płyta kończy się z mocnym

uderzeniem w postaci "Apocalypse

Within". Wiem, płyta ukazała się w grudniu

roku 2013, a ja przeżywam jakby

to była nowość. Jakimś cudem przegapiłem

ten album, czego bardzo żałuję,

bo jest znakomity. Shadow Host pokazuje,

że power metal wcale nie musi być

nudny i można uczynić z niego narzędzie

do siania zniszczenia. A czy ty jesteś

gotowy na apokalipsę przygotowaną

przez Shadow Host? (5,5)

Shakin' Street - Psychic

2014 HNE

Łukasz Frasek

Trudno określić ten francuski zespół

mianem legendy, ale ich dwa albumy:

"Vampire Rock" (1978), a zwłaszcza

drugi "Shakin' Street" (1980) to kawał

dobrego hard rocka. Co prawda już wtedy

Fabienne Shine nie była jakimś

wybitnym talentem wokalnym, ale była

młoda i miała dość pary w płucach by

wszystko brzmiało jak należy. W 2014r.

nie ma o tym niestety mowy. Dlatego

kolejny, po wydanym pięć lat temu,

"21st Century Love Channel", album

Shakin' Street, należy rozpatrywać

dwojako. Muzycznie jest to bardzo udana

i urozmaicona płyta. Ross The Boss

rządzi i dzieli, wspierany przez dwóch

innych gitarzystów. Mamy więc na

"Psychic" potężnie brzmiące rockery,

szybkie, dynamiczne numery oraz liryczne

ballady. Nie brakuje też smaczków,

takich jak blues rockowy, ozdobiony

partiami harmonijki, "Kinky Sex",

mroczny "Mount Sinai" czy bardziej popowy,

przebojowy "Got A Date With

My Man". Niestety, Fabienne Shine

jest najsłabszym punktem tej płyty i

pod względem wokalnym "Psychic" to

totalna porażka. Shine śpiewa nijako,

płasko, bez mocy, dosłownie w dwóch -

trzech utworach, gdy wchodzi na wyższe

rejestry, przypomina nieco tę Fabienne

sprzed lat. Najczęściej brzmi zaś

tak, jakby parodiowała Juttę Weinhold

("Mount Sinai") czy Debbie

Harry z ostatnich, nie najlepszych dla

Blondie lat ("Got A Date With My

Man"). Producent zdawał sobie zapewne

sprawę z formy wokalistki, bo w

124

RECENZJE


większości utworów jej głos jest ukryty

w miksie, maskowany pogłosem, przetworzony,

mamy też liczne nakładki.

Niestety nie zmienia to faktu, że "Psychic"

nie da się, mimo naprawdę ciekawych

utworów, słuchać bez zgrzytania

zębów. Przykro patrzeć jak kolejny,

znany niegdyś zespół, rozmienia się na

drobne, najwyraźniej nie zdając sobie z

tego sprawy. Ale słowa utworu "It's Too

Late" są niestety, w przypadku wokalistki,

prorocze: pora na emeryturę. (2)

Sick Faith - Blinded Nation

2013 EBM

Wojciech Chamryk

W ostatnich latach młode kapele grające

thrash metal wyrastają jak grzyby

po deszczu, widocznie młodych ludzi

spragnionych sukcesu na miarę Slayera

jest coraz więcej. Jednym z nich jest nie

wyróżniający się niczym specjalnym,

kolumbijski Sick Faith. Album "Blinded

Nation" przepełniony jest od góry

do dołu energicznymi riffami pędzącymi

w zawrotnym tempie oraz daleko

idącą przemocą kipiącą z wokalu. Na

pierwszy ogień poszedł "Wars Prelude",

który śmiało mógłby zostać zastąpiony

przez "Endless War". Po prostu lepiej

sprawdziłby się w roli otwieracza i jest

na prawdę dobrym kawałkiem. Reszta

materiału prezentuje się jednolicie i nie

zaskakuje niczym nowym. W młynie

agresywnego thrashu można jednak

wyłapać perełki takie jak "Slag's Justice",

który jest dobrze odrobioną lekcją oldschoolu

i przedstawia w pełnej krasie

możliwości Kolumbijczyków. Cały materiał

nie jest zły i prezentuje się przyzwoicie,

jednak po przesłuchaniu dziesięciu

podobnych zespołów - po prostu -

nie robi on szokującego wrażenia. Sick

Faith śmiało można polecić fanom takich

kapel jak Sadus czy choćby Razor.

(3,5)

Daria Dyrkacz

Sign of the Jackal - Mark of the Beast

2013 High Roller

Ten album jest debiutanckim krążkiem

młodych Włochów z Trydentu. Po kilku

latach nieustannego ostrzenia apetytu,

w końcu możemy cieszyć uszy prawdziwą

ucztą dla zmysłu słuchu. Zawartość

"Mark of The Beast" stanowią

głównie na nowo nagrane utwory obecne

na poprzednich wydawnictwach grupy.

Z demo "Haunted House Tapes"

na długogrającą płytę trafił "Sign of the

Jackal" oraz przebojowy "Fight For

Rock". Z EP zatytułowanej "Beyond" zostały

na nowo odświeżone utwory

"Night of the Undead", "Hellhounds",

"Heavy Metal Demons" oraz instrumentalny

"Paganini Horror", czyli niemalże

cała zawartość mini albumu. Przez to na

"Mark of the Beast" pojawiły się raptem,

nie licząc intro i coveru, cztery

nowe kompozycje. Ci, którzy są zaznajomieni

z dotychczasową twórczością

Włochów mogą czuć lekki niedosyt. Jednak

poziom i moc nowych, jak i starszych

numerów rekompensuje ewentualne

rozczarowania. "Mark of the

Beast" to prześwietny album, wierny

tradycyjnym old-schoolowym ideałom i

prawidłom prawdziwej heavy metalowej

muzy. Cała zawartość płyty jest utrzymana

w klimacie i konwencji kultowych

horrorów klasy B. Motywy związane z

tą tematyką popkultury, zwłaszcza

tworzoną przez osławionego włoskiego

reżysera i scenarzystę - Lucia Fulciego,

są obecne niemalże w każdym utworze.

W dodatku te tematy są poruszone z

klasą i dzięki temu nie tracą swej klimatyczności.

Nie tak, jak głupkowate,

lapidarne, bzdurne thrashowo/ crossoverowe

potworki o zombiakach, które

wszystkie horrorowe motywy sprowadzają

do rynsztokowych liryków dla

quasi-metalowego plebsu. Teksty i muzyka

Sign of the Jackal są dopracowane

i wymuskane jak hołubione dziecię.

Nie znaczy to, że produkcja dźwięku

jest wyśrubowana do granic możliwości.

Wręcz przeciwnie, jest na niej nostalgiczna

patyna miksowania ścieżek rodem

z lat osiemdziesiątych. Wbrew pozorom

działa to na korzyść materiału

zawartego na tej płycie. Powróćmy jednak

do omawiania brzmienia "Mark of

the Beast". Muzyka włoskiego kwintetu

jawi się jak ciasno upakowany pakunek

riffów i patentów rodem z samego środka

lat osiemdziesiątych ubiegłego

wieku. W muzyce Sign of the Jackal

bardzo łatwo odnaleźć bezpośrednie

wpływy Tyrant, Accept, Gotham City,

Crossfire, a także Riot oraz speed metalowego

Exciter. Kompozycje na tej

płycie ciągle oscylują między brzmieniem

i klimatem tych starych kapel.

Momentami da się wyczuć nawet riffy

podchodzące subtelnie pod granie w

stylu Pretty Maids. Tak czy owak,

wszyscy muzycy wspinają się na wyżyny

swoich umiejętności - od ciekawych

przejść perkusyjnych, przez tętniący i

żywy bas, aż po płomienne i melodyjne

solówki. Skoro mowa o solówkach -

mankamentem, o ile można użyć takiego

słowa, gry solowej jest przesyt tappingów.

Wygląda na to, że ta technika

jest ulubioną zagrywka gitarzystów z

"Mark of The Beast", jednak trochę za

często jej używają w swych utworach,

zwłaszcza, że większość solówek ma

zbliżone do siebie brzmienie, przynajmniej

w którymś momencie trwania solo.

Mocny i silnie zaakcentowany w miksie

głos wokalistki jest wspaniałym zwieńczeniem

całości muzyki. Dzięki niej,

przy słuchaniu debiutu Sign of the

Jackal, mimowolnie nawiedzały mnie

skojarzenia z Original Sin, Chastain,

Taist of Iron oraz, co ciekawe, z Crystal

Viper, gdyż głos Laury Coller jest

łudzącą podobny do maniery śpiewania

frontmanki wspomnianej polskiej kapeli.

Mimo tego, że akcent Laury wywołuje

co jakiś czas uśmieszek w kąciku

ust, jej śpiewu słucha się bardzo przyjemnie.

Tak jak i całej muzyki na "Mark

of the Beast". Ta płyta jest pełna pierwotnego

żaru oraz horrorowego klimatu.

Dusza tradycyjnego heavy metalu

przemawia z tego dzieła poprzez oldschoolowe

riffy i bujne solówki, które

nie stronią od wzniosłych harmonii gitarowych

w swych kulminacyjnych momentach.

(5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Sinbreed - Shadows

2014 AFM

Gdy w roku 2010 Sinbreed wydał swój

debiutancki album wiele fanów melodyjnego

grania było pod wielkim wrażeniem,

że można jeszcze grać power

metal z takim oddaniem, z taką werwą i

pomysłowością. Mogło się wydawać, że

to kolejna kapela złożona z wielkich

nazwisk, która nic nie wnosi do power

metalu. Jednak Sinbreed oczarował

wszystkich. Mimo to, ostatnie lata

upłynęły pod znakiem braku aktywności

i pojawiały się czarne myśli, że kapela

się chyli ku upadkowi. I kiedy można

było zakładać najgorsze, Sinbreed powrócił

z nowym albumem zatytułowanym

"Shadows". Od poprzedniego

wydawnictwa minęło cztery lata i w

składzie pojawił się Marcus Siepen

jako nowy gitarzysta, który jest dopełnieniem

dla Flo Laurina - razem teraz

dają czadu jeśli chodzi o riffy i solówki.

Brzmienie partii gitarowych jest mocniejsze,

co znakomicie słychać w agresywnym

"Shadows". Pobrzmiewa w nim

nutka thrash metalowego feelingu, a

wszystko utrzymane w melodyjnej, power

metalowej formule. Co ciekawe, nie

mamy tutaj kalki Blind Guardian, a

tego pewnie co niektórzy oczekiwali, w

końcu połowa składu Blind Guardian

tworzy Sinbreed. Mamy tutaj Fredericka

za perkusją i Marcusa jako drugi

gitarzystę. Jednak kapeli udało się dalej

grać mocny, agresywny i melodyjny

heavy/ power metal, jaki zaprezentowali

na debiucie. Nie na darmo płytę zdobi

cover niemal podobny do debiutanckiej

okładki. Nawet brzmienie nie uległo tutaj

większej zmianie. Słychać tą niemiecką

precyzję i profesjonalność. Stylistycznie

oczywiście słychać inspiracje macierzystymi

kapelami muzyków, ale nie

jest to ani drugi Blind Guardian, Seventh

Avenue, nie jest też to drugi Rebellion

czy Persuader, choć ich

wpływy też słychać. Sinbreed jest po

prostu kolejnym znakomitym power

metalowym zespołem. Choć płyta trzyma

podobny wysoki poziom co poprzedni

krążek, jednak jest na niej

mniej takich wyrazistych hitów, mniejsza

jest siła przebicia. Pamiętajmy jednak,

że materiał jest równy, przejrzysty

i przemyślany, tak więc można zapomnieć

o wypełniaczach. Gdzieś w tym

wszystkim daje o sobie znać Accept i

nie tylko tutaj chodzi o wokal Herbiego,

ale tematykę tekstów, czego dobrym

przykładem jest "Call to Arms".

Płytę promował od samego początku

"Bleed", który też otwiera płytę i jest to

kawałek zachowany w proporcjach znanych

z poprzedniego albumu. Jest ta

znana nam dynamika, melodyjność i

przebojowość. Frederick to dobry

perkusista i jego praca zasługuje na

uznanie, radzi sobie w szybkich kawałkach

i wie jak nadać utworom mocy i

dobrze to słychać w "Reborn". Blind

Guardian znany z dwóch ostatnich albumów

słychać w "Leaving The Road",

przede wszystkim w początkowej fazie.

Jedną z najlepszych petard na płycie jest

"Far Too Long" i to jest dobry przykład

tego, jak powinno się grać power metal.

Może przebojowość nie jest na takim

poziomie jak na poprzednim albumie,

ale partie gitarowe są soczyste, pełne

werwy, energii i potrafią zaskoczyć.

Obecność Marcusa sprawiła, że solówki

i riffy mają więcej mocy i głębi, znakomicie

to słychać w cięższym "Black

Death". Takich partii nie było na

"When Worlds Collide". Dalej mamy

kolejną petardę w postaci "Standing

Tall" i chciałoby się żeby tak grał Blind

Guardian, z taką szybkością i mocą,

Całość zamyka kolejny mocny kawałek,

a mianowicie "Broken Wings", którego

spokojne, klimatyczne otwarcie nasuwa

na myśl Blind Guardian. To w nim

zespół przez siedem minut pokazuje, że

dobrze czuje się w dłuższych kompozycjach.

Wychodzi im to bardzo dobrze i

co ciekawe, przejścia, motywy gitarowe

w środkowej części przypominają nic

innego jak Blind Guardian. Kto wie

może obecność Marcusa sprawi, że kolejne

albumy będą bliższe twórczości

Ślepego Strażnika? To było pewne, że

Sinbreed nie zawiedzie i nie wypuści na

świat słabego albumu. Jest to czysty metal,

agresja, dawka dobrych melodii, jedynie

czego brakuje to takich hitów jak

na debiucie przez co album nieco jest

słabszy. Z pewnością jednak warto

zwrócić uwagę na ten krążek bo jest jednym

z tych najlepszych jak dotąd w roku

2014. (4,8)

Skinner - Sleepwalkers

2014 Dead Inside

Łukasz Frasek

Jeśli nazwa Imagika coś wam mówi - a

podejrzewam, że tak jest - to powinniście

kojarzyć pana Normana Skinnera.

To właśnie ten wokalista po rozpadzie

Imagiki założył nowy zespół nazywając

go swoim nazwiskiem, zresztą całkiem

metalowo brzmiącym. Po wydaniu EPki

w 2012 roku kazali nam czekać aż do

tego roku na pełnowymiarowy debiut.

Jednak trzeba podkreślić, że było warto.

Skinner gra rasowy US power/thrash

będący prawdziwą ucztą dla fanów gatunku.

To co rzuca się w uszy to niesamowicie

gęste, soczyste i wgniatające

w glebę gitary. Nie ma się zresztą co

temu dziwić, skoro w składzie jest aż

trzech(!) wioślarzy wliczając w to również

byłego muzyka Imagiki Roberta

Kolowitza oraz jego 16-sto letniego syna

Granta, który dołączył do składu

mając lat 13. Mocarne riffy i naprawdę

klasowe sola nie biorą jeńców. Czasem

jest bardzo bezpośrednio z nastawieniem

na konkretne pierdolnięcie, a czasem

pojawiają się bardziej kombinowane

zagrywki zbliżające się leciutko

w kierunku progresji. Co do samego

Skinnera to śpiewa bardzo zróżnicowanie.

Najczęściej używa agresywnych

wokali w średnich rejestrach, ale potrafi

też konkretnie wrzasnąć, niemal zagrowlować

lub też zaśpiewać delikatniej i

bardziej melodyjnie. Pierwsza część płyty

jest szybsza i bardziej bezpośrednia.

Składają się na nią same konkretne

strzały w postaci "Sleepwalkers", do

którego nakręcono klip, czy też "Hell in

My Hands". Następnie zespół raczy nas

trochę wolniejszymi i bardziej klimatycznymi

numerami w postaci "Guilt

Ridden" czy "Breathe the Lies". Te ciężkie,

niemalże majestatyczne kompozycje

wychodzą im równie doskonale.

Trzeci typ reprezentują utwory, w któ-

RECENZJE 125


rych zespół próbuje trochę bardziej

pokombinować. Czasem wychodzi to

lepiej, a czasem jak w przypadku "The

Breathing Room" niestety gorzej. Połączenie

wrzasków i bardzo melodyjnego

śpiewu nie kojarzy mi się najlepiej dlatego

uważam, że ten znakomity utwór

został przez te partie trochę zepsuty.

Podobna sytuacja ma miejsce w "The

Enemy Within". Na szczęście to tylko

małe fragmenty. Album jest znakomicie

wyprodukowany, dzięki czemu brzmienie

wręcz gniecie słuchacza. Jednak jak

na dobry US power, Skinner nie zapominają

o dobrych melodiach, których

jest tutaj naprawdę dużo. Wszystko to

jest dodatkowo osnute mroczną atmosferą,

która znakomicie podkreśla zarówno

muzykę jak i niewesoły przekaz

płynący z liryków. Nie brakuje też lekkiego

epickiego sznytu co przywołuje

skojarzenia z Iced Earth. "Sleepwalkers"

podoba mi się bardzo i podejrzewam,

że nie będę odosobniony w tej

ocenie. Jest to debiut nagrany przez doświadczonych(z

jednym wyjątkiem

oczywiście) muzyków co zdecydowanie

słychać. Power/Thrash w najlepszym

wydaniu i totalny mus dla fanów gatunku.

(5)

Maciej Osipiak

Skull Fist - Chasing the Dream

2014 NoiseArt

Pierwsza rzecz, którą trzeba wyjaśnić na

wstępie wygląda następująco: głównym

czynnikiem, który może rzutować na

odbiór albumu jest wokal, a raczej jego

brzmienie. Głos Jackiego sam w sobie

jest rzeczą, którą można pokochać albo

znienawidzić. Jednak na "Chasing the

Dream" sama produkcja dźwięku brzmi

co najmniej dziwnie. Tak, że ciągle ma

się wrażenie, że Jackie śpiewa przez

większość czasu z włączonym autotunerem.

I w sumie na tym kończą się

zastrzeżenia co do brzmienia albumu.

Same utwory brzmią niczym głęboka

esencja heavy metalu. Na "Hour To

Live" składa się seria niebanalnych pomysłów.

Ten utwór posiada fragmenty

zagrane w różnych tempach. Mamy tutaj

i szybkie wyścigi i stonowane, powolne

dźwięki i w końcu także riffy w

średnim tempie. To wszystko jest wymieszane

bardzo umiejętnie. "Bad For

Good" to poprawnie zagrany heavy metal

na modłę Judas Priest. Kwintesencja

Skull Fist została zachowana - klasyczne

metalowe riffy, wycie Jackiego i

szybkie solówki, niekiedy grane w harmonii.

Muszę jednak przyznać, że im

dłużej słuchałem głównego riffu do

utworu tytułowego, tym bardziej przypominał

mi otwierające dźwięki do

"Master of Puppets". Na szczęście nie

ma tutaj zbytnio mowy o zrzynce, tak

jak w przypadku pewnych thrash metalowych

zespołów. Sam utwór "Chasing

the Dream" jest świetnie zaaranżowanym

hymnem ze skaczącą perkusją i, co

u Skull Fist jest normą, fantastycznymi

solówkami. "Call of the Wild" posiada

bardzo fajne harmonie, rodem z najlepszych

gitarowych duetów z wczesnych

płyt Tokyo Blade. Fajnym (i przy okazji

niezwykle heavy metalowym) motywem

jest odskakiwanie jednej z gitar

podczas grania podkładu pod zwrotkę w

krótki i płomienny lead, by po chwili z

RECENZJE

powrotem wrócić do drugiej gitary grającej

riff. Na płycie pojawia się także

odświeżona wersja "Sign of the Warrior".

Słychać jednak, że utwór nie został

nagrany z taką żywiołowością jak

na EPce "Heavier Than Metal". To jednak

nie jest koniec dobroci, w które został

wyposażony "Chasing the Dream".

"You're Gonna Pay" kompozycyjnie

odnosi się do najlepszych czasów szybkiego

NWOBHM. Te riffy, te nagłe solówki,

te zwrotki - to wszystko stanowi

piękne nawiązanie do muzyki z Wysp

sprzed trzydziestu lat. Monumentalności

utworowi dodaje jeszcze fenomenalne

zwolnienie, które następuje w

drugiej połowie jego trwania. Mocne

perkusyjne tomy i kotły silnie kontrastują

z jasnym i wysokim brzmieniem

werbla. Wzniosły moment nie przeciąga

się w nieskończoność, gdyż utwór po

chwili wraca do swego szybkiego riffu i

przebojowego refrenu. Jednym z ciekawszych

numerów pod względem formy

jest "Don't Stop the Fight". Znajdują się

w nim riffy, które bardzo mocno nawiązują

do klimatów Slayerowych oraz

wczesno-Helloweenowego "Ride The

Sky". Tylko klasyczne heavy metalowe

rozkminki w pre-chorusie oraz samym

refrenie implikują, ze nie mamy do czynienia

z utworem thrash/speed metalowym.

Sam utwór jest znakomitym kompozytem

siły i energii. Niezależnie od

pietyzmu jakim otaczany jest Skull Fist

wśród rozentuzjazmowanej młódzi, głównie

płci dziewczęcej, należy oddać

sprawiedliwość chłopakom. "Chasing

the Dream" jest wyśmienitą płytą. W

utworach na niej zgromadzonych pełno

jest tego, z czego muzyka metalowa słynie

i tego, co jest w niej najlepsze. Ten

album nie stopniuje napięcia, lecz wali

tym, co ma najlepsze od samego początku

i utrzymuje ten stan aż do samego

końca swego trwania. (5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Skyliner - Outsiders

2014 Limb Music

Skyliner to amerykański zespół, który

został założony w 2000 roku i choć już

gra kilka lat, to dopiero teraz ukazał się

jego debiutancki krążek "Outsiders".

Co ciekawe, zespół wcale nie brzmi jak

amerykański band, który gra progresywny

heavy/power metal osadzony w klimacie

SF, a właśnie z tym mamy do

czynienia na płycie "Outsiders". Nie

brakuje na niej dobrych melodii, pomysłowych

motywów, ciekawego klimatu,

nie brakuje też przebojów. Ale poza

standardowymi kwestiami mamy kilka

innych czynników, które czynią ten

album ciekawym. Jest nim bez wątpienia

Jake Becker, który pełni rolę gitarzysty

i wokalisty. Jego partie gitarowe

są finezyjne, pełne luzu i kosmicznego

wydźwięku, gdzieś tam słychać inspiracje

Ritchim Blackmorem, Uli Jon

Rothem czy Arjenem Lucassenem. Te

popisy ciekawie zostały uchwycone w

"The Alchemist", ale nie tylko. Jake to

też utalentowany wokalista i nie jeden

raz wam to udowodni. Momentami

brzmi identycznie jak frontman Sinbreed,

a to akurat bardzo korzystne

porównanie. Debiut Skyliner to przede

wszystkim niesamowity klimat, który

przypomina twórczość Scanner. Znakomicie

to zostało uchwycone w otwieraczu

"Signals". Skyliner zespół nie ma

również problemów z wykreowaniem

przeboju i co pokazuje "Symphony in

Black". Nieodzownym elementem muzyki

Skyliner są syntezatory i klawisze,

która nadają całości progresywnego

charakteru i tutaj dobrym przykładem

jest "Undying Wings". Na płycie znajdziemy

same długie kawałki, które pokazują,

że zespół potrafi stworzyć ciekawy

kawałek, który nie nuży po trzech

minutach. Mamy raz szybsze kawałki

jak "Forever Young", a drugim razem bardziej

stonowane i klimatyczne jak "Aria

of Waters". A największa uwagę przykuwa

zamykający "Worlds of Conflict",

który trwa dwadzieścia minut. Klimat

SF, do tego dużo progresywnych dźwięków,

intrygujących rozwiązań i proszę

debiut gotowy. Trzeba przyznać, że całkiem

udany, nawet nieco wybijający się

spośród tłumu. (4)

Łukasz Frasek

Slough Feg - Digital Resistance

2014 Metal Blade

Muzyka Slough Feg zawsze należała do

gatunku tych wyjątkowych. Mike Scalzi

za każdym razem zadziwiał efektami

swej pracy. Jego kreatywność zabierała

go w najróżniejsze rejony, dzięki czemu

efektem zawsze były wspaniałe i głębokie

kompozycje. Eklektyczny miks

wczesnych heavy metalowych i protometalowych

wpływów jest niezmiernie

wyrazistym znakiem firmowym załogi

Slough Feg. Muzyka tej kapeli stale

była na wskroś prawdziwa. Albumy takie

jak "Down Among the Deadmen",

"Twilight of the Idols" czy przeepicki

space operowy "Traveller" to prawdziwe

pomniki chwały prawdziwego heavy

metalu. Od 2007 roku w muzyce

Slough Feg nastąpiła subtelna zmiana,

gdyż do zdecydowanego głosu doszły

inspiracje praszczurem muzyki metalowej

z lat 70-tych. Albumy Slough Feg

od tego roku brzmią jak naturalne kontynuacje

twórczości takich zespołów jak

Fable, Bad Axe czy Astaroth, wciąż

jednak nie zatracając przy tym jądra

swego brzmienia oraz charakterystycznych

zagrywek rodem z irlandzkiego

folku. "Digital Resistance" nie jest wyjątkiem

od tej reguły. Muzycznie najnowszy

krążek można opisać z grubsza

jako połączenie tego co otrzymaliśmy

na "Hardworlder" i "The Animal Spirits".

Nowy album jest jednak zdecydowanie

bardziej wyrazisty niż poprzedni

album Slough Feg. Nie dość, że kompozycje

są zdecydowanie bardziej przekonujące,

to brzmienie stoi na lepszym

poziomie. Na szczęście te cztery lata

przerwy nie poszły na marne. Na "Digital

Resistance" otrzymaliśmy bardzo

zgrabnie uformowana bryłę muzyczną,

pełnymi garściami czerpiącą z protometalu

z lat 70-tych oraz z tuzów tradycyjnego

klasycznego heavy metalu. Nie

zabrakło także motywów bazujących na

celtyckich melodiach. Ponadto bardzo

dużo motywów zostało zagranych na gitarze

klasycznej, często jako tło dla gitar

elektrycznych. Przez to klimat płyty jest

jeszcze bardziej głębszy i wielowymiarowy,

wchodząc w mariaże ze stonerem.

Nie oznacz to jednak tego, że Slough

Feg gra wolno, miękko czy monotonnie.

Większość utworów jest szybka i skoczna,

jednak nie zabrakło także nostalgicznych

zagrywek. Struktury kompozycji

są tak bardzo dopracowane i rozwinięte,

że w każdą wolną przerwę zostały upchane

różnego rodzaju smaczki i dodatkowe

motywy. Do zdecydowanych faworytów

na albumie należy przede

wszystkim utwór tytułowy oraz niesamowicie

przebojowy "Laser Enforcer".

Co prawda wersja z singla według mnie

jest lepsza i bardziej spójna, jednak na

albumie studyjnym ten utwór też brzmi

mocarnie i niezwykle energetycznie.

Harmonie gitarowe i płomienne wysokooktanowe

solówki prezentują się po

prostu świetnie. Innym odznaczającym

się numerem na płycie jest "Habeas Corpus",

okryty piaszczystym płaszczem

stonerowego kunsztu i klimatu. Gitara

w stylu country Johnny'ego Casha i

łomocząca w tomy perkusja stanowią

niezwykle atmosferyczny podkład dla

hipnotyzujących zaśpiewów Mike'a

Scalziego. Słuchając tego utworu aż

chce się splunąć tytoniem do żucia na

piasek amerykańskiej prerii. Slough Feg

bardzo często potrafi operować bardzo

przekonującym klimatem. Innym tego

typu przykładem, które można mnożyć

na pęczki, jest instrumentalny początek

do "Curriculum Vitae" mocno kojarzący

się z dokonaniami najbardziej znanych

nazw z sektora psychedelicznego rocka.

Oniryczna wręcz perkusja i bas oraz

kosmiczna gitara współgrają ze sobą w

szalonym unisono, by potem przejść w

motywy stoner rockowe, a w końcu w

siarczyście heavy metalowe. Kolejnym

utworem zasługującym na kilka słów

więcej jest "Warrior's Dusk". Struktura

tego utworu i jego ogólny klimat bardzo

silnie nawiązuje do płyty "Down Among

the Deadmen". Wydawać by się mogło,

że jest to zabieg zamierzony, gdyż

utwór ten najprawdopodobniej bezpośrednio

nawiązuje do kompozycji "Warrior's

Dawn" z tejże płyty. "Digital Resistence"

jest płytą niezwykłą. Nie dość,

że kompozycje tutaj są dopracowane i

świetnie przygotowane, to jeszcze w dodatku

bardzo przyjemnie się ich słucha.

Teksty, które zawsze były mocną stroną

Mike'a Scalziego tutaj też błyszczą swą

nieprzeciętna głębią. Mike umie pisać

naprawdę poruszające liryki niemalże w

ogóle nie babrając się w kiczu czy pseudoartystycznym

bełkocie. Jest to umiejętność

niezwykła i wbrew pozorom bardzo

rzadka w muzyce metalowej. Całości

dopełniają te prześwietne tytuły

utworów. No proszę, czy można przejść

obojętnie obok utworu, który się nazywa

"Analogue Avengers / Bertrand

Russel's Sex Den", "Laser Enforcer" albo

"Magic Hooligan"? Może nie jest to najlepszy

album Slough Feg, to jednak jest

to nadal płyta pełna muzyki lepiej brzmiącej

niż większość czegokolwiek innego.

Osobiście dla mnie zawsze najbardziej

wyjątkowym dokonaniem tego zespołu

pozostanie "Traveller", jednak nie

sposób nie docenić kunsztu i zawartości

"Digital Resistance". Nie jest to jednak

płyta dla każdego. Śmieszki wymachujące

plastikowymi mieczami do "Hearts

On Fire" albo uważające "Through The

Fire And The Flames" za szczytowe osiągnięcie

gitarowych akrobacji najlepiej

zrobią nie zbliżając się do tego albumu

lub do twórczoci Slough Feg w ogóle.

Naprawdę, taka prawdziwa muzyka jest

nie dla nich. Po co rzucać perły przed

wieprze? (4,75)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

126


Sonata Arctica - Pariah's Child

2014 Nuclear Blast

Po cichu liczyłem, że ominie mnie pisanie

o tym dysku. Niestety splot okoliczności

spowodował, że musiałem zająć

się tym osobiście. Sonata ma to do siebie,

że jak nagra dobry album, to jej następne

dokonanie jest ciut gorsze. Niemniej

Finowie zawsze utrzymywali muzykę

na wysokim poziomie, co w znacznej

mierze przyczyniało się, że człowiek

po pierwszych żachnięciu się i tak

z przyjemnością sięgał bo ten niby gorszy

krążek. "Stones Grow Her Name"

bardzo mi się podobał, więc stawiałem,

że w wypadku "Pariah's Child" będę

znowu kręcił nosem. Jednak nie spodziewałem

się z jakich powodów będzie

ta moja krytyka. Najnowsze dokonanie

Sonaty jest rozwinięciem pomysłu z poprzednika,

na którym muzycy postawili

mocno na melodyjność i większą prostotę

ale nadal stawili na bogate, czasami

wręcz barakowe aranżacje. Wrażenie

prostego przekazu towarzyszy nam od

początku "Pariah's Child". Niektórych

wręcz mogą razić infantylne pomysły

eksponowane od czasu do czasu w początkowej

fazie płyty. Muzycy bardzo

wiele wysiłku włożyli w to aby słuchacz

zbytnio nie zaprzątał sobie głowy przemykającymi,

a to ambitniejszymi progresywnymi

wstawkami, a to rozbuchanymi

symfonicznymi fragmencikami, a

to powerowymi wycieczkami, tak, aż

niepostrzeżenie fan ląduje w progresywnym

finale albumu. Świadczy to, że

owa melodyjność i prostota to nie jedyny

wymiar tego albumu, że aby doszukać

się sedna muzyki z "Pariah's

Child" należy wsłuchać się w album

uważnie i to wielokrotnie. Na pewno

nie jest tak, że zespół spoczął na laurach

i jedynie powiela swoje ograne pomysł.

Aby skomponować materiał na ten

krążek zaangażowali wszystkie swoje

siły, wszystkie swoje umiejętności,

wszystkie swoje talenty, całe swoje doświadczenie,

generalnie wystawili swoje

wszystkie armaty. Jednak moim zdaniem

nie udało się im potrzymać aż tak

wysoko poprzeczki swoich artystycznych

dokonań. Nie przekonało mnie

ani owo drugie dno ani melodyjny

przekaz "Pariah's Child". Albumu

słucha się - owszem - bardzo miło ale

wspomniany specyficzny kamuflaż albo

faktycznie zadziałał albo cała muza

zebrana na albumie nabrała przeciętnego

charakteru, równając się z całą masą

propozycji średnich kapel z półki

melodyjnego powerowego grania. Właśnie

to jest moją największą obawą, że

Sonata dotarła do takiego miejsca,

gdzie będziemy mogli oczekiwać jedynie

zwykłych, przeciętnych dźwięków, z

czym trudno mi będzie się pogodzić.

Pozostaje jedynie nadzieja, że "Pariah's

Child" to wypadek przy pracy, bo nikt

nie odnosi tylko zwycięstw, musi przytrafić

się gorsza chwila. Ba może to nie

Sonata ma ten zły dzień, a jedynie

piszący tą recenzje. Aha, niektórzy

zwracają uwagę na to, że zespół powrócił

do starego logo, że znowu pojawił sie

wilk, jak dla mnie są to nic nie znaczące

fakty, zupełnie nie wpływają na to co

znajdziemy na tym krążku, choć nawet

sam zespół twierdzi co innego. (3)

\m/\m/

Speedboozer - Speedboozer

2013 EBM

Jak sami o sobie mówią: typowy otyli,

brzydcy Amerykanie. A jak się okazuje

w dodatku przepełnieni nienawiścią i

odrazą do wszystkiego. No może z wyjątkiem

piwa i dobrej muzyki. Ich debiut,

o bardzo szokującym tytule, "Speedboozer",

nie jest mile traktowany przez

recenzentów. Okazało się jednak, że nie

taki diabeł straszny. Początek brzmi,

jakby ktoś usiłował grać na gitarze do

śnieżącego telewizora, a zaraz po tym

intrygującym hałasie, zaczynamy odnosić

wrażenie, jakbyśmy właśnie dokopali

się do zapomnianego albumu Motörhead

z paroma członkami Venom w

roli gości. Sam wokal brzmi tak podobnie

do Lemmy'ego, że czasami jest to aż

dziwne. Choć większość kawałków

brzmi dość podobnie i sprawiają one

wrażenie jednego wielkiego wodospadu

Motörhead, to jednak elementów przykuwających

uwagę nie brakuje. Na

przykład, jeżeli kiedykolwiek zastanawiało

was, jak brzmiałby punkowy kawałek

z Lemmym na wokalu, to "Violence

& Noize" jest idealną okazją aby

się o tym przekonać. "Live Free - Stay

Wild" jest ciekawym zakrętem bardziej

w stronę thrash metalu z bardzo spokojnym,

akustycznym początkiem. A

"P.K.H." swoim tekstem dokładnie

pokazuje o co w Speedboozer chodzi.

Na płycie nie zabrakło nawet coveru -

ku mojemu własnemu zdziwieniu - nie

był to kawałek Motörhead, a Tank,

który trzeba przyznać wyszedł dość ciekawie.

No bo jak może brzmieć Tank w

wersji z Lemmym na wokalu? Płyta jest

całościowa bardzo przyjemna, może nie

powala oryginalnością ani innowacyjnością,

ale przecież nie o to chodzi. Idealnie

pasuje na popołudniowe przejażdżki

samochodem, a sam zespół muzycznie

jak i ideologicznie stanowi dobry kąsek

dla fanów Motörhead! (4)

Spewtilator - Goathrower

2014 Boris

Daria Dyrkacz

Ten lekko popieprzony twór pochodzi

ze Stanów, a konkretnie z Atlanty i gra

misz-masz różnych gatunków od punka

i crossover poprzez death aż do grindcore'a.

"Goathrower" to ich trzecia i

najnowsza EPka, a oprócz tego mają też

na koncie demo i splity. Jest to zaledwie

pięć numerów i dziewięć minut muzyki

i mi ta dawka w zupełności wystarczy.

Gdyby to trwało dwa-trzy razy dłużej

chyba bym nie przetrwał. Po prostu za

dużo wszystkiego i robi się z tego niezły

pierdolnik. Jeszcze pierwsze dwa kawałki

czyli tytułowy "Goathrower" i "Cherokee

Curse" na upartego dają radę. W gitarach

jest mnóstwo punka i crossover

(kłania się D.R.I.), czasem przechodzą

w niemalże deathowe motywy. W tym

drugim numerze pojawia się nawet

blackowy patent przywodzący na myśl

to co się grało w Norwegii na początku

lat 90-tych. Pojawiają się też grindowe

przyśpieszenia, a taki "Cave of Hatred"

jest w całości utrzymany w tym stylu.

Wokalista zamiennie wydobywa z siebie

wysoki wrzask lub niski pomruk

przypominający Scotta Barnes'a z pierwszych

płyt Cannibal Corpse. No i

jeszcze ta humorystyczna otoczka bijąca

z tego materiału. Ogólnie Spewtilator

ma jakiś pomysł na siebie, słychać również,

że są dość sprawnymi muzykami

i tego im odmówić nie można, ale też

nikt nie zmusi mnie do zachwytów nad

nimi. Tym bardziej, że teksty będące

apoteozą ćpania ("Let's Get Drugs") też

do mnie nie trafiają. Podsumowując na

pewno znajdzie się trochę osób, którym

ten zespół może przypasować, ja chyba

jednak podziękuję. (2,8)

Stormzone - Three Kings

2013 Metal Nation

Maciej Osipiak

Czwarty studyjny album heavy metalowców

z Irlandii Północnej to muzyka

na wskroś melodyjna z mocnymi, konkretnymi

wokalami. Słychać, że John

Harbinson posiada silne gardło i robi z

niego dobry użytek. Produkcja dźwięku

nie pozostawia wiele do życzenia. Wyraźny,

dudniący, równy bas i odpowiednio

zarysowane gitary stanowią dobre

połączenie brzmieniowe. Melodyjne refreny

ewidentnie odwołują się do podstawowych

wartości europejskiego power

metalu. Tu i ówdzie spod tego przebija

fascynacja amerykańskim AOR.

Sposób gry melodyjnych fragmentów

oraz specyficzne frazowanie przypomina

niekiedy nasze poczciwe rodzime

Monstrum, a także australijski Pegazus.

Czasem rozwój wypadków w utworach

jest trochę rozczarowujący. Przykładem

może być "Spectre", który posiada

świetny początek, mocny riff i energiczną

perkusję, by po chwili zwolnić,

złagodnieć i przejść w melodyjne zaśpiewy.

Akurat temu utworowi należy

oddać trochę honoru, gdyż ma fajnie

zaśpiewany i zaaranżowany refren oraz

cudowną solówkę. Część muzyków

Stormzone była zaangażowana w pracę

zespołu Sweet Savage, który na pewno

jest znany zatwardziałym fanom NWO

BHM oraz co bardziej spostrzegawczym

fanom Metalliki, która to swojego czasu

nagrała cover ich utworu. Praca zespołu

jest solidna i rzemieślnicza, jednak

nie za bardzo można spostrzec konkretne

momenty, które przytrzymają

słuchacza na dłużej. "Three Kings"

stanowi takie "easy listening", które

przypadnie do gustu zwłaszcza tym,

który lubią melodyjne mariaże heavy z

power metalem. Z bardziej odstających

fragmentów warto wyróżnić "Wallbreaker",

który zanim dojdzie do wolnego

Helloweenowego refrenu, stanowi

bardzo fajną i szybką rozpędzoną machinę

riffów. Innym utworem, który różni

się nieznacznie od reszty jest "B.Y.H.".

Utwór zapewne miał być skandującym

hymnem, gdzie powtarzany refren "Bang

Your Head!" miał być kluczowym elementem.

Niestety w międzyczasie jesteśmy

przygniatani melodyjnymi riffami

i zwrotkami, które się gryzą z ogólną

wymową utworów. Jak wygląda ogólny

odbiór "Three Kings"? Album nie jest

wydawnictwem, które chwyci za serce.

Możliwe, że zachwyci wyłącznie osoby,

które lubią niezobowiązujący melodyjny

heavy metal. Prawdą jest, że album

jest dopracowany i wykonany z rzemieślniczą

precyzją. Nawet jeżeli zawartość

nie zachwyca, nie da się nie oddać

sprawiedliwości wysiłkowi i ogólnej artystycznej

wymowie wydawnictwa. Kawał

dobrej roboty, jednak wydawać by

się mogło, że jednak wyłącznie dla koneserów.

(4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Suicidal Angels - Divide and Conquer

2014 NoiseArt

Każdy kolejny album Greków wydany

po debiutanckim "Eternal Domination"

był swojego rodzaju zawodem. Na

każdym kolejnym krążku Suicidal

Angels brzmiało niemalże dokładnie

tak samo i prezentowało podobną muzykę,

w której siliło się na agresję i bardzo

dużo brutalności. Niestety zwykle

rozczarowując fanów thrash metalu

(choć są ponoć tacy, którzy daliby się

pociąć za Suicidal Angels). Dobrą stroną

muzyki Suicidal Angels jest to, że nie

jest trywialna. Jest to zawsze mniej lub

bardziej solidny konkret w poważnym

stylu. Tak samo jest na "Divide and

Conquer". Niestety zawartość tego albumu,

schowanego za jedną z brzydszych

prac Eda Repki, jest dość przeciętna,

nużąca i nie zachwyca. Kluczowe

momenty w utworach zostały opracowane

dość krzywo, a na pewno można

rzec, że mogłyby zostać napisane lepiej.

Początek "Seed of Evil" zapewne miał

być monumentalny. Podobny cel pewnie

przyświecał w dalszej części utworu

- przy głównym riffie, zwrotkach i

refrenie. Niestety usypiająca monotonność

zabiła ten plan. Jedyny energetyzujący

motyw, który strasznie kontrastuje

z przeciętną resztą figur w tym

kawałku, to prechorus. Dlaczego reszta

utworu nie mogłaby mieć tak dobrze

korelujących gitar z wokalem i perką?

Jak widać tworzenie ciekawych i spójnych

kompozycji nie jest prostą sprawą

dla Nicka i jego załogi. Niestety monotonia

i usypianie słuchacza nie kończy

się na tym utworze. Połączenie tych

cech z dość ciekawymi zagrywkami,

sprawia, że mamy do czynienia z albumem

średnim, który co chwila wychyla

się w jedną, bądź w drugą stronę, czyli w

stronę czegoś co można określić dobrym

albumem lub słabym albumem. Na 50

minut męczącej jazdy jedyne dobre

utwory to "Marching Over Blood", "Control

the Twisted Mind", w którym można

przymknąć oko na jeden krzywy

riff, gdyż zdecydowana większa część

tego numeru jest naprawdę zacna i interesująca

oraz lekko dark angelizujący na

wstępie "Lost Dignity". Do tego można

jeszcze ewentualnie dodać "In The

Grave", który jest fajnym kawałkiem,

ale brzmi zupełnie jak z żywcem wyciągnięty

z każdej innej płyty Suicidali.

Względnie jeszcze do tej listy można

wpisać "White Wizard", który jest na

swój sposób interesującym utworem,

choć do mnie osobiście nie przemówił

na dłuższą metę. Tak czy owak, gdyby

RECENZJE 127


album skrócić tylko do tych kompozycji,

to w ten sposób otrzymalibyśmy

bardzo dobre EP. Niestety te wałki

zostały przemieszane z utworami raczej

średnimi i przeciętnymi, przy których

aż ciśnie się na usta słowo "wypełniacz".

Suicidal Angels, gdy wydali swoją debiutancką

płytkę, z miejsca zostali

okrzyknięci młodszym dzieckiem Kreatora.

Podobieństwo w klimacie i wymowie

utworów było bardzo wyraźne. Niestety

zatraciło się na kolejnych wydawnictwach

Suicidal Angels. Niestety,

gdyż jak widać wykształcenie własnego

stylu przez tę kapelę poszło nie w tym

kierunku, w którym powinno. Kolejna

płyta serwuje nam dokładnie to samo,

co możemy usłyszeć na poprzednich.

(3,5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Tankard - Rest In Beer

2014 Nuclear Blast

Tankard jest jedną z tych metalowych

kapel, która zdecydowanie nie próżnuje.

Istnieją nieprzerwanie od 1982 roku, i

cały czas regularnie wydają płyty. I to

na prawdę dobre płyty. Nie inaczej jest

w wypadku ich ostatniego albumu

"R.I.B.". Tak jak łatwo się domyślić,

nazwa musi być związana ze złocistym

trunkiem, więc r.i.b. oznacza nic jak

"Rest In Beer". Chlubnie! Cały album

zaczyna się utworem o wdzięcznej

nazwie "War Cry". Sam początek, akustyczne

intro jest zagrane w bardzo

Hammettowym stylu. No niczym

Metallica z okresu "Master…" czy

"And Justice…". Później jednak, piwosze

udowadniają, że w niczym nie kopiują

legendy. Wchodzi ostra polka, ostry

riff, a całość na myśl przynosi mi twórczość

Megadeth… hmm przypadek? Później

wchodzi ostry jak brzytwa "Fools

By Your Guts". Kolejny jest "Rest in

Beer" z monumentalnymi chóralnymi

wstawkami. Brzmi to naprawdę świetnie.

Trzeci to chyba jeden z najlepszych

kawałków na albumie "Riders Of The

Doom". Nie ma jednak nic wspólnego z

ich niemieckimi kumplami z Deathrow.

Ostry, bezprecedensowy z naprawdę

świetnym refrenem i fajnie zagraną

solówką. "Hope Can't Die" jest klasycznym

tankardowym karabinem, z

ciekawymi wokalizami Gerrego na początku

utworu. Jednak "No One Hit

Wonder" jest kolejnym z przodujących

utworów na albumie. Świetny thrashowy

riff. "Breakfast For Champions" jest

chyba najbardziej heavymetalowym

kawałkiem na albumie. Mimo swojej

zawrotnej szybkości, przynosi na myśl

klasyki metalu. "Enemy Of Order", jest

natomiast swego rodzaju tankardowym

politycznym manifestem. Kolejny

"Clockwise To Deadline", klasyczny

Tankard, aż w końcu jedna z perełek

"The Party Ain't Over 'Til We Say So".

Imprezowy tekst tankardu, riffy i refren

są momentami nawet bardzo hard rockowe.

Podsumowując, nowy album Tankardu

jest naprawdę niezły. Grupa pokazuje

nam, że w pełni zasługują na

miano jednej z najlepszych niemieckich

kapel thrash metalowych. Jednak mimo

tego, album jest bardzo przewidywalny.

Nie ma na nim momentów, które zaskoczyłyby

słuchacza. Klasyczny thrashowy

Tankard. Kto oczekiwał czegoś

nowego, zawiedzie się. Ale kto oczekiwał

klasycznego, ostrego, niemal crossoverowego

Tankardu, będzie wniebowzięty.

(4,5)

Mateusz Borończyk

Tarchon Fist - Heavy Metal Black

Force

2013 My Graveyard

Okładka zdecydowanie przykuwa uwagę.

Obrazek ten bardziej kojarzy się z

jakimś plakatem filmu wojennego niż

klasyczną heavy metalową płytą. Jak dla

mnie strzał w dziesiątkę, bo na pewno

dzięki temu trochę osób zwróciło na

nich uwagę. "Heavy Metal Black Force"

to trzeci album włoskiego Tarchon

Fist i zarazem trzeci wydany w barwach

My Graveyard Production. Szata graficzna

narobiła mi sporego apetytu na

agresywny, potężny i wkurwiony heavy

metal, a dostałem praktycznie to samo

co na wcześniejszych krążkach. Zespół

dalej gra przyzwoity melodyjny heavy/

power z nutą NWoBHM i hard rocka,

którego słucha się bardzo miło, ale oczekiwałem

czegoś mocniejszego. Militarny

image i wojenno - metalowe teksty sugerowały,

że "Heavy Metal Black Force"

to może być totalne tornado siejące

prawdziwe spustoszenie, a tak niestety

nie jest i może stąd moje lekkie rozgoryczenie.

Może miałem zbyt wygórowane

oczekiwania? Pewnie tak. Poza

tym płyta jest całkiem przyzwoita i na

kilka przesłuchań na pewno się nada.

Żaden utwór nie wyróżnia się jakoś

specjalnie i pomimo dobrego poziomu

czegoś im brakuje. Brzmienie jest

odpowiednio ostre i dynamiczne, muzycy

grają technicznie bez zarzutów, mamy

klasyczne sola, chórki itd. W tych

kawałkach dzieje się sporo i ciężko się

przy nich nudzić. A jednak mnie w pewnym

momencie dopadało znużenie i

chęć zmiany na coś innego. Tak naprawdę

jedyny numer, który mi utkwił w

pamięci to balladka "All Your Tears" o

poległych żołnierzach i osieroconych

przez nich dzieciach. Mnie złapała za

serducho. Może jeszcze "Play it Loud" z

fajnym chóralnym refrenem. Tak jak już

wspomniałem "Heavy Metal Black

Force" jest krążkiem dobrym, ale nie na

tyle, żeby na dłużej mnie przy sobie zatrzymać.

Tym bardziej, że wokół tyle

doskonałej muzyki. Plus za image i otoczkę.

(3,8)

Maciej Osipiak

Teramaze - Esoteric Symbolism

2014 Nightmare

Bardzo długą drogę musiał przejść Teramaze,

by określić swoją muzyczną

tożsamość. Swoje pierwsze kroki zespół

zaczął stawiać już w połowie lat 90tych,

co poskutkowało wydaniem dwóch, bardzo

udanych krążków. Mieliśmy zatem

techniczno-thrashowego "Doxology",

jak również podążającego chrześcijańską

ścieżką "Tears To Dust". Niestety,

Australijczycy nie zdobyli rozgłosu, a

słuch o nich zaginął w 2001 roku, zaraz

po wydaniu marnej EPki "Not The

Criminal". Sytuacja diametralnie uległa

zmianie, kiedy to przed dwoma laty

ukazała się "Anhedonia". Grupa, dalej

głosząc "dobrą nowinę", wydała album,

który zgrabnie łączył thrashową agresję

z nowoczesnym, progmetalowym brzmieniem.

Po tak długiej przerwie, nikt

nie spodziewał się tak intensywnego

powrotu. "Anhedonia" była również

ostatnim wydawnictwem, na którym

mogliśmy usłyszeć Juliana Perry'ego

na perkusji. Muzyk, jeszcze przed swoją

śmiercią (zmarł w 2009 roku), zdążył

nagrać wszystkie partie instrumentalne,

a efekt jego pracy możemy podziwiać na

płycie. Po przychylnych recenzjach,

lider formacji - Dean Wells oraz

wokalista Brett Rerekura zaczęli pracować

nad nowym materiałem. Do ich

składu dołączył gitarzysta John

Zambelis, a miejsce Juliana Perry'ego

zajął znany z Damnations Day - Dean

Kennedy. Ich wspólne dzieło właśnie

ujrzało światło dzienne. "Esoteric Symbolism"

jest pewnego rodzaju manifestem

wobec powszechnie panującego

porządku. Obserwujemy wizję człowieka

zniewolonego przez rzeczywistość,

który za wszelką cenę pragnie zachować

swoje człowieczeństwo. Zespół snuje

dywagacje na temat masowej manipulacji

i rozkłada swoje przypuszczenia na

płaszczyzny społeczno-polityczne, a

także… duchowe. Ich historia przybiera

dosyć ponurą formę, ale w tej apokaliptycznej

wizji nie brakuje też odrobiny

nadziei. Otwórzmy oczy, nie poddawajmy

się i nie doprowadźmy do moralnego

upadku - to dosyć surowy, ale niezwykle

mobilizujący przekaz. Już

"Anhedonia" pokazała ogromny warsztat

chłopaków z Teramaze, a ich najnowsze

dzieło jeszcze bardziej utwierdza

nas w tym przekonaniu. Materiał

jest nieco bardziej progresywny, co nie

oznacza, że zespół odszedł od swoich

metalowych korzeni. W ich muzyce

wciąż słychać echa Metalliki, czy Annihilatora,

ale tym razem Australijczycy

znacznie odważniej wyręczają się melodiami.

Taki chociażby "Line Of Symmetry"

nie stroni od akustycznych wstawek,

a "Bodies Of Betrayal" powala gitarowym

solo, podanym w stonowanej

formie. Znacznie większy pazur pokazuje

pędzący "Transhumanist", czy "Dust

Of Martyrs", obydwa utrzymane w klimacie

"Anhedonii". Fani chwytliwych

refrenów odnajdą się na utworach "Spawn",

czy "The Divulgence Act", a zwieńczeniem

takiej formy jest zdecydowanie

utwór tytułowy. Uraczony osobliwym

tłem oraz instrumentalnymi popisami

(piękne, gitarowe solo) - "Esoteric Symbolism"

- to zdecydowanie jeden z najmocniejszych

fragmentów płyty. Na zakończenie,

zespół przygotował dla nas

podzieloną na trzy części suitę, w której

dają upust swoim umiejętnościom. Największe

wrażenie zrobił na mnie "VII

The Darkest Days Of Symphony". Stonowane

melodie doskonale budują nastrój

utworu i stopniowo przygotowują

nas do efektownego finału (mistrzowski

Dean Wells). Nieco mniej enigmatyczny

wydaje się być "VIII In Vitro", w

którym miłym akcentem są - przewijające

się co jakiś czas - symfoniczne

wstawki. Każdemu z utworów mógłbym

spokojnie poświęcić jedną stronę tekstu,

bowiem "Esoteric Symbolism" to prawie

80 minut muzyki na najwyższym

poziomie. Album angażuje już po pierwszych

sekundach i nie ważne czy w

danym utworze pierwsze skrzypce grają

instrumentalne popisy, czy melodyjne

smaczki. Każda kompozycja posiada

własną tożsamość i wzbudza skrajne

emocje, w zależności od podejmowanej

tematyki. Nie jest to jednak jedyny fenomen

tego wydawnictwa. Paradoksalnie

Teramaze, wywodząc się z thrashmetalowych

nurtów, stworzył jeden z

najbardziej oryginalnych albumów progresywnych

ostatnich lat. Na "Esoteric

Symbolism" przeważają, utrzymane w

klasycznym duchu, metalowe wariacje,

które poddane odważnym modyfikacjom,

zaczęły oddychać własnym powietrzem.

Muzycy nie tylko umiejętnie

żonglują inspiracjami, ale prezentują je

także w nowoczesnej formie - materiał

pod kątem realizacji rzuca na kolana.

Poza tym zespół nie chce rewolucjonizować

wyłącznie muzyki. Ich celem jest

też pobudzenie naszej świadomości. Za

pośrednictwem warstwy lirycznej grupa

stara się dotrzeć do naszego sumienia i

przypomnieć nam o zatraconych wartościach

duchowo-moralnych. Pomimo tej

bezkompromisowości, teksty są niezwykle

dojrzałe i na pewno przemówią do

wielu osób, nie tylko tych wierzących.

Z dniem dzisiejszym mogę śmiało powiedzieć,

że Teramaze pomaga Hakenowi

w budowaniu nowego fundamentu

dla muzyki progresywnej. Korzystają

przy tym ze starego materiału, który w

ich rękach nabiera zupełnie nowych

form. "Esoteric Symbolism" jest kolejną

cegiełką, która w przyszłości

wzniesie olbrzymią, muzyczną fortecę.

To właśnie z jej szczytu będziemy mogli

podziwiać spuściznę współczesnego

prog metalu. (6)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Timo Tolkki's Avalon - Angels of the

Apocalypse

2014 Frontiers

W rok po interesującym, ale nie nadzwyczajnym

debiucie nowego zespołu

Timo Tolkkiego, najbardziej znanego z

grupy Stratovarius, pojawia się jego

druga odsłona. Ponownie ze znakomitą

okładką, ponownie z bogatą obsadą

gości i z podobnym rozmachem. Jak wyszło

tym razem? Gości tym razem jest

jednak mniej niż poprzednio, ale i tak

jest w czym wybierać. Floor Jansen, Simone

Simons, Fabio Lione czy Zakk

Stevens to tylko część z nich. Zespół

wzbogacił się też o dwóch stałych muzyków

wspierających mózg całego projektu

czyli Tokkiego. Mowa o klawiszowcu

Antti Ikonenie oraz perkusiście

Tuomo Lassila, obaj zresztą współpracowali

już z Timo na jednej z jego

solowych płyt sygnowanych nazwiskiem

czy w Stratovariusie przez kilkanaście

lat. Za okładkę, podobnie jak przy pierwszej

płycie odpowiada Stan Decker i

tym razem postawił na mroczniejsze,

chłodniejsze barwy. Tylko u góry widać

płomienie, które zdają się przypominać

trochę oko Saurona z Władcy Pierścieni.

Sam album zaś kontynuuje historię

rozpoczętą na poprzednim krążku.

Zaledwie czterdzieści pięć sekund trwa

intro "Song For Eden", które wprowadza

w nową historię wokalem a'capella,

który jest bardzo denerwujący. Po nim

na szczęście potężne, rozbudowane i

epickie wejście utworu "Jerusalem Is

Falling". Podniosły i szybki, ze znakomitym

wokalem. Po nim następuje

128

RECENZJE


"Design the Century", który otwiera klawiszowo-perkusyjny

pasaż, a potem rozpędza

się do podniosłego, szybkiego i

chóralnego numeru. W nim zdecydowane

słychać Floor Jansen, która jest

w znakomitej formie. W partiach wokalnych,

utwór nieznacznie zwalnia, i

jest dość sztampowy, nawet w połowie

bowiem nie zbliża się do poziomu ostatnich

dokonań Epiki, ReVamp czy

Nightwish, mimo to słucha się go nadzwyczaj

dobrze. "Rise of the 4th Reich"

jest kolejnym numerem i ten otwiera

gitarowy riff, potem delikatnie przyspiesza.

O ile kompozycja jest nawet niezła,

o tyle straszliwie denerwować może wokal,

jeśli się nie mylę, Davida DeFeisa

znanego z Virgin Steel. Dziwnym zabiegiem

jest też wprowadzenie wypowiedzi

George'a Busha o terroryzmie.

Jakoś nijak nie łączy mi się to z

opowieścią fantastyczną o poszukiwaniach

nowej religii i świata. Ale cóż, chyba

się czepiam. Kolejnym jest lekko Helloweenowy,

a trochę Stratovariusowy

"Stargate Atlantis" z wokalem najpewniej

Fabia Lione. Co tu dużo mówić:

przeraźliwie nudny i wymęczony potworek.

Ciekawiej, szybciej i bardziej

epicko jest w "The Paradise Lost", w którym

rozpoznać można głos Simone

Simons. Nie jest to jej może najwybitniejsze

osiągnięcie, a na pewno nie dorównuje

temu z najnowszej płyty, ale

niewątpliwe zawsze miło jej posłuchać,

zwłaszcza jak się jest fanem jej wokalu.

Zwolnienie znów przychodzi w "You'll

Bleed Forever", w którym ponownie śpiewa

kobieta, najpewniej znów Simons,

ale nie daję głowy. Ballada osadzona na

delikatnej orkiestracji i perkusji, wypada

niestety blado. Nie ratuje jej nawet

gitarowa solówka, która jest powtórzeniem

niemal wszystkich patentów, które

doskonale znamy z innych, lepszych

płyt. Przyspieszenie następuje w "Neon

Sirens" i zdecydowanie jest to jeden z

ciekawszych fragmentów tej płyty.

Trochę kuleje warstwa wokalna (Zakk

Stevens?), ale przynajmniej jest ostro i

dość szybko, trochę stylem przypominająca

ostatnią płytę Rhapsody Of

Fire, ale zdecydowanie lepiej i solidniej

nagraną. Niestety po nim znów przychodzi

czas na balladę. "High Above of

Me" tak bardzo ocieka cukrem, że nawet

nie jesteśmy w stanie rozpoznać jaka

wokalistka śpiewa, choć w tym wypadku

podejrzewam Elize Ryd z Amaranthe.

Znacznie lepiej jest w rozbudowanym

numerze tytułowym, trwającym nieco

ponad dziewięć minut i wpierw powoli

rozwijający się, a następnie nieco szybszy.

Dużo miejsca zajmują w nim orkiestracje

i chóry oraz wokale żeńskie

(czyżby znów Simone Simons?). To

także jeden z ciekawszych i jaśniejszych

punktów płyty, mimo, że nie ma w nim

absolutnie nic świeżego i nowego, a i

zdenerwować się można kretyńskim wyciszeniem

na końcu. Wieńczący płytę

"Gardens Of Eden" jest z kolei leciutkim

outro zbudowanym na filmowych tonach,

rozpięty na bębnach, orkiestrze i

cymbałkach. Timo Tolkki pospieszył

się z wydaniem tego albumu. Kompozycje

są nieprzemyślane i nużące. Pierwsza

płyta przynosiła powiew świeżości,

nie w samym gatunku, ale w twórczości

tego muzyka. Tymczasem drugi album

oprócz ciekawej okładki nie przyciąga

swojej uwagi na dłużej. Epickie formy z

chórami i orkiestrą są mocno zgranym

patentem i nie licznym udaje się wykrzesać

z nich nową jakość, udało się to

na najnowszej płycie Epiki czy ostatnio

Tuomasowi Holpainenowi z Nightwish,

ale niestety Tolkkiemu nie. Obawiam

się, że Avalon wkrótce podzieli

los wcześniejszego Revolution Renaissance,

który także zapowiadał się naprawdę

interesująco, a kolejne płyty

przyniosły tylko zbiór nudnych, odtwórczych

i nieprzemyślanych kompozycji.

Szkoda. Ocena: 3,6

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Tormenter - Phantom Time

2013 EBM

Całkiem dobre przyjęcie debiutanckiego

albumu "Puls of Terror" było swoistym

kopem w tyłek dla Amerykanów. Z nową

motywacją i energią do działania,

panowie poczęstowali nas sześciokawałkową

EPką. To, czego nie można im

odebrać, to fakt, że okładka przyciąga

wzrok. Refleksja odbijająca się w oku do

złudzenia przypomina obraz Friedricha

"Opactwo w Dąbrowie" zinterpretowane

i namalowane ręką Salvadora

Dali'ego. Sama płyta zaczyna się swoistą

cisza przed burzą z udziałem gitary

elektrycznej przechodząc w Armagedon

w postaci "Manifest Supremacy". Od razu

widać, że panowie dość poważnie

inspirowali się starą szkołą thrash metalu

takim zespołami jak Kreator czy

Slayer. Jednak w "Re-Encryption" Amerykanie

zdecydowali się zakręcić trochę

bardziej w stronę death metalu pozostając

jednak wiernym thrashowi. Co

mnie jednak osobiście najbardziej zdziwiło,

to pierwsze trzydzieści sekund bonusowego

kawałka, przez czas których

żyłam w przekonaniu, że mam do

czynienie z coverem "FFF" Megadeth.

Jak się jednak potem okazało byłam w

błędzie. Panowie użyli po prostu riffu

do złudzenia podobnego do tego z

"FFF" i dopiero po drugim przesłuchaniu

zdałam sobie sprawę, że jednak się

myliłam. Cała płyta niestety cierpi na

syndrom jednego motywu i przelatuje

nam jak jeden kawałek co jest sporym

minusem. Tak czy owak, fani Slayera

nie powinni czuć się zawiedzeni! (3)

Daria Dyrkacz

Tuomas Holopainen - Music Inspired

by The Life And Times of Scrooge

2014 Nuclear Blast

Był taki czas kiedy czytałem komiksy,

dziś bowiem nie jestem ich fanem. Do

tych komiksów należały przede wszystkim

Kaczory Donaldy oraz wydawane

do dziś Giganty. Jednym z najlepszych i

najbardziej przeze mnie lubianym komiksem

było "Życie i czasy Sknerusa

McKwacza". Cóż to był za komiks!

Bardzo się więc zdziwiłem kiedy dowiedziałem

się, że Tuomas Holopainen

znany z grupy Nightwish postanowił

zrealizować koncept album na podstawie

tej właśnie powieści graficznej. Pierwszy

solowy album Holopainena, klawiszowca

Nightwish, to soundtrack do

komiksu, który powstał na początku lat

90-tych dzięki scenarzyście i ilustratorowi

Donowi Rosa. Tuomas nie wykupił

jednak praw do komiksu od Disney'a,

więc muzyka inspirowana tą powieścią

graficzną nie zawiera grafik Rosy z

komiksu, a jedynie prace artysty, które

nie zostały zaakceptowane przez wytwórnię

Disney'a. Rosa bardzo przychylnie

odniósł się do projektu i aktywnie

uczestniczył przy powstawaniu albumu.

Jego premiera miała miejsce 11

kwietnia, ale pierwszy utwór "A Lifetime

of Adeventure" będący singlem w sieci

pojawił się już w lutym. Holopainen

zaprosił też do nagrania tego niezwykłego

albumu wielu znamienitych, związanych

z muzyką gości: fińską wokalistkę

Johannę Kurkulę, znaną przede

wszystkim z solowych albumów, ale także

współpracy z Sonata Arctica występująca

w roli Goldie O'Gilt, ukochanej

Sknerusa; fińską wokalistkę Johannę

Iivanainen w roli narratora oraz

matki McKwacza, Downy O'Drake;

szkockiego muzyka folkowego Alana

Reida, który wcielił się w rolę Sknerusa

McKwacza oraz Tony'ego Kakko z

Sonata Arctica, który zagrał rolę Opowiadacza.

Ponadto Holopainena

wsparła London Philharmonic Orchestra

oraz Metro Voices, a także Troy

Donockley, występujący razem z nim w

Nightwish. Podobnie jak poprzedni

album grupy Nightwish "Imaganerium"

jest to album bardzo filmowy, co

słychać już w otwierającym "Glasgow

1877". Narracja i przepiękna, liryczna

orkiestrowa muzyka wprowadza nas w

barwną historię najbogatszego mieszkańca

Kaczogrodu. Zaraz po nim pojawia

się drugi, właściwy wstęp do opowieści,

czyli utwór "Into the West". Niezwykle

klimatyczny, bogaty muzycznie,

a wszak nie ma tu ciężkich gitar, wszystko

zostało zaaranżowane na pianino,

orkiestrę, flety, banjo, dudy, harmonijkę

i inne instrumenty, przeważnie ludowe.

Po fantastycznym podwójnym wstępie

zostajemy wrzuceni w sam środek fenomenalnego

"Duel & Cloudscapes". Podniosły,

dramatyczny klimat sprawia, że

po plecach przechodzą ciarki, a to zaledwie

początek! Numerem czwartym jest

"Dreamtime", który także jest po prostu

niezwykły, podniosły i tajemniczy.

Bezpośrednio po nim wkraczamy z

młodym Sknerusem do stolicy poszukiwaczy

złota, czyli Klondike. "Cold

Heart of the Klondike", bo taki tytuł

nosi kolejny numer, rozpoczyna się

łagodnie i lirycznie, dużo spokojniej od

"Dreamtime", jednak równie szybko

przyspiesza i niepokojąco się rozwija.

Obrazki, które pamięta się z komiksu

dosłownie odżywają na naszych oczach,

zupełnie jakby oglądało się animowany

film o życiu kaczego krezusa. Fanta-stycznie

wypada tutaj głos Tony'ego

Kakko, który wprowadza nas w kolejny

rozdział życia Scrooge'a. Nie mam

wątpliwości, że jest to fenomenalny kawałek,

w dodatku pobrzmiewają w nim

jakby echa muzyki Ennio Morricone.

W szóstym utworze, "The Last Sled",

głos ponownie zostaje oddany bohaterowi

naszej opowieści. Przepięknie łączą

się tutaj filmowo-operowe momenty z

tymi, w których aż prosiłoby się o ostre

gitary, a tych nie ma i wcale nie ma się

poczucia jego braku. Te podniosłe,

pompatyczne fragmenty pasaży orkiestrowych

Holopainenowi wyszły znakomicie

i dowodzą jak niesamowitym

jest kompozytorem. Kołysankowy nastrój

finału tylko utwierdza w tym przekonaniu,

tak niesamowitej łatwości w

przechodzeniu z klimatu do klimatu nie

słyszałem od dawna. Następnie, w smutnym

pianinowym wstępie uczestniczymy

w pożegnaniu ojca Sknerusa.

"Goodbye, Papa" charakteryzuje liryzm i

smutek, ale co najważniejsze, nie ma

tutaj lukru, którego po co niektórych

artystach można by się w podobnych

klimatach spodziewać. Wręcz przeciwnie,

znalazło się tutaj miejsce na zaskoczenie,

już po chwili bowiem przecudnie

zamienia się ten utwór w szkocki

marsz pogrzebowy, podniosły i radosny,

mimo niezwykle dramatycznego

momentu z życia McKwacza. W finałowym

fragmencie Sknerus już pogodzony

z tym faktem, z podniesioną głową

wkracza w trzeci etap swojego życia,

drogi do bogactwa. Początek "To Be

Rich" daleki jest jednak od podniosłych,

pełnych radości tonów, wręcz przeciwnie.

Smutne pociągnięcia smyków i genialne,

jakby unoszące się nad całością

wokale obu Johann, przenikają się ze

sobą tworząc niesamowitą atmosferę,

pełną tajemnicy i magii. Tak samo jest

w fantastycznym "A Lifetime of Adventure",

któy z kolei brzmi jakby został

wyjęty z wczesnej twórczości Danny'

ego Elfmana w dodatku połączonego z

Nightwishowymi elementami "Imaganerium".

Z kolei, to co dzieje się w finałowej

części tego utworu, to po prostu

rewelacja. Na naszych oczach Sknerus

rośnie w siłę i zdobywa to, o czym zawsze

marzył - swoją fortunę. Pojawia się

nawet gitarowa solówka, która gdy się

urywa wprowadza do kolejnego, ostatniego

już utworu. Finał należy do

przepięknego, lirycznego gitarowego

utworu, w którym śpiewa sam Sknerus

McKwacz. "Go Slowly Now, Sands Of

Time" wieńczy tę historię niezwykle

przejmująco i cudownie. Jednak nie jest

to zupełny koniec tej płyty, w wersji

rozszerzonej są jeszcze dodatki. Na tym

samym dysku, po tym niezwykłym

finale, pojawia się jeszcze alternatywna i

krótsza o czternaście sekund wersja "A

Lifetime of Adventure" i choć niewiele się

ona różni od tej dłuższej, jest równie

przejmująca i fantastycznie uzupełnia

ona zakończenie albumu. Pozostaje

wcisnąć odtwarzanie po raz kolejny, lub

wymienić krążek. Na drugim znalazł się

cały album w wersji instrumentalnej i

wypada on równie niezwykle jak podstawowy,

a miejscami nawet jeszcze lepiej

i jeszcze bardziej filmowo. Czytanie

tego komiksu już nigdy nie będzie takie

same, od teraz w uszach będzie pobrzmiewać

soundtrack, który napisał

Holopainen. Fantastycznie bowiem

współgra z tą historią, a przecież jest

tylko luźno na niej oparty. Jednakże,

nawet jeśli nie ma się już dostępu do tej

wciąż niesamowitej powieści graficznej,

ten album także sprawi wiele radości,

nie tylko fanom grupy Nightwish, ale

tego typu muzycznych inicjatyw. Holopainen

stworzył płytę niezwykłą, bogatą

i ujmującą całą swoją konstrukcją,

fantastycznym pomysłem i zamiłowaniem

do dobrej historii. Komiks jeszcze

nigdy chyba nie był tak filmowy, żywy i

przejmujący jak "Życie i czasy

Sknerusa McKwacza" w wersji muzycznej.

Wspaniały solowy debiut i wspaniały,

bardzo szczery album, którego nie

wypada nie znać. Gorąco polecam! (5,4)

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

U.D.O. - Steelhamer - Live From Moscow

2014 AFM

Z okładki straszy mnie herb Federacji

Rosyjskiej i stylizowany na cyrylicę

napis "Live From Moscow" z czerwonymi,

a jakże!, gwiazdami. Za to z

nagrania straszy mnie fatalna kondycja

głosu Udo Dirkschneidera, którego to

skrzeki chłonąć będziemy przez ponad

półtorej godziny. Sam tytuł albumu jasno

nam mówi, że motywem przewodnim

jest promocja ostatniej płyty studyjnej

U.D.O., dlatego nie dziwi, że w

setliście dominują utwory właśnie z tego

RECENZJE 129


wydawnictwa. Stanowią ponad jedną

trzecią całości utworów. Dwupłytowy

album stanowi zapis koncertu U.D.O.,

który odbył się 28 września 2013 w Moskwie.

Niestety jest to zapis niekompletny,

gdyż na płytę z jakiegoś powodu

nie trafił "Balls to the Wall", który zespół

zagrał na koniec. Nie wiem dlaczego,

gdyż jest to klasyczny utwór, który

Udo nagrał z Accept w czasach swojej

świetności i jest to także ważny element

jego kariery muzycznej. O ile zawsze na

koncertach U.D.O. czasem dość często

są grane kawałki, które Dirkschneider

nagrał z Accept, to na koncercie w Moskwie

został zagrany tylko "Metal

Heart", który trafił na płytę oraz "Balls

to the Wall". Brak tego ostatniego na

track liście mogę tylko wytłumaczyć

tym, że zespół musiał jakoś strasznie

ten numer zepsuć na koncercie, tudzież

względnie decyzją marketingową, by

promując swoją nową płytę, nie promować

także konkurencyjnej już kapeli.

Oprócz coveru Accept i siedmiu kawałków

ze "Steelhammer" na "Steelhammer

- Live From Moscow" trafił również

przekrojowy przegląd największych

hitów U.D.O., także tych trochę

rzadziej granych. I tak mamy naturalnie

"Holy", "Timebomb", "Go Back To Hell",

"They Want War", "Mean Machine", a

także garść melodyjnych hiciorów z "Faceless

World". Oprócz tego miłym dodatkiem

są relatywnie nieczęsto grane

przez U.D.O. utwory - "No Limits",

"Azrael" i "Burning Heat". Ciekawe, że

żaden utwór z "Mastercutor", "Rev-

Raptor" ani z "Dominator" nie zagościł

na tym wydawnictwie. Jak widać Udo

zaorał totalnie swe niedawne albumy,

koncentrując się wyłącznie na najnowszym

dziele i starych klasykach, w tym

także na tych mniej ogranych, co akurat

pisze się na duży plus temu wydawnictwu.

Wspomniałem o fatalnych wokalach

Udo. Rzeczywiście, na początku

płyty, nie brzmi za ciekawie, przez co

otwierający "Steelhammer" wypada tak

sobie. W dalszej części koncertówki głos

Dirkschneidera się nieznacznie poprawia,

jednak dalej słychać, że to nie był

jego wieczór. Same utwory były fajnie

wykonane - chórki tętnią mocą i przestrzenią,

a klawisze o ile się pojawiają w

tle to dobrze współgrają z resztą instrumentów.

W sumie godną pochwały rzeczą

jest to, że Udo co jakiś czas rzuca

teksty w styli "spasiba" i tak dalej do

publiczności, to miłe, że stara się w taki

sposób nawiązać kontakt z publiką.

Aczkolwiek mnie to potwornie irytuje,

gdyż język rosyjski w ustach Udo drażni

w niewyobrażalny sposób. Nie wpływa

to jednak na moją ocenę albumu, jest to

tylko luźne spostrzeżenie. Cóż rzec,

wygląda na to, że każdy album studyjny

po "Mastercutor" jest także promowany

albumem koncertowym. Jest to

ciekawa strategia promocyjna, która na

pewno jest opłacalna przy tak dużej

liczbie oddanych fanów . Oni przecież i

tak kupią każde wydawnictwo sygnowane

logotypem U.D.O., więc można

tego wypuszczać na pęczki. Z drugiej

strony jakość nagrania jak i dobór

setlisty pokazuje, że nic tutaj nie zostało

zrobione na odwal się. Nie było

też zbędnego kombinowania podczas

post-produkcji. To wydawnictwo jest

naprawdę solidną płytą. Gdyby tylko

głos samego Udo brzmiał nieco lepiej...

(4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Unchained Beast - Guiding The Lamb

2014 Self-Released

Czterech zafascynowanych thrashem

młodych ludzi z Norwegii zaczęło swą

przygodę z muzykowaniem od cover

bandu Metalliki. I szło im na tyle nieźle,

że cztery lata temu założyli zespół z

prawdziwego zdarzenia, zaś EP-ka

"Guiding The Lamb" jest ich pierwszym

wydawnictwem. Problem z Unchained

Beast jest tego rodzaju, że panowie

niewątpliwie potrafią grać i mają

często niezłe pomysły, ale z połączeniem

ich w spójne, dopracowane kompozycje

jest już niestety znacznie gorzej.

Doskwiera to tym bardziej, że Unchained

Beast programowo lekceważą krótsze

utwory, preferując 5-6 minutowe

kolosy, z kulminacją w postaci blisko 9-

minutowego "Split Of Conscience". I

wygląda to niestety tak, że mamy typowy

przerost formy nad treścią, liczne

próby kopiowania tuzów amerykańskiego

thrashu z Metalliką na czele, a

nieliczne ciekawe momenty, konkretnie

grający basista czy świetne solówki niczego

nie mogą tu uratować. Kolejnym

minusem jest tu dla mnie zdecydowanie

zbyt mało stricte thrashowych, ostrych

przyspieszeń - zespół czuje się zdecydowanie

lepiej w miarowych, średnich

tempach, zaś wspominany już ostatni

utwór na płytce to balladowy, mroczny

numer w stylu surowego heavy metalu z

początku lat 80-tych. Obrazu całości

dopełnia bzyczące, marniutkie brzmienie

bez mocy i poweru, z totalnie syntetycznymi

partiami perkusji - dlatego

"Guiding The Lamb" to rzecz dla maniakalnych

fanów Metalliki i przyjaciół/znajomych

Unchained Beast,

zachwyconych tym, że kumple wydali

płytę. Inni mogą ją sobie spokojnie darować.

(2)

Wojciech Chamryk

Vanden Plas - Chronicles Of Immortals:

Netherworld (Path 1)

2014 Frontiers

Wydawałoby się, że panowie z Vanden

Plas po wydaniu "Christ 0" osiągnęli

szczyt swoich kompozycyjnych możliwości.

Krążek, luźno oparty o historię

"Hrabiego Monte Christo" Aleksandra

Dumasa, okazał się ich opus magnum,

które z miejsca wpisało się w progmetalowy

kanon. Z czasem album został

przemieniony w pełną rozmachu

operę, którą niemieccy fani mogli podziwiać

w monachijskim teatrze. "Christ 0"

dopełnił bogatą dyskografię Vanden

Plas i jednocześnie umocnił ich pozycję

w muzycznym światku. W tym roku,

Andy Kuntz i spółka sięgnęli - na prośbę

samego autora - po cykl powieści

fantasy Wolfganga Hohlbeina. Ciężko

jest przebić stworzony przez siebie

ideał… Czy "Netherworld" ma szansę

mu dorównać? Kilka lat temu Hohlbein

wpadł na pomysł stworzenia rock

opery, bazującej na cyklu jego powieści

"Die Chronik der Unsterblichen" ("Kronika

nieśmiertelnych"). Autor zaprosił

do współpracy chłopaków z Vanden

Plas, którzy skomponowali muzyczną

oprawę do jego sztuki. Efektem ich

pracy był spektakl "Blutnacht", który -

po raz pierwszy - został wystawiony w

styczniu 2012 roku, na deskach teatru

Pfalztheater w Kaiserslautern. Przedstawienie

okazało się ogromnym sukcesem,

a Vanden Plas - nie spoczywając

na laurach - wydał nowy materiał, będący

pierwszym aktem tej rock opery.

Głównym bohaterem "Chronicles Of

Immortals" jest Andrej Delany - wampir,

który zostaje wplątany w walkę

między Niebem, a Ciemnością. Towarzyszy

mu Abu Dun - "czarnoskóry

olbrzym", również dotknięty piętnem

nieśmiertelności. Andrej, poszukując

istoty własnej egzystencji, natrafia na

boginię Meruhe, która proponuje mu

miejsce u jej boku. Niestety, by osiągnąć

prawdziwą nieśmiertelność, musi poświęcić

każdą cząstkę siebie, w tym swoją

miłość - Marię. Jaką ścieżkę wybierze

Andrej? Tego zapewne dowiemy się po

premierze drugiego krążka z cyklu

"Kronik nieśmiertelnych". Vanden

Plas nie byłby sobą, gdyby nie przygotował,

charakterystycznej dla swojego

stylu, oprawy muzycznej. Panowie od

zawsze stawiali na rozmach w swoich

wydawnictwach i tak też jest w przypadku

"Netherworld". Pierwszą wizję

rozpoczynają wyniosłe, symfoniczne

partie, które szybko stają się tłem dla

narratora opowieści - Dave'a Essera. Po

zarysowaniu historii, w akompaniamencie

gitar i pianina, wyłania się głos Andy'ego

Kuntza. Kolejnymi utworami są

"The Black Knight" oraz "Godmaker" -

obydwa zachowane w klasycznym,

progmetalowym duchu (świetny riff w

"Drugiej wizji"), ale nie stroniące od

wzniosłych partii symfonicznych. Dalej

czeka na nas "Misery Affection Prelude"

oraz "A Ghost Requiem", utrzymane już

w spokojniejszej tonacji. Obydwie wizje

powalają atmosferą, gdzie szczególnie

wyróżnia się ta druga - wspierana przez

chór oraz nostalgiczny wokal Julii

Steingass. "New Vampyre" to popis

klawiszowo-gitarowego duetu w postaci

Güntera Werno oraz Stephana Lilla,

z uwzględnieniem rewelacyjnych partii

solowych. W podobnej atmosferze

utrzymany jest "The King and the

Children of Lost World", w którym

(ponownie) pierwsze skrzypce grają

agresywne riffy oraz instrumentalne

ewolucje. Na "Misery Affection" powracamy

do tematu znanego z "Czwartej

wizji". To najbardziej emocjonalna

część krążka, którą podkreślają piękne,

klawiszowe akordy oraz wokale Andy'ego

Kuntza i Julii Steingass. "Soul

Alliance" to zdecydowanie najmocniejszy

punkt albumu. Utwór nie tylko targa

emocjami, ale pokazuje też niesamowitą

formę muzyków, którzy za pomocą

melodii starają się oddać istotę wewnętrznych

rozterek bohaterów. Wychodzi

im to po mistrzowsku! Pierwszy

akt wieńczy "Inside" - agresywny w

swoim założeniu, ale niezwykle subtelny

pod kątem melodycznym, co doskonale

podkreśla chór w punkcie kulminacyjnym.

Mamy do czynienia z dziełem,

które jest godną adaptacją serii Wolfganga

Hohlbeina. Vanden Plas z

ogromną dbałością przeniósł historię

książki na muzyczne płaszczyzny, nie

pomijając przy tym bohaterów, najważniejszych

wątków, a także samego nastroju

powieści. Nie znajdziemy tu żadnego

zakłamania, czy przekombinowanych

wizji. Grupa - z charakterystycznym

dla siebie rozmachem - nagrała

kolejny, fantastyczny album, nie

tracąc przy tym swojej muzycznej tożsamości.

To co zawsze wyróżniało Vanden

Plas od innych, progmetalowych

formacji, to umiejętność opowiadania

historii. Zarówno w "Christ 0", jak i

"Netherworld", muzycy posłużyli się literackim

pierwowzorem, jednak to właśnie

cykl Hohlbeina - w ujęciu rock

opery - wypada nieco lepiej. Fakt, historia

jest uogólniona, ale przeniesienie tak

rozbudowanej serii (15 tomów!) na język

muzyki jest nie lada sztuką, a "Kroniki

nieśmiertelnych" w takiej formie

prezentują się znakomicie! "Netherworld"

to dopracowany krążek w klasycznym,

progmetalowym duchu. Trochę

tu popisów i metalowej agresji, ale nie

zabrakło też patetycznych melodii, wielokrotnie

podkreślanych przez symfoniczne

tło. To po prostu stary, dobry

Vanden Plas, który na naszych oczach

wyciąga kolejnego asa z rękawa. Poza

tym, warto zwrócić uwagę na spójność

samego materiału. Żaden utwór na płycie

nie przekracza dziesięciu minut i - co

najistotniejsze - każdy z nich utrzymany

jest w podobnym nastroju. Nie oznacza

to jednak, że album nie ma zapadających

w pamięć fragmentów. Wręcz

przeciwnie! Wystarczy wspomnieć o

chórze śpiewającym "Kyrie eleyson" w "A

Ghost Requiem", czy punkcie kulminacyjnym

"Inside" - istna magia! No i znalazłem

się - podobnie jak główny bohater

"Chronicles Of immortals" - pośrodku

konfliktu. "Netherworld" to

wspaniały krążek, który w zestawieniu

ze zbliżającym się, drugim aktem (premiera

planowana jest na 2015 rok) ma

szansę stać się opus magnum w dyskografii

Vanden Plas. Niestety, dopóki

nie poznam dalszych losów Andreja,

nie jestem w stanie stwierdzić, które wydawnictwo

okaże się ich "dziełem kompletnym".

Na tę chwilę pozostaję wierny

zasłużonemu "Christ 0", ale być może -

po premierze "Drugiej ścieżki" - upadnę

przed obliczem Nieśmiertelnego i oddam

mu należyty hołd. (5,5)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Vandenberg's Moonkings - Vandenberg's

Moonkings

2014 Mascot

Adrian Vandenberg milczał od ładnych

kilkunastu lat. Fani tego gitarzysty,

pamiętający go z Teaser, Vandenberg

czy zwłaszcza Whitesnake,

nie tracili jednak nadziei, że ich idol

wróci do grania i tak się w końcu stało.

Nagranie hymnu piłkarskiej drużyny

Twente Enschede stało się początkiem

współpracy kilku muzyków, którzy dość

szybko doszli do wniosku, że na jednym

utworze nie może się to skończyć.

Liderem jest oczywiście sam Vandenberg,

ale równie duże wrażenie robią

partie wokalne Jana Hovinga, brzmiącego

niczym rasowy wokalista z lat 70-

tych. To jego śpiew w takich utworach,

jak chociażby w kojarzącym się z zarówno

z Deep Purple jak i Wolf-mother

"Lust and Lies", zeppelinowym "Close

130

RECENZJE


To You" czy przypominającym stary

Whitesnake z początków kariery "Steal

Away", nadaje tym numerom nową

jakość i zdecydowanie je ożywia. Nie

brakuje też nawiązań do bluesa podanego

w hard rockowej konwencji ("Line

Of Fire") czy blues rocka ("Leeches"), są

też ballady: "Breathing" i "Out Of

Reach" z partiami smyczków. Już tylko

za to większość fanów hard rocka pewnie

pokochała tę płytę, mamy też jednak

przysłowiową wisienkę na torcie,

bowiem w finałowym "Sailing Ships"

śpiewa sam David Coverdale. Być może

jest to zapowiedź ponownej współpracy

obu panów, ale póki co cieszymy

się debiutem Vandenberg's Moonkings.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Vanishing Point - Distant Is The Sun

2014 AFM

Nie pierwszy raz spotykamy się z

powrotem zespołu po długiej drzemce.

W zeszłym roku, po dziewięciu latach

hibernacji, powrócił Fates Warning, a

jeszcze wcześniej Accept swoim "Blood

Of The Nations" podbił serca zarówno

starych, jak i nowych słuchaczy. Vanishing

Point może nie ma takiej marki

jak wcześniej wymienieni wykonawcy,

ale ich niebyt w światku muzycznym

wyszedł im na dobre. Na początku warto

zwrócić uwagę na zmiany w składzie.

Ich wieloletniego gitarzystę - Toma

Vucura zastąpił znany z Drop Forget -

James Maier, a na basie zamiast Adriana

Alimica usłyszymy Simona Besta.

Jeżeli chodzi o samą muzykę, to mamy

do czynienia z klasycznymi, power/

progmetalowymi wariacjami, w których

czuć ducha Royal Hunt z czasów

"Paradox". Nie brakuje metalowych

przebojów (tytułowy "Distant Is The

Sun", "Era Zero"), melancholijnych ballad

("Let The River Run", "Story Of

Misery") oraz wyniosłych refrenów ("As

December Fades"). Materiał zaskakuje

też gatunkowymi wariacjami i choć neoklasyczne

odniesienia są w przypadku

Vanishing Point normą, to samba w

"Denied Deliverance", czy nostalgiczne

akordy w "Handful Of Hope" robią piorunujące

wrażenie! Tym razem muzycy

skupili się na krótszych formach, które z

miejsca wpadają w ucho, a do tego

utrzymane są w różnych nastrojach. Nie

znaczy to jednak, że panowie popadli w

gatunkową rutynę - materiał jest spójny,

doskonale zaaranżowany i zadowoli

każdego fana power/progmetalowych

brzmień. Jedynym minusem płyty jest

jej długość . Z powodzeniem można było

usunąć ze 2-3 słabsze numery, które

burzą ogólną wizję krążka (wciśnięty na

przymus "April"). "Distant Is The Sun"

to wydawnictwo, które skłania się w

stronę power/progmetalowego kanonu,

ale nie traci przy tym swojej tożsamości.

Nie znajdziemy tu cukierkowej nachalności

(porównywalnej do ostatniego albumu

Royal Hunt), ani też wszechobecnych,

klawiszowych melodii. W tym

przypadku, muzycy skupili się na urozmaiceniu

materiału oraz przełamywaniu

gatunkowych barier. Mamy do czynienia

z przemyślanym albumem, który z

impetem otwiera nowy dział w historii

Vanishing Point. Panowie, po zasłużonej

drzemce, od razu wzięli się do roboty

i stworzyli porządne, choć nieco zaspane

dzieło. Niech tylko z powrotem

wpadną w muzyczny pęd, to pokażą na

co ich stać. (4.5)

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Vicious Rumors - Live You To Death

2 - American Punishment

2014 SPV

Załoga Geoffa Thorpe'a jest znana ze

swych żywiołowych koncertów, podczas

których żaden z muzyków się nie

oszczędza. Największe wyzwanie przed

płytą koncertową Vicious Rumors

stanowi uchwycenie tego na nagraniu

audio. Na szczęście powiodło się, gdyż

elektryzująca energia jaka wydostaje się

z głośników przy "Live You To Death

2..." jest porażająca. Fale mocy są jeszcze

potęgowane przez cudowną jakość

brzmienia. Doskonale słychać wszystkie

elementy perkusji - stopy, talerze, tomy

i werbel. Doskonale zostały wyważone

gitary i bas, a także wokal, który jest

bardzo dobrze słyszalny. Przy okazji

wokalu warto wspomnieć o tym, że to

wydawnictwo jest pierwszym na którym

pojawia się nowy wokalista Vicious Rumors.

Nick Holleman, bo to o nim

mowa, zdał egzamin i pokazał, że jego

barwa głosu oraz styl śpiewania pasuje

idealnie do muzyki Vicious Rumors.

Słychać to na każdym z trzynastu utworów

zawartych na tym wydawnictwie.

Pomimo, że w zeszłym roku miała miejsce

premiera najnowszego studyjnego

krążka tego zespołu, na koncertówce

znalazły się tylko dwa utwory z tej

płyty. Większość zajmuje materiał z

"Digital Dictator", klasycznego albumu

Vicious Rumors z 1988 roku. I tak

więc mamy tytułowy utwór "Digital Dictator"

z puszczanym do niego intrem

"Replicant", "Minute To Kill", przebojowo

łomoczące "Towns on Fire", "Lady

Took a Chance" oraz "Worlds and

Machines", czyli pierwsze pięć utworów,

nie licząc intra, z "Digital Dictator".

Oprócz tego na krążek trafiły trzy utwory

z albumu "Vicious Rumors" - "World

Church", "Hellraiser" oraz genialny i dynamiczny

"Don't Wait For Me", a z

"Welcome to the Ball" zagościł "You

Only Live Twice" oraz "Mastermind".

Trzynastym utworem, który kończy

płytę jest nieśmiertelny "Soldiers of the

Night" z debiutanckiego krążka Vicious

Rumors. Jak widać na "Live You To

Death 2..." króluje głównie stary materiał

z pierwszych czterech płyt. Nick, co

prawda nie jest nieodżałowanym Carlem

Albertem, jednak naprawdę świetnie

wykonuje utwory Vicious Rumors

z jego okresu. W dodatku, nie tyle je

odśpiewuje, co naprawdę wkłada w nie

wiele pasji oraz duszy. Efektem tych

wszystkich czynników, które zostały

wymienione, jest naprawdę zajebista

koncertóweczka. Są na niej praktycznie

wszystkie najlepsze utwory Vicious

Rumors. Z drugiej strony mogłoby na

niej być troszeczkę więcej numerów,

jednak jako entuzjasta przewagi jakości

nad ilością, nie narzekam na tę kwestię.

Jakość brzmienia oraz jakość wykonania

stoją na wysokim poziomie. Amerykański

power metal z górnej półki w pełnej

krasie! (5,5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Virgin Snatch - We Serve No One

2014 Mystic

Poprzedni album krakowskich thrashersów

ukazał się ponad pięć lat temu, a

ponieważ wcześniej tak długie przerwy

pomiędzy kolejnymi płytami nie miały

u Virgin Snatch miejsca, można było

snuć różne przypuszczenia co do aktualnego

statusu grupy. I chyba rzeczywiście

nie działo się w niej najlepiej, o czym

świadczy chociażby odejście gitarzysty

Jacka Hiro, jednak zespół nie dość, że

szybko znalazł jego godnego następcę w

osobie Pawła Paska, to powrócił w chyba

silniejszym niż kiedykolwiek składzie.

Z nową - starą sekcją rytmiczną:

perkusistą Jackiem "Jacko" Nowakiem

i basistą Piotrem "Aniołem" Wąciszem,

Virgin Snatch w niemal ekspresowym

tempie przygotowali nowy,

bardzo udany materiał. "We Serve No

One" to intrygujące połączenie siarczystego

thrash metalu, bardziej nowoczesnych,

opartych na wyrazistym groove

patentów, wpływów klasyki i mniej

oczywistych, zwłaszcza w kontekście

tego zespołu, rozwiązań. Nowości to

patetyczne, klimatyczne intro "Coup De

Main" oraz akustyczno-balladowy instrumental

"Answers To Nothing".

Równie subtelnie jest w przepięknie się

rozwijającej balladzie "Promised Land",

siarczysty "Disintegration" rozpoczyna

quasi symfoniczno- orkiestrowy wstęp,

zaś finałowy, mroczny "Devil's Ride" to

również mieszanka piorunująca, pełna

kontrastujących ze sobą delikatnych i

pełnych agresji partii. Nowocześniejsza

jazda z groove na pierwszym planie to z

kolei "Fingerprints" czy "Vive La

Hypocrisie!", z kolei "Escape From

Tomorrow" i utwór tytułowy to bezkompromisowe,

thrashowe ciosy. Jeszcze

bardziej brutalnie robi się w "No Justice,

No Peace" z perkusją rozpędzającą się

niemal do blastów i równie ostrym "Under

Fire" z pełną paletą wokali Zielonego,

od czystszego śpiewu po growling.

Partie wokalne jako całość to zresztą

kolejny atut "We Serve No One", podobnie

jak niezwykle efektowne, gitarowe

solówki duetu Grysik/Pavlo. Dodajcie

do tego niezwykle klarowne, ostre niczym

żyletka z czasów, gdy wszystkiego

nie produkowano jeszcze w Chinach,

brzmienie (studio Hertz) i mamy jedną

z najlepszych płyt nie tylko w dorobku

Virgin Snatch, ale też i tego roku. (5,5)

Wojciech Chamryk

Warbreath - Gates Of Beyond

2013 DMW

Chile przoduje raczej w spuście ekstremalnie

brzmiącej surówki, tymczasem

Warbreath z Valparaiso wymiata,

owszem, siarczysty, ale totalnie oldschoolowy

power/thrash metal niczym z

najlepszych czasów lat 80-tych. Nie

wiem co popchnęło czterech młodych

muzyków akurat w tym kierunku, ale

można raczej uznać za pewnik, że zdecydowali

się na ten krok po wielokrotnym

przemaglowaniu płyt Apocrypha,

Liege Lord, Omen, Vicious Rumors,

Sacred Oath, Megadeth czy Metal

Church, a z nowszych chociażby Catch

22 oraz Imagika. I efekty tej fascynacji

są nie tylko słyszalne, ale i wielce interesujące.

Mamy na "Gates Of Beyond"

osiem utworów. W większości są to szybkie,

dynamiczne, nie pozbawione melodii

killery, z zadziornym śpiewem

Carlosa Escobara i wirtuozowskimi

popisami Lead Ronny'ego. Jest też power

ballada "Seed Of Fire" i wieńczący

płytę instrumentalny, rozbudowany

"On My Way To Acheron", który to jest

jednoznacznym potwierdzeniem talentu,

potencjału i umiejętności muzyków

Warbreath. Ukazanie się "Gates Of

Beyond" odbiło się już dość szerokim

echem w metalowym światku Ameryki

Południowej, teraz czas na resztę świata!

(5,5)

Wretched Soul - Veronica

2013 Dark Lord

Wojciech Chamryk

Wretched Soul pochodzi z Anglii, istnieje

od 2008 roku i według Metal

Archives gra thrash/death. No nie bardzo

mogę się z tym zgodzić. Thrashu

owszem jest sporo, szczególnie tempa,

niektóre riffy i czasem agresywne

wokale. Natomiast elementów deathowych

nie ma tu praktycznie wcale.

Może z jeden góra dwa takie momenty

na całym krążku. Przede wszystkim

ciężkie zwolnienia i niski growl. Jednak

na tej płycie, która notabene jest debiutem

Wretched Soul znajdziemy całe

mnóstwo patentów heavy metalowych.

Spora dawka melodii, niektóre riffy kojarzące

się z NWoBHM, wokale. Niestety

jest też trochę bardziej nowoczesnego

grania. Oczywiście nie jest to

żaden nu czy chuj wie co, ale taki np.

numer tytułowy czyli "Veronica" kojarzy

mi się niebezpiecznie z Trivium. Pomimo

tego, krążka słucha się naprawdę

miło i sam przyłapałem się na tym, że

pomimo braku jakichś mega zachwytów

z mojej strony to zdarzało mi się go

słuchać parę razy z rzędu. Na szczęście

zdecydowaną przewagę mają wpływy

klasycznego metalu. Chłopaki jako

swoje inspiracje wymieniają Priest,

Megadeth, Mercyful Fate, Dissection

i na pewno po trochu z każdej z nich

możemy tu usłyszeć, jednak proszę się

nie sugerować tymi nazwami. To tylko

pewne drogowskazy. Ogólnie jest dobrze,

a takie kawałki jak "Where Shadows

Ride" czy "Undying War" mogą się

podobać, a i reszta od nich nie odstaje.

Nawet ta nieszczęsna "Veronica" jak

ktoś lubi takie granie. Jest energia, agresja,

bardzo duża dawka melodii i całkiem

dobre kompozycje, a do tego brzmienie,

za które odpowiada sam Chris

Tsangarides (m.in. Judas Priest, Exodus,

King Diamond). No i nawet fajna

okładka. Jak na debiut to jest zdecydowanie

ok. (4,7)

Maciej Osipiak

RECENZJE 131


Zeno Morf - Kingdom of Ice

2013 Pure Steel

Gdzieś tam kiedyś ta nieco dziwna

nazwa obiła mi się o uszy, ale kontaktu

z muzyką nie miałem żadnego. Zeno

Morf to kwartet pochodzący z Norwegii

mający na swoim koncie albumy " Zeno

Morf"(2009) i "Wings of Madness"(2010)

oraz najnowszy, bo wydany

w tym roku nakładem Pure Steel

Records, "Kingdom of Ice". Tym co

wypełnia ich ostatni krążek jest czysty

heavy metal zagrany na niemiecką

modłę z wyraźnymi wpływami Accept,

Grave Digger czy Running Wild.

Zeno Morf nie bawi się w oryginalność

jednak nie można im też zarzucić bezmyślnego

kopiowania innych. Starają

się urozmaicić muzykę na ile tylko mogą.

Dość siermiężne, ale klasyczne riffy,

epickie chórki i pewna surowość w

brzmieniu nadają tej muzyce wojowniczego

wydźwięku, który jest spotęgowany

również przez warstwę tekstową.

Opowieści o wikingach, dawnych czasach

pełnych honoru i walecznych, mężnych

ludziach zawsze będą pasowały

do metalu bardziej niż pseudointeligentne

wynurzenia naćpanych sodomitów

chcących na siłę zbawiać świat. Do tego

świetne, melodyjne refreny i "mejdenowskie",

przestrzenne sola. Płyta jest równa,

jednak jest na niej kilka numerów,

które zaliczyłbym do grona swoich faworytów.

Na pewno będą to "Hammer

Squad" zaczynający się jak Grave

Digger z okresu " Tunes of War", ze

znakomitym refrenem, "Kingdom of

Ice" prący do przodu, ale nie pozbawiony

epickości oraz zabarwiony pirackim

stylem załogi Kasparka "Home of the

Brave". Reszta nie jest gorsza, po prostu

wspomniałem te numery, które od

początku zwróciły moją uwagę. Powiem

szczerze, że nie spodziewałem się tak

dobrej płyty po nieznanym mi wcześniej

zespole. Wiem, że ten krążek będzie

jeszcze nie raz przeze mnie wałkowany i

sądzę, że nawet za dłuższy czas z przyjemnością

do niego powrócę. Nie jest to

żadne objawienie, ale myślę, że każdy

fan tradycyjnego heavy, szczególnie germańskiej

sceny może brać "Kingdom of

Ice" w ciemno. (4,9)

Maciej Osipiak

21 Guns - Nothing Real

2014/1997

Na początku lat 90-tych powstał zespół

o nazwie 21 Guns. Nigdy nie zdobył

większego zainteresowania, nigdy nie

nagrał wybitnego dzieła, ale fani Thin

Lizzy, talentu Scotta Gorhama, a

także melodyjnego hard rocka powinni

być bardziej zainteresowani tym zespołem.

21 Guns zostawił po sobie trzy

wydawnictwa. Debiut nie odniósł sławy,

zaś "Nothing Real", który ukazał się w

1997 też niczego lepszego nie zaprezentował.

Zmiana wokalisty na Hansa

Olava Solli też nie przyczyniła się do

stylistycznych i jakościowych zmian.

Od samego początku formacja trzyma

się gatunków lżejszych, a więc AORu

czy melodyjnego hard rocka. Choć pojawiały

się w jej muzyce wpływy Thin

Lizzy, poziom muzyczny był znacznie

niższy. Na drugim albumie, 21 Guns

ukazał swoje wady i niedoskonałości:

brak pomysłu na ciekawe melodie, chaotyczne

aranżacje czy nietrafione przeboje,

to tylko część tych wad. Zastanawiające

jest to, że mimo braku pomysłów

zespół nagrał szesnaście kawałków

na ten album. Już pierwsze utwory: "No

Soul" czy "Underground" ukazują jak

niski poziom muzyczny prezentuje 21

Guns. Popowe elementy jakie pojawiają

się w "Come On In" prezentują się słabo

i nie przekonuje mnie to co zespół

próbuje grać. Nie ma w nim lekkości ani

też przebojowości, bez której tutaj ani

rusz. Przejawów ciekawego hard rockowego

grania przesiąkniętego Deep

Purple i Thin Lizzy można dopiero

uświadczyć w "Nothings Real" i gdyby

było więcej takich utworów to i płyta

byłaby bardziej przyjazna dla ucha.

Dobrze się też słucha "The Otherside",

który pokazuje że zespół jak chce, to

potrafi stworzyć ciekawą melodię. To

byłoby na tyle jeśli chodzi o ciekawe

kawałki. Reszta, pomimo starań Scotta

brzmi nijako. Brakuje ciekawych popisów

gitarowych i atrakcyjnych melodii.

21 Guns nie zdobył sławy, a jego

albumy poszły w zapomnienie. Nie ma

się czemu dziwić skoro zespół grał nijaki

AOR, który nie chwytał za serce, nie

ukazywał pięknego klimatu tego gatunku.

Krótko mówiąc szkoda czasu na

"Nothings Real".

Addictive - Kick' em Hard

2014/1993 Divebomb

Łukasz Frasek

Podejrzewam, że o Addictive mało kto

słyszał. W każdym razie ten zespół był

dowodem na to, że thrash metal z Australii

to nie tylko Hobbs' Angel of

Death oraz Mortal Sin. Sama okładka

zasługuje na osobny ustęp. Na przestrzeni

lat było wiele prac, które emanowały

thrash metalową sztampą i kiczem,

jednak nie przypominam sobie

żadnej na której głównym motywem

jest biały thrasherski high top przerobiony

na straszące monstrum. No to jest

po prostu mega. Uroku temu wszystkiemu

dodaje fakt, że jest to but marki

Putrid stylizowanej na logówkę znanego

producenta obuwia sportowego. Omawiany

album zaczyna się dość nietypowo

jak na wydawnictwo thrash metalowe.

Oniryczna odległa gitara gnie się

w oddali w stonowanej wirtuozerskiej

solówce. Jednak już po niecałej minucie

wchodzi do gry siła metalowej kanonady.

Choć to nie koniec popisów gitarowych,

to jednak w końcu do głosu dochodzi

także reszta instrumentów. Dużą

zaletą jest fakt, że to wydawnictwo

zawiera kompletną dyskografie Addictive.

Oprócz materiału z "Kick 'em

Hard", została tu także dodana druga

płyta z utworami z "Pity of Man" czyli

debiutanckiego krążka Australijczyków.

Wolne miejsce na obu płytach zostało

jeszcze dopełnione utworami z demówek

i singli zespołu. Skoro został tutaj

dodany także kompletny materiał z

debiutanckiego "Pity of Man", dlaczego

to nie on jest tytułem tego wydawnictwa

lub też dlaczego nie ma łączonego

tytułu typu "Kick'em Hard + Pity of

Man"? Podejrzewam, że drugi album

Australijczyków był bardziej zachęcający

z marketingowego punktu widzenia.

Po pierwsze posiada zajebistą okładkę,

na pewno lepszą od tej, w którą przyobleczony

był pierwszy album grupy. Po

drugie producentem był Bob Daisley,

gość który współpracował z Ozziem

Osbournem. Tyle jeżeli chodzi o sam

album, pora przejść do zawartości

muzycznej. Na dwóch krążkach mamy

28 utworów. Addictive uderza w nas

thrash metalowym taranem. Niebanalne

motywy przywodzą na myśl brzmienie

wczesnego Testamentu oraz po części

to, co serwowali nam rodacy chłopaków

z Addictive - Mortal Sin. Nagrania są

ciekawe i starają się nie popadać w

miałką rutynę. Wokalista stara się naśladować

wczesne nagrania Megadeth,

jednak dzięki temu, że dysponuje inną

barwą głosu niż Rudy, to nie brzmi jak

kalka Mustaine'a. Addictive stara się

urozmaicić swoje kompozycję dobrymi

solówkami oraz samodzielnie myślącym

basem. Ponadto chłopaki stosują ciekawe

patenty w kompozycjach. Mimo

wszystko jednak materiał na pierwszym

krążku wydawnictwa nie ma takiej

energii jak ten z drugiego, na który

weszły utwory z debiutanckiego albumu

Australijczyków. Tutaj mamy do czynienia

z szybszą i bardziej dynamiczną grą,

momentami aż ciasną na zakrętach. To

właśnie na niej znajdują się moim zdaniem

najlepsze utwory z tego wydawnictwa

- "Pity of Man", "Sonder Kommando"

oraz slayerowaty "The Forge". Nie

oznacza to jednak, że pierwsza płyta

jest jakaś jałowa, znajduje się tam po

prostu thrash nowszej daty, oprócz

kawałków bonusowych, w których prym

wiedzie fajnie łomoczący "Sniper". Największym

what-the-fuckiem jest thrash

metalowy cover "Crazy Train". Mi tam

bardziej pasuje od oryginalnego wykonania

Ozzy'ego, lecz nie zmienia to faktu,

że ten utwór jest co najmniej dziwaczny.

Mimo wszystko reedycja "Kick

'em Hard" jest interesującym wydawnictwem,

które powinno trafić przede

wszystkim do oddanych thrash metalowych

maniaków. Warto poszerzać

swoje muzyczne horyzonty, zwłaszcza,

że nie mamy tutaj do czynienia z trzecioligowym

thrashem, lecz z naprawdę

solidnym i dopracowanym tworem.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Alice Cooper - Trash

2014/1989 Hear No Evil

Wydany w 1989r. album "Trash" umożliwił

szalonej Alicji powrót na światowe

listy przebojów i do dnia dzisiejszego

jest jednym z klasycznych albumów

Coopera. Sukces zapewniło wokaliście

połączenie kilku czynników. Najważniejszym,

dla liczącego wówczas 41 lat

Coopera, był powrót do formy po latach

walki z licznymi uzależnieniami.

Kolejnymi skompletowanie stałego,

solidnego składu, stale zwyżkująca forma

na płytach z drugiej połowy lat 80-

tych oraz triumfalny powrót na scenę.

Nawiązanie współpracy z producentem

i kompozytorem Desmondem Childem,

współautorem sensacyjnego powrotu

Aerosmith dwa lata wcześniej,

było już tylko podkreśleniem tego stanu

rzeczy. Child partycypował w powstaniu

aż dziewięciu utworów z tej płyty, w

tym trzech z czterech przebojowych

singli: megahitu "Poison", siarczystego

"Bed Of Nails" oraz mrocznego "House

Of Fire". Ostatnim była ballada "Only

My Heart Talkin'", jednak potencjalnych

przebojów mamy na "Trash"

więcej: rozpędzony "Spark In The

Dark", kolejną balladę "Hell Is Living

Without You" czy utwór marzenie dla

starych fanów A.C., tj. numer tytułowy.

W dodatku tę przebojową i błyskotliwą

płytę nagrał zespół gwiazd, skaperowanych

zarówno przez wokalistę jak i

producenta. Mamy więc: toxic twins z

Aerosmith, czyli wokalistę Stevena

Tylera i gitarzystę Joe Perry'ego oraz

równie słynnych wymiataczy, Richiego

Samborę, Steve Lukathera i Kane'a

Robertsa, grają też inni muzycy Bon

Jovi i Aerosmith. Wokalnie udzielają

się, m.in. Jon Bon Jovi i Kip Winger, w

chórkach śpiewa zaś kilkanaście osób,

również często znanych. Efekt tej

współpracy mógł być tylko jeden i nie

jest zaskoczeniem, że płyta do dziś robi

wrażenie i wciąż ukazują się jej wznowienia.

Najnowsze, wydane nakładem

Hear No Evil Recordings w tym roku,

poza remasteringiem oferuje dwa

utwory dodatkowe: skróconą o blisko

minutę w porównaniu z wersją albumową

"Only My Heart Talkin'" (radio

edit) oraz "I Got A Line On You", cover

zespołu Spirit pochodzący ze ścieżki

dźwiękowej filmu "Iron Eagle II".

Trochę szkoda, że wydawcy nie sięgnęli

po utwory koncertowe z promujących

"Trash" maksisingli, mimo tego, że

reprodukcje ich okładek zdobią obecne

wznowienie, ale i tak mogę je polecić

zarówno fanom artysty, jak i tym, którzy

nie mieli wcześniej okazji poznać tej

klasycznej płyty.

Wojciech Chamryk

Alice Cooper - The Last Temptation

2014/1994 Hear No Evil

Ozdobiony jedną z najlepszych w karierze

wokalisty okładek album "The Last

Temptation" z 1994r. jest zarazem jedną

z najsłabszych płyt w jego dorobku.

20 lat temu królowały ostre, mniej lub

bardziej metalowe i alternatywne brzmienia,

tymczasem Cooper nagrał dość

lekko brzmiący, w dodatku wypełniony

nijakimi numerami album. O petardach

znanych z poprzednich LP's, to jest

132

RECENZJE


"Trash" i "Hey Stoopid", nie ma tu

niestety mowy, co zauważyła zresztą

publiczność (6 miejsce w Anglii, zaledwie

68 w USA). Szkoda tym większa, że

mamy tu do czynienia z konceptem,

zespół, z gitarzystą Stefem Burnsem i

klawiszowcem Derekiem Sherinianem

(Dream Theater) na czele gra i brzmi

konkretnie, mamy też tradycyjnych gości.

Niestety utwory, pod którymi

wspólnie z Cooperem podpisali się Jack

Blades (Night Ranger) i Tommy Shaw

(Styx) niczym się nie wyróżniają, tylko

wokalny udział Chrisa Cornella wart

jest odnotowania. Wokalista Soundgarden

sporo wnosi do ballady "Stolen

Prayer", słychać go też w rockerze

"Unholy War". Można też wyróżnić

przebojowy "Lost In America", zastanawiając

się przy tym, dlaczego nie

otwiera płyty zamiast nijakiego, zdecydowanie

za długiego "Sideshow", mroczny,

idealny dla starych fanów Alicji

"You're My Temptation" oraz finałowy,

równie klimatyczny "Cleansed By Fire".

Resztę lepiej litościwie pominąć milczeniem,

bo "The Last Temptation" jest

świadectwem kolejnego kryzysu w karierze

Coopera, co zresztą potwierdza

fakt, że następny album studyjny "Brutal

Planet" artysta wydał dopiero po

sześciu latach.

Wojciech Chamryk

Attomica - Limits of Insanity

2014/1989 Thrashing Madness

Warto ratować tego typu wydawnictwa

od zapomnienia. "Limits of Insanity"

jest drugim studyjnym krążkiem brazylijskich

metalowców z Attomiki i kolejnym,

który doczekał się reedycji. Wydany

pierwotnie w 1989, a więc dwadzieścia

pięć lat temu, był kolejnym

krokiem w dorobku muzycznym Attomiki.

"Limits of Insanity" jest albumem

diametralnie innym niż debiutancki

"Attomica". Produkcja, mimo że

nadal surowa i pełna pierwotnego brudu,

jest o wiele bardziej dopracowana i

czytelniejsza. Kompozycje są lepiej

wyważone i dopracowane. Nie należy

tez zapominać o wokalach. Śpiewający

na tym albumie Andre Rod zdecydowanie

różni się manierą śpiewania od

Fabio Moreiry czy Laerte Perra. Jego

czysty wysoki głos do złudzenia przypomina

Belladonę na jego pierwszych

dokonaniach w formacji Anthrax.

Tempo kawałków jest typowo thrashowe

- średnie prędkości z połamańcami,

tremolo, slide'ami powerchordów i legato.

Brzmienie jest mięsiste i tłuściutkie.

Szybkość numerów jednak nie jest jednostajna,

więc nie można tu liczyć na

nudę. Przykładowo, taki szybki "Rabies"

gna jak dzikie lavradeiros po Brazylijskich

dolinach. Wymowa tego utworu

jest wybitnie w stylu thrashu ze Wschodniego

Wybrzeża i to nie tylko z

powodu głosu wokalisty. W riffach i

aranżach kłaniają się tutaj Anthrax,

Bloodfeast i Overkill. Skoro już jesteśmy

przy inspiracjach - utwór tytułowy,

a raczej jego początek kojarzy się

bardzo mocno z "For Whom The Bell

Tolls" Metalliki. Na szczęście kompozycja

rozwija się w swej dalszej części

w bardziej autorskie podejście do

thrashu w wykonaniu Attomiki. Problemem

"Limits of Insanity" są dwie

przeciętne zapchajdziury, które z niewyjaśnionych

przyczyn zostały umieszczone

niemalże na samym początku

albumu. Siermiężne riffy w "Short

Dreams" i średni "Evil Scars" wydają się

pomyłką w porównaniu do reszty materiału

z tej płyty. Trochę głupio to wygląda,

jednak perełki w postaci "Knight

Riders", "Rabies" i "Atomic Death" wynagradzają

tę niespójność w poziomie

utworów. Świetna sprawa, że krakowski

Thrashing Madness wyciągnął ten

album z niebytu.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Battleaxe - Burn This Town

2013/1983 SPV

Ten zespół dokładnie wiedział jak

chciał brzmieć i co chciał osiągnąć swoją

muzyką. Kompozycje i styl pisania

utworów jak na rok 1983, kiedy to

ukazało się pierwotnie to wydawnictwo,

były dość oryginalnym i świeżym spojrzeniem,

nie tylko na scenę NWO

BHM, lecz także sam heavy metal w

szerszym zakresie. Każda nuta na tym

debiutanckim krążku załogi z Sunderland,

wręcz rzyga latami osiemdziesiątymi.

Fajne, chwytliwe riffy, melodyjne i

energetyzujące solówki, dobrze wpasowany

wokal, dudniący bas i genialne

aranże instrumentalne. To jest definicja

odnajdywania dobrej zabawy w heavy

metalowej muzyce. To jest ten punkt, w

którym Accept zderza się czołowo z

Motorhead, rykoszetując w stronę debiutów

Grim Reaper i Tank. Battleaxe

na "Burn This Town" to z trudem

ujarzmiona energia i moc czystego

heavy metalu. Ten album był dość

częstym przedmiotem licznych wznowień.

Najnowsze zostało wydane sumptem

Steamhammera, ze zmienioną

okładką. Może i ta oryginalna jest brzydka

jak noc i trudno jest wskazać jakąkolwiek

paskudniejszą (no dobra,

oprócz Crillson), jednak swą kiczowatością

idealnie pasuje do klimatu i

muzyki Battleaxe. Szkoda, że nowe

wznowienie nie zostało w nią przyobleczone,

jednak rozumiem, że względy

marketingowe nie pozwalają dać takiego

potworka na przód okładki. Ciekawym

dodatkiem są cztery dodatkowe utwory,

które stanowią owoc radiowej sesji w

brytyjskim BBC. Jest to o tyle fajny

bonus, gdyż brzmienie utworów jest

bardzo dobre oraz różni się pewnymi

detalami od produkcji dźwiękowej

"Burn This Town". Dlatego możemy

usłyszeć "Ready To Deliver" oraz

"Running Out of Time" w trochę innym

wydaniu z inaczej brzmiącymi garami i

gitarami.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Coroner - Death Cult

2014/1986 No Remorse

No Remorse Records wydało niedawno

zremasterowany pressing legendarnej

demówki Coronera zatytułowanej

"Death Cult". Jest to pierwsze oficjalne

wznowienie na CD i winylu taśmy,

która w 1986 roku została wydana w

oszałamiającym nakładzie 250 egzemplarzy.

Oprócz czterech utworów, które

oryginalnie znalazły się na tej kasecie,

do wznowienia zostały dodane trzy

bonusowe ścieżki. Niesamowicie jest

mieć możliwość posłuchania jak głos

Toma Warriora z Celtic Frost idealnie

pasował do wczesnego, szybkiego i surowego

materiału Coroner. Prawdziwa

moc oraz czysty kult i to nie tylko

tytułowej śmierci. Kunszt wczesnych

kompozycji Coronera jest niepodważalny,

choć sposób pisania utworów jest

diametralnie inny od tego, co ten zespół

zaczął później prezentować. Tercet

Royce - Baron - Marky stanowił jeden

z najlepszych zespołów metalowych ze

Szwajcarii. Dodajcie do tego Toma

Warriora i otrzymacie wręcz przesyt

kultu i geniuszu. Ponowne wydanie

"Death Cult" zaostrza apetyt na premierę

zapowiadanego od jakiegoś czasu

filmu dokumentalnego o tym szwajcarskich

geniuszach heavy metalu, kręconego

przez Lukasa Reuttimana i Bruno

Amstutza.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Deep Purple - The Battle Rages On.../

Come Hell Or High Water

2014/1993/1994 Hear No Evil

Hear No Evil Recordings rozpieszcza

ostatnio fanów Deep Purple kolejnym

wznowieniami ich płyt z lat 90-tych.

Kolejnymi w serii są: ostatni album studyjny

klasycznego składu Mark II "The

Battle Rages On..." oraz zarejestrowana

na promującej go trasie koncertówka

"Come Hell Or High Water".

Obie wydano w jednym, efektownym

digipacku, w którym płyta koncertowa

jest swego rodzaju bonusem. Może to i

lepiej, skoro wcześniej ta sama firma

wydała pełne zapisy koncertów, z których

wybrano utwory na "Come Hell

Or High Water". Bo nawet najlepsza

kompilacja jest jednak tylko składanką,

a na "Live In Stuttgart 1993" oraz

"Live In Birmingham 1993" mamy

pełne zapisy tych koncertów i to te wydawnictwa,

zwłaszcza zarejestrowane w

Niemczech, polecam fanom hard rocka i

Deep Purple. "Come Hell Or High

Water" na ich tle nie wypada zbyt korzystnie.

Jeszcze w 1994r. była to swoista

ciekawostka i ostatnia płyta Purpli

z Blackmore'em w składzie, chociaż

nawet największy optymista pewnie nie

zaryzykowałby wówczas określenia tych

pięciu panów mianem zespołu. Słychać

to niestety na tej płycie, dlatego, mimo

obecności na niej klasyki pokroju

"Highway Star", "Black Night", "Perfect

Strangers", "Child In Time", "Speed

King" czy "Smoke On The Water" to

rzeczy tylko dla kolekcjonerów. Znacznie

lepiej wygląda sprawa z "The

Battle Rages On...", albowiem płyta ta

jawi się po latach nie tylko jako jedno z

najlepszych dokonań grupy z Gillanem

w składzie, ale dla wielu fanów jest też

jednocześnie ostatnim wielkim albumem

Purple. Co ciekawe materiał ten

był początkowo przygotowany i już

częściowo nagrany z Joe Lynn Turnerem,

jednak to Ian Gillan sprawił, że

"The Battle Rages On..." lśni do dzisiaj.

Owszem, mamy tu wypełniacze w

rodzaju "Lick It Up" czy trochę za bardzo

kojarzący się z Rainbow lat 80-tych.

"One Man's Meat", jednak ich obecność

na płycie rekompensują inne, znacznie

ciekawsze kompozycje. Są to: mroczny

utwór tytułowy, porywająca "Anya",

bluesujący "Ramshackle Man" czy pełen

melancholii "Solitaire". Całkiem udane

są też "Time To Kill" oraz "A Twist In

The Tale", tak więc niezbyt korzystne

wrażenie po zbyt popowej "Slaves &

Masters" zostało tu zatarte w sposób

niemal perfekcyjny. I szkoda tylko, że

już krótko po wydaniu "The Battle

Rages On..." bitwa pomiędzy dwoma

antagonistami przybrała aż takie rozmiary…

Wojciech Chamryk

Deep Purple - Live In Stuttgart 1993

2014 Hear No Evil

Pożegnalną, jak się okazało, trasę koncertową

Deep Purple w składzie z

Ritchie Blackmore'em udokumentował

wydany 20 lat temu album "Come

RECENZJE 133


Geordie - Hope You Like It

2007/1973 7T's

Niedawno zelektryzowała mnie informacja o

poważnej chorobie Malcolma Younga (życzę

ci Malcolm abyś wrócił jak najszybciej do

zdrowia!). Liczyłem, że nie jest to ostatni akcent

w istnieniu AC/DC. Prawdopodobnie

miałem rację, bowiem ostatnie wiadomości z

obozu tego zespołu są nienajgorsze, gdyż band

ponoć wybiera się do studia aby nagrać swoją

kolejną płytę. Może nie poradzą sobie jak w

momencie, gdy zmarł Bon Scott, ale dla fanów

każde nowe nagranie AC/DC będzie wielkim

wydarzeniem. Te nie do końca optymistyczne

newsy zmotywowały mnie aby sięgnąć po

nagrania kapeli Geordie. Zespołu, w którym

pierwsze kroki na scenie stawiał Brian Johnson.

Nie jestem pewien ale wydaje mi się, że

nie jest to powszednie znana grupa. Geordie

powstała około 1972 roku w Newcastle. Ich

nazwa nawiązuje do potocznego nazwania

mieszkańca Newcastle. Od tego wywodzi się

też nazwa jednego z najtrudniej zrozumiałego

angielskiego dialektu, swoista mieszanka angielskiego,

szkockiego i języków skandynawskich.

Już w 1973 roku kapele może się pochwalić

debiutanckim albumem, właśnie omawianym

"Hope You Like It". Rozpoczynający

"Keep On Rockin'" jasno stawiają grupę wśród

innych tworzących scenę glam rocka. Jednak

to nie jedyny składnik muzyczny Geordie.

Muzycy bowiem bardzo mocno sięgają do

rocka lat sześćdziesiątych oraz korzeni tej muzyki,

tj. bluesa, rhythm'n'bluesa czy rock'n'rolla.

Odnajdziemy także nawiązania do folka i

muzyki tradycyjnej. Sporo jest tu wycieczek w

stronę hard rocka. Czasami wręcz odnosi się

wrażenie, że mamy do czynienia z lżej grającym

tą odmianę bandem. Żeby jeszcze lepiej

zobrazować muzykę Geordie na swoim debiucie

przytoczę parę nazw. Myślę, że inni także

usłyszą skojarzenia chociażby z Status Quo,

Slade, T.Rex, a po części The Kinks i Led

Zeppelin. Zdecydowaną większość tego albumu

stanowią kawałki dynamiczne. Takie

"Hope You Like It", "All Because Of You", "Can

You Do It" czy "Geordie Stomp" to miód na

uszy zwolenników brytyjskiego glam rocka lat

siedemdziesiątych. Jak wcześniej wspomniałem

to sedno muzyki Geordie. Czasami kompozycje

mocniej przechylają się w stronę rocka

("Old Time Rocker", "Ain't It Just Like A Woman",

"Francis Was A Rocker"), innym razem

w stronę hard rocka ("Strange Man", "Black

Cat Woman"). Zaś do muzyki tradycyjnej nawiązuje

"Gordie's Lost His Liggie", czy też "Red

Eyed Lady". Natomiast "Don't Do That" to taki

folk przepuszczony przez pryzmat glam rocka

ale z naleciałościami rocka lat sześćdziesiątych,

ale i przypominający po części Led Zeppelin,

który też lubił takie wycieczki. Jedynym

wolnym utworem jest "Oh Lord". Wymienione

wcześniej "Don't Do That", "All Because Of

You" czy "Can You Do It" otarły się o ówczesne

listy przebojów. Dla mnie jednak, żadne z

tych nagrań nie miała i nie ma szans wobec

przebojowości kawałków Sweet, Slade, Mud

czy Suzi Quatro. I to było przekleństwo tej

kapeli. Brak ewidentnych przebojów. I nie

chodzi o jakieś mdłe i lekkie granie, a dynamiczne,

wręcz czadowe łojenie, którym charakteryzowała

wtedy niemała cześć środowiska

brytyjskiego glam rocka. Mimo braku hitów to

dla mnie "Hope You Like It" ma klasę i jest

albumem wartym poznania.

Geordie - Don't Be Flooled By The Name

2008/1974 7T's

Rok po debiucie na rynek trafia drugi longplay

Geordie "Don't Be Flooled By The Name",

który jest kontynuacją obranej drogi przez zespół.

Jednak to co się rzuca w uszy to większa

konsolidacja glamu z hard rockiem oraz lepsze

brzmienie. Taki "Goin' Down", "So Wat" czy

"Got To Know" to bardziej dynamiczne oblicze

glam rocka. Z kolei "Mercenary Man" i "Ten

Feet Tall" bliższe są hard rockowi. Jest też oblicze

rockowe w postaci "Little Boy", a nawiązaniem

do tradycji jest cover "House Of The Rising

Sun". Natomiast zamykający longplay

"Look At Me" jest ambitną próbą zagrania czegoś

z pogranicza rocka i hard rocka. Generalnie

struktury kompozycji Geordie są nie zbyt

skomplikowane. Pełno w nich odniesień do

pomysłów, które kształtowały rocka w ogóle.

Mimo czytelności schematów, muzykom udało

się dorzucić swojej maniery, co przy różnorodności

muzycznych wpływów daje efekt oryginalny

i przykuwający uwagę każdego rockera.

Album wydany pod szyldem 7T's Records

zamykają dwa bonusy, wyciągnięte gdzieś

z szuflady, mocno zakurzone kawałki. W sumie

zabieg nie potrzebny, bowiem trochę psuje

wrażenie niebanalnej formy longplaya "Don'

t Be Flooled By The Name". Mimo, że rozpoczynający

"Goin' Down" łatwo w pada w ucho,

a urok "House Of The Rising Sun" nigdy nie

przeminie, to moim zdaniem Geordie i tym

razem nie dorobiło się hitu z prawdziwego

zdarzenia. Niestety przyniesie konsekwencje,

z którymi zespół sobie nie poradzi. Ogólnie

dwie pierwsze płyty tego zespołu nie są kamieniami

milowymi w historii rocka, ale mają

swoją klasę, a ich znajomość nie przynosi

wstydu.

Geordie - Save The World

2008/1976 7T's

Po dwóch latach przerwy Geordie wydaje

swój trzeci studyjny album. Rozpoczynający

"Mama's Gonna Take You Home", który jakby

był skrystalizowaniem dotychczasowego stylu

tego zespołu tj. dynamicznego glam rocka rodem

z lat siedemdziesiątych z lekką domieszką

hard rocka, nie zapowiada tego co następuje

później. Niby ciągle jesteśmy w stylistyce

glam rocka ale zespół muzycznie bardziej ucieka

od rocka, nie mówiąc o hard rocku. Geordie

robi różne wycieczki do modnych stylów

np. reggae ("I Cried Today") czy też urabia kawałek

sekcją dętą ("She's A Teaser"). Ogólnie

jest zdecydowanie bardziej melodyjnie, utwory

starają się bardziej w paść w ucho. Jest to

świadomy krok. Geordie i ludzie "wspierający"

zespół wymyślili, że muszą mieć koniecznie

przebój. W tym celu wyprodukowano ten album,

zapraszając różnej maści kompozytorów.

Niestety rezultaty są żenujące. Takie "I Cried

Today" czy wręcz dancingowy "Light In Ny

Window", to najzwyczajniej kompromitacja.

Nie trafione są też melodyjne kawałki oparte

na rock'n'rollu "She's A Lady", "Ride On Baby"

czy "We're All Right Now". Bardziej pasują do

takiego bardziej popowego Bay City Rollers

niż do Geordie. Jedynie w pełni autorski, czaderski,

kawałek "Fire Queen" próbuje ratować

twarz zespołu. Usilne wypromowanie przeboju

nie wypaliło. A mocne odejście od muzycznej

tożsamości spowodowało, że odchodzi

Brian Johnson. W tym czasie Johnson

próbuje kariery solowej, ale też ma pomysły na

ponowne postawienie na nogi kariery kapeli.

Co i tak kończy jego przejściem do AC/DC.

Inni muzycy pod szyldem Geordie nagrywają

jeszcze dwa albumy. Następny "No Good

Woman" (1978) zawiera kilka kawałków z

Brian'em Johnson'em, zapewne z jakiejś

zapomnianej szuflady, reszta to już nowe

wcielenie tej kapeli. Po kilku długich latach

wychodzi jeszcze "No Sweat" (1983). To jednak

nie koniec historii tego bandu. Na gruzach

Geordie powstaje Powerhouse, który działa

w latach 1985 -1988 i wydaje jedynie debiut

"Powerhouse" (1986). Jeszcze w 2001 roku

Brian Johnson okazjonalnie ożywia Geordie

i jak na razie jest to ostatnia rzecz, związana z

tą kapelą. Niestety po tym co usłyszałem na

"Save The World" zupełnie straciłem zainteresowanie

końcowymi dokonaniami Brytyjczyków.

Bardzo mocno rozczarowałem się tym

albumem. Wszystko wskazuje, że podobne

emocje towarzyszyły albumowi w chwili wydania

- i jak widać - nic pod tym względem się nie

zmieniło.

\m/\m/

Hell Or High Water". Był to jednak

tylko wybór zaledwie 9 utworów z koncertów

zarejestrowanych 16 października

1993r. w Stuttgarcie oraz 9 listopada

w Birmingham. W całości ujrzały

one światło dzienne dopiero osiem lat

temu w postaci boxu "Live In Europe

1993", zaś od niedawna są ponownie

dostępne jako dwupłytowe, oddzielne

wydawnictwa. I trudno temu nie przyklasnąć,

bowiem jest to nie tylko historyczny

zapis ostatnich koncertów Purpury

z Człowiekiem w czerni, ale też

kawał dobrej muzyki. Słychać to

zwłaszcza w nagranym wcześniej koncercie

ze Stuttgartu. Stosunki pomiędzy

gitarzystą a Ianem Gillanem były już

wówczas bardzo napięte, nie przeszkodziło

to jednak muzykom w zagraniu

świetnego koncertu. Słuchając poszczególnych

nagrań ma się wręcz

wrażenie, że powróciły dni z wczesnych

lat 70-tych czy reaktywacji najsłynniejszego

składu grupy w 1984r. - luz, swoboda,

dobra atmosfera wręcz emanują z

poszczególnych utworów i przekładają

się rzecz jasna na fenomenalny poziom

całości. A ponieważ muzycy Deep Purple

byli wówczas w szczytowej formie,

nawet niezbyt sprawdzające się na żywo

nowości "Talk About Love" i "A Twist In

The Tale" znacznie tu zyskują. Znacznie

lepiej wypadają jednak "Anya" i "The

Battle Rages On", mamy też obszerną

porcję klasyki, z obowiązkowymi "Highway

Star", "Black Night", "Perfect Strangers",

"Child In Time", "Speed King" i

nieśmiertelnym "Smoke On The Water".

Nie brakuje też niespodzianek, w postaci

rzadziej wykonywanych "The Mule",

"Anyone's Daughter", nie zawsze granego

na bis "Hush" oraz rarytasów, jak

częściowo improwizowany "Paint it

Black" the Rolling Stones oraz "In The

Hall Of The Mountain King" Griega,

rozpoczynającego wiązankę składającą

się jeszcze ze "Space Truckin'" i "Woman

From Tokyo". Koncert marzenie, bez

dwóch zdań.

Wojciech Chamryk

Deep Purple - Live In Birmingham 1993

2014 Hear No Evil

W Birmingham nie było już tak różowo.

Animozje pomiędzy wokalistą i gitarzystą

osiągnęły punkt krytyczny, do

ostatniej chwili nie było wiadomo czy

koncert się odbędzie, zaś "Highway

Star" Blackmore do połowy obserwował

stojąc za kulisami i dopiero wtedy

łaskawie pojawił się na scenie. Dlatego,

pomimo praktycznie tego samego repertuaru

jak podczas koncertu ze Stuttgartu,

mamy tu raczej do czynienia z

mozolnie odrabianą pańszczyzną niż

wzlotami natchnionych wirtuozów. Owszem,

nie jest to zły koncert, jednak

nawet po znacznie krótszym czasie

trwania poszczególnych utworów i ich

mniejszej ilości widać, że muzycy chcieli

go mieć jak najszybciej za sobą. Zabrakło

Griega, bisy były tylko dwa, tym

razem bez "Speed King", tylko w "Paint

It Black" panowie poszaleli trochę

dłużej. Dla fana Deep Purple każda z

tych płyt to arcyciekawy dokument z

ostatniej trasy tego składu i nie ma się

co nad tym rozwodzić, jednak komuś,

kto nie musi mieć wszystkich płyt Purpli

na półce, zdecydowanie polecam

znacznie ciekawszy "Live In Stuttgart

1993", tym bardziej że zawiera więcej

utworów i trwa ponad 20 minut dłużej

od koncertu z Birmingham.

Grinder - Dead End

2014/1989 Divebomb

Wojciech Chamryk

Większości maniakom thrash metalu

tego zespołu nawet nie trzeba przedstawiać.

Dla tych, którzy nigdy nie mieli

okazji zaznajomić się z nazwą Grinder,

śpieszę z krótkim wyjaśnieniem. Grinder

był niemiecką kapelą, która w swym

krótkim, siedmioletnim żywocie, nagrała

trzy albumy, prezentując muzykę,

która nie była typową kalką najbardziej

znanych thrash metalowych tuzów z

Niemiec. Był, gdyż niestety zespół od

dawna nie funkcjonuje. Grinderowi było

bliżej Flotsam & Jetsam (zwłaszcza

wokalnie) i Sacred Reich niż triumwiratowi

Kreator-Sodom-Destruction.

Ewentualnie można się dosłuchać

paru wpływów Tankard, jednak nie jest

ich znów zbytnio dużo. Grinder grał

thrash metal na modłę muzyki w stylu

Vendetty, Paradox lub Risk. Choć na

pierwszej płycie ich brzmienie i produkcja

dźwięku przypominają nieco płyty

Violent Force i Exumer, jednak sposób

pisania utworów różnił się już od tych

kapel diametralnie. Ich druga płyta,

zatytułowana "Dead End" stanowi naturalne

rozwinięcie brzmienia zespołu,

tak samo jak w przypadku "Heresy" Paradox

czy "Brain Damage" Vendetty.

Meritum tego albumu stanowią interesujące

aranżacje instrumentalne z wyraźnym

basem i silnymi, melodyjnymi

wokalami w stylu pierwszych dwóch

płyt Flotsam & Jetsam. Padło już tyle

nazw różnych zespołów, iż podejrzewam,

że czytelnik nie zaznajomiony z

twórczością Grinder ma już mniej

więcej nakreślony rejon muzyczny, w

którym gnieździli się ci Niemcy. Na

"Dead End" znalazły się świetne

utwory, w których oprócz ostrych gitar,

bardzo dużo miejsca poświęcono partiom

basowym. Żywy bas płonie w

każdej kompozycji i bardzo często decyduje

się na samotne przebieżki, pozostawiając

gitary daleko w tyle. Takie

eskapady po gryfie gitary basowej

stanowią bardzo ciekawe poszerzenie

spektrum brzmieniowego kompozycji i

zdecydowanie stanowią dużą zaletę

"Dead End". Ten album jest także bardzo

ciekawą bazę różnych wariacji na temat

thrashu, w których na szczęście

uniknięto zatracenia się w przeroście

formy nad treścią. Mamy tu bardzo

smaczny "Agent Orange" i "Just Another

Scar", amerykanizujące "Dead End" i

"Inside" oraz mocno wpadający w klimaty

Risk "The Blade Is Back". Napotkamy

też utwory, które w bardzo

ciekawy sposób łączą przeróżne motywy.

Przykładem na to jest między innymi

"Total Control", który rozpoczyna się

motywem bardzo mocno zainspirowanym…

Iron Maiden, by następnie

przejść w teutońską thrashową młóckę,

a ostatecznie wyewoluować w thrash w

stylu Testament lub Sacred Reich. Nie

jest to jedyny utwór, który tak umiejętnie

operuje zmianami klimatu, gdyż

takie zabiegi można spotkać prakty-

134

RECENZJE


cznie w każdej kompozycji na "Dead

End" w mniejszym lub większym natężeniu.

W "Unlock the Morgue" dość

monotonny początek w średnim tempie

przechodzi nagle w agresywne tremola.

Ciekawostką jest swoisty żart muzyczny

w postaci "Train Raid", którego zawartość

brzmieniową można opisać z przymrużeniem

oka jako thrashabilly. Żaden

zespół crossoverowy nie zbliży się

nawet na milę do tego komiczno-thrashowego

geniuszu. Ponieważ mamy do

czynienia z reedycją wydaną sumptem

Divebomb Records nie mogło też

zabraknąć dobroci w booklecie oraz dużej

dawki bonusowych ścieżek. Są to

utwory z jedynej epki zespołu wydanej

w 1990 roku oraz nagrania demo ścieżek,

które potem zostały nagrane jako

trzeci studyjny album Niemców, zatytułowany

"Nothing Is Sacred". Dzięki

temu na jednej płycie mamy ponad

osiemdziesiąt minut oryginalnego thrashu

spod znaku Grinder, choć muszę

przyznać, że twórczość tego zespołu po

1989 (zaprezentowana na tym wydawnictwie

poprzez utwory bonusowe)

poszła w takim kierunku, z którego nie

trafia do mnie już tak dobrze, jak oryginalne

utwory z "Dead End" czy z debiutanckiego

krążka.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hetman - Déja Vu

2009 Accord Song

"Déja Vu" to dziewiąty album Hetmana,

nagrany po skompletowaniu nowego

składu. Jeśli ktoś obawiał się, że

grupa Jarosława Hertmanowskiego

może spuścić z tonu po rozstaniu z wokalistą

Pawłem Kiljańskim, to ewentualne

wątpliwości już na starcie rozwiewa

dynamiczny "Everybody Hell Now" z

zadziornym śpiewem Pawła "Białego"

Bieleckiego. Ciekawostką jest to, że

praktycznie cała warstwa słowna płyty

wybrzmiewa w języku angielskim, poza

deklamowaną przez Julię Hertmanowską

francuskojęzyczną wstawką w

przebojowym "Radiolove" oraz swoistą

klamrą łączącą wstęp i zakończenie epickiego,

pełnego patosu "Damned Soldiers".

Utwór ten jest bowiem dedykowany

rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu

i to właśnie dzieje jego życia i

walki przybliżają fragmenty wygłoszone

po polsku przez Marka Śliwę. Sporo na

tej płycie nawiązań do Scorpions (melodie)

czy Van Halen (aranżacje instrumentów

klawiszowych), jednym z najbardziej

udanych utworów jest też czerpiący

z nurtu NWOBHM i power metalu

lat 80-tych rozpędzony "Bells From

Hell". Z kolei miarowy rocker "All Good

Boys Die Young" to nie tylko cytat klasyka

"Heaven Is Hell" Accept, ale też

swoisty hołd dla tych wszystkich młodych

duchem, których nie ma już wśród

nas, w tym związanych z Hetmanem:

Krzysztofa "Uriah" Ostasiuka, Grzegorza

Petasza, Olka "Egona" Żyłowskiego

czy Karola Helińskiego. Na

płycie Hetmana nie mogło też zabraknąć

urokliwej ballady "Looking For

Another Way", akustycznych partii nie

brakuje też w "Still You" oraz w finałowym,

kojarzącym się z najlepszymi dokonaniami

Whitesnake, "Rising

Storm". Podsumowując: bez dwóch

zdań jedna z najlepszych płyt polskich

klasyków hard 'n' heavy.

Hetman - XX Years

2010 Self-Released

Wojciech Chamryk

"XX Years" to, jak łatwo się domyślić,

album podsumowujący jubileusz 20-

lecia działalności zespołu Hetman. To

dwupłytowe wydawnictwo składa się z

CD i DVD: płyta audio zawiera wybór

15 zremasterowanych ballad z dorobku

zespołu, na DVD mamy zaś zapis koncertu

z Progresji z 15 maja 2008r.,

wzbogacony rozmowami z muzykami

Hetmana. Ballady były od początku istnienia

zespołu jego swoistym znakiem

rozpoznawczym, co "The Best Of

Ballads" potwierdza w nader dobitny

sposób. Mamy tu rzeczywiście niemal

wszystko co najlepsze z dyskografii zespołu:

od "Easy Rider", "Okrętu widmo",

"Złych snów", do "Porwanego za młodu"

czy dylanowskiego klasyka "Knockin' On

Heaven's Door". Czasy albumu "Co jest

grane!?" przypomina więzienny evergreen

"Czarny chleb i czarna kawa", nie

zabrakło też klimatycznych utworów instrumentalnych,

"Wszystko ma swój

początek i koniec" oraz "Pamięć". Są też

dwa utwory bonusowe. "Najlepsze dni"

to rasowe, przebojowe granie z melodyjnym

refrenem i dynamiczną gitarową

solówką. "Na opolskim rynku" to z kolei

kompozycja Katarzyny Gaertner,

znana, m.in. z wykonania Janusza

Laskowskiego. Tu zespół postawił na

stricte gitarową aranżację, ostre riffowanie

i zadziorny śpiew, ale nie obyło

się też bez ukłonu w stronę białostockiego

barda, dzięki wykorzystaniu akordeonu

w wolniejszej części utworu. Hetman

zresztą nie od dziś wzbogaca swe

utwory instrumentarium niezbyt powszechnie

kojarzonym z hard rockiem

czy heavy metalem, czego dowód mamy

również w "Ostatniej piosence" z partią

saksofonu. DVD "Live In Progresja"

zawiera 8 utworów, poprzedzielanych

rozmowami z muzykami, przede wszystkim

z liderem grupy, Jarosławem

Hertmanowskim. Sam koncert może

nie imponuje specjalnie jakością w

dobie obecnych wypasionych produkcji,

ale to solidna rejestracja dokonana

dwiema kamerami, dobrze oddająca

atmosferę koncertów Hetmana. Mamy

tu takie skrócone "The best of Hetman

live", z obowiązkowymi numerami jak:

"Ekstradycja", "Banita" czy "Skazaniec".

W "Terrorism" śpiew Pawła Bieleckiego

dopełnia growl Adriana Pełki z

Empheris, z kolei "Wiedźmę" dopełnił

występ tancerki, udzielającej się też

wokalnie. Szkoda tylko, że zabrakło tu

dokładnej książeczki z informacjami o

utworach, odpowiadających za nie

składach, etc., co może być pewnym

problemem dla dopiero zaczynających

swą przygodę z muzyką Hetmana, ale i

tak warto sięgnąć po "XX Years".

Wojciech Chamryk

Living Death - Vengeance of Hell

2014/1984 High Roller

Debiutancki album Living Death doczekał

się kolejnej reedycji, tym razem

sumptem High Roller Records. Co

ciekawe na tym wydawnictwie możemy

usłyszeć utwory, które zostały poddane

ponownemu zmiksowaniu w 1985 roku,

czyli w następnym roku po pierwotnej

premierze krążka. Sam remiks ma swoje

plusy i minusy. Z jednej strony wszystko

jest w nim lepiej słyszalne i gitary

oraz bas są o wiele czystsze. Sam dźwięk

stał się także przy tym bardziej przestrzenny,

a i niektóre wpadki produkcyjne

zostały skrzętnie zniwelowane. Z

drugiej strony po tym sprzątaniu dźwięk

stracił swoją kompresję przy okazji

gubiąc po drodze nieco swojej mocy. Na

szczęście High Roller wpadł na absolutnie

genialny pomysł. Otóż na płycie

zostały umieszczone zremiksowane i

zremasterowane wersje utworów, a

także zremasterowana oryginalna zawartość

krążka z 1984 roku. Dzięki

temu zabiegowi można porównać czy

preferuje się utwory ciaśniejsze i pełne

kompresji czy cieńsze lecz bardziej

przestrzenne. Remiksy utworów stanowią

bardzo ciekawe spojrzenie na muzykę

Living Death z wczesnego okresu.

Fakt faktem, niektóre utwory jak

"Living Death" albo "Labirynth" dużo

zyskują po ponownym zmiksowaniu.

Co do samej zawartości muzycznej krążka,

ci którzy znają nazwę Living

Death dokładnie wiedzą czego mogą się

spodziewać. Surowe riffy, które wręcz

promieniują rokiem 1984 (kłaniają się

"Gates To Purgatory" Running Wild,

"Sentence of Death" Destruction i wczesne

demówki Iron Angel), aranżacje

utworów, mieszające thrash metal z

wpływami speed i heavy metalowy oraz

jedyny w swoim rodzaju wokal Thorstena

"Toto" Bergmanna. O głosie

Toto i jego pozytywnych i negatywnych

aspektach można wręcz napisać pokaźnych

rozmiarów pracę dyplomową.

Toto należy do tych wokalistów, których

można albo lubić albo nienawidzić.

Jego barwa głosu jest niezwykle niejednoznaczna.

Z jednej strony bardzo

dobrze koreluje z agresywną i intensywną

muzyką Living Death, z drugiej

zalatuje amatorszczyzną i silnymi problemami

z nieokiełznanymi strunami

głosowymi, co słychać na przykładzie

"My Victim" albo "Riding a Virgin". Niezależnie

od opinii jaką ma się na temat

wokali Toto Bergmanna, to bez jego

charakterystycznej maniery piania niczym

przekupka na odpuście muzyka

Living Death wydaje się niepełna. Zabójcze

tremola i pogięte riffy poprzeplatane

z niezmiernie kreatywnymi przejściami

stanowią kompozyt, który został

pokryty chyba najdziwniejszymi wokalami

w historii heavy metalu. Fakt faktem,

ten album jest już właściwie kultowy

- samo z siebie się to nie wzięło!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Living Death - Metal Revolution

2014/1985 High Roller

Living Death, siedząc w thrash metalowej

ekstremie, nie popadało w rutynę

i sztampę. Choć, gdy pierwsze studyjne

dokonania tej załogi ujrzały światło dzienne,

thrash sam w sobie nadal był w

fazie krystalizowania swej odrębności.

Living Death jednak na szczęście pozostawało

kreatywne i świeże pod względem

pomysłów na swoją muzykę i przede

wszystkim na jej strukturę. Wiele

zespołów zaczynało powoli grać na

jedno kopyto, jednak nie twórcy "Metal

Revolution". Wczesna twórczość tego

zespołu z Nadrenii Północnej - Westfalii

pokazała, że nawet w rytmie cztery

czwarte można skomponować satysfakcjonująco

urozmaicone kompozycje.

Dzięki temu "Metal Revolution", album

studyjny Living Death numer

dwa, jest wydawnictwem ponadczasowym.

Przy okazji pokazującym jakim

chybionym przedsięwzięciem jest z

grubsza większość Nowej Fali Thrashu,

która nadal nie przestaje nas zalewać.

Brzmienie jak kalka innego zespołu nigdy

nie jest dobrym rozwiązaniem na

dłuższą metę. Wznowienie zremasterowanego

"Metal Revolution" jest świetnym

pretekstem do odświeżenia sobie

twórczości Living Death. Zwłaszcza, że

ten album to prawdziwy lodołamacz na

skutym lodem oceanie heavy metalu ze

świetnymi utworami na pokładzie. A ile

tutaj świetnych hitów w ładowniach!

Utrzymany w marszowym klimacie "Rulers

Must Come" sprawnie operuje swą

naturą, oferując ułudę spokoju, między

kolejnymi atakami krzykliwego, miarowego

refrenu. Świetne gitary, które

przeplatają się ze sobą w melodyjnych

lekko tłumionych przejściach to prawdziwe

ukojenie dla każdego głodnego fana

prawdziwego speed metalu z Niemiec.

Czarne rytmy wypełzają ze złowieszczego

"Screaming from a Chamber".

Zaskakujący niski zaśpiew Toto

prezentuje jego umiejętność operowania

w szerokim spektrum dźwięków, zwłaszcza

że nigdy nie porzuca swego firmowego

piania na dłuższy okres. By nie

było nudno słuchacz dostaje także po

mordzie bardzo udanymi speed/ thrashowymi

łupaninami w postaci otwierającego

album "Killing Machine" oraz

"Shadow of the Dawn". Dudniące basy,

szybkie tremola i rozpędzona perkusja

zmiatają wszystko na swojej drodze. W

dodatku w rzeczonym "Shadow of the

Dawn" Toto pozbywa się swojej chropowatej

chrypki i uderza w nas niezwykle

wysokim i czystym zaśpiewem w

refrenie. Megawaty niepowstrzymanej

mocy, które biją wtedy z nagrania są

trudne do oddania w słowach. Do tego

wydania zostały dodany bonusy w postaci

utworów z wydanej w 1985 roku

EPki "Watch Out" oraz z demówki

"Living Death" z 1983 roku. Dzięki

temu otrzymaliśmy także dostęp do innych

wersji utworów, które znalazły się

na debiutanckim albumie studyjnym

"Vengeance of Hell". Przez całą długość

trwania nowego wznowienia "Metal

Revolution" mamy do czynienia z

twórczością wysokich lotów. Muzycy

Living Death pokazują klasę nie tylko

w kompozycjach riffów i aranżacjach

utworów. Solówki Niemców to niesamowity

ogień w palcach i elektryzacja

powietrza. Cudowna melodyka, która

mimo mnogości dźwięków nie porzuca

swej mocy i energii. Warto zarzucić dobrym

old schoolem niezależnie od pory

dnia czy nocy!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE 135


Motorhead - 1916

2014/1991 Hear No Evil

Do roku 1983 Motorhead z podziwu

godną regularnością wydawali kolejne

albumy. Bywało nawet, że w 1979r. wydali

aż dwa, w dodatku świetne, krążki:

"Overkill" i "Bomber". W drugiej

połowie lat 80-tych nie było już jednak

tak różowo, z powodu zmian składu,

problemów z wydawcą i generalnie spadku

formy Lemmy'ego i spółki. Dlatego

po wydanym w 1987r. LP "Rock 'N'

Roll" i kolejnej koncertówce zapadła w

obozie Motorhead długa cisza, którą

przerwało ukazanie się albumu "1916".

Rok 1991 to były już nowe czasy, jednak

płyta zebrała wówczas dobre recenzje,

zniosła też próbę czasu, nie bez powodu

będąc jednym z lepszych punktów

dyskografii Motorhead. Zespołowi

udało się tu idealnie połączyć dawną

formułę ostrego, metalizowanego rock

and rolla z surowym, jakby punkowym

brzmieniem i wpływami bluesa. Czasem

nawet panowie łączą te dwa style ("I'm

So Bad (Baby I Don't Care)"), z kolei

szacunek do prekursorów punk rocka

deklarują w rozpędzonym, trwającym

raptem 1'25 "R.A.M.O.N.E.S.". Niewiele

dłuższy jest szybki, przebojowy

"Going To Brazil" - numer niby typowy

dla Motorów, ale lżejszy, wykorzystujący

brzmienie piana, z kolei w równie

dynamicznym "Angel City" mamy

oprócz niego również partię dęciaków.

To nie koniec eksperymentów, bo w

finałowym, przejmującym antywojennym

utworze tytułowym, mamy bardzo

delikatne brzmienie i wiolonczelę w tle.

Równie mroczny jest "Nightmare/The

Dreamtime", mamy też całkiem zgrabną

balladę "Love Me Forever". Nie znaczy to

jednak, że starzy fani zespołu mogą

spisać "1916" na straty, bo "The One To

Sing The Blues", "Make My Day" czy

"Shut You Down" skutecznie ożywią

nawet stetryczałego paralityka. Najnowsze

wznowienie "1916" jest tym bardziej

godne uwagi, że zawiera dwa

utwory singlowe z EPki "The One To

Sing The Blues": surowy "Eagle Rock" i

rozpędzony "Dead Man's Hand" -

grzech nie skorzystać z okazji, jeśli dziwnym

trafem ktoś jeszcze nie ma tej

płyty.

Motorhead - March Or Die

2014/1992 Hear No Evil

Wojciech Chamryk

I ot, zagwozdka. Po ze wszech miar udanym

"1916" panowie Lemmy, Wurzel,

Campbell i nowy na pokładzie perkusista

Mikkey Dee (ex-King Diamond)

nagrali dziwną jak na Motorhead płytę.

Najwyraźniej zamarzyła im się kariera

w Stanach Zjednoczonych, jednak

chcieć to nie wszystko, a swoista "amerykanizacja"

brzmienia przy nie najciekawszych

utworach niczego nowego

nie wniosła. Owszem, początek jest dość

mocny: "Stand" kopie jak trzeba, po nim

dostajemy konkretną wersję "Cat

Scratch Fever", klasyka Teda Nugenta i

przebojowy, jak na standardy Motorhead

rzecz jasna, "Bad Religion". Im

jednak dalej, tym gorzej, bo kolejne numery

owszem, słuchalne, przyjemne, ale

niczym szczególnym się nie wyróżniają,

jednym uchem wpadając, drugim błyskawicznie

ulatując. Owszem, jest wśród

nich ciekawostka, balladowy przebój "I

Ain't No Nice Guy", ale to pewnie tylko

dzięki udziałowi gości, Ozzy'ego i wycinającego

solo Slasha. Gdyby nie fenomenalny

"Hellraiser", bluesowy "You

Better Run" czy mroczny utwór tytułowy

nie za bardzo byłoby na czym skupić

uwagę na tym krążku. Na szczęście

na wydanym rok później "Bastards" zespół

wrócił do formy i łojenia w starym

stylu.

Wojciech Chamryk

Picture - Diamond Dreamer/ Picture

20014/1981/1982 Divebomb

Krótka lekcja historii heavy metalu.

Gdy metalowy ruch muzyczny nabierał

rozpędu i w różnych krajach zaczęły

klarować się poszczególne sceny muzyczne,

w Holandii do pionierskich zespołów

heavy należał właśnie Picture. Zawiązki

tego bandu powstały już pod

koniec lat siedemdziesiątych w leżącym

o rzut kamieniem od Rotterdamu Rozenburgu.

Picture już od swych najwcześniejszych

dni bezkompromisowo

parł do przodu, zjednując sobie nieprzebrane

rzesze fanów i to nie tylko w swej

ojczyźnie. Ich debiutancki album, zatytułowany

po prostu "Picture" został nagrany

pod koniec 1980 roku i wydany w

ponad trzydziestu krajach. Choć efekt

sesji nagraniowej nie zadowolił

muzyków, to nie stanął na przeszkodzie

w rozwoju zespołu. Picture supportował

takie zespoły jak AC/DC, Ted Nugent,

Saxon i niewiele zabrakło, a

wspieraliby KISS podczas ich trasy.

Mimo to, że ta trasa nie doszła do

skutku, to z każdym kolejnym krążkiem

popularność zespołu wzrastała w

Niemczech, Holandii, Japonii, Ameryce

Południowej i Meksyku. W meksykańskim

plebiscycie na najlepszy zespół

metalowy Picture zajął trzecie miejsce

zaraz za KISS i Black Sabbath. Aktualnie

możemy cieszyć się odświeżonymi

reedycjami czterech pierwszych płyt

Picture. W tym konkretnym zestawie

zostały umieszczone utwory z trzeciej

płyty Picture, zatytułowanej "Diamond

Dreamer" oraz z debiutanckiego

krążka. Nie wiem dlaczego Divebomb

Records nie zdecydowało się wydać

reedycji tych albumów chronologicznie,

jednak na krążku znajdziemy właśnie

utwory z trzeciej i pierwszej płyty - w

takim właśnie porządku. Skład zespołu

między materiałem z poszczególnych

płyt różni się jedynie wokalistą. Na "jedynce"

śpiewa Ronald van Prooijen za

to na "Diamond Dreamer" za mikrofonem

stoi świetny Shmoulik Avigal.

Avigal niestety nie udzielał się na późniejszych

nagraniach Picture, a szkoda,

bo gość ma głos nieprzeciętny i

bardzo pasujący do heavy metalowej holenderskiej

żylety. W późniejszych latach

ten wokalista udzielał się w takich

projektach jak Horizon, Guardians of

the Flame, The Rods, by w końcu

założyć własny zespół. Muzyka Picture

to wręcz podręcznikowy heavy metal z

mocnymi, wyrazistymi riffami, miodnymi

solóweczkami i przeszywającym wokalem.

Gruba wstęga riffów wita nas już

od samego początku "Diamond

Dreamer". Otwierający "Lady Lightning"

przetacza się przez słuchacza niczym

plaga szarańczy. Fajne rock'n'rollowe

riffy i tradycyjny heavy metalowy

flow zachowują także pozostałe dobre

numery wchodzące w skład tego materiału:

"Night Hunter", "Hot Lovin'", skoczny

i szybki "Message From Hell", saxonowy

"You're All Alone" oraz przepojony

epikureizmem "Get Me Rock N

Roll". Gdy przebrzmiewają ostatnie

melancholijne dźwięki jedynej ballady z

"Diamond Dreamer" czyli "You're

Touching Me", możemy się przywitać z

materiałem, który pierwotnie gościł na

debiutanckim krążku Picture. Na spotkanie

wychodzą nam ostro zakończone

riffy, czerpiące całymi garściami z najbardziej

klasycznych heavy metalowych

wzorców. Niepodważalne metalowe

walory "Dirty Street Fighter" czynią z

niego świetny wczesno heavy metalowy

hit. Skojarzenia z Judas Priest i Saxon

są jak najbardziej na miejscu. Picture

nie wybrzydza w swej formie i tłucze solidny

heavy już od samego startu. Następnie

pompowane są w słuchacza

kolejne dawki mocnych rytmów, między

innymi "Rockin' In Your Brains",

przebojowy "Bombers", metodyczny "No

More" oraz szybki "One Way Street", w

którym dudniący bas goni plastyczne

gitary. Konwencja stylistyczna siedzi

mocno w klasycznym heavy metalu.

Upodobanie do siarczystych, mięsnych

akordów, wysokich charyzmatycznych

zaśpiewów i melodyjnych solówek przebija

się bardzo wyraźnie w każdym

utworze zawartym na tym albumie - i na

materiale z "Diamond Dreamer" i na

"Picture". Ta część odbiorców, która

jest uwrażliwiona na te pierwotne heavy

metalowe malownicze patenty, będzie w

istnym niebie. Podejrzewam, że istnieje

całkiem sporo maniaków metalu, którym

nazwa Picture jest obca. Szkoda,

bo warto się zaznajomić z tym rzetelnie

ukutym metalowym monumentem.

Zwłaszcza, że zostaliśmy pobłogosławieni

płytą na której znalazły się

utwory z aż dwóch różnych, lecz stojących

na jednakowo wysokim poziomie,

albumów Picture.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Picture - Eternal Dark - Heavy Metal

Ears

2014/1981/1983 Divebomb

Divebomb Records wydało reedycje

czterech albumów tego legendarnego

holenderskiego zespołu. W pierwszej

paczce możemy poczuć moc "Diamond

Dreamera" oraz debiutanckiego krążka.

Drugie wydawnictwo skupia w sobie

utwory z czwartego albumu Picture

zatytułowanego "Eternal Dark" oraz z

"dwójki", noszącej tytuł "Heavy Metal

Ears". Wszystko zostało upakowane

ciasno na jednym krążku. Na starcie witają

nas charakterystyczne riffy tytułowego

utwory "Eternal Dark". Ten wałek

był coverowany przez Hammerfall, jednak

słuchając albumu Picture można

łatwo zobaczyć, że wersja oryginalna

jest jednak nieporównywalnie lepsza.

Pozostał część utworów trzyma analogicznie

wysoki poziom, którzy fani Picture

nauczyli się utożsamiać z ogniście

ostrym heavy metalem. "Eternal Dark"

było pierwszym albumem Picture, na

którym grało dwóch gitarzystów. Poszerzone

przez to spektrum brzmieniowe i

aranżacyjne wręcz bije z mocnych heavy

metalowych hitów. Drugą część płyty

wypełniają utwory z drugiej płyty Picture

"Heavy Metal Ears". Klasyczny

metalowy klimat z właściwie elementarnymi

w tym gatunku figurami i patentami.

Czysty metal prosto z roku 1981.

Nieskomplikowane, lecz wciąż ogniskujące

w sobie moc riffy i ostre szpile solóweczek.

Te kompozycje mogłyby wpędzić

w kompleksy niejeden zespół z

Wielkiej Brytanii z tego okresu. Wiele

kapel grało takie tradycyjne motywy, jednak

Picture potrafiło jakoś zaakcentować

swój styl i jasno wyrazić swoją

obecność w swych utworach. To, że dwa

takie dobre albumy znajdują się teraz na

jednym krążku, stanowi nie lada okazję

i sposobność do uzupełnienia swej metalowej

biblioteczki. To wydawnictwo

generuje niezwykłą moc i tworzy dookoła

siebie heavy metalową aurę w starym

dobrym stylu.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Rick Medlocke And Blackfoot - Rick

Medlocke And Blackfoot

2013/1987 Lemon

Blackfoot to jeden z moich ulubionych

zespołów z półki southern rock/metal.

Natomiast Rick Medlocke to wokalista

tej kapeli, który w 1987 roku decyduje

się wydać solowy album. Niestety spece

z WEA do jego nazwiska dodają nazwę

Blackfoot, co jest bardzo mylące. Jak

bardzo, człowiek przekonuje się dopiero

gdy odpala album. Niemniej pierwszym

ostrzeżeniem jest moment gdy zagląda

się na tył albumu. Gdzie na zdjęciu przy

Ricku mizdrzą się czarnoskórzy bracia

ubrani na modę kiczu lat osiemdziesiątych

oraz postawny, brodaty gościu,

w białym karniaku i kaszkiecie, jakby

wyciągnięty właśnie z weselnej kapeli.

Złe przeczucia zmieniają się w pewność

przy pierwszych dźwiękach "Back On

The Streets". To taki mocno funkujący

pop-rock, który po trosze przypomina

"Dancing In The Street" ale w wykonaniu

Micka Jaggera i Davida Bowie.

Brrrr... Następne pieśni to już ciut normalniejsze

oblicze rocka, niestety melodyjnego

pop-rocka i AOR'u. Większość

kawałków kojarzy się mi z soundtrackami

do filmów z lat osiemdziesiątych,

gdzie pełno było takiej muzy. Zastanawiam

się czy fani melodyjnego grania z

pod znaku adult-oriented rock, znajdą

tu coś dla siebie. Podejrzewam, że będzie

z tym problem. Zdecydowanie

zbyt rzemieślnicze podejście do tematu

i to od strony kompozytorskiej, jak i w

wypadku wykonania. Ogólnie wydaje

się, że songom brakuje "tego czegoś". W

każdym razie, żaden z tych kawałków

do miana hitu nie pretenduje. Mnie jedynie

trochę ruszył kończący "Rock"n"

Roll Tonight", w którym wreszcie

136

RECENZJE


słychać rock'n'rolla. Wyłagodzonego i

wypolerowanego, ale jednak. Nie zmienia

to w żadnym wypadku całego przesłania

albumu. Na pochwałę zasługuje

jedynie produkcja. Myślę, że wszystko

brzmi jak powinno. W tym wypadku

nikt nie powinien się wstydzić. W wydaniu

Lemon Records w kładce na początku

podjęte są próby usprawiedliwienia

nagrania tego albumu przez Ricka

Medlocke, stwierdzając, że tamte czasy

dla rockerów były dziwnym czasem.

Marne usprawiedliwienie. Generalnie

unikajcie tego albumu. Każda inna

płyta Blackfoot jest zdecydowani lepsza,

czy ta bardziej southern czy ta bardziej

hard'n'heavy.

Seasons Of The Wolf - Anthology

20141989/1990/1992 Witches Brew

\m/\m/

Kilka lat temu poświęciliśmy temu amerykańskiemu

zespołowi sporo miejsca,

jednak nie bez powodu. Kwartet z Florydy

grał bowiem porywającą mieszankę

heavy metalu i rocka progresywnego,

zaś wydana wówczas płyta "Once In A

Blue Moon" do dziś robi wrażenie. I

kiedy wydawało się, że zespół czeka

wielka przyszłość… zapadła siedmioletnia

cisza. Seasons Of The Wolf przerwali

ją dopiero w tym roku, wydając

podwójną kompilację. "Anthology" nie

jest jednak typową składanką, zawierającą

najlepsze/najbardziej reprezentatywne

utwory, wybrane z czterech studyjnych

albumów grupy. Mamy tu za to 18

utworów z trzech kaset demo Seasons

Of The Wolf, wydanych w latach 1989-

92 i oczywiście od dawna niedostępnych

w oficjalnym obiegu. Tej inicjatywie

można tylko przyklasnąć, nawet

jeśli nie wszystkie z tych wczesnych

utworów trzymają poziom późniejszych

dokonań zespołu, ich brzmienie się zestarzało

bądź najzwyczajniej w świecie

nie zniosły próby czasu. Mamy tu bowiem

doskonałą możliwość prześledzenia

ewolucji zespołu, który już w końcu

lat 80-tych, czyli w czasach największej

popularności glam metalu i thrashu, grał

mroczną, urozmaiconą muzykę. Dlatego

sporo tu rozbudowanych, progresywnych

w formie, wielowątkowych kompozycji,

czasem trwających nawet kilkanaście

minut ("Computer Automated

Death (C.A.D.)", z licznymi dialogami

gitar oraz klawiszy/organów. Nie brakuje

też krótszych, zwartych utworów

kojarzących się z bardziej tradycyjnymi

odmianami metalu ("Last Goodbyes"),

są utwory wręcz przebojowe, oczywiście

jak na taką stylistykę ("Call Of The

Wild") czy oniryczne ballady ("October").

Zdecydowanie przeważają one

nad słabszymi momentami - gdyby nie

"dlroW ehT tsniagA", czyli chyba odtworzony

wspak "World The Against",

którego w tej formie można posłuchać

co najwyżej raz, ocena byłaby pewnie

jeszcze wyższa.

Sultan - Check and Mate

2014/1990 Divebomb

Wojciech Chamryk

W latach osiemdziesiątych dobre szwajcarskie

zespoły można było dosłownie

policzyć na palcach jednej ręki. Z

bardziej znanych warto wymienić Celtic

Frost, Coroner, Krokus i Messiah.

Nie oznacza to jednak, że w ich cieniu

nie kłębiły się formacje, które chciały

zdobyć takie samo uznanie na metalowej

scenie. Jednym z tych zespołów

był genewski Sultan. By ominąć standardową

na tamte (i nie tylko) czasy

procedurę, którą powielały prawie

wszystkie młode kapele, panowie postanowili

nie nagrywać kasety demo z własnym

materiałem. Zamiast tego własnym

sumptem wydali singla na winylu

zatytułowanym "Rebel Fire". Mimo

całkiem sporej popularności jaką cieszył

się krążek w Szwajcarii, minęły dopiero

cztery lata zanim Sultan nagrał pełną

płytę studyjną. Świetny "Check and

Mate" jest błyszczącym kamieniem

szlachetnym szwajcarskiego heavy metalu,

który został zagrzebany w pyle

zapomnienia. I pewnie dalej niewiele

maniaków, by sobie zdawało sprawę z

istnienia tej kapeli i tego krążka, gdyby

nie niezastąpione Divebomb Records,

które dostarcza nam zrewitalizowany

oryginalny album z dodanymi do jego

zawartości dwoma utworami ze wspomnianego

winyla "Rebel Fire". Sultan na

"Check and Mate" gra bardzo smaczny

melodyjny heavy metal, który łączy elementy

NWOBHM w stylu takich kapel

jak Savage czy Persian Risk, z wykrystalizowaną

już niemiecką sceną power

metalową. Niestety po ostatniej trasie w

1991 roku zespół zakończył działalność,

pozostawiając swoją spuściznę w

postaci siedmiocalowego singla "Rebel

Fire" oraz jedynej płyty studyjnej, czyli

omawianego "Check and Mate". I

pewnie dalej by muzyka tego zespołu

tkwiła w limbo, gdyby nie Divebomb

Records. Dzięki temu możemy cieszyć

się z odświeżonym brzmieniem tego zapomnianego

klejnotu szwajcarskiego

metalu, oprawionego w odnowioną oryginalną

okładkę i zapakowanego w

opasły booklet z archiwalnymi zdjęciami

zespołu, wywiadem z założycielem

formacji Fabianem Ranzoni i innymi

dobrodziejstwami takiego solidnego

wydania.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Warlord - Deliver Us

2013 Sonds of a Dream Music

Amerykański zespół Warlord należy do

ścisłej czołówki epickich rejonów heavy

metalu. Melodyjne kompozycje, który

wyszły spod ręki Williama Tsamisa,

mózga grupy, stanowią trudny do doścignięcia

wzór mocy przekutej na majestatyczne

i wzniosłe peany. Owinięte w

melodyjne gitary oraz wokale, te utwory

są odlewem czystej metalowej ikry i

przejawem genialnej pomysłowości

twórczej. Pierwszym ważnym krokiem

dla tego zespołu była wydana w 1983

roku epka "Deliver Us", która stanowi

ucieleśnienie surowej formy heavy metalu.

Dzięki temu wydawnictwu zapoczątkowane

zostało dziedzictwo Warlord,

które dumnie stoi w pierwszym

rzędzie epickiego heavy metalu wespół z

Manilla Road, Brocas Helm i Omen.

"Deliver Us" było wznawiane kilkakrotnie

- w 1984 oraz w 2003 roku. Ostatnie

wznowienie zostało wydane w grudniu

2013 roku przez Sons of a Dream

Music LLC, firmę założoną przez

Williama Tsamisa oraz Marka Zondera

- gitarzystę i perkusistę grupy

Warlord. W tym wydaniu oprócz oryginalnych

sześciu utworów, wśród których

znajdują się takie hity jak "Child of

the Damned", "Deliver Us From Evil"

oraz dynamiczny i niszczycielski "Lucifer's

Hammer", swoje miejsce dostał

także utwór "Mrs. Victoria", który pierwotnie

nie był uwzględniony na oryginalnym

amerykańskim wydawnictwie.

Dla tych, którzy znają Warlord jest to

znakomita szansa, by zgarnąć tę płytkę

- genialną z muzycznego punktu widzenia

oraz ważną z historycznego punktu

widzenia. Fenomen utworów z tej

płyty jest niesamowity. Przeszywające

na wskroś gitary, zespolone z perkusją i

dobrze współgrający z nimi wokalami,

to czynnik, który owocuje rozgrzanym

sercem, gęsią skórą i bananem na ryju.

Na starcie wita nas "Deliver Us From

Evil", kompozycja która zaczyna się

bardzo spokojnie. Delikatnymi gitarami,

odległym wojskowym werblem i nie

mniej odległym dźwiękiem burzy oraz

łagodnymi, wręcz aksamitnymi, klawiszami.

Te ostatnie nie grają tu pierwszych

skrzypiec, lecz idealnie uzupełniają

tło utworu, balansując na granicy

słyszalności. Dudniąca gitara, która

następnie kształtuje zręby elektryzującej

kompozycji, wpada niczym wyposzczony

młodzik do zamtuza. Gdy wydaję

nam się, że wiemy w którą stronę

zmierza utwór po pierwszych zwrotkach

i refrenie, heavy metalowa struktura

zostaje nagle przetkana wspaniałym

załamaniem rytmu z majestatycznym

zaśpiewem, stanowiącym preludium do

niezwykle rozedrganej solówki. Gra

solowa Tsamisa jest niezwykła. Nie

ogranicza się tylko do sztywnych ram

partii prowadzących w swych leadach.

Tapping, który pojawia się jako tło

refrenów stanowi wspaniały przykład na

to jak William kreatywnie podchodzi

do struktury metalowej kompozycji.

"Winter Tears" stanowi podwaliny amerykańskiego

(a także i europejskiego,

biorąc pod uwagę szarmanckość klawiszy)

power metalu, choć dalej silnie siedzi

w typowej heavy metalowej surowiźnie.

Tutaj melodyka bije się z dysonansami

z głównego riffu. Za to już to,

co się wyprawia w "Child of the Damned",

to prawdziwa eksplozja energii i

szybkości. Szybki riff na gitarze i nie

odstępująca jej ani na chwilę perkusja to

galop na rozpędzonym mustangu po

prerii. Mark Zonder z takim łomotem

bębni przejścia, że aż głowa mała.

Wtóruje mu Damien King, rozpoczynając

swój udział w tym utworze przeszywającym

i wysokim krzykiem. Ten

utwór stanowi jeden z najlepszych

numerów w dorobku Warlord. Idealnie

wyważona szybka kompozycja z przytupem

i wykrokiem. Wijąca się solówka w

piekielnym uścisku rozpalonych palców

Tsamisa to absolutna wisienka na tym

rozpędzonym torcie. Pierwotna energia

NWOBHM wypełnia do cna "Penny

For a Poor Man". Warlord nie boi się

mieszać buzującej, z trudnością okiełznanej

energii z łagodnymi zaśpiewami i

gitarami przełączonymi na czysty kanał.

Pod koniec utworu do głosu dochodzi

jeszcze podwójna stopa Marka Zondera,

dopełniając całości. Warlord bardzo

umiejętnie operuje klimatem, poruszając

różne tematyki i pokazując zróżnicowane

podejście do heavy metalu.

Dlatego "Black Mass" różni się od

poprzednich utworów na tym wydawnictwie.

Ociekający okultystycznym i

złowieszczym klimatem główny riff

kreuje nam przed oczami wizje niewypowiedzianych

bluźnierstw. Recytowany

wstęp tylko potęguje to wrażenie. W

tym utworze melodyjna gra Tsamisa

dała się ponieść dzikiej swobodzie.

Prawdziwym ukoronowaniem tej płyty

jest niesamowity hicior "Lucifer's Hammer".

Utwór od którego nazwę wzięła

między innymi grupa Hammerfall,

która choć wymienia Warlord wśród

swych inspiracji, to gra zupełnie inną

muzykę. "Lucifer's Hammer" jest utworem

wręcz idealnym. Jest w nim wszystko,

co powinno się znaleźć w heavy

metalowym hicie i w dodatku brzmi

znakomicie nawet po trzydziestu latach.

Taka muzyka się nie przeterminuje i nadal

będzie wgniatać w ścianę za każdym

razem. Silne, agresywne gitary, które

emanują mocą zarówno w grze rytmicznej

jak i solowej, genialny akompaniament

wokalny i świetne patenty, to

niezniszczalne atuty bijące stale z tego

utworu. Bardzo ciekawym elementem

jest krótki i prosty motyw na klawiszach

pojawiający się przy refrenie. Na szczęście

nie burzy on odbioru tego utworu, a

nawet dodaje dodatkowego wymiaru tej

kompozycji. Trudno jest tu znaleźć cokolwiek,

co może zdeklasować tak rasowo

zagrany heavy metal. Dodatkowym

utworem, który pojawia się na reedycji

jest "Mrs.Victoria". Kompozycja, która

swym złowieszczym i trudnym do nakreślenia

klimatem przypomina "Black

Mass" jednak samą strukturą kompozycji

idzie w zupełnie inną stronę. Dużo

tutaj mamy wybrzmiewania i zabarwiania

tła gitarami i klawiszami, w "Black

Mass" było więcej tłumienia i zakręceń

w riffach. Świetny, chwytliwy refren

przypomina to, co będzie niedługo na

swych nagraniach robił Steve Silvestri

z Death SS. Demoniczny śmiech Damien

Kinga w początkowej części

utworu także dodaje uroku tej kompozycji.

"Deliver Us" jest wydawnictwem

wspaniałym i godnie skonstruowanym.

Przebojowość i majestatyczna

podniosłość nie opuszcza nas nawet o

krok. Dwa pozorne przeciwieństwa są

tutaj zespolone w spójną i nierozerwalną

całość. Choć część z tych utworów

została nagrana na nowo na "...And

The Cannons of Destruction Has

Begun", to jednak ich wersje z "Deliver

Us" są o wiele lepsze. Posiadają lepsze

brzmienie, a i głos Damien Kinga Pierwszego

bardziej do nich pasuje niż jakikolwiek

późniejszy wokalista Warlord.

Tutaj znajduje się bezmiar kwintesencji,

która znajdzie ujście w dalszych losach

amerykańskiego heavy metalu.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE 137


Black Sabbath - Live... Gathered In

Their Masses

2013 Universal

Ozzy ponownie w Black Sabbath. O

tym już wszyscy wiedzą. O tym, że ich

najnowszy album "13" podzielił fanów i

krytyków, też wszyscy wiedzą. We mnie

nie wzbudzał i nie wzbudza takich emocji.

Co prawda pod względem muzycznym

daleko mu do dokonań Black

Sabbath z Ozzym z pierwszej dekady,

to przyznam, że ten krążek to i tak kawał

niezłej muzy. Jednak od początku

całej zadymy na linii - Ozzy - Black

Sabbath - bardziej interesowało mnie

inne zagadnienie. Muzyczna machina

działa tak, że po wydaniu płyty, następuje

promocja, w którą wpisane jest

tourne. Od początku było oczywistym,

że spece z wytwórni nie przegapią okazji

aby wydać czegoś z tych koncertów.

Podejrzewam nawet, że owi eksperci

wyciągania kasy z naszych kieszeń liczą,

że będzie to nie jeden a kilka razy. Jak

na razie otrzymaliśmy m.in. DVD

"Live... Gathered In Their Masses".

Właśnie takie wydawnictwo od początku

najbardziej mnie interesowało. Byłem

wręcz pewien, że większość nagrań

to będą te z wspomnianej pierwszej dekady

Sabbs. Nie omyliłem się. Większość

koncertu z Rod Laver Arena

(Melbourne) to ich stare, sprawdzone

hiciory. "War Pigs", "Into The Void",

"Snowblind", "Behind The Wall Of

Sleep", "Black Sabbath", "N.I.B.", "Fairies

Wear Boots", "Symptom Of The

Universe", "Iron Man", "Children Of The

Grave", "Sabbath Bloody Sabbath" i "Paranoid".

Uff!!! Czy taki zestaw może kogoś

zawieść? Mnie na pewno nie. Owszem

panowie Ozzy, Tony i Geezer

mają swoje lata i grzechy, widać na nich

uszczerbek czasu, ale mile mnie zaskoczyli

jeśli chodzi o ich formę fizyczną,

mentalną a przede wszystkim artystyczną.

Wykonania tych wszystkich kawałków

jest dla mnie wyborne. Brzmienie

zaś jest rewelacyjne. Owszem są pewne

detale, do których malkontenci mogą

się czepiać, ale po co? Czasu nie da

się oszukać, a ogólne wrażenia są nadal

niesamowite. I chyba o to chodzi. Nie?

Podobną jazdę miałem w okolicach wydania

albumu "Reunion". Z tymże przy

obecnym wiecu pierwszego składu

Sabbs zabrakło Bill'ego Ward'a. Jednak

nie przeszkadza mi jego nieobecność,

a gra Tommy'ego Clufetos'a moim

zdaniem sprawdza się znakomicie.

Generalnie jest on godnym zastępcą

Bill'ego. Swoją dobrą stronę zaprezentowały

tu również najnowsze dokonania

Black Sabbath. Co prawda owe kawałki

ciągle mnie nie przekonują, ale ukazują,

że tak bardzo nie ustępują tym

wszystkim hitom. Nie ma co ukrywać, z

"Live... Gathered In Their Masses"

jestem bardzo zadowolony. Mam jedynie

nadzieję, że panowie z wytwórni nie

przegną i nie zarzucą nas całą masą kolejnych

nagrań "live". Jak będzie tego z

byt dużo, każdemu się przeje.

\m/\m/

Sick Mosh

2013 Sick Bangers

Sick Bangers to mała lokalna wytwórnia

promująca wykonawców z Chile.

Swoją przystań znalazły tu głównie kapele

thrash metalowe, ale są też te co

parają się graniem death metalem czy

hard corem. Na "Sick Mosh" znalazły

się występy trzech kapel: Conflicted,

Lefutray i Nuclear. Wszystkie zaliczane

są do grona zespołów grających

thrash metal, ale każdy z nich robi to na

swój niepowtarzalny sposób. Conflicted

to najmłodszy i najmniej doświadczony

z uczestników. Ma na koncie

jedynie jeden album "Social Disorder".

Ich thrash to wpływy głównie Slayer

oraz innych amerykańskich kapel typu

Anthrax, S.O.D. czy Sacred Reich.

Oczywiście są również wpływy zespołów

z Europy ale w zdecydowanie

mniejszym wymiarze. Z resztą młode

thrashowe kapele mają to do siebie, że

tworzą czasami dość dziwny konglomerat

wyżej wymienionych wpływów. Jedynie,

to albo jedne albo drugie inspiracje,

przechylają szale na jedna albo

drugą stronę. Conflicted na scenie

prezentuje się nieźle, choć słychać pewne

braki w ich poczynaniach na scenie,

brakuje też trochę umiejętności. Ogólnie

kapela sprawia dobre wrażenie. A że

w studio Conflicted daje sobie rade lepiej,

można przekonać się oglądając m.in.

teledyski w tzw. extras'ach. Drugi z

uczestników koncertu Lefutray to również

zwolennicy Sleyer'a, z tym że w

nowocześniejszej odsłonie. Sporo tu

miejsca też dla Sepultury, tej starej i tej

nowszej. W mniejszym stopniu usłyszeć

można też Panterę. Jednak, może to

tylko złudzenie, wspomniana fascynacja

kapeli nowszymi, odświeżonymi brzmieniami.

Inną ich cechą charakterystyczną

jest to, że wokalista bardzo chętnie

swoje wrzaski kieruje ku growlu. Lefutray

to nie moja muza, ale muszę

przyznać, że zaprezentowali się bardzo

dobrze. Najciekawszą odsłoną w tym

zestawie jest dla mnie Nuclear. Zespół

istnieje od 2003 roku, ma na koncie

kilka albumów i innych wydawnictw.

Gra thrash w starym stylu, oczywiście

mocno opierając się na Slayerze, Sepulturze,

a także na Kreatorze i Destruction.

Jednak kluczem jest tu Slayer.

Bardzo dobre kompozycje, świetnie zagrane,

z klimatem. Zespół świetnie się

prezentuje, rewelacyjnie odgrywa swoja

muzę. Wielce precyzyjna sceniczna maszyna.

Bardzo mi przypadł do gustu występ

Nuclear. O dziwo, do tej pory nie

pisaliśmy o tej kapeli w naszym magazynie.

Mam nadzieję, że w niedługim

czasie nadrobimy tą stratę. DVD uzupełniają

różne dodatki, bowiem oprócz

zarejestrowanych występów znajdziemy

na krążku, teledyski, wywiady z muzykami,

itd. czyli wcześniej wspominane

extras. Myślę, że "Sick Mosh" to dobry

pomysł na promocję sceny z Chile. Maniacy

powinni obejrzeć ten film.

\m/\m/

Jarek Szubrycht "Vader. Wojna totalna"

2014 SQN

Jarosław Szubrycht jest znany starszym

fanom metalu w Polsce nie od

dziś, dzięki różnorakim formom aktywności

edytorsko - dziennikarsko - pisarsko

- artystycznej. Powszechnie jest

zaś kojarzony jako wokalista reaktywowanej

niedawno grupy Lux Occulta

oraz autor, reklamowanej jako pierwsza

w dziejach zespołu, biografii "Bez litości.

Prawdziwa historia zespołu Slayer".

Z racji doskonałej znajomości tematu

i długoletniej znajomości z Piotrem

Wiwczarkiem i Mariuszem Kmiołkiem

nie było więc lepszego kandydata

do popełnienia biografii polskiej legendy

death metalu. Książka "Vader.

Wojna totalna" rodziła się w bólach,

jednak w końcu została ukończona i

niewątpliwie jest warta ceny wydrukowanej

na okładce. Autor podszedł bowiem

do tematu w sposób znacząco różniący

się od tego, co możemy przeczytać

w autoryzowanych biografiach wielu

innych zespołów - oficjalnych, sztampowych,

ugrzecznionych, pozbawionych

często kontrowersyjnych faktów czy

opinii. Tu tak nie jest, bo chociaż - co

rzecz jasna nie dziwi - głównym bohaterem

i narratorem opowieści o Vaderze

jest Peter, to często też wypowiadają się

byli i obecni muzycy grupy, świadkowie

jej powstania czy licznych późniejszych

sukcesów. Nie zawsze są to wypowiedzi

wygodne dla lidera Vader, ale ich pojawienie

się w tej książce dodaje całości

niezbędnego autentyzmu i sprawia, że

często mamy daną sytuację widzianą

przez dwie strony. Kolejnym plusem

jest to, że Szubrycht nie ogranicza się

do beznamiętnego podawania kolejnych

faktów i dat z życia zespołu, z punktami

zwrotnymi typu: płyta - trasa - kolejna

sesja - płyta - kolejna trasa. Owszem,

przy zespole o takim stażu nie można

było uniknąć tego typu schematu, lecz

autor kreśli tu wyjątkowo barwną opowieść

z nim związaną, niejednokrotnie

wspartą własnymi obserwacjami, kiedy

był uczestnikiem np. trasy koncertowej,

bądź innych muzyków, producentów

czy wydawców. Mamy też pogłębioną

analizę tła poszczególnych wydarzeń,

np. opisy PRL-owskich realiów wczesnych

lat 80-tych czy niewyobrażalne

dzisiaj, zwłaszcza dla młodzieży, różnice

cywilizacyjne pomiędzy Polską a Zachodem

jeszcze z początków następnej

dekady, co bardzo wówczas utrudniało -

nie tylko Vader - funkcjonowanie na zachodnim

rynku. Książka jest bardzo

aktualna, bo obejmuje też najnowszy album

"Tibi et Igni", a kończy się na planach

zespołu na drugą połowę roku bieżącego

i r. 2015. Wzbogacają ją liczne

archiwalne fotografie i takież materiały,

np. wywiad z zine'a "Eternal Torment",

wspomnienia autorów teledysku "Dark

Age" czy wywiady publikowane niegdyś

na oficjalnej stronie Vader, związane

chociażby z wypadkiem Docenta. Mamy

też blog z tournee po Rosji dwa lata

temu i masę innych, równie interesujących

ciekawostek. Pewnym minusem

jest tu tylko to, że lata istnienia Vader

tak do roku 2000 są opisane bardzo

szczegółowo, zaś późniejsze momentami

nieco bardziej skrótowo. Nie zmienia

to jednak faktu, że "Vader. Wojna totalna"

jest książką, którą każdy fan nie

tylko zespołu, ale i generalnie polskiego

metalu, powinien przeczytać i posiadać

na własność.

Wojciech Chamryk

138

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!