26.04.2023 Views

HMP 61 Cage

New Issue (No. 61) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 164 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: : Cage, Death Dealer, Denner/Shermann, Kat & Roman Kostrzewski, Wolf Spider, Divine Weep, Nocny Kochanek, Satan, Tank, Blind Guardian, Stratovarius, Divine, RAM, Reverence, Black Trip, Cancer, Protector, Nuclear Assault, The German Panzer, Masters Of Metal, Darkology, One Machine, Ghost, Tysondog, The Rods, AxeMaster, Killen, Ultra-Violence, Fallen Angels, Civil War, Witchbound and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 61) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 164 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: : Cage, Death Dealer, Denner/Shermann, Kat & Roman Kostrzewski, Wolf Spider, Divine Weep, Nocny Kochanek, Satan, Tank, Blind Guardian, Stratovarius, Divine, RAM, Reverence, Black Trip, Cancer, Protector, Nuclear Assault, The German Panzer, Masters Of Metal, Darkology, One Machine, Ghost, Tysondog, The Rods, AxeMaster, Killen, Ultra-Violence, Fallen Angels, Civil War, Witchbound and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



Konkursy czas zacząć! Atrakcji tym razem

będzie co nie miara. Do wygrania najnowsze płyty: David

Gilmour "Rattle That Lock", Jeff Lynne's ELO

"Alone In The Universe", Nocny Kochanek "Hewi

Metal", Crimson Valley "Halls Of Victory", Spectrum

"XV" oraz Divine Weep "Tears of the Ages".

Chciałoby się napisać, że Divine Weep to

ciągle, młoda heavy/power metalowa kapela z Polski, ale

muzycy swój staż już "odbębnili", a ich kariera właśnie

nabiera rozmachu. Czego dowodem jest ich najnowszy,

drugi z kolei album "Tears of the Ages". Chętnych do

przekonania się o mocy tego krążka zachęcam do odpowiedzi

na poniższe pytania:

1. Kto wystąpił gościnnie na płycie "Tears of the

Ages"?

2. Jak nazywa się bonusowy kawałek, który na płycie

zarejestrowany jest po polsku?

3. Jak się nazywa jeden z byłych frontmanów Iron

Maiden, przed którym Divine Weep miało okazję

zagrać w Warszawskiej Progresji?

Muzyków z Night Mistress rozsadza energia

i... humor. Właśnie powołali do życia heavy metalowy

kabaret, Nocny Kochanek. Z ich debiutanckiego albumu

"Hewi Metal" dowcip aż się ulewa, jednak całą

sprawę muzycy potraktowali poważnie i profesjonalnie.

Aby postawić płytę tego zespołu na swojej półce wystarczy

odpowiedzieć na jedno pytanie:

1. W jakich okolicznościach powstał Nocny Kochanek?

Intro

Konkurs

Tym razem w roli głównej wystąpi Sean Peck,

wokalista takich zespołów, jak Cage, Death Dealer i Denner/Shermann.

Wszystkie te kapele w zbliżonym czasie

wydały swoje najnowsze albumy (październik 2015r.).

Denner/Shermann zaliczyli debiut EPką "Satan's Tomb",

Cage może pochwalić się "Ancient Evil", zaś Death Dealer

"Hallowed Ground". Myślę, że większość z was już zapoznała

się z tymi krążkami, może ktoś znalazł na nich jakieś

minusy, ale ogólnie musicie przyznać, że Peck i jego koledzy

przygotowali solidny "trzypak". Liczę, że wspomniane

albumy umocnią pozycję tych kapel na klasycznej metalowej

scenie, a ich kariera nabierze godnego tempa. Nie będę

ukrywał, że jestem zwolennikiem talentu Sean'a, więc naturalnym

jest to, że Cage i Death Dealer wylądowały na

okładce nowego numeru Heavy Metal Pages. Mała dygresja.

Trochę później na rynku pojawił się debiut Greków z Diviner,

"Fallen Empires". Wspominam o tym teraz, bowiem

ci którzy uwielbiają Cage i Death Dealer, z pewną dozą entuzjazmu

przyjmą również propozycję tego zespołu.

Gdyby Kat z Romanem Kostrzewskim poczekali

do obecnego roku, to bardzo sympatycznie uczciliby

pełną rocznicę wydania polskojęzycznego debiutu "666" z

1986 roku. Zespół Romana ponownie zmierzył się z repertuarem

tego albumu, co stało się motywem do przeprowadzenia

długiego wywiadu z Mistrzem Kostrzewskim. Myślę,

że fanów osoby i twórczości Romana nie muszę namawiać

do zapoznania się z tą rozmową. Jak jesteśmy przy polskich

kapelach, chciałbym zwrócić uwagę jeszcze na wywiady

z Wilczym Pająkiem, Divine Weep oraz Nocnym

Kochankiem. Wszystkie zespoły wydały bardzo udane krążki,

z którymi czytelnik Heavy Metal Pages powinien koniecznie

się zapoznać. Nie są to oczywiście wszystkie polskie

bandy. Zwolennicy polskiej sceny mogą poczytać jeszcze o

Crimson Valley, Iscariota i Spectrum.

Klasyczny heavy metal tym razem ma także

spore grono przedstawicieli. Znajdziemy tu starych wyjadaczy,

którzy nadal udanie poruszają sie po rynku muzycznym,

są też tacy, którzy ponownie odkurzają swoje stare

zapomniane kapele, albo z powodów prawnych zaczynają

od nowa pod nową nazwą, pełno jest także młodzieży, która

z pasją chce dorównać swoim idolom. Jednak tym razem

przewodzą tu stare wygi z Satan i Tank na czele, choć takie

wspomniane już Diviner czy Reverence mocno depczą im

po piętach.

Pełno jest też młodzieży thrashowej. Na pewno

więcej niż w poprzednim numerze. Wymieńmy chociażby

Ultra Violence, Fallen Angels czy Bloodrocuted.

Nie ma za to zbyt wielu z thrashowej starej gwardii. Wcześniej

wymieniliśmy Kat i Roman Kostrzewski oraz Wilczy

Pająk, a do tego grona można doliczyć jedynie Nuclear Assault.

Owszem są jeszcze okazałe artykuły o Protector i

Cancer ale te kapele zaliczane są do nurtu thrash/death metalu,

a w wypadku Cancer nawet do samego death metalu.

Sceny tradycyjnego heavy metalu i thrashu są

bardzo barwne, każda z kapel ma swoje oryginalne podejście

do tej muzyki. Jednak trafiają się zespoły, które jeszcze

bardziej chcą urozmaicić dany kierunek. Jest to dość trudne

i nie wszystkim to się udaje. Aby przekonać się komu się ta

sztuka udała zachęcam do przesłuchania najnowszych płyt

One Machine czy Kill Ritual, oczywiście do przeczytania

z nimi wywiadów również.

Nie zabrakło też sporej gromadki przedstawicieli

melodyjnych odmian ciężkiego grania, które najmocniej

firmują Blind Guardian i Stratovarius. Odnajdziemy

wśród nich również reprezentantów bardziej progresywnych

odmian, gdzie niekwestionowanie bryluje artykuł o dokonaniach

Arjena Lucassena. Ciekawostką zaś jest felieton o jednej

z najbardziej znaczących w elektronice kapel tj. Tangerine

Dream. Mam nadzieję, że będzie to pewna odmiana,

do której czytelnicy odniosą sie przychylnie.

W tak telegraficznym skrócie ciałem wam zakomunikować,

co znajdziecie w nowym numerze. Myślę, że

poznawanie szczegółów będzie znacznie ekscytujące. I tej

nadziei mocno się trzymam.

Niestety, kolejny raz nie udało się przygotować

nowego materiału tak, aby zmieścić się w trzymiesięcznym

terminie. Zbyt wiele podjętych tematów, aktualnie

specyficzny system pracy nad magazynem i cała masa przeróżnych

kłopotów, sprawia, że teraz potrzebne są cztery -

pięć miesięcy na przygotowanie pełnej nowej edycji. Piszę o

tym nie po to, aby się wyżalić, ale aby przygotować was, że

bieżący zakres edycji naszego magazynu to wspomniany

cztery - pięć miesięcy. Kolejna sprawa, która wynika z aktualnego

systemu pracy nad magazynem, jest taka, że przygotowane

materiały w przewadze powstają w konkretnym

okresie czasowym. Zdarzają się jednak wyjątki, czyli materiały

znacznie starsze, które z powodu określonych problemów

docierają do publikacji z dużym opóźnieniem. Łatwo

takie artykuły wyłuskać w trakcie czytania, ale włożono w

nie bardzo dużo pracy oraz ciągle są na tyle atrakcyjne, że

błędem byłoby z nich zrezygnować. Liczę, że taki stan rzeczy

zostanie zaakceptowany przez czytelników. A teraz zapraszam

do lektury.

Michał Mazur

We wrocławskim Crimson Valley zmiany.

Jaki efekt przyniosły? Wystarczy zapoznać się z ich EPką

"Halls Of Victory. Kto chętny?

1. Kto zastąpił dotychczasowego wokalistę Bartka

Koniuszewskiego?

2. Jak wielki "babiniec" utrzymuje w swoich szeregach

Crimson Valley?

3. Do którego kawałka z "Halls Of Victory" zespół

nakręcił teledysk?

Ciekawie zapowiada się także kolejny polski

zespół - Spectrum - który choć nie gra old-schoolowo,

preferuje dobre metalowe rzemiosło, bliskie heavythrashu:

1. W którym roku zespół rozpoczął swoją działalność?

2. Z jakiego miasta pochodzi zespół?

3. Jaki utwór promuje nową płytę zespołu "XV"

Teraz coś dla milośników szeroko pojętego

rocka. Aby posłuchać kolejnej solowej płyty Davida

Gilmoura "Rattle That Lock" należy odpowiedzieć na

proste pytania:

1. "Rattle That Lock", która to z kolei solowa płyta

Davida Gilmoura?

2. David Gilmour wystąpił w 2006 roku w Stoczni

Gdańskiej ku czci powstania związku zawodowego

Solidarność. Który z muzyków Pink Floyd wspomógł

wtedy Davida?

3. Kiedy David Gilmour ponownie odwiedzi Polskę?

Jacy znani polscy artyści mają wspólnie wystąpić z

Gilmour'em?

Ci co wezmą udział w quizie z David'em

Gilmou'rem, pewnie chętnie odpowiedzą na pytania

dotyczące się Jeff Lynne's ELO:

1. Rozwiń skrót E.L.O.

2. Do jakiego filmu E.LO. zarejestrowało ścieżkę

dźwiękową?

3. Wymień muzyków, którzy pomogli Jeff'owi Lynne

w nagraniu "Alone In The Universe".

Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy

(poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmpmag.pl

Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz

adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe

nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!

Heavy Metal Pages

ul. Balkonowa 3/11

03-329 Warszawa

Spis tresci

3 Intro

4 Cage

6 Death Dealer

8 Denner - Shermann

9 Black Trip

10 Kat & Roman Kostrzewski

14 Cancer

18 Protector

22 The German Panzer

24 Masters Of Metal

25 Architects Of Chaoz

26 Reverence

28 Wolf Spider

30 Divine Weep

32 Nocny Kochanek

34 Ghost

36 Darkology

37 Kill Ritual

38 Exorcism

40 One Machine

42 Perzonal War

44 Stormzone

46 The Deep

48 Tysondog

50 Satan

52 Sacrilege

54 Tank

56 Nuclear Assault

57 Fallen Angels

58 The Rods

60 RAM

61 Lady Beast

62 August Redmoon

63 Blizzen

64 Dust Bolt

65 Merciless Attack

66 Baby’s Breath

67 Deaf Dealer

68 AxeMaster

71 Nuclear

72 Bloodlocuted

73 Ultimate Holocaust

74 Warsenal

75 Blindrage

76 Bulldozing Bastard

77 Ugly Kid Joe

78 Diviner

80 Steel Raiser

81 In Vain

82 Killen

83 Ceaseles Torment

84 Crimson Valley

86 Millennial Reign

88 Creature

89 Broken Lingerie

90 Iscariota

91 Tentation

92 Spectrum

93 Distant Sun

94 Stratovarius

95 Dark Witch

96 Civil War

97 Tad Morose

98 Sonic Prophecy

99 Secret Sphere

100 Signum Regis

102 Witchbound

103 Crystal Ball

104 Ultra-Violence

106 Sofisticator

108 Arjen Anthony Lucassen

118 Tangerine Dream

120 Blind Guardian

124 Decibels` Storm

154 Old, Classic, Forgotten...

3


HMP: Liczę właśnie, że "Ancient Evil" to już wasza

siódma płyta. Jak się czujesz po wypuszczeniu tego

krążka, masz jakieś szczególne refleksje, podsumowania?

Sean Peck: Tak naprawdę to nasz siódmy album, a

wcześniej wydawaliśmy też muzykę w wersji elektronicznej,

jednak w tym przypadku opublikowanie albumu

było koszmarem. Skończyliśmy go rok temu i planowaliśmy

wydać go bez wytwórni po raz kolejny, jednak

wytwórnia SMG się do nas zgłosiła i opóźniła cały proces.

Z perspektywy czasu widzę, że album został zrobiony

porządnie z zajebistym teledyskiem służącym

promocji. Póki co, wczesne wyniki sprzedaży i recenzji

są zadowalające, więc naprawdę jestem podekscytowany.

Zrobić coś takiego, żeby nikt w

metalu nigdy nie odważył się

podjąć czegoś podobnego

Sean Peck jest prawdziwym pasjonatem heavy metalu.

On nawet nie tworzy, on po prostu wpada w szał

tworzenia, pisania, wymyślania. Nie dziwne, że sam październik 2015, w którym

wyszły trzy jego wydawnictwa, nazwał "Pecktober". Jedną z wielu ciekawostek, jakie poznacie

czytając poniższy wywiad jest fakt, że koncepcja, jaka trafiła na "Ancient Evil" pierwotnie

miała się znaleźć na wydawnictwie zupełnie innego projektu...

Hmmm... "Supremacy of Steel" to świetna płyta,

którą właśnie miksujemy ponownie. Musiałbym się

zastanowić czy jest bardziej skomplikowana. My po

prostu piszemy kawałki tak jak czujemy, bez konkretnego

zamysłu. Jednak wymyślanie niespodzianek na

albumie koncepcyjnym nie jest łatwe, możecie mi

wierzyć. Nie chcemy iść w zbyt progresywną stronę,

ponieważ wtedy traci się na ciężkości, jeśli materiał jest

przekombinowany. Z zasady nie słucham zbyt wiele

progresywnego metalu. Doceniam kunszt muzyczny,

ale takiej muzyce brak jaj. Nasza muzyka musi mieć w

sobie odpowiednio dużo jadu i skurwysyństwa. Śmiesznie

jest słyszeć, że "Ancient Evil" jest prostszy, ponieważ

cały czas martwiłem się, że jest przekombinowany

i przydługi. Ale czytając recenzje i widząc jak

ludzie się w niego wkręcają, pewnie masz rację.

Zmieniło się także wasze brzmienie. Jest bardziej

naturalne i głębsze niż ostatnio. Dotąd - z tego co mi

wiadomo - robiliście wszystko sami. Czy tym razem

zaprosiliście do współpracy przy produkcji czy miksie

płyty kogoś "z zewnątrz"?

Dave Garcia miksował ten album. Zaprosiliśmy kogoś

z zewnątrz, żeby to zrobił, i skończyło się to kompletną

porażką. Narzekał, że jest za dużo tego, za mało

więc jemu nie sprawia to problemu. Bałem się, że płyta

będzie za szybka, więc zwolniliśmy ją na samym końcu

kawałkiem "Tomorrow Never Came".

… choć podejrzewam, że pewnie zaczęliście pisać

"Ancient Evil" jeszcze z Normem Leggio? Sean Elg

nie bał się wyzwania? (śmiech)

Tak, zaczęliśmy z Normem, ale kiedy się ożenił, a jego

żona zaszła w ciążę, stracił na metalowości. Widzieliśmy,

że życie muzyka przestało mu odpowiadać, więc

Sean przyniósł ze sobą powiew świeżości. Ma wszystkie

niezbędne umiejętności i świetnie się go ogląda na

scenie. Jest bez wątpienia najlepszym perkusistą jakiego

mieliśmy i co najważniejsze, świetnym kumplem w

trasie. Tytułowy kawałek "Ancient Evil" jest dla nas

wszystkich prawdziwym wyzwaniem jeśli chodzi o granie

i jest istnym sztosem.

Płyta, podobnie jak wspomniany "Hell Destroyer"

jest koncept albumem. Dlaczego powróciłeś do tego

rodzaju pomysłu na płytę? Domyślam się, że napisanie

konceptu jest dużo trudniejsze niż płyty "luźnej",

bo determinują cię teksty i fabuła. Skąd pomysł na

takie wyzwanie?

Masz rację, o wiele trudniej zrobić dobry album koncepcyjny.

Kilku byłych członków King Diamond zaproponowało

mi nagranie krążka jakieś pięć lat temu.

Jako wielki fan King Diamond zgodziłem się. Zaproponowałem

nagranie albumu koncepcyjnego i zająłem

się pisaniem fabuły, która pasowałaby do klimatu. Napisałem

kiedyś kilka krótkich opowiadań, więc z naleciałościami

z komiksów i gier zacząłem wymyślać historię.

Im więcej napisałem, tym więcej musiałem dopisać,

żeby wypełnić luki fabularne i niebawem opowiadanie

rozrosło się do 150 stron. Projekt zaczął się

rozpadać i wszyscy wykruszyli się. Ja, z kolei, jestem

jak maszyna - jak coś zacznę, robię to do końca. Zostałem

więc sam z całkiem fajnym horrorem. Pokazałem

ją chłopakom z Cage i postanowiliśmy zagłębić się

w nią po same jaja. Tak narodził się pomysł na album

koncepcyjny Cage. W starym składzie napisaliśmy

materiał bardzo szybko, ale wraz z nadejściem nowych

członków postanowiliśmy to wszystko przerobić.

Udało mi się podzielić opowiadanie na rozdziały i tym

samym mieliśmy dobry punkt odniesienia przy komponowaniu.

Jest to zarazem pierwsza płyta wydana w nowym

składzie. Prawdę powiedziawszy słychać, że - choć

utrzymana w 100% stylu Cage - różni się od dwóch

poprzednich. Rzeczywiście nowi członkowie mieli

możliwość wkładu w kompozycje Cage?

Tak, na pewno. Zespół założyłem wraz z Davem

Garcią, a teraz gra z nami Casey Trask jako gitarzysta,

Sean Elg jako perkusista, oraz Alex Pickard jako

basista. Na albumie grał Dwight Magic na basie, jednak

przez rodzinne komplikacje Alex musiał zmienić

go na stałe. Strasznie podoba mi się nowy skład. Nowi

ludzie są zdeterminowani i głodni stali. Świetnie nam

się razem komponowało. Casey jest doskonałym

shredderem z oldschoolowym zacięciem i pisze sterty

zajebistych riffów. Sean, z kolei, jest najlepszym perkusistą

w San Diego. Świetnie się go ogląda i ma niebywały

talent do ożywiania kawałków. Wszyscy mieliśmy

wkład w tę płytę i niesamowite jest to, jak dobrze

nowi członkowie zespołu wczuli się w to, co sprawia,

że Cage jest królem amerykańskiego power metalu.

Mówiąc o zmianach mam na myśli pewną tendencję.

Od znakomitego "Hell Destroyer" (to jedna z moich

ulubionych płyt XXI wieku) z każdą płytą szliście w

coraz większe skomplikowanie kompozycji i linii

wokalnych. "Ancient Evil" jakby ktoś stanął z boku i

powiedział "to ślepa uliczka, wracajcie do prostszych

kompozycji jak z Hell Destroyer". Skąd przyszedł

pomysł na powrót do mniej skomplikowanych kompozycji?

Poczuliście, że bardziej niż na "Supremacy of

Steel" komplikować utworów już się nie da? (śmiech)

Foto: Karina Diane

tamtego, i szybko zorientowaliśmy się, że to nieodpowiednia

osoba. Dave się wkurwił i postanowił wrócić

do podstaw i zmienić podejście do nagrywania.

Trafił tym miksem w dziesiątkę. Uwielbiam go. Chciałem

pomóc słuchając co z tego wyszło i jestem zachwycony

wysuniętymi do przodu bębnami. Brzmienie

zdecydowanie miażdży. Wrzuciliśmy dużo delayu na

partie wokalne, ale kocham to gówno, ha! Prasa mówi

nam to samo, więc to wielka pochwała dla Dave'a,

który sprawdził się w sytuacji podbramkowej. Teraz

miksujemy stare płyty, które brzmiały jak szajs

(śmiech!) żeby je ponownie zmasterować.

Poza utworem tytułowym i "Across the Sea of Madness",

na płycie "Ancient Evil" nie rozpędzacie się aż

tak z tempem jak na "Supremacy of Steel"...

Myślę, że większość kawałków było w tempie 175-185

bpm. Staramy się grać szybko. "Cassandra" i kilka

innych nie zamulają. Wszędzie jest szybka podwójna

stopa (jak zwykle, śmiech), więc prędkość na tym albumie

jest jak dla mnie w porządku. Perkusista jest o

wiele szybszy niż Norm Leggio, nasz stary bębniarz,

Właśnie, już wcześniej czytałam, że historia, na

której oparliście "Ancient Evil" jest wymyślona i

napisana przez ciebie i że istnieje jeszcze inny jej

zapis, w postaci eBooka.

Jak właśnie wytłumaczyłem, najpierw napisałem opowiadanie,

ale potem edytowałem je i dokładałem nowe

części, kiedy Cage zdecydowało się go użyć. Występuje

jako eBook, ale również nagrałem je w wersji audiobooka.

To dość niespotykane w metalu, żeby wydać

album koncepcyjny wraz z książką i audiobookiem.

Zawsze staram się przełamywać schematy i próbować

nowych rzeczy. Jednak jeśli przesadzisz z innowacjami,

zabijesz ducha metalu.

To twoja pierwsza "pełna" książka czy masz w szufladzie

inne swoje opowiadania?

Nie, są też inne. Mam kozacki scenariusz osadzony w

realiach postapokaliptycznej Ziemi po inwazji kosmitów

z zajebistymi nowymi pomysłami na urozmaicenie

muzyki. Mam jeszcze opowiadanie "Seven Skulls",

które przerobiłem na kawałek dla Denner/Shermann.

Nowa okładka dla Death Dealer miała być okładką

mojej książki, ale musiałem poświęcić ją na potrzeby

płyty. Zacząłem kilka innych, które nie wiem czy dokończę,

ale na pewno wydam "Seven Skulls". Jest zbyt

fajne by tego nie zrobić. Moja kuzynka, Nikki Jefford,

pisze mnóstwo książek o wampirach i wiedźmach w

stylu "Zmierzchu". Nagrywałem jej audiobook "Aurora

Sky". Zobaczcie sobie na Amazon!

W przypadku "Hell Destroyer" także spisałeś wcześniej

(choćby dla siebie) fabułę? Nie mówię o książeczce

do płyty (śmiech).

Tak, pisząc "Hell Destroyer" robiłem notatki i napisałem

akapity znajdujące się w książeczce z płytą. Marzę,

aby to zekranizować. Byłby to sztos! Z początku

chcieliśmy zrobić komiks, ale artysta, który go rysował,

był zbyt wolny i zostało to co zostało. Zajęło nam to

cztery lata, ale skończyliśmy "Ancient Evil" o wiele

wcześniej kiedy już wszyscy się przyłożyli.

Akcja "Hell Destroyer" toczy się w przyszłości, akcja

"Ancient Evil" w przeszłości, w 19 wieku. Dlaczego

zdecydowałeś się tak radykalnie zmienić ramy cza-

4

CAGE


sowe?

Wszystko zaczęło się od klimatów Czarnej Śmierci,

ale ewoluowało w stronę H.P. Lovecrafta. Jestem

wielkim fanem Lovecrafta, więc była to dla mnie sama

przyjemność. Wiedziałem, że przeszłość to o wiele

straszniejsza i bardziej wiarygodna okoliczność niż

przyszłość.

Co było dla ciebie największą inspiracją? Zgaduję,

że angielska literatura grozy?

Dużo czytałem o tych czasach i co działo się wówczas

w Londynie. Historia kręci się wokół Elliota Worthingtona,

wysoko postawionego kata w największym

więzieniu w Londynie. Poczytałem o systemie więziennictwa

w tamtych latach i zebrałem najwięcej okropnego

gówna ile tylko mogłem wyczytać. Środek rewolucji

przemysłowej w Anglii i zapyziałe kanały Londynu

stały się płótnem dla mojego umysłu. Chciałem,

aby mój bohater ganiał tam jakiegoś potwora. Nie chcę

zdradzać zbyt wiele, ale to było fajne. Wrzuciłem też

parę egipskich retrospekcji, które świetnie oddaje nowy

teledysk, który właśnie wypuściliśmy. Egipskie zło jest

tak metalowe, że musiałem gdzieś je tam wrzucić, a

cała fabuła posklejała się bardzo ładnie, dając nam w

efekcie końcowym szaloną, horrorową jazdę.

Zarówno na "Hell Destroyer" jak i "Ancient Evil"

pewną rolę odgrywa Chrystus. Skąd pomysł na wcielenie

tej ważnej dla historii i religii postaci w komiksową,

zabawową formułę?

Tutaj główny bohater znajduje się w straszliwej sytuacji

bez możliwości podjęcia dobrej decyzji i w skrócie

nawiązuje pakt z diabłem. Ma tylko swoją wiarę i zaufanie

do Boga jako podporę, gdyż stoi sam przed niemożliwymi

zadaniami. Czuję, że to daje niebywałą

głębię głównemu bohaterowi, a jego wielkie szczęście i

siła w walce z przeciwnościami mogą być przypisane

boskiemu planowi. W "Hell Destroyer" chciałem

stworzyć ostateczny koniec świata, dobro kontra zło,

anioły kontra demony. Ten rodzaj opowiadania.

Chciałem zrobić go tak, żeby nikt w historii metalu

nigdy nie odważył się podjąć czegoś takiego.

Wspomniałeś kiedyś, że sam miałeś w swoim życiu

kilka doznać z pogranicza mistycznych…

Tak, wraz z dziewczyną dostrzegliśmy w pełni ucieleśnioną

zjawę i nawet przeszliśmy przez nią! To był

niepodważalny dowód istnienia życia po śmierci. Taka

świadomość ma swoje plusy. Nie martwię się tym, co

stanie się gdy umrę. Zobaczyłem to, więc pewnie miało

to wpływ na moją twórczość. Kilka innych takich zwariowanych

rzeczy widziałem jeszcze w ostatnich latach.

Nie aż takich, jak zobaczenie zjawy, ale widzieliśmy

jakieś chore gówno z innymi świadkami.

Jak to się stało, że w jedną z postaci na "Ancient

Evil" wcielił się Blaze Bayley? Kwestia przypadku,

czy dokładnie on pasował ci do koncepcji?

Nie, poprosiłem go, żeby zagrał i zrobił to świetnie.

Jego aktorstwo wokalne było doskonałe i szybko stałem

się jego fanem. Nie chciałem sam nagrywać głosów

innych bohaterów i potrzebowałem kogoś z dobrym

angielskim akcentem. On naprawdę pomógł mi tchnąć

życie w tę historię. Wspaniale było puścić w niepamięć

przeszłość i posklejać znajomość w imię metalu. Znów

doskonale się spisał!

Jaką rolę grają takie miniaturowe kawałki jak "To

Save Love"? Traktujesz je jak pełnowartościowe

utwory, czy jako formę wprowadzającego w klimat

intra do kolejnego kawałka?

To dość zabawna historia. Album był już prawie skończony

i kiedy upewniałem się, że wszystko jest w porządku,

zorientowałem się, że dość istotna część fabuły

nie jest do końca wytłumaczona muzycznie. Dave

miał w szufladzie małą kompozycję. Wziąłem ją jednego

wieczora wziąłem ją i zrobiłem linię wokalną. Wyszło

bardzo dobrze, a ja świetnie się bawiłem używając

głosów, których na ogól nie mam okazji użyć.

Postać na okładce w prawej, górnej części okładki

wydaje się być inspirowana tobą. Czy rzeczywiście

tak jest? Jeśli tak, czyja to była koncepcja?

Ha, Marc Sasso, artysta, który robił okładkę, po prostu

narysował go podobnego do mnie. Chcieliśmy, żeby

wyglądał jak Ming Bezlitosny (postać z filmu Flash

Gordon - przyp. tłum.), a on zrobił go ciut zbyt podobnego

do mnie, ale to chyba nic złego. Wszyscy mnie o

to pytają. Myślę, że będę się na nim podpisywał rozdając

autografy (śmiech)! Okładka jednak wyszła

świetnie i ukazuje ważną część fabuły. Nie mogę doczekać

się winylu.

Wiem, że jesteście zespołem typowo hobbystycznym,

komponujecie wtedy, gdzie macie czas i

ochotę. Jak w ten sposób pracy wpasowali się nowi

członkowie? Mieszkacie w jednym mieście? Nie

macie problemów z organizacją prób?

Wszyscy mieszkamy w północnym San Diego w

odległości nie większej niż piętnaście mil od siebie, co

bardzo ułatwia pracę. Teraz, kiedy mam dwie inne

kapele, których członkowie rozproszeni są po całym

piekle, bardzo doceniam tę bliskość. Świetnie jest mieć

zespół, z którym można jammować trzy razy w tygodniu

i naprawdę się do tego przyłożyć. Naturalnie,

pomaga to zespołowi doskonalić umiejętności. To

wciąż hobby, ale teraz będę jeździł w trasy i występował

częściej niż kiedykolwiek. To naprawdę doskonałe!

Cage od lat nagrywa świetne płyty, "Hell Destroyer"

to majstersztyk. Jak to jest, że niestety dopiero po

tym, jak zacząłeś śpiewać w Death Dealer wiele

osób zauważyło Cage?

To głównie dlatego, że nie jeździliśmy w trasy zbyt

często przedtem. Teraz planujemy to zmienić, a z pomocą

nowej wytwórni na pewno się to uda. Uwielbiam

to, a nowy skład nadaje się do występowania jak żaden

inny. Dlatego też cieszę się, że pozbyłem się poprzedniego

składu, który nie był w stanie grać w tej częstotliwości

co teraz. Bycie w Death Dealer i w pewnym

stopniu w Denner/Shermann naprawdę rozsławia

mnie i zwraca uwagę na Cage.

Nie miałeś problemu z oddzieleniem tego, co robisz

dla Cage i tego, co robisz dla Death Dealer? W końcu

obie płyty wychodzą niemal jednocześnie…

Tak, również z Denner/Shermann. To przypadek, że

wszystko wydarzyło się w październiku 2015. Nazwałem

go "Pecktober" i nawet zrobiłem ulotki, które

wciskałem gdzie się dało. Ludzie się mocno podjarali.

Robiłem album koncepcyjny, więc tematyka kawałków

różniła się. Zrobiłem album Denner/Shermann po

tym jak uporałem się z Cage i Death Dealer, więc to

również nie był problem. Teraz pracuję nad długograjem

Denner/Shermann i nowym albumem Cage, ale

może wydam go pod inną nazwą. Potem następny

album Death Dealer. Ufff, metal nigdy nie śpi!

Będę zaskoczona jeśli powiesz, że jeszcze działasz w

Iron Empire?

Ha, śmieszny zbieg okoliczności. Gra tam zajebisty

gitarzysta z Syrii, Ammar Fattal, który jest ogromnym

fanem Cage. Napisał do mnie na Facebooku z pytaniem

ile kosztowałoby żebym zaśpiewał w jego piosence.

Odpowiedziałem mu, a on powiedział, że to

więcej niż jego rodzina zarabia miesięcznie. Nie powiedziałem

mu tego, ale napisałem i nagrałem cały

kawałek i wysłałem do niego. Wyszło przekozacko, a

on był zachwycony. Dobrze poczułem się robiąc taką

niespodziankę innemu metalowcowi. Jestem z nim w

kontakcie i prawdopodobnie nagrany razem EPkę. Projekt

nosi nazwę Iron Empire, która zajebiście mi się

podoba.

Uda wam się znaleźć czas na trasę promującą "Ancient

Evil"?

Tak, prawdopodobnie zrobimy wielką trasę po Europie

w kwietniu i zaczęliśmy już trasę po Stanach.

Bardzo dziękujemy za poświęcony czas dla Heavy

Metal Pages. Życzymy wszystkiego najlepszego!

Bardzo dziękuję za wsparcie i mam nadzieję, że

zobaczymy się na trasie. HMP zawsze nas bardzo

wspierało i życzymy wam wszystkiego najlepszego.

Pytania były świetne!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Oskar Gowin

Cage - Ancient Evil

2015 SMG

Cage to zespół, który z powodzeniem mógłby by być

jeszcze lepszy niż jest. Prowadzi go wszak utalentowany

- jakkolwiek to patetycznie zabrzmi - wokalnie i kompozytorsko

Sean Peck. Facet, który ze swoim wprost stworzonym

do klasycznego heavy metalu głosem potrafi

zdziałać cuda. Facet, który wraz z Davem Garcią potrafi

wykreować niezwykle nośne i błyskotliwe kawałki.

Dlaczego więc piszę, że Cage - mimo takich zalet - mógłby

być lepszy niż jest? Otóż dlatego, że zespół niestety

jest tylko zespołem "od święta". Panowie komponują i

grają wtedy, kiedy mają czas po pracy, a swoje płyty

tworzą w zasadzie sami, od produkcji (stąd czasem nietrafione,

przekombinowane krążki) po opiekę nad brzmieniem

(stąd brzmienie spod kredensu). Jeden z najlepszych

albumów zespół nagrał w 2003 roku ("Darker

than Black") a magnum opus w 2007 roku ("Hell Destroyer").

I od tej pory zachłyśnięty rozbuchaną stylistyką

tejże płyty, która mu się kapitalnie udała, zaczął

się staczać po równi pochyłej. Choć może słuszniej byłoby

napisać, że zaczął rosnąć jak balon i był na granicy

pęknięcia. Mianowicie Cage postanowił kontynuować

motywy zastosowane na "Hell Destroyer" w zwielokrotnionej

wersji. Tak "Science of Annihilation" i szczególnie

"Supremacy of Steel" utonęły w tysiącach nakładających

się chórków, w których Peck śpiewał sam ze

sobą. Nic dziwnego, że podeszłam z dystansem do mającego

się właśnie pojawić "Ancient Evil". Iskierka nadziei

pojawiła się wraz z zapowiedziami, że album ma

wrócić do tradycji "Hell Destroyer", a więc albumu koncepcyjnego.

Rzeczywiście, "Ancient Evil" to płyta tekstowo

oparta na powieści napisanej przez… samego

Seana Pecka, a muzycznie… cóż, spuszczenie powietrza.

Cage prawdopodobnie doszedł już do ściany, pod

którą nie da się już stworzyć czegoś bardziej barwnego i

teatralnego niż "Supremacy of Steel" i wykonał krok

wstecz. Być może do tej zmiany przyczynili się także

nowi członkowie grupy, którzy "trzeźwo" popatrzyli z

boku na to, co dzieje się w szeregu Cage. Nie da się przecież

ukryć, że w ostatnich latach w ekipie Pecka zmienił

się gitarzysta, basista i perkusista, a więc ponad połowa

składu Cage. Choć "Ancient Evil" to krążek w stylu

stuprocentowego Cage, te zmiany osobowe słychać

także muzycznie - zarówno gitarowo jak i w aranżacjach

perkusji. Sama płyta szczęśliwie nawiązuje do "Hell Destroyer"

kontynuując jego rozpędzone tempa i trzymające

w napięciu linie wokalne, jednocześnie nie przerysowując

ich. Najlepiej to słychać w pierwszej części płyty,

która nosi najlepsze na krążku kawałki. Taki "Behind

the Walls of Newgate" to stylistycznie to, co w Cage

najlepsze - umiejętne połączenie estetyki rodem z Iced

Earth z Judas Priest tworzące niepowtarzalny, cage'owy

styl. "The Procedure" ze swoją niezwykle wciągającą kombinacją

temp i linii melodycznych również mógłby się

znaleźć na "Hell Destroyer". Płyty słucha się znakomicie

mniej więcej do "Acorss the Sea of Madness", potem

jej moc siada. Przyjemność ze słuchania potęguje fakt, że

Cage wreszcie, od lat, dobrze brzmi. Nadal nie jest to

coś w rodzaju szwedzkiej produkcji, ale i tak jest o niebo

lepiej niż w przypadku poprzednich płyt. Brzmienie nie

jest tak bardzo płaskie, a wysokie rejestry nie kłują w

uszy. O ile stylistycznie "Ancient Evil" jest krokiem

wstecz (w tym akurat nie ma nic złego, zespół wrócił do

złotego wieku), o tyle brzmieniowo Cage postawił krok

naprzód. Zdaję sobie sprawię, że wiele zmęczonych ostatnimi

dziełami Cage osób postawiło już na nim krzyżyk.

Mimo to zachęcam, żeby mimo uprzedzeń sięgnąć po

"Ancient Evil". Znów można się zanurzyć w świetnym

heavy metalu… przynajmniej do połowy. Płyta faktycznie

"jakościowo" jest nierówna, ale z drugiej strony

nagrywanie koncept albumów to rzecz niezwykle trudna.

Fakt, że Cage znów podjął się tego działania świadczy

tylko o jego ambicji. A przecież sam Sean Peck

przeżywa w tej chwili chyba najbardziej "płodny" muzycznie

czas. (4,4)

Strati

CAGE 5


Shermann i kiedy wydaliśmy płytę, moja renoma

bardzo urosła, co na pewno pomogło Cage i Death

Dealerowi.

Ross the Boss: Dla nas, muzyków z Death Dealer,

nie ma znaczenia co który z nas robił w przeszłości.

Pomysł na zespół wyszedł od Seana.

Deah Dealer to najlepszy targ, jakiego kiedykolwiek dobiłem

Trzy zespoły z Seanem Peckiem w roli wokalisty wypuszczają swoje płyty niemal

w tym samym czasie. Z dwoma, które wydają longplaye udało nam się przeprowadzić wywiady.

Peck - do niedawna znany niemal wyłącznie z Cage, dziś wreszcie, po latach, ma okazję

dotrzeć do dużo szerszej publiczności. Jeśli wierzyć muzykom, to on jest w dużej mierze

sprawcą całego zamieszania i sam zwerbował do współpracy Rossa the Bossa. Być może

Pecka słuchają teraz muzycy Manowar. Skąd takie przypuszczenie? Zachęcamy do przeczytania

naszej rozmowy z Seanem i drugim filarem Death Dealer - Rossem the Bossem.

odsłony metalu. Blasty, blackmetalowy wokal, hymnowe

kawałki do machania głową, ballada, orkiestra

symfoniczna, mamy wszystko! Jednak najważniejsze to

pisać dobre kawałki.

A jak narodziła się idea powołania do życia tego

zespołu?

Ross the Boss: Sean Peck i Stu Marshall skontaktowali

się ze mną. Nie znałem ich wcześniej, ale bardzo

szybko zaznajomiłem się z ich wybitną twórczością

i talentem.

Sean Peck: Rozmawiałem kiedyś ze Stu na Skypie,

kiedy stwierdził, że powinniśmy założyć zespół.

Nie obawiałeś się, że w Cage twój głos jest tak szeroko

eksploatowany, że dla Death Dealer nie

będziesz miał już nic nowego do zaoferowania?

(śmiech)

Ross the Boss: Jak mówiłem - nie słyszałem o Cage

przedtem, a teraz lubię każdą jego twórczość, jednak w

Death Dealer Sean jest niezrównany.

Sean Peck: Ha! Ross jest świetny i zawsze bardzo

mnie wspierał. Wypowiada się o mnie tak dobrze, że

mam kłopot ze spełnianiem jego oczekiwań. Jestem

bardzo dumny ze swojej pracy na obydwu płytach

Death Dealer. Gramy w innym strojeniu, więc to też

pozwala mi spróbować czegoś nowego. Granie z innymi

muzykami naprawdę zwiększa kreatywność. Bardzo

pomogło mi to rozwinąć się muzycznie.

Mam wrażenie, że w Death Dealer robisz wszystko,

żeby śpiewać inaczej niż w Cage. Kto zajmuje się

pieczą nad Twoimi liniami wokalnymi? Ktoś nad nim

czuwa czy sam się pilnujesz, żeby nie kopiować

Cage? (śmiech)

Sean Peck: Ktoś ma nadzorować moje linie wokalne?

Ha, no proszę cię! Nie wymiękają one przy nikim innym!

Ciężko jest pilnować się, żeby się nie powtarzać,

ale póki co dobrze idzie. Jeśli chodzi o różnorodność,

to chyba nikt nie jest w stanie mi dorównać. Jeśli się

mylę, to daj mi znać, chętnie posłucham tej osoby.

Ross the Boss: Sean jest swoim własnym szefem - sam

pisze teksty i nagrywa samego siebie. Kawałki Death

Dealer są zupełnie inne i nie potrafię przyrównać ich

do żadnego gatunku.

HMP: Na wstępie gratuluję Wam świetnej płyty!

Mam wrażenie, że jest bardziej spójna i "przemyślana"

niż wasz debiut…

Ross the Boss: Dziękuję, że chcieliście przeprowadzić

z nami wywiad. Moim zdaniem "Warmaster" jest

świetną debiutancką płytą, jednak dojrzeliśmy jako zespół.

Jeździliśmy w trasy i zdobywaliśmy doświadczenie,

a nasze kompozycje to odzwierciedlają.

Sean Peck: Tak, zrobienie tej płyty zajęło nam trochę

więcej czasu. Napisaliśmy i nagraliśmy "Warmaster" w

zaledwie dwa miesiące. Z tą płytą spędziliśmy natomiast

więcej czasu i, tak jak Ross powiedział, czas spędzony

w trasie naprawdę pomógł nam udoskonalić nasze

umiejętności. Myślę, że "Hallowed Ground"

będzie lepszą płytą.

Skład Death Dealer od początku był elektryzujący.

Połączenie muzyków Manowar ze znakomitym

wokalistą sugerowało, że efekt będzie prawdziwą

perełką heavy metalu. Biorąc się za pisanie numerów

dla Death Dealer nie mieliście tremy, poczucia, że

czegoś takiego po prostu nie można zrobić "na pół

gwizdka", nie dać z siebie wszystkiego?

Ross the Boss: Nasz skład bez dwóch zdań wymagał

perfekcji. Oczekiwania i ekscytacja, które nas otaczały,

były tak wielkie, że płyta musiała być świetna. Jeśli

mam być szczery, to nigdy nie wątpiliśmy w sukces.

Sean Peck: Samo zakładanie zespołu bo było naprawdę

ekscytujące. Musieliśmy zrozumieć się nawzajem,

ale zapału nie brakowało, dlatego też pierwszy album

powstał bez żadnego wysiłku. Tworząc "Hallowed

Ground" poświęciliśmy więcej czasu na pracę, aby pokazać

ludziom, że klasyczny, heavymetalowy dźwięk

dalej liczy się w dzisiejszych czasach, tak samo jak i

trzydzieści lat temu. Osiągnęliśmy to dodając własne

smaczki do muzyki, co stworzyło bardzo mocną podstawę.

Uważam, że w Death Dealer każdy znajdzie

coś dla siebie, ponieważ odzwierciedla on wszystkie

Foto: Death Dealer

Współpracowałem z nim już kilka razy w jego innych

projektach, więc byłem zainteresowany. Zaproponowałem,

żebyśmy uderzyli do jakichś znanych gości i zapytali,

czy chcą grać w naszym zespole istniejącym na

razie tylko w wyobraźni, ha!. Zaczęliśmy dzwonić po

ludziach tej samej nocy, i w ciągu godziny mieliśmy

pełen skład. Patrząc wstecz, to niesamowite, że nam

się udało. Dlaczego Ross i Mike się zgodzili, nie mam

pojęcia. Wiem, że jestem dobrym komiwojażerem, ale

to chyba najlepszy targ, jakiego kiedykolwiek dobiłem.

Istnieje pewna historia tłumacząca dlaczego Stu chciał

założyć ten zespół. Narodził się on z czystej, pierdolonej

zemsty. Na obecną chwilę nikt nie zna tej historii,

ale kiedyś ją wyjawię. Co tu dużo mówić - wraz z

powstaniem tego zespołu, zemsta została dokonana.

Mówicie, że pomysł wyszedł od Seana. To ciekawe,

bo Death Dealer tworzą muzycy, którzy grali w niejednym

zespole i mają bogate doświadczenie. Wyjątkiem

jesteś ty, Sean. Mimo, że jesteś jednym z

najlepszych współczesnych heavymetalowych wokalistów,

dotąd jedynym Twoim "dużym" zespołem był

Cage.

Sean Peck: Tak, to ja, wraz ze Stu, zorganizowałem

wszystko. Teraz, kiedy śpiewam także z Denner/

Mimo to, wiele linii wokalnych jest bardzo podobnych

do Cage. Mam rozumieć, że koledzy z zespołu

dają ci wolną rękę?

Sean Peck: Musiałbym posłuchać i sprawdzić. Na

pewno mam charakterystyczny styl i jakieś przyzwyczajenia

kompozytorskie. Nie obchodzą mnie standardy

panujące w power metalu. Wychowałem się na

Iron Maiden i Judas Priest, a oni też nie przywiązywali

do tego wagi. To mnie po prostu nie rusza.

Potrzebuję jadu i nienawiści w tym co tworzę.

Ross the Boss: Tak, ma wolną rękę do pisania i nagrywania.

Dla mnie jedynym podobieństwem jest fakt, że

to Sean śpiewa. Jak kto brzmi on w "The Way of the

Gun"? I jak w "I am the Revolution"? Jak nikt inny,

tylko Death Dealer.

Tak, ale nie tylko ja mam wrażenie, że Wasza pierwsza

płyta momentami siłą rzeczy przypominała

także Cage. Na tej tych podobieństw jest dużo

mniej. Sami to zauważyliście i próbowaliście zmienić

stylistykę czy to kwestia przypadku?

Sean Peck: Miałem w zanadrzu parę kawałków i linii

wokalnych napisanych z myślą o Cage, jednak

znalazły się one na pierwszym albumie Death Dealer,

więc mogę zrozumieć te domysły. Ale to wciąż heavy

metal, więc gramy to co nam wyjdzie. Co do "Hallowed

Ground", porzuciłem wszelką pracę nad Cage na

rzecz tego albumu.

Ross the Boss: Jak mówiłem wcześniej, nie miałem

pojęcia co to Cage i jak brzmi. Interesował mnie tylko

ten wokal, a jest chyba najlepszy w heavy metalu.

Death Dealer nie stara się naśladować żadnego stylu.

Gramy tak jak nam pasuje i udowodniliśmy to albumem

"Hallowed Ground", który został ukształtowany

samoistnie.

Mimo to, dla wielu fanów heavy metalu, w tym, muszę

przyznać, także dla mnie, Death Dealer był

nadzieją na namiastkę Cage z lepszym (bardziej

przestrzennym i naturalnym) brzmieniem.

Sean Peck: Produkcja albumów na pewno jest lepsza,

jednak ten problem w Cage zdążyliśmy już rozwiązać.

Jednak brzmienie Death Dealer to zupełnie inna para

kaloszy. Mamy większą liczbę numerów ze średnim

tempem, podczas gdy Cage to w większości naparzanka.

Ross the Boss: Gramy tak, jak nam wychodzi. Nie

oglądamy się na inne zespoły. Pewnie, mamy jakieś

własne inspiracje i wpływy, ale to normalne.

Rzeczywiście brzmienie Death Dealer jest lepsze niż

Cage. Cage mimo znakomitych kompozycji i rewela-

6

DEATH DEALER


cyjnego wokalu nagrywa płyty z brzmieniem, które

nie wszystkim pasuje… Jakie kryteria brzmienia

wzięliście sobie za wytyczne? Odnosiliście się także

do brzmienia Cage? Nagrywaliście i produkowaliście

płytę sami?

Ross the Boss: Jak już wielokrotnie mówiłem, Death

Dealer to Death Dealer, a nie żaden inny zespół.

Nagraliśmy i wyprodukowaliśmy obydwie płyty samodzielnie.

Tak na dobrą sprawę, to Stu zrobił całą robotę.

Sean Peck: Stu jest doskonałym inżynierem i wszystko,

co wychodzi spod jego palców jest idealne. Wiemy,

że większość albumów Cage była kiepsko zmiksowana,

ale mam dobre wieści - wszystkie zostaną zremiksowane

i ponownie wydane z nowymi utworami!

Mastering również robimy od nowa, więc można

spodziewać się najlepszego. Na pewno przez to doceniam

Stu, bo strasznie się przez niego rozpuściłem.

Możecie zdradzić jaki wkład w komponowanie mają

poszczególni członkowie Death Dealer?

Ross the Boss: Muzykę pisze Stu, Sean i oczywiście

ja. Na następnej płycie Mike i Steve również będą

mogli przyczynić się do komponowania.

Sean Peck: Wszyscy mieliśmy spory wkład w kompozycje.

Długie rozmowy na Skypie i dzielenia się plikami.

Steve napisał doskonałe partie perkusyjne na

"Hallowed Ground", które naprawdę zmieniły styl

niektórych kawałków w nieoczekiwany sposób. "Way

Of The Gun" wyszło świetnie właśnie dzięki niemu!

W składzie, w którym nagraliście "Hallowed

Ground" Rhino został zastąpiony przez Steve'a

Bolognese…

Ross the Boss: Już na początku wiadomo było, że

Rhino potrzebuje spędzać więcej czasu z rodziną, a my

wszyscy zgodziliśmy się, że Steve Bolognese gra jak

bestia i ma wyjątkowy talent.

Sean Peck: Rhino bardzo nas rozczarował. Jest

doskonałym muzykiem i był dla zespołu dużym

atutem, ale to nie był dla niego dobry czas. Byliśmy jak

statek kosmiczny, zasuwający przez wszechświat, a on

nie dawał rady utrzymać się. Byłem na niego wściekły

i wkurzony całą sytuacją, ale pogodziliśmy się i

wszyscy traktujemy go jak brata.

W waszej muzyce można znaleźć całe bogactwo

inspiracji wieloma heavymetalowymi zespołami. Na

pierwszy plan wysuwa się chyba Judas Priest z okresu

"Defenders of the Faith", "Ram it Down" i

"Painkiller". Rzeczywiście jest to dla Was główna

inspiracja?

Ross the Boss: Sean i Mike uwielbiają Judas Priest,

jak wszyscy zresztą. Jednak moje inspiracje są zupełnie

inne.

Sean Peck: Myślę, że różnice w inspiracjach dają nam

dużą przewagę przy komponowaniu. Jestem wielkim

fanem Judasów, metalu lat 80-tych i odrobiny

thrashu. Stu kocha thrash i melodyjny power metal.

Steve tak samo. Mike i ja różnimy się chyba najmniej,

jednak on zachwyca się starym Black Sabbath w sposób,

jakiemu nigdy bym nie dorównał.

Słychać też rzecz jasna wpływy Manowar, zwłaszcza

jeśli chodzi o solówki (choćby w "Corruption of

Blood"). Jak to jest, że nawet w utworach Daeth

Dealer, które nie nawiązują muzycznie i kompozycyjnie

do Manowar po solówce od razu słychać, że

Ross the Boss to były muzyk Manowar?

Ross the Boss: Jestem twórcą Manowar,

więc oczywistym jest, że moje

kompozycje słychać na całym albumie

"Hallowed Ground", choćby w "The

Way of thr Gun", "The Anthem", lub "I

Am The Revolution". Dziękuję za komplement.

Sean Peck: Z czasem naprawdę zrozumiałem

i doceniłem naturę Rossa. Nigdy

nie przepadałem za Manowarem, ale Stu

owszem. Przez całe to granie w zespole

wreszcie zrozumiałem o chuj chodziło z

całym zachwytem nad Rossem i teraz

widzę jaką magią włada. Ma doskonałe

wyczucie i naturalność w tworzeniu melodii.

Kurwa, uwielbiam gościa!

Niektórzy wręcz oczekują od Was kompozycji

nawiązujących wprost do Manowar. Podczas

komponowania celowo staracie się pisać utwory w

zupełnie innej stylistyce?

Ross the Boss: W żadnym wypadku! Piszę tak jak

czuję.

Sean Peck: Myślę, że panowie z Manowar słuchają

tych albumów i myślą "o kurwa, Ross jest zajebisty!"

Jak mogliby tak nie myśleć? Bez urazy, ale uważam, że

albumy Manowar z Rossem są uważane za najlepsze.

On jest jak pierdolony zbawca metalu na tych płytach.

Jego stal jest teraz tylko szybsza i twardsza!

Słychać też niuanse innych zespołów, np. riff w

"Break the Silence" jest bardzo w stylu Savatage. To

przypadek?

Sean Peck: Uwielbiam Savatage, albumy takie jak

"Hall of The Mountain King" były dla mnie wielką

inspiracją, a mój ulubiony utwór to "Sirens". Natychmiastowo

przyciągają mnie albumy w stylu tamtych

lat. Sporo riffów w stylu Chrisa Olivy będzie można

usłyszeć na trzecim albumie Death Dealer!

Utwory z "Hallowed Ground" powstały z myślą o tej

płycie, czy część z nich to pomysły, które powstawały

równolegle z powstawaniem debiutu?

Ross the Boss: Dobre pytanie. Jestem przekonany, że

niektóre z riffów napisaliśmy wcześniej, ale wszystkie

kawałki zostały napisane z myślą o "Hallowed

Ground".

Sean Peck: Na pewno tak było z pierwszym albumem.

Miałem trochę materiału napisanego z myślą o Cage,

ale kiedy wciągnąłem się w Death Dealer, przeznaczyłem

część materiału na tę kapelę, w tym sam utwór

"Death Dealer". Nowy album, "Hallowed Ground",

został napisany wyłącznie dla Death Dealer.

Istnieje myśl przewodnia łącząca wszystkie utwory

zawarte na "Hallowed Ground"?

Sean Peck: Historia kryjąca się za tym albumem jest

taka, że miał on być utrzymany w stylu westernowym.

Mieliśmy nawet przygotowaną na tę okazję świetną

okładkę, której koniec końców nie wykorzystaliśmy.

Zatrzymaliśmy nazwę i stworzyliśmy nową, zajebistą

okładkę i wszystko ułożyło się w całość. Stanęło na

tym, że nie ma motywu przewodniego, ponieważ napisałem

kilka fikcyjnych historii z buntowniczym

charakterem. Bunt i wolność to tematy, które zarówno

ja, jak i Ross uwielbiamy.

A skąd pomysł na powstanie utworu "Anthem" z tekstem

opiewającym heavy metal? Uważacie, że każdy

szanujący się zespół heavymetalowy powinien mieć

coś takiego w swoim repertuarze? (śmiech)

Ross the Boss: Chcieliśmy złożyć hołd naszemu

gatunkowi i szeregom lojalnych fanów.

Sean Peck: To był ostatni utwór, który napisaliśmy.

Byłem w dołku twórczym i nie wiedziałem jak napisać

słowa na refren. Miałem coś w stylu "We are fighting..."

(ang. "walczymy..." - przyp. tłum.). Strasznie mi się to

nie podobało i byłem przybity tym utworem. Próbowałem

z heavymetalowym refrenem, który słychać

obecnie i nie mogłem wymyślić nic lepszego. Teraz

czytam w recenzjach, że to jeden z lepszych utworów i

to tylko pokazuje, że metal nigdy cię nie zawiedzie!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Oskar Gowin

Death Dealer - "Halloweed Ground"

2015 SMG

Poprzednia, debiutancka płyta Death Dealer nie

była tak swoista jak "Hallowed Ground". Mimo

elektryzującego składu - gitarzysta Manowar i znakomity

Sean Peck z Cage - brzmiała jak młodsza i

mniej zorganizowana siostra Cage. Drugi album

Death Dealer brzmi tak, jakbyśmy się mogli

spodziewać po rzeczonym duecie. Krążek zawiera

zarówno garść stylistyki Cage, garść estetyki

Manowar, ale całościowo jest bardziej wyważony i

jednorodny niż "War Master". O ile debiut był

zbiorem różnych pomysłów, a jego styl wydawał się

dopiero wyłaniać z chaosu wizji na Death Dealer,

o tyle "Hallowed Ground" to płyta bardziej

konkretna. Droga jaką obrali muzycy oscyluje wokół

klasycznego heavy metalu osadzonego na

trzonie takich zespołów jak Judas Priest i Accept,

a okraszona jest tym, co obaj panowie przynieśli ze

sobą z macierzystych formacji. Jest to zatem płyta

bardzo dynamiczna, energetyczna i oparta na ciętych

oraz ciężkich i masywnych riffach. Niektóre

utwory trzymają się klasycznej, "neutralnej" stylistyki,

jak choćby acceptowy "I am the Revolution".

Przez niektóre przedzierają się bagaże doświadczeń

Seana Pecka (cage'owe "Break the Silence" i

"K.I.L.L.") i Rossa the Bossa (manowarowe

"Corruption of Blood", "Skull and Crossbones",

"Way of the Gun"). Całość brzmi jednak bardzo

spójnie. Pomaga jej nie tylko umiejętne i płynne

żonglowanie stylistykami, ale też brzmienie i miks,

który potraktował wszystkie obecne na krążku

style według jednego klucza. Trudno jednak nie

zauważyć, że brzmienie jest grubo ciosane i niewątpliwie

odróżnia się ono od spłaszczonego

brzmienia ostatnich płyt Cage. Linie wokalne łączą

"umiarkowaną melodyjność" Cage z topornością i

skandowaniem Accept. Co ciekawe, mimo tego, że

niejednokrotnie przypominają te pisane dla Cage

(pewnie Sean Peck sam je pisał), Sean wydaje się

unikać kopiowania siebie z Cage. Próbuje śpiewać

niżej, poza pojedynczymi krzykami stara się unikać

typowego dla siebie przenikliwego wrzasku

tworzącego złożone linie wokalne. Słychać to choćby

w "Way of the Gun", "The Anthem" czy "Skull

and Crossbones". O ile charakterystyczność wokalu

wydaje się być czymś oczywistym i trudno nie

postrzegać Death Dealer przez pryzmat Cage, o

tyle w przypadku gitarzystów, ta charakterystyczność

nie zawsze jest jasna jak na dłoni. Nie w

przypadku Rossa the Bossa. Aż trudno uwierzyć

jak bardzo jego solówki w Death Dealer są spokrewnione

z tymi, które grał w Manowar. Wbrew

pozorom istnieje niewielu gitarzystów, których tak

łatwo odcyfrować ledwie po kilku dźwiękach. Te

intensywne, przeładowane solówki dodają klimatu

do "Hallowed Ground". Płyta wychodzi niemal w

tym samym czasie co Cage, prawdopodobnie jednak

materiał ten powstał dużo wcześniej. Jeśli tak,

to dobrze rokuje, zespół bardzo szybko wychwycił

swoje pięty achillesowe i wydał spójny, dobry album.

Później więc powinno być jeszcze lepiej! (4,5)

Strati

DEATH DEALER 7


HMP: To wielka przyjemność

robić z tobą wywiad, Michael. Na wstępie

porozmawiajmy trochę o najnowszym wydawnictwie.

Właśnie wydaliście "Satan's Tomb". Jak się z

tym czujesz?

Michael Denner: Moja przyjemność. "Satan's Tomb"

było wspaniałym doświadczeniem. Piosenki, muzycy,

chemia między nami, więc prostą sprawą było uczestniczyć

w tym rejsie.

Dlaczego zdecydowaliście się nagrać tylko EP-kę?

Możemy oczekiwać pełnej płyty w przyszłości?

Przyczyną wydania EP-ki była chęc wypuszczenia czegoś

szybko w tym składzie. Alternatywnym wyjściem,

było zaczekać na resztę kompozycji na pełną płytę, ale

ja nigdy nie byłem zbyt cierpliwym facetem. Czemu

czekać na coś fajnego, skoro to już jest, od zaraz.

Jak udało wam się zebrać wszystkie te osoby do nagrania

"Satan's Tomb"?

Hank ściągnął Mark'a z zespołu Demonica, ja sprowadziłem

Snowy'iego, który jest jednym z moich najlepszych

przyjaciół, natomiast Sean Peck usłyszał plotki

o naszym zespole i odpisał na ogłoszenie odnośnie

wokalisty. Zasugerował abyśmy zapoznali się z jego

dorobkiem oraz projektami, w których uczestniczył w

przeszłości i... Boom! Zaskoczyło idealnie!

Sean Peak jest świetnym wokalistą, co to tego nie ma

wątpliwości. Ciężko go było do was ściągnąć?

Tak jak wspomniałem, on doszedł do nas z własnej

woli. Jesteśmy z tego bardzo dumni i szczęsliwi.

Jak to jest, gdy legendy znowu się spotykają? Mam

na myśli ciebie i Snowy Show'a…

(Śmiech), ze Snowy'm utrzymywałem bliski kontakt

od czasów, gdy graliśmy razem w Mercyful Fate. Poza

tym on mieszka w Geteborgu, a ja w Kopenhadze - jest

moim bliskim przyjacielem i według mnie jest najlepszy

w swoim fachu. Jestem bardzo zadowolony, że

znowu razem gramy z wielu powodów.

Ciężko było skomponować materiał?

Nie, Hank jest mistrzem metalowych riffów a Sean

ma wyobraźnie jak mało kto. Proces twórczy był zatem

szybki, prosty i owocny.

Jestem dumny z tego, co

stworzyliśmy i będę się tym

hołubić przez resztę mojego życia

Oj, niejeden chciałby być na miejscu Michaela Dennera i móc

wypowiedzieć takie słowa. W końcu nie każdy może pochwalić się

współódziałem w popełnianiu najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych

metalowych albumów wszechczasów. O nowym wydawnictwie

oraz o starych, dobry czasach z Mercyful Fate i Kingiem Diamondem,

rozmawiałem z samym mistrzem gitary we własnej osobie. Serdecznie

zapraszam na spotkanie z miłym Duńczykiem - panem Dennerem.

Foto: Metal Blade

Kto był głównym kompozytorem, a kto zajął się pisaniem

tekstów?

Shermann: muzyka. Peck: teksty. Denner i Shermann:

partie gitarowe, gitarowe motywy i solówki

O czym opowiada "Satan's Tomb"?

Myślę, że o głębsze znaczenie powinieneś zapytać

Sean'a.

Jeśli byłbyś zmuszony wybrać jeden numer, który by

to był? Który lubisz najbardziej?

Wybrałbym "The New Gods", ma mocny Mercyful'owski

feeling, światowej klasy bębnienie i troche

fajnych, gitarowych partii w środku

Kto namalował okładkę i czyj to był koncept?

Mieliśmy przywilej użycia malunku samego Thomasa

Holm'a, który stał za pracami zdobiącymi "Melissę",

"Don't Break the Oath" czy "Fatal Portrait". Jesteśmy

bardzo zadowoleni, bo to kawał dobrej roboty.

Powiedz nam kto jest odpowiedzialny za brzmienie

EP-ki? Jesteś zadowolony z efektu końcowego?

Brzmienie to kombinacja tego, co z Hankiem planowaliśmy

na wczesnym etapie działania. Arnold

Lindberg - inżynier i Snowy, kontynuowali pracę nad

naszymi zamierzeniami w Geteborgu, natomiast Mark

i Sean wtrącali swoje pięć groszy prosto z USA.

Teraz proszę o szczerość - czy podczas procesu tworzenia,

myśleliście o tym jako o materiale Mercyful

Fate czy jako o czymś zupełnie nowym?

Przeważnie myślę o Mercyful Fate, jeśli tylko pracuję

przy muzyce. To dla mnie całkiem oczywiste, bo to jest

jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłem podczas mojej

długiej kariery.

Myślałeś kiedyś o reaktywacji Mercyful Fate?

Każdego dnia, ale tak jak dla Kinga, jego zespół stanowi

priorytet, tak teraz dla mnie projekt Denner/

Shermann odgrywa najważniejszą rolę.

Jak wyglądają twoje relacje z Kingiem Diamondem?

Często rozmawiacie?

Raz na jakiś czas rozmawiam z Kingiem. Głównie są

to biznesowe rozmowy, ale też czasami zdarzają się

osobiste pogawędki. Cały czas jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Niemożliwym jest ominąć lub przemilczeć temat

Mercyful Fate. Jestem przekonany, że pytano cię o to

tysiące razy, ale powiedz jeszcze raz - jak to jest

stworzyć takie arcydzieła i ponadczasowe klasyki jak

pierwsze płyty Mercyful Fate i King Diamond?

To magia i chemia pomiędzy członkami zespołów to

spowodowała. To jak przepis, którego poszczególne

składniki stanowią o perfekcji dania. Także pragnienie

i motywacja do bycia najcięższym zespołem na świecie

w tamtym czasie. Jestem dumny z tego, co stworzyliśmy

i będę się tym hołubić przez resztę mojego

życia.

Jak wspominasz tamte dni? Jaka była atmosfera pomiędzy

wami? Traktowaliście to wszystko jako zabawę

czy bardziej na poważnie?

Cały nasz wolny czas spędzaliśmy razem. Śmialiśmy

się, płakaliśmy, ciężko pracowali, dyskutowali, walczyli.

Mieliśmy silną więź. Jak rodzina, jak pięciu braci.

Będę ich kochał i szanował już na zawsze.

Jaka była różnica podczas pracy nad pierwszymi albumami

Mercyful Fate, a Kinga Diamonda?

Całkiem spora. Proces tworzenia u Kinga był już pod

bardziej profesjonalnym kątem. Usiedliśmy z Kingiem

i zaczęliśmy wybierać muzyków, którzy nam pasowali,

zupełnie tak jak w puzzlach. Wzięliśmy sprawy w swoje

ręce i okazało się, że muzycy których wybraliśmy

mieli odpowiednie umysły, umiejętności i swoje zdanie.

Dzięki za to! Jestem dumny z tych dwóch albumów,

które udało nam się wspólnie nagrać.

Jak wspominasz koncerty w latach 80-tych? Dużo

imprezowaliście?

Było dużo lakieru do włosów i spandexu, co nigdy do

końca nie było w moim guście. Owszem było imprezowanie,

ale nic poważnego w porównaniu do innych kapel

z tego okresu.

A jak wyglądały wasze próby?

Śmiertelnie poważnie, z Mercyful Fate graliśmy sześć

dni w tygodniu po minimum pięć godzin dziennie. Zazwyczaj

Hank przynosił jakiś pomysł albo dwa i się

zaczynało.

Wraz z Andym LaRoque stanowiliście fenomenalny

gitarowy duet. Jak wspominasz waszą współpracę?

Andy jest jednym z najbardziej utalentowanych i najlepszych

muzyków z jakimi miałem przyjemność pracować.

Ma dobre serce i jest bardzo inteligentny. Nigdy

nie robił problemów odnośnie tego, który z nas jakie

partie ma grać. To była prawdziwa gra zespołowa.

Wierzę, że zabłysneliśmy na "Fatal Portrait" i

"Abigail".

Wasze brzmienie było magiczne! Pamiętasz może

jakiego sprzętu używałeś w tamtych czasach?

Tak, sprzęt którego używałem to: Ibanez Graphic EQ,

Tube Screamer, Boss spectrum, Marshall 100 amp,

diverse Flying V's i mojego BC Rich Stealth (zwanego

również Abigail)

Dlaczego "Into the Unknown" było twoim ostatnim

albumem z Mercyful Fate?

Urodziło mi się wówczas pierwsze dziecko i było

troche komplikacji z samym porodem. Z krwawiącym

sercem musiałem opuścić moich przyjaciół z zespołu i

zająć się rodziną.

W jaki sposób znowu zeszliście się z Hankiem?

Przez wszystkie lata, zawsze miałem bliski kontakt z

Hankiem. Każdego tygodnia rozmawialiśmy przez

telefon. On jest jednym z moich najbliższych przyjaciół,

więc w gruncie rzeczy my nigdy się nie rozdzieliliśmy.

Czy od czasu ostatniego wydawnictwa Mercyful

Fate miałeś też kontakt z pozostałymi członkami zespołu?

Tak jest, cały czas.

Jakie są wasze plany na przyszłość? Planujecie z

Hankiem jakąś trasę?

Zdecydowanie tak. Z pełnym albumem, który może

ukazać się wiosną.

Jeszcze raz - to była wielka przyjemność rozmawiać z

tobą, Michael. Ostatnie słowa należą oczywiście do

ciebie…

Nigdy nie miałem okazji zagrać w Polsce. Wiem, że

metal w waszym kraju to wielka i ważna rzecz, więc

zagrać u Was będzie stanowiło dla mnie priorytet. Do

zobaczenia w krótce!

Przemek Murzyn

8

DENNER-SHERMANN


A może znasz jakieś zespoły z naszego kraju, z

Polski?

(Śmiech!) Jestem fetyszystą jeśli chodzi o Wschodnio-

Europejskie zespoły. Myślę, że "Dorosłe Dzieci"

Turbo, to jeden z najlepszych albumów jakie kiedykolwiek

powstały, a "Ostatni Tabor" Kata, to moja ulubiona

piosenka wszechczasów.

Jak zamierzacie promować "Shadowlane"?

Tak jak teraz. Koncertować, udzielać wywiadów itp.

HMP: Cześć Black Trip! Po pierwsze, chciałbym

pogratulować wam nowego albumu! Świetna robota!

Jak się czujecie po wydaniu "Shadowlane"?

Sebastian Ramstedt: Bardzo dziękujemy! Jesteśmy

bardzo zadowoleni i usatysfakcjonowani rezultatem.

Gdzie i dlaczego powstał Black Trip?

Początkowo Black Trip było nazwą, pod którą Peter

umieszczał swoje riffy, gdy uczył się grać na gitarze. To

był projekt tylko dla niego i wydaje mi się, że miało to

miejsce jakoś w połowie lat dwutysięcznych. Tak

naprawdę zespołem staliśmy się, gdy zaczęliśmy grać

próby i przygotowywać seta na występ na Muscle

Rock w 2012 roku. Miał to być dla nas tylko poboczny

projekt, ale poczuliśmy, że chcielibyśmy razem zrobić

coś większego. Zdecydowaliśmy się na nagranie pełnej

płyty i napisaliśmy piosenki na "Going Under".

Szczerze mówiąc, wasza muzyka najbardziej kojarzy

mi się z Thin Lizzy. Czy jest to jedna z waszych

największych inspiracji?

Nie, niespecjalnie, choć jestem w stanie zrozumieć,

dlaczego tak sądzisz. Myślę, że w naszej muzyce jest

sporo z Thin Lizzy, ale bardziej inspirujemy się całym

ruchem metalowym z czasów około 1980 roku.

Heavy Metalowe obowiązki

Black Trip to coraz mocniejszy heavy metalowy gracz. Zespół złożony z samych

metalowych wyjadaczy, rozpycha się łokciami i wychodzi mu to całkiem dobrze! Właśnie

nagrał drugi album, zrobił krok do przodu i wygląda na to, że jeszcze będzie o nim głośno.

O heavy metalowych obowiązkach rozmawiałem z gitarzystą - Sebastianem Ramstedt'em.

W waszej muzyce jest sporo inspiracji z lat 70-tych.

Czy muzyka z tego okresu jest dla waszego zespołu

swego rodzaju złotym środkiem?

Ludzie zapominają, że zespoły heavy metalowe z

końca lat 70-tych i początku lat 80-tych były bardziej

"boogie", niż się o tym pamięta. Łatwo jest myśleć, że

muzyka brzmiała wtedy jak "Restless and Wild"

Accept czy "Defenders Of The Faith" Judas Priest.

Większość zespołów grających oldschoolowy heavy

metal kopiuje styl z okolic 1983 roku. A tak naprawdę

ta muzyka była bardziej bluesowa. Odpowiadając więc

na twoje pytanie, muszę powiedzieć, że nie. Dla Black

Trip zespoły ze złotego okresu to te, które grały pod

koniec lat 70-tych i na samym początku lat 80-tych.

Wiem, że gracie w różnych zespołach. Co znaczy dla

was Black Trip? Nie sądzę by był to tylko poboczny

project…

Dla mnie, Petera oraz Johana Black Trip to główny

zespół. Dla kolegów z Enforcera, Black Trip to też

Joseph i Jonas będą mieli wielką trasę na przełomie

jesieni i zimy. Nie obawiacie się, że zaniedbają

obowiązki związane z Black Trip?

Nie, Joseph zostaje z nami, a Enforcer zabiera

gitarzystę sesyjnego. Jonas jedzie w trasę z

Enforcerem, ale mamy kapitalnego sesyjnego pałkera,

imieniem Anders Bentell. To on wyprodukował

album "Hrimthursum" z moim poprzednim zespołem

- Necrophobic. Zawsze wiedziałem, że jest świetnym

perkusistą i bardzo dobrze pasuje do zespołu.

Jak często się spotykacie i wspólnie gracie?

Najmocniej koncentrujemy sie kiedy mamy zaklepane

koncerty albo wchodzimy do studio. Ale generalnie raz

w tygodniu.

Co chcecie osiągnąć jako Black Trip?

Sex drugs and rock n roll! (śmiech!)

Czy da się wyżyć z grania muzyki?

Nie, nie sądzę. Te dni już przemineły. Blackie

Lawless kiedyś powiedział, że dni kapeli są policzone,

kiedy kampanie muzyczne zaczynają pompować kase,

aby zespół stał się "wielki". Ja obok moich heavy metalowych

zobowiązań, zawsze miałem na boku zwyczajną

pracę.

Dzięki za poświęcony czas. Ostatnie słowa należą

oczywiście do ciebie…

Dzięki za wywiad, zdrówko!

Przemysław Murzyn

Black Trip jest swego rodzaju zespołem typu "all

star". Jak ze sobą współpracujecie?

Za pomocą pięści i przekleństw! (śmiech!) Nie,

niezupełnie. Nie traktujemy siebie jako zespołu "all

star". Jesteśmy grupą przyjaciół, których łączy zainteresowanie

starym heavy metalem. Nie wiem,

dlaczego prasa zaczęła nazywać nas "All Star Band". To

głupie. Nie jesteśmy żadnymi gwiazdami. Ale to miłe,

gdy ludziom podoba się nasza muzyka.

Czy cały zespół jest zaangażowany w proces twórczy?

Na pierwszym album Peter napisał całą muzykę, a

Joseph wszystkie teksty. Tym razem Joseph napisał

kilka piosenek, a ja i Jonas po jednej.

Co było waszą największą inspiracją przy tworzeniu

nowego albumu?

Myślę, że po prostu chcieliśmy nagrać album lepszy od

poprzedniego. Inspiracją były w zasadzie wszystkie

nasze poprzednie muzyczne doświadczenia. Zarówno

z koncertów, jak i płyt z naszymi wcześniejszymi

zespołami. Nie chcieliśmy, żeby nowa płyta brzmiała

tak sucho jak poprzednia, więc spędziliśmy więcej

czasu na dopracowaniu brzmienia.

Kto jest producentem nowego albumu?

Nicke Andersson z Imperial State Electric. To fantastyczny

muzyk i producent. Bardzo łatwo się z nim

współpracowało. Jest dobrym kumplem, zna

ograniczenia i możliwości każdego z członków

zespołu. Myślę, że dzięki niemu brzmimy najlepiej, jak

to możliwe.

Macie kontrakt ze Steamhammer. Jesteście z tego

zadowoleni?

Tak, to fantastyczne. Zapewnili nam tym razem dobrą

promocję.

Zamierzacie wyruszyć w trasę po premierze?

Tak, właśnie jesteśmy w trakcie trasy. Siedzimy na

backstage'u i odpowiadamy na pytania, sącząc

whiskey. To nasza pierwsza trasa europejska, a na

jesień planujemy mini tour po Stanach. Będziemy grać

też sporo koncertów w Szwecji.

Foto: SPV

najważniejsza rzecz, kiedy gramy próby i koncertujemy.

Wiadomo, że mają swoje obowiązki względem

innych zespołów, ale nie wypływa to na jakość rzeczy,

które wspólnie wypuszczamy.

Opisz jak wyglądają wasze koncerty dla tych, którzy

nigdy nie mieli okazji was zobaczyć.

To rock and rollowy atak po całości. Nie jesteśmy przebierańcami,

a na żywo dajemy czystą energię.

Masz może jakichś faworytów wśród młodych kapel?

Kocham Helvetets Port. Możliwe, że są jednym z

najlepszych zespołów w ogóle!

BLACK TRIP 9


Spotkanie z Diabłem przy kieliszku rumu po latach

Kat i Roman Kostrzewski to zespół wszystkim dobrze

znany, tak samo jego obecne i wcześniejsze dokonania. W

przyszłym roku 30-te urodziny obchodzi ich debiutancka płyta,

lecz zespół już teraz postanowił uczcić tę okoliczność i nagrał

na nowo utwory z tamtego albumu. O okoliczności, powodzie

rerecordingu, kulisach wydania oryginału w 1986r. i

nie tylko, opowie nam sam Roman Kostrzewski.

zwiększenie możliwości popełnienia błędu spowodowałby,

że kapela musiałaby częściej grać, a właśnie

chodziło o to, żeby w tym animuszu, w tym powerze,

jaki się ma przed zagraniem utworu, żeby go po prostu

zachować do samego końca, co jest pewnego rodzaju

trudnością, bo w którymś momencie przychodzi zmęczenie,

uwaga ludzi wiadomo po stosunkowo krótkim

czasie ulega degradacji, więc nie jest to łatwa sztuka.

Utrudniliśmy, ale był jeden istotny powód, chodziło o

to, żeby kapela czuła się wzajemnie, żeby czuć było

jeden organizm grający, żeby wszystkie utwory miały

mniej więcej te same warunki realizatorskie, krótko

mówiąc, żeby płyta brzmiała spójnie. "Szóstki" w latach

80-tych, były nagrywane troszkę inaczej, ale też

bardzo sprawnie, płytę w końcu nagraliśmy w przeciągu

dwóch tygodni to stosunkowo też krótki czas realizacji,

wspomnę, że współcześnie ludzie nagrywają nawet

cztery miesiące i więcej. Różnie to z tym bywa.

Dlaczego myśmy nagrali? Bo mieliśmy świadomość

przemian, które się dokonały w nas, ale też i w zespole,

zespół tracił muzyków w różnych okolicznościach, a

też dokonał się rozpad Kata na bazie, którego my od

jedenastu lat grając na koncertach pielęgnujemy tą tradycje

metalową z takim skutkiem, że odczuwamy

dziejące się zmiany, przemiany w nas, publiczności,

przenosić na język angielski, więc szybkie akcje, które

skutkowały w konsekwencji wydaniem "Metal and

Hell". Dzisiaj, by było nonsensem robienie "Metal and

Hell", dlatego, że zespół w początkowym okresie nie za

bardzo mógł pojawić się na scenach zachodnich z

uwagi na nieuregulowany stosunek do służby wojskowej,

gdy w końcu mogliśmy już wyjechać na

Zachód to już była w zasadzie inna kapela. Mieliśmy

takie plany, cały czas mieliśmy te uważanie, a przynajmniej

teksty były tłumaczone na język angielski,

tłumaczenia na pewno są do "Oddechu Wymarłych

Światów", przy czym w latach 90-tych, kiedy już

można było swobodnie wyjeżdżać z naszego kraju, to

zespół był już związany rodzinnie, a to już zupełnie

inne okoliczności. Widzisz, jak w młodym wieku,

ustawisz swoje życie pod kątem kariery to zrobisz

wszystko dla niej, to jest to bardzo prawdopodobne, że

tak się stanie, więc gdybyśmy w tym okresie wyjeżdżali,

mieli tą możliwość wyjechania, zapewne

bylibyśmy kapelą o randze europejskiej, taką, jaka się

wówczas jawiła po wydaniu "666", opinia o tej płycie

na rynku zachodnim była pozytywna. W Polsce, gdy

graliśmy z zachodnimi kapelami, te akurat zawsze

potwierdzały dobrym słowem trasę tego zespołu, więc

nic nie stało na przeszkodzie zrobienia tej kariery, no,

ale czynniki zewnętrzne, jakby niezależne od nas

wpłynęły na nasze losy, a gdy już ma się rodzinę to już

człowiek tak niechętnie lokowałby się gdzieś tam,

skoro znalazł swoje miejsce w życiu. Myślę, więc, że

skoro Kat ma, dla kogo w tym kraju grać i skoro się tak

ułożyło w tym kraju, że my naprawdę mamy dużo

zajęć w bilansie jednego roku, to chętnie odpowiemy

na jakieś propozycje grania na Zachodzie i to się dzieje,

ale jechać tam szukać niewiadomych, skoro się już

znalazło, my znaleźliśmy, jako artyści szczęście w postaci

publiczności, która nas nagradza owacjami, która

ujawnia swój rodzaj związku z naszą sztuką. To jest to,

co jako młodzi ludzie najbardziej pragnęliśmy, jak

każdy młody człowiek chciałem powiedzieć "ja jestem",

więc miło mi, że dzięki publiczności dowiedziałem się,

kim jestem

HMP: Witam Pana, Panie Romanie. Na wstępie

chciałem pogratulować solidnie wykonanej płyty. To,

że "666" jest kultem polskiego metalu, wie każdy fan

ciężkiej muzyki, ale udało wam się w płytę tchnąć

nowego ducha. Pierwsze pytanie: "666" została wydana

w maju 1986 roku, a jej anglojęzyczny odpowiednik

miesiąc wcześniej. To 29 lat temu. Nie woleliście

tej płyty wydać na okrągłą, 30-tą rocznicę?

Roman Kostrzewski: Dzień dobry. Rocznica nie

miała jakiegoś specjalnego wpływu na toczące się

rzeczy w zespole m.in. plany wydawnicze. Powody, dla

którego powstały "Szóstki" były głównie dwojakiego

rodzaju. Jeden to na pewno publiczność, która jest

świadoma zmian w zespole, szczególnie po latach

zmian personalnych i też zmian wynikających z długiego

okresu grania, artyści się też zmieniają, publiczność

z resztą się też zmienia, więc po latach części

publiczności wydało się być ciekawe ponowne spojrzenie

na "Szóstki". Nie wiem, dlaczego, z jednej strony

może, dlatego, że "Szóstki" powstały w czasach dopiero

kształtowania się soundu, który w dzisiejszych czasach

jest troszkę odmienny. Współczesne kapele jak

grają metal, w zasadzie mogą grać różnie, ale technologie

wykorzystywane do nagrań i do gry trochę się

zmieniły od tamtych czasów, co oczywiście determinuje

brzmienie, więc publiczność nagabuje, zachęca nas

do nagrania ponownych "Szóstek", być może, dlatego,

żeby uchwycić te zmiany. Być może, dlatego, że słuchając

na koncertach odczuwali inne wrażenia niż po

wysłuchaniu "Szóstek". Natomiast dla zespołu było to

też, pewnego rodzaju wezwanie, bo też dla nas było

ciekawe jak po latach takie "Szóstki" zabrzmią w konwenansie

brzmieniowym, charakterystycznym dla

współczesnych czasów, to na pewno było interesujące

wezwanie. Trochę żeśmy sobie utrudnili próbując nagrywać

rzecz w taki sposób, w jaki mniej więcej się

nagrywało w czasach powstawania rock'n'rolla. Otóż

muzycy musieli być doskonale przygotowani, najwyżej

rejestrując z raz, dwa utwory i tyle, więc zasadniczo

utwory były nagrywane w sześć dni metodą tzw. nagrywania

na setkę, czyli w zasadzie rejestracja na żywo.

Wszystkich rzeczy nie byliśmy w stanie nagrać w jednym

czasie z uwagi na wiele problemów technicznych.

Studio było wspaniale przygotowane do nagrań,

abyśmy nie musieli po prostu tworzyć osobnej kabiny,

separacje dla chociażby wokalisty, już nie mówiąc o

tym, że solówki albo jakikolwiek błąd muzyka, bo

Foto: Mystic

więc tak jakby się chciało powiedzieć "zrobimy sobie

prezent, zagramy jeszcze raz, to, co zagraliśmy dawno,

dawno temu".

Skoro dostaliśmy nagraną na nowo debiutancką płytę

w wersji polskiej, to idąc drogą implikacji czy

możemy też się spodziewać, że i anglojęzyczna wersja

"Metal and Hell" doczeka się odświeżenia?

Nie, takich planów nie mamy, "Metal and Hell" -

anglojęzyczna wersja "Szóstek" powstała w wyniku

zapotrzebowania rynku zachodniego. Otóż przyjechał

do Polski Jos Kloek, który akurat wydawał płytę

"Heavy Metal World" TSA, spotkaliśmy się z nim,

odbyła się prezentacja pierwszych dźwięków na "Szóstki"

i on uznał, że płyta mu się podoba i jest w stanie

zainwestować środki, swoją pracę poświęcić na rzecz

powstania takiej płyty, więc szybko nastąpiły tłumaczenia

i ja taki nie do końca anglojęzyczny musiałem

stosunkowo szybko opanować język angielski w

stopniu takim, żeby to w ogóle wyśpiewać. Do dzisiaj

nie znam angielskiego w stopniu pozwalającym na

pisanie w tym języku. Tak, owszem mogę się poruszać

w świecie tzw. podstawowych zwrotów i pojęć, ale nie

do stopnia takiego, żeby próbować te swoje liryki

Dlaczego zarówno jak i oryginalna jak i odświeżona

płyta nazywa się "666" a nie "Metal i piekło", które

jest tłumaczeniem anglojęzycznego "Metal And

Hell"?

"Metal And Hell" w zasadzie był tytułem zaproponowanym

dla wydania zachodniego przez ówczesnego

wydawcę, a tu głównie chodzi o realizatora, nazywał

się ten Pan Jos Kloek, był Belgiem, pracował głównie

dla firmy Mausoleum, jednakże tą płytę zarezerwował

dla swojej prywatnej firmy, założył własną

firmę o nazwie Ambush Records, nikomu tej płyty nie

dał i sam ją (śmiech) wydał. Z resztą z dobrym

skutkiem, bo wykupił całe prawa po latach, także rzecz

mu się podobała. Myśmy nie zmieniali, nie chcieliśmy

zmieniać czegoś, co jest charakterystyczne dla tej płyty

w sensie jej tożsamości, czyli nazwy, nazwy tytułów

itd. tego nawet nie wolno zmieniać, prawa autorskie w

zasadzie nie zezwala na naruszanie tzw. dóbr osobistych,

a te są przynależne do więzi twórcy z określonym

utworem, także nie wolno nam zmieniać nawet

swoich własnych utworów, swojej nazwy, możemy w

dekompilacji zrobić to inaczej, inaczej nazwać, ale

jeżeli robimy coś, co ma związek z pracą zbiorową,

zostało to nazwane w sensie całości, ma tytuł zbiorczy

"666", jeżeli robimy to samo, tylko w inny sposób, inne

wykonanie jest, ale tych samych utworów, tej samej w

zasadzie grupy utworów, no to nie ma powodu, dla

którego należałoby wymyślać jakąś inną nazwę.

Czyli wychodzi na to, że nazwa polska jest wynikiem

pomysłu waszego, a "Metal And Hell" wytwórni

tak?

Nie no wytwórnia wymyślać nie musiała, dlatego, że

pamiętajmy "Metal And Hell" to tytuł utworu, więc

po prostu wydawcy spodobał się tytuł utworu, bo

uważał, że nosi bardziej nośny tytuł na warunki zachodnie,

więc zaproponował czy mogłaby się ta płyta

nazywać "Metal And Hell", a ja (śmiech) nie byłem aż

tak zazdrosny o swoje własne tytuły, więc dla mnie to

nie miało żadnego znaczenia.

Wiadomo, że część waszej publiczności domagała się

nagrania na nowo "Szóstek". Czy wy sami również

tego chcieliście czy jednak to bardziej nacisk fanów

zdecydował?

Tak, no ja już ci wspomniałem, że to jest fajna zabawa

dla artysty, no nie może sobie pozwolić artysta na to,

żeby nagrywał te same utwory rokrocznie, ale powinien

wydaje mi się zrobić to po jakimś czasie, bo świat

10

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI


jest tak urządzony, że on się zmienia. Myślę sobie, że

Chopin, który grał swoje utwory w swoich czasach grał

je w kontekście, tego, co mu było wykonawczo bliskie,

dzisiaj myślę, że się inaczej wykonuje tę sztukę. Czy

mu by się to podobało? Trudno orzec, ale wiadomo, że

tą muzykę się gra, grają ją różni wykonawcy, w końcu

z Katem było też tak, że też zagrali inni wykonawcy,

mają do tego prawo, wystarczy poprosić w ZAiKS-ie o

licencje na wykonanie takiego utworu i jest to, akurat

w przypadku Kata te wykonania były bardzo fajne,

przypomnę, że jednym z utworów Kata "Wyrocznia"

zajął się Vader i było to bardzo fajne wykonanie, z

resztą na jedno z nich zaproszono mnie, abym udzielił

swojego głosu i też inaczej wyszło, też wydaje mi się,

że jest ciekawym wykonaniem, więc utwór można

wykonywać na różne sposoby. Wydaje mi się, że

zespół, w którym są artyści tworzący muzykę na tą

płytę tym bardziej powinni mieć prawo do wyegzaltowania

utworów, które towarzyszyły im w przeszłości,

tak? Już po latach często zapominamy, kim

byliśmy, więc zasadniczo podchodzimy ponownie do

danej materii i ona jakby w rzeźbieniu muzycznym

może po prostu ujawnić zupełnie inne kształty.

Jak wiadomo na "Oddechu Wymarłych Światów"

były pewne korekty m.in. w tekstach z powodu cenzury

czy to, dlatego w oryginalnej wersji "Mordercy"

jest ucięty tekst "Czeka... śmierci brata" zamiast

"Czeka na chwilę śmierci brata" Czy cenzura w tamtych

czasach ingerowała w pańskie teksty pisane na

debiutancką płytę?

Tego tekstu akurat nie dotknęła cenzura, to znaczy

dotykać dotykała w tym sensie, że musiała zaaprobować.

Cenzura to był taki rodzaj instytucji, która

kontrolowała wszystkie wydarzenia artystyczne i te,

które były prezentowane na żywo czy też te, które były

rejestrowane na taśmach, ale nie przypominam sobie.

Tutaj ta zmiana wynikała stąd, że to, co mi się wydawało,

że jak będą pominięte te dwa wyrazy to zyska

na tym artyzm, patrzę na to z punktu muzycznego

widzenia, więc wydało mi się nietracące z logiki, nie

wytracała się logika poprzez ubytek dwóch wyrazów.

Dzisiaj mogę swobodnie dośpiewać te dwa wyrazy i też

nie widzę jakiejś wielkiej różnicy, to są niuanse, które

dla tych, którzy kochają muzykę mają jakieś istotne

znaczenie, ale wydaje mi się, że nie aż tak, żeby zakwestionować

zagrania utworu.

Jak pan ocenia te teksty z perspektywy czasu? Czy

zmieniło się pańskie podejście do pisania tekstów?

Czy byłby pan w stanie teraz napisać coś podobnego?

Ja myślę, że nie, dlatego że artysta, gdy podchodzi do

jakiejkolwiek pracy o jakimkolwiek charakterze jest

związany z określoną chwilą, z określonym swoim

stanem emocjonalnym, z określonym swoim stanem

psyche w kontekście określonych czasów, określonych

wydarzeń, więc wydaje mi się twórczość jest wyrazem

tych wszystkich elementów tak szalenie istotnych, żeby

powstała myśl jakaś twórcza, którą chce się zachować

czy na płycie czy w twórczości. Czasami jest

dziełem pewnego rodzaju przypadku, bo meandry

myśli akurat gdzieś zahaczą o takie rewiry, które nagle

zostawiają ślad i artyście się podoba to, co z tych meandrów

wyłuskuje, więc to są pewnego rodzaju osobliwości,

wątpię żeby człowiek był w stanie tak jak klon

automatyzować swój stan ducha, swój stan psyche.

Dlaczego na "666" (nawet na odświeżonych) nie

znalazł się nigdy "Ostatni Tabor", który pojawił się

na zremasterowanej wersji "Metal and Hell", a który

jest niewątpliwie jednym z największych przebojów

Kata?

Wiesz, w intencji było zachować stan rzeczy, jaki był

charakterystyczny dla tej płyty, tak jak w kontekście

treści jak i muzyki, to, co pozostało nam do zrobienia,

to oddać temu potencjałowi charakterystycznemu dla

wykonania - a to chwila, a to pewien rodzaj przygotowania,

instrumentarium określone, pewnie kultura

muzyczna, a także aranżacje i oczywiście stylu, który

miał też niebanalne wpływ na sound, brzmienie, czyli

rodzaj podejścia do samej realizacji, ona też zmienia

bardzo dużo. Sam realizator - człowiek, który miksuje,

przecież ma ogromny wpływ na sound, na brzmienie, a

w końcu muzyka, to nie tylko same literalne dźwięki

gdzieś tam zawieszone w jakiejś przestrzeni, którą

nazywamy melodyką, ale też rozumiemy coś takiego

jak właśnie sound. "Ostatniego Taboru" na oryginale

nie było, ponieważ nie mieścił się, w tamtych czasach

nam się wydawało, że jakby odstaje swoją konwencją,

wyczuwałem pewne subtelne różnice przynależności

utworów do określonych, różnych okresów do zbiorczego

ujęcia rzeczy. Gdy odbyliśmy rejestracje pierwszych

utworów to po prostu robiliśmy takie, a nie

inne, bo innych nie było, ale gdy tych utworów było

coraz więcej to dostrzegaliśmy, że niektóre utwory

bardziej pasują do siebie, współgrają, a niektóre mniej.

Dlaczego zdecydowano się na dwie wersje okładki

nowej wersji szóstek. Czy można to zrozumieć, jako

ukłon w stronę starego debiutu, który również nie

miał jednej okładki?

Bardzo fajna uwaga zaskakujesz mnie trafną oceną,

natomiast tutaj chyba, co innego zagrało. Otóż w przypadku

pierwszego wydania "666" lat 80-tych i "Metal

And Hell" po prostu było w tym wszystkim trochę

przypadku. Płyta "666" wydana została z okładką wypracowaną

przez artystę, który w zasadzie nie

ukończył pracy przed wydaniem płyty na Zachodzie.

Krótko mówiąc polski wydawca miał w planie wydać

płytę opatrzoną grafiką taką, jaka była i powierzył

artyście do zrobienia. Te działania były trochę

opóźnione w stosunku do potrzeb wydawniczych Josa

Kloeka, w związku z tym Kloek wymuszał i na szybko

trzeba było coś wymyślić, więc w zasadzie długopisem

był rozrysowany szkic, na to zostały naniesione kolory

i cała historia tej okładki. Dysponowaliśmy zdjęciem

z tamtego okresu i to jest cała kwintesencja skutku

graficznego zawartego na płycie "Metal and Hell",

więc tak to się miało w tamtych czasach, a tu była

trochę odmienna sytuacja otóż grafik miał dwa pomysły,

nie był pewny dwóch projektów, gdy do mnie

trafiły te projekty to rozstrzygnęliśmy razem z wydawcą

Michałem Wardzałą, że jedna i druga jest

fajna, w związku z tym trzeba przyporządkować jedną

do powiedzmy płyty CD, a drugą niech będzie LP i to

Foto: Mystic

w zasadzie Michał Wardzała podsunął ten pomysł,

mi się bardzo spodobał i tak zostało.

Bo właśnie te stare wydania jak się przyjrzeć każde z

nich miało inną okładkę. Był tytułowy kat, były dwie

wersje tych czaszek zależnie od roku wydania.

Wydanie z 1993 roku miało inną i rok 1996, kiedy

przejął was Silverton też miało inną i od czego to

zależy? Czy po prostu pojawił się jakiś grafik, który

miał jeszcze inny pomysł?

Głównie to było powodowane takimi czynnikami jak

charakter wydawanych rzeczy w dawnych czasach. O

czym mówię? Otóż myśmy wydawali swoje rzeczy w

schyłkowych czasach PRL-u. Powoli powstawały tzw.

firmy polonijne, krótko mówiąc rynek fonograficzny

zaczął się rozszerzać, powstawały firmy, które do rynku

muzycznego dodawały swoją wartość i możliwości.

Powstawały inicjatywy prywatne, więc coraz więcej

firm mogło to robić. W związku z tym, że każdy wydawca

miał jakieś swoje własne ambicje wydawnicze,

często swoje własne "widzi mi się", co zmienia w tych

warunkach okoliczności charakterystyczne dla jakiegoś

porządku wydawniczego, charakterystycznego dla

Zachodu lub też dla utrwalonego rynku, bo gdyby

rzeczy miały się tak, że tylko wydawane były wydawnictwa

te, które w PRL- u wówczas funkcjonowały

to prawdopodobnie to okładki byłyby jednolite i za

każdym razem takie same, natomiast tu wszystko

zaczęło się zmieniać, zmieniały się firmy, mało tego

powstało w 1994 roku prawo autorskie, które zupełnie

zmieniało postać rzeczy. W związku z tym firmy, które

miały jeszcze do niedawna prawa wydawnicze przestały

je mieć, tak samo do okładek, do możliwości itd.,

więc tu się zmieniały rożnego rodzaju okoliczności. W

końcu jeszcze doszedł jeden istotny aspekt, otóż gdybyśmy

my, jako młodzi ludzie byli na tyle zasobni, że

stać nas byłoby na wypracowanie wszystkich tych

działań charakterystycznych dla przygotowań płyty do

tłoczenia, a więc nie tylko przygotowalibyśmy własnym

sumptem muzykę, mielibyśmy ją dzisiaj wykonaną

dzięki swojej własnej zasobności portfela i też

uczynilibyśmy jakieś tam okładki czy zwrócilibyśmy

się do jakichś artystów do zrobienia okładek, prawdopodobieństwo

by było duże, że okładki byłyby takie

same, ale w sytuacji takiego rozgardiaszu na rynku, no

działo się tak jak działo. Ja bym jeszcze do tego dodał

jedną rzecz. Czasami te wydania, ta wola producentów

absolutnie nas nie zadowalała w kwestiach graficznych,

także, gdy nadarzyła się taka możliwość to

myśmy te okładki zmieniali na własną modłę.

Czy nie kusiło was, by w celu zachowania jeszcze

większego szacunku do oryginału nie sprowadzić na

nagrania fortepianu, który by rezonował wasz dźwięk

i stworzył klimat, tak jak to było przy nagrywaniu

pierwszych "Szóstek"?

No nie, dlatego, że nam nie chodziło o stworzenie

kopii, właśnie nam chodziło o wypuklenie tych różnic

wykonawczych, które charakteryzują muzyka po latach

to raz, oczywiście dotyczy to wykonawstwa

mojego i Irka, natomiast artystów, którzy doszli do

zespołu i zaimportowali te utwory, to też to wnosi

nową jakość, więc zasadniczo nie chodziło o powielenie,

bo od tego służy kopia, a nam nie zależało na

kopiowaniu. Nam zależało na nowym wykonawstwie,

na dodaniu wartości twórczej do muzyki, co jest powszechną

rzeczą na świecie.

Całość zarejestrowaliście na setkę w Raven Studio

w Skrzyszowie. Dogrywaliście jedynie wokale i

solówki. Nie woleliście nagrać wszystkiego śladowo,

jak większość współczesnych płyt?

No nie, dlatego że po pierwsze płyta by była dłużej

nagrywana, już nie mówiąc o tym, że na pewno to by

było droższe, ale niewiele by to dało, niewiele by to

stwarzało różnic, a tego rodzaju udziwnienia są fajne,

gdy podchodzisz do nagrań w sposób kreatywny,

jeszcze nie wiesz, co chcesz, więc może tak, może

inaczej, może tą gitarę nagrajmy w inny sposób, może

inaczej przystawmy itd. Tutaj była inna koncepcja, tu

była koncepcja zagrania zespołu spójnego, jednolitego

w jednolity sposób każdego utworu, optymalnie bez

stosunkowo udziwnień, bazując tylko na własnym

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI 11


skupieniu się na własnym wykonawstwie. W miarę

możliwości dźwięk ma być uchwycony w sposób jednorodny,

my artyści wiemy, że dźwięk powoduje potworne

zmiany w soundzie, wystarczy zmiana ciśnienia

i już się rzeczy po prostu zmieniają, więc na pewno i te

drobne zmiany charakterystyczne dla chociażby zmiany

ciśnienia też mogą zawarte być na nagraniach,

natomiast, jeżeli nagrywasz płytę, tak np. powstał

"Oddech Wymarłych Światów", myśmy jeździli do

studia przez całe pół roku. Nie tyle, żeśmy po prostu

siedzieli w tym studiu pół roku, tylko wchodziliśmy w

tzw. okienka, bo wtedy była możliwość nagrywania. Po

prostu studio miało w takim, a nie innym czasie wolne

studio, więc wchodziliśmy na te okienka, więc to pół

roku wymagało koncentracji, ćwiczeń, wtedy byliśmy

młodzi i stać nas było na tego rodzaju szaleństwo,

dzisiaj nie, dlatego, że mamy rodziny, mamy sezon grania

na żywo, więc krótko mówiąc te rozwiązanie wydawało

się najstosowniejsze.

Dlaczego akurat Raven Studio w Skrzyszowie, a nie

jak w przypadku oryginału Teatr Stu, który wciąż

funkcjonuje? Co was zachęciło do współpracy z

Raven Studio?

No właśnie cały czas próbuję ci jakby tą zasadniczą

myśl przekazać, która przyświecała artyście - nie chodziło

o tworzenie klonu. Poza tym nie wiem, Teatr

Stu zapewne jest dalej dobrym studiem, natomiast w

międzyczasie powstało mnóstwo różnych obiektów,

widzisz w Teatrze Stu studio było adaptowane, z tych

pomieszczeń, które były możliwe, była adaptacja studio

i powiem ci, że w tamtym czasie było właśnie dało

się odczuć te wady nie do spełnienia. Dzisiaj polskie

studia budowane są w sposób profesjonalny, czyli stare

pomieszczenia próbuje się we właściwy sposób dostroić,

uchwycić dobry sound, stara się w taki sposób

tworzyć różnego rodzaju pułapki dla basu czy też uwypuklić

takie, a nie inne częstotliwości, żeby było jak

najbardziej zrównoważone brzmienie. Często wadą

studia w tamtych czasach było to, że gdy studio było

niezestrojone, akustyk nie słyszał sybilantów, więc gdy

podkreślał te sybilanty, okazywało się, że reżyserka

była niedostrojona, nie uchwycała sybilantów, w związku

z tym później nagrania w realu były przeświszczone

lub sprawiała wrażenie, że wokalista sepleni, tego

rodzaju problemy powstają, tak typowe techniczne

aspekty.

Jak wyglądał proces masteringu nowej płyty, ponieważ

słychać, że gitary są trochę cichsze niż wokal,

co słychać między innymi w pierwszej części

"Diabelskiego Domu"?

Działania miksu i masteru powierzyliśmy Jackowi

Miłaszewskiemu, to jego koncepcja realizacji,

owszem mieliśmy wpływ i próbowaliśmy dokonywać

różnego rodzaju sensownych korekcji, ale powiedziałbym

tak: sztuka masteringu jest złożoną sztuką i

jeden człowiek po prostu usłyszy to, co chce przy pierwszym

słuchaniu, a inny dopiero po dziesiątym, więc

to są bardzo subtelne, osobowe wrażenia i tutaj jakby

trudno doszukiwać się jakiegoś modelu. Każdy człowiek

ma troszkę odmienne ucho, inaczej słyszy, więc

jeżeli Jackowi Miłaszewskiemu to grało to nie wolno

nam artystom dokonywać pewnych roszad, dlatego że

gubi się obraz muzyczny kogoś, kto to robił. Owszem,

publiczność może mieć takie wrażenie, ale być może

intencją Jacka było to, żeby np., gdy większość ludzi

słucha muzyki w ciszy, tworząc tzw. uśmiech, czyli

podbijając basy i górę w tym momencie wytraca się

środek, czyli wokal, że on się wtedy zsuwa na dalszy

plan, więc podejrzewam, że w tych warunkach odsłuchowych

wszystko będzie OK. tzn. wokal nie będzie

przysłaniał lub też, jeżeli metal będzie głośno słyszany

to charakterystyczną rzeczą głośnego słuchania metalu

jest to, że wokal się gubi, że przesterowane gitary będą

zasłaniać wokal, być może to leżało u podstaw takiej

realizacji dźwiękowej. To są naprawdę z drugiej strony

niuanse, bo gdybyśmy dostrzegali te różnice to można,

by było trochę bardziej schować wokal, ale to ma też

swoje dobre strony, bo nawet jak głośno podkręcisz to

ten wokal nie schowa się aż tak, żeby był niezrozumiały,

więc to są dobre i złe strony takiego podejścia

do sprawy miksu.

Foto: Katarzyna Loth

Czy dziś po prawie 30-tu latach jakieś utwory stanowiły

dla pana wokalne trudności i musiał pan się

jakoś do nich specjalnie przygotować?

Ja się przygotowałem do nagrań szybko, standardowo

mam jakiś określony rodzaj doświadczeń do przygotowania

swego głosu, fajną rzeczą było w nagrywaniu

na setkę to, że nie musiałem np. w studio czekać

dwóch czy iluś tygodni na wyśpiewanie swoich kwestii,

po prostu w tym samym dniu, w którym przyjechaliśmy,

rozłożyliśmy graty, nastąpiły pierwsze próby

realizacji i na drugi dzień od razu nagrywaliśmy, więc

charakterystyką gry na setkę jak już ci powiedziałem

jest to, że podstawa została nagrana w jednej, dwóch

wersjach, oceniliśmy, która wersja byłaby OK., chłopaki

poszli odpocząć, a mi w godzinę lub dwie zajęło

nagranie tych utworów, zazwyczaj dwa lub jak dobrze

mi szło to trzy, więc to zazwyczaj dwie do trzech godzin

trwało nagrywanie wokalu, w międzyczasie chłopaki

odpoczywali. Dlaczego dwie, trzy godziny? Albowiem

jak masz zarejestrować dwa, czasami trzy ślady,

a jak są chóralne to cztery, więc to trochę czasu potrzeba,

ale każdy wokalista ci powie, że to szybka sprawa,

zazwyczaj nagrywają dwie do trzech wersji, czasami jak

nie byłem pewien no to nagrywałem trzeci ślad, ale to

było bardzo rzadko, więc krótko mówiąc sprawnie.

Nie myśleliście, żeby gościnnie zaprosić na album

Wojciecha Mrowca i Tomasza Jagusia? Wiem, że

ten drugi wyemigrował w 1987 roku do Stanów.

Może kiedyś tak zrobimy jak poczujemy, że kapela

będzie zmierzała do jakiejś emerytury, choć nie wiem

czy jest to możliwe. W przypadku artystów, którzy

mają swoją publiczność, mają, dla kogo grać, co może

spowodować kłopoty zdrowotne, co jest oczywiście

możliwe. Jeżeli takie rzeczy by nastąpiły to trzeba, by

było po prostu pożegnać się z tym wspaniałym zajęciem

pełnego rocka, pasji, ale jednakże bardzo wymagającym,

więc jeżeli taki moment, by przyszedł może i

czas, by był na to, żeby nagrać jakąś pamiątkową płytę

możliwie ze wszystkimi muzykami wiadomo, że ze

wszystkimi nie będzie możliwe.

Macie z nimi jeszcze kontakt? Czy oboje siedzą

nadal w muzyce?

Nie bezpośredni. Pewnie, po latach mniej więcej wiemy,

co się u nich dzieje w życiu Tomka i Wojtka, natomiast

są to szczątkowe informacje. Z tego, co mi wiadomo,

Tomek jak już wyjechał do Stanów, uczynił to

przed nagraniem "Oddechu...", najpierw wyjechał do

Niemiec, później do Stanów - do Kanady przez Zieloną

Hutę, stamtąd się dostał do Stanów, później związał

się z partnerką, z którą żyje do dzisiaj. Czasami

dochodzą do nas jakieś informacje, więc myślę, że nie

towarzyszy mu muzyka, bo co prawda, w którymś momencie

miał jakieś aspiracje związane z artyzmem, ale

nie poparł to jakimiś pracami, które by to zarejestrowały,

natomiast z Wojtkiem Mrowcem, chociaż nie

mamy kontaktu wiemy, że mieszka w Warszawie, jego

pasją jest modelarstwo.

Na nowej wersji "666" jedynymi osobami, które nagrywały

oryginalne "666" jest pan oraz Ireneusz Loth.

Nie baliście się, że nie odtworzycie tej atmosfery,

która towarzyszyła nagraniu tamtego albumu? Że

wyjdzie zupełnie inna płyta?

Wiesz, atmosferę może każdy wytworzyć, można indywidualnie

wytworzyć grupę, oczywiście, że w tamtych

czasach młodzi ludzie w ogóle mieli troszkę odmienny

rodzaj podejścia do życia niż ludzie dojrzali, zważywszy

na to, że każdy z nas w kapeli ma rodzinę czy

też jest związany z osobami bliskimi, dzieli życie artystyczne

z rodzinami, z rzeczami ważnymi z punktu

widzenia tych istotnych spraw, które czynią, że mamy

domy, jakieś zajęcia pozamuzyczne zazwyczaj związane

z rodziną. W tamtych czasach mieliśmy swoje

ukochane partnerki itd. natomiast troszeczkę jak

wolne ptaki nie byliśmy obciążeni okolicznościami

tymi, które są charakterystyczne dla utrzymania rodzin,

dla poświęcenia pewnej uwagi na rzeczy i dobro

domu, więc też troszkę inaczej każdy z nas pracował,

była to pasja, do której podchodziliśmy bardzo poważnie

do sztuki, co nie znaczy, że nie było wesoło, teraz

też jest wesoło, więc, o jakim klimacie my tu mówimy.

Głównie chodzi o rodzaj artystycznego zrozumienia

między artystami, krótko mówiąc doszukiwanie pewnego

rodzaju symbiozy, wspólnoty. Ją określa określona

piosenka, melodyka, umówione zagrywki, z którymi

gdy się drugi artysta spotyka już wie, że może dodać

swoją grą, dowartościować tą strukturę, więc za

każdym razem może ona być inna, koncerty wyraźnie

dokumentują, że za każdym razem artysta trochę

inaczej podchodzi do sprawy. To wynika też chociażby

z samopoczucia, jednego dnia powiedzmy basista może

być w dołku i się może to odzwierciedlić na charakterze

gry, czasami to może być słaby dzień perkusisty

i odwrotnie mogą się pojawić w każdym artyście dni

wzniosłe, wspaniałe, które owocują zagrywkami,

wspaniałą grą, wyjątkową, bo zwykle na scenie jest tak,

że za każdym razem, gdy się poddajemy ulotnej, artystycznej

wizji, to za każdym razem ma po prostu inny

koloryt, inne barwy.

Skąd czerpał pan inspirację pisząc teksty oprócz literatury

m.in. Micińskiego, którą w tamtych czasach

pan dogłębnie zgłębiał. Czy chociażby trylogia "Diabelskiego

Domu" odwołuje się do jakichś wydarzeń z

pańskiego życia?

Moje pisanie ma związek z moim życiem czy też z

życiem innych ludzi, natomiast należę do tych artystów,

którzy starają się nie tworzyć jakby hiperrealizmu

w tekstach. Moje teksty czasami są ulotne w kontekście

zrozumienia fabuły, o co w ogóle tam chodzi, natomiast

teksty mogą się okazać inspirujące słuchacza do

myśli, te teksty potrafią trafić do trzewi i pomóc słuchaczowi

spotkać się z samym sobą. Na pewno oprócz

obserwacji życia wpłynęły prace z zakresu psychologii,

religioznawstwa. W tamtych czasach czytałem bardzo

różnorodne treści od literatury pięknej do literatury

popularnonaukowej, fantastyki, też byłem młodym

człowiekiem i każdy chyba chłopak czytał ileś tam

rzeczy związanych z fantastyką. Trudno mi wymienić

12

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI


książki, które mi wówczas towarzyszyły, ale które

niewątpliwie miały wpływ na taki rozwój intelektualny,

który byłby w stanie przenieść obserwację na język,

który jest charakterystyczny dla nazwijmy to trochę

ambitniejszych piosenek. Wiadomo piosenki mogą

zawierać treści sielankowe, zabawne, mogą też w

końcu dotykać dramatów ludzkich, albo też dotykać

tych meandrów głębi naszej psyche, która w zasadzie

umyka uwadze, codzienności, stajemy się półsenni,

dokonujemy wielu koniecznych działań i nie ma czasu

na retrospekcję, więc wydaje mi się, że gdy artysta próbuje

zmagać się z życiem, z dramatem życia ludzkiego,

z różnego rodzaju meandrami (śmiech) współistnienia,

to może się okazać przydatny dla czasami zagubionej

psyche, czasami znękanej trudami życia lub po prostu

być artystycznym głosem w dyskusji, "Jakim być? Kim

mamy być? Jak współistnieć?"

Wasze koncerty w tamtych czasach były dość spektakularne,

( jako przykład podam dostępny w Sieci

koncert z Katowic w 1986r.) czy można się spodziewać

jakiejś specjalnej oprawy z okazji ponownego

nagrania "Szóstek" lub jakichś niecodziennych

atrakcji, np. tortu?

(Śmiech) Powiem ci, że myśmy w którymś momencie

zrezygnowali z oprawy scenograficznej głównie, dlatego,

że trzeba się było po prostu dostosować do warunków

zmieniającej się sceny polskiej. Gdy zaczynaliśmy

tą zabawę graliśmy zazwyczaj w MDK-ach. Sceny

były wymiarowe, krótko mówiąc starczało tam miejsca

dla różnego rodzaju działań choreograficznych i to

czyniliśmy, natomiast, gdy przyszło nam grać w

zmieniających się warunkach, to trzeba czasami stanąć

na scenie, gdzie po prostu już przysłowiowej szpili nie

można zmieścić, trzeba zagrać, więc w takich warunkach

trudno sobie wyobrazić konstrukcję, które by ubarwiały

sztukę. Z drugiej strony charakter muzyki metalowej

nie zawsze potrzebuje tego. Wydaję mi się, że ta

uszczuplona scena heavy metalowa o wielkie sceny

wcale nie traci na wartości, dlatego że publiczność to

istotny element choreografii w ogóle koncertu. Same

instrumenty są wystarczająco atrakcyjne, dodać do

tego światła, dym, a przede wszystkim egzaltacja artysty

jest wystarczającym rodzajem obrazku, który słuchacz

akceptuje w sposób werbalny, bo po prostu

wsłuchuje się w dźwięki lub je też egzaltuje, krótko

mówiąc są słuchacze tacy, którzy nawet nic nie widzą

poza własnymi meandrami myśli, wibracjami, które

wywołuje muzyka.

Na zakończenie może ma pan jakieś humorystyczne,

ciekawe anegdoty z okresu nagrywania pierwszych

"Szóstek"?

Myśmy wówczas nagrywali "Szóstki" w Krakowie w

Teatrze Stu, pomieszkiwaliśmy już nie pamiętam, ale

chyba w Hotelu Cracovia i pamiętam, że w towarzystwie

w wolnych chwilach, odwiedzała nas grupa studentów,

kochająca muzykę metalową. Po jakichś

dwóch spotkaniach zaproponowano nam uroczystość

rodzinną któregoś z nich, już nie pamiętam kogo. W

każdym razie w pięknym starym mieszkaniu z wieloma

ozdobami artystycznymi od rzeźb po stare obrazy.

Dało się wyczuć zapach starych czasów, młode

chłopaki ubrani byli widocznie stylowo jak na tamte

czasy w okolicznościach urodzin czy innych uroczystości

byli ubrani w garnitury rozpoczęli tą całą zabawę

od gry na pianinie - śpiewów przy pianinie. Trwało to

może z jakieś piętnaście minut i w którymś momencie

nie wytrzymaliśmy i ktoś z nas zadał wówczas pytanie

"Słuchajcie. Dość tego wstępu, dość tej akademii to, co

czas na imprezę", więc po prostu rozruszaliśmy wówczas

towarzystwo alkoholem, trochę bardziej bliższym

kontaktem niż przysłowiowy krakowski zwyczaj towarzyszący

takim a takim akurat uniesieniom zabawowym

młodych ludzi, bo w końcu ja pamiętam czasy

Młodej Polski jak się bawili artyści dawnych czasów,

pamiętam też, że treści tragiczne Kasprowicza nie

wynikały z jego umiłowania do Polski, którą niechybnie

w sobie miał, ale akurat z tego powodu, że on po

prostu Boy - Żeleńskiemu poderwał żonę, więc czułem,

że gramy taki rodzaj sztuki, który wymaga też

(śmiech) od imprezy nazwy czy czegoś innego, więc

spróbowaliśmy jakby skruszyć tą powściągliwość

młodych ludzi i zacząć się bawić w taki pełny sposób.

Dziękuję za rozmowę

Również dziękuję.

Grzegorz Cyga, Mateusz Borończyk

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

13


Jednym z wczesnych death metalowych

zespołów był brytyjski Cancer. Nie był on co prawda

pierwszy, ani nie był też jednym z pierwszych

nawet na Wyspach, na których już wtedy szalały

takie zespoły jak Bolt Thrower, Napalm Death i

Repulsion. Należał jednak na pewno do jednych z

barwniejszych pod względem muzycznym grup metalowych.

Cancer i jego umiejętne łączenie ze sobą

żywiołów thrash metalu oraz siekącego gradobicie

death metalu stanowiło jeden z interesujących elementów

przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Ichnie opus magnum w postaci "Death

Shall Rise", a także proste (lecz wcale nie prostackie!)

i mocarne "To The Gory End", są znane niemal

każdemu maniakowi mocnej rzeźni i na stałe

zapisały się litymi zgłoskami w historii muzyki.

Klasyczne death metalowe uderzenie, wyraźnie zabarwione

na brzegach thrash metalową furią, jest

kwintesencją siły i mocy uderzeniowej wściekłego

buldożera. Cancer nie przebierał w środkach, także

w kwestii swoich tekstów, które bardzo obrazowo

kreowały intensywną i chorą wizję wyprutych flaków,

gnijących trupów i prawdziwej ubojni rodem

z horrorów.

Kapela powstała w 1987 roku w Telford,

mieście oddalonym o 50 kilometrów od Birmingham.

Założyła ją trójka przyjaciół - basista

Ian Buchanan, perkusista Carl Stokes oraz wokalista

John Walker, grający także na gitarze - którzy

mimo tego, że grali w różnych zespołach w tym

czasie, to pogrywali ze sobą od czasu do czasu. W

końcu, w 1988 roku, zachęceni dobrym klimatem i

Do krwawego końca

Wczesny death metal powstał na zrębach thrashu jako szlak, wytyczony

przez tych pionierów muzyki metalowej, którzy chcieli grać jeszcze ciężej, jeszcze

mocniej i jeszcze brutalniej. Wydawać by się mogło, iż zawsze istniała taka tendencja

w muzyce metalowej, by iść brzmieniowo coraz dalej i dalej - pchać ekstremum

tak daleko jak tylko się da. Dzięki temu, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych

zaczęły przetaczać się gwałtowne fale kolejnego zaognienia ciężkich

brzmień.

Foto: Cancer

chemią, która między nimi zaistniała, postanowili

oficjalnie zadziałać jako nowy zespół. Tego wieczoru,

gdy zapadła taka decyzja, John, Carl oraz Ian

siedzieli w Tontine Pub w pobliskim Ironbridge, celebrując

założenie nowej kapeli i przy okazji myśląc

nad jej nazwą. Nad kuflami brytyjskiego ale latały

różne pomysły, jeden bardziej obleśniejszy od drugiego,

jednak żadna nie wydawała się odpowiednia

dla młodych Brytyjczyków. W końcu siedzący

obok gość baru nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy,

sugerując, że skoro zastanawiają się nad takimi

chorymi nazwami, to może by się od razu nazwali

Cancer (czyli rak) i się w końcu zamknęli.

Muzycy stwierdzili, że ta nazwa będzie wprost idealna.

I tak, jak twierdził Carl Stokes, nie spodziewali

się, że uda im się zaistnieć w szerszych kręgach

metalowych.

Następnym ruchem, po poskładaniu

składu i ustawieniu paru lokalnych koncertów, z

których pierwszy odbył się w rodzinnym Telford u

boku crossoverowego Bomb Disneyland, było nagranie

taśmy demo. Muzycy zamierzali ją rozesłać

do wytwórni muzycznych, w nadziei na to, że spece

od łowienia młodych talentów, jak tylko ją obadają,

zapukają do ich drzwi z kontraktem płytowym.

Tak powstała taśma, która będzie w podziemiu

funkcjonowała pod tytułem "No Fuckin

Cover", właśnie z powodu braku okładki. Demo

zawierało dwa utwory - "The Growth Has Begun"

oraz nagrany ponownie trzy lata później na "Death

Shall Rise" "Burning Casket (My Testimony)". Demo

powstało w legendarnym Pits Studio w Birmingham,

a do jego nagrania przyłożyli swe ręce

Stevie Young (kuzyn Angusa Younga z AC/DC)

oraz Mick Hughes (inżynier dźwięku koncertów

Metalliki). Mimo to jakość nagrania jest, oględnie

rzecz ujmując, fatalna. Jest to sieczka, w której można

właściwie usłyszeć (o ile się porządnie pchnie

gałkę z głośnością w prawo) werbel, gitary i bardzo

amatorsko nagrany wokal. O dziwo, mimo rachitycznej

jakości brzmienia, odzew był dość spory. Do

Cancer odezwało się między innymi Earache Records

proponując bardzo zachęcający deal. Zespół

jednak obawiał się, że Earache, które posiadało w

swoich szeregach sporo death metalowych zespołów,

może nie być skłonne do odpowiedniej promocji

kapeli. Koniec końców trio zdecydowało się

podpisać umowę z Vinyl Solution - label z którym

związał się także Bolt Thrower oraz Cerebral Fix

- w celu zapewnienia odpowiedniego poziomu

wsparcia promocyjnego i finansowego. Nagrywając

po drodze swoje drugie demo w 1989 roku, kapela

dostarczyła swój pierwszy album studyjny "To The

Gory End" w 1990 roku.

Sam tytuł oraz okładka, którą przygotował

Carl Stokes na podstawie motywu ze sławnego

kadru z kultowego filmu "Świt Żywych Trupów"

z 1978 roku, a także szybki żuraw do bookletu

z tekstami, powiedzą nam, czego można się

spodziewać po tym albumie. Bezkompromisowe

biczowanie ostrymi riffami i zgniatający części witalne

ciężar gitar oraz perkusji towarzyszą nam

przez całe trzydzieści pięć minut trwania płyty.

Ten album to chłosta drutem kolczastym, polanym

sokiem z cytryny, wyłupywanie oczu rozżarzonymi

prętami i szarpanie sutków kowalskimi obcęgami.

Maczeta wbita w głowę na okładce jest tak bardzo

przekonująca, że w niektórych krajach ta okładka

została ocenzurowana do samego logotypu kapeli

na czarnym tle. Możliwe, że album brzmi tak potężnie,

gdyż miksami zajął się Scott Burns, ten

sam, który w tym samym czasie współpracował z

Deicide, Death, Cannibal Corpse, Demolition

Hammer, Obituary i wieloma innymi kapelami

death metalowymi (i nie tylko). Samo przygotowanie

tego albumu było nie lada ekwilibrystyką. Taśmy

kursowały między Usk w Walii, gdzie zostały

zarejestrowane instrumenty i główne wokale, Tampą

na Florydzie oraz Londynem. Sam zespół nagrał

wszystkie ścieżki w cztery dni zimą 1989 roku.

Swoje cztery grosze dołożył także John Tardy z

Obituary, który za namową Scotta nagrał dodatkowe

ścieżki wokalne do "Die Die". Całość prac

nad "To The Gory End" zakończyła się w kwietniu

1990 roku.

Współpraca ze Scottem Burnsem i

amerykańskim Morrisound Studio opłaciła się.

Nie dość, że debiut Cancer zbierał pochlebne opinie

w brytyjskim undergroundzie, to także w muzycznej

prasie wypowiadano się o nim w samych

superlatywach. Zasługą tego ostatniego była także

jakość dźwięku. Apogeum osiągnął magazyn muzyczny

Sounds, w którym felietonista narzekał, że

brytyjskie zespoły metalowe nigdy nie będą w

stanie dorównać amerykańskim death metalowcom

takim jak… Cancer! Cancer na pewno wyróżniał

się na ówczesnej brytyjskiej scenie deathowej, stawiając

bardziej na agresję i ciężar, tak jak Obituary i

dodając do swych kompozycji bardzo niewiele melodii.

Cancer nie osiadł jednak na tych wczesnych

laurach. Wszyscy trzej muzycy świetnie zdawali

sobie sprawę, że na tym etapie kariery trzeba

nadal przeć naprzód, w poszukiwaniu ekspansji

swojego stylu. Po zakończeniu trasy promocyjnej u

boku Deicide i Obituary, zespół postanowił udać

się do Morrisound Studios na Florydzie, ówczesnej

death metalowej mekki, i już tam na miejscu

zarejestrować materiał na następny album. Podczas

sesji nagraniowej w Tampie, Ian, John oraz Carl

spotkali Jamesa Murphy'ego, który został niedawno

wyrzucony z Obituary. Muzycy poprosili go

by nagrał gościnnie jedną solówkę na nowym albumie.

Efekt był tak zadowalający, że wszyscy razem

zdecydowali, że to Murphy nagra wszystkie solówki

do "Death Shall Rise". James pojawił się także

na zdjęciach promocyjnych zespołu z tego okresu,

14

CANCER


a także, po uzgodnieniu szczegółów zespołu z wytwórnią,

wyruszył z Cancer w trasę promującą nowy

album. Pierwsze koncerty odbyły się na Wyspach

Brytyjskich, gdzie Cancer był supportowany

przez Unleashed oraz Desecrator. Następnie zespół

poleciał w trasę do USA, której ukoronowaniem

był występ na Milwaukee Metalfest. Na

backstage'u tego festiwalu zespół spotkał się z

Ronem Garretem z Restless Records, wytwórni

która w porozumieniu z Vinyl Solution dystrybuowała

"To The Gory End" na terenie Ameryki

Północnej. Dzięki niezależnej umowie podpisanej z

zespołem tego dnia w Milwaukee, Restless Records

mogło sprzedawać nowy album Cancer samodzielnie

- już nie na zasadach licencji innej firmy

- dzięki czemu zwiększyły się faktyczne zyski

dla zespołu. Kto wie, może dzięki tej decyzji Cancer

mógł także pojawić się także na kultowym splicie

"Live Death".

Samo "Death Shall Rise" można opisać

pokrótce jako jedno słowo - rzeźnia. Metal serwowany

przez Cancer jest brutalny i bestialski. Barbarzyńska,

miarowa perkusja idzie w sukurs ołowianym,

bezkompromisowym gitarom, niczym

prawdziwy towarzysz broni, a wokalizy Johna

Walkera nabrały w końcu pełni i przestrzeni. Ten

album jest o wiele bardziej dojrzały niż "To The

Gory End", bardziej złożony i bardziej plastyczny,

z tym, że jednak Cancer nie traci na nim swojej

energii i bezdusznego rozmachu. James Murphy,

choć nie ułożył ani jednego riffu do nowego albumu,

a część jego solówek była oparta na przygotowanych

przez Johna melodiach, był wymierną

składową brzmienia nowego albumu. Jego ogień w

palcach i wyjątkowo charakterystyczna artykulacja

gry solowej sprawia, że ten album błyszczy jeszcze

bardziej. Styl solówek Murphy'ego jest niczym polewa

ze świeżej krwi na tej szesnastokołowej ciężarówce

wyładowanej po brzegi gnijącymi trupami

i ciepłymi jeszcze flakami. Prasa branżowa rozpływała

się w pochwałach nad "Death Shall Rise"

i trudno się temu dziwić. W końcu to wydawnictwo

to nieśmiertelny klasyk. Sam album wywołał

niemało kontrowersji, zwłaszcza w Europie. Nie

tylko za sprawą swych tekstów, ale także za sprawą

genialnej okładki pędzla Juniora Tomlina, będącej

nota bene jedną z najlepszych okładek w historii

heavy metalu. W Niemczech doszło nawet do tego,

że sprzedaż tego albumu została zabroniona przez

instytucje rządowe sprawujące nadzór nad cenzurą

treści. Do utworu z tego albumu - "Back from the

Dead" - został także nakręcony pierwszy cancerowski

wideoklip.

Punkty zwrotne mogą wystąpić w karierze

zespołu dosłownie w każdej chwili. Dla Cancer

jednym z takich powodów było odejście ze

składu gitarzysty Jamesa Murphy'ego. Rozejście

swoich ścieżek było nieuniknione, gdyż Cancer

jako brytyjski zespół, musiał w końcu wrócić na

Wyspy, a sam James usilnie starał się założyć

własny zespół w USA. Tak, więc, po zakończeniu

trasy Cancer i po podpisaniu umowy z Road-racerem

przez Jamesa w sprawie jego solowego projektu,

w której maczał palce sam Monte Conner,

zespół wrócił do domu znowu jako trio.

Specyfika nowego brzmienia Cancer

oraz nowego materiału spowodowała jednak, że

zespół potrzebował mimo wszystko drugiego gitarzysty.

James stał się na tyle kluczową postacią

podczas swego krótkiego, ośmiomiesięcznego pobytu

w Cancer, że znalezienie zastępstwa na jego

miejsce nie było rzeczą ani prostą, ani łatwą.

Zwłaszcza, że muzyka Cancer nie stała w miejscu,

a John Walker i spółka ciągle starali się poszerzać

stylistykę swego materiału. Death metal wciąż był

w miarę nowym gatunkiem, więc jego granice nie

zostały jeszcze zbadane. Wiele zespołów pokusiło

się podążać coraz dalej i dalej, właśnie w poszukiwaniu

tego jak daleko można dokonać ekspansji

brzmieniowej w tym stylu.

Nowym gitarzystą prowadzącym został

wkrótce Barry Savage. Barry został wybrany

przez zespół spośród 300 innych wioślarzy, którzy

nadesłali taśmy ze swoją grą. Zanim jednak nowy

wioślarz dołączył do składu, zespół zagrał w 1992

po raz drugi na Milwaukee Metalfest. Z tego koncertu

pochodzi chyba najbardziej kultowy death

metalowy split, wydany w 1994 roku sumptem Restless

Records, a wkrótce także przez Road-runnera

- "Live Death". Obok Cancer na tym wydawnictwie

pojawiły się inne świetne metalowe grupy

jak Suffocation, Malevolent Creation oraz

Exhorder. W 1993, po dołączeniu do składu nowego

gitarzysty, zespół zabrał się za pisanie nowego

materiału. I tak powstał "The Sins of Mankind"

- album death/thrashowy, który choć nie

dorównywał swoim klimatem do takiego giganta

jakim był "Death Shall Rise" to nadal prezentował

bardzo ciekawe podejście do zagadnienia muzyki

metalowej. Był to także pierwszy album studyjny

Cancer, do którego nie przyłożył ręki Scott

Burns. Całość została zarejestrowana i zmiksowana

w studio The Windings we Wrexham, a

masteringiem zajął się samodzielnie John Walker.

Słychać przez to odstępstwa brzmieniowe od

typowego death metalowego brzmienia z Tampy.

Zespół zaczął też eksperymentować z bardziej melodyjnymi

partiami solowymi, jednocześnie raczej

stawiając na ich krótki czas trwania w utworze. Nie

zmienia to faktu, że na tym albumie znajdziemy

mocne, niosące destrukcję riffy - zarówno szybkie

jak i te trochę wolniejsze.

Po ukazaniu się nowego albumu Cancer

na rynku, na kilku koncertach grupy w trasie z

Cereral Fix pojawił się Nick Barker za perkusją.

Było to spowodowane rehabilitacją Carla Stokesa

po odniesionych obrażeniach, których doznał gdy

Foto: Cancer

jego motocykl wjechał w furgonetkę British Telecom.

Na szczęście nieobecność Carla była dość

krótka i wkrótce wrócił na stałe do zespołu.

Niedługo potem w stylistyce zespołu

nastąpiły dość brzemienne w skutkach zmiany,

będące też trochę znakiem ówczesnych czasów. Po

wygaśnięciu kontraktów z Vinyl Solution oraz Restless

Recrods, Cancer schronił się pdo skrzydłami

amerykańskiego EastWest. Następny album,

wydany w 1995 roku "Black Faith" był już

krokiem za daleko. Nie dość, że w znacznym stopniu

daleko mu było do death metalowych brzmień,

to jeszcze został na nim skomponowany bardzo

awangardowy konglomerat łączący ze sobą późny

doom, groove, industrial i rock alternatywny. Cancer

zaczął brzmieć jak połączenie Fear Factory z

Down i jeszcze wtedy nieistniejącym Disturbed.

Pomimo dość oryginalnych smaczków, jak używanie

ludzkiej kości do nagrywania instrumentów

perkusyjnych w "Temple Song" oraz cover Deep

Purple, album rozczarował środowisko muzyczne.

Porównywano Cancer do tego co zaczęła wyczyniać

Metallica, a niektórzy nazywali nowy album

Brytyjczyków "Heartworkiem dla ubogich". Wkrótce,

po wspólnej trasie z Meshuggah promującej

nowy album, Cancer został rozwiązany. Oficjalnym

powodem było rozczarowanie ówczesnym

rynkiem muzycznym. Prawdą jest, że w latach

dziewięćdziesiątych branża muzyczna wyglądała

mocno nieciekawie, także ta metalowa.

Poszczególni członkowie Cancer nie

zrezygnowali jednak z grania muzyki przez następne

siedem lat. Perkusista Carl Stokes wstąpił do

projektu muzycznego Nothing But Contempt

oraz grał z lokalnym hardcore'owym zespołem

Assert. Razem z Johnem Walkerem założył także

kapelę Remission. Barry Savage zarabiał jako

muzyk sesyjny, między innymi dla Cradle of Filth.

Cancer został przywrócony do życia w

2003 roku przez Carla Stokesa i Johna Walkera,

którzy zrekrutowali nowych muzyków z lokalnych

kapel black i death metalowych. Wskrzeszony

Cancer zarejestrował w 2004 roku epkę "Corporation$"

oraz studyjny album "Spirit in Flames" w

2005 roku, których poziom i brzmienie najlepiej

byłoby przemilczeć. Wkrótce, po paru koncertach

na Wyspach i Starym Kontynencie, zespół rozpadł

się ponownie. Według oficjalnego komunikatu

przyczyną był brak zaangażowania w zespół ze

strony Johna Walkera. Sam Carl Stokes, ze starymi

członkami Cancer - Ianem Buchananem, Barrym

Savagem i Davem Leitchem oraz wokalistą

Pulverized Robem Lucasem, zmontował nowy

zespół Hail of Fire, jednak po szybko wydanym

demku, żadnych innych wieści od nich już nie

było.

Historia Cancer nie została jednak

zamknięta. Ostatnio możemy zaobserwować nowy

trend w muzyce metalowej - zespoły, które się reformują

na nowo, by promować reedycje swych

starych klasycznych albumów. Ta sama koniunktura

dotknęła także brytyjski Cancer, którego pierwsze

trzy albumy - "To The Gory End", "Death

Shall Rise" i "The Sins of Mankind" - wznowiła

na srebrnym krążku i różnokolorywch winylach

niemiecka wytwórnia Cyclone Empire. Zreaktywowana

kapela, w składzie z "The Sins...", pojawiła

się w 2014 roku na szeregu festiwali w Rumunii,

Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii oraz

w USA. W 2015 Cancer zamierza zagościć takze w

Portugalii oraz w Bułgarii. Nie wiadomo czy

doczekamy się ich koncertu w Polsce. Stawiam na

to, że nie, jednak nadal pilnie śledzę informacje

koncertowe z ich obozu.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

CANCER 15


Cancer - To The Gory End

1990/2014, Cyclone Empire

Maczeta w ryju na okładce, stanowiącej

odwzorowanie kultowej sceny

z równie kultowego "Świtu Żywych

Trupów" i jazda z tym koksem. W

klimat albumu wprowadza nas przeplatanka

na bębnach, złowieszcze

monumentalne gitary i wrzask wokalisty

na początku otwierającego płytę

"Blood Bath", które po chwili uderza

z całą mocą. Szybkość połączona z

monumentalnością, okraszona dziką

brutalnością i bezkompromisową

agresją. Świetny początek świetnego

albumu. Mamy w końcu rok 1990,

czyli "złoty" rok death metalu. To

wtedy światło dzienne ujrzały takie

majstersztyki jak "Spiritual Healing"

Death, "Harmony Corruption" Napalm

Death, "Deicide" Deicide,

"Eaten Back to Life" Cannibal Corpse,

"Cause Of Death" Obituary,

"Left Hand Path" Entombed, "The

Ten Commandments" Malevolent

Creation, "Master" Master, "Subconscious

Terror" Benediction i tak

dalej. Ten rok był czasem krystalizacji

sceny death metalowej - jej jednoznacznego

oddzielenia się od thrash

metalu, z którego się wywodzi i z którym

była poczatkowo utożsamiana.

"To The Gory End" stanowi świetne

rozszerzenie thrash metalu, właśnie o

death metalowy klimat i patenty.

Utwory są szybkie, jednak nie pędzą

od początku do końca. Potrafią wyhamować,

jednak paradoksalnie nie

zwalniając wcale pędu utworu. Smolisty

ciężar sprawia, że utwory nie tracą

swojej siły i energii. Cancer poza

tym bardzo sprawnie operuje różnymi

motywami, przez co utwory są

bardzo charakterystyczne, tworząc

świetny album. "C.F.C" czyli Cancer

Fucking Cancer to gruba akcja,

"Witch Hunt" to podrzynanie gardeł,

a thrashowy "Into the Acid" to zapowiedź

miażdżenia bezbronnych

dzieci gąsiennicami czołgu. Każdy

kolejny utwór akcentuje fakt, że ten

album to pomnik wybudowany na

chwałę bezlitosnej brutalności. Nie

mamy tutaj do czynienia z chłodną

matematyką i przerostem formy nad

treścią jak teraz w tych nowoczesnych

brutal death metalowych kapelach,

bo to, co nam serwuje Cancer,

to prawdziwa muzyka. Najdłuższy na

płycie "Imminent Catastrophy" jest

kompozycją świetnie operującą klimatem.

Z początku złowieszcza,

wraz ze swoim biegiem nabiera szybkości

i nie stroni od różnorakich

urozmaiceń. Tak jak już wspominałem

- Cancer mistrzowsko łączy monumentalność

z szybkością, sprawnie,

wręcz frenetycznie przechodząc

z jednego motywu do drugiego.

Jeszcze bardziej widać to w wałku tytułowym.

Utwór rozpoczyna się epickim

motywem na syntezatorze,

który stanowi dość spore zaskoczenie,

pojawiając się tak znikąd nagle w

środku płyty. Zanim jednak zdążymy

się otrzaskać z tym faktem, uderza w

nas majestatyczny i smoliście podniosły

riff, szybujący przez przestrzeń

niczym czarny kondor zwycięstwa,

by po chwili opaść w pikującym

locie, przy wtórze gorączkowego

tremolowanego riffu. Następujące po

tym średnie tempo z miarową, łomoczacą

perkusją i interesującymi progresjami

gitar, to już czyste dobijanie

rannych przy wtórze wizji ociekającego

posoką truchła. Mimo, że wyrazisty

w swej prostocie, ten album potrafi

zaskoczyć swoją nieoczywistą

zawiłością. Brzmienie jest bardzo

surowe, choć obfituje w wylewające

się z głośników mięso i siarkę. Riffy i

solówki są nie skomplikowane, jednak

świetnie wyważone i dopracowane

do perfekcji. Metodyczna perkusja,

która raz gra prosto, a raz daje

upust technice, bardzo dobrze się z

tym komponuje. Zdarzają się momenty,

w których usłyszymy klawisze

lub gitarę klasyczną, jednak

można je policzyć na palcach jędnej

ręki. Nie zmienia to faktu, że stanowią

bardzo fajnie wkomponowane

urozmaicenie. Wokale brzmią tak jak

powinny brzmieć przy takiej muzyce

- wrzaski, które zdają się opuszczać

nadgniłe, zainfekowane gardło. Absolutna

klasyka dla fanów brutalnego

thrashu, a także klasycznego death

metalu. Na wznowieniu wydanym

przez Cyclone Empire w zeszłym

roku pojawiają się także dwa bonus

tracki - "Our Fate" i "Revenged" z demo

z 1989 roku. (5)

Cancer - Death Shall Rise

1991/2014, Cyclone Empire

Choć wielu uważa "To The Gory

End" za amatorski album, zwłaszcza

porównując go do następnego w chronologii

"Death Shall Rise", to jednak

nie można szczerze stwierdzić, że tak

jest w istocie. Zwłaszcza, że "To The

Gory End" jest bardzo dobrze dopracowanym,

rzemieślniczym albumem,

który został okraszony bardzo ciekawymi

patentami i smaczkami. Fakt

faktem, dopiero na następnym albumie,

czyli na rzeczonym "Death

Shall Rise" Cancer pokazał swój

pełny potencjał. "Death Shall Rise"

to jeszcze bardziej techniczna i brutalniejsza

perkusja, jeszcze bardziej

brutalniejsze i zarazem bardziej przestrzenne

wokale, jeszcze bardziej brutalniejsze

riffy. Album zaczyna się

wystrzałem z grubej rury. "Hung,

Drawn and Quartered" to bezkompromisowa

rzeźnia, która jest monumentalna,

a zarazem szybka - coś co

Cancerowi wychodziło znakomicie.

Pełen dzikiej brutalności refren, w

którym udzielił się także Glen Benton

z Deicide, to ucieleśnienie

piekielnej orgii zniszczenia. Od samego

początku albumu takze słychać

najważniejszą zmianę i postęp - gra

solowa. Solowki na tym albumie zagrał

James Murphy, bardzo umiejętnie

rozszerzając brzmieniowe spektrum

całości. Na "To The Gory End"

słychać było, że leady są tam w

utworach, głównie po to, że no jakieś

muszą w utworze być. Na "Death

Shall Rise" już jawnie stanowia integralną

część kompozycji. Po niszczącym

hicie "Hung, Drawn and Quartered"

pojawia się mroczny "Tasteless

Incest" spowity w całun destrukcyjnych

riffów, oraz starsza kompozycja

"Burning Casket", pojawiająca się

wcześniej na pierwszym demo zespołu.

Cancer wyśmienicie łączy w

swych utworach szykbość z hieratycznym

klimatem. Wieloaspektowość

wątków muzycznych w utworach

stanowi dodatkowo o sile ich muzyki.

Widać to w tytułowym utworze z

tego albumu. Świetne, melodyjne solówki,

ciężkie riffy, zawiłe, lecz nieskomplikowane

motywy. Początek,

który łomocze niczym zastęp robotników

wbijającym trzpenie w tory

kolejowe przechodzi następnie w

prawdziwą orgię destrukcji. Mający

coś w sobie z klimatu Obituary "Back

From The Dead" potęguje ciężar albumu.

Przeplatając melodyjny riff ze

smolistymi zwolnienami i nieco szybszym

tempem, tka wysublimowany i

jednocześnie nieskomplikowany kobierzec

panoramy piekielnego zniszczenia.

Klimat ogólnej dewastacji

bardzo dobrze kontynuują siejące

spustoszenie pociski w postaci "Gruesome

Tasks" oraz posiadającego niezwykle

krzykliwy refren "Corpse

Fire". Nieskomplikowane, lecz niezwykle

mięsne riffy, łomoczaca perkusja

i przeszywający ogień solówek

Jamesa Murphy'ego stanowi niesamowite

połączenie. Oryginalnie album

zamykała kompozycja "Internal

Decay", jednak na najświeższym

wznowieniu Cyclon Empire dodano

takze dwa bonus tracki: nagrania na

żywo z 1992 roku - "Hung, Drawn

and Quartered" oraz "Blood Bath", te

same które mozna usłyszyć na kultowym

splicie "Live Death". Drugi

album Cancer wydaje się być nieco

lepszy od i tak mocnego debiutu. Na

pewno na nim większy nacisk został

połozony na dopracowanie i wyróżnienie

melodii, gdy się już pojawia

jakaś w utworze. Nie mówimy tutaj o

jakiś przaśnych melodyjkach czy jakiś

wstępach do melodic death metalu,

ale o dobrze wyważonych szeregach

dźwięków, które bardzo dobrze

wtapiają się w brutalny i agresywny

całokształt, jednocześnie go pogłębiając.

(5,2)

Cancer - The Sins of Mankind

1993/2014, Cyclone Empire

Kulminacja twórczości Cancer przypada

bezsprzecznie na "Death Shall

Rise", do którego znakomite preludium

stanowił debiutancki krążek "To

The Gory End". Trzeci w dorobku

Brytyjczyków studyjny album był już

nieco inny od poprzednich dokonań

tej grupy. Przede wszystkim w jego

tworzeniu nie brało już uddział

Morrisound Studio z Tampy, lecz

tylko i wyłącznie rodzime studia.

Odbija się także na brzmieniu płyty.

Nie zmienia to faktu, że nadal w

muzyce Cancer zostały zachowane

jasne odniesienia do amerykańskiego

metalu z Florydy. Ten album ma coś

w sobie co przywodzi na myśl pierwsze

dwa albumy Death oraz "From

Beyond" Massacre. W porównaniu

do "Death Shall Rise" produkcja

brzmienia gitar oraz wokali jest zdecydowanie

czystsza i nieco jaśniejsza.

Kompozycje nadal stanowią stu procentowy

koncentrat death metalu zabarwionego

wpływami thrashu. Nadal

jest agresywnie i brutalnie. Może

ta smolista monumentalność została

tutaj trochę rozjaśniona, jednak nadal

potrafi zabijać swoją agresją i ciężarem.

Perkusja nie traci swojej techniki,

a momentami nawet mam wrażenie,

że przejścia i ornamenty na bębnach

są bardziej skomplikowane niż

na dotychczasowych dziełach zespołu.

Początek albumu to szybka, bezkompromisowa

jazda. Prędkość i

agresja idą tutaj w parze jak nigdy

dotąd w twórczości Cancer. "Cloak of

Darkness", "Electro-Convulsive Therapy"

oraz "Patchwork Destiny" to kompozycje

szybkie, z niezwykle wartko

przebiegającą całością. Praktycznie

bez zwalniania tempa, te trzy utwory

wpadają z rzeźnickim tasakiem, by

nieść spustoszenie i upodlającą destrukcję.

Swoisty powrót do stylu

Cancer znanego z "To The Gory

End" i "Death Shall Rise" stanowi

"Meet Train" oraz "Suffer For Our

Sins", które łączą monumentalność z

raptownym przyspieszeniami. Ciekawym

wyrafinowanym urozmaiceniem

jest oddanie pierwszego głosu klasycznej

gitarze w pierwszej części utworu

"Pasture of Delight / At the End",

zwłaszcza że po niej wchodzi ponownie

dobrze znana bezkompromisowa

rzeźnia z dudniącą perkusją i mięsistymi

organicznymi riffami. Takie

smaczki niezwykle budują klimat całości

nagrania. Całość wieńczy epicko

brutalny dwuczęściowy "Tribal

Bloodshed". Te patenty, które tam

nagrał Cancer, mogą niejedno ucho

roznieść w pył. Prawdziwa miazga.

Na zakończenie można rzec, że "The

Sins of Mankind" jest przekonującym

albumem, zawierającym wszystko

to, co dobry death/thrashowy album

powinien posiadać. Niestety,

może trochę ginie w tym wszystkim

gra solowa, która tym razem nie wyszła

spod ręki Jamesa Murphy'ego

jak na "Death Shall Rise", jednak

która i tak trzyma poziom. Choć

trzeba przyznać, że momentami jest

jakaś taka nieśmiała. Jednakże z tego

albumu wylewa się prawdziwa pasja

dla ciężkiej muzyki, utkana z przeróżnych

sekwencji niemiłosiernej

kaźni. Ten album, tak jak poprzednie

dwa albumy Cancer, to potężny kop

na ryj. (5)

16 CANCER


Cancer - Black Faith

1995, EastWest

Są takie wydawnictwa, w których już

po okładce mozna zauważyć, że nie

będą dobre. Tak jakby ktoś chciał już

na wstępie ostrzec - nie dotykaj tego

gówna. I tak jest też z "Black Faith".

Ostre logo zostało zastąpione jakąś

gazetową czcionką, a na samej okładce

szczerzy żółte zęby zdjęcie jakiegoś

łysawego arlekina. Zawartość muzyczna…

w ogóle na tym albumie jest

jakaś zawartość muzyczna? To, co

można usłyszec na "Black Faith" to

eksperymenty z groovem, industrialem,

elektroniką i alternatywnym

rockiem. Nie dość, że Cancer zmienił

zupełnie stylistykę, to także ucierpiała

na tym forma kompozycji. Pierwszy

utwór czyli "Ants (Nemesis

Ride)" (już przemilczę sam tytuł) nuży

już po półtorej minuty, a to nawet

jeśli zaoramy fakt, że jest to numer

death/thrashowego Cancer i będziemy

to traktować jako interesującą industrialną

kompozycję. Potem nie

jest wcale lepiej, a nawet wręcz przeciwnie.

Dziwne czyste wokale z nałożonymi

wokalami, synkpowane

riffy, uproszczone motywy… ten album

zwyczajnie męczy i nudzi. Mamy

na nim trochę eksperymentów zarówno

brzmieniowych jak i muzycznych.

W większości nieudanych.

Trudno rzec, co muzycy chcieli tu

osiągnąć i w jaki sposób cała czwórka

się zgodziła na takie rozwodnienie

swej muzyki. Najgorsze jest to, że

szybko się okazuje, że pierwszy

utwór był w sumie najbardziej słuchalny

z całej płyty... (1,5)

Cancer - Corporation$

2004, Copro Records

Pierwsze wydawnictwo zespołu po

wznowieniu działalności, to EPka o

jakże oryginalnym tytule "Corporation$".

Już po tym znaczku dolara

wiadomo, że będzie dużo pseudopolitycznego

pitolenia. No, ale to jest

akurat najmniejsze zmartwienie w

tym momencie. Brzydka okładka, ze

sprasowanym w paintcie logo, to niezbyt

dobry zwiastun tego jak to ma

brzmieć. No i rzeczywiście. Brzmienie

tego albumu to żenuncja totalna.

Nieczytelne, nieprzestrzenne, nienaturalnei

z zamulonym dołem. Perkusja

brzmi jak okładanie cepem pszenicy.

Temu wszystkiemu towarzyszą

jakieś dziwne czyste partie wokalne

bardziej pasujące do nowoczesnego

rocka puszczanego w radiu z alternatywną

muzyką. Cancer brzmi tutaj

jak uposledzony klon Fear Factory

czy innego Ministry. Na całą EPkę

składa się pięć utworów. "Oil", średnio

powalający cover "Dethroned Emperor"

Celtic Frost, który ma nie wiedzieć

czemu dopisek Nasty Nasty i

który stanowi w sumie najlepszy

punkt tego wydawnictwa, zarejestrowany

na nowo "Witch Hunt" - nagrany

chyba po to byśmy mogli zobaczyć

jak brzmi z garnkiem zamiast

werbla, "Oxygen Thieves", który jest

nowym utworem ale pojawia się na

EP jako… remix w manierze electrotechno.

Kto brał kwas przy tworzeniu

tego wydawnictwa? Plus jest taki, że

to w sumie jest fajny wałek do puszczania

na dyskotece. Wspominałem

o pięciu utworach, a wymieniłem

cztery. Piątą kompozycją jest… "Oil",

a raczej jego remix, a mówiąc jeszcze

dokładniej - Severed Satchel Hairy

Scary Mix. To nawet nie wymaga komentarza.

W sumie to wydawnictwo

nie powinno się nawet zdarzyć. (1)

Cancer - Spirit in Flames

2005, Copro Records

Ostatni jak dotąd album studyjny

Cancer to niezła schizofrenia. Zespół

nie mógł się chyba okreslić jak ma

wyglądać muzyka jaką chcą grać po

reaktywacji. Nic dziwnego, że w

sumie wkrótce po premierze tego

szkaradztwa kapela się rozpadła.

"Spirit in Flames" jest albumem nudnym,

nieoryginalnym, miałkim i w

sumie nie przynoszącym żadnej radości

ze słuchania. O tym, że thrashu

i deathu tu właściwie nie ma, poza

sporadycznymi momentami, to nawet

nie wspominam, bo z tym Cancer

dał se spokój po "The Sins of

Mankind". Na "Spirit in Flames"

mamy do czynienia z popłuczynami

po groove metalu przyozdobionymi

w nowoczesne cyfrowe brzmienie.

Wokale nie mają w sobie nic z pazura

klasycznego Cancer, a przypominają

raczej pitolenie w stylu Robba

Flynna z Machine Head. Kompozycje

są uproszczone do bólu, tak samo

jak partie instrumentalne. Słychać,

że muzycy Cancer chyba celowo

się upośledzili, by nie brzmieć

zbyt technicznie czy skomplikowanie,

lecz prostacko i średnio. Nawet

jeżeli zespół przez chwile zaczyna

brzmieć nieźle, a trafiają się takie momenty

w niektórych utworach, to po

chwili chyba celowo psuje dobry flow

utworu na rzecz jakiś dziwnych patentów.

Ech… (2)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

CANCER 17


napisać o tym kawałek.

Surowy i niewypolerowany

Niemiecki Protector swego czasu cieszył się sporą popularnością w Polsce - szczyt

furory przypadł na występ Niemców na Metalmanii w 1989 roku - lecz jak szybko ją zdobył,

tak też szybko ją stracił. Aktualnie zespół być może został jedynie w pamięci starych maniaków,

którzy pewnie do tej pory ciepło myślą o krążkach "Golem" czy "Urm the Mad". Z

pewnością przyczyniły się do tego zmiany personalne i brak stabilizacji w karierze kapeli.

Serca polskich maniaków zdobył dostanie dzikim, thrashowym huraganem z bardzo wyraźnymi

wpływami death metalu. Wraz z wydaniem "Reanimated Homunculus" z 2013 roku

band próbuje odbudować swoją popularność. Stosunkowo niedawno High Roller Records

odświeżyła część dyskografii tej kapeli, z początkiem 2016 roku planuje wydać resztę albumów

oraz najnowsze dzieło Protectora, "Cursed and Coronated". Także nadarzyła się okazja

aby przypomnieć o Protector, w czym pomaga nam Martin Missy...

HMP: Jakie były początki Protectora? Co było impulsem

aby założyć thrash metalowy zespół?

Martin Missy: Nie byłem w zespole od początku.

Wiem jednak, że Michael Hasse (perkusja/wokal),

Hansi Müller (gitara) i Michael Schnabel (bas)

chcieli grać najbardziej agresywny metal jak to możliwe.

Mocniejszy i straszniejszy niż cokolwiek istniało.

Nie wiem, czy im się to udało, ale kawałki na pierwszym

dwu-utworowym demie były dość brutalne. Od

razu się w nich zakochałem.

Jak wspominasz tamte czasy? Jaka była wtedy niemiecka

scena heavy metalowa?

To były świetne czasy. Scena metalowa kwitła, metalowcy

byli wszędzie i było dużo fajnych koncertów.

W 1986r. wypuściliście kultowe demo "Protector of

Death". Wydacie kiedyś jego reedycję?

Znajdziesz te kawałki na re-edycji "Misantrophy",

która High Roller Records wydali na początku tego

roku.

W 1988 roku wydaliście debiutancki album "Golem"

dla mnie do tej pory jest to album wybitny. W jakich

okolicznościach powstał ten album?

Ciągle próbowaliśmy, żeby kawałki napisane na

"Golem" były brutalne i agresywne, ale chcieliśmy dodać

także trochę techniki. Słuchaliśmy wtedy VoiVod

i to też chyba miało na nas trochę wpływ. Słuchaliśmy

też trochę hardcore'u jak Suicidal Tendencies. Myślę,

że na tym albumie przeszliśmy od black thrashu do

Muzycznie album przedstawia się świetnie, jest

wściekły, agresywny, thrashowy ale z elementami,

które można później odnaleźć na albumach zespołów

death metalowych. W ten sposób chcieliście odróżnić

się od pozostałej niemieckiej sceny thrashowej?

Nie wiem, czy chcieliśmy odróżniać się od innych

zespołów w jakiś szczególny sposób. W tamtym czasie

nie mieliśmy już planów, żeby być najbardziej agresywnym,

złym i brutalnym zespołem na świecie. Po prostu

tworzyliśmy muzykę, którą lubiliśmy, a wyszło całkiem

ciężko i thrashowo.

Jak myślisz czemu "Golem" nie odniósł takiego sukcesu

jak klasyki "Agent Orange", "Release from

Agony" czy też "Extreme Agression". Jak dla mnie

ten album absolutnie na to zasługuje.

Myślę, że to dlatego, że zespoły takie jak Sodom,

Kreator, Destruction i Tankard zaczęły wcześniej od

nas. W momencie, kiedy my wydaliśmy pierwszą EPkę,

"Misantrophy", Kreator miał już na koncie dwatrzy

albumy, Sodom wydało EP-kę i album, a Destruction

EP'kę i dwie płyty. Po prostu stanęliśmy trochę

za późno do thrashowego wyścigu. Większość zespołów,

zarówno tych niemieckich, jak i z całego świata,

skupiło się wtedy na thrashu, więc ciężko było się przebić

małemu zespołowi z Dolnej Saksonii z ich muzyką.

Innym powodem było to, że nie współpracowaliśmy z

wielką wytwórnią, jak inne zespoły. Pamiętam, że

Noise i Steamhammer zawsze robili dużo reklamy,

podczas gdy nasza mała wytwórnia, Atom H, nie

miało takich możliwości.

"Urm The Mad" ugruntowało waszą pozycję. Jest

lepsze brzmienie, lepsza produkcja, dojrzalsza muzyka...

Jedynym minusem jest na tym albumie to

"Nothing Has Changed". Co o tym sadzisz?

Tak, "Urm the Mad" było kolejnym krokiem w kierunku

bardziej "technicznym" i "zaawansowanym". Mi

również podobają się kawałki na niej i ich brzmienie.

Graliście na polskim festiwalu Metalmania w 1989

roku. Jak wspominasz tamten koncert?

W czasie, kiedy Protector grał koncert na festiwalu

Metalmania (pomiędzy wydaniem "Golem" i "Urm

and Mad"), przed niesamowitym tłumem kilku tysięcy

metalowców, opuściłem zespół po raz pierwszy. Nie

mogę więc udzielić informacji z pierwszej ręki. Michael,

Ede, Olly (był wtedy wokalistą) i Hansi powiedzieli

mi później, że to był najlepszy koncert w ich

życiu. Musieli nawet zagrać dwa bisy! Ede stwierdził,

że był tak tym wszystkim oszołomiony, że był bliski

oddania swojego basu komuś z publiczności.

Większość z nich odbywała się w Zagłębiu Ruhry

(skąd pochodzi na przykład Sodom i Kreator) i w

południowej części Niemiec (są stamtąd, np. Destruction).

Mieszkaliśmy blisko granicy z Niemcami

Wschodnimi, a tam nie było aż tak wielu klubów metalowych

i nie tak wiele koncertów. Tak, czy inaczej,

dobrze się bawiliśmy na imprezach i undergroundowych

koncertach.

Opowiedz co na początku miało największy wpływ

na waszą muzykę?

Powiedziałbym, że zespoły takie jak Slayer, Dark

Angel i Possessed miały wtedy największy wpływ na

naszą muzykę. Były tez niemieckie zespoły jak Sodom

i Kreator.

bardziej klasycznego thrashu.

Foto: Protector

Album kończy "Space Cake", ma on dla mnie specjalne

znaczenie. Skąd pomysł na taki kawałek?

Graliśmy gig w Amsterdamie w 1988 roku. Spacerowałem

sobie przed koncertem, a w barze zobaczyłem

taki duży szklany słój z ciasteczkami. Na etykietce

było napisane, że to "Spacecakes". Zapytałem kelnera

co to i okazało się, że to ciasteczka z marihuaną.

Opowiedział mi historię o turystach, którzy zjedli kosmiczne

ciasteczka, a w związku z tym, że nie poczuli

efektu od razu (to zajmuje około 45 minut), zjedli

następne… i następne… wtedy pierwsze ciastko dało

kopa… później następne… i następne, więc przez

chwilę byli "poza orbitą". Stwierdziłem, że historia o

ciastkach była interesująca, więc zdecydowałem się

W pierwszej fazie waszej kariery graliście sporo koncertów,

który z nich był dla was najważniejszy?

Właściwie to nie graliśmy zbyt często w latach 1986-

1988. Nasz pierwszy koncert odbył się we wrześniu

1987 (po roku od założenia grupy). Kiedy byłem w

zespole (marzec 1987 do luty 1989 i od lata 1989 do

grudnia 1989) zagrałem trzynaście gigów. Wiosną

1989r. Protector ruszył w trase z Wehramcht, a w

1990r. z Napalm Death, więc wtedy grali dużo więcej,

niż kiedy ja byłem w zespole. Największy i najlepszy

gig to prawdopodobnie wspomniana już Metalmania

w 1989 roku.

Protector miał olbrzymie problemy ze składem. Co

było tego powodem?

Przez pierwsze lata (marzec 1987 - luty 1989) skład

był stały, ale później zespół powoli, ale zdecydowanie

się rozpadł. Ja odszedłem w grudniu 1989r., Hansi i

Ede w 1991r., a Michael w 1992r.. Każdy z nas miał

inne powody. Na przykład ja miałem w tamtym okresie

ogromne problemy z napadami paniki i lęku. Kiedy

tylko poczułem się trochę lepiej, nie miałem już energii

i napędu, żeby grać. Hansi miał rodzinę i również zachorował

(rak), więc miał na głowie ważniejsze sprawy

niż zespół. Nie jestem pewny dlaczego Ede odszedł,

ale chyba dlatego, że wolał zespoły takie jak Anthrax i

Metallica, niż brutalne grupy, więc prawdopodobnie

właśnie dlatego zrezygnował. Michael miał wtedy

ogromne problemy z narkotykami, więc po prostu

sprawy nie układały się zbyt dobrze.

Odszedłeś z zespołu po wydaniu "Urm The Mad",

co było powodem twojej decyzji? Wspominałeś o

napadami paniki i lęku...

Właśnie... Na początku 1989r. zacząłem mieć ataki

paniki i lęku po zażywaniu haszyszu. Po prostu nie

18 PROTECTOR


mogłem skupić się na niczym innym niż na próbie

wydostania się z mojego prywatnego piekła, w którym

byłem. Latem 1989r. poczułem się trochę lepiej,

wróciłem do zespołu i nagrałem "Urm The Mad". Mój

entuzjazm i energia zniknęły, a inni chyba zdawali sobie

z tego sprawę, więc w grudniu 1989r. znowu opuściłem

grupę.

Wraz z "A Shedding of Skin" Protector coraz śmielej

skręca w stronę death metalu. Myślałeś kiedyś aby

Protector poszedł w tym kierunku?

Myślę, że głównym powodem, dla którego Protector

na początku lat 90-tych stał się zespołem deathmetalowym,

był Olly Wiebel. Był raczej fanem death

metalu, a nie thrashu. Olly przejął od Hansiego obowiązki

gitarzysty, więc był odpowiedzialny za riffy do

"A Shedding of Skin" (a później też "The Heritage"),

więc naturalnie zwrócili się w stronę death metalu.

Myślę, że w tamtym okresie to było bardzo dobre dla

Protector. Gdyby przeszli na grunge, wtedy by mi się

nie podobało. Protector to ekstremalny zespół metalowy,

który powinien grać thrash, death, albo black

metal.

Czy śmierć perkusisty Michael Hasse miała duży

wpływ na dalsze losy Protectora?

Kiedy Michael umarł w 1994 roku, już od dwóch lat

nie był zespole i z tego co wiem, Protector był wtedy

"zawieszony" (Olly, Marco i Matze stwierdzili, że zrobią

sobie rok przerwy). Oczywiście jego śmierć wszystkich

nas zaszokowała. Nadal bardzo za nim tęsknimy.

Czy kiedykolwiek myśleliście o tym aby być bardziej

popularnymi niż Kreator, Sodom i Destruction?

Cóż, większość muzyków marzy o tym, żeby być

naprawdę sławnymi, my też. Myślę jednak, że zdawaliśmy

sobie też sprawę, że to się nigdy nie wydarzy. Po

jakimś czasie staliśmy się więc realistami i skupiliśmy

się na naszej muzyce, żeby dobrze się nią bawić.

W tym roku High Roller Records wypuściła reedycje

"Misanthropy", "Golem" i "Urm The Mad". Na

przyszły rok planowane są "Leviathan's Desire", "A

Shedding of Skin", "The Heritage". Co powiesz o

tych wydaniach.

To wspaniale, że High Roller Records wyda ponownie

wszystkie albumy Protector. Szczególnie cieszy

mnie re-edycja "A Shedding of Skin", ponieważ jeszcze

się takiej nie doczekał, a wielu fanów o niego

pyta. Wydawnictwa mają fajne grafiki, które są zbliżone

do oryginalnych. High Roller odwalił tutaj kawał

dobrej roboty. Z tego co wiem, albumy nie zostały zremasterowane.

Patrick Engel, który zajął się oprawą

muzyczną, bardzo dobrze "wypolerował" ogólny

wydźwięk albumów. Brzmią naprawdę świetnie.

Te albumy będzie można nabyć także na winylach.

Czy ten nośnik ma dla ciebie szczególne znaczenie?

Nigdy nie byłem jakimś wielkim kolekcjonerem, ale

jestem dość nostalgiczny, więc cieszę się, że ten stary,

wspaniały format przeżywa obecnie swój renesans.

Czy po odejściu z zespołu podtrzymywałeś znajomości

z muzykami związanymi z Protector?

Na poczatku nie, ale jakieś piętnaćie lat temu, robiłem

stronę internetowa w hołdzie Protector, i chyba

właśnie wtedy skontaktowałem się ponownie z wszystkimi

byłymi członkami zespołu. Nadal gadamy ze

sobą drogą mailową, albo przez Facebooka, a kiedy

jestem w Wolfsburgu, staram się spotkać z chłopakami.

Co robiłeś przez tak długi okres czasu poza

Protectorem?

W latach 90-tych nie zajmowałem się zbytnio muzyką.

Byłem w zespole R.A.U. w 1993 roku, a później w

dwóch coverbandach w latach 1994-1997. To wszystko.

W 1997 roku przeprowadziłem się do Sztokholmu,

gdzie zacząłem śpiewać w zespole metalowym

Ruins of Time, to było w 2001 roku. Dwa lata później

z gitarzystą stworzyliśmy Phidin, graliśmy death

metal. Byłem też w grupie thrashowej Talion (rok

2003), a w 2006 zacząłem śpiewać w coverbandzie

Protector, o nazwie Martin Missy and the Protectors.

Kiedy w 2007 roku dołączyłem do doom/stoner/metalowej

grupy Obrero, śpiewałem w czterech zespołach

w tym samym czasie.

Dlaczego przez osiem lat - w latach 2003 - 2011 - działalność

zespołu była zawieszona?

Marco Pape, który przejął perkusję od Michaela

Hasse w 1992 roku, utrzymywał grupę przy życiu od

1996 roku do początku nowego millennium. Ostatni

gig zespołu w takiej wersji miał miejsce w 2001 roku.

Około 2003r. w grupie został tylko Marco i wokalista.

Nie wiem dlaczego Marco nie próbował znaleźć nowego

gitarzysty i basisty. W 2006r. założyłem coverband

Protectora z kilkoma szwedzkimi muzykami. Nie

chciałem nazwać grupy oficjalnie Protector, byłem

jedynym oryginalnym członkiem zespołu. Graliśmy

tak przez pięć lat, a wszędzie gdzie się zjawiliśmy fani

odnosili się do nas per "Protector". W 2011 roku

stwierdziliśmy, że chcemy napisać nowe kawałki i zrobić

to pod nazwą Protector, zapytałem więc Hansiego

Müllera, czy ma coś przeciwko, a on na szczęście

odpowiedział, że możemy.

Od połowy lat dziewięćdziesiątych do momentu

reaktywacji Protector, ukazało się wiele albumów

compilacyjnych. Czy ktoś z zespołu miał nad tym

pieczę?

Ja jestem odpowiedzialny za większość z nich. Moimi

ulubionymi są chyba "Echoes from the Past" i

"Ominous Message of Brutality", które wydała

szwedzka wytwórnia I Hate Records w latach 2003 i

2005.

Jak wspominałeś powołałeś do życia coverband

Martin Missy and the Protectors. Powiedz coś więcej

o tym projekcie.

W 2005 roku spotkałem metalowca, Jonasa Svenssona

na Nifelheil afterparty w Sztokholmie. Gadaliśmy

całą noc o metalu ogólnie i szczególnie o Protector.

Wpadlismy na pomysł coverbandu, a Jonas

powiedział, że może zorganizować odpowiednich

muzyków do projektu w swoim mieście, Uddevalla

(jakieś 500km od Sztokholmu). Jakieś pół roku

później skontaktował się ze mną i powiedział, że

znalazł Mathiasa Johanssona (bass, również wokal w

Suicidal Winds), Carla-Gustava Karlssona (m.in. też

perkusja w Grief of Emerald) i Michaela Carlssona

(też gitara w Rawhide). Na początku 2006 roku odbyliśmy

pierwszą próbę i wszystko od tamtego momentu

zagrało.

Z Martin Missy and the Protectors odrodził się

Protector. Opowiedz jak do tego doszło?

Po pięciu latach grania starych kawałków Protector w

tym samym składzie, chcieliśmy zacząć tworzyć coś

nowego i pomyślałem, że świetnie byłoby po raz kolejny,

oficjalnie reaktywować Protector. Jak już mówiłem

zapytałem Hansiego Müllera - który stworzył zespół

z Michaelem Hasse i Michaelem Schnabelem w

1986 roku - czy ma coś przeciwko. Nie miał, więc

nagraliśmy demo z czteremi utworami, które wydaliśmy

w październiku 2011r.

W 2013 roku wydaliście "Reanimated Homunculus",

album zebrał dobre recenzje. Jak się z tym czujesz?

Oczywiście byłem bardzo szczęśliwi, że fani Protector

zareagowali pozytywnie na "Reanimated Homunculus"

i większość z nich powiedziało nam, że brzmi

"jak stary Protector".

Jak pracowało się po latach w studio? Jakie

towarzyszyły ci wrażenia podczas nagrywania

"Reanimated Homunculus"?

Nagrywałem kiedyś dema z kilkoma grupami, więc ta

część nie była problemem, jednak oczywiście fajnie

było przebywać w studiu znowu z Protector. Wspaniale

było również nagrywać w Sunlight Studio Tomasa

Skogsbergsa. Jest naprawdę miłym i świetnym

człowiekiem.

Miałem wobec "Reanimated Homunculus" inne

oczekiwania. Thrashową agresje i brutalność zmieniliście

na speed/thrash, kompozycyjnie też jest bardzo

nie równo. Obok bardzo dobrych kawałków np.

tytułowy "Reanimated Homunculus" są te bardzo

słabe np. "Deranged Nymphomania". Jest szansa, że

w nowym wcieleniu odbudujecie kondycje z okresu

dwóch pierwszych albumów?

Raczej nie. Jeżeli nie podoba ci się "Reanimated Homunculus",

to nie polubisz też nowych kawałków,

które od dwóch lat tworzymy na nowy album.

W 2013 roku wydałeś z zespołem Zombi Lake debiutancki

album "Plague of the Undead". Czy będziesz

kontynuował dalszą karierę z tym zespołem? Czy

jest to boczny projekt czy równie ważny zespół jak

Protector?

Zombie Lake to tylko projekt, który założyłem z amerykańskim

metalowcem, Derekiem Schillingiem.

Nagranie "Plague of the Undead" było świetną zabawą

i może nagramy razem kolejny album, ale Protector

pozostanie moim głównym zespołem.

Trochę czasu już minęło, więc może czas na wydanie

nowego albumu Protector? Macie już jakieś plany z

tym związane?

Nowy album, "Cursed and Coronated" został nagrany

w Sunlight Studios w tym roku. Wydamy go w

lutym 2016.

Czy nadal będziecie kontynuowali współpracę z

High Roller Records? Jak oceniasz współpracę z tą

wytwórnią?

Tak. Album będzie wydany przez High Roller Records.

Świetnie się z nimi pracuje. Steffen od razu

odpowiada, kiedy wysyłam do niego maila i jest

naprawdę fajnym, miłym gościem. André Türhoff,

który zrobił okładkę, zawsze wykonuje dobra robotę,

tak jak Patrick Engel, który jest odpowiedzialny za

mastering albumu.

Na koniec parę luźnych pytań. Który album Protector

uważasz za najlepszy i dlaczego?

Najbardziej lubię "Misanthropy". Chyba dlatego, że to

mój pierwszy album z Protector i dlatego, że kawałki

na nim są takie surowe i niewypolerowane.

Który z wokalistów był dla ciebie największą inspiracją?

Wymienię tutaj dwa nazwiska: Jeff Becerra i Tom

Warrior.

Wyobrażasz sobie aby Protector grał coś innego niż

metal?

Nie, nigdy! Moim zdaniem, jeżeli jesteś członkiem

Protector, a chciałbyś grać inny rodzaj muzyki, to

powinieneś to robić w innym zespole.

Jaka była najbardziej szalona historia związana z

działalnością Protector?

Właściwie, to nie zdarzyła nam się żadna szalona historia.

Przynajmniej nie wtedy, kiedy ja byłem

członkiem zespołu. Wszystko dzieje się raczej normalnie.

Jaka jest twoja opinia o religii? Jesteś wierzący?

Nie jestem pewny. Naprawdę chciałbym wierzyć w

Boga, ale kiedy patrzę no to całe gówno, które dzieje

się na świecie, mam bardzo duże wątpliwości, czy Bóg

istnieje.

Co myślisz o New Wave of Thrash Metal?

Prawdę mówiąc, to niezbyt dużo o tym słyszałem. W

większości słucham moich starych nagrań.

Co sądzisz o nowym albumie Slayer "Repentless"?

Jak na razie słyszałem tylko tytułowy kawałek. Myślę,

że jest fajny.

Dzięki za poświęcony nam czas. Ostatnie słowa

należą do ciebie.

Dzięki za wywiad. Stay Metal!

Łukasz Brzozowski

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

PROTECTOR

19


niego ostro polecę po ocenie. (4,8)

Protector - Misanthropy

2015/1987 High Roller

Ah, rok 1987. RFN i NRD. Obydwa

narody niemieckie wzięte w kleszcze

pomiędzy kapitalistycznymi sprzymierzeńcami

USA oraz komunistycznymi

pomagierami ZSRR. Za dwa

lata upadnie słynna "Żelazna Kurtyna".

W pierwszym z państw, rok po

powstaniu, pewna niemiecka kapela

parająca się wyjątkowo dzikim thrashem

przygotowuję się do wydania

debiutanckiego albumu. Wychodzi

parę demówek i pierwsza EP-ka. Co

na tejże znajdziemy? Ano, brutalny,

bezpardonowy i obskurny niczym

pierwsza lepsza dzielnica Krakowa

thrash metal. Od początku do końca

tego mini-albumu do czynienia mamy

z bezkompromisową jazdą bez

trzymanki na najwyższych obrotach.

Diabelsko szybkie riffy idealnie uzupełniają

się z równie prędką sekcją

rytmiczną i nieokrzesanymi wokalami

Missy'ego. Wszystko to jest niebywale

agresywne i szalone, aczkolwiek

brakuje mi tu tego "czegoś", co

pojawiło się na wydanym niespełna

rok później "Golem", mianowicie -

hiciorów(!!!) z prawdziwego zdarzenia.

Ów krążek to szlagiery takie,

jak "Apocalyptic Revelations", nośny i

rewolucyjno-patetyczny tytułowiec i,

chociażby, jajcarskie "Space Cake".

"Misanthropy" nieco kuleje pod tym

względem, kawałki momentami zlewają

się w jedną, monotonną całość,

co nie jest raczej czynnikiem zachęcającym

do odsłuchu, ale bez obaw.

Pierwsza EP-ka Protector to naprawdę

dojebany thrash zaserwowany

bez żadnej gracji i ładnych dźwięków,

czyli tak, jak lubimy najbardziej.

Pomimo pewnych braków należy się

mu dobry stopień i w skali szkolnej

taki też dostanie. (4)

Protector - Golem

2015/1988 High Roller

Protector… Czy ktoś jeszcze kojarzy

tę nazwę? Pewnie tylko starzy maniacy…

Panowie z Dolnej Saksonii są

zespołem mocno zapomnianym. A

niesłusznie. W końcu mowa o kapeli,

która wywróciła niemiecką scenę

thrash metalową do góry nogami

omawianym tutaj, debiutanckim krążkiem

pt. "Golem" . Pragnę nadmienić,

że jest to album skrajnie różny

od pozostałych thrashowych produkcji

spłodzonych przez naszych sąsiadów

z zachodu. Nie ma "szwargolących"

wokali, jest za to growling

podparty wrzaskami w wysokim rejestrze.

Kto liczy na speedowe galopady

w stylu Darkness, S.D.I. bądź

też Living Death także obejdzie się

smakiem, miast tego, dostanie dziki,

thrashowy huragan z bardzo wyraźnymi

wpływami, coraz śmielej wystawiającym

rogi, death metalu. Już

od pierwszych dźwięków otwierającego

"Delirium Tremens" wiadomym

jest, iż mamy do czynienia z płytą

masakrującą wszystko i wszystkich

na swojej drodze. Prędki, prujący

przed siebie riff, diabelsko precyzyjna

praca sekcji rytmicznej oraz te

schorowane wokale, za które Martin

Missy powinien otrzymać pean z

podziękowaniami. Kawałek w środkowej

części nieco zwalnia, ale to

tylko krótka chwila na przeładowanie

armaty o nazwie "Protector", ponieważ

chwilę potem w nasze głowy

wwierca się solówka gnająca z prędkością

światła na tle której reszta

zespołu rżnie cholernie ostry thrash.

Brzmi dobrze? Oczywiście! A im

dalej w las tym jeszcze ciekawiej, albowiem

mamy tu wszystko czego

można wymagać od perfekcyjnej płyty

z bezkompromisowym metalem.

Zakręcone "Only The Strong Survive",

stopniowo rozwijające się "Germanophobe",

marszowy, niemalże

wojenny, utwór tytułowy, bezlitośnie

dewastujący "Protector of Death" oraz

"Space Cake", którego… nie da się

opisać słowami! Sami posłuchajcie z

jaką skalą destrukcji mamy tu do

czynienia. Warto również zwrócić

uwagę na nietypowe brzmienie. Z jednej

strony - brudne i prostackie, z

drugiej - nic nie tracące na czytelności.

Istna miazga dla fanów jazdy bez

trzymanki. Niestety, twór ten nie

spotkał się z taką popularnością jak

wydane w podobnym czasie, inne

klasyki pokroju: "Agent Orange",

"Release from Agony" czy też "Extreme

Agression". Jednakowoż zespół

zjednał sobie niemałą grupę maniaków

(także w Polsce, vide: pamiętna

Metalmania 89'), dzięki którym

dalej funkcjonował na thrash metalowym

poletku, wydając w latach

późniejszych jeszcze cztery, iście

wybitne albumy (i piąty, dużo słabszy),

o których wspomnę nieco później.

Tak dobre albumy wydaje się

tylko raz. Uważam, że ani ciekawy

"Urm The Mad", ani mocarny "A

Shedding of Skin", ani, w zasadzie

czysto death metalowy, "The Heritage"

nie przebiły debiutanckiego potwora,

który z miejsca zdobył moje

serce swoją porażającą szczerością,

agresją oraz bezpardonowością. W

tym przypadku - ocena może być tylko

jedna… (6)

Protector - Urm The Mad

2015/1989 High Roller

Mordercy z Wolfsburg nie kazali

długo na siebie czekać. Raptem w rok

po wydaniu barbarzyńskiego "Golem"

Panowie zarejestrowali jego następcę

o bardzo wdzięcznym tytule

"Urm The Mad". Cóż to za album?

W gruncie rzeczy dosyć podobny... i

prawidłowo! Wszakże po co zmieniać

sprawdzoną, utartą formułę jeśli

owa nie zawodzi? Przecież to takie

proste. Teraz słów kilka o samej

muzyce. Pomimo licznych podobieństw

do debiutu mamy do czynienia

z tworem nieco dojrzalszym i

bardziej zróżnicowanym, aczkolwiek

są to zmiany -powiedziałbym - kosmetyczne.

Przykładowo, otwierający

krążek utwór zatytułowany "Capistascism",

wita nas przytulnym, nieco

długawym intro by znienacka przyłożyć

mocarnym ciosem w średnim

tempie. Chwileczkę ta maszyna sunie

ospale, aż tu nagle prosto w twarz

wrzyna się bardzo szybki, huraganowy

riff, opętańcza robota sekcji i

schorowane, paranoiczne wokale.

Małe deja vu? Jak najbardziej, ale nie

przeszkadza to chyba żadnemu miłośnikowi

thrashowego blitzkriegu. Co

mamy dalej? - zapytacie. Ano bardzo

dobre rzeczy. Dla przykładu takie

"Sliced, Hacked and Grinded". W tym

przypadku nazwa kawałka jest jego

stuprocentowym odzwierciedleniem.

Chociaż zaczyna się z lekka niepozornie.

Toporne riffowanie utrzymane

w średnim tempie nie trwa jednak

zbyt długo, ponieważ znienacka

zderzamy się z wielką ścianą prawdziwie

metalowego łomotu, na który

składają się błyskawiczne prędkości,

surowe brzmienie i mistrzowskie

wrzaski wydobywane z przepony

Missy'iego. Do smakowitych kąsków

zaliczyłbym również "Decadence",

który z łagodnego baranka przeistacza

się w pokaźnych rozmiarów monstrum,

które nie zostawia nikogo i

niczego żywym. Na początek - mała

zmyła. Kojące dźwięki gitary mają za

zadanie wyprowadzić słuchacza w

pole, a gdy dojdzie to do skutku,

przyłożyć bez najmniejszej litości.

Kulminacyjnym momentem piosenki

okazuje się wejście soczystego "patataja"

i następującego po nim tornado

czyli, jak zwykle, dzikiego napierdzielu

mającego na celu pozostawić z

nas jedynie mokrą plamę. Delicje. Jednak

to utwór zamykający płytę jest

najdzikszy, najagresywniejszy i najbardziej

masakrujący nasze małżowiny.

Mowa bowiem o "Molotow Cocktail"

podpartym perksuyjnym blastem,

death metalowym riffem oraz

histerycznymi wrzaskami, które z

każdą sekundą robią coraz większą

zadrę na naszym umyśle. Teoretycznie

wszystko super, ale jest jedno

"ale". A na to "ale" zasłużył sobie "Nothing

Has Changed". Nijaki, walcowaty

numer z każdą sekundą stający

się coraz to bardziej uciążliwym. Nie

polecam. Ze świeckim spokojem mogę

stwierdzić, że mamy tutaj styczność

z najgorszym utworem w historii

tego zespołu. Na zakończenie

dodam tyle, iż bardzo chętnie wystawiłbym

temu krążkowi maksymalną

notę, ale dramatyczny "Nothing

Has Changed" odwiódł mnie od

tego pomysłu i tylko ze względu na

Protector - Leviathan's Desire

1990 Atom H

Wow, co za petarda! "Leviathan's

Desire" to druga EP niemieckich wariatów

z Wolfsburga, która poziomem

nie ustępuje żadnemu z pełnoprawnych

albumów Protector. Ba,

wśród niektórych oldschoolowych

purystów materiał ten uchodzi za

największe dzieło Protectora. Ja w

swoich sądach nie posunę się do aż

takiej opinii, aczkolwiek krążek ten

trzyma naprawdę wysoki poziom. Powstał

on w 1990 roku, czyli idealnie

między rozwścieczonym "Urm The

Mad" a mocarnym "A Shedding of

Skin", więc, jak łatwo się domyślić,

stanowi on idealny pomost pomiędzy

tymi albumami. Pełne agresji,

szybsze od szatana riffy vs piorunujące

zwolnienia i grobowy klimat,

doprawdy świetne! Kolejnym plusem

rzeczonego materiału jest jego specyficzne

brzmienie. Niesamowicie demoniczne

gitary (nigdy wcześniej ani

później nie wykręcili takiego soundu),

selektywne partie bębnów i

chamsko przesterowany bas idealnie

dopełniają dzieła zagłady. Takich EPek

mogę słuchać dzień w dzień. Kawałki

te przy całej swojej intensywności

nie nudzą choćby na moment.

Wszystko trzyma słuchacza przy

morderczym headbagingu bez końca,

a wszystko dzięki temu, że każdy

utwór ma swój klimat i bardzo łatwo

je od siebie odróżnić. Podsumowując…

Naprawdę świetna rzecz.

Idealna kontynuacja stylu wypracowanego

na "Urm The Mad" i świetna

zapowiedź tego, co pojawiło się na

śmiercionośnym "A Shedding of

Skin". Zabójczy stuff. (5)

Protector - A Shedding of Skin

1991 Major

Mawiają, że trzeci album zawsze jest

tym najważniejszym. Zasada ta - po

części - znajduje swoje odzwierciedlenie

w muzyce metalowej. "Beneath

The Remains", "Kawaleria Szatana",

"Covenant", "Awake" są bardzo

dobrymi przykładami na to, iż twórczość

niektórych kapel właśnie na tym

trzecim krążku osiąga poziom geniuszu,

a sam band wznosi się na wyżyny

swoich umiejętności. Czy tak

20

PROTECTOR


też było w przypadku Protector?

Przed nagraniem rzeczonej płyty, w

składzie Niemców zaszło poważne

przeszeregowanie. Świeżo po premierze

"Urm The Mad" z zespołem

pożegnał się wokalista i frontman -

Martin Missy. Bolesny cios. Posadę

za mikrofonem przejął gitarzysta -

Olly Wiebel, którego głos jest nieco

odmienny od poprzednika. Niski,

głęboki growl wprost z czeluści piekieł

okraszony demonicznymi wrzaskami

brzmiał jeszcze ostrzej i bardziej

siarczyście niż Missy. Styl

grupy również uległ pewnej zmianie.

Muzyka ta przesiąknięta jest wpływami

death metalu co, nie ukrywam,

bardzo mi się podoba, a i czuć też

przy słuchaniu owych kompozycji

pewien powiew świeżości. Ćwierkające

ptaszki, piórkująca gitara. Można

by rzec, że napotykamy w intro

istną oazę spokoju. Wszystko jednak

ma swoje granice i tak oto, znienacka

z subtelnością młota uderza w nas

killer czyli nic innego jak "Mortuary

Nightmare", piekielnie szybki utwór

w stylu dwóch pierwszych krążków

pruje sobie wesoło przez ponad dwie

minuty taranując nas morderczymi

riffami, zabójczą perkusją i szatańskim

growlingiem, a przez ten czas

nie da się robić nic innego jak napieprzanie

łbem w rytm tych diabelskich

dźwięków. Kolejnym genialnym numerem

jest tytułowy, "A Shedding of

Skin". Ciężkie, mielące na miazgę

rozpoczęcie atakuje nas bez najmniejszej

litości by po krótkiej chwili...

przyładować ze zdwojoną mocą!

Cholernie błyskawiczna jazda bez

trzymanki od czasu do czasu przerywana

przez brutalnie powolne, miażdżące

wstawki skutecznie dobijające

zmasakrowaną ofiarę, lecz nie temu

utworowi przyznałem miano najwybitniejszego.

Powód jest prosty, a

nazywa się on, "Tantalus". Groove'-

iasty perkusyjny beat, bujający riff i

Wiebel wypluwający swoje płuca to

wybuchowa - nieco eksperymentalna

jak na nich - mieszanka, która nie

miała prawa wyjść źle. Piosnka ta

przy każdym przesłuchaniu miota

mną tak samo, ale trudno się dziwić.

W końcu ci Panowie zawsze mieli

łapę do robienia wyśmienitych rzeczy.

Cały album trzyma bardzo równy

poziom będąc przy tym niesamowicie

spójnym, ale nie monotonnym

co - jak na zespół parający się

ekstremalnym metalem - jest dużym

osiągnięciem. Jedyny kawałek do

którego mam jakieś zastrzeżenia to

"Face Fear" będący z lekka nudnawy

przy całej swojej intensywności oraz

przerywnik w postaci "Necropolis".

Nudna i niepotrzebna introdukcja do

wspaniałego "Tantalus". Warto także

zwrócic uwagę na brzmienie. Selektywne,

czyste, mięsiste, ostro zbasowane.

Nawet w dzisiejszych czasach

taki sound uchodziłby za wyjątkowo

ciekawy. Podsumowując. Personalne

turbulencje w składzie przyniosły - o

dziwo - bardzo udane efekty. Odświeżenie

utartej formuły, więcej brutalności.

Palce lizać. Tylko gdyby nie

te "Necropolis" i "Face Fear" zasada, o

której wspomniałem na wstępie sprawdziłaby

się również tutaj... (5,4)

Protector - The Heritage

1993 C&C

Dwa lata. Tylko taki okres czasu

dane było czekać wygłodniałym metalowcom

na nowy krążek Protector.

Bardzo krótka przerwa, aczkolwiek

niosąca za sobą bardzo konkretne

zmiany. Najważniejsza - muzyka

Niemców została w 100% ogołocona

z thrash metalu. Spokojnie można

mówić tutaj o czystym gatunkowo

death metalu. Kolejna - nieco mniej

istotna - brzmienie. Suche, chłodne i

bardzo precyzyjne. Słowem, to nie są

przelewki. Tylko ostry death metal

pełną gębą. Pierwszym strzałem w

gębę jest "Mental Malaria". Kawałek

oparty na ostrym jak żyleta riffie,

opętańczym growlu i perkusyjnym

blaście chamsko napiera przed siebie

doprowadzając do ruin wszelkie

napotkane przeszkody. Czy ktoś ma

ochotę na coś jeszcze szybszego (!) i

agresywniejszego? Dla chętnych idealną

propozycją będzie kawałek

tytułowy. A co mamy tutaj? Piekielnie

szybkie blast beaty, obłędne riffy

w morderczych tempach i Wiebel'a

wypluwającego swoje płuca z ogromną

pasją i zaangażowaniem przez

kilkanaście sekund torturują membrany

głośników, lecz na moment

zwalniają tylko po to by w chwili

nieuwagi znowu przywalić niemiłosiernie,

ale… w nieco inny sposób.

Perkusista masakruje swój zestaw

dzikimi przejściami oraz gwałconą

centralą, kostkowanie na gitarach jest

tak prędkie i intensywne, że słuchacz

tylko czeka na chwilę, gdy struny

wreszcie odmówią posłuszeństwa, a

wokale? Jak to wokale. Brutalnie,

bezlitośnie, mówiąc wprost - esencja

death metalu. Kolejny wyśmienity

numer - "Convicts on The Street" bez

zbędnych wstępów atakuje nas w

sposób bardzo podobny do "The

Heritage". Gitary prujące w niesamowitych

prędkościach, dewastowana

perkusja, aż tu nagle… Luzacki,

soczysty riff, mroczny wokal, właściwie

taka growlorecytacja (hehe) oraz

"gibający" perkusyjny beat kroczą dumnie

przez lwią część utworu, żeby

niespodziewanie dorzucić do pieca.

Ze zdwojoną mocą. I w tym momencie,

znowu przeżywamy zderzenie z

buldożerem. Odegrane - nuta w nutę,

ale jeszcze szybciej (!) - pierwsze kilkadziesiąt

sekund kawałka stanowi,

idealne wręcz, tło dla świdrującej

solówki stopniowo wwiercającej się

do naszych głów. Na uwagę zasługuje

również instrumentalne "Palpitation".

Delikatne dźwięki gitary akustycznej

i subtelnie pobrzmiewające

talerze wprowadzają w trans, aczkolwiek

błyskawicznie z letargu wyrywają

nas miażdżąca atmosfera, przytłaczający

ciężar i całkiem pokomplikowane

- jak na ten zespół - przejścia.

Chłopaki w dalszym ciągu

budują klimat, piosenka zaczyna

przybierać coraz to konkretniejsze

barwy… a to co? Rwana podwójna

stopa, wtórująca jej riffowanina…

Brzmi to znajomo. Dlaczego? Ano

dlatego, iż pojawił się tu jawny, wyraźny

cytat z thrash metalowego klasyka,

"Time Does Not Heal" od Dark

Angel. Są konkrety? Są. Ogółem

rzecz biorąc, "The Heritage" to bardzo

udany tytuł, lecz jest tu pewien

zgrzyt niepozwalający mi ocenić tego

krążka na maksymalną ilość punktów

i sam nie jestem w stanie określić co

jest tego przyczyną. Może przełożenie

rutyniarstwa nad szczerość i

młodzieńczy zapał, może monotonia

niektórych utworów ("Protective

Uncounsciousness"), naprawdę, ciężkim

zadaniem jest ubranie tego w

sensowne słowa. Co nie zmienia

faktu, że, pomimo wszystko, "The

Heritage" jest solidną i godną polecenia

pozycją w dyskografii Protector.

(4,8)

Protector - Reanimated Homunculus

2013 High Roller

Rok 2003. Równo dziesięć lat po

wydaniu ociekającego barbarzyńską

brutalnością "The Heritage", stało

się. Niemiecka drużyna śmierci

oświadczył światu zakończenie działalności.

Zostawili po sobie cztery

świetne albumy, dwie EP-ki (bardzo

dobre "Misanthropy" oraz wyśmienite,

niczym nieustępujące pełnoprawnym

krążkom, "Leviathan's

Desire") i masę demówek, w tym legendarne

"Protector of Death".

Szkoda, ale Panowie postąpili z klasą.

Mało, który zespół potrafi zejść ze

sceny w odpowiednim momencie.

Tymczasem, żyjący w nadmorskiej

Szwecji Martin Missy (członek klasycznego

składu, autor partii wokalnych

na "Golem" oraz "Urm The

Mad") powołuje do życia czteroosobowy

coverband funkcjonujący

pod nazwą Martin Missy and The

Protectors. W latach 2003-2011

grali dla garstki maniaków utwory z

każdego okresu Protectora. Nawet

kawałki znajdujące się na płytach bez

Missy'iego odnalazły sobie stałe

miejsce w setliście. Każdy kto choć

odrobinę śledził poczynania tych

thrasherów wiedział, że udzielili się

oni na wydanej siedem lat temu

składance złożonej w hołdzie dla

Sodom ("In The Sign of Sodom -

Sodomaniac Tribute") własną wersją,

klasycznego już, "Sepulchral Voice".

8-ego października 2011 panowie

wydali składającego się z czterech

utworów rehearsala. Już pod nazwą

Protector. Przemianowany na macierzystą

kapelę coverband, z tylko jednym

członkiem oryginalnego składu

wydał długo wyczekiwany przez fanów,

pierwszy po "reaktywacji"

krążek pt. "Reanimated Homunculus".

Muzyka brzmi zupełnie

inaczej od ichni dokonań z lat 80-

tych i 90-tych. Nie ma tej agresji i

żaru, a death metalowe wtręty poszły

w odstawkę. Brzmi zniechęcająco,

prawda? Płytka zaczyna się rześkim,

riffowo niemalże speedowym, "Sons

of Kain". Granie zupełnie inne od

poprzednich krążków. Więcej w tym

crossoverowej prostoty oraz

speedowej przebojowości, niźli brutal-thrashowej

ma-sakry dźwiękiem.

Nieco monotonna gra perkusisty, z

każdą kolejną mi-nutą coraz bardziej

nużące, powtarzające się riffy,

wymęczone wrzaski Missy'iego.

Nienajlepszy począ-tek. Dalej jest

jednak tylko gorzej. Pseudo-majestatyczne

rozpoczęcie "Deranged

Nymphomania", bardzo nudne i

oklepane patenty oraz zrzynanie z

Desaster w refrenie, choć jest to tak

nieudolne, iż można tu mówić co

najwyżej o Desaster dla ubogich.

Sytuację ratuje nieco autentycznie

mroczny i ciężki numer tytułowy.

Oparty na kurewsko wpadającym w

ucho riffie w średnim tempie, kroczy

lepiej od niejednego "marszu

śmie(r)ci" wytworzonego przez nieudolnych

nihilistów, znanych jako

blackowcy. Niepokojący, zwiastujący

niechybną katastrofę refren, szczere,

jadowite partie wokali. To jest to! I

jeszcze cudowne przyspieszenie na

tle patetycznej solówki. Bomba! Niestety,

kolejne utwory nie potrafią

utrzymać poziomu "Reanimated Homunculus".

"Lycopolis" brzmi jak odrzut

z sesji "Golem". "Golem" z "agresją"

na miarę podstarzałych dziadków.

Sytuację ratują nieco szybkie,

zagrane z pasją i zaangażowaniem,

"Road Rage" oraz wieńczący całość,

bezpardonowy, piekielnie szybki

"Calle Brutal". Oj, bardzo nieudany

ten powrót. Wymuszone - sprawiające

wrażenie robionych na siłę -

kompozycje, wyjątkowo nieudane,

jak na Missy'iego, wokale… przerost

formy nad treścią krótko mówiąc.

Miejmy nadzieję, że Martin podrapie

się po łysiejącej czuprynie, zastanowi

nad tym i owym, a skutkiem

tego będzie krążek na miarę, chociażby,

"Urm The Mad". Jak na razie,

jest słabo, dramatycznie rzekłbym.

(3)

Foto: Protector

Łukasz Brzozowski

PROTECTOR 21


HMP: Nie lubisz, kiedy ktoś nazywa Panzer supergrupą,

Ale ze względu na waszą aktywność i liczbę

sławnych muzyków w składzie, musisz się z tym

zmierzyć, prawda?

Herman Frank: Nigdy nie nazwałbym zespołu supergrupą,

chyba, że chodziłoby o Earth, Wind and Fire,

albo coś podobnego. Albo Deep Purple. Jestem jednak

mężczyzną i jakoś sobie radzę z tym określeniem.

(śmiech) Jeżeli jesteś muzykiem i nazywasz swój zespół

supergrupą, to brzmi trochę… yhym… do dupy.

Nigdy bym tak nie powiedział. Często wytwórnie tak

do nas mówią. Z jednej strony mają rację, bo od tak

wielu lat siedzimy już w tym biznesie i nagraliśmy parę

dobrych rzeczy (mam nadzieję, śmiech). Ale supergrupa?

Taa… Jednak jeżeli ludziom się to podoba, to w

porządku, jestem zaszczycony. (śmiech)

Znaliście się już w latach osiemdziesiątych, ale dopiero

po jakimś czasie wpadliście na pomysł, żeby nagrać

wspólnie album. Nikt nie pomyślał o tym wcześniej,

czy nie było na to sprzyjającego momentu?

Właściwie poznałem Schmiera jakieś cztery - pięć lat

temu. Na koncercie w Holandii, występowałem tam

jako Herman Frank Solo Show. Grało tam również

Destruction. Był taki moment, kiedy widziałem Schmiera

na scenie, jego występ był świetny. Pomyślałem

wtedy, że wcześniej, czy później coś razem zrobimy.

(śmiech) Jakiś wspólny projekt, albo coś. Wtedy spotkałem

Schmiera po raz pierwszy. Wtedy jednak nikt

nie podejrzewał, że faktycznie dojdzie między nami do

współpracy. Pomysł powstał jakieś półtora roku temu,

albo rok temu.

Po prostu zaczęliśmy grać!

Przypadkowe w sumie spotkanie zadecydowało o tym, że muzycy Accept: gitarzysta

Herman Frank i perkusista Stefan Schwarzmann oraz lider Destruction, śpiewający

basista Schmier, połączyli swe siły w nowym projekcie. Nie lubią szyldu "supergrupa", unikają

póki co wiążących deklaracji co do dalszych losów zespołu, ale ciepłe przyjęcie debiutanckiej

płyty "Send Them All To Hell" już skłoniło ich do dość zdecydowanych kroków -

dwaj pierwsi muzycy odeszli z Accept, koncentrując się tym samym na Panzer:

Mówi się, że to Stefan Schwarzmann był inicjatorem

tego projektu. Czy to prawda?

Wpadł na pomysł, żeby zrobić coś poza Accept,

chcieliśmy mieć platformę, żeby nagrać inną muzykę.

Rozmawiał ze swoim kumplem, właścicielem klubu Z7

w Bazylei, to klub rockowy, w którym musi zagrać

każdy zespół. Pogadał z nim i powiedział, że chciałbym

mieć jeszcze inny zespół, poza Accept. Tamten

powiedział mu: "Dlaczego nie ściągniesz Schmiera jako

basisty i wokalisty, a Hermana żeby grał na gitarze?".

Wtedy zadzwonił po nas. Kiedy pierwszy raz usłyszałem

o jego pomyśle przez telefon, pomyślałem: "Yhmmm…

(śmiech) Dobra, może tak, może nie". Dał mi

chwilę, żebym to przemyślał. Prawdę mówiąc, od samego

początku podobał mi się ten pomysł, bo dzięki

temu mieliśmy szansę zrobić coś odrobinę innego,

nowego, od tego co robimy w Accept.

Od samego początku myśleliście, że to będzie prawdziwy

zespół, który nagra płytę i ruszy w trasę, czy

miał to być tylko projekt studyjny, a materiał, który

stworzycie, wykorzystacie do dalszej działalności?

Na samym początku musieliśmy pogadać, w tym klubie

Z7. Od pierwszej sekundy spotkania wiedziałem,

że to są goście, którzy myślą tak samo jak ja. Starzy

rock'n'rollowcy, którzy po prostu chcą tworzyć

muzykę. Spotkaliśmy się kilka tygodni później,

stwierdziliśmy, że musimy sprawdzić jak nam pójdzie

w sali prób. Po prostu zaczęliśmy grać. Wpadliśmy na

kilka pomysłów, kilka riffów i zaczęliśmy grać jakieś

fragmenty utworów. Od tego momentu wszyscy zaczęli

myśleć: "OK, będzie z tego zespół". Była między nami

bardzo dobra chemia… Tak, chemia to dobre słowo.

Wszyscy to poczuli. Nie było zbyt wiele gadania

(śmiech), po prostu graliśmy i wszystko pasowało.

Czyli tak wymyślacie riffy? Pracujecie nad nimi jako

grupa, a nie oddzielnie, indywidualnie?

Większość utworów, riffów, pomysłów pochodzi ode

mnie, bo jako gitarzysta zazwyczaj jestem ich twórcą.

Foto: Metal Blade

Piszę kawałki od kiedy zacząłem grać na gitarze. Na

większość riffów i pomysłów wpadłem więc ja. Schmier

wymyślił od razu, hmm… Co to był za kawałek?

Nie pamiętam wszystkich tytułów…

Tutaj Frank Herman zastanawia się przez jakieś 10 sekund, wydając przy tym z siebie

dziwne dźwięki.

Wiem! "Welcome To the Nightmare"! Nie! "Welcome To

The Freakshow". (śmiech) Od samego początku stwierdziliśmy,

że to ja, jako gitarzysta, zajmę się głównie

wymyślaniem. Później pracujemy razem, a Schmier

doda tekst. Ja mówię mu, żeby śpiewał w taki, albo

inny sposób. Jest jednak wiele kawałków, które nagrałem

wstępnie w moim małym studio w Hannowerze.

Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz od razu wiedzieliśmy

w jakim kierunku chcemy iść. Jak wymyślę

coś nowego, od razu wysyłam to Stefanowi i Schmierowi.

Gadamy o tym na Skype, albo czymś innym,

a ostatecznie spotykamy się w studio i pracujemy tam

nad numerami.

Materiał na "Send Them All To Hell" jest trochę

inny od tego, co robicie na co dzień w Accept, albo w

Destruction. Dzięki temu, mogliście wykorzystać

sporo pomysłów i riffów, które nie pasowały do tych

zespołów. Było to więc dla was łatwiejsze zadanie,

prawda?

Szczerze mówiąc, nie. (śmiech) Żadnego z tych utworów

nie miałem wcześniej w głowie pisząc dla Accept,

czy kogoś innego. Nagraliśmy ją od zera.

Czyli nie użyliście wcześniejszych pomysłów?

Nie, żaden z tych riffów nie był wcześniej grany. I

wcześniej nie wpadłem na nie. Zacząłem ten album od

zera. W końcu chcieliśmy zrobić coś innego. Gdybym

użył czegoś, co odrzuciło Accept, albo czego nie użyłem

do mojego solowego albumu, nie byłoby tak samo.

Czyli to w stu procentach nowy materiał?

Tak, dokładnie. Oczywiście poza coverem Gary'ego

Moore'a. (śmiech)

W związku z tym, że jesteście bardzo znanymi muzykami,

zdajecie sobie pewnie sprawę, że fani oczekują

od was czegoś całkowicie unikatowego. Nagrywacie

pod większą presją niż w waszych regularnych

zespołach, czy jest tak samo?

To było całkiem fajne, nowe doświadczenie. Dlatego

było dla mnie takie interesujące. Byłem bardzo podekscytowany,

żeby nagrać ten album, bo to była inna,

nowa platforma. Każda nowa rzecz sprawia, że czujesz

jakąś presję. Chodzi o to, że nikt nie wie, czy wszystko

będzie do siebie pasowało, czy spodoba się publiczności,

czy dobrze się skończy. Jednak według mnie, jeżeli

chcesz zrobić coś nowego, to w pierwszej kolejności rób

to dla siebie. Chcieliśmy być usatysfakcjonowani.

Jeżeli przy okazji spodoba się komuś jeszcze, dobrze.

(śmiech)

Czyli najważniejsze to trzymać poziom i być z siebie

zadowolonym?

Dokładnie. (śmiech)

Z drugiej strony, na albumie Panzer mogliście posmakować

bardziej twórczej wolności i iść w innym

kierunku niż w Accept i Destruction. Racja?

Jasne. W stu procentach prawda. Właśnie dlatego

stworzyliśmy ten zespół i nagraliśmy album. Nie chcieliśmy

utknąć w tym samym stylu. Chcieliśmy po prostu

trochę świeżości, surowości, nie myśleć o tym, co

mamy zagrać. Tylko to, co masz w głowie. Wpadasz na

jakiś pomysł i wiesz, czy będzie pasował, czy nie.

Chociaż ja mam w dupie, czy pasowałoby to do

Accept, albo gdzie indziej (śmiech). Ważne, że pasuje

do naszego gustu w tamtym momencie.

Czyli po prostu robicie to, co wydaje wam się dobre?

Tak.

Dzięki temu albumowi, prawdopodobnie mogliście

powrócić do czasów, kiedy byliście bardzo młodzi i

dopiero zaczynaliście swoją przygodę z heavy metalem.

Kiedy słuchałem tego albumu, po kilku tygodniach od

nagrania go, wiem, że jest on tym, czego brakowało mi

na ostatnich produkcjach, które stworzyliśmy, czy sam

stworzyłem, jako muzyk. Ten album brzmi tak, jakbym

był młody, masz rację, ale to powrót do tego, co

chciałem robić, kiedy zaczynałem grać. Ta świeżość,

życie, nie jest przesadzony. Po prostu podłączasz się i

grasz. Według mnie właśnie to słychać na płycie i to

sprawiło, że tworzenie jej było dla mnie dobrą zabawą.

Pytam o to, bo w kawałkach takich jak "Death

Knell", "Temple Of Doom" i "Roll The Dice" da się

usłyszeć nawiązania do Judas Priest z lat siedemdziesiątych

i osiemdziesiątych. Jak do tego doszliście?

Jestem wielkim fanem Judas Priest od kiedy miałem

18, albo 16 lat. Nie wiedziałem, że słychać ich wpływy.

Może dlatego, że kiedy coś tworzę to nie myślę, że ten

numer może trochę przypominać Judas Priest, albo

coś innego. Wychowałem się na tej muzyce, więc nie

jest niespodzianką, że mogę być nią zainspirowany.

Judas Priest to nadal bogowie metalu, czyli nie muszę

się wstydzić takich wpływów. (śmiech)

Prawdopodobnie świadomie unikaliście nawiązań do

waszych rodzimych zespołów. Musieliście jednak

pożyczyć pewnie od nich pewne rozwiązania - chcieliście

stworzyć ostry, w stu procentach metalowy

album i do tego dążyliście?

Chcieliśmy surowego metalu. Mogę jedynie powtórzyć

to, co już powiedziałem. Nie myślę o tym zbyt wiele,

kiedy nagrywam i tworzę (śmiech). Po prostu chcę to

zrobić. Jeżeli zacznę myśleć nad tym, czy to co robię

jest dobre, to nic by mi z tego nie wyszło.

A czy myślałeś o tym, że ktoś mógłby stwierdzić, że

powtarzasz, albo kopiujesz wzorce innych zespołów

22

THE GERMAN PANZER


metalowych?

Nie.

Więc nie unikałeś świadomie tych nawiązań?

Nie, chodzi mi o to, że zawsze, niezależnie czy spojrzysz

na tekst piosenki, czy w książkę, ludzie będą

mówić: "O, ten pisarz inspirował się tym i tym". Tak

samo jest muzyką. Ludzie mogą myśleć: "Ten inspirował

się tym, a tamten skopiował to", albo twierdzą,

że zapożyczyłem coś od twórcy, z którym nie mam nic

wspólnego (śmiech). Nie chcę tak! Jeżeli ktoś wyda

nowy album, w porządku, posłucham go, może nawet

ze dwa razy, ale na pewno nie pod kątem: "Może

mógłbym coś skopiować!" (śmiech). Staram się trzymać

moją prywatność z dala od muzyki, więc nie mam

pojęcia skąd się wzięły te inspiracje. Ale może pewnego

dnia stanę się wzorem dla innych (śmiech).

Ludzie z Nuclear Blast byli pewnie zachwyceni,

kiedy zaprezentowaliście im materiał na ten album?

Byli naprawdę zaskoczeni. Bardzo im się podobało. Na

początku wysłaliśmy im chyba dwa-trzy prawie skończone

kawałki, a oni już wiedzieli, że chcą to wydać.

Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło! (śmiech) A przynajmniej

nie mnie, w ciągu ostatnich dziesięciu lat

(śmiech). Tak więc my byliśmy zaskoczeni i oni byli

zaskoczeni tym, w jakim kierunku album zmierzał i od

samego początku im się to podobało.

W związku z tym, że albumy coraz gorzej się sprzedają,

wydaje się, że wytwórnia bardzo wierzy w wasz

sukces, bo wydali waszą płytę zarówno w różnych

wersjach. Od cyfrowej do winylu. i to w różnych kolorach.

Tak, wierzyli w nas od samego początku. Inaczej nie

podpisalibyśmy kontraktu z Nuclear Blast. Są naprawdę

świetnymi ludźmi. Jeżeli podpisują z kimś kontrakt,

z jakimś nowym zespołem, to muszą w niego

wierzyć.

Na limitowanym digipacku i LP zamieściliście bonus

track - "Murder In The Skies" Gary'ego Moore'a, o

którym już wcześniej wspomniałeś. Stwierdziliście,

że będzie to dodatkowa atrakcja, która zwiększy

sprzedaż, czy wybraliście ją ot tak?

Wytwórnia płytowa zawsze chce mieć jakiś bonus

track. Spotkaliśmy się z nimi, kiedy przełożyli premierę

ze stycznia tego roku, na listopad 2014 roku. To

było chyba sześć tygodni zanim ruszyliśmy w trzy i pół

miesięczną trasę z Accept. Musieliśmy wiec skończyć

album, zanim wyjedziemy (śmiech) Wymyśliliśmy parę

kawałków, później w studiu pisaliśmy i szukaliśmy

jakiejś dodatkowej piosenki na bonus. Chcieliśmy

wziąć "Panzer", ale posłuchaliśmy jej i po półtorej

godziny stwierdziliśmy, że to może nie być to.

Musieliśmy więc na nowo szukać tego kurewskiego

bonusa (śmiech). Siedzieliśmy tak i rozglądaliśmy się,

a wtedy Schmier powiedział: "Hej! Mogę zaśpiewać

"Murder In The Skies"!". Odpowiedziałem: "Ja znam

riff i jestem fanem Gary'ego Moore'a". Stwierdziliśmy,

że damy temu szansę. Usiedliśmy i po dziesięciu minutach

mieliśmy już naszą wersję. Nagraliśmy ją w przeciągu

godziny i tak znaleźliśmy nowy bonus track.

(śmiech)

Czyli dodaliście bonus track, bo wam kazano, a

utwór wybraliście, bo wokalista potrafił go zaśpiewać…

Tak, wszystkim się podobał. Benjamin wpadł na ten

pomysł, powiedział, że zawsze chciał zaśpiewać

"Murder In The Skies". Ja znałem ten kawałek, więc

czemu mieliśmy nie spróbować. Tak po prostu

(śmiech). Jeżeli ktoś by nas poprosił o kolejny bonus

track, w porządku! Dajcie nam godzinę (śmiech). Bardzo

przydatne jest, kiedy masz duże doświadczenie i

znasz dużo piosenek (śmiech).

Tak, to prawda (śmiech). Wydaje mi się, że ten kawałek

dobrze pasuje do podstawowego materiału na

"Send Them All To Hell". Pasuje muzycznie i stylowo.

Zgodzisz się z tym?

Tak. Nie mam tu nic więcej do powiedzenia, poza "tak"

(śmiech).

W tekstach nie unikacie poruszania trudnych tematów,

co dodaje mroczności muzyce.

Schmier zawsze chciał zbawić świat i wskazać publiczności

każdy problem społeczny, o którym słyszał

(śmiech) Myślę jednak, że chyba dobrze pasuje to do

muzyki. W końcu nie moglibyśmy śpiewać o miłości.

To by nie pasowało. Co powiedziałbyś na smoki?

(śmiech). Wiele grup o nich pisze. Zabijanie dziwek?

Nie mój styl. Zgadzam się z tym co śpiewa. Wskazuje

palcem. Dlatego nazywamy się Panzer, chcemy pokazać

palcem wszystkich dupków wokół nas, którzy robią

złe rzeczy.

Foto: Metal Blade

W dzisiejszych czasach chyba już nikogo nie szokuje

szatan i tego typu sprawy, więc zmierzacie w dobrym

kierunku (śmiech) Czy jest szansa na to, żeby

zobaczyć was na żywo?

Mamy zabukowanych już parę koncertów. Potwierdzono

festiwal w Hiszpanii, Summer Breeze Festival

w Niemczech i tego typu rzeczy. Nie wiem, czy ruszymy

w prawdziwą trasę, bo chyba jest jeszcze za

wcześnie. Musimy sprawdzić, jak przyjmie się album.

Z promotorami można zacząć poważne rozmowy,

kiedy płyta będzie na rynku jakieś sześć - osiem tygodni.

Wtedy promotorzy wiedzą już mniej więcej, ilu

ludzi mogą się spodziewać na koncertach. Tak wiec,

jeżeli będziemy mieli szczęście zagramy na kilku festiwalach,

pojawimy się jako goście specjalni. Wszyscy

starają się teraz załatwić jakieś koncerty. Jedno jest

pewne, na pewno chcemy wyjść do ludzi.

Czy będziecie starać się odtworzyć tą mroczną,

surową atmosferę płyty podczas koncertów?

Po prostu podłączymy się z gitarami (śmiech). Nie

jesteśmy pewni. W tym momencie zastanawiamy się,

jak odtworzyć ten materiał na żywo. Na nagraniach

jest wiele gitar. Może będziemy potrzebowali drugiego

gitarzysty, ale tego jeszcze nie wiem. Chciałbym dać

sobie tak ze dwa tygodnie, żeby ograć wszystko z tylko

jedną gitarą. Popróbujemy z zespołem, jak się uda, to

fajnie. Jak nie, będziemy szukać drugiego gitarzysty.

Przy okazji, wielu fanów będzie was pewnie prosiło o

zagranie kawałków Accept, albo Destruction.

(Śmiech) Czy ma się zakończyć nasza przyjaźń z

Accept? (śmiech) Nie ma szans.

Czyli nie ma szans na żadne klasyczne kawałki?

Nie, dlaczego mielibyśmy je grać. Cenię sobie przyjaźń

Accept (śmiech). Ten okres jest już zamknięty. Dlaczego

miałbym grać "Fast As A Shark"? To kawałki,

które należą do nich. Raczej skłaniałbym się do tego,

żeby skomponować kolejnych pięć utworów (śmiech).

Ja, osobiście, naprawdę nie chciałbym tego.

OK. Zadaję to pytanie, bo fani pewnie będą prosili o

takie rzeczy.

W takim razie powinni się wybrać na koncert Accept.

My brzmimy inaczej, trochę bardziej surowo. Trochę

bardziej jak stary metal. Chociaż jak tak sobie teraz

myślę, to może jednak, z jedną piosenkę… (śmiech)

Ale będzie naprawdę surowa, bardziej jak old school

metal. Tak jak na początku.

Czyli konsekwentnie będziecie chcieli prezentować

nowy materiał?

Tak, chociaż nie wiem jeszcze. Na festiwalach będziemy

pewnie mieli jakieś 45, albo 60 minut, więc

możemy zagrać wszystko. Tak naprawdę, to jeszcze o

tym nie rozmawialiśmy. Na ten moment mogę ci

jedynie powiedzieć, że nie chcę grać numerów Accept

z Panzer. Może to być jednak interesujące.

Wspomniałeś o tym i teraz myślę o tym (śmiech)

Może… Surprise, surprise (śmiech) W sumie może być

fajnie, na przykład zagrać "Son Of A Bitch" w stylu

Panzer. Wybrałbym te prawdziwe klasyki.

Pewnie, właśnie to fani chcą usłyszeć.

Na pewno nie wybrałbym nic z ostatniego albumu. Nie

pasowałyby do Schmiera i mojego głównego zamysłu.

Zobaczymy (śmiech).

Accept i Destruction dają teraz sporo koncertów.

Myślisz, że może mieć to jakiś wpływ na możliwości

Panzer, jeżeli chodzi o wspólne granie?

Nie dla mnie i Stefana, bo nie jesteśmy już w Accept.

Skoro planujecie koncerty na festiwalach, to znaczy,

że myślicie o Panzer poważnie, a nie jak o jednorazowym

projekcie. Prawda?

Racja. Reakcje ludzi wskazują na to, że naprawdę podoba

im się nowy zespół i nam też się podoba. Nie

spodziewaliśmy się tak pozytywnych reakcji. Z miłą

chęcią pociągnąłbym to przez kolejne lata. To dopiero

początek.

Podjęliście już decyzję o kontynuowaniu aktywności,

czy jest jeszcze za wcześnie na takie oświadczenia?

Idziemy dalej, zdecydowanie! Nie robiłbym tego

wszystkiego tylko dla jednej płyty (śmiech) Nie ma

mowy, jestem na stary na takie gówno (śmiech) Od

pierwszego spotkania, każdy z nas wiedział, ze to nie

jest tylko jednorazowy projekt, który skończy się na

jednym albumie. Inaczej bym w to nie wszedł. Mamy

z tego zbyt wiele radości! Nasza trójka: ja, Schmier i

Stefan, pasuje do siebie. Daliśmy nowy charakter czemuś,

co nie jest nowe. Nie znam żadnego innego zespołu,

który miałby w sobie coś takiego jak Panzer.

To były już wszystkie moje pytania.

Fajnie było! Bardzo dziękuję, że poświęciłeś swój czas.

(śmiech)

Mateusz Borończyk, Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

THE GERMAN PANZER 23


Nowe, oryginalne oblicze Agent Steel

Po kilku latach niepewności niepokojącej dusze nie tylko fanów, ale i

samych muzyków, nareszcie pojawiła się debiutancka płyta Masters of Metal.

Debiutancka, choć dla żadnego muzyka tej formacji funkcjonowanie w tym składzie

nie jest debiutem. Wszyscy wchodzą w skład ostatniego line-upu Agent Steel,

a rolę wokalisty objął gitarzysta Agent Steel, Bernie Versailles. O trudnościach

towarzyszących powstawaniu "From Worlds Beyond" opowiedział nam wieloletni

gitarzysta, Juan Garcia.

HMP: Na wstępie chciałabym pogratulować

Wam "From Worlds Beyond", ten krążek to

kopalnia ciekawych riffów i masa niebanalnych

kompozycji. Cieszę się, że w końcu udało

Wam się nagrać pełny album. Jak się czujecie

teraz, po wydaniu wreszcie płyty?

Juan Garcia: Nieco uwolnieni i nieco zasmuceni

zarazem. Rozumiem przez to, że cudownie

jest mieć w końcu zrobiony album, zwłaszcza,

że pracowaliśmy przy tym wydawnictwie od

dłuższego czasu. Z drugiej strony, znaleźliśmy

się w strasznych okolicznościach, bo nasz gitarzysta

i wokalista (Bernie Versailles - red.) cierpi

na uszkodzenie mózgu, mamy nadzieję, że

szybko wyzdrowieje.

Też mu tego życzymy. Jakiś czas temu zagraliście

na Keep it True, festiwalu, które zajmuje

się między innymi reanimacją wielu zespołów

i spełnianiem marzeń fanów (śmiech). Już wtedy

zakładaliście, że będziecie pełnoprawnym

zespołem nagrywającym własne płyty? Czy

raczej byliście tam tylko jako "spełnienie

marzenia" ujrzenia przez fanów Agent Steel?

Występowanie na Keept it True w Niemczech

zawsze jest super cool. Grałem tam kiedyś zarówno

z Agent Steel jak i Abattoir. Występ o

którym mówisz odbył się w 2010 roku kiedy

Masters of Metal występował na żywo z Rickiem

Mythiasinem. Pracowaliśmy Rickiem ze

Steel Prophet przez pewien czas, jest świetnym

wokalistą.

Muszę przyznać, że jego obecność była dla

wielu nadzieją na świetny projekt: połączenie

znakomitej muzyki Agent Steel z kapitalnym

głosem Mythiasina. Dlaczego nie udało Wam

się zatrzymać go na dłużej?

Rick jest bez wątpienia świetnym wokalistą,

pracowaliśmy nad nowym materiałem razem z

nim, ale nie wyszło między nim, a zespołem.

Rick jest współautorem kawałka na płycie

Masters of Metal, "Third Eye".

Linie wokalne na "From Worlds Beyond" są

bardzo urozmaicone, wymagające i wydają się

być pisane pod wszechstronnego wokalistę.

Nasuwają mi one skojarzenie, że materiał na

tę płytę powstawał jeszcze za ery Mythiasina

i był pisane pod jego głos…

Z pewnością kilka utworów zostało stworzonych

z myślą o Ricku, ale nie całość krążka.

Napisaliśmy też utwór mając na uwadze wokal

Jamesa Rivery, "Vengeance & Might".

Foto: Metalville

Jak wpadliście na taki pomysł?

James po raz pierwszy pojawił się na EP Masters

of Metal w 2013 roku w kawałku "Lunacy",

w którym śpiewał także Sean Peck.

James jest przyjacielem zespołu od lat, a jego

Helstar jest fenomenalny.

A propos Pecka. Na swoim fanpage'u wśród

inspiracji obok klasyków podajecie właśnie

Cage. Muszę przyznać, że to dla mnie bardzo

miłe zaskoczenie, bo uważam, że ich "Hell

Destroyer" to jedna z najlepszych heavy metalowych

płyt XXI wieku. Kto z Was jest

największym fanem Cage?

Przyjaźnię się z Seanem Peckiem od pewnego

czasu i uważam, że płyty Cage są jednych z

najlepszych hymnów w kategorii tradycyjnego

metalu. Uwielbiam kawałek "Final Solution".

Płyta "Hell Destroyer" jest także epicka.

Przykład Cage ucieszył mnie także dlatego, że

często bywa tak, że muzycy grający metal od

wielu lat, nie interesują się - jako fani muzyki

metalowej - współczesnymi zespołami. Są jeszcze

inne "nowe" metalowe zespoły, które

Was inspirują jako muzyków i odcisnęły piętno

na Waszym graniu?

Jestem raczej pod wpływem oldschoolowych

muzyków takich jak Michael Schenker z MSG

i UFO, Glenn Tipton i KK Downing z Judas

Priest, czy Dave Murray oraz Adrian Smith z

Iron Maiden.

Wróćmy do Masters of Metal. Mieliście naprawdę

świetny pomysł na nazwę zespołu. W

refrenie "Agents of Steel" fraza "masters of

metal" pojawia się razem z "agent of steel"

sugerując, że oba określenia opisują to samo.

Dodatkowo nazwa podkreśla Wasze wieloletnie

doświadczenie w graniu metalu. Rzeczywiście

nazwa "Masters of Metal" była pierwszą

i oczywistą jaka przyszła Wam do głowy?

Nie bardzo. To była tylko nazwa, która miała

nas reprezentować i była dobrą kontynuacją

projektu nad którym pracowaliśmy. To znaczy,

muzyka, którą pisaliśmy była z pewnością pod

wpływem Agent Steel, ale nie jest taka sama jak

Agent Steel, pragnęliśmy więc oddzielić te dwa

zespoły.

Wielu fanów metalu zastanawia geneza założenia

Masters of Metal. Najczęściej przytacza

się powrót Johna Cyriisa do Agent Steel

i fakt, że nie ma możliwości wydania płyty bez

niego pod szyldem Agent Steel. Wiem, że to

delikatna kwestia, ale może możecie wyjaśnić

dlaczego musieliście "uciec" do nowej nazwy?

Kiedy Bruce Hall opuścił Agent Steel, skontaktowaliśmy

się z Johnem Cyriisem, który był

zainteresowany ponownym dołączeniem do

Agent Steel. Byliśmy rzecz jasna otwarci na pomysł

ponownego włączenia do zespołu oryginalnego

wokalisty, jest on przecież potężną częścią

spuścizny Agent Steel. Zagraliśmy więc z nim

kilka koncertów w Japonii i na Sweden Rock w

2010. Chcieliśmy stworzyć razem z nim materiał

na nową płytę Agent Steel, ale, że to nie

wyszło, napisaliśmy nową muzykę i wydaliśmy

pod szyldem "Masters of Metal". Myślę, że wydanie

go pod nazwą Agent Steel byłoby niewłaściwe,

biorąc pod uwagę też fakt, że zaśpiewał

Bernie Versailles i jesteśmy teraz grupą czteroosobową.

Najłatwiej wyjaśnić to w ten sposób:

wyobraź sobie, że w Judas Priest Roba Halforda

zastępuje śpiewający Glen Tipton, a zespół

wydaje płytę pod szyldem Judas Priest.

Według mnie, byłoby to niedorzeczne i nieakceptowalne.

Zrobiliśmy krok dalej i stworzyliśmy

nowy album "From Worlds Beyond".

Nie jest to wcale delikatny temat, to znaczy,

jeśli bym chciał, mógłbym wydać nowy krążek

Agent Steel, ale po tym wszystkim, myślę, że

lepiej zostawić Agent Steel w spokoju.

Jak to jest, że w przypadku trzech ostatnich

płyt Agent Steel nie było takich problemów?

John Cyriss nie miał problemu z tym, że kontynuujemy

działalność zespołu i wydajemy

nową muzykę. Od kiedy wrócił, mieliśmy z nim

ustną umowę, że jeśli grupa będzie istniała nadal

i stworzymy nowy materiał, to będzie to

materiał z nim, jako wokalistą. Prawdę powiedziawszy

próbowaliśmy uczynić, żeby tak się

stało, ale nie wyszło.

Bernie Versailles śpiewał kiedykolwiek wcześniej?

Według mnie, Bernie chciał śpiewać od pewnego

czasu, aczkolwiek nie był gotowy i rozwinię-

24

MASTERS OF METAL


cie wokalu do obecnej formy trochę czasu mu

zajęło. Wykonywał on już chórki na płytach

"Omega Conspiracy" i "Order of the Illuminati".

Choć dobrze poradził sobie z tym materiałem,

słychać, że jego głos jest dość subtelny. Niewątpliwie

dodaje oryginalności muzyce. Właśnie

tym kierowaliście się nie chcąc "zatrudniać"osobnego

wokalisty do Masters of Metal?

Wokale Berniego Versaillesa wnoszą do tego

wydawnictwa powiew oryginalności, sądzę, że w

ty momencie trudno byłoby nas porównać do

jakiegokolwiek innego zespołu. Album Masters

of Metal jest jak świętowanie metalu, pokonaliśmy

wiele przeszkód aby go wydać.

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mimo nazwy

i loga, Masters of Metal różni się odrobinę

stylistycznie od Agent Steel. Na "From

Worlds Beyond" jest więcej niż w klasycznej

twórczości Agent Steel utworów mniej thrashowych,

lżejszych, wręcz heavy metalowych.

To celowy pomysł, czy tak po prostu wygląda

Wasza ewolucja jako muzyków?

"From Worlds Beyond" to naturalna ewolucja

muzycznego kształtu zespołu. Próbujemy być

jako kapela na tyle oryginalni, na ile to możliwe,

ale jednocześnie pisząc kawałki próbujemy

utrzymać ducha speed/thrash/heavy i klasycznego

metalu.

Ulubionym tematem Agent Steel są teorie

spisku. Wydaje się, że po części poruszyliście

także tę tematykę na płycie Masters of Metal.

Powiedzcie proszę, które z nich ukrywają się

na "From Worlds Beyond"?

Na nowej płycie są ciekawe teksty. Trzeba uważnie

słuchać wskazówek zarówno w nich jak i w

muzyce. Starliśmy się tym razem uniknąć bycia

oczywistym. Jest takie stare powiedzenie mówiące

"Szukajcie, a znajdziecie", a drugie "jak

uczeń jest gotowy, znajdzie się i nauczyciel".

Wybieracie się w trasę promującą płytę? Wzorem

koncertu na Keep it True zamierzacie sięgnąć

także do Waszej przeszłości?

Byłem właśnie w Europie kilka miesięcy temu z

Body Count, zagraliśmy 21 koncertów, głównie

festiwali. Bardzo bym chciał wybrać się w trasę

promującą wydawnictwo Masters of Metal,

prowadzone są rozmowy na temat możliwości

zagrania kilku koncertów, ale nic nie jest na tę

chwilę ustalone.

HMP: Każdego roku powstają tysiące nowych zespołów,

jednak Architects Of Chaoz jest w porównaniu

z nimi w dość uprzywilejowanej pozycji, bo w

końcu niewiele z nich może pochwalić się składem z

udziałem jednej z legend metalu?

Andy Ballnus: To prawda, ale my gramy razem od

dziesięciu lat, dając koncerty z utworami klasycznego

Iron Maiden, więc naprawdę nigdy nie myśleliśmy o

graniu w zespole z "legendą metalu". Jesteśmy po prostu

piątką przyjaciół, która postanowiła utworzyć zespół

z oryginalnym materiałem.

Początkiem była pewnie wasza współpraca w zespole

towarzyszącym Paulowi Di'Anno w czasie jego

solowej trasy?

Paul Di'Anno: Absolutnie! Dom, Gonzo i Andy byli

ze mną od samego początku i naprawdę szybko staliśmy

się nie tylko zgranym zespołem grającym na scenie,

ale również dobrymi przyjaciółmi poza sceną. Trzy

lata temu naszego byłego drugiego gitarzystę zastąpił

Joey i dopełnił skład Chaoz.

Paul znany jesteś z tego, że często zmieniasz towarzyszących

ci muzyków, najczęściej wygląda to

tak, że są to raczej wynajęci na krótki czas sidemani,

niż regularny skład. Wygląda więc więc na to, że

zaiskrzyło pomiędzy wami nie tylko w sensie towarzyskim,

ale też przede wszystkim twórczym?

Paul Di'Anno: Naprawdę nie zmieniam muzyków. Po

prostu mam różne zespoły w różnych miejscach i krajach,

gdy wykonuję materiał Maidenów! Architects

Of Chaoz to pierwszy raz od wielu lat prawdziwy

Paul Di'Anno ostatnimi laty nie rozpieszczał

zbytnio swoich fanów, coraz

bardziej zapracowując na miano

kogoś, kto już tylko odcina kupony

od sławy zespołu, z którym rozstał się

34 lata temu. Jednak towarzyszący

mu muzycy mieli już serdecznie

dość odgrywania co wieczór

klasyków Iron Maiden i dorzucili

do nich trochę autorskiego

materiału, co stało się początkiem zespołu

Architects Of Chaoz. O świetnej

atmosferze, debiutanckim albumie "The League

Of Shadows" oraz całkiem już zaawansowanych

pracach nad utworami na jego

następcę rozmawialiśmy z wokalistą i gitarzystą

tego brytyjsko/niemieckiego zespołu:

Nadszedł czas, by pokazać ludziom, że żyję!

zespół, w którym znowu jestem i kocham to!

Andy Ballnus: Tak, sądzę, że może to wyglądać jakby

Paul wielokrotnie zmieniał skład, ale po prostu spójrz

na nas. Gdzie byliśmy z nim w trasie przez te dziesięć

lat i myślę, że jego włoski zespół również robi to długo.

Co było początkiem tego procesu, którego etapem

końcowym jest album "The League Of Shadows"?

Andy Ballnus: Byliśmy w trasie, jako The Phantomz,

grając koncerty z piosenkami Maidenów i wpadliśmy

na pomysł, by napisać własne piosenki i po prostu

sprawdzić jak ludzie zareagują na nowy materiał. Joey

napisał pierwsze piosenki i potem Gonzo i ja przyszliśmy

z następnymi. Wybraliśmy cztery utwory i nagraliśmy

demo. To demo było bardzo docenione, jako np.

demo miesiąca w niemieckim piśmie "Rock Hard".

Graliśmy również jedną z tych piosenek podczas maidenowskiego

koncertu i publiczność pokochała to co

stworzyliśmy.

Paul chyba też dość chętnie przyłączyłeś się do

tworzenia nowego materiału, tym bardziej, że ostatnio

dość rzadko wydajesz płyty z czymś nowym, a

poza tym ile można grać bez znudzenia nawet te nieśmiertelne

hity w rodzaju "Iron Maiden" czy "Running

Free"?

Paul Di'Anno: To prawda! Więc nie mogliśmy zrobić

nic innego niż nagrać pełny album i zobacz, co się stało.

Już pierwsze utwory które stworzyliście utwierdziły

was ponoć w przekonaniu, że jest to projekt wart kon-

Dziękuję za poświęcony czas dla Heavy

Metal Pages i życzę wszystkiego najlepszego!

Dziękuję za wsparcie. Bieżące informacje o

Masters of Metal znajdziecie na www.mastersofmetal.tv

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Metalville

ARCHITECTS OF CHAOZ 25


tynuacji?

Paul Di'Anno: I to jest właśnie to! Pamiętam jak

siedzieliśmy na backstage'u i pytaliśmy samych siebie

jak długo chcemy grać utwory Maidenów. Nie zrozum

mnie źle, wciąż kocham to, co robię i wciąż uwielbiam

wykonywać stare rzeczy, ale od strony kreatywności

nowe piosenki są większym wyzwaniem - ostatni album

wydałem piętnaście lat temu, więc nadszedł czas,

by pokazać ludziom, że żyję!

Od początku braliście pod uwagę, że to będzie regularny

zespół, czy też ta opcja pojawiła się dopiero po

ukończeniu płyty?

Andy Ballnus: Definitywnie! Pomijając fakt, że sami

uwielbiamy te utwory, reakcja prasy była entuzjastyczna,

więc dalej będziemy to robić.

Paul jesteś dość zajętym człowiekiem, większość z

was też gra w innych zespołach. Jak więc traktujecie

Architects Of Chaoz - to dla was w tej chwili zespół

priorytetowy, czy jednak raczej poboczny projekt?

Paul Di'Anno: I nie nazywaj tego projektem! Jestem

naprawdę szczęśliwy, że znów gram w prawdziwym

zespole, a nie w" Paul Di'Anno i bla bla bla" Architects

of Chaoz. To właśnie to! Od samego początku to

był zespół. Tak to czułem.

Andy Ballnus: Architects of Chaoz jest priorytetem

dla nas wszystkich.

Kiedy w jednej grupie spotykają się legendarny

wokalista tradycyjnego nurtu metalu i kilku muzyków

świetnie odnajdujących się w tej stylistyce to

jest więcej niż pewne, że nie pójdą w kierunku np.

black metalu czy jakiegoś metalcore. Ale zawartość

"The League Of Shadows" utwierdza mnie w przekonaniu,

że byliście jak najdalsi od pójścia na łatwiznę

i po prostu kopiowania patentów znanych z płyt

Maiden?

Andy Ballnus: Oczywiście zawsze znajdzie się w

naszej muzyce coś, co można porównywać z innymi,

ale co możemy zrobić? Kochamy ten rodzaj muzyki i

zasadniczo piszemy piosenki takie, jakich sami chcemy

słuchać. Muzyka, którą możesz usłyszeć na "The League

Of Shadows" jest esencją naszej piątki i dopracowywania

wspólnych pomysłów. Pewnie, zawsze

będzie ktoś, kto powie "Podwójne gitary, to wzięli z

Maidenów", ale czemu nie? Uwielbiamy podwójne

gitary. Ale również uwielbiamy thrash i tu i tam są

małe przejścia. Więc co? Jeśli jest to dobra piosenka, to

jest to dobra piosenka.

Paul Di'Anno: Absolutnie! Umieszczamy wspólnie

nasze muzyczne tło i to, co się dzieje. A tak przy

okazji, jeśli lubisz podwójne gitary powinieneś posłuchać

Thin Lizzy. Mieli je wcześniej niż Maiden,

(śmiech!).

Wpływów takiego zespołu jak Maiden nie dało się

oczywiście uniknąć ("Horsemen", "Erase The World"),

ale niejednokrotnie idziecie w swych poszukiwaniach

dalej, sięgając do nurtu hard & heavy

przełomu lat 70. i 80. jak w "Dead Eyes" czy hard

rockowy "Switched Off"?

Paul Di'Anno: Oh, to bardzo interesujące! Jesteś pierwszą

osobą, która opisuje "Dead Eyes" jakby miała coś

z hard & heavy. Wielu ludzi nazywa to, jako nowoczesny

thrash. Może trafiasz we właściwą nutę, ale

widzisz to jest to, o co nam chodziło. Dla jednego

brzmi to jak to, dla innego kompletnie inaczej. Myślę,

że zrobiliśmy sporo rzeczy dobrze i znajdujemy to we

własnym brzmieniu, ale oczywiście hard rock to to, co

zasadniczo było w latach 70-tych i również możemy

być pod jego wpływem.

To dlatego nagraliście też swoją wersję "Soldier Of

Fortune" Deep Purple, by zaakcentować te związki z

początkami ciężkiego rocka?

Paul Di'Anno: "Soldier Of Fortune" od dawna było na

mojej liście, więc powiedziałem chłopakom, że musimy

to zrobić. O dziwo wszyscy powiedzieli tak.

Dlaczego ten utwór, obok "You've Been Kissed By

The Wings Of The Angel Of Death", jest tylko

bonusem na wersji CD?

Andy Ballnus: Wyszło tak z czysto technicznych

powodów. Płyta winylowa może posiadać tylko pewną

ilość minut po każdej stronie w doskonałej jakości

dźwięku. Możemy umieścić wszystkie utwory na winylu,

ale to by oznaczało straty w jakości dźwięku, a

chcieliśmy dać fanom najlepszą możliwą jakość.

Niektórzy fani narzekają też na to, że utwór "Je suis

Charlie" jest dostępny tylko w postaci cyfrowej na

iTunes. Czasy mamy ciężkie, trzeba oszczędzać i nie

było opcji wydania winylowej wersji "The League Of

Shadows" na dwóch czarnych krążkach, z tymi trzema

bonusami jako ekstra premią dla waszych najbardziej

zagorzałych, kupujących LP's, zwolenników?

Andy Ballnus: Taka była opcja, ale nie zapominajmy,

że to nasz debiutancki album i nikt nie wie jak to się

dalej potoczy. Zobaczymy gdzie nas przyszłość zaprowadzi.

Może wydamy go również w fizycznej formie.

Z tekstów właśnie "Je suis Charlie" czy "Apache

Falls" wnoszę, że nie interesuje was typowa dla metalu

tematyka fantasy, etc., opieracie się na tym, co

wydarzyło się w rzeczywistości i uznaliście, że warto

o tym napisać słowa?

Paul Di'Anno: Tak, zawsze pisałem o tym, co się

dzieje wokół nas. Nigdy nie pisałem o lochach i smokach.

Po prostu włączasz wiadomości i myślisz, jaki to

chory świat i ja o tym piszę. Czasami teksty są różne

jak w "When Murders Comes To Town". To po prostu

ja i wtedy wychodzi ze mnie psychol, (śmiech!).

Umieszczenie dwóch utworów dodatkowych na CD,

który odchodzi powoli do lamusa, nie jest czasem

takim trochę koniunkturalnym zabiegiem waszej

wytwórni? Bo przecież LP i tak się sprzeda, tym

bardziej, że jego nakład jest limitowany, gorzej z

digipackiem? Wyobrażacie sobie czasy, że nie będzie

już w sprzedaży tradycyjnych płyt, a tylko pliki w

sieci, etc.?

Andy Ballnus: Myślę, że podążamy tą drogą od

dłuższego czasu, ale sądzę, że nic nie umiera kompletnie.

Zawsze będą ludzie, którzy będą chcieli fizyczną

płytę CD lub winyl, spojrzeć na szatę graficzną książeczki,

poczuć ten zapach okładki i tak dalej. To dziwacy

jak ja. Po prostu jest ich coraz mniej.

Pewnie solidna trasa koncertowa byłaby w stanie

wypromować waszą płytę na tyle, żeby sięgnęło po

nią - w fizycznej postaci - jak najwięcej ludzi. Czynicie

starania by pograć w związku z tym jak najwięcej?

Paul Di'Anno: Mamy kilka nadchodzących festiwali w

Wielkiej Brytanii, Belgii itp. i trasę przez Niemcy i

Holandię. Ciągle powiększamy naszą trasę i staramy

się promować album najlepiej jak umiemy, więc jeśli

jest w Polsce ktoś, kto chce nas zwerbować to śmiało.

Występy takie jak na Wacken też są pewnie bardzo

pomocne w promocji? Jak wam poszło na tym festiwalu?

Paul jest uwielbiany w Niemczech, więc pewnie

już na starcie mieliście nieco ułatwione zadanie?

Paul Di'Anno: Wacken było niesamowite! Poza jednym

dniem, gdzie deszcz zalał cały festiwal! Ale ludziom

i tak to się podobało i dobrze się bawili. Nie

powiem, że to było łatwe. To jest zawsze trudne wyjść

na scenę z nowymi piosenkami, ale myślę, że poszło

nam całkiem dobrze.

Trudno jest się przebić z nową kapelą, nawet z tak

kultowym wokalistą w składzie?

Andy Ballnus: Nie jestem nawet pewien czy to faktycznie

tego nie utrudniało. Paul nie wydał nic nowego

od lat, więc ludzie nie oczekiwali niczego, a oczywiście

zawsze masz ludzi, zwłaszcza w internecie, którzy powiedzą,

że muzyka jest zła nawet bez odsłuchania,

ponieważ Paul jest zaangażowany. Ale co możesz z

tym zrobić? Hejterzy będą hejtować, a my nie damy

ciała.

Trudno w tej chwili planować cokolwiek z jakimś

większym wyprzedzeniem, tym bardziej, że dopiero

co wydaliście pierwszą płytę, ale zapytam na koniec:

myślicie o kontynuacji tej współpracy, czy też czas

pokaże, co z tego wyjdzie?

Andy Ballnus: Oczywiście będziemy kontynuować!

Jesteśmy też w trakcie przygotowań do następnego

albumu! Joey jest teraz naprawdę szybki z pisaniem i

już mamy dziewięć utworów. Ja mam cztery i jestem

pewien, że i inni też będą mieć wkrótce materiał, więc

jesteśmy na bardzo dobrej drodze do kolejnej płyty.

Paul Di'Anno: Zdecydowanie będziemy kontynuować!

Jestem z was dumny i nie zamieniłbym braterstwa

Architects of Chaoz w życiu na nic innego.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Grzegorz Cyga, Anna Kozłowska

HMP: Witaj Todd, powiedz co słychać w zespole

przed premierą waszego nowego albumu "Gods of

War"?

Todd Michael Hall: Prowadzimy dość zajęte życie,

musimy pogodzić rodzinę, pracę oraz muzykę. Promocja

nowego albumu również zajmuje dużo czasu, dlatego

ciężko jest jednocześnie komponować utwory. Jesteśmy

podekscytowani wydaniem drugiej płyty i ciekawi

nas, co ludzie o tym myślą.

W 2010 roku, gdy powstaliście, niektórzy fani okrzyknęli

Reverence zespołem gwiazd. Powiedz nam, czy

takie głosy sprawiają, że trudniej jest wam tworzyć

muzykę?

Nie utrudniło nam to tworzenia muzyki, jednak wprawiło

mnie to w lekkie zakłopotanie, ponieważ nie postrzegałem

tego w ten sposób. Nie uważałem, że osiągnąłem

wystarczająco dużo, aby być uważany za gwiazdę

w heavy metalowym świecie. Mimo tego jest to

miły komplement, więc schlebia mi myśl, że ktoś patrzyłby

na to w ten sposób.

Co działo się z zespołem po wydaniu debiutu "When

Darkness Calls"?

Zanim pojawił się Pete, wraz z Bryanem mieliśmy napisaną

większą cześć "When Darkness Calls", więc

największą zmianą na drugiej płycie był fakt, że Pete

odegrał większą rolę w pisaniu muzyki. Wraz z przyjściem

Michaela Massie, poprawił się też brzmienie

naszego basu. Michael był basistą na naszych koncertach,

więc naturalne było przyjęcie go do zespołu. Ned

Melonii wciąż pozostaje przyjacielem naszej grupy, jednak

nie mógł on znaleźć czasu poza pracą, aby grać

koncerty, właśnie dlatego wykonywał je z nami Michael.

Czekaliśmy ponad trzy lata aby usłyszeć waszą

nową muzykę. Dlaczego tak długo?

Nie jesteśmy pełnoetatowymi muzykami, dlatego byliśmy

pochłonięci pracą i obowiązkami rodzinnymi, w

związku z czym sprawy trochę się przeciągnęły. Mieliśmy

również około roku przerwy od pisania, po tym

wszystkim wróciliśmy. Musi minąć trochę czasu żeby

wejść w rutynę. Nie każda piosenka się udaje. Napisałem

tekst do dwudziestu trzech piosenek, jednak sporo

z nich odrzuciliśmy. Mieliśmy zamiar nagrać około siedemnastu

kawałków do nowej płyty, ale udało nam się

zarejestrować tylko czternaście, po czym zawęziliśmy

je do dwunastu. Obawialiśmy się też o to, czy podołamy

stworzyć coś na miarę pierwszego albumu, przez

co mieliśmy do siebie wiele zastrzeżeń. Chcieliśmy

mieć pewność, że nasza druga płyta będzie godna kontynuacji

"When Darkness Calls".

Oba wasze albumy wydała wytwórnia Razar Ice Records

. Możesz coś o niej powiedzieć?

Razar Ice Records jest wytwórnią płytową prowadzoną

przez Bryana Hollanda, zgaduję więc, że mógłbyś

powiedzieć, iż wydajemy swoje płyty niezależnie. Jednakże

do drugiego albumu podpisaliśmy również

umowę z Marquee/Avalon dla Japonii i Azji. Nasz

pierwszy album wzbudził dość spore zainteresowanie

w Stanach i Europie, jednak nagłośnienie w Japonii było

bardzo małe. Potrzebna była nam wytwórnia, która

umożliwi zdobycie odpowiedniego zainteresowania w

tej części świata, właśnie dlatego podpisaliśmy kontrakt

z wytwórnią Marquee/Avalon.

Bardzo podoba mi się okładka do "Gods of War", zawiera

wiele ciekawych szczegółów. Myślę, że fajnie

wyglądałaby w formacie płyty winylowej...

Mnie również podoba się okładka "Gods of War".

Jobert Mello po raz kolejny wykonał dla nas świetną

pracę. Właściwie przeszliśmy przez dość sporo powtórzeń,

aby wszystko było jak należy, począwszy od

opisu koncepcji, którą wraz z Bryanem rozwinęliśmy.

Jest tam sporo detali, więc mogłoby to wyglądać świetnie

na płycie winylowej. Przypuszczam jednak, że może

być trudno zrobić z tego t-shirt.

Opowiedz nam o procesie pisania i nagrywania materiału

na nowy album?

Proces pisania muzyki na nowy album przebiegał praktycznie

tak samo jak miało to miejsce podczas pierwszej

płyty, z wyjątkiem tego, że Bryan i Pete razem

pracowali dużo więcej nad muzyką. Bryan i Pete opracowywali

wystarczającą ilość muzyki żeby stworzyć

kompletną paletę kawałków. Kiedy skończyli, przekazywali

ją mnie abym opracował tekst i melodie wokalne.

Czasem zdarzało się, że utknąłem, pokazywałem

wtedy Bryanowi niektóre opcje, aby usłyszeć jego opinię.

Są również sytuacje, w których ja sugeruję drobne

zmiany w aranżacji, ale w większości moja praca polega

na opracowywaniu tekstu i melodii wokalnych, a

26

ARCHITECTS OF CHAOZ


Niepełnoetatowi muzycy

Pochodząca z Detroit, amerykańska grupa Reverence już

w momencie powstania została okrzyknięta super grupą.

Nic w tym dziwnego skoro band zgromadził muzyków znanych z takich grup jak Tokyo

Blade, Savatage, Crimson Glory, a dodatkowo posiada w swych szeregach znanego z Jack

Starr's Burning i Riot V, obdarzonego czterema oktawami, wokalistę Todda Michaela Halla.

Z nim to, rozmawiamy o przeszłości i przyszłości zespołu, jak również o ich najnowszym

dziele " Gods Of War".

Bryana i Pete'a na opracowywaniu muzyki.

Jesteś autorem wszystkich tekstów, opowiedz nam o

nich...

Tematy, które wybierałem zazwyczaj wynikały z mojego

życiowego doświadczenia. Uważam też, że muzyka

przejawia tendencje przemawiania do mnie. Normalnie

na początku myślę o refrenie i wtedy słowa same

wskakują mi do głowy, kierunek piosenki jest zazwyczaj

w dużym stopniu ustalony i resztę tekstu piszę,

opierając się na tej koncepcji. To nie jest definitywnie

koncepcja albumu i są też całkowicie inne tematy.

Wybraliśmy "Gods of War" jako tytuł płyty, ponieważ

podobała nam się ten utwór i uważaliśmy, że ten

koncept będzie stanowić dobrą okładkę.

Bardzo podoba mi się szybkie, agresywne riffy połączone

z melodyjnymi refrenami na "Gods of War"...

Jak mówiłem, nam także podoba się ten utwór. Postrzegam

refren, jako rodzaj hymnu marszowego i wyobrażam

sobie tłum ludzi śpiewających go.

Kolejnym moim ulubionym kawałkiem jest "Cleansed

by Fire" z mrocznym preludium, thrashowymi riffami

i melodyjnym refrenem...

Wystarczająco dziwne jest to, że podczas nagrywania

demo jego los mógł potoczyć się w dwóch kierunkach.

Podobał mi się, ale myślałem, że jest po prostu tylko

OK. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego, ale ożywiło

się to u mnie, kiedy zabraliśmy się do końcowego nagrania.

Może byłem wcześniej zbyt krytycznie nastawiony

do niego. Uwielbiam sposób, w jaki to się ukazało

i uważam tę piosenkę za jedną z moich ulubionych

z tej płyty, chociaż jestem właściwie bardzo zadowolony

ze wszystkich piosenek z tego albumu. Miałem

takie odczucia odnośnie pierwszego albumu i jestem

dumny mogąc powiedzieć, to samo o kawałkach z

"Gods of War".

Z drugiej strony w refrenie utworu "Until My Dying

Breath" wyczuwam coś z Skid Row. Zgadzasz się z

tym?

Jest to ciekawe porównanie i jedno z tych, o których

bym nigdy nie pomyślał. Za tą piosenką kryje się interesująca

historia. Skończyłem nagrywanie wokalu do

naszego demo i wysłałem nagranie, do Bryana. Oddzwonił

do mnie i powiedział, "dobrze to brzmi, ale

podstawowa melodia refrenu jest taka sama jak w "Tear

Down the Mountain". Pomyślałem "o cholera, faktycznie".

Nie wiem co chodziło po mojej głowie. Przesłuchałem

ją parę razy i wpadłem na kompletnie inny

sposób śpiewania refrenu. Pół godziny później miałem

ponownie nagrany wokal i wysłałem to Bryanowi z

nową melodią, którą możecie właśnie teraz usłyszeć.

Wkomponowała się ona znakomicie. Przestałem myśleć,

że ta piosenka jest OK, po prostu się w niej zakochałem.

W mojej opinii jest to prawdopodobnie najlepsza

piosenka na tej płycie, ale wiem też, że każdy ma

inną opinię na ten temat.

"Heart of Gold" do niezwykle dynamiczna piosenka

przypominająca mi power metalowe kapele typu

Helloween...

Bryan i Pete wykonali świetną pracę. Początek "Heart

of Gold" przypomina mi styl Iron Maden. Może inni

uważają inaczej, ale wiem, że piosenka dysponuje dużą

ilością energii i jest naprawdę wciągająca.

Na albumie w sposób imponujący mieszacie różnymi

stylami, a sam tytułowy kawałek mógłby znaleźć się

na ostatnim albumie Judas Priest...

Każdy przejawia tendencje do słyszenia czegoś innego.

Wraz z Bryanem mamy dość spoistą wizję dla muzyki,

którą chcemy pisać i uważam, że nasze brzmienie

jest dość rozpoznawalne. Mimo tego, jesteśmy ogromnymi

fanami wszystkich wielkich metalowych zespołów,

więc jestem pewny, że znajdziecie wiele wpływów

pod każdym względem. W dzisiejszych czasach jest

trudno nie być pod wpływem muzyki, która pojawiła

się przed nami.

Foto: Reverence

Dogrzebałem się do ciekawej informacji, że w 2013

roku w Meksyku otrzymaliście nagrodę muzyczną.

Prawda to?

To było właściwie w Nowym Meksyku i powędrowała

ona do Sida Garcii. Konkurs odbył się w jego części

kraju, a on prezentował kawałek "Too Late" z albumu

"When Darkness Call". Mimo tego, nie potrafię sobie

przypomnieć za co dokładnie ta nagroda była przyznawana.

Wydaje mi się, że otrzymał ją jako twórca muzyki

do tej piosenki.

Todd jak to się stało, że zacząłeś śpiewać heavy metal?

Odkąd pamiętam, zawsze śpiewałem. Od samego początku

różni ludzie mieli na mnie wpływ. Wielu z nich

to osoby, których byś nie podejrzewał, jak John Denver,

Bread, Barry Manilow oraz Lionel Ritchie.

Istniały wtedy grupy rockowe jak Styx, Queen, Boston,

REO Speedwagon, etc. Kiedy wszedłem w młodzieńcze

lata w roku 1983, moi starsi bracia słuchali

największych metalowych hitów, które pojawiły się w

tamtych czasach, zaprzestałem wtedy krytykowania tej

muzyki. W 1980-tych latach hard rock i metal były

świątyniami dla wszystkich wielkich wokalistów, więc

naturalnie zmieniłem swoje postępowanie.

W 2014 roku dołączyłeś do Riot V i nagrałeś z nimi

niesamowity album "Unleash the Fire'. Jak wspominasz

to wydarzenie?

Traktuję to jako niewiarygodne błogosławieństwo.

Właściwie działo się to bardzo szybko, więc w pewnym

sensie wciąż jestem zaskoczony, że to się wydarzyło.

Zacząłem pracować z nimi nad nowymi piosenkami

zanim zostałem ogłoszony jako nowy wokalista. W

trakcie sześcio-miesięcznych rozmów, nagrałem, a nawet

napisałem dużo tekstów i melodii. Jestem zarówno

dumny z "Unleash The Fire", jak i ze zrealizowania

testamentu Marka Reale'a. Chłopcy z Riot V są niesamowitymi

muzykami i darzę ich wszystkich ogromnym

szacunkiem. Możliwość grania z nimi na żywo

jest wielką przyjemnością.

Czy możesz powiedzieć nam o aktualnej sytuacji

Riot V. Planujesz nagrać z nimi kolejny album?

Definitywnie planujemy nagrać kolejną płytę. Mamy

sześcio-miesięczną przerwę od występów na żywo i

jesteśmy zdeterminowani do napisania nowych utworów

w tym czasie. Wraz z Donniem i Mike'em pracujemy

już nad nową piosenką, i obaj mówią, że będzie

tego więcej.

Czy to prawda, że Bart Gabriel skontaktował cię z

zespołem?

Tak, to prawda. Spotkałem Barta Gabriela osobiście

po raz pierwszy kiedy grałem na KIT Festiwal z Burning

Starr w 2013r. Miesiąc lub dwa później wysłał

mi e-maila dając znać, że pozostali członkowie z Riot

szukali nowego wokalisty i zasugerował skontaktowanie

się z nimi. Dał mi adres Donniego i od tamtej pory

sprawy poszły do przodu.

Todd, czy mógłbyś wymienić twoich najlepszych wokalistów

heavy metalowych? Kogo byś wybrał?

To bardzo ciężki wybór, ponieważ jest dziś tylu wspaniałych

wokalistów. Dawniej czułem dużą przynależność

do Geoffa Tate'a, jednak w ostatnich latach wypadł

z moich łask. Eric Adams miał również na mnie

duży wpływ. Oni zawsze stanowili dla mnie najlepszą

dwójkę. Po nich jest grupa ludzi na trzecim miejscu,

takich jak Tony Harnell, Dio, Bruce Dickinson, a lista

zdaje się nie ma końca.

Wracając do Reverence , planujecie koncerty promujące

album?

Jest to trudna i kosztowna kwestia. Bardzo byśmy

chcieli, lecz najpierw musimy wydać nową płytę i zobaczyć,

jaką przyniesie reakcję. Jeśli będzie wystarczająca

ilość ludzi domagających się zobaczenia nas koncertujących

na żywo, wtedy z pewnością byśmy to zrobili.

Dzięki za wywiad i proszę o parę słów dla czytelników

HMP...

Dziękuje za poświecenie czasu na czytanie tego wywiadu

oraz za wasze wsparcie. W dzisiejszym cyfrowym

świecie darmowych pobrań oraz dzieleniu się na

różne odłamy, wasze wsparcie jest dla nas wszystkim.

Trzymajcie się! Z Bogiem!

Tomasz “Kazek” Kazimierczak

Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz

REVERENCE

27


Gramy głównie dla fanów i naszej frajdy!

W latach 80-tych Wilczy Pająk nie miał sobie równych w Polsce w konkurencji

techno thrashu, co na początku kolejnej dekady zaowocowało kontraktem z Under One Flag,

zmianą nazwy na Wolf Spider i dwiema płytami wydanymi na Zachodzie. Później nie było

już jednak tak różowo i zespół rozpadł się w roku 1991. Przed kilku laty pomysł reaktywacji

trafił jednak na podatny grunt, czego efektem były nie tylko koncerty, ale też wydanie

nowego, świetnego albumu o wszystko mówiącym tytule "V". O tym wydawnictwie i kulisach

jego powstania rozmawiamy z zespołową starą gwardią, basistą Mariuszem "Marysiem"

Przybylskim i gitarzystą Piotrem "Mańkoverem" Mańkowskim oraz przedstawicielem

młodej krwi w zespole, wokalistą Maciejem "Rockerem" Wróblewskim:

HMP: 20 lat przerwy to nie przelewki - uznaliście, że

dość już odpoczęliście i najwyższa pora wziąć się

znowu do roboty? (śmiech)

Maryś: Przerwa była konieczna (śmiech). Zespół

musiał nabrać dystansu, pozbierać myśli i dostosować

się muzycznie do obecnych czasów. Tak naprawdę w

tym okresie nigdy razem się nie spotkaliśmy, kontakty

były sporadyczne i dopiero czterech z nas z pierwotnego

składu spotkało się na 30-leciu Turbo.

Moment był też chyba o tyle sprzyjający, że w 2009r.

MMP wznowiło wasze wcześniejsze wydawnictwa

i okazało się, że muzyka Pająka wciąż cieszy się

sporym zainteresowaniem?

Maryś: Oczywiście temat reedycji naturalnie poruszył

w nas miłe wspomnienia, tym bardziej, że Mańkover

remasterował i czyścił te stare kawałki na nowo

Co było tym decydującym impulsem, przysłowiową

kropką nad "i"? Czuliście niedosyt po tych czterech

płytach, które zbierały dobre recenzje, ale nie mieliście

szansy promować ich odpowiednią ilością koncertów?

Zresztą nie tylko na Zachodzie, ale też w

Polsce, gdzie sztuk również było mało, a jak już coś

się trafiło, to pomysł był chybiony, bo tak oceniam

wasz - nomen omen - ostatni koncert przed Deep

Purple w 1991 r.?

Mańkover: Impulsem była chęć wspólnego grania,

powrotu do genialnych chwil na scenie, kiedy grasz i

widzisz zadowolenie fanów. Kiedyś brakowało nam

koncertów, to prawda - zawsze powtarzam, że przez

ostatnie dwa lata działalności kapeli zagraliśmy tylko

cztery koncerty. Ostatni przed Deep Purple - był problematyczny,

to prawda, ale zobaczyliśmy to dopiero

później. Wtedy widzieliśmy to jako wielką szansę i

nobilitację.

Wróciliście niemal w oryginalnym składzie, z trzecim

wokalistą Jackiem Piotrowskim. Tomasz Goehs był

pewnie zbyt zajęty, by rozważać udział w kolejnym

zespole - nawet takim, w którym odgrywał kiedyś

taką rolę?

Maryś: Pomysł powrotu zespołu był na pierwszy

skład. Lechu Szpigiel odmówił na początku, bo kończył

jakiś solowy projekt, Tomek Goehs już był umówiony

z nami na pierwszą próbę ale akurat wtedy Kazik

ogłosił reaktywę KNŻ, Jacek Piotrowski się zgodził.

Beata Polak okazała się idealną kandydatką do

Jak Maciej Wróblewski trafił do zespołu? To chyba

spory atut mieć w składzie zawodnika, który dzięki

sile i skali głosu bez problemu radzi sobie z utworami

śpiewanymi niegdyś przez swych wszystkich

poprzedników?

Maryś: Jak Mańkover powiedział, Jacek jadąc na próby

spędzał 18 godzin w busie i na dłuższą metę nie ujechalibyśmy

daleko. Zaczęliśmy poszukiwania wokalisty

który "uniósłby" dorobek trzech poprzedników.

Paru "zawodników" przesłuchaliśmy, ale nie było to to

czego szukaliśmy. Będąc na przeglądzie w Ostrowie

Wielkopolskim, w trakcie próby Titanium, usłyszeliśmy

Maćka. Ale dopiero po kilku tygodniach będąc w

Poznaniu pojawił się u nas na próbie, zaryczał i tak został

do teraz (śmiech).

Dwa lata temu daliście pierwszy materialny dowód

istnienia, wydając EP-kę "It's Your Time". To jej

przychylne przyjęcie i pierwsze udane koncerty

nowego składu sprawiły, że postanowiliście zintensyfikować

prace nad swym piątym, powrotnym

albumem?

Maryś: Decyzja była prosta, doskonałe koncerty,

żywiołowe reakcje publiczności, nowy materiał, też dobrze

był przyjmowany. Tak więc zapadła decyzja o

nowej płycie, o którą notabene coraz częściej fani po

koncertach nas pytali.

Mieliście tu o tyle ułatwione zadanie, że - poza zarejestrowanymi

we Free Fly Music Recording Studio

bębnami - nagrywaliście w twoim studio Coverius,

odpowiadasz też za miks i mastering tego albumu?

Mańkover: To ułatwione zadanie polega chyba tylko

na ograniczeniu kosztów (śmiech). A tak poważnie to

duże udogodnienie móc pracować w spokoju, bez pogoni.

Zajmuję się realizacją na co dzień, więc chętnie

podjąłem się tego zadania, choć praca nad swoim materiałem

jest niezwykle trudna.

(śmiech). Zaczęliśmy dzwonić do siebie w związku z

umowami, prawami autorskimi itd. Kontakty siłą

rzeczy odnowiły się znacznie.

zastąpienia Tomasza i tu pewnie nie mieliście żadnych

wątpliwości, jednak chyba dość szybko okazało

się, że są pewne problemy organizacyjne i współpraca

z Jackiem nie może być kontynuowana?

Mańkover: To prawda, Beata świetnie zastąpiła Tomka

i znakomicie sprawdziła się w nowym materiale. A

Jacek mieszka jakieś 1200 km od Poznania i logistycznie

nie byliśmy w stanie sprostać tej sytuacji, choć

nie jest tajemnicą, że chęci do śpiewania u Jacka są

przeogromne.

Leszka Szpigiela nie mogliście brać pod uwagę,

Tomasz Zwierzchowski już nie żył, tak więc nie było

innej możliwości, jak rozejrzeć się za kimś nowym?

Mańkover: Leszka braliśmy pod uwagę od samego

początku, ale nie udawało nam się sfinalizować choć

jednego spotkania. Tak więc mieliśmy trudny orzech

do zgryzienia.

Trafiło nań wiele waszych wspólnych kompozycji

sporo też indywidualnych dokonań twoich i gitarzysty

Macieja Matuszaka - tym większym zaskoczeniem

była jego decyzja o odejściu z zespołu?

Mańkover: Cała muza Wolf Spidera była zawsze w

połowie Maćka i moja. Tym razem Maciek skomponował

cztery utwory. Odejście Jeffa to dla nas trudna

decyzja. Niestety rzeczywistość po raz kolejny zweryfikowała

możliwości wspólnego muzykowania.

Zastąpił go Przemysław Marciniak, który zdążył

nawet zagrać solo w "Instability" - to był występ

gościnny, czy też wiedzieliście już wtedy, że trafi do

zespołu?

Mańkover: Przemek nagrał solo pół roku po odejściu

Jeffa. Reszta materiału była już nagrana, a zależało mi,

żeby Przemek też miał swój wkład na płycie: choć

symboliczny, ale jednak znamienny. Tym bardziej, że

zaangażował się ogromnie w całą oprawę graficzną płyty,

z której jesteśmy bardzo zadowoleni.

Skoro o gościach mowa to w tym samym utworze

słychać też solówkę Popcorna, a mało kto pamięta, że

też kiedyś grał w Wolf Spider, więc pewnie z przyjemnością

znowu do was dołączył, nawet w tak symbolicznym

wymiarze?

Mańkover: Popcorn zawsze jest przychylny Spiderowi,

z którym nagrał przecież dwie płyty, i występował

już dwa razy gościnnie na naszych koncertach w

Poznaniu. Dla mnie było oczywistym wygospodarować

dla niego miejsce na płycie, zwłaszcza, że zrobił to z

wielką przyjemnością.

Podoba mi się na "V" to, że gracie tak jak kiedyś, nawiązując

do technothrashowych, klasycznych korzeni

zespołu, ale jednocześnie brzmi to wszystko nowocześnie,

nie sprawia wrażenia kolejnego bezsensownego

powrotu wypalonych weteranów?

Mańkover: To było najtrudniejsze, aby złapać korzenie

i posadzić je w nowym czasie. Bo przecież to musi

być Wolf Spider, a nie jakaś inna kapela. Tym bardziej

cieszą opinie, że udało nam się tego dokonać.

To długi materiał - nazbierało się wam tych pomysłów

przez lata, czy też przeciwnie, staliście się tak

twórczy po reaktywacji?

Mańkover: No nie tacy twórczy (śmiech), bo utwory

powstawały przez trzy lata. Ale faktycznie, wszystkie

powstały po reaktywacji.

Sporą ciekawostką jest finałowa, druga wersja "It's

Your Time" z orkiestrowymi partiami autorstwa Se-

28

WOLF SPIDER


bastiana Stieglera - to był wasz pomysł czy sam zaproponował

takie rozwiązanie?

Mańkover: Sebastian wrzucił nam fragment utworu

w wersji orkiestrowej i zapytał jak nam się podoba. A

nam się bardzo spodobało i tuż przed wydaniem płyty,

rzutem na taśmę, dołączyliśmy go jako bonus.

Na EP-ce mieliśmy kilka piosenek po polsku, na albumie

są tylko wersje anglojęzyczne - czyli nagraliście

ten album tylko po angielsku, a "To twój czas", "Psycho

wojna" i "Walka" są rarytasami dostępnymi tylko

na tym krótszym wydawnictwie, czy też dysponujecie

również pełnym materiałem z polskimi wokalami?

Rocker: Równolegle nagrywaliśmy wersje polskie i

angielskie wszystkich tekstów, tak więc dysponujemy

całą polską wersją albumu. Pierwotny plan zakładał

nawet równoległe wydanie obu wersji, jednak z

różnych przyczyn nie doszło to do skutku. Wierzę jednak,

że w niedługim czasie uda się skończyć miksy i w

jakiejś formie ta rodzima wersja trafi do ludzi. Jako

swoistą zajawkę tego wydawnictwa, na prośbę fanów,

na trasie śpiewam część z tych utworów (m. in. "Próżnię",

czy "Feniksa") po polsku.

Sami też jesteście wydawcą "V" jako Coverius, zaś

jego dystrybutorem jest Universal Music Polska -

uznaliście, że w obecnej dobie jesteście w stanie zrobić

to wszystko samodzielnie, a tylko rozprowadzanie

płyty trzeba powierzyć firmie z odpowiednimi

kontaktami, kanałami dystrybucji, etc.?

Mańkover: Ale de facto wszystko robiliśmy sami od

początku. Dlatego podjęliśmy decyzję, aby również

wydać płytę. Trochę zabawy z tym było, oczywiście,

ale ostatecznie jesteśmy zadowoleni z decyzji.

Kiedyś nie mieliście zbyt wielu koncertów, jednak po

reaktywacji sporo się w tym temacie zmieniło,

odwiedziliście nawet Chiny, grając tam regularną

trasę "Wolf Spider China Tour 2014". Jak wspominacie

to wydarzenie?

Maryś: Doskonała trasa: 10 koncertów 8,5 tysiąca km

przejechanych po Chinach, w tym dwa duże festiwale

w Szanghaju i nad rzeką Jangcy, profesjonalne przygotowanie,

bardzo przychylne przyjęcie przez Chińczyków,

czego chcieć więcej? Przez pół roku, kiedy e-

mailowałem z Chinami, cały czas zastanawialiśmy się

jak to będzie? Wtopa? Czy nas ktoś z lotniska odbierze??

Tymczasem wszystko do ostatniej kolacji było

przygotowane w 100%.

Czyli gdyby była okazja, chętnie tam wrócicie? Tym

bardziej, że przygotowaliście specjalnie na tę trasę

"Zemstę mściciela" po chińsku?

Rocker: Było dla mnie nie lada wyzwanie - zaśpiewać

coś w tak trudnym języku, jakim jest chiński. Na szczęście

pomogła mi w tym zaprzyjaźniona z zespołem

sinolożka, która pilnowała mnie w studiu. Ja wróciłbym

tam na kolejną trasę bez wahania. Nie dość, że

Chiny to wspaniała kultura, tak odmienna od naszej,

to jeszcze ludzie są tak przyjaźnie do siebie i do nas

nastawieni i są niezwykle pomocni. Od momentu, gdy

opuściliśmy lotnisko w Pekinie, nie musieliśmy się już

o nic martwić - wszystko było dopięte na ostatni guzik,

a sama Xue, nasza tour managerka, była niezwykle

zorganizowana i pomocna we wszystkim. Dla mnie

osobiście była to przygoda życia - pojechać do tak odległego

kraju, zwiedzić kilka magicznych miejsc, porozmawiać

z ludźmi mieszkającymi tam i przekonać się,

że szczera muzyka jest uniwersalna, a Wolf Spider jest

tam znany! …no i chętnie jeszcze raz zagrałbym przed

taką wielotysięczną publiką, jak na Long River Festivalu

(śmiech).

Co ciekawe ta wersja jest też bardzo ciepło odbierana

podczas promującego nowe wydawnictwo "The

Sense Of... The "V" Tour" - wgląda na to, że nawet

zyskaliście dzięki niej pewną popularność, szczególnie

wśród młodszej publiczności?

Rocker: (Śmiech), nie wiem, czy akurat dzięki tej wersji,

ale faktem jest, że wiele dzieciaków przychodzi na

nasze koncerty ze słowami: "Moi rodzice ich słuchali,

więc warto sprawdzić na YouTubie co to jest", a

później przychodzą na koncerty. Mało tego! Często

przychodzą z rodzicami! A swoją drogą, ta chińska

wersja jest pewnego rodzaju ciekawostką na naszym

rynku i rzeczywiście zdarzyło nam się, że na kilku koncertach

ludzie domagali się zaśpiewania "Mściciela"

właśnie po chińsku! Szok!

Ale na koncertach pojawiają się też pewnie ci starsi

fani, pamiętający was jeszcze z lat 80-tych i 90-tych?

Maryś: Pojawiają się ze swoimi dziećmi, które świetnie

odbierają te stare i te nowe kawałki co nas niezmiernie

cieszy (śmiech).

Ponoć planujecie nie tylko kolejne koncerty promujące

płytę, ale też coś specjalnego z okazji 30-lecia

powstania zespołu? Możesz już zdradzić jakieś

szczegóły co do tego poznańskiego koncertu w styczniu

przyszłego roku?

Mańkover: To prawda, że szykujemy wyjątkowy koncert

w Poznaniu 16 stycznia w Sali Wielkiej CK Zamek.

Szczegóły będziemy podawać już wkrótce, ale

mogę powiedzieć, że pojawi się wielu niezwykłych gości,

którzy byli lub są związani z Wolf Spider lub z

każdym z nas z osobna.

To jak podsumujecie te ostatnie cztery lata - wydaje

mi się, że nie żałujecie decyzji o powrocie?

Rocker: Uwierzysz? Właśnie stuknęły mi trzy lata w

zespole! I absolutnie nie żałuję dołączenia do Pająka,

bo wciąż odczuwam tę ekscytację, jakbym dołączył do

niego wczoraj (śmiech). Jest to zespół kochający grać i

uwielbiający przebywać ze sobą na scenie i poza nią.

Jesteśmy nie tylko muzykami, ale przede wszystkim

paczką przyjaciół. I wiem, że ludzie pod sceną to widzą,

czują i doceniają. I nieważne jest wtedy, czy się

pomylisz przy graniu, czy nie. Nie jesteśmy robotami!

Dlatego najważniejsza jest ta atmosfera na i pod sceną.

Myślę, że gdyby nie to, Pająk, podobnie jak wiele takich

powracających po latach kapel, zagrałby parę koncertów

i ponownie odszedł w niebyt.

Maryś: Nie ma takiej opcji żeby czegoś tak przyjemnego

można było żałować, jest naprawdę zaskakująco

fajnie co nie znaczy, że branża jest lekka, łatwa i przyjemna

(śmiech). Ale gramy głównie dla fanów i naszej

frajdy, której przez te cztery lata mieliśmy mnóstwo

(śmiech).

Wojciech Chamryk

Zdjęcie: Elżbieta Piasecka-Chamryk


Nowa era

Jeśli ktoś pamięta ten zespół z połowy lat 90-

tych minionego wieku, po czym stracił kontakt

z Divine Weep, może przeżyć nie lada

zaskoczenie po usłyszeniu debiutanckiego

albumu tej białostockiej grupy. Już demo

"Age Of The Immortal" pokazało bowiem,

że przestawili się z black metalu na klasyczny

heavy/power metal i był to krok w

dobrym kierunku, zaś właśnie wydany debiutancki

album "Tears Of The Ages" bije tamten materiał

na głowę, będąc jedną z lepszych płyt w tym gatunku wydanych

w Polsce. O historii zespołu, reaktywacji, dopracowywaniu i nagrywaniu

debiutu oraz szansach na międzynarodową karierę opowiada współzałożyciel

Divine Weep, gitarzysta Bartek Kosacki:

HMP: Wielu co młodszych słuchaczy bierze was za

utalentowanych debiutantów, tymczasem historia

Divine Weep sięga pierwszej połowy lat 90-tych, kiedy

graliście zupełnie inaczej.

Bartek Kosacki: Zespół powstał w 1995 roku, zaś w

tym świętowaliśmy swoje dwudzieste urodziny. Byliśmy

niepewni, czy wypada je organizować, skoro zespół

miał przerwę w graniu, ale na szczęście okazało

się, że nasze urodziny zostały zorganizowane przez kogo

innego. A my na nich zagraliśmy.

Co sprawiło, że po okresie wzmożonej aktywności i

nagraniu debiutanckiego promo w 1997r. zespół dość

szybko zawiesił działalność? Trapiły was wówczas

Wznowiliście działalność kilka lat temu, jednak ze

starego składu pozostałeś tylko ty i perkusista Daro,

a główną zmianą było to, że z grupy grającej dość melodyjny

black staliście się bandem klasycznie heavy

metalowym. Skąd ta zmiana?

Wychowałem się na tej muzyce i od zawsze ją lubiłem.

Darek także. O ile ówczesna twórczość podoba nam

się do dziś (mam na myśli te nagrania m.in. z promo

97) i mamy wiele inspiracji w blacku, to nie jest to muzyka,

którą chciałbym grać w tej chwili z takim zaangażowaniem,

jak robimy to obecnie. Nasze upodobania

po prostu się zmieniły. Heavy metal jest muzyką bardziej

uniwersalną i mniej niszową. Podoba się zarówno

metalowcom jak i często ludziom w ogóle niezwiązanym

z metalem. Także mamy szersze pole do popisu.

Czyli doszły tu do głosu wasze wczesne fascynacje

muzyczne, bo przecież praktycznie każdy zaczynał od

słuchania klasycznego metalu czy hard rocka i podobnie

było pewnie w waszym przypadku?

Naturalnie wychowałem się przede wszystkim na tym.

Jest mi bliska muzyka Hendrixa, Def Leppard, Deep

Purple, Pink Floyd, starych Scorpions i wielu, wielu

innych kapel tego pokroju.

Po bodajże pięciu waszych koncertach na których byłem

mogę śmiało powiedzieć, że Igor stał się mocnym

punktem zespołu, a ty chyba odetchnąłeś, mogąc

skoncentrować się na gitarze i okazjonalnych chórkach?

Na to właśnie czekałem. Igor idealnie wpasował się w

rolę frontmana, jest charyzmatyczny, a dodatkowo super

śpiewa. Ja prezentuję się na gitarze i dośpiewuję

mu chóry. Obecnie pracujemy nad tym, aby także Darek

Moroz dośpiewywał boczne wokale.

Potencjał nowego składu był tym decydującym czynnikiem,

który zmotywował was do zaczęcia prac nad

pierwszym albumem?

Tak, to skład był tym decydującym czynnikiem. Gdy

doszedł Jano wizja zespołu mocno się zmieniła. Od

razu zajął się pierwszym menadżeringiem. Zespół zaczął

istnieć mocniej w sieci. Ogarnęliśmy mocniej materiał

i zaczęliśmy grać pierwsze występy z Igorem.

Bazą wyjściową płyty "Tears Of The Ages" stała się

większość z utworów z "Age Of The Immortal", to

jest: "Imperious Blade", "The Mentor", "Day Of Revenge",

"Petrified Souls" i tytułowy, ale mamy tu do

czynienia z ich znacznie lepszymi, bardziej dopracowanymi,

wręcz wzorcowymi wersjami.

Kawałki są te same, jednak ich aranżacja gitarowa i wokalna

jest znacznie lepsza. Dodaliśmy też sporo nowych

motywów, stare ulepszyliśmy. Nawet w studiu

dodaliśmy parę nut. Cieszę się, że te utwory zarejestrowaliśmy

na nowo. Zasługują na to.

Dorzuciliście do nich kilka nowości: "Fading Glow",

"Last Breath", "Never Ending Path" i "Tears Of The

Ages", powstałych już z twórczym wkładem Igora i

tak narodził się program tej porywającej płyty - prostszej

recepty na sukces chyba nie można sobie wyobrazić?

(śmiech)

Cieszę się, że płyta cię porwała. Dzięki (śmiech). Materiał

jest spójny i tworzy jednolitą całość. Nowe kompozycje

idealnie uzupełniły te starsze. Jesteśmy bardzo

zadowoleni z efektu pracy.

liczne problemy, w tym kadrowe - to one były główną

przyczyną zamilknięcia Divine Weep?

Były dwie główne przyczyny. Po pierwsze niektórzy

muzycy przestali traktować granie poważnie i zaczęli

podchodzić do tego bardzo lekkodusznie. Zaczęły liczyć

się im używki, a nie muzyka. Gdy opowiadamy to

z Darkiem chłopakom z nowego składu nie są w stanie

w to uwierzyć. To były bardzo śmieszne czasy i raczej

nie miały zbyt dużo wspólnego z tym, co robimy obecnie.

Druga przyczyna to życie prywatne. Gdy wszystko

wygasało, nieco spoważnieliśmy i założyliśmy rodziny.

Dopiero później okazało się, że w żyłach oprócz

krwi potrzebna jest też muzyka.

Dość szybko nagraliście "Demo 2010", po którym pojawił

się dłuższy materiał "Age Of The Immortal".

Początkowo był on traktowany przez was jako debiutancki

album, ale teraz chyba uważacie go jako kolejne,

bardziej dopracowane, ale jednak demo?

Zgadzam się, choć tak naprawdę nie ma znaczenia jak

je nazywamy. Ważne jest to, że spełniło kilka istotnych

funkcji. Pozwoliło nam zrobić krok naprzód,

znaleźć wokalistę, zapewnić sobie koncerty i zdobyć

dzięki temu pierwszych, stałych fanów.

Punktem zwrotnym było bez dwóch zdań pojawienie

się w waszym składzie nowego wokalisty. Nie wyszło

z Piotrem Jaworowiczem, ale ostatecznie w maju

2013 roku rozpoczęliście współpracę z Igorem Tarasewiczem.

Jak do was trafił? Nie mieliście obaw czy

sobie poradzi w takiej stylistyce, bo przecież Orshak

w którym wcześniej śpiewał to była zupełnie inna

bajka?

Dobry skład to podstawa. Poszliśmy kiedyś na eliminacje

na białostockie Juwenalia i tam zobaczyliśmy Igora.

Nie od razu przypadł nam do gustu, jednak przejrzeliśmy

cały internet, a następnie zdecydowaliśmy się

z nim spotkać. Ma ogromny talent, czego dowodem

jest właśnie "Tears Of The Ages". Piotr Jaworowicz

to zaś tak krótki epizod w życiu Divine Weep, że nie

warto o tym wspominać na łamach HMP. Nie zgadzaliśmy

się w wielu kwestiach: od wizji zespołu, po bardzo

daleką podróż jaką musiał przebyć, aby się u nas

pojawić na próbie.

Zanim jednak płyta pojawiła się w sprzedaży trzeba

było ją nagrać. Tym razem nie popełniliście błędu,

partie perkusji Darek zarejestrował w Hertzu, co

miało ogromny wpływ na dynamikę całości tego materiału.

W Hertzu praca nad nagrywaniem bębnów była na

bardzo wysokim poziomie. Przetestowaliśmy dwa fajne

zestawy garów, użyliśmy blach Daray'a z Huntera i

pracowaliśmy pod okiem naprawdę dobrych specjalistów.

Darek świetnie się sprawdził. Byliśmy bardzo zadowoleni

z tych kilku intensywnych, ale bardzo miłych

dni.

Wszystkie pozostałe ślady instrumentów i wokali

powstały w Dobra 12 Studio, sami wystąpiliście też

ponownie w roli producentów, ale mix i mastering całego

materiału oddaliście jednak w ręce braci Wiesławskich

ze Studia Hertz. Uznaliście, że są bardziej

doświadczeni w tej dziedzinie?

Przy rejestracji gitar, wokali oraz klawiszy pracowaliśmy

z Piotrkiem Polakiem, w studiu Dobra 12. To

bardzo dobry realizator. Cieszę się, że mieliśmy okazję

zrobić to właśnie w ten sposób, dzieląc sesję na trzy

główne etapy. Co do oddania pozostałych prac nad

materiałem, czyli mixu i masteringu, to chodziło zarówno

o doświadczenie realizatorów, jak i sprzęt. Piotrek

mógłby to zrobić oczywiście jako realizator, ale

tak czy inaczej potrzebowałby odpowiedniego zaplecza

i urządzeń. Takiej potrzeby nie było i Wojtek Wiesławski,

który był odpowiedzialny za większość prac w

studio masteringowym, zrobił naprawdę świetną robotę.

Trudno tu wyróżnić którykolwiek z utworów, bo

wszystkie są bardzo wyrównane i trzymają wysoki

poziom - mieliście dodatkową motywację wiedząc, że

na tym etapie nie możecie sobie pozwolić na wydanie

albumu z kilkoma killerami dopełnionymi wypełniaczami?

Od razu postawiliśmy sobie wysoko poprzeczkę. Po

niepełnym zadowoleniu z wcześniejszego materiału

chcieliśmy teraz postawić kropkę nad i. Pokazać wszystkim

niedowiarkom, ile tak naprawdę znaczymy. Stąd

też wszystkie założenia, nie tylko te kompozycyjne, ale

też te dotyczące całości produkcji - realizatorów, okładki

etc. Cieszę się, że oceniasz te numery na wysokim

poziomie. Numery pochodzące z EP-ki, a nawet demo

2010 dopracowywaliśmy latami. "Age..", "Never Ending

Path", "Last Breath", "Fading Glow" i "Łzy wieków" są

nowsze, a jednocześnie nie odstają od starych kompo-

30

DIVINE WEEP


zycji. Wręcz przeciwnie. Otwierają nową erę tego zespołu.

Już w trakcie nagrań mieliście świadomość tego, że

powstaje taki kipiący energią, heavymetalowy potwór,

czy też dotarło to do was dopiero po odsłuchaniu

finalnego mastera albumu?

Przy masterze niewiele się zmieniło. Raczej dopracowywaliśmy

takie elementy jak poziom kompresji, pogłosów

i brzmienie detali. Płytę tworzyliśmy wraz ze

szkołą studia Hertz, czyli od samego początku wszystko

ma dobrze brzmieć. Być dostrojone, dobrze zarejestrowane

i zagrane. Jeśli poprawnie zrobisz tę pracę u

podstaw, wtedy masz pewność że master się uda. Od

razu postawiliśmy sobie za cel robienie dobrego jakościowo

i kompozycyjnie albumu. Użyliśmy świetnych

instrumentów, często wypożyczonych tylko do tego

celu. Sądzę, że udało się zarejestrować to tak, że każdemu

fanowi Helloween, Iron Maiden, Judas Priest i

wielu, wielu zespołów sceny niemieckiej, angielskiej

czy amerykańskiej nie ma prawa nie przypaść do gustu

(śmiech).

"Łzy wieków" to polskojęzyczna wersja utworu tytułowego,

rozumiem więc dlaczego został on opisany

jako bonus track, ale dlaczego drugim dodatkiem jest

"Age Of The Immortal"?

Singiel "Age Of The Immortal" to kawałek, od którego

zrodził się zamysł całej płyty "Tears Of The Ages".

"Age.." był nagrywany dwa lata wcześniej jako singiel

do tej właśnie płyty. Wiele zdarzeń złożyło się na to,

że płyta powstała dwa lata później, gdy graliśmy już

obecne single, chociażby "Łzy wieków". Nieznacznie różni

się brzmieniem i dlatego dodany jest jako bonus i

niezależny singiel. "Age.." został także wydany na

dwóch składankach. Jedna została wydana po zajęciu

przez nas II miejsca w konkursie GoodTime Radia,

gdzie nasz utwór wybrał Tomasz "Titus" Pukacki,

znany przede wszystkim z Acid Drinkers. Drugim

miejscem będzie składanka ukraińskiego Metal Scrap

Records.

Wymyśliliście w sumie fajny patent na to, żeby na

waszej płycie można było usłyszeć dwa razy solo

Wojciecha Hoffmanna, gitarzysty Turbo, zamieszczając

na niej utwór tytułowy w dwóch wersjach

(śmiech)

A wiesz, w sumie to nie myśleliśmy o tym (śmiech). Do

końca nie wiadomo było gdzie umieścić dodatkową,

gościnną solówkę. W to miejsce we "Łzach wieków"

wpasowała się idealnie i wszystko idzie ku temu, że ja

lub Darek Moroz będziemy grać ją na żywo. Zbiegło

się to też z tym, że był na to koncept polskiego bonusu.

Żałuję jedynie, że na płycie wystąpiła gościnnie

tylko jedna osoba. W planach mieliśmy jeszcze zagranicznego

gościa, ale niestety z racji na jego trasę po

Europie terminy się nie zgrały. Innym podziękowaliśmy

za wygórowane wymagania i ego. Mam nadzieję,

że na następnej płycie zaplanujemy ten element wcześniej

i wszystko ułoży się po naszej myśli.

Jak pracuje się z kimś tak znanym, wręcz legendarnym?

Pewnie większość z was wychowywała się na

płytach Turbo, tak więc można tu chyba mówić o

czymś na kształt spełnionego marzenia?

Jasne! Każdy koncert przy dużej nazwie zespołu, na

którym się wychowałeś, lub chodziłeś na koncerty jest

spełnieniem marzeń. Zdarza mi się chodzić na koncerty

Vader, a tu mieliśmy możliwość z nimi grać. Oczywiście

apetyt rośnie w miarę jedzenia (śmiech). Często

sięgam po stare klasyki Turbo jak "Dorosłe dzieci",

ale cały czas ten zespół jest dla nas istotny i mamy nadzieję

także na kilka wspólnych koncertów w przyszłości.

Płytę zrealizowaliście i wyprodukowaliście samodzielnie

- jak widać metoda DIY wciąż doskonale się

sprawdza w przypadku takich zespołów jak wasz.

Nie korzystaliśmy ze wsparcia wytwórni przy produkcji.

Zrobiliśmy to na własną rękę. Pomogły nam pewne

osoby, które od początku w nas wierzyły. Jestem

im wszystkim niezmiernie wdzięczny.

Zadbaliście jednak o znacznie ciekawszą okładkę,

której autorem jest Piotr Szafraniec, człowiek znany

już ze współpracy z licznymi zespołami.

Okładka jest niezwykle istotnym elementem produkcji

każdej płyty. Od razu założyliśmy, że będziemy powierzać

tą pracę komuś z pierwszej ligi. Rozpatrywaliśmy

także Jerzego Kurczaka, który również ma ogromną

markę, a zupełnie inny styl. Chcieliśmy jednak, aby to

była okładka na miarę dobrych, nowoczesnych okładek,

a nie powrót do klasyki. Jestem niezwykle zadowolony

z pracy z Piotrem. To absolutny profesjonalista.

Od razu przysłał nam to co chcieliśmy. Ta okładka

została zrobiona praktycznie bez najmniejszych poprawek.

Tym samym chyba wiadomo kto będzie robił

następne (śmiech).

"Tears Of The Ages" to nie tylko płytka w efektownym

digipacku, ale też możność kupienia jej w

wersji cyfrowej, zarówno całości, jak i pojedynczych

utworów, tak więc stawiacie na każdą formę dostępności

muzyki Divine Weep dla potencjalnych zainteresowanych?

Oczywiście. Nie ograniczamy się w żaden sposób.

Chcielibyśmy, aby wydawca, z którym podpiszemy

umowę również miał w swojej ofercie dystrybucję w

formie mp3. Jest to idealna opcja dla wszystkich osób,

które z jakiegoś powodu nie mogą nabyć krążka w

formie tradycyjnej - na przykład z powodu wysokich

kosztów wysyłki, a chcą mieć ten album legalnie pozostawiając

nam swojego rodzaju cegiełkę. Tak było ostatnio

gdy wersję mp3 zamówił fan z Brazylii.

Są też firmy zainteresowane wydaniem waszej płyty

i ponoć amerykańska Stormspell Records ma na to

największe szanse?

Zakładamy dwa kontrakty do tej płyty. Pierwszy wyszedł

z inicjatywy kalifornijskiej wytwórni Stormspell

Records, o której wspomniałeś. Te płyty fizycznie są w

tej chwili przygotowywane i z tego co Amerykanie pisali,

płyta ma ukazać się tym nakładem wydawniczym

jeszcze w tym roku. Kontrakt będzie obowiązywał

przez trzy miesiące, w których Stormspell chce sprzedać

kilkaset krążków. Następnie ich prawo do dystrybucji

wygasa, a my podpisujemy kontrakt z wydawcą

długofalowym. Taka oferta została już nam złożona,

ale w tej chwili nie chcę zapeszać.

Wiadomo już coś więcej na temat ewentualnej premiery

tego wydawnictwa, szaty graficznej, etc?

Z tego co się orientuję, jeśli chodzi o Stormspell Records

wydanie będzie różniło się wyłącznie kilkoma

logami z tyłu, a także opakowaniem. Będzie to tradycyjne

pudełko plastikowe. Wszystko wskazuje na to,

że taka forma wydawnicza będzie kontynuowana w

przyszłości, tak, że digipacki, które obecnie są jeszcze

u nas do nabycia mogą się stać w niedalekiej przyszłości

białymi krukami.

Wydanie płyty jest zaledwie początkiem dłuższego,

bardzo pracochłonnego procesu jej promocji, czyli pewnie

w najbliższych miesiącach będziecie dość zajęci?

Obecnie mamy przerwę koncertową, która pozwala

nam ochłonąć po intensywnym okresie nagrań. Rok

2015 był dla nas bardzo intensywny. Zagraliśmy od

stycznia kilkanaście koncertów, a jednocześnie nagrywaliśmy

płytę. Gramy regularne próby i przygotowujemy

wolnymi krokami nowy materiał, którym będziemy

chcieli wypełnić dłuższe sety koncertowe. Promocję

skupiamy w tej chwili na mediach, czego efektem jest

chociażby ten wywiad. Kolejnym etapem będzie z pewnością

promocja koncertowa. Rozpoczniemy ją po

podpisaniu umowy na kontrakt długoterminowy z wydawcą.

Będziemy mieli wtedy na sprzedaż fizyczne

krążki dla fanów na koncertach. Latem na pewno będziemy

starać się pojawić na mniejszych lub większych

festiwalach, a następnie chcielibyśmy ruszyć w trasę po

miastach, przynajmniej tych w których już teraz mamy

fanów. Z pewnością będziesz miał także Wojtek okazję

przyjść na nasz szósty koncert, gdyż nie wyobrażamy

sobie pominięcia Łomży na trasie.

To miła wieść! W dodatku do nagrania pierwszej płyty

każdy zespół przystępuje po iluś latach przygotowań

czy tworzenia materiału, tak więc ma ileś udanych

kompozycji do wykorzystania, zaś przy kolejnej

musi już tworzyć kolejne niejako na gorąco, tak więc

pod tym względem też pewnie nie zamierzacie odpuszczać,

starając się napisać równie dobre numery jak

te na "Tears Of The Ages"?

Jak wspomniałem już to robimy. Nasza praca polega

obecnie na podrzucaniu sobie motywów, aby następnie

składać je w całość na próbach. Nieoceniony wkład

wniósł wraz ze swoim dojściem do zespołu także Dariusz

Moroz, który jest bardzo sprawnym gitarzystą i

pomaga mi przy tworzeniu materiału. Pomysły na

płytę "Tears Of The Ages", które pochodziły z wcześniejszej

EP-ki powstawały latami i były równie długo

doskonalone. Teraz zamierzamy zrobić to równie

dobrze kompozycyjnie, tylko znacznie szybciej. W

ostatnim czasie mocno się rozwinęliśmy. Wiemy czego

chcemy, jak mamy tworzyć i co mamy grać. Na pewno

kolejna płyta nie będzie słabsza, a znając nasz progres

możesz podziewać się, że nie zawiedziemy. Dziękuję

za wywiad. Pozdrawiam całą redakcję HMP, a także

wszystkich fanów.

Wojciech Chamryk

Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk

DIVINE WEEP 31


Nowy wymiar metalowego kabaretu

Wygląda na to, że fanom metalu w Polsce był potrzebny właśnie taki zespół jak

Nocny Kochanek: grupa z niesłychaną lekkością łącząca tradycyjny heavy niczym z lat 80-

tych z żartobliwymi, zachęcającymi do zabawy tekstami. Potwierdzają to zresztą świetne

recenzje i dobra sprzedaż debiutanckiego krążka "Hewi Metal", ale przede wszystkim frekwencja

na koncertach tej, jedynej w swoim rodzaju, grupy. O genezie sukcesu i planach na

dalsze podboje Nocnego Kochanka rozmawiamy z wokalistą Krzyśkiem Sokołowskim i

gitarzystą Arkiem Cieślą:

typowej true-metalowej konwencji. Heavy Metalu

słuchamy od wielu lat i wracając do czasów licealnych

przypominasz sobie czego wtedy słuchałeś. Wielu z

tych zespołów słuchasz do dziś, ale masz już do ich

muzyki zupełnie inne podejście. Niektóre elementy tej

muzyki, głównie w sferze tekstowej i wizerunkowej, są

po prostu śmieszne. Wyciągnęliśmy je na wierzch i

jeszcze bardziej je przerysowaliśmy. Fajne jest to, że

metalowcy potrafią śmiać się z samych siebie. W większości

przypadków mają do siebie ogromny dystans, co

z resztą zaburza stereotypowy wizerunek metalowca -

satanisty z parku, który zajada się łbami gołębi i popija

je tanim winem.

rozczarowania, że Night Mistress, zespół na wskroś

poważny, któremu poświęciliście tyle lat pracy, jest

jakby w cieniu jednorazowego wygłupu, którego początkowo

nikt, łącznie z wami, nie traktował poważnie?

Krzysiek Sokołowski: Cień dyskomfortu pewnie się

pojawił, ale muzyka Kochanka daje nam mnóstwo frajdy

i cień dyskomfortu zostawiliśmy w innym cieniu -

cieniu zabawy, fajnych koncertów, super publiki czy

dobrej sprzedaży płyt. Można śmiało powiedzieć, że

Nocny Kochanek tak naprawdę otworzył nam oczy

na podejście do grania muzyki, szczególnie muzyki metalowej.

Granie na serio jest spoko: poważne, często

głębokie, zmuszające do myślenia teksty itd. Ale ile

można? To pewnie zabrzmi nieskromnie, ale sam mam

ochotę czasem wybrać się na koncert Kochanka jako

słuchacz i widz. Mam ochotę śpiewać polskie teksty,

powtarzać proste melodie i krzyczeć melodyjne "oooooo",

napić się piwka i bawić się z zespołem, oderwać

się od codzienności i pomyśleć o dupie Maryni. Może

właśnie tyle lat pracy było potrzebne, żeby to zauważyć…

Od kilku utworów z prześmiewczymi tekstami do

nagrania płyty jeszcze daleka droga - co was ostatecznie

przekonało do tego pomysłu? Coś podobnego z

powodzeniem od lat uprawia Kabanos, mieliśmy też

inne takie zespoły, które jednak nie wyszły z podziemia,

choćby S.O.S. czy Grópa Ymadło, ale generalnie

wyglądało na to, że na rynku jest pod tym

względem luka - postanowiliście więc to wykorzystać?

Krzysiek Sokołowski: Raczej nie kalkulowaliśmy,

choć rzeczywiście zauważyliśmy, że jeśli zdecydujemy

się na całą płytę, to prawdopodobnie będziemy jedynym

takim zespołem w kraju. Nie było też jakiegoś

konkretnego bodźca, który sprawił, że zdecydowaliśmy

się na cały album. Po prostu gdzieś w środku czuliśmy,

że powinniśmy coś takiego zrobić, a było to potęgowane

przez reakcje publiki na koncertach, liczne zapytania,

czasem wręcz naciski (śmiech), by nagrać całą

płytę z groteskowymi tekstami. A kawałki powstawały

spontanicznie; jeden po drugim. Chyba po sukcesie

"...Andżeja" postanowiliśmy nagrać kolejny numer w

asyście Bartka Walaszka. Wtedy też zdecydowaliśmy,

że nagramy "Hewi Metal".

HMP: Nocny Kochanek to żartobliwe wcielenie

waszego głównego zespołu Night Mistress. Z tego

co wiem wszystko miało zakończyć się na jednorazowej

współpracy z Bartoszem Walaszkiem i nagraniem

numeru "Minerał Fiutta" do pełnometrażowej

wersji "Kapitana Bomby", ale najwidoczniej coś

poszło nie tak, jak planowaliście, skoro zostaliście

gwiazdami rocka, nawet w polskiej skali? (śmiech)

Krzysiek Sokołowski: Rzeczywiście, nagrywając "Minerał"

nie planowaliśmy kolejnych kawałków w tej

konwencji, a już na pewno nie myśleliśmy o całej

płycie. Jednak popularność kawałka przerosła nasze

oczekiwania. Widząc ogromne zainteresowanie postanowiliśmy

nagrać "Wielkiego wojownika" dedykując go

wszystkim true metalowcom. Pomimo promowania tegoż

numeru wyłącznie na własną rękę odzew znów był

duży. W tekście pojawiła się postać niejakiego Andżeja,

o którego ludzie zaczęli nas wypytać. Poszliśmy

za ciosem i nagraliśmy "Andżeju…", który swą popularnością

chyba przebił samego Wojownika. Wspomniane

kawałki stały się nieodłącznymi elementami

każdego koncertowego seta. Postanowiliśmy wreszcie

spróbować rozdzielić Night Mistress i Nocnego Kochanka

oraz nagrać całą płytę z przymrużeniem oka.

Nie spodziewaliście się chyba aż tak entuzjastycznych

reakcji i świetnego odbioru, ale idąc za ciosem

przygotowaliście kolejny utwór w takiej jajcarskiej

konwencji, "Wielkiego wojownika" - miał to być

ostateczny test na zasadzie, czy wcześniejsze powodzenie

było dziełem przypadku, czy też jednak coś

jest na rzeczy i gawiedź rzeczywiście łaknie takich

numerów?

Krzysiek Sokołowski: Trochę tak. Aczkolwiek po

prostu czuliśmy, że powinniśmy nagrać coś jeszcze, że

ludzie potrzebują takiego grania. Do głowy przyszedł

nam pomysł na numer, który chcieliśmy osadzić w

Tu jakby trochę przewrotnie podeszliście do zagadnienia,

wprowadzając do tekstu utworu tajemniczą

postać Andżeja, który autentycznie zaciekawił słu-

Foto: Nocny Kochanek

chaczy i już chyba nie było innej opcji, bo po

poświęceniu mu utworu zatytułowanego jego imieniem,

przestaliście chyba być do końca panami sytuacji,

ta postać i utwory zaczęły żyć własnym życiem?

Krzysiek Sokołowski: (Śmiech). Andżej okazał się

być nieodłączną postacią twórczości Nocnego Kochanka.

Sam kawałek powstał bardzo spontanicznie.

Widząc reakcje i komentarze ludzi dotyczące Wojownika,

a przede wszystkim częste zapytania o Andżeja,

rzeczywiście nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy

dać ludziom to, czego od nas oczekiwali. Jednak należy

pamiętać, że nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by

gonić go. Dlatego też nie udzieliliśmy konkretnej odpowiedzi.

Tym bardziej, że sami jej nie znamy

(śmiech). Sam Andżej okazał się postacią na tyle

charyzmatyczną, że w pewnym sensie, tak jak powiedziałeś,

zaczął żyć własnym życiem. Krótko mówiąc

spłodziliśmy Andżeja. To chyba dobrze… (śmiech).

Nie odczuwaliście choćby cienia dyskomfortu czy

Przygotowaliście ostatecznie dziesięć utworów,

inspirowanych muzycznie dokonaniami Iron Maiden,

Judas Priest czy Helloween, a jak powstawały teksty

do nich? Im bardziej szalone i zakręcone okazywały

się, tym lepiej? (śmiech)

Krzysiek Sokołowski: Tekst stanowiły największe

wyzwanie. To co śmieszy ciebie, nie zawsze musi śmieszyć

innych. Poza tym nasze poczucie humoru jest

dość specyficzne - nie musi podobać się każdemu.

Postanowiliśmy skupić się na motywach często pojawiających

się w muzyce metalowej, zazwyczaj przerysowując

i oprawiając w nasze poczucie humoru. Chcieliśmy

również, żeby płyta była po prostu wesoła - żeby

można było ją włączyć nawet na imprezie. Stąd też

sporo motywów związanych z piciem. Jeden z recenzentów

stwierdził, że w tekstach pojawia się to, co powinno

być na każdym albumie heavymetalowym: diabeł,

seks i alkohol (śmiech).

Po raz kolejny okazało się, że macie też rękę do lżejszych,

bardziej przebojowych piosenek, co potwierdza

numer "Wakacyjny", zilustrowany zresztą teledyskiem?

Krzysiek Sokołowski: Skoro tak mówisz (śmiech). To

był początek lipca i byliśmy akurat w trakcie nagrań.

Potrzebowaliśmy singla i klipu, który będzie zapowiadał

nadchodzącą płytę. Ze względu na wakacje oraz na

melodyjność oraz wesołe riffy, zdecydowaliśmy się na

ten numer.

A tak generalnie to może uściślijmy: kim jest Andżej,

jak ma na imię i dlaczego go nie znacie, tym bardziej,

że na podziękowania w książeczce załapał się jak

najbardziej? (śmiech)

Krzysiek Sokołowski: Gdyby odpowiedź była taka

prosta…

Znacie chyba za to gości pojawiających się na tej

płycie. Pierwszym jest Bartosz Walaszek w openerze

"Karate" - uznaliście, że ktoś o tak specyficznym

poczuciu humoru i de facto ojciec chrzestny sukcesu

Nocnego Kochanka musi rozpocząć "Hewi Metal"?

Krzysiek Sokołowski: Właściwie, gdyby nie Bartek,

to prawdopodobnie nie byłoby dziś Nocnego Kochanka.

W końcu wszystko zaczęło się od "Minerału". Co

więcej, Bartek wymyślił również nazwę zespołu, two-

32

NOCNY KOCHANEK


rząc groteskowe tłumaczenie Night Mistress. "Karate"

był - można powiedzieć - kawałkiem przełomowym.

Robiąc ten numer już myśleliśmy o całej płycie. Spotkaliśmy

się z Bartkiem, który zaproponował by zrobić

tekst nawiązujący do Wściekłych Pięści Węża -

tekst o "Zasadniczej Szkole Zawodowej Karate" - tylko

on mógł to wymyślić! (śmiech). Ponieważ numer

otwiera nasz Ojciec Chrzestny, a co więcej zaczyna się

on przywitania, postanowiliśmy, że od niego rozpocznie

się cała płyta.

Udział Zenka Kupatasy z Kabanosa nie jest jakimś

szczególnym zaskoczeniem, zaskakuje za to utwór w

którym stworzyliście wokalny duet: totalnie zakręcony

"Diabeł z piekła", z odniesieniami do Black

Sabbath?

Krzysiek Sokołowski: Staraliśmy się stworzyć materiał

zróżnicowany oraz nawiązujący do najbardziej

charakterystycznych przedstawicieli heavy metalu. Potrzebowaliśmy

kawałka wolniejszego, ale takiego, który

nie będzie balladą. Kiedyś zagadałem na próbie Kazona

(może i trochę podświadomie złośliwie, bo wiem, że

nie lubi Black Sabbathów z ery z Ozzym - śmiech),

żeby pomyślał nad ciężkimi sabbathowymi riffami i

zrobimy numer o 16-letnim sataniście (śmiech). Po

kilku dniach Kazon zagrał nam riffy, które były takie,

jak być powinny. Ponieważ w trzeciej zwrotce wersy się

na siebie nakładały potrzebowaliśmy kogoś, kto je ze

mną zaśpiewa. Zenek sprawdził się idealnie!

Deklamacja odtworzona od tyłu na początku tego

utworu to świadome nawiązanie do czasów "polowań

na czarownice" podprogowych przekazów na płytach

rockowych i metalowych? Od razu skojarzył mi się tu

Nicko, robiący sobie takie same jaja na LP "Piece of

Mind" Maidenów... (śmiech)

Arek Cieśla: Teoretycy twierdzący, że wszystko co

związane z muzyką metalową jest równoznaczne z wyznawaniem

kultu szatana nie mogli zostać ominięci na

płycie takiej jak "Hewi Metal". Rzeczywiście jest to

świadome nawiązanie do rzekomych przekazów podprogowych

jakich można doszukiwać się w wielu kawałkach

rockowych czy metalowych. Tak jak w przypadku

"Still Life" Maidenów miał być to taki pstryczek

w nos, który pokazuje nasze podejście do rzeczonych

przekazów.

Joanna Kołaczkowska z kabaretu Hrabi na płycie zespołu

metalowego mogłaby nieco dziwić, ale nie na

takiej płycie - to też nie przypadek, że zagościła w

"Zaplątanym"?

Arek Cieśla: Kiedy wpadliśmy na pomysł krótkiego

monologu w "Zaplątanym" od razu na myśl przyszła

nam pani Joanna. W końcu czy jest kobieta, która ma

bardziej charakterystyczny głos i jednocześnie tyle

wspólnego z Andżejem? Nie wydaje mi się (śmiech).

Niewtajemniczonych odsyłamy do zapoznania się z

"Songiem porzuconej" kabaretu Hrabi.

Dziwię się za to, że po odkryciu jej możliwości wokalnych

nie dostała od was szansy na jakąś dłuższą

partię/wokalizę, bo ten falsecik zabrzmiał zabójczo...

(śmiech)

Arek Cieśla: Pomysł, aby Joanna Kołaczkowska wystąpiła

na naszej płycie narodził się za późno, aby móc

pozwolić sobie na dłuższe wokalizy. Jednak jesteśmy

bardzo zadowoleni z efektu, a w szczególności z tego

"zabójczego falseciku" i nie jest wykluczone, że nasza

współpraca zaowocuje w postaci wspólnej piosenki na

kolejnej płycie Nocnego Kochanka.

Sami zadbaliście o wydanie tego albumu - czemu nie

szukaliście wydawcy, tak jak w przypadku Night

Mistress?

Arek Cieśla: W Polsce rynek nie jest łaskawy dla

młodych zespołów grających muzykę ciężką. Być może

z uwagi na doświadczenia jakie wynieśliśmy z Night

Mistress, byliśmy bardzo ostrożni, a nawet sceptyczni,

jeśli chodzi o wytwórnie fonograficzne. Podjęliśmy kilka

prób negocjacji, ale warunki nam przedstawiane były

dalekie od naszych oczekiwań. Jednak płyty nie wydaliśmy

sami. Co prawda kwestiami związanymi z wizualną

stroną płyty oraz jej produkcją muzyczną zajęliśmy

się osobiście, ale sprawami wydawniczymi zajęła

się agencja Hand2Band. Nasza wspólna praca przekłada

się na dobre wyniki sprzedaży, z której jesteśmy

bardzo zadowoleni.

W dodatku nie jesteście projektem tylko i wyłącznie

studyjnym, bo jeszcze w sierpniu ruszyliście w sporą

trasę, która zakończy się dopiero w grudniu - Nocny

Kochanek w wydaniu koncertowym zdecydowanie

zyskuje?

Arek Cieśla: Zbliżamy się do końca dosyć długiej, ale

bardzo owocnej trasy promującej naszą nową płytę. To

nie jest koniec, ponieważ na wiosnę znowu wracamy

do regularnego koncertowania. Jestem bardzo ciekawy

tych występów, ponieważ do tego czasu album "Hewi

Metal" będzie już doskonale znany naszym fanom, co

może znacznie wpłynąć na atmosferę panującą podczas

naszego grania. Koncerty od zawsze są dla nas

najważniejszą częścią naszej działalności. Staramy się

przygotowywać do nich jak najlepiej i zawsze nie

możemy się ich doczekać. Nagrywamy album po to by

podzielić się nim z fanami. Grając na żywo wchodzimy

w reakcje z publicznością i to właśnie zyskuje nasza

muzyka czyniąc ją jeszcze lepszą. Jeśli słuchałbyś naszego

utworu, który gramy na scenie, w momencie gdy

sala jest jeszcze zamknięta i nie ma na niej ludzi zauważyłbyś,

że brzmi on lepiej, kiedy jest wykonywany

już podczas koncertu z publiką. Uwielbiamy grać i

przebywać na scenie, cieszymy się muzyką i dajemy z

siebie wszystko. Przychodząc na nasz koncert dostajesz

znacznie więcej niż słuchając nas w domu.

Początkowo wykonywaliście też utwory Night Mistress,

w tym również te polskojęzyczne z pierwszego

demo, czyli jednak nie da się rozdzielić tych dwóch

wcieleń waszego zespołu?

Arek Cieśla: Kiedy nasza trasa mająca promować

płytę Nocnego Kochanka była już dopięta na ostatni

guzik, okazało się, że nie ma takiej szansy, aby album

ukazał się przed jej rozpoczęciem. Musieliśmy rozpocząć

koncerty mieszając utwory Kochanka, które już

były dostępne w sieci z hitami Night Mistress. Ludziom

to połączenie bardzo się podobało i wiedzieliśmy,

że wolą posłuchać znanych kawałków mistressowych

niż wciskanych im na siłę nowych utworów, z

którymi nie mieli jeszcze szansy się zaznajomić. Obecnie

na naszych występach gramy całą płytę "Hewi

Metal", jednak jest to materiał za krótki, aby na nim

Foto: Nocny Kochanek

zakończyć koncert, dlatego dorzucamy kilka utworów

Night Mistress oraz jeden lub dwa covery. Na pewno

nie da się oszukać samych siebie. Night Mistress to

nadal my. Jednak kiedy Kochanek dorobi się większego

repertuaru zapewne utwory Night Mistress

będą musiały ustąpić im miejsca w setliscie. Chciałbym

jednak uspokoić, że to nie jest koniec Night Mistress.

W tym wcieleniu również chcemy pojawiać się na koncertach.

Które z nich cieszą się największym powodzeniem,

wywołują najbardziej szalony młyn pod sceną i dlaczego

jest to właśnie "Andżeju…"? (śmiech)

Arek Cieśla: Rzeczywiście "Andżej" wywołuje niesamowitą

reakcję wśród publiczności. Być może to dlatego,

że jest on bardzo energetyczny, szybki i dziki, a

może chodzi tu o moc jaką ma niedościgniona osobowość

Andżeja. Bo w końcu jakiej innej reakcji można

się spodziewać kiedy śpiewa się o tej mistycznej postaci?

Utwory takie jak "Minerał Fiutta" czy "Wielki

wojownik" są doskonale znane i da się to zauważyć w

reakcji publiki. Pozostałe utwory z koncertu na koncert

są odbierane coraz lepiej bo również są po prostu

z czasem lepiej osłuchane przez fanów. Wśród tych

świeżynek koncertowych moją ulubioną, tak z resztą

jaki i publiczności jest niewątpliwie "Zaplątany".

Bez "Fear of the Dark" Iron Maiden zabawa też nie

byłaby tak dobra?

Arek Cieśla: Byłaby, jeśli w zamian pojawiłby się

"Painkiller" (śmiech). "Fear Of The Dark" to jeden z

największych metalowych hymnów. Wykonywanie go

na żywo sprawia nam dużo radości, a po reakcji ludzi

widać, że dla nich przyjemność jest jeszcze większa.

Nie da się ukryć, że bez Iron Maiden nie było by

Night Mistress czy Nocnego Kochanka. Jest to hołd

dla naszych idoli.

Zdarzają się wam spotkania z gniewnymi tzw. prawdziwymi

metalowcami, mającymi pretensje o to, że

kpicie z czegoś tak ważnego jak heavy metal, czy też

okazuje się, że mają oni poczucie humoru i obywa się

bez takich sytuacji?

Arek Cieśla: Trochę się tego obawialiśmy. Metalowych

ortodoksów. Ja osobiście nie spotkałem się z żadną

opinią twierdzącą, że jesteśmy bluźniercami metalu.

Mało tego. Przed wydaniem płyty "Hewi Metal",

grając na koncertach "Andżeja" czy "Minerał Fiutta",

zauważyłem, że ci którzy wyglądali na najbardziej zatwardziałych

metalowców z długimi włosami, odziani w

skóry i katany, właśnie przy tych utworach bawili się o

wiele lepiej niż na naszych poważnych kawałkach. Z

ich twarzy schodziło posępne spojrzenie, a pojawiał się

szczery i szeroki uśmiech. Fani metalu mają poczucie

humoru. Po prostu nikt wcześniej w Polsce nie zrobił

takiej płyty jak my, więc skąd mógł to ktokolwiek wiedzieć.

Zaskakujące jest to, że gdy pytam dużo starszych

od siebie fanów muzyki na temat tekstów

Nocnego Kochanka jestem dość zdenerwowany i

zaniepokojony opinią. Oni odpowiadają, że teksty są

normalne i nie rozumieją czemu jestem zestresowany.

Świadczy to o tym, że nie traktują tej płyty jako czegoś

gorszego czy też czegoś, o czym można zapomnieć po

paru przesłuchaniach.

Czyli nadal zamierzacie rozbawiać ludzi, a w

dodatku ponoć myślicie już o drugiej płycie, mimo

tego, że "Hewi Metal" to wciąż świeżynka?

Krzysiek Sokołowski: Pewnie, że tak. Ponieważ granie

koncertów pod szyldem Kochanka oraz robienie

numerów w humorystycznej stylistyce daje nam mnóstwo

frajdy, na pewno nagramy kolejny album. Fakt,

"Hewi Metal" to jeszcze świeżynka, ale czas nie stoi w

miejscu. Mamy ostatnio mnóstwo pracy, multum koncertów.

Chcąc nagrać nową płytę w czasie nie dłuższym

niż dziesięć lat od wydania pierwszej, musisz myśleć

o niej już dziś (śmiech).

Wojciech Chamryk

NOCNY KOCHANEK 33


HMP: Jak możemy Cię rozpoznać? Możemy jedynie

Bezimienne Ghoule rozpoznać po znaku na gitarze i

jak jest to możliwe, by rozpoznać cię przez telefon lub

przez sam głos?

Bezimienny Ghoul: Cóż, jestem Bezimiennym

Ghoulem, rozpoznawanym za pomocą znaku ognia

lub jak wolisz białej gitary.

Dlaczego Papa Emeritus nigdy nie udziela wywiadów,

tylko Bezimienne Ghoule udzielają dla nas wywiadów?

Ponieważ, gdyby był prawdziwy to czy uważasz, że

miałby czas na wywiady? On nie jest tego typu człowiekiem,

by to robić. Po drugie to tylko postać i dam

Ci dla porównania, gdybyś był dziennikarzem filmowym

i pisałbyś o "Gwiezdnych Wojnach" spytałbyś

rzecznika prasowego o wywiad z Georgem Lucasem

czy z Hanem Solo?

Z Georgem Lucasem...

To jest właśnie powód, dlaczego go tutaj nie ma. On

nie jest gościem od wywiadów.

W jaki sposób powstają wasze utwory? Jest jakiś

ogólny koncept czy powstają w wyniku improwizacji?

Sądzę, że jest wiele sposobów. Niektóre piosenki są

napisane od początku do końca, bardzo intuicyjnie,

bardzo szybko, niektóre mogły być wynikiem długiego

procesu składania ze sobą różnych części i jedna piosenka

mogła taka być... wiesz... refren mógł być wcześniej

środkiem innej piosenki. Zdecydowanie mamy

modus operandi, które napędza całą idee. Jeśli czegoś

nie czujesz, lepiej tego nie rób i jeśli zabierze to trochę

czasu - to nie ma znaczenia. Staramy się nie brnąć do

przodu na siłę, gdy piszemy i nagrywamy, ponieważ to

ważne, by piosenki, które są kończone były dobre. Na

co najmniej drugi lub trzeci album mieliśmy wielki zapas

materiału, który znalazł się na tym albumie, gdzie

"He is" jest tego dobrym przykładem, ponieważ zaczęliśmy

pracować nad nim już na "Infestissumam", ale nigdy

nie czuliśmy, że to będzie dobre i po prostu odłożyliśmy

go na bok. Myślę, że daliśmy sobie jeden czy

dwa dni i jeśli nie zaskoczy, to nie będziemy się spieszyć,

ponieważ wiedzieliśmy, że to dobra piosenka, ale

nie tak dobra jak chcieliśmy. Skoro tego nie czuliśmy,

podczas gdy zaczęliśmy pracę nad tym albumem, to

trzy lata później, czuć, że jest lepszy i trafił na swoje

Fabryka anonimowości

Grają koncerty w maskach i strojach, swojej

tożsamości pilnują jak oka w głowie. Jednak

wywiad odsłania ich człowieczą stronę. O anonimowości,

trudach związanych z ich muzyką,

powiązaniach z Polską i nie tylko rozmawiamy

z jednym z Bezimiennych Ghouli.

miejsce, więc mamy dużo cierpliwości, gdy piszemy

i to jest dobre.

Na "Meliorze" powróciliście do cięższego grania,

ale do muzyki, która inspirowana jest latami 70-tymi

i zespołami typu Led Zeppelin. Czy jest konkretny

powód, dla, którego podjęliście taką decyzję? Dlaczego

lata 70-te?

Zawsze byliśmy pod wpływem lat siedemdziesiątych i

sądzę, że to była świadoma decyzja i gdy rozmawialiśmy

z producentem, był on bardzo stanowczy, by nie

stracić kilku progresywnych elementów, które mieliśmy,

ale bardziej niż robienie dużo progresji, dużo

heavy metalu i dużo wszystko, on mówił bardziej

"Umieśćmy kilka progresywnych elementów" i gdy

mieliśmy progresywne elementy, mówił, by zrobić super

progresywne i ogólnie rzecz biorąc, może powinniśmy

podkreślić tam… wiesz elementy Rainbow, Deep

Purple, bardziej niż progresywne elementy, więc skupiliśmy

się na energii pomiędzy jak… wiesz… , jeśli ma

to być ciężki riff, to niech to będzie ciężki riff, bardziej

niż… bo ja wiem... solo na flecie nad nim lub coś w

tym rodzaju. Po prostu jeszcze bardziej postaw się na

miejscu słuchacza i nie sądzę, żeby inspiracje na albumach

całkowicie się zmieniły, ale powiedział, że skupialiśmy

się na wielu rzeczach i nie wszystko było zrobione

w tym samym czasie.

Skąd biorą się pomysły na teksty? Czy inspirujecie

się czymś konkretnym, np. jakąś literaturą?

Pewnie, pewna literatura, pewne wierzeń, wpływy muzyczne

i filmy są bardzo zainspirowane przez ludzkość,

Foto: Spinefarm

społeczeństwo, przyjaciół, przeszłości i teraźniejszości

i życia w długach. Jest tu dużo o ludzkości, wiesz o ludziach.

Teksty piszecie wspólnie, ktoś konkretny, a może

ktoś dla was je pisze?

Oczywiście, one zawsze są z tej Wielkiej Drugiej

Strony, ale… czasami mam wrażenie… wiesz, to prawie

jest jak stukanie, jest coś, czego nie wiesz, zapisujesz

to i dopiero potem rozumiesz, co to oznacza.

Oczywiście, trudno jest odpowiedzieć na Twoje pytanie,

ciężko to zdefiniować. Naprawdę nie jestem w

stanie tego zdefiniować intelektualnie, tego, czego nie

jestem pewien... jeśli to ma sens, ale wiem, że wielu pisarzy

mówi to samo, że coś, co aktualnie piszesz i rozumiesz

to dopiero później, ale dość często teksty pochodzą

z jednego źródła, ale potem zawsze jest proces, by

znaleźć właściwe brzmienie, ponieważ teksty to jedno,

a potem zawsze jest, jakość muzyczna, bo nie tylko piszesz

poezję, sylaby muszą trafić w określony sposób i

czasami pewne słowa naprawdę nie brzmią dobrze. To

powód, dla którego wiele popowych utworów ma słowa

"you", "too" i "me", to są pewne dźwięki, litery, które po

prostu działają lepiej niż inne, więc od napisania tekstu

na papierze do obecnego tekstu w piosence na nagraniu,

może zajść wiele zmian nawet w ostatniej minucie,

ponieważ nie brzmi to dobrze. Zazwyczaj w tym

procesie jest trochę z dawania i brania, gdzie wiesz ktoś

po prostu pojawia się w sali z lepszym zdaniem lub lepszym

sposobem, by umieścić frazę lub słowo właśnie

tam, więc sądzę, że jest główny tekściarz i jest proces,

w którym w dwóch lub trzech ludziach coś drgnie

(śmiech).

Biorąc pod uwagę, że chcecie zachować swoją anonimowość,

wasz skład może się zmieniać wielokrotnie,

a słuchacze nie będą zdawać sobie z tego sprawy. W

jaki sposób zachowujecie styl utworów, czy jest w

waszym zespole, osoba, która czuwa nad tym wszystkim

i pomaga wam pisać utwory, tak by nie odbiegały

one od przyjętego konceptu? Czy jest po prostu

ktoś, kto jest od samego początku istnienia Ghost,

który za to odpowiada?

Cóż, odpowiedź jest dość prosta, to, że są różne instrumenty

niekoniecznie oznacza, że zostały napisane

przez instrumentalistów, tak, więc dźwięk zawsze będzie

nienaruszony w ten sposób, bo tak. Nie stoimy w

kręgu i każdy przychodzi z innymi partiami. To jest

bliższa operacja, więc nie martwimy się o to. Oczy-wiście

na poziomie personalnym, to coś zupełnie innego.

Nie przepadamy za zmianami personalnymi, zwłaszcza

teraz, jesteśmy bardzo, bardzo silnym zespołem.

Gramy bardzo dobre koncerty i chciałbyś, by ten dobry

skład trwał wiecznie, ale dlatego natura naszego

zespołu jest trudna do utrzymania, ponieważ mocno

koncertujemy. Dużo koncertujemy, co jest trudne i

oczywiście jest to naprawdę duża zmiana dla ludzi,

którzy wchodzą do zespołu i jest on fabryką anonimowości,

wchodzisz do zespołu, w którym niekoniecznie

jesteś super. Jeśli przeszedłeś pewnego rodzaju

rockandrollową metamorfozę, to może nie być twój zespół,

ponieważ nie dostaniesz dużo osobistego uznania

i tak dalej. Tak, mieliśmy trochę zmian przez lata.

Ostatnio w jednym wywiadzie powiedzieliście, że

nagrywanie chórów na poprzedni album "Infestissumam"

sprawiło wam problemy. Jak wygląda ich rejestracja?

Czy orkiestra ma jakieś narzucone wytyczne,

których musi się sztywno trzymać czy ma pewną

dozę swobody?

Na "Infestissumam" mieliśmy problem, ponieważ nagrywaliśmy

w Nashville, które oczywiście jest jednym z

najbardziej tętniącym życiem miast muzycznych na

świecie, tętni muzyką country i jak może wiesz, praktykanci

są trochę lub pół - religijni lub bardzo religijni.

I to po prostu było bardzo trudne znaleźć tam kogoś,

by zrobił to, o co poprosiliśmy. Dobrze, że skończyło

się tak, że nie mogliśmy, ponieważ nie było tam w Nashville

chórów lub ludzi, którzy byli gotowi wziąć

udział w naszym albumie, ale poradziliśmy sobie z

tym, ponieważ w L.A ludzie nie mieli z nami problemu.

Sprzedali się, wiesz, gdyby mieli duszę, sprzedaliby

ją (śmiech) dawno temu dla zysku i rozrywki, tak,

więc rozwiązaliśmy ten problem. Tym razem do pracy

wybraliśmy Szwecję, gdzie nie mamy tyle problemów

religijnych, więc to było łatwe. Tym razem pracowaliśmy

z profesjonalnym liderem chóru, który pomógł

nam z wieloma grami słownymi i szczegółami, które są

trudne. Jeśli nie jesteś samodzielną częścią chóru. W

chórze jest dużo dynamiki trudnej do przewidzenia,

więc dlatego potrzebowaliśmy pracy z profesjonalistą,

który zaaranżuje rzeczy, które mu daliśmy, nada im

sens, więc byłoby to łatwe do nagrywania.

Każdy z dotychczasowych albumów jest inny, a jednakże

czuć wciąż wasz styl. Czy to, że nie zamykacie

się na jeden rodzaj muzyki, może oznaczać w

przyszłości jakieś eksperymenty, nietypowe kolaboracje?

Tak, czemu nie? Na pewno są rzeczy, które mamy na

porządku dziennym, których nie zrobiliśmy i jedną

rzeczą, którą zawsze byłem bardzo zainteresowany w

dołączaniu do naszych dźwięków jest wykorzystanie

prawdziwej symfonii, orkiestry, ale nie w takim sensie

jak w zespołach speed-metalowych, gdzie tylko oni grają

lub na odwrót, gdzie tylko symfonia gra. Mówię, o

nie rockowej muzyce. To ma być klasyka, jak Omen,

tego typu rzeczy, ale z wokalem i chórem i bardziej jak

muzyka filmowa, w której uważam, że jesteśmy w

stanie zdecydowanie skupić się na jednej rzeczy lub innej.

Ale zobaczymy, ponieważ jest to bardzo czasochłonne,

a to zdecydowanie wymaga formy, która może

nie działać dobrze na coś w rodzaju podstaw kon-

34

GHOST


certowania. Uważam, ze to może być trochę bardziej w

formie opowiadania.

Myśleliście kiedyś nad stworzeniem concept-albumu

lub filmu na bazie swojej muzyki?

Cóż, by powiązać to, z czym powiedziałem, tak. Niekoniecznie

film, ale może będzie concept-album, w

którym będzie nieco więcej historii. Niekoniecznie będzie

to album z muzyką rockową, wiesz z tradycyjnymi

ośmioma utworami, ale bardziej… nienawidzę tego

strasznego słowa, ale musicalowy.

Co spowodowało, że autorem grafik do waszych

ostatnich płyt został Zbigniewa Bielak?

Ponieważ, jest on bardzo dobry. Jest bardzo utalentowany

i zawiera elementy naszej muzyki, które wzbogacają

cały smak tego, co chcemy zaserwować.

Ale wybraliście go za pomocą castingu?

Właściwie nie, natknąłem się na niego pięć lat temu,

kiedy mój przyjaciel pracował z nim i poczułem, że

mógłby on być dobrym składnikiem w tym, co robimy,

bo wizualnie Ghost jest jakby zygzakiem pomiędzy,

wiesz mamy dużo gadżetów, które są kreskówkowe i w

pewien sposób śmieszne, podczas gdy zawsze chcieliśmy

nagrywać siebie nie będąc zabawnym. Mam na

myśli, że są tu zabawne elementy, ale nigdy nie chcieliśmy

nagrywać, tak żeby wyglądało to humorystycznie,

gdzie wiele innych przedmiotów i drobiazgów wygląda

na humorystyczne. I z tego punktu widzenia Bielak

dodał całości odpowiedni mrok i powagę, do tego, o

czym aktualnie śpiewamy i mówimy. Zważywszy na

to, że pracowaliśmy z wieloma osobami, którzy pracowali

nad towarem na okładkę albumu, wyglądałoby to

ładnie, ale również osłabiłoby obecną nieco poważną

zawartość, która jest na albumie, więc dla nas to jest

tak: album to jedna rzecz, a koncerty - inna, wiesz..

staramy się być zróżnicowani.

Czy miło wspominacie swój koncert w Polsce? Co o

nim sądzicie?

Nasz występ w Polsce, kiedy graliśmy w Warszawie,

ostatnim razem?

Tak.

Po prostu pamiętam, że był to bardzo dobry koncert.

Była tam bardzo dobra publika i miejsce do grania.

Mam bardzo ciepłe wspomnienia.

Mieliście okazję zwiedzić Warszawę, w której graliście

koncert?

Właściwie nie, mieliśmy bardzo mało czasu, było lato

i zazwyczaj, kiedy jesteś w letniej trasie jest bardzo mało

przestojów, ponieważ jeździsz pomiędzy festiwalami

i ostatniego lata to było po prostu szalone, daliśmy

wiele koncertów w całej Europie, wszędzie od Turcji, z

powrotem do Norwegii, do Finlandii, do południowej

Francji, po prostu patrząc na mapę koncertów to wygląda

jak Stevie Wonder, który jest gwiazdą na europejskiej

mapie, więc nie mieliśmy za dużo czasu w

Warszawie. Zrobiliśmy to kilka lat temu i wtedy…

wiesz… włóczyliśmy się trochę po Hard Rock Café

(śmiech) i to właściwie tyle.

Skąd wziął się pomysł na akustyczną mini trasę i czy

jest szansa na zawitanie z nią do Europy?

Robimy to teraz, jako część naszego koncertu i będziemy

to kontynuować w Europie, więc tak pomysł

był ze względu na nasz zespół, który w liczbach jest

dość duży. Mamy sześciu ludzi w zespole i siedmiu w

załodze. To trochę skomplikowane dla nas, zrobić duże

show, by łączył się z wydaniem albumu, który uzgodniliśmy

z etykietą i wszystkimi osobami zaangażowanymi,

że dobrym pomysłem byłoby zrobić pewnego

rodzaju występy w tej trasie i już wiedzieliśmy, mam

na myśli, nie mogliśmy od razu wyjść całym zespołem

i grać. Kosztowałoby to nas za dużo czasu i pieniędzy,

by po prostu zebrać się całością w tym samym miejscu

i zacząć grać jak w klubach muzycznych. To jest tak

czasochłonne, że jedynym sposobem było wymyślenie

czegoś podobnego, więc zagrajmy akustycznie. I tak

zrobiliśmy, wiesz... w trzech, ja, gitarzysta i Papa, to

było proste. W ten sposób pokazaliśmy również dużo

naszych zamiarów, które mamy i jako ludzie chcemy

być tego świadomi. Tak, możemy zrobić też całkowicie

akustycznie, ale to nie to samo, ale to także część naszego

DNA, jak wprowadzenie rzeczy, które zawsze

robiliśmy. Widzisz, stosujemy rzeczy, by przyzwyczaić

ludzi... wiesz teraz Papa ma dwa rożne stroje. Dlatego

chcieliśmy, aby ludzie przyzwyczaili się do drugiego

Papy występującego również w cywilnym stroju, także

niekoniecznie patrz na niego jak na papieską postać.

Możesz w nim zobaczyć także normalnego człowieka,

który nie chce szokować, gdy zaczynamy grać, gdyż

może on nie zawsze nosić papieski strój. Musisz rozdzielić

trochę przekaz, by nie zszokować ludzi za bardzo

Czy podczas koncertów, tras, mieliście jakieś problemy,

nieoczekiwane wpadki, humorystyczne historie

lub zdarzyło się coś, co zapadło wam w pamięć?

Są ich miliony. Mamy ich wiele. Nie ma żadnej szczególnej

w mojej głowie, ale zawsze dzieją się zabawne

rzeczy, zwłaszcza teraz w naszych koncertach, jako

główna gwiazda, gdzie mamy dość zróżnicowany podział

ludzi, więc mamy babcie, dzieci, maleństwa i ich

ojców i również ich ojców po kolei i niektórzy ludzie

robią śmieszne rzeczy. Wiele ludzi przebiera się i ma

też z tego frajdę. Mam na myśli, nie jesteśmy specjalnie

różni od większości innych zespołów rockowych,

przeczytaj biografię rocka i wiele rzeczy z tego jest również

na naszych koncertach. Nic bardzo odmiennego,

to te same stare rzeczy.

Życzę wam dalszych udanych albumów oraz proszę

o parę słów dla waszych fanów w Polsce.

Bardzo Ci dziękuję. Bardzo dziękuję wam polscy fani.

Chcę wam powiedzieć (tu mówi łamaną

polszczyzną) "Dziękuję", tak? Jesteśmy

trochę smutni z tego powodu, że nie

byliśmy w stanie odwiedzić Polski podczas

naszej pierwszej trasy w Europie, jesienią

tego roku, ale bądźcie czujni, ponieważ może

się to zmienić w niedalekim czasie. Cieszymy

się z powrotu do Warszawy i wielu

innych miejsc, w których już byliśmy.

Bardzo dziękuję za ten wywiad.

Bardzo dziękuję za tę możliwość

przeprowadzenia wywiadu ze

mną.

Grzegorz "Gargamel" Cyga


cąc swojej progresywnej tożsamości. Poza tym, sądzę,

że melodie na drugiej płycie są mocniejsze,

więc mogą dawać złudzenie, że są mniej progresywne.

HMP: Na wstępie chciałabym Wam pogratulować

rewelacyjnej płyty! Jest tak samo świetna

jak poprzednia i w moim prywatnym rankingu

prawdopodobnie będzie płytą roku 2015. W międzyczasie

zmieniliście wytwórnię, Kelly Carpenter

udzielał się u Gusa i w Epysode. Była zatem

jakakolwiek niepewność, że "Fated to Burn"

nie ujrzy światła dziennego?

Michael Neal: Nie, w żadnym razie. Po prostu

znalezienie nowej wytwórni zajęło trochę czasu.

Poza tym, każdy w zespole był zajęty innymi projektami.

Dwoje nerdów i genialny wokalista

Darkology jest jestem z tych niewielu zespołów, których twórczość jest kompletna,

od muzyki, przez teksty po ich niemal aktorską interpretację. Ten zespół nie

tylko mistrzowsko łączy wiele metalowych stylistyk tworząc własną, niepowtarzalną

muzykę, potrafi znakomicie połączyć moc klasycznego metalu z progresywnym pokręceniem,

ale też karmi nas ciekawymi tekstami. Te balansują na granicy filozofii, science

fiction oraz zagadnień ludzkiej psychiki. Na nasze pytania odpowiadał jeden z założycieli

grupy, basista, Michael Neal.

Muszę przyznać, że Kelly Carpenter jest jednym

z moim ulubionych wokalistów, który z reguły

udziela się w zespołach łączących mocny

heavy metal z progresywnym pokręceniem.

Tworząc właśnie taką muzykę od razu pomyśleliście

o Carpenterze?

Dobre pytanie. Na początku, Darkology był power

trio, więc wokalista nie był brany pod uwagę

w początkowej fazie pisania kawałków. Michael

dowiedział się o Kellym z Outworld, gdzie pracował

z ich klawiszowcem w jednym ze swoich

projektów. Mieliśmy krótką listę potencjalnych

wokalistów, rzecz jasna Kelly zmiótł wszystkich i

mieliśmy szczęście, że on sam się cieszył, iż będzie

z nami na pokładzie. Kiedy skład się skrystalizował,

cała cześć dotycząca pisania utworów

była już zrobiona pod kątem Kelly'ego, zresztą

miał na nią także swój wpływ.

Czy właśnie w taki sposób - tj. pokazując mu

wstępne nagrania - udało Wam się go zachęcić,

żeby śpiewał w Darkology?

Tak, album został skończony, a Kelly wniósł swoimi

wspaniałymi wokalami weń życie. Pasował

idealnie.

Muzyka na "Fated to Burn" to nagromadzenie

rewelacyjnych riffów, błyskotliwe kompozycje,

genialne wokale i perfekcyjne brzmienie. W jaki

sposób udało Wam się te wszystkie czynniki

zmieścić na jednej płycie? (śmiech)

Zapieprzaliśmy przy tym albumie. Trick polega

na tym, żeby uczynić kawałki tak mocnymi, jak

tylko być mogą. Muzyczna wirtuozeria w zespole

zawsze była obecna, jednak trzymanie dyscypliny

w graniu jest dla utworów niezwykle ważne. Zresztą

mistrzowską robotę wykonał także Chris

Tsangarides w temacie miksów.

Możecie zdradzić jaką rolę odegrał on przy produkcji?

Jak to się stało, że płyta w zasadzie niszowego

zespołu jakim jest Darkology została

wyprodukowana przez znanego producenta?

Istnieje wielu świetnych producentów hard rocka

i metalu, a Chris jest na czele tej listy, tak sądzę.

Ma świetne wyczucie muzyki i spędzał wiele czasu

na słuchaniu naszych pomysłów zanim ostatecznie

zamknął miks. Nie moglibyśmy być bardziej

zadowoleni.

Kto był głównym kompozytorem Waszej muzyki

na "Fated to Burn"? Również Michael Harris?

Tak, Michael napisał całą muzykę, a ja napisałem

wszystkie teksty na "Fated to Burn".

Moim ulubionym numerem z poprzedniej płyty

był "Nobot". Kiedy zobaczyłam wśród tytułów

utwór o podtytule "Nobot II" pomyślałam, że

może nie tylko ja tak myślę (śmiech). Skąd ta

"obsesja" na temat sztucznej inteligencji?

Rzeczywiście wierzycie, że przyszłość ludzkości

może wiązać się z dominacją post-humanistycznych

form życia?

Tak, widzę Sztuczną Inteligencję jako wielkie zagrożenie

dla ludzkości. Nasze rządy powinny się

zrzeszać, żeby monitorować postępy w badaniach

nad nią. To samo odnosi się do eksperymentów z

Wielkim Zderzaczem Hadronów. Z ta tematyką

wiąże się także kawałek "Quantum Genocide".

Z tego co wiem, Darkology jest zespołem z prawdziwego

zdarzenia, a nie sztucznie spreparowanym

projektem. Jego trzon tworzą bracia i Ty,

przyjaciel z dawnych lat.

Tak, jestem starym przyjacielem (śmiech). Główny

trzon pracuje w zasadzie razem od wielu lat

w wielu zespołach i projektach Michaela Harrisa.

36 DARKOLOGY

Foto: Darkology

Te wszystkie wybuchy śmiechu i okrzyki na

"Fated to Burn" są jego pomysłu? Pojawiają się

spontanicznie podczas nagrywania, komponowania

czy na sali prób? Domyślam się, że tak

czy owak, przysłuchiwanie się jak nagrywa wokale,

może być niezłą frajdą.

Nie możesz być bliżej prawdy. Oglądanie Kelly'

ego tworzącego w studiu to coś fenomenalnego.

On jest jak aktor w tym znaczeniu, że wchodzi w

osobowość bohatera, którego śpiewa. To stąd pochodzą

te emocje. Każdy kawałek jest filmowy w

takim samym zakresie jak samo dodawanie różnych

smaczków.

W pierwszej chwili "Fated to Burn" wydawała

mi się mniej progresywna, mniej zakręcona niż

"Altered Reflections". Dopiero po kilku przesłuchaniach

zaczęłam zauważać coraz więcej

smaczków. Jakie jest Wasze spojrzenie na proporcje

"progresywności" i heavy metalu na pierwszej

i drugiej płycie? Myśleliście o tym w ogóle

podczas komponowania?

Zdecydowanie. Zespół zdecydował się na więcej

"groove" na "Fated to Burn" jednocześnie nie tra-

Pytam między innymi dlatego, że tematyka wokół

której porusza się Darkology generalnie dotyka

filozoficznych tematów, pytań o ludzki

umysł, psychikę i ludzkość. Kto w zespole jest

największym miłośnikiem takiej tematyki, że

powstają właśnie takie teksty?

Ważne pytanie! Michael i ja dzielimy tę samą

płaszczyznę jeśli chodzi o nasze zainteresowania.

To prawdopodobnie dlatego tak lubi moje teksty.

Lubię pisać teksty ciekawe dla mnie i - mam nadzieję

- także dla naszych fanów. Michael także

jest adeptem w sztuce pisania tekstów, idzie jednak

raczej w bardziej abstrakcyjnym kierunku science

fiction. Jesteśmy oboje nerdami SF (śmiech).

Na "Fated to Burn" do moich ulubionych numerów

należy m.in. speedowy "The Eyes of the

Machine". Brzmi jak podkręcony i mroczny

Judas Priest z szaleńczymi wokalami. Na nim

zresztą również pojawia się motyw maszyn w

ludzkim świecie.

To utwór o Rewolucji. Dotyczy podstaw siły zła i

przeciwstawieniu się im w jakikolwiek możliwy

sposób. Jesteśmy stale obserwowani i kontrolowani

w takim stopniu, że nasze obywatelskie swobody

i wolność wiszą na włosku. Media są dziś

narzędziem dezinformacji i siły. Prawda leży w

falach radiowych już od wielu lat. Musisz umieć

czytać między wierszami i wyciągać własne wnioski.

Zawsze jest ktoś w grze, kto wcale nie dba o

nasze najlepsze interesy. Chodzi o bogatych i potężnych

ludzi osiągających to, czego chcą. Nie

dbają oni o nasza planetę, mnie i ciebie, liczy się

tylko chciwość. Mogą zginąć miliony, a dla nich


to będzie tylko gra. Dla zwykłego człowieka

ważne jest przetrwanie jako gatunku i to jest czas,

żeby stanąć przeciwko oligarchii Nowego Porządku

Świata.

"Shadows of Oth" urzekł mnie zaś masywnym

riffem i skalowaniem emocji w samej kompozycji.

Możecie powiedzieć o czym traktuje ten

utwór? Czyim pomysłem było to genialne

połączenie masywnego, pulsującego riffu z niemal

jazzowym zakręceniem?

Ten kawałek był w całości napisany przez Michaela

Harrisa. Jest o portalu, przez którego można

się dostać do świata własnych najgłębszych lęków

sprawdzających granice naszego rozsądku.

Tytułowy "Fated to Burn" to zaś mój ulubiony

"wolny" utwór na płycie. Jest relatywnie prosty,

ale zaskakuje sentymentalnym klimatem przejawiającym

się w linii wokalnej, riffie następującym

zaraz po refrenie i klawiszach w jego tle.

Trudno mi jednak rozszyfrować o czym dokładnie

jest tekst.

Ten numer ostrzega nas przed tym, że jeśli sami

nie otworzymy swoich oczu na tu, co naprawdę

dzieje się na naszym świecie i nie zareagujemy,

wszyscy będziemy cierpieć na skutek konsekwencji.

Największym "hitem" płyty wydaje mi się z

kolei "Festival of Fear", który ma wszystko, co w

Darkology najlepsze - perfekcyjne połączenie

mocy, heavy metalu z klimatem i progresywną,

"jazzową" solówką. Nie kusiło Was, żeby właśnie

ten utwór promować?

Zdecydowanie. Mam nadzieję, że będziemy mieli

okazję promować "Festival of Fear" do n-tej potęgi

(śmiech). To jeden z moich ulubionych

kawałków na płycie, z pewnością.

W Darkology idealnie splatają się wątki muzyczne

i tekstowe. Wasza szalona muzyka, zakręcone

linie wokalne Carpentera znakomicie

współgrają z mrocznymi tekstami. Dzięki temu

Wasze płyty tworzą dzieła całościowe. Coś

takiego udaje się naprawdę niewielu zespołom.

Wiele zespołów odwala robotę. Może to zabrzmi

arogancko, ale taka jest moja obserwacja na przestrzeni

lat. Wiele kapel zwyczajnie produkuje

śmieci. Muzykę bez melodii, bez śpiewu, bez

emocji, bez kunsztu, która jest tylko hałasem.

Osobiście powinniśmy poświęcić czas, żeby stać

się muzycznym czeladnikami i to się odzwierciedla

w muzyce.

Lubicie kręcić teledyski? (śmiech) W dzisiejszych

czasach, kiedy do promocji wystarczają

zwykłe "lyric video" mało kto chce inwestować w

kosztowny teledysk. Wam sprawia to chyba po

prostu wielką frajdę?

One pełnią rolę ziarna, które wysiewamy, żeby

później zbierać plony. Mam nadzieję, że będzie

ich więcej, ich, ale też koncertów wspierających

promocję płyty.

Każdy sposób dotarcia do fanów ze swoją muzyką jest dobry

Kill Ritual to całkiem świeży zespół mający za sobą trzy albumy w ciągu swej pięcioletniej

karierze, "The Serpentine Ritual", "The Eyes of Medusa" oraz najnowszy "Karma

Machine". W wywiadzie pozmawialiśmy o wielu sprawach, trochę o inspiracjach i najbliższych

planach na przyszłość Kill Ritual. Wywiadu udzielał Steve Rice, gitarzysta Kill

Ritual, wcześniej związany z zespołem Imagika.

HMP: Jak możecie krótko scharakteryzować Kill

Ritual?

Steve Rice: Jak dla mnie brzmienie Kill Ritual to

heavy metal z elementami klasycznego hard rocka,

thrashu i wtrąceniami z muzyki nowoczesnej, - z miksu

tych elementów powstaje nasza muzyka. My wszyscy

posiadamy masę inspiracji z muzyki nowej i starej, jednak

tworzymy to co chcemy i nie przejmujemy się

tym, czy zadowolimy fanów thrashu czy innego oldschoolu

- robimy to co sprawia, że czujemy się szczęśliwi,

a jeśli komuś się to podoba, to świetnie.

Jak doświadczenie z zespołem Imagika wpłynęło na

waszą twórczość w Kill Ritual?

No cóż, jak dla mnie Imagika była projektem, który

nauczył mnie, że w swoją pracę zawsze musisz zaangażować

się bez reszty i że najlepiej grać to, co sprawia

ci radość. Nie jest tajemnicą, że Imagika nie była

najbardziej znanym zespołem, a tworzyliśmy i graliśmy

w nim głównie dlatego, że chcieliśmy to robić.

Oczywiście, dokonaliśmy wielu starań by połączyć swe

wysiłki z właściwymi ludźmi, którym zależało na przyszłości

zespołu. Niestety, to się nie udało. Kill Ritual

jest zdecydowanie w lepszym miejscu niż kiedykolwiek

była Imagika, zobaczymy co się stanie w przyszłości.

Nauczyłem się także, że ludzie przychodzą na nasz

występ jako goście i nie możesz ich zmusić do czegoś,

czego nie chcą. Poza tym, wiem że jeśli napiszę najlepszy

materiał, to będę mógł zainteresować innych i dzięki

temu pójść naprzód. Kill Ritual parę razy już się

zmieniło i wciąż idzie naprzód. Z nową obsadą postaramy

się wycisnąć z siebie ostatnie poty, by kontynuować

naszą karierę. Im dalej tym lepiej.

Jakie zespoły was inspirują przy tworzeniu muzyki?

Jakich muzyków stawiacie sobie za wzór?

Pewnie tu nie będę zbyt oryginalny. Judas Priest, Iron

Maiden, Black Sabbath, Thin Lizzy, UFO, Kiss,

Scorpions, Led Zepelin, Accept, zespoły z NWOB

HM itd. Lubię także takie kapele jak Mercyful Fate,

King Diamond, a także thrash w stylu wczesnej Metalliki

i Overkill. Jeśli chodzi o jakichkolwiek muzyków

wartych naśladowania, to praktycznie na nikogo

się nie oglądałem, bowiem nie byli tego godni, oprócz

jednego faceta - bestii rocka - Ronnie Jamesa Dio.

Miał zawsze w sobie to coś, co przyciągało fanów i

Foto: Scarlet

miał tą siłę w głosie. Tutaj jeszcze muszę wspomnieć o

zasługach dwóch gości, a są nimi Steve Harris i Rob

Halford.

Zespół w swojej pięcioletniej karierze miał już dwóch

wokalistów. Jak się czuje David w roli wokalisty Kill

Ritual?

Dave różni się w stu procentach od naszego ostatniego

wokalisty Josha. Dave ma bardziej klasyczny rock/

metalowych głos, a Josh był bardziej charakterystycznym

wokalistą i bardzo wpłynął na oblicze zespołu i

jego image. Dave ma bardziej, taki klasyczny, rockowy

wygląd oraz osobowość. Jest tym, czego potrzebujemy

by zrobić kolejny krok w naszej karierze, by stać się

choć trochę bardziej widocznym i cenionym. Nic w

tym złego, niezależnie od tego, jak bardzo "kultowy"

ma być twój zespół.

Macie za sobą trzy albumy, "The Serpentine Ritual",

"The Eyes of Medusa" i najnowszy "Karma

Machine". Który z nich najlepiej oddaje wasz styl

grania, który album byście polecili na pierwszy raz z

waszą muzyką?

Z nami jest trochę jak z Deep Purple i AC/DC, gdzie

wokalista definiuje styl muzyki na danym albumie i

dany okres w zespole. Mając na względzie dwa pozostałe

albumy uważam, że najlepiej zacząć od "Karma

Machine", który oddaje nasz obecny styl grania i nasze

brzmienie, które będziemy kontynuować. Drugi album

wciąż ma parę świetnych wałków, uważam, że Josh zostawił

po sobie dużo świetnego materiału, zanim odszedł.

Ile czasu tworzyliście materiał na "Karma Machine"?

Ile zajęło jego nagranie w studio?

Do momentu, w którym robiłem nagrania w moim studio,

to był projekt, którego realizacja trwała około roku.

Byliśmy przy tym, jak nasz perkusista odchodził,

by dołączyć do Dragonforce, oraz przy tym jak wokalista

odchodził na małą przerwę, po napisaniu piosenek

i nagraniu swoich partii, by dalej nic nie robić.

Masa szajsu i bólu głowy. Jednak nagraliśmy w rok, w

końcu wyszło to na dobre.

Zarówno "The Eyes of Medusa" jak i "Karma

Machine" zostało zmiksowane przez Andy LaRo-

Katarzyna "Strati" Mikosz

KILL RITUAL 37


cque (King Diamond). Jak przebiegała współpraca z

nim?

Znaliśmy Andiego okresu Imagiki, od czasów gdy pracowaliśmy

razem, pragnę przypomnieć, że pomógł

nam z wszystkimi trzema albumami Kill Ritual. Uważam,

że łatwo się z nim pracuje, jest to prawdziwy zawodowiec

z niezwykłym dorobkiem, który swoją pracą

gwarantuje produkt z najwyższej półki, chętnie słuchany

przez fanów. Możesz nie lubić naszej muzyki,

jednak nasza produkcja jest zawsze solidna, ponieważ

Andy i ja nad tym czuwamy.

Interesujecie się orientalnymi wierzeniami? Wnioskuję

to po "Kundalini". Kto poddał pomysł na ten

utwór?

To był pomysł Dave'a. Jest bardzo obeznany w tych

praktykach, a także jest uzdrowicielem Reiki. Uczył

się trochę o owych pomysłach i praktykach. Uważam,

że wokalista zawsze powinien śpiewać o swoich emocjach,

owe uczucia pozwalają stwierdzić czy są to pozytywne

czy negatywne wrażenia.

Czym się inspirowaliście pisząc "The Enemy

Inside"?

Ten utwór traktuje o niszczeniu kultury rdzennych

Amerykanów mieszkających przed czasami kolonizacji

(tzw. Indian). Jest to kolejny z pomysłów tekstowych

Dave'a. Chociaż piosenka została napisana ze starym

wokalistą i się różniła nieco od obecnej, głównie tym,

że tekst w znacznej części jest po hiszpańsku - umiesz

sobie wyobrazić jak to brzmiało?

Okładki "The Eyes of Medusa" i "Karma Machine"

zostały stworzone przez Joberta Mello. Co sądzicie

o współpracy z nim? Czy kolejny album także będzie

zwieńczony jego dziełem?

Świetny facet, doskonały artysta. Zapewne będziemy

znowu z nim współpracować. Doceniam jego robotę i

jego uniwersalność, robi masę rzeczy dla różnych zespołów.

Został mi polecony przez Chrisa Boltendahl

z Grave Digger.

Do utworu "Rise" powstał teledysk. Dlaczego akurat

ten utwór? Czy w przyszłości będzie jeszcze zrealizowany

materiał wideo do utworu z "Karma Machine"?

Foto: Scarlet

Czuliśmy, że to jest najbardziej przystępny utwór z

nowego albumu, najlepiej pokaże nasze nowe brzmienie

i będzie dobrym wstępem do przedstawienia nowego

składu i nowej drogi, obranej przez nas. Czy to

utwór o nas, o tym czym jesteśmy? Nie. Jednak nie ma

żadnego takiego utworu na albumie, gdzie kompozycja

mieszałaby elementy naszego stylu tak jak właśnie

ten utwór.

Co sądzicie o zdobywaniu popularności za pomocą

radia? Czy jest to równie efektywne jak zdobywanie

popularności za pomocą internetu?

Tak sądzę. Każdy sposób dotarcia do fanów ze swoją

muzyką jest dobry, niezależnie czy jest to radio, internet

czy coś innego, no i nie mam problemu z tym.

Naprawdę dobrze nam się wiedzie od kiedy promujemy

swe kawałki przez amerykańskie radio.

Graliście koncert z Britny Fox, jak wrażenia po koncercie?

Było świetnie przez większą część czasu. Mam nadzieje

że stanęliśmy na wysokości zadania. To był pierwszy

koncert Kill Ritual z nowym składem, graliśmy razem

po paru próbach przed występem. Żyjemy dość daleko

od siebie, więc jest nam ciężko organizować próby. Czy

dopasowaliśmy się do stylu Britny Fox? Nie sądzę,

chociaż uważam, że nie pasowalibyśmy także do Exodus'a,

ale wiem, że możemy grać muzykę z kimkolwiek

i stanąć na wysokości zadania, ponieważ nasza muzyka

jest bardzo różnorodna.

Jakie macie plany na przyszłość? Posiadacie już

jakieś materiały na nową płytę?

Zaczęliśmy tworzyć nowy album, mamy już dziewięćdziesiąt

procent muzyki napisanej i nagranej na demkach.

Jednak wciąż promujemy nasz obecny album i

będziemy dawać koncerty, jeździć w trasy, oraz supportować

inne zespoły, oczywiście jeśli będziemy w

stanie. W marcu, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli,

wyruszymy w trasę po Ameryce.

Czy planujecie w przyszłości jakąś trasę po starym

kontynencie? Zamierzacie odwiedzić Niemcy, a być

może nawet Polskę?

Chętnie. No dobra, nie tak chętnie jeśli chodzi o

Niemcy. Dostaliśmy tam trochę gównianych recenzji

od gości, którzy mają problem bo nie jesteśmy dla nich

wystarczająco thrashowi. Ha. Jednak zagramy wszędzie

tam, gdzie będziemy mogli. Potrzebujemy znaleźć

odpowiednich partnerów biznesowych, żeby wyruszyć

w taką trasę i wciąż nad tym pracujemy. Gdy tylko

nam się to uda, to z całą chęcią wyjedziemy, jednak

teraz jesteśmy na etapie poszukiwań.

Jakie nowe zespoły z Kalifornii możecie nam polecić?

Kill Ritual! Ha! No cóż, nie przyglądałem się scenie w

Bay Area i Kalifornii od kilku lat. Nie jestem odpowiednim

kolesiem do takich pytań, jestem zbyt zajęty własnym

zespołem.

Dziękuje za wywiad i proszę o parę słów dla naszych

czytelników.

Dzięki ci Jacku za poświęcony czas i wywiad, doceniamy

to. Polecamy się fanom z Polski, którzy nie słyszeli

naszej muzyki, liczę, że wam się spodoba, oraz dziękujemy

ludziom, którzy nas słuchają i wspierają

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

HMP: Waszą EP zdecydowaliście się wydać tylko

666 kopiach, a pozostałym słuchaczom udostępnić

jedynie cyfrowo. Pomijając już sam żart z

diabelską cyfrą, ograniczenie nakładu do w zasadzie

niewielkiego jest odpowiedzią na coraz większą

popularność mediów cyfrowych i spadek

sprzedaży płyt CD?

Csaba Zvekan: Cześć HMP, wielkie dzięki za zainteresowanie

Exorcism. Trafiłaś w sedno, 666 to

była interesująca strategia marketingowa. Cyfra

diabła robi na wielu osobach wrażenie zdezorientowania

"o co tu chodzi". Zauważyliśmy również,

że sprzedaż płyt jest znacznie większa w cyfrowym

przepływie niż w rzeczywistości. Jest wielu zwolenników

słuchania płyt online. Jednak do dziś dość

wiele osób może poszczycić się płytami CD, a co

niektórzy nawet płytami z autografami członków

zespołu.

Dlaczego więc zdecydowaliście się na wydanie

EP z pięcioma numerami? Większość zespołów

odchodzi od tego typu formy, tylko "zbiera" kawałki

na pełną płytę. Jaki był Wasz zamysł?

W czasie realizacji EP byłem w tracie nagrywania

drugiego długogrającego nagrania, jednak nie byłem

gotowy na to żeby go wypuścić. Żeby czegoś

dokonać dokończyłem trzy kawałki, z ostatnich

lat, które nie wliczały się w sesję "I am God". Pojawiły

się również dwie zupełnie nowe kompozycje,

w których gram osobiście na prawie wszystkich instrumentach

wyłączając perkusję i gitary prowadzące.

Dla fanów powinien to być zaledwie początek

tego co przyniesie cały album. Pierwotnie w

planach było nagranie jednego numeru jako singla,

jednak zamiast tego zdecydowałem się stworzyć

pięć piosenek z niczego (śmiech). Nigdy nawet nie

pomyślałem ani nie wyobraziłem sobie że będzie o

nich tak głośno. W międzyczasie osiągnęły one

wielką pochwałę. To był dla mnie zaszczyt, czułem

dumę i wdzięczność.

Exorcism to projekt jednej osoby, Twój. Ile trzeba

włożyć pracy, wysiłku i logistyki, żeby nie będąc

szalenie znanym muzykiem stworzyć duży projekt,

w który zaangażowani są muzycy z różnych

krajów?

Och, to na pewno praca na pełny etat. Pisanie

utworów, znalezienie odpowiednich muzyków, nagrania,

produkcja. Później przygotowania do festiwali

i koncertów na żywo. Dość dużo czasu zajmuje

rezerwacja agenta czy ustalenie trasy koncertowej.

Jednak to jest właśnie to co sprawia mi mnóstwo

frajdy.

Myślisz, że tego rodzaju projekt byłby możliwy

do zrealizowania choćby dwadzieścia lat temu?

Dziś komunikacja jest szybsza, a niemal każdą

wartość artystyczną można przegrać na plik wirtualny

i przesłać. Kiedyś nie było takich możliwości.

Dwadzieścia lat temu członkowie zespołu musieli

być w obrębie powiedzmy 100 mil. W innym przypadku

wszystko byłoby niemożliwe do wykonania

lub bardzo kosztowne, np. sposób produkcji. Wysłanie

gdziekolwiek dwóch cali taśmy do dalszej

obróbki zajęłoby dziesięć dni. To oznaczałoby koszty

i długość produkcji podana w tak ogromnych

że prawie niemożliwych liczbach. Odważę się

stwierdzić, że nikt nie byłby w stanie dokonać tego

38

KILL RITUAL


szę przyznać, że rzadko bywa tak, że jedna osoba

podoła całej pracy, a efekt będzie tak dobry. Zazwyczaj

w takich przypadkach brakuje "spojrzenia

z zewnątrz".

To czysty fart, że byłem prosperujący do nauki

sztuki inżynierii muzyki. Technologia w inżynierii

dźwięku w ciągu ostatnich trzydziestu lat zmieniła

się ogromnie, i to oczywiście na lepsze, wciąż przykuwa

moją uwagę. Jedna kwestia to napisać piosenkę

ale co innego to nagrać ją i odpowiednio zmiksować.

Ten typ muzyki to głównie produkcja i absolutnie

ważne jest trzymanie się "starej szkoły". To

rodzaj, w którym nie tworzy się czegokolwiek lub

czegoś niskiej rangi. Tu jest cienka linia. Mocne

brzmienie tworzy głównie sprzęt. Ja głównie używam

Lexicon z efektem pogłosu i wiele innych odpowiedników

sprzętów, które wprowadzam w mój

najnowocześniejszy i uaktualniony do osiągania

najwyższej jakości system DAW. Pracuje nad tym

co nazywamy produkcją z wielu źródeł lub poza

ramowym myśleniem. To oczywiście ucina koszty

jeśli możesz wykonać swoją robotę w domu i rezultat

jest taki jaki zespół chciał osiągnąć na koniec

dnia. Przepis na sukces brzmi: musisz wszystko

wiedzieć i robić samodzielnie. Nikt tego nie wykona

za Ciebie.

Skoncentrowany na wokalu

Exorcism to projekt serbskiego wokalisty, Csaby Zvekana, który skupił wokół

siebie wielu muzyków, niekiedy z odległych zakątków świata, tworząc oparty na hard rockowym

wokalu doomujący heavy metal. Twórca zespołu dba nie tylko o ciekawe linie wokalne,

ale także o brzmienie i kompozycje Exorcism. O tym, jak współcześnie tworzy się takie

projekty i dlaczego nie byłyby one możliwe do zrealizowania kilkadziesiąt lat temu opowiadał

sam Csaba Zvekan.

dwadzieścia lat temu. Z dzisiejszymi możliwościami

technologicznymi możemy dokonać znacznie

więcej. Próby wciąż musimy robić razem, zaangażowani

muszą by też muzycy zza granicy. Po prostu

nie istnieje coś takiego jak teleportacja do ćwiczeń

lub czegokolwiek innego. Która w tym przypadku

byłaby dobra (śmiech). W rozrachunku czy

żyjemy dziś czy dwadzieścia lat temu aby grać muzykę

musimy się spotkać. Nie ma od tego odwrotu.

Podejrzewam, że skoro w projekcie brało udział

jedenastu muzyków, nie było możliwości i potrzeby,

żeby spotkać się w studiu. Exorcism jest projektem

tworzonym na odległość, zgadza się?

Cóż, wygląda na to że coraz bardziej zbliżamy się

jeśli chodzi o dystans. W 2014 roku mieliśmy muzyków

z czterech różnych krajów, teraz poniekąd

wzrastają razem. Nowi basiści Michael Vetter i

Vital Roxx pochodzą ze Stuttgard w Niemczech.

Ja mieszkam teraz blisko nich bo w Szwajcarii. Mamy

tylko jednego kumpla Joe Stump'a, który miesza

w Stanach w Bostonie, to około sześciu godzin

samolotem. Jestem pewny, że gdyby zespół składałby

się z jedenastu muzyków selekcjonowalibyśmy

ich pod względem lokalizacji z prostych logistycznych

powodów. Tak jak ten zespół z czterema

muzykami, to nie jest problem. Taka mieszanka

międzynarodowa to coś interesującego.

tym gatunku, zaznaczyć trzeba że wszystko jest jednak

wierne klimatowi hard'n'heavy. Umyślnie

chciałem dokonać czegoś, co już dawno temu zostało

odkryte z zespołami które wkrótce przestaną

już istnieć. Pod znakiem zapytania zawsze było kto

będzie to ciągnął dalej. Exorcism pierwotnie był

eksperymentem jedynie dla siebie samego. Chciałem

sprawdzić swój głos na wymierających metalowych

brzmieniach. Zrobiłem to więc pamiętając o

byciu wiernym stylowi. Wierzę, że ludzie nie chcą

traktować Exorcism jako eksperymentowania miksem

nowych stylów. Oczekują świeżego spojrzenia

ale nie nowego stylu.

Najbardziej wyrazistą częścią muzyki Exorcism

jest Twój wokal. Nie dość, że śpiewasz w manierze

podobnej do Dio czy Jorna, to jeszcze

wydaje mi się, że głos jest specjalnie podkreślony

w miksie przez wydobycie go na pierwszy plan.

Dzięki za te słowa. Każda muzyka powinna koncentrować

się wokół wokalu. To centralny punkt w

którym utwór wybrzmiewa, jeśli wiesz co mam na

myśli. Na moje wokale mają zapewne wpływ piosenkarze

czy nawet style nie związane z metalem

(śmiech). Ale wciąż je miksuje jeśli czuję że będzie

to dobrze brzmiało. Z pewnością Dio ma swój wielki

czas. Od tej pory gdy było trudno śpiewać jak

on, w latach młodości postawiłem sobie zadanie.

Chciałem nauczyć się tej specjalnej techniki śpiewania

otwartym gardłem. Widzisz, wszystko co

jest trudne do osiągnięcia przykuwa moją uwagę

(śmiech).

W którym składzie będziecie koncertować? Tym

"podstawowym" (Manca, King, Stump, Zveckan)

czy wręcz przeciwnie, większy skład na EP daje

Wam możliwość pokombinowania składem przy

organizacji koncertów?

Jest nowy skład który mieszka trochę bliżej siebie,

jak już wcześniej wspominałem. Oczywiście będę

Jakie są według Ciebie plusy i minusy takiego

zdalnego tworzenia? Jak taki system wpływa na

wiarygodność zespołu, satysfakcję z efektu?

Zaletą jest fakt, że możesz wybrać kogokolwiek,

kto Ci się spodoba na tak długo jak ten ktoś ma

Internet i oprogramowanie do video konferencji.

Może on pracować w swoim środowisku, ze swoim

sprzętem i studiem nagraniowym co ogromnie

zmniejsza koszty. Zgaduje więc że skutkiem

ubocznym jest brak tak dużej ingerencji w to, jakie

są efekty pojedynczych nagrań. To zupełnie coś

innego niż gdyby muzyk siedział obok mnie. Jednak

tutaj wychodzi następna zaleta jaką jest pozostawienie

muzykowi pełnej swobody i kreatywności.

Myślę że to wszystko jest dobre. Wiarygodność

przychodzi wraz z występami na żywo a satysfakcja

wynika z obu wytworów tak samo. W znaczeniu

samo nagranie jak i występ na żywo czy produkcja.

Nie od początku Exorcism był projektem. Na

pierwszej płycie grała mniejsza ilość muzyków i

każdy instrument miał jednego muzyka. Tym razem

jest choćby dwóch perkusistów i dwóch

basistów. Skąd taka zmiana formuły?

EP to właściwie dwa produkty w jednym nagraniu.

"Black Day in Paradise" i "World in Sin" to utwory

z 2015 roku nagrane z perkusistą specjalnie wynajętym

po to, aby je dokończyć. Natomiast utwory z

2014 roku takie jak "Sahara", "Virtual Freedom"

czy "Black Star Risinig" nie tworzą długiego nagrania.

Połączyłem je w jedną całość ale skład zmieniał

się, zatem lista osób zaangażowanych w nagranie

jest nieco dłuższa.

Twoja muzyka kręci się wokół klimatów hard'n'

heavy kojarzących się z Dio. Skąd pomysł na

właśnie takie granie? Może próbujecie być współczesną

odpowiedzią na takie granie, którego korzenie

sięgają nawet końca lat siedemdziesiątych?

Absolutna prawda. Korzenie sięgają nawet nieco

dalej. Pod koniec jest miks wszystkiego co lubię w

Foto: Exorcism

Ta EP ma świetne brzmienie. Czytałam, że całą

pracę przy produkcji płyty wykonałeś sam. Mu-

śpiewał i tworzył resztę produkcji jak zwykle. Joe

Stump będzie ze mną i na nagraniach i na żywo.

Teraz mam nowych muzyków z Niemiec na gitarze

basowej Michael Vetter, na perkusji Stal Roxx.

Od teraz oni będą w zespole. Prawdopodobnie tym

razem dodam do występów na żywo keyboardzistę

Mistheria, byłaby wspaniała solówka na keytar

(klawisze na kształt gitary elektrycznej - przyp.

red.), jako pojedynek przeciwko Joe Stump w występie

na żywo do "Sahara". To mogłoby być

świetne.

Dziękujemy za poświęcony czas dla Heavy

Metal Pages. Wszystkiego dobrego!

Jeszcze raz dziękuję za Wasze zainteresowanie się

Exorcism i ten świetny wywiad. Dziękuję wszystkim

czytelnikom HMP. Nie zapomnijcie o

naszych stronach: http://www.facebook.com/exorcismband;

http://www.exorcismband.com

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Marlena Stańczyk

EXORCISM

39


HMP: Witajcie. Niedawno świętowaliśmy premierę

waszej drugiej płyty i muszę wam pogratulować, ponieważ

jest bardzo udana, a "Ashes In The Sky" to

prawdziwy majstersztyk.

Steve Smyth: Dziękuję ci bardzo! Ten utwór czekał

już jakiś czas, musiałem, bowiem znaleźć Chrisa by go

zaśpiewał, dzięki czemu utwór jest w końcu tym, czym

chciałem by się stał.

Gdzie powstawała płyta?

Miałem kilka szkiców utworów zrobionych z Chrisem,

zbieraliśmy się u mnie w domu, jamowaliśmy, nagrywaliśmy

wersje demo i dokładaliśmy jego pomysły. Dopiero

w studio zostały doszlifowane i ukończone, gdzie

chciałem, by cały zespół miał trochę więcej wpływu w

ostatnich fazach powstawania albumu - nawet po preprodukcji,

gdzie zazwyczaj domykasz wszystkie utwory

- dzięki czemu ich partie powstawały "w locie", na

bazie improwizacji i z duża dozą kreatywności, będąc

Dobrze naoliwiona maszyna

Powstali w 2008 roku, a ich pomysłodawca i gitarzysta prowadzący grał w takich zespołach

jak Nevermore czy Testament. O drugiej płycie, która została wydana rok po debiucie i

niezapomnianej sesji zdjęciowej opowie sam Steve Smyth.

stanie to osiągnąć. Marco, właściciel studia, mocno

wspierał nasze założenia i pracował z wysiłkiem nad

tym, aby album brzmiał "live" jak to tylko możliwe,

miał wszystkie narzędzia do tego celu potrzebne. Tue

wniósł również coś od siebie, poświęciliśmy na rejestrację

śladów dziesięć dni.

Jak długo trwała jej rejestracja?

Nagrywaliśmy przez dziesięć dni, z zamysłem rejestrowania

utworów w całości lub zlepiania ich z kilku

różnych podejściach, więc było niewiele lub wręcz bez

poprawek, wszystko było nagrane w całości. Daliśmy

sobie jeden dodatkowy dzień na sam koniec by wszystko

sprawdzić i wprowadzić ewentualne poprawki do

numerów, potem wróciliśmy do Tue do studia by dokończyć

wokale i partie gitar prowadzących i to zajęło

kolejne siedem dni.

Jakie mieliście założenia przy tworzeniu tej płyty?

Foto: Scarlet

W jaki sposób nagrywaliście płytę?

Nagraliśmy go korzystając z Protools, w sali nagraniowej

Death Island Studios w Nykobing Mors, w Danii.

We czterech nagrywaliśmy w sali nagrań, podczas

gdy Chris, nasz wokalista, był w reżyserce z mikrofonem,

wszyscy mieliśmy kontakt wzrokowy oraz przez

mikrofony. To była o wiele lepsza metoda nagrywania,

w przeciwieństwie do nagrywania ścieżek w domu,

wysyłania, czekania na ścieżki bębnów itd. Ten rodzaj

w moim wypadku oraz mojego zespołu nie działa, z

uwagi na czynnik, jakim jest duża odległość, jaka wtedy

pomiędzy nami istniała. Teraz, gdy wszyscy jesteśmy

tutaj, w Anglii, będzie o wiele prościej i wygodniej

ruszyć z kolejnym albumem.

Wasz skład przeszedł pewne roszady. Jaki wkład

mieli nowi muzycy w powstanie nowej płyty?

W sumie wyszło to zespołowi na dobre. Raphael Saini

współpracował z Iced Earth (album i trasę), ale

opuścił nas po trzech miesiącach. Opuścił nas też jego

protegowany, Michi Sanna, który zajął się promocją

teledysków i koncertów w latach 2013-2014. Czuliśmy

dobrą aurę na muzycznej i osobistej płaszczyźnie.

Michi nagrywał nasz album, ale był w Sardynii, a my

jesteśmy tutaj w Anglii, co stało się trudne dla niego,

by się w pełni poświęcić w współprace z nami, a co

było niezbędne do pozostania z nami. Jednak kiedy

odszedł od nas zostawił nam wiele materiału na ten album.

Mikkel (Sandager, wokalista - przyp. red.) opuścił

zespół z powodu spraw rodzinnych. Tomas (Koefoed,

basista - przyp. red.) również opuścił zespół z powodu

rodziny. Za to mieliśmy szczęście poznać Chrisa

Hawkinsa (nowy wokalista - przyp. red,) dzięki naszemu

gitarzyście Jamie'mu Huntowi. Było to na trzy tygodnie

przed festiwalem w Danii, gdzie graliśmy.

Chris przyszedł i nauczył się dwanaście utworów w

trzy tygodnie. Dał się poznać z dobrej strony, miał dobry

głos, oraz posiadał duży potencjał. Dzięki niemu

wypełniliśmy koncertowe zobowiązania. Dopiero później

sprawdziłem go dając mu do zaśpiewania kilka

nowych piosenek, od tamtej pory wiedziałem, że bardzo

dobrze pasuje do nas. Tak więc został z nami, a

reszta jest historią. Znałem Stefano Selvatico z zespołu

Savage Messiah. Parę razy zadzwoniłem do niego,

by zastąpił Tomasa, kiedy ten nie mógł zagrać na

kilku występach. Wreszcie Tomas pod koniec grudnia

2014r podjął ostateczną decyzję. W minutę zebrałem

naszą piątkę w pokoju i zaczęliśmy grać nasze utwory,

wiedziałem, że w tym składzie jesteśmy w stanie iść do

przodu i zacząć robić album, a był nim "The Final

Cull".

ciągle świadomym tego, że potem trzeba to odgrywać,

co wieczór na żywo.

Dlaczego wybór padł na to studio? Czy sprzęt, jakim

studio dysponuje miał wpływ na wybór?

Tak naprawdę sala nagrań w tym studiu przypomniała

mi te dawne z Bay Area, swego czasu w takich warunkach

nagrałem parę albumów. Vicious Rumors jest jednym

z zespołów, z którym w ten sposób zrobiliśmy

dwa albumy. W studio The Record Plant w Sausalito

nagraliśmy "Something Burning", zaś w Fantasy

Studios w Berkeley zarejestrowaliśmy "Cyberchrist".

Oba to legendarne studia, czuję się naprawdę szczęśliwy,

że mogłem tam nagrywać. Sposób, w jaki nagraliśmy

wspomniane albumy mocno utkwił w mojej głowie.

To był moim zdaniem najlepszy sposób: utrzymać

żywe brzmienie zespołu i nie skupiać się zbytnio na

poprawkach i równaniu. Musi być trochę ruchu między

instrumentami, wiesz. Nie usłyszysz zespołu grającego

na żywo tak dobrze, jak na albumach, które nagrywa,

to oczywiste. Sprzęt w Death Island Studios

był wystarczający do rejestracji śladów, ale zależało mi,

by nagrać żywą perkusję w tej właśnie sali nagraniowej

i dopuścić jak najwięcej tego brzmienia do ostatecznego

miksu, a z Tue Madsenem za konsoletą byliśmy w

Wiedziałem, że stoi przed nami duże wyzwanie, czas!

A, że nie mieliśmy go zbyt wiele, to bardzo się staraliśmy,

by każdy grający na tym albumie wiedział, do

czego jest zdolny, (o czym ja już wiedziałem) i nie starali

się nagrać lepiej, niż byliby w stanie to kiedykolwiek

odtworzyć na żywo. Właściwie gdybyśmy nie

nagrywali tego razem, na żywo, w jednym pomieszczeniu,

album dużo by stracił. Jak już mówiłem, czas był

dużym wyzwaniem. Perkusista jest nauczycielem i musiał

wrócić do swojej pracy na czas, więc byliśmy pod

dużą presją, starając się nagrać dziesięć utworów w

dziewięć dni, grając, jako cały zespół, co zawsze zajmuje

więcej czasu, niż się można spodziewać, ale daliśmy

radę, dotrwaliśmy do samego końca. Bardzo mało

snu (cztery do pięć godzin dziennie), dużo kawy, tak

dużo, że dwóch z nas miało potem problemy związane

z nadmiarem kofeiny w organizmie, ale wyrobiliśmy

się w czasie i jestem bardzo dumny z tego, co zrobiliśmy

na tym albumie.

Czy nowy wokalista miał jakieś pole do popisu czy

śpiewał według odgórnego wzorca?

Miałem kilka pomysłów na płytę, o których chciałem

porozmawiać z Chrisem, ale nie mogłem nadążyć za

jego koncepcjami. Jego teksty miały bardzo dużo elementów,

o których myślałem, były podobne do moich

pomysłów i fraz, więc połączyliśmy moje pomysły i

jego, a następnie rozwinął je sam w studiu. Myślę, że w

ten sposób wyszło świetnie. To było pierwsze prawdziwe

doświadczenie Chrisa w pracy nad albumem w tym

charakterze, a także, jako producent. Nauczyłem się

wiele i nie mogę się doczekać, co będziemy robić podczas

następnej sesji, gdzie Chris będzie mógł wprowadzać

dalsze pomysły, tak jak w tym wypadku.

Nowy album jest od debiutu zupełnie inny, bardziej

dojrzały. Pojawiły się utwory progresywne jak np.

"Summoning Of The Soul". Czy zastanawialiście się

nad nagraniem w pełni progresywnego albumu?

Cóż wiele ludzi mówi, że słyszy zmianę, ale prawdę

mówiąc, myślę, że zrobiliśmy jedynie mały krok w

przód od debiutu. Jedyną różnicą było to, że zagraliśmy

kilka koncertów i zdobyliśmy doświadczenie jako

zespół, oraz to, że dobraliśmy studio tak, aby pozostać

prawdziwym w graniu na żywo tego co nagraliśmy.

Jeśli nie możemy zagrać czegoś na żywo to nie bierzemy

tego pod uwagę. "Summoning Of The Soul" jest

utworem, gdzie miałem chwilę zwątpienia, że nie bardzo

pasuje do tego, co zrobiłem wcześniej. W trakcie

sesji nadszedł czas, aby wypróbować go w nowym

składzie i gdy zaczęliśmy grać, to wszystko odpaliło.

Myślę, że z tym kawałkiem otworzyliśmy nowy wymiar

stylu One Machine, bardziej niż w kilku innych na

albumie. Kiedy przyjdzie czas aby nagrać następny materiał,

będziemy musieli zobaczyć, w jakim kierunku

pójdziemy. Osiem lat temu nagrałem album - jak na

razie jedyny - bardziej w stylu progresywnego rocka, o

tytule "The EssenEss Project", z moim przyjacielem i

dawnym kolegą z zespołu, Steve'm Hoffmann'em. To

było fajne doświadczenie. Zarejestrowaliśmy jeszcze

jedną sesję, która może za kilka lat ujrzy światło dzienne,

ale tego nigdy nie możesz być pewien.

Wasz nowy album pojawił się ponad rok po debiucie.

40

ONE MACHINE


Czy macie tyle materiału i pomysłów, że można

spodziewać się po was częstego wydawania płyt, np.

rokrocznie?

Myślę, że z tym albumem ustanowiliśmy i umocniliśmy

styl One Machine, ale teraz naszym głównym

planem jest, aby wypromować go na całym świecie, tak

jak to tylko jest możliwe. Następny album na pewno

ukaże się, ale nie wcześniej niż w 2017 roku. Tego jestem

pewien. Mamy zaplanowaną całą trasę na 2016r.

i już trwają rozmowy, by odwiedzić nowe miejsca. Bądźcie

czujni! Może przyjedziemy do Polski, jeśli tylko

będziecie zainteresowani.

Macie już jakiś pomysł na nowy album?

Zawsze mam pomysły i z pewnością niektóre okażą się

nieźle zakręcone, jak te, co ostatnio. Pod względem riffów,

pomysły zawsze są. O tekstach i koncepcie cały

czas rozmawiamy.

Na edycji winylowej pojawił się cover utworu "Computer

God" Black Sabbath z czasów Dio. Dlaczego

nie znalazł się on na podstawowym CD?

Zrobiliśmy to celowo. Chcemy, aby kupujący płytę

CD, cieszył się fizycznie z naszej muzyki i z tego co ma

w swoich rękach. Gustavo Sazes zrobił grafikę, przeczytał

teksty do muzyki, którą napisaliśmy, aby w pełni

doznać emocje i doświadczenia tego albumu. Doceniamy

to. Martwiliśmy się, aby słuchacze nie zlekceważyli

naszej muzyki lub skupili się na niej tylko przez

chwile. Naszym marzeniem było to, aby nasza muzyka

spodobała się na tyle, aby fani chętnie spędzali z nią

czas i często wracali do niej. To był powód, dla którego

chciałem uhonorować ludzi, którzy kupili płytę. "Computer

God" jest specjalny prezentem dla nich. Teraz,

kiedy będziemy grać koncerty, możesz przyjść i usłyszeć

ją na żywo. Myślę, że Chris może zrobić fenomenalną

wersję tej piosenki, więc musisz to zobaczyć!

Albo po prostu posłuchać wersji studyjnej! Ale głównym

sposobem, by tego doświadczyć jest zakup płyty,

u nas lub w Scarlet Records!

Czy macie jakąś dewizę, filozofie, którą kierujecie się

podczas grania?

Niespecjalnie. Pozwalam rzeczom wynikać z pomysłu,

słów, albo uczuć, i zgadzam się aby żyło własnym życiem.

Chwilami moja głowa jest jak kinematograf,

mam skłonności do próbowania jak najlepszego wyrażenia,

tego, co jest w mojej głowie w danej chwili.

Czy słuchacie własnych albumów już po wydaniu?

Tak słucham je, ale przede wszystkim, po to, aby nauczyć

się, co mam zagrać i zaśpiewać! Chcę, by inni puszczali

album i cieszyli się nim, zatracili się w słuchaniu

go! Ten był nieco złudny pod względem nagrywania.

Ponieważ nagraliśmy go na żywo, to wiele z naszych

pomysłów rozmyło się w naszej pamięci, podczas

tworzenia pod presją i podczas improwizacji. Wiele z

tych rzeczy wyleciało mi z głowy, wiec musiałem wrócić

do tego, by się ich nauczyć! Musiałem uczyć się na

nowo grania kawałków, a także dostosować się do gry

i śpiewu, co jest zawsze wyzwaniem. Jednak wszystko

wróciło wraz ze wspomnieniami związanymi z każdą

częścią riffu i wokalu i to pomogło mi mieć wszystko

ponownie pod palcami, w głosie i być gotowym do grania.

Czy jest coś, co chcielibyście zmienić na ostatnim

albumie?

Nic a nic. Jestem bardzo dumny z tego, jak ten album

wyszedł, w ogóle niczego nie żałuje!

Czy poza "Forewarming" chcielibyście zrealizować

jakiś teledysk?

Definitywnie planujemy zrobić inne teledyski, mamy

scenariusze na całe filmy do niektórych utworów, jak

również kilka z samym tekstem, one też mogą być

równie wyraziste, jeśli nie bardziej, niż zwykłe teledyski.

Działają jak każde inne wideo, lecz masz dość jasną

perspektywę, gdy słowa uderzają w ciebie, podczas

oglądania.

Czy pisząc teksty inspirujecie się czymś konkretnym,

np. literaturą?

Cóż, jeśli chodzi o mnie, ja tylko napisałem trochę,

więc o to lepiej zapytać Chrisa. Ale mogę powiedzieć,

że odwoływał się do kilku książek, a także kilku tematów

ze stron internetowych, aby rozważyć niektóre odmiany

"czapki z folii aluminiowej", ale doskonale

współpracuje z wiadomościami, które próbujemy przekazać.

Dla mnie codzienne wiadomości to cała inspiracja,

jakiej potrzebuję. Nigdy nie wierzyłem w to, co

tam mówili, i dawno temu nauczyłem się nie brać żadnych

wieści, i spojrzeć na nie z wielu perspektyw, jako

jedną z historii, w stosunku do wiadomości, które mogą

być przedstawione albo związane z TV.

Jak powstał utwór "Ashes In The Sky"? Czy jest to

wynik improwizacji czy może jakiegoś duchowego

uniesienia?

Muzycznie, miałem już przygotowanych większość kawałków.

W pewnym momencie, z "Ashes In The Sky"

miałem zamiar zrobić utwór instrumentalny, bo po

prostu nie znalazłem odpowiedniego wokalisty, który

mógłby zaśpiewać do tej muzyki w odpowiedni dla

mnie sposób. Oczywiście było to zanim poznałem

Chrisa. Miał on kilka pomysłów, po prostu jamował i

stało się to bliskie temu, co już miałem w głowie... To

było dziwne! To było jak zanurzenie się w tym samym

eterze i utworzenie w ten sposób połączenia. Bardzo

fajna rzecz! Powstał efekt dźwiękowy, który możesz

usłyszeć na samym końcu tego kawałka. Jest tworem

tego, co Chris nazwał, jako "AtmosFear", za pomocą

swojego głosu stworzył wiatr na końcu i dał tam opóźnienie,

gdzie umieściliśmy wybuch bomby nuklearnej,

aby dać kopa i moja gitara mogła grać te same cztery

nuty. W końcu, próbowaliśmy zobrazować nastrój muzyczny

na koniec świata.

Skąd w "The Grand Design" obecność sitaru? Dlaczego

sitar pojawia się tylko na początku "The Grand

Design"?

Tue Madsen rzeczywiście miał je w swoim studio i

przez cały czas myślałem, jak zastąpić sitarem wstęp

na gitarze akustycznej. Okazało się, że Tue wie, jak

grać na sitarze, więc poprosiłem go aby zagrał. Nauczył

się tego i zrobił to w taki sam sposób, w jaki ja gram na

gitarze, z tymi dziwnymi podciągnięciami i wszystkim,

co jest w melodii. Chciałem, aby orientalny styl dźwięku

rozpoczynał tę piosenkę, myślę, że to pasuje idealnie.

Jest to indyjski instrument, jeśli mam być dokładny,

wraz z jego wyborem, starałem się wpleść przekaz

w nastrój, który został utworzony, a następnie wchodzimy

z zespołem i rozbijamy to na kawałki! (śmiech)

Sitar również jest na końcu utworu, z dala od głównej

części utworu, jest powrotem do stanu (mam nadzieję,

że tak jest) spokoju i relaksu. Kocham tę piosenkę.

Daje wyraźny sygnał, że trzeba naprawdę skupić się na

tekście i przekazie Chrisa. Jest tu dużo trudnej prawdy

o ludzkości, że nie zawsze chcemy słuchać, ale to

doskonale podsumowuje, co w codziennym życiu braliśmy

i nadal bierzemy za pewnik i nie zwracając uwagi,

na to, co w ogóle robimy.

Kto jest autorem okładki albumu?

Jest nim Gustavo Sazes, wykonał grafiki dla wielu

okładek dla Arch Enemy po przez Morbid Angel,

Kreator, Gus G, aż do Kamelota i całej rzeszy innych

zespołów. Jednak każdy obraz, który robi nigdy nie

wygląda tak samo. Ma tendencję do przechowywania

symboli zgodnych z koncepcją, i umieszczenia ich razem

na całej okładce albumu. Bardzo mi się podoba to,

co zrobił dla nas.

Czy to był w pełni wasz koncept czy oddaliście wolną

rękę grafikowi?

Dałem mu koncept, którym ja i Chris zajmowaliśmy

się, i wysłuchał to, co mu powiedziałem i udał się do

pracy nad obrazem na okładkę. Również dałem mu

kopię albumu do odsłuchu, i myślę, że to zainspirowało

go do pracy w sposób taki, że zrobił obwolutę z

myślą jedynie o nas.

Na zakończenie czy macie jakieś zabawne historie,

które wynikły podczas sesji nagraniowej ostatniego

albumu?

Cóż, była jedna zabawna. Mieliśmy już za sobą kilka

intensywnych nocy i w końcu znaleźliśmy lokalną pizzerie

w Nykobing. Nie umieliśmy mówić po duńsku,

ale na szczęście byli tam ludzie, z którymi mogliśmy

porozumieć się po angielsku. Najdziwniejsze było to,

że było tam wiele pikantnych pizz o różnych dziwnych

nazwach jak ,,Maradonna", ale było coś innego, coś co

się wyróżniało, pizza ,,Michael". Cóż ,,Michael" był popularnym

wyborem w zespole, trzech z nas zamówiło

tę pizzę. Po kilku godzinach po zjedzeniu pizzy, która

miała dużo papryki, a nie były to zwykłe papryki, a jalapeno,

trzech z nas po zjedzeniu pizzy musiało w pośpiechu

udać się do toalety! Zapewniam cię, w trakcie

przebywania w ubikacji, było dużo wykrzykiwania nazwy

,,Michael"! Ta sama trójka wróciła następnego

dnia do tej pizzerii i zamówiła to samo. Tego dnia papryka

była jeszcze gorętsza. Staraliśmy się tworzyć nie

tylko muzykę, ale również podejmować wyzwania z

jedzeniem (śmiech). Inna przygoda... Pierwsze zdjęcie,

które wypuściliśmy z tej sesji, było robione, gdy jeden

z naszej piątki stał na wzgórzu, twarzą do słońca, wiatr

wiał, a podczas robienia zdjęcia było minus cztery stopnia

Celsjusza, więc to nie żart, że zmarzliśmy tam

(śmiech). Zdecydowaliśmy się to zrobić w ostatniej

chwili, ponieważ chcieliśmy każde ze zdjęć zrobić w

innym miejscu. Niestety, nas i naszą panią fotograf,

Lenę Angioni, nie usatysfakcjonowało, to, co mieliśmy.

Wróciliśmy tam, znowu odmroziliśmy sobie tyłki

i zrobiliśmy kolejne zdjęcia. Te fotografie okazały się

dużo lepsze, więc byliśmy bardzo szczęśliwi, że je zrobiliśmy.

Od tamtej pory nasza fotograf zgarnęła kilka

nagród, a my otrzymaliśmy wiele wyświetleń i polubień

na mediach społecznościowych, więc jesteśmy zadowoleni

z rezultatów tej sesji. Czasami mam przemyślenia,

że najlepsze rzeczy wychodzą, gdy decyzję podejmuje

się pod wpływem impulsu, zamiast planowania

dosłownie wszystkiego. Lepiej działać niekonwencjonalne.

Dziękuję wszystkim polskim fanom za

wsparcie przez lata, zwłaszcza, gdy byłem w Testamencie

i w Nevermore. Chciałbym was prosić, byście

słuchali i wspierali również One Machine, tak samo

jak grałem w innych zespołach. Mam nadzieję, że zobaczymy

się na koncertach.

Grzegorz "Gargamel" Cyga


HMP: Nikt nie przyzna się do tego głośno, ale w

wielu doświadczonych zespołach z długim stażem

wygląda to tak, że tworzenie kolejnych płyt to już

bardziej rutyna niż entuzjazm czy inne pozytywne

emocje. Jak wam udaje się unikać takich pułapek

przy 19-letnim stażu i ośmiu płytach na koncie?

Matthias "Metti" Zimmer: Fakty są takie iż naprawdę

lubimy to co robimy choć nie zarabiamy na muzyce.

Czyni nas to zupełnie niezależnymi odnośnie

muzyki. Nasze albumy są wydawane w odpowiednim

czasie, kiedy czujemy, że nazbieraliśmy wystarczającą

ilość muzyki która nadaje się na płytę. Bez

sensu jest wypuszczanie albumu co roku, gdy nie jest

się z niego chociaż w 666 procentach zadowolonym.

Czyli granie musi sprawiać przyjemność, a jeśli

ktoś podchodzi do niego jak do normalnej pracy to

Pomimo tego, że ciężki rock narodził się w

Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych,

to jednak przy okazji jakiegoś światowego

kataklizmu skutkującego jego

zagładą odrodziłby się pewnie w Niemczech,

bo mało kto, tak jak nasi zachodni

sąsiedzi kocha różne odmiany metalu.

Potwierdza to też niemal 20 lat istnienia grupy Perzonal

War, która konsekwentnie nagrywa równe, coraz

ciekawsze płyty, co potwierdza też najnowsza, już ósma w

ich dorobku, "The Last Sunset" , ale przede wszystkim z

ogromnym entuzjazmem podchodzi do tego, co robi. Wokalista

i gitarzysta Matthias "Metti" Zimmer opowiada o

wszystkim co sprawia, że jego zespół jest coraz bardziej

rozpoznawalny i nie traci impetu:

666 % satysfakcji

kiedy spotkasz kapele, których jesteś fanem od wielu

lat i możesz wystąpić obok nich na wspólnej scenie.

Tworzenie muzyki jest dobrym odejściem od codziennej

rutyny. Różni się od rzeczy codziennych, takich

jak praca, rodzina czy nadmiar innych obowiązków.

Więc wielkie dzięki dla wszystkich tych, którzy

wspierają nas od lat i kupu-ją naszą muzykę!!!

było łatwiej, gdy wszyscy członkowie zespołu mieli o

wiele więcej czasu. Teraz to naprawdę Carpe Diem,

trzeba wykorzystywać każdą szansę!

Podczas nagrywania tamtego albumu wspomogli

was gościnnie gitarzyści sesyjni, tym razem pracowaliście

już w pełnym składzie z Andreasem

Ballnusem, który dołączył do was po premierze

"Captive Breeding". Wniósł do zespołu coś więcej,

miał udział w komponowaniu i aranżowaniu

nowych utworów?

Kiedy nagrywaliśmy "Captive Breeding" Daniel,

który był jeszcze pełnoprawnym członkiem zespołu

grał wszystkie solówki. W Perzonal War tworzył

przez kilka lat. Niestety zdecydował się opuścić zespół,

ale wykorzystaliśmy wszystkie jego ścieżki, ponieważ

wykonał kawał dobrej roboty. Oczywiście

również Andreas miał swój wkład w nagraniach, tak

jak i wszyscy w zespole. Andreas jest świetnym facetem,

a najśmieszniejsze jest to, że grał razem z

Danielem w zespole Paula DiAnno, Phantoms Of

The Opera. Znali się więc długo. My także dobrze

znaliśmy Andreasa przed założeniem zespołu. Powiedziałbym,

że twórczy udział w Perzonal War

jest bardziej po mojej i Martina stronie. Obaj założyliśmy

Perzonal War i nasze serca należą do zespołu.

Kiedy grasz razem w zespole przez prawie

dwadzieścia lat w twojej głowie tworzy się wizja, w

jaki sposób zespół musi brzmieć.

Andreas udziela się też w innych zespołach, w tym

Architects Of Chaoz Paula Di'Anno - nie koliduje

to z jego obowiązkami w Perzonal War?

Wiesz co? Aby tego uniknąć jeździmy razem w trasy

(śmiech). Wraz z Architects Of Chaoz damy kilka

koncertów w grudniu i jestem pewien, że będzie więcej

niż śmieszne! Andreas ma do zagrania dwa koncerty

co noc... więc musi dowieść, że jest z metalu

(śmiech).

nie ma opcji, prędzej niż później stanie się wypalonym

niewolnikiem schematów, własnego stylu i

oczekiwań fanów?

Być może dzieje się to automatycznie, gdy trzeba

żyć z muzyką. Nawet jeśli starasz się zrobić to tak

jak chcesz, czasami się nie da. Szczerze mówiąc czujemy

się naprawde dobrze z tym jak działa Perzonal

War. Możemy grać na profesjonalnym poziomie bez

bycia profesjonalistami (śmiech).

To chyba dla was duży luksus i sytuacja wręcz

komfortowa, że od tylu lat to co tworzycie i najpierw

rzecz jasna musi spodobać się wam, cieszy

się też uznaniem fanów na całym świecie?

Jesteśmy bardzo zadowoleni z sytuacji w naszym zespole,

ma to różne przyczyny... grunt, że członkowie

dobrze dogadują się ze sobą. Świetnie jest spędzać

czas razem i robić to, co lubisz najbardziej. Wtedy

mamy szansę napisać coś dobrego, nagrać w profesjonalny

sposób i dać kilka naprawdę dobrych występów,

gdzie spotkamy wspaniałych ludzi, fanów, a

także inne zespoły. Najlepszy moment przychodzi

Foto: Metalville

Podobnie ma się też chyba sprawa z firmą płytową,

bo "The Last Sunset" to wasza druga płyta wydana

przez Metalville Records - wsparcie wydawcy ułatwia

pracę takiego zespołu jak wasz, zwłaszcza w

czasach coraz mniejszej sprzedaży płyt i internetowego

piractwa?

Oczywiście ważne jest, aby pracować z właściwymi

ludźmi i to zawsze zależy od naszych oczekiwań.

Każdy wie, że sprzedaż płyt maleje, ale rynek muzyczny

nadal istnieje. Szczególnie jeśli chodzi o

muzykę rockową i metalową, gdzie wciąż wiele osób

chce mieć oryginalną, fizyczną płytę... nie tylko

pobrany plik. Oczywiście, że bylibyśmy szczęśliwi,

gdyby sprzedaż naszych płyt byłaby większa. Cieszymy

się, że mamy wytwórnie płytową, która w nas

wierzy i sprzedaje wystarczającą ilość płyt aby zrobić

z nami kolejny album. Jesteśmy realistami - Perzonal

War nigdy nie będzie wielki, ale fakt, że jesteśmy

na scenie od prawie dwudziestu lat pomaga nam

przetrwać i iść do przodu!

Chyba nie wywierali na was żadnych nacisków,

pracowaliście nad tym materiałem na spokojnie,

bez ciśnienia, że przerwa pomiędzy nim a "Captive

Breeding" będzie zbyt długa?

Dokładnie, nie śpieszyliśmy się, chcieliśmy aby nasz

album był jak najlepszy. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z wyników i mamy nadzieję, że nasi fani także.

Na długi okres przerwy między albumami mają

wpływ inne czynniki. Trzeba pracować, trzeba dbać

o rodzinę... i trzeba pisać dobre piosenki. Kiedyś

"The Last Sunset" to dowód waszej wszechstronności,

bo z powodzeniem łączycie na tej płycie

tradycyjny heavy, power, speed a nawet epic metal,

zaś obok mocarnych, iście metalowych partii nie

brakuje też sporej dozy melodii - zdradzisz, jak

powstaje tak urozmaicony materiał? Mieliście

tylko tych dziesięć utworów i na nich się skoncentrowaliście,

czy też na wcześniejszym etapie prac

było ich więcej, ale z niektórych zrezygnowaliście?

Dziękuję bardzo, właśnie to zamierzaliśmy stworzyć.

Wszechstronność, podstawa thrashmetalowa z różnymi

innymi elementy i melodiami, aby stworzyć

mieszaninę obu światów. Elementy thrashowe łączą

się z melodyjnym wokalem i prowadzącymi gitarami.

Perzonal War odzwierciedla rodzaj muzyki jaki cenimy

i najbardziej lubimy grać. I to nie jest tylko

thrash, power metal czy speed metal. Jest to połączenie

tych stylów, przy czym staramy się znaleźć drogę,

aby zrobić to w jak najlepszy możliwy sposób.

Jest to powodem, dlaczego można znaleźć utwór taki

jak "Metalizer" i "What Would You Say?" na tej

samej płycie. Nie chcemy się ograniczać. Myślę, że

istnieją sposoby, aby być melodyjnym bez konieczności

bycia lekkim i przyjemnym. Na tej płycie

skoncentrowaliśmy się na dziesięciu utworach, które

składają się na cały album. Refren w utworze "What

Would You Say?" jest częścią starej piosenki, która

została wykorzystana teraz. Nagraliśmy tę piosenkę

prawie dziesięć lat temu w zupełnie innej wersji, lecz

nigdy nie została wydana. Na ogół używamy tylko

"nowego" materiału, ale tym razem część starego kawałka

została umieszczona na płycie.

Bywa, że wracacie jeszcze do takich zarzuconych

po-mysłów, czy też trafiają do archiwum i nie ma

takiej potrzeby, bo ciągle powstają kolejne utwory?

Ogólne to nie lubię pracować ze starymi pomysłami.

Czasami zdarza się, że masz dobry kawałek, riff lub

melodię, ale nie możesz z tego zrobić kompletnego

utworu. Niekiedy staramy się wrócić do tych pomysłów

i je wykorzystać... ale w większości przypadków

zostają one odrzucone. Lubię zachować świeżość

- jeśli nie będę miał już wystarczająco pomysłów,

to nie będzie już sensu tworzenia muzyki.

Każdy album zawsze odzwierciedla szczególny okres

w życiu zespołu. Być może - patrząc wstecz - uważasz,

że mogłeś zrobić to lepiej lub inaczej, ale w tym

42

PERZONAL WAR


czasie zrobiłeś to, w jak najlepszy sposób. To jest

właśnie najważniejsze. Ciągle nie mogę się doczekać

kiedy napiszemy najlepszy album Perzonal War i to

jest nasze główne źródło motywacji, które pcha nas

do przodu.

Płytę promuje dynamiczny, archetypowy wręcz

"Metalizer" z drapieżnymi wokalami, wygląda

więc na to, że nie bawiliście się w półśrodki, to miał

być czytelny komunikat: gramy metal i singel ma to

pokazać w 120 procent? (śmiech)

(Śmiech)... na "Metalizer" należy spoglądać z przymrużeniem

oka... ale piosenka nie jest tylko zabawna.

Bardzo mi się podoba jako metal z bezwzględnym i

jasnym przesłaniem: skopię Ci tyłek!!! Jeśli chodzi o

słowa to jest to największy banał jaki kiedykolwiek

zrobiliśmy. Ale czy nie jest to fajne uczucie przynależności

do tego wizerunku? Myślę, że kiedy raz

słuchałeś metalu to nie ma sposobu, aby przestać go

lubić. Nie mogę zrozumieć ludzi, którzy mówią "o

tak, kiedy miałem 13 lat słuchałem Iron Maiden i

Judas Priest, ale oczywiście już tego nie robię".

Bzdura! Dla nas to nie moda czy jakiś krótki okres

podczas dzieciństwa... Dla nas to styl życia i cieszę

się że mogę być częścią tej wielkiej rzeczy!

Zresztą w Niemczech macie chyba obecnie sytuację

przypominającą tę w Norwegii czy Szwecji,

gdzie różne odmiany metalu podbijają mainstreamowe

listy przebojów i cieszą się coraz większą popularnością?

Nie wiem, czy ta muzyka staje się coraz bardziej popularna...

czy tylko inne zespoły stają się mniej popularne

(śmiech). Oczywiście, że jest fajnie patrzeć

jak zespoły metalowe odnoszą sukcesy. Zwłaszcza iż

wielu ludzi uważa, że nikt nie będzie tego słuchać i

że jest to tylko hałas i jakaś bzdura. Uważam, że nawet

w przeszłości był czas, w którym zespoły metalowe

górowały, a nawet były bardzo popularne. Cofnijmy

się do czasów, kiedy Sepultura wydała "Chaos

AD". W latach 90-tych. Paradise Lost wydał

"Icon" czy "Draconian Times", Megadeth -

"Countdown To Extinction", Metallica - "Black

Album" itp. Rock był popularny... potem pojawiły

się nowe trendy. Obecnie wydaje się, że metal wraca

do swojej popularności sprzed lat. Myślę, że przemysł

muzyczny głównie skupia się na metalu,

ponieważ te zespoły mają wiernych fanów, którzy

nadal kupują płyty. Z jednej strony jest to fajne, że

stają się popularniejsi dzięki temu; z drugiej mamy

tyle wyprzedaży gdzie muzyka już przestała mieć

znaczenie i gdzie liczy się tylko z dwadzieścia różnych

wydań specjalnych z super dodatkowym materiałem

itp.

Marzy wam się sytuacja, że wasz album trafia na

pierwsze miejsce listy bestsellerów, tak jak to zdarzyło

się niedawno np. Powerwolf?

(Śmiech)... Mogę marzyć: tak! Ale to się nigdy nie

stanie, tak długo jak żyję. Szczerze mówiąc trzeba

być realistą jeżeli chodzi o oczekiwania. Trafienie na

wysokie miejsca na listach przebojów jest jak utopia

- potrzebne jest duże wsparcie finansowe i nie można

zapomnieć o odpowiedniej strategii marketingowej.

Ale dla nas spełniły się nasze małe marzenia.

Przykładowo, w najbliższy weekend gramy festiwal

razem z Sepulturą. Jeśli byś mi powiedział dwadzieścia

lat temu, że będę grał w przyszłości razem z

tym zespołem to pewnie był natychmiastowo zemdlał

(śmiech). Więc widzisz ... są inne marzenia,

które się spełniły i to jest super!

Foto: Metalville

Na dobrą sprawę takie sytuacje były wcześniej na

porządku dziennym, zwłaszcza w latach 80-tych

czy na początku 90-tych - jak sądzisz, czy fakt, że

teraz wielu ludzi doszukuje się w czymś takim sensacji

może mieć związek z faktem, że metal stał się

obecnie znacznie bardziej niszową muzyką?

Myślę, że wielkie zespoły takie jak Metallica, Iron

Maiden, Guns'n Roses lub AC/DC zawsze będą

trafić na najwyższe miejsca list przebojów. Powerwolf

na przykład to inna sprawa. Myślę, że zwykły

słuchacz nigdy wcześniej o nich nie słyszał, choć być

może zna "wielkie zespoły" metalowe. Cały przemysł

muzyczny zmienił się tak bardzo, bądźmy tu szczerzy:

pozycja numer jeden na listach przebojów, w

porównaniu do tej samej pozycji dwadzieścia lat temu

nie jest taka sama. Ilość płyt, która jest sprzedawana

teraz jest nie równa tej sprzedawanej przed

laty. Ale podoba mi się fakt, że o wiele więcej zespołów

metalowych, nawet te mniejsze, mają swoje

rolę w przemyśle muzycznym. Niemniej jednak: metal

nigdy nie był i nie jest typem muzyki dla każdego...

to jest właśnie powód, dlaczego go słuchamy.

Kurczy się też sam rynek muzyczny, obecnie sprzedanie

kilku tysięcy płyt to już spory sukces - jak w

takich realiach odnajduje się Perzonal War?

Kiedy ukazały się albumy "Faces" i "When Times

Turn Red" sprzedaliśmy więcej krążków niż obecnie,

ale nie możemy tego porównywać w ten sposób,

ponie-waż cała sytuacja uległa zmianie. Dotyczy to

tak samo małych, jak i dużych zespołów. W gruncie

rzeczy koncerty i ich produkty stają się coraz bardziej

istotne dla zespołów, pozwalają przetrwać na

rynku muzycznym.

Czyli nie dziwi cię, że na stoisku z merchem schodzi

więcej koszulek niż płyt - to znak naszych czasów

i dobrze, że ludzie kupują chociaż koszulki czy

bluzy?

Myślę, że jest to trochę smutne, bo jestem prawdziwym

fanem muzyki. Do tej pory kupuję wiele kompaktów

płyt winylowych, które znaczą dla mnie

dużo. Ale jak wspomniałeś - czasy się zmieniły i to

jest na pewno znak teraźniejszości. Nowe pokolenie

dorasta w czasach gier komputerowych, telefonów

komórkowych i innych rzeczy. Pojawiło się także

wiele alternatyw na wydawanie pieniędzy oprócz

muzyki, więc jeśli słuchacze chcą przynajmniej kupować

koszulki i inne gadżety, pomagają w ten sposób

utrzymać przemysł muzyczny.

Kiedy zaczynaliście grać wyglądało to wszystko

zupełnie inaczej, chociaż plagą - szczególnie we

wschodniej części Europy - były pirackie płyty

CD. Wygląda na to, że trzeba się przystosować do

obecnej sytuacji bądź zrezygnować z grania?

Oczywiście musimy zaakceptować sytuację, taką

jaka jest. Cieszę się, że zaczęliśmy z zespołem tak

dawno temu - pamiętamy "dobre" czasy i jesteśmy

zadowoleni, że jeszcze się trzymamy. Naszym celem

jest nic więcej jak robienie muzyki bardziej profesjonalnie.

Oczywiście trzeba kochać to co się robi.

Jak już wspomniałem: jestem bardzo szczęśliwy, że

mam okazję pisać, nagrywać i grać swoją ulubioną

muzykę z tak wspaniałymi ludźmi. Lecz w pierwszej

kolejności robisz to dla siebie, a jeśli innym też się

podoba, to nawet lepiej dla nas!

Wy pewnie nie rozważacie takiej opcji, bo muzyka

to pewnie dla was coś więcej niż tylko hobby?

To musi być coś więcej niż hobby, w przeciwnym

razie można zrezygnować. Niektórzy uważają, że

granie w zespole to tylko zabawa, ale jest to ciężka

praca dla wspólnego dobra zespołu. Musisz dbać o

pisanie piosenek, robienie prób, rezerwowanie studia

i nagrywanie albumów. Trzeba walczyć o swoje

pomysły, dbać o media społeczne, strony internetowe,

e-maile, itp. Oczywiście w zespole są osoby z

różnymi charakterami, więc z tym jest jak z każdym

związkiem... masz lepszy i gorszy czas lecz trzeba

dbać o siebie w każdej sytuacji. Jeżeli chodzi o mnie

osobiście, to lubię grać w kapeli i mam nadzieję, że

jeszcze wiele dobrych lat przed nami.

Ale nie utrzymujecie się z grania, na to pewnie stać

tylko największe gwiazdy?

Nie chcemy żyć z muzyki, co pozwala nam czuć się

swobodnie w tym co robimy. Możesz być pewien:

każda piosenka, która nagrał Perzonal War jest rzetelna

w 100 procentach i stajemy za nią murem!

Z drugiej strony może dlatego właśnie, że gracie

dla przyjemności i nie jesteście w związku z tym

zmuszani do kompromisów typu: "muszę to nagrać,

bo inaczej po mnie, nikt tego nie kupi", zaszliście

tak daleko i po tylu latach istnienia wciąż jesteście

w stanie zaintrygować słuchaczy swoją nową muzyką?

Myślę, że mamy fanów, którzy słuchają nas od dnia,

w którym zaczęliśmy. Oczywiście straciliśmy kilku,

ale także zyskaliśmy wielu. Myślę, że jest to normalny

rozwój wydarzeń. Rozumiem ludzi, którzy lubią

stare kawałki - mogę też zrozumieć tych, którzy lubią

nowsze brzmienie. Jesteś naprawdę szczęściarzem,

jeśli twoi fani zaakceptują rozwój muzyczny

twojego zespołu. Jest to miłe, gdy po prawie dwudziestu

latach mówią, że "nigdy wcześniej nie słyszeli

twojego zespołu - ale go lubią", a następnie kupią

wszystkie twoje albumy. Jak widać... jest jeszcze nadzieja

(śmiech).

Życzymy wam więc, żeby ten stan rzeczy trwał jak

najdłużej i dziękujemy za rozmowę!

Dziękuję bardzo za poświęcony czas i za wspieranie

Perzonal War. Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo

na koncercie.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska

PERZONAL WAR 43


Zawsze dajemy z siebie wszystko

W ciągu ostatnich kilku lat byliśmy świadkami jak bardzo zróżnicowaną formą

sztuki jest heavy metal. W tym nurcie muzycznym zderzają się często elementy, które są

swoimi zupełnymi przeciwieństwami. Mamy tu do czynienia zarówno z prostotą jak i skomplikowaniem,

ciężarem i lekkością, brutalnością i melodią. Nie ma jednego sprawdzonego

przepisu na dobry heavy metal. Każdy może znaleźć własną receptę na ekspresję swojej

twórczości. Kolejny album północnoirlandzkich metalowców ze Stormzone jest tego przykładem.

Dlatego ponownie udaliśmy się do Johna Harbinsona, lidera tej grupy, by porozmawiać

o tym, co nowego słychać w krainie melodii i wyrazistego brzmienia.

HMP: Przeprowadziliśmy w zeszłym roku rozmowę

na temat waszego ówczesnego nowego albumu

"Three Kings", który miał swoją premierę w 2013

roku. Od tamtej pory minęło trochę czasu, a wasz

najnowszy album "Seven Sins" jest jasnym dowodem

na to, że nadal trzyma się was kreatywność i

pasja tworzenia. Czy zgodziłbyś się z tym?

John "Harv" Harbinson": Zdecydowanie, a nawet

powiedziałbym, że pasja i ambicja rosły w nas z każdą

chwilą pracy nad tym albumem. Nadal przed nami

jest długa droga do tego punktu, w którym moglibyśmy

rzucić nasze codzienne prace i jeździć w trasy

Stwierdziłeś, że "Death Dealer", "Zero To Rage" I

"Three Kings" to albumy, które przedstawiają pewien

spójny temat, który jest na nich kontynuowany

- postaci Death Dealera. Czy "Seven Sins" też

podąża tą samą ścieżką i rozszerza ten wątek?

"Seven Sins" nie tylko jest kontynuacją naszej tradycji

przedstawiania kolejnych wcieleń postaci Dealera.

Tym razem poświęciliśmy mu o wiele więcej miejsca.

Dealer (znany na tym albumie jako Dr. Dealer) dostał

posadę głównej postaci, jako przywódcy wędrownych

wyrzutków w jego obwoźnym Emporium.

Przybywa razem z nimi do miast skupiających złych

ludzi dręczących dzieci, które urodziły się z różnymi

kalectwami. Ci ludzie trzymają je w piwnicach, na

strychach i w innych obskurnych miejscach. Wespół

ze swoją piękną, lecz śmiertelnie niebezpieczną asystentką

Bathshebą, Dealer uwalnia umęczone duszyczki,

dając im schronienie w swej karawanie, oraz

Foto: Stormzone

także samemu być interesującym jako samotna kompozycja.

To ważne, żeby utwór niósł ze sobą jakieś

znaczenie, nawet gdy słucha się go jako wyrwanego z

kontekstu. Jako twórca tekstów, czuję się jakby na

świat przychodził mój kolejny syn, za każdym razem,

gdy tworzę słowa do znakomitej muzyki. Nie wiem

czy to podświadomie mnie nastawiło mnie w

kierunku tematu bezbronności dzieciństwa i wielkich

odpowiedzialności, łączących się z tym, by przeprowadzić

dziecko przez nie odpowiedzialnie i bezpiecznie.

Na pewno obecny jest pewien wątek opiekuńczy

pojawiający się w utworach i poczucie, że zawsze

jest nadzieja na lepsze życie dla upośledzonych i maltretowanych

dzieci, nawet jeżeli pochodzi ona z niezwykłego

źródła. Istota sprawy jest mroczna i czasem

pełna grozy. Głównym celem "Seven Sins" jest jednak

przedstawienie poczucia nadziei aniżeli desperacji,

dając jednocześnie wstydliwą przyjemność oglądania

ludzi, którzy znęcali się nad słabszymi, a teraz

dostają to, na co zasłużyli!

Dlaczego wybraliście "Seven Sins" na tytuł nowego

wydawnictwa? Parę waszych ostatnich albumów

ma liczbę w nazwie, czy jest to zabieg zamierzony?

Tytuł nie powstał tak od razu. Utwór "Seven Sins"

powstał jakoś tak jako piąty lub szósty. Nie mieliśmy

zamiaru kontynuować motywu liczb w nazwie, w każdym

razie nie kierowaliśmy się tym przy wyborze

tytułu wydawnictwa. Jest tyle dobrych i odpowiednich

utworów nadających się na tytuł dla albumu, że

mogliśmy wybrać wiele z nich. Utwór "Seven Sins"

jest najdłuższą kompozycją. Jest naprawdę epicki i

zawiera w sobie wzmianki o wątkach, które pojawiają

się w pozostałych numerach z płyty. Dlatego był najbardziej

reprezentatywnym wyborem na ten tytułowy.

Swoją drogą, niedługo pojawią się dość znaczące

liczby dla Stormzone. W 2016 będziemy obchodzić

nasze dziesięciolecie!

tak często jak byśmy chcieli. Faktem jest, że każdy

kolejny album Stormzone sprawiał, że byliśmy coraz

bardziej doceniani i chwaleni jako zespół, który stale

dostarcza swój towar. Promotorzy i agenci widzą, że

nigdzie nie zamierzamy odejść, a nasz fanbase rośnie

w siłę na całym świecie. To nas zachęca do dalszego

wysiłku. Zamierzamy wykorzystać owoce naszego

postępu. Wierzymy, że "Seven Sins" jest jasnym znakiem,

wskazującym na to, że nie oszczędzamy siebie,

a nawet podejmujemy ryzyko, wypuszczając nasz

piąty album przy tych wszystkich oczywistych wyzwaniach.

Pokazujemy, że kreatywność i pasja stale

są obecne w każdym muzyku Stormzone.

swoimi sposobami i środkami wymierza karę tym,

którzy byli okrutni wobec biednych i niewinnych. Album

nie skupia się wyłącznie na jego metodach i motywach,

ale także dotyka umysłu Dealera po raz pierwszy

w historii, pozwalając na spojrzenie na świat jego

oczami. Na poprzednich albumach słuchacze mogli

jedynie usłyszeć opowieści o nim, podczas gdy na

"Seven Sins" mają okazję być samym Dealerem!

Jak wyglądało tworzenie tej części historii, która

miała zostać przedstawiona na najnowszym albumie?

Jakie wątki fabularne i motywy pojawiały się

w waszej wizji?

Koncept album jest bardzo ambitnym przedsięwzięciem,

ponieważ musiał zawierać w sobie interesującą

fabułę przez przynajmniej dwanaście kawałków, a

nawet więcej, gdy do tego doda się utwory bonusowe.

Naszym zamiarem było stworzenie historii, która nie

tylko skupia w sobie przebieg całego albumu. Pragnęliśmy,

by każdy utwór miał swoje poboczne wątki, by

Na waszej oficjalnej stronie można znaleźć dwanaście

krótkich filmów, w których opisujecie historie

i wątki z poszczególnych kawałków z nowego albumu.

To fajna sprawa, że zdecydowaliście się w ten

sposób przybliżyć swoim fanom historię opisywaną

na płycie. Dzięki temu większy nacisk został położony

na warstwę tekstową. Mam jednak jedno pytanie

- utwór otwierający album nazywa się "Bathsheba".

Nie znalazłem wyjaśnienia dlaczego zdecydowaliście

się tak ochrzcić ten utwór (i postać w

nim opisywaną) imieniem biblijnej postaci?

Bathsheba jest egzotyczną i piękną cudzoziemką,

którą Dr. Dealer uratował z patologicznej rodziny,

gdy była jeszcze nastolatką. Traktowano ją bardziej

jak niewolnika niż jak córkę. Dealer dostrzegł, że była

nadzwyczajna, nie tylko pod kątem swej urody, ale

także pod kątem swych zdolności. Potrafiła zahipnotyzować

ludzi tak, by całkowicie się jej poddali. Jej

imię było wówczas inne, jednak będąc dozgonnie

wdzięczna przywódcy wędrownego Emporium, złożyła

mu przysięgę wierności. Dr. Dealer ochrzcił ją

mianem Bathsheby. Traktował ją jako swoją krew, a

imię Batsheba oznacza "córka przysięgi". Jest wierna

ponad miarę względem tym, którym ufa. Ma też swoją

mroczną stronę, która ujawnia się wtedy, gdy zażyczy

sobie tego Dealer. Zna smak bezradności i bólu,

co wpłynęło na to jak postrzega tych, którzy są

okrutni wobec innych. Po prostu nie chciałbyś zadzierać

z Bathshebą!

Wygląda na to, że Steve Moore znowu był odpowiedzialny

za brzmienie albumu. Wybraliście

sprawdzone rozwiązania?

Przebieg sesji nagraniowej właściwie wybrał się sam!

Możliwe, że "Zero To Rage" i "Three Kings" nie

sprzedały się tak jak powinny, by Stormzone mogło

sobie pozwolić na jacht, sportowy samochód i dom

na plaży, ale na pewno nie stało się tak ze względu na

jakość produkcji albumów! To, co napisaliśmy i nagraliśmy,

Steve Moore zarejestrował - i też wpłynął

na to, że utwory brzmią znakomicie. Jego umiejętności

studyjne stają się coraz lepsze. Jeżeli Stormzone

nie zostanie dostrzeżone szerzej, byłoby wielką

farsą, gdyby chociaż Steve Moore nie dostał pochwał

jako producent muzyczny. Brzmienie "Seven

Sins" jest potężne. Jest takie dzięki rozwijającym się

zdolnościom Steve'a. Dysponuję on olbrzymią wiedzą

studyjną, zna bardzo wiele technik nagraniowych,

a przy tym łączy to wszystko z postrzeganiem

tego, jak powinien brzmieć udany heavy metalowy

44

STORMZONE


zespół bez użycia komputerów. Ma pojęcie o tym jak

rozwija się technologia i ciągle się kształci w tym zagadnieniu,

jednak nie traci ze swej wizji tego, że muzyka

powinna brzmieć czysto, dynamicznie, ekscytująco.

I będzie pracował bez wytchnienia, by każdy

z aspektów nagrania był w pełni zadowalający. Robi

to z pełnym poświęceniem i dzięki temu wykształcił

wyjątkowe brzmienie Stormzone. Najwyższy czas,

by został dostrzeżony i doceniony jako świetny producent

muzyczny, którym jest bez dwóch zdań. Może

"Seven Sins" pomoże mu w tym. Jedno jest pewne

- ten album w pełni obrazuje to, jakim jest wspaniałym

gitarzystą!

Czy okładka w jakiś sposób odnosi się do muzycznej

lub tekstowej warstwy albumu?

To ja wykonałem okładkę i oprawę graficzną wkładki,

więc podejrzewam, iż mając stale fabułę "Seven

Sins" w mojej głowie, przeniosłem ideę albumu na jego

grafikę. Muzyka była naturalnie wielką inspiracją,

zwłaszcza że pracowałem nad okładką w czasie, gdy

ją jeszcze pisaliśmy. Scenariusz był podobny jak przy

wyborze tytułu wydawnictwa. Zdecydowaliśmy się

na "Seven Sins" i artwork musiał to odzwierciedlać.

W swym niezwykłym powozie Dr. Dealer nakłania

swych klientów do wybrania jednego z siedmiu eliksirów,

przygotowanych w mroku przez jego uzdolnionych

i tajemniczych podopiecznych. Bathsheba daje

tym ludziom poczucie nieśmiertelności, płacą dobrą

sumę, zapewne pod wpływem brawury, a może pod

wpływem "napoju powitalnego" Dr. Dealera, próby

przechytrzenia mistrza tego karnawału, dreszczyku

hazardu lub chcąc zaimponować Bathshebie. Kupują

klucz do wybranej prze siebie skrzynki, bez absolutnie

żadnej gwarancji sukcesu, lecz zupełnie onieśmieleni

przez piękną Bathshebę, zaryzykują wszystko,

byleby tylko zrobić na niej wrażenie. Okładka albumu

przedstawia otwierającą się szkatułę. Jej orientalny

wygląd wskazuje na pochodzenie imienia Bathsheby,

może nawet trochę sugeruje pewne erotyczne

konotacje. Wydaj pieniądze, podejmij ryzyko, przekręć

klucz, otwórz możliwości - szczęście lub los gorszy

od śmierci. Wszystko jest możliwe w Emporium

Siedmiu Grzechów!

Ci, którzy kupili wasz nowy album, mają także

możliwość odblokowania czterech utworów bonusowych

na waszej stronie głównej, jeżeli odpowiedzą

poprawnie na zagadkę, do której wskazówki znajdują

się w booklecie. Skąd taki pomysł? Czy ten

bonusowe utwory zostały nagrane specjalnie do tego

typu przedsięwzięcia?

Numery, które zostały utworami bonusowymi, na pewno

zostały napisane jako część historii pojawiającej

się na "Seven Sins". Pewnie znalazły by się na albumie,

gdybyśmy byli dużym zespołem, mogącym sobie

pozwolić na nagrywanie podwójnych wydawnictw.

Jednak wypuszczenie teraz albumu z szesnastoma

utworami mogłoby źle wpłynąć na jego odbiór. Dlatego

wybraliśmy dwanaście, które przeprowadzą słuchacza

przez zawiłą fabułę "Seven Sins" oraz historię

Dr. Dealera, Bathsheby i niesamowitych członków

podróżującego Emporium. Jednak pozostałe utwory

są nadal ważne dla nas jak i dla całej historii, dlatego

istotnym dla nas było ich upublicznienie w jakieś

formie. Przeprowadziliśmy szeroko zakrojone badanie

i odkryliśmy, że to, co zaproponowaliśmy jako

sposób na odblokowanie utworów dodatkowych jest

jedyne w swoim rodzaju - żaden zespół nie wpadł na

taki pomysł. To niesamowite, by w aktualnych czasach

wpaść na coś, co jeszcze nie było przez nikogo

przerabiane. W rezultacie, ci którzy naprawdę kupili

naszą płytę, uzbroili się w wyraźne wskazówki, w jaki

sposób odblokować cztery dodatkowe utwory na naszej

"przeklętej drabinie" na stronie głównej! Jednak

ci, którzy się pomylą za wiele razy mogą sprowadzić

na siebie uwagę rozzłoszczonego Dealera i Bathsheby!

Zostaliście ostrzeżeni!

Każdy utwór z "Seven Sins" ma swoją własną

naturę i klimat. Podejrzewam, że każdy z nich jest

dla was na swój sposób ważny. Jednak, który z nich

byś wskazał jako ten, który jest najbardziej wyjątkowy

spośród innych?

Każda kompozycja z płyty jest dla mnie wyjątkowa.

Moje serce i moja dusza wlały się w każde słowo i każdą

melodie. Trudno jest wskazać jeden utwór, który

byłby ważniejszy od innych. Podejrzewam, że większym

sentymentem darzę te utwory, które znaczą dla

mnie więcej w materii osobistej. Na przykład "Your

Foto: Stormzone

Time Has Come" było pierwszym utworem, którego

warstwę instrumentalną usłyszałem. To był pierwszy

utwór, który chłopaki mi przesłali. Od tego zaczęło

się tworzenie "Seven Sins". "Master of Sorrow" ma

świetną sekcję rytmiczną, tak tuż przed solówką - za

każdym razem, gdy ją słyszę, to stają mi włoski na

karku. Dalej mnie ten motyw zadziwia. Nieczęsto się

to zdarza, zwłaszcza że mamy za sobą lata robienia

muzyki. Myślę, że nadal będziemy trwać na scenie,

niezależnie od tego czy odniesiemy sukces czy też

nie. Tworzenie heavy metalu ma genialny wpływ na

nasze samopoczucie I życie codzienne. Jest samo w

sobie nagrodą za cały czas i wysiłek, który wkładamy

w Stormzone. Mam nadzieję, że postrzegacie "Seven

Sins" tak samo ciepło, co my. To wiele dla nas znaczy!

Podczas naszego poprzedniego wywiadu, wspomniałeś

o tym, że planujecie nagraniu albumu live na

którymś z letnich festiwali. Lato się już skończyło -

udało się wam zrobić nagrania tak jak planowaliście?

Zostawiliśmy sobie tę przyjemność na specjalną okazję.

Zbieramy siły na odpowiednia chwilę, by zaprezentować

to jak Stormzone brzmi na żywo. Jak już

wspomniałem, w 2016 będziemy obchodzić dziesięciolecie,

co stanowi dla nas prawdziwy kamień milowy

w historii zespołu. Kilka dużych festiwali interesuje

się nami i na każdym z nich moglibyśmy nagrać

album lub DVD. Możliwe, że za kilka lat znowu

zagramy na Wacken. Ten zaszczyt byłby idealny do

uchwycenia kamerą. Do tego czasu pewnie uda nam

się dodać wiele nowych elementów, do naszego image'u

scenicznego i samego występu. W każdym razie

zespół jest gotowy w każdej chwili. Byliśmy już nieoficjalnie

nagrywani podczas naszych występów na

naszej trasy z Saxon. Widziałem te nagrania na Youtube

i jestem niezwykle zadowolony z tego, jak na

nich wyszliśmy. I z tego jak reagowała na nas publiczność.

Byłoby świetnie, gdyby udało nam się to

wszystko uchwycić profesjonalnie! Zawsze dajemy z

siebie wszystko, niezależnie od tego czy gramy w klubie

czy na festiwalu!

Rozmawialiśmy także o przeszłości twojej i Davida

w Sweet Savage. Tym razem chciałem zapytać o

coś innego. W Stormzone grali także inni muzycy,

którzy byli członkami Sweet Savege - Stephen

Prosser i Julian Watson. Kiedy dokładnie znajdowali

się w składzie Stormzone i dlaczego nie ma już

ich w zespole?

Julian Watson i Stephen Prosser nigdy właściwie

nie byli członkami Stormzone. Grali na pierwszym

naszym albumie, i włożyli w niego sporo swojego

wkładu, jednak ta płyta została nagrana, co w samo

w sobie jest dość niezwykłe, jeszcze zanim zespół

miał nazwę i podpisany kontrakt płytowy! Sam sfinansowałem

nagranie "Caught in the Act" - to miał

być mój album solowy. Julian i Steve oraz moi kumple

z Den of Theves Peter Macken i Keith Harris,

zgodzili się pomóc mi przy nim. "Caught in the Act"

okazał się tak dobrym albumem, że Escape Music,

po otrzymaniu promo, zgodziło się go wydać. Zasugerowali

mi wtedy, że płyta może się lepiej sprzedać nie

jako wydawnictwo solowe, a jako album pełnoprawnego

zespołu, ze mną jako wokalistą. Wtedy narodził

się Stormzone, jednak niestety większość odpowiedzialnych

za tworzenie "Caught in the Act" nie

mogło wziąć na siebie współuczestniczenia w tym

projekcie na dłuższą metę. Wtedy znalazłem się znowu

w niezwykłej sytuacji - mam płytę gotową na wydanie,

mam nazwę dla zespołu, jednak… nie mam

zespołu! Na szczęście, była to tylko kwestia paru

tygodni, bym poskładał pełny skład w 2006 roku. Od

tego czasu w zespole jest nieprzerwanie Graham Mc

Nulty na basie, Davy Bates na perkusji, Steve

Doherty na gitarze i ja za mikrofonem. Można powiedzieć,

że to są oryginalni członkowie, gdyż

Stormzone de facto powstało właśnie w 2006 roku.

Jakie są wasze plany koncertowe? Niestety, na

waszej stronie nic nie ma o nadchodzących występach.

Nagraliśmy i wypuściliśmy "Seven Sins" sporo przed

zakładanym harmonogramem, co zaskoczyło nie

tylko nas, ale także naszą wytwórnię i management.

A to na nich zwykle opierają swoją pracę promotorzy.

Dlatego nie wszystko jest jeszcze na swoim miejscu.

Nie mamy jeszcze zaplanowanej trasy promującej album.

Pracujemy aktualnie nad tym, a póki co, gramy

koncerty lokalnie. Prawdziwą siłę pokażemy jednak

w 2016 roku. Przygotujemy specjalne show, na których

solidnie zaprezentujemy naszą pracę! Tak długo

jak będą nas wspierać tacy ludzie jak ty, będziemy

mieli szansę przetrwać i prosperować na nowożytnej

metalowej scenie. Nie możemy się doczekać, by dla

was zagrać! Metal is Forever!

Wielkie dzięki, że zgodziliście się poświęcić nam

nieco swojego czasu!

Jesteśmy wdzięczni, że daliście nam możliwość zwrócenia

się do waszych oddanych czytelników. Mam

nadzieję, że się wszyscy niedługo spotkamy.

Dziękujemy także tym, którzy czytają ten wywiad!

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

STORMZONE 45


wnych próbach nagraliśmy pierwsze demo i wkrótce

zaczęliśmy grać koncerty.

HMP: Witam serdecznie, na wstępie chciałbym

zapytać, jak moglibyście opisać pierwsze docierające

do Was opinie na temat "Premonition"?

Paul Smith: Jednym słowem, zdumiewające! Wszyscy

w kapeli bardzo przyłożyliśmy się do nowych utworów,

w trakcie sesji mieliśmy wrażenie, że wszystko

układa się więcej niż dobrze, ale mieliśmy także świadomość

braku obiektywizmu, co jest typowe wobec

własnej twórczości.

Tony Coldham: Część utworów była pisana ponad 30

lat wstecz, więc była naturalna obawa, że znając te

utwory i ich pierwotne wersje, będziemy mieli trudność

z dokonywaniem w nich zmian. Staraliśmy się

być uczciwi wobec samych siebie. Okazało się, że

zmian nie było dużo, trochę w tekstach, trochę w aranżach.

Generalnie dodawaliśmy nowe elementy, częściej,

niż usuwaliśmy coś, co nam się nie podobało. Na

końcu byliśmy i jesteśmy szczęśliwi z efektu końcowego.

Paul Smith: Wiesz, nigdy nie jesteś w stanie powiedzieć,

jak płyta zostanie przyjęta na zewnątrz, jednak

czytanie dotychczasowych recenzji, jakie otrzymuje

"Premonition", wynagradza nam cały wysiłek włożony

w nagrywanie albumu.

Lepiej późno, niż wcale

Nazwy takich kapel, jak Iron Maiden, Saxon, Def Leppard zna każdy szanujący się

fan muzyki metalowej. Wszystkie wymienione zespoły łączy sukces, jaki osiągnęły na rynku

muzycznym, ale nie tylko… Każdy z tych zespołów brał udział w tworzeniu zjawiska nazwanego

New Wave Of British Heavy Metal, które wywiera wpływ na muzykę metalową do dziś.

Muzycy zespołu The Deep, z którymi miałem zaszczyt rozmawiać, także byli częścią tego

nurtu, grając w rozmaitych kapelach na początku lat 80-tych a następnie formując band

Deep Machine. Niestety, pomimo faktu, że na ich koncertach bywali nawet członkowie Maiden,

kariera ominęła ich szerokim łukiem a zespół wkrótce się rozpadł. 32 lata później, kapela

powraca z nową nazwą i silnym przekonaniem, że tym razem się uda. Po wysłuchaniu

debiutu The Deep "Premonition", jestem dobrej myśli.

Opowiedzcie trochę o Waszych początkach w muzycznym

biznesie, mimo debiutanckiego albumu, nie

jesteście przecież nowicjuszami w metalowym świecie…

Paul Smith: Członkowie The Deep, grali i koncertowali

w wielu kapelach, przez wiele lat, poczynając od

lat szkolnych, przed naszym spotkaniem w roku 1982.

W późnych latach 70-tych, mieliśmy fantastyczną heavy-metalową

scenę i mimo, że nie znaliśmy się jeszcze,

wszyscy dzieliliśmy te same sale koncertowe, jak Ruskin

Arms, the Bridge House & the Electric Stadium,

występując w różnych bandach.

Zatem początków kapeli należy szukać w roku 1982 i

nazwie Deep Machine?

Tony Coldham: Dokładnie, korzenie zespołu sięgają

daleko, daleko w przeszłość… (śmiech)

Paul Smith: Tak, myślę, że to było przeznaczenie. W

podobnym czasie kapele, w których graliśmy, rozpadły

się.

Tony Coldham: Byłem w kapeli Minas Tirith, która

rozpadła się kilka miesięcy wcześniej i szukałem kapeli

lub muzyków, z którymi mógłbym grać. Potem spotkałem

Tony'ego Harrisa, który był przesłuchiwany i dołączył

do kapeli Burn. Nadawaliśmy na podobnych falach,

jednak nie byłem przekonany do pozostałych gości

z kapeli. Kilka tygodni później dostałem telefon od

John'a Wigginsa (gitarzysta Deep Machine - przyp.

red.), z zaproszeniem na przesłuchanie do Deep Machine.

Znałem zespół i Johna dość dobrze. Poszedłem

na próbę, na której byli John, Andy (Wrighton, basista

Deep Machine - przyp.red.) i ktoś, kto przygrywał

na perkusji. Byłem strasznie podjarany, gdy dostałem

tą robotę i natychmiast zadzwoniłem do Tony'ego, by

powiedzieć mu, co się stało. Wspomniałem także, że

chłopaki szukają gitarzysty. Powiedział natychmiast -

dołączam do Was!

Paul Smith: Niedługo później John dostał ofertę grania

z Paulem Di'Anno i dołączenia do jego kapeli Lone

Wolf (później nazwanej Di'Anno). Andy zamieścił

ogłoszenie poszukujące gitarzysty i perkusisty. Dołączył

Steve Kingsley na perkusji, którego kapela (nie

pamiętam nazwy), wkrótce się rozpadła, podobnie zresztą,

jak kapela Janine, w której grałem w tamtym czasie.

Wszystko zatem się świetnie ułożyło i po intensy-

Jakie wspomnienia macie z tamtych czasów, był to

wszak okres rozkwitu heavy-metalu…

Paul Smith: Mamy mnóstwo wspomnień, niektóre

niestety nie nadają się do druku, właściwie większość z

nich!(śmiech). Pamiętam przesłuchanie do zespołu i

zdziwienie jak dobry był Tony w wieku 18-19 lat. To

było świetne dla nas obydwu, bo rywalizując ze sobą,

stawaliśmy się lepszymi muzykami, zdobywaliśmy nowe

umiejętności. To był niesamowicie ekscytujący

czas, na przykład, gdy pojechaliśmy grać do Holandii.

Przypominam sobie Tony, że przespałeś tam większość

czasu, cholera, jakie było to przezwisko, które dostałeś

tam?

Tony Coldham: Pamiętam - koszatka! (śmiech) Po

prostu potrzebowałem więcej pięknych snów, niż reszta

kapeli. Mieliśmy tam mnóstwo niesamowitych doświadczeń,

Holandia była dla mnie największym wydarzeniem.

Pierwszy koncert, gdy publika szturmowała

scenę pod koniec gigu… wow!

Dlaczego właściwie Deep Machine się rozpadł?

Paul Smith: To zawsze jest ta sama, stara historia. Byliśmy

bardzo młodzi i nie potrafiliśmy docenić tego, co

mieliśmy w tamtym czasie. Podobnie, jak w innych

kapelach, zaczęły się ujawniać wewnętrzne różnice i w

końcu wpadliśmy w spiralę, z której nie było już ratunku.

Tony Coldham: Ludzie często zapominają, jak młodzi

wtedy byliśmy. Andy miał 18 lat, Tony Harris 19, ja i

Paul około 21 lat. Jedynie Steve był nieco starszy. Nie

jestem pewien, co do jego wieku, nigdy nie lubił o tym

mówić… (śmiech). Gdybyśmy mieli managera, kto

wie… byłaby może szansa, by przejść cało przez wszystkie

konflikty.

Paul Smith: Patrząc wstecz, wielka szkoda, mogliśmy

osiągnąć naprawdę wiele. Niestety nie da się włożyć

mądrej, dojrzałej głowy na młode, szalone barki.

Jednak nie składacie broni i powracacie na rynek z

nową płytą. Co spowodowało ten krok?

Paul Smith: To był koncert Tokyo Blade we wschodnim

Londynie. Tony Coldham skontaktował się ze

mną. Nie widzieliśmy Andy'ego Wrightona przez dekady.

To była wspaniała noc, był tam także Steve

Kingsley oraz Russell Schofield, techniczny Tony'

ego z 1982 roku. Wtedy zdecydowaliśmy, by zarezerwować

salę prób, by pograć stare utwory.

Tony Coldham: Szczęśliwie Russell zdołał nakłonić

Tony'ego Harrisa do idei reaktywacji kapeli wkrótce,

więc wszyscy byli na pokładzie.

Paul Smith: Pojawiliśmy się na próbie, podłączyliśmy

sprzęt i… Wow! Czuliśmy się, jakbyśmy nie grali ze sobą

może z trzy miesiące a nie 32 lata. Od tego momentu

wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec naszej historii.

Tony Coldham: To było dość surrealistyczne przeżycie,

wszyscy razem grający stare utwory po tak długim

czasie. Zadziwiające było to, że graliśmy bez żadnych

błędów, niemal perfekcyjnie!

Paul Smith: Niedługo po tym Andy zdecydował, że

Foto: Keith Newhouse

46

THE DEEP


niestety nie da rady pogodzić obowiązków The Deep

z Tokyo Blade. Niestety także Tony Harris był zmuszony

z powodów zdrowotnych, by zrezygnować z grania.

Jednak ziarno zostało zasiane tego dnia.

Tony Coldham: Stanęliśmy przed zadaniem znalezienia

utalentowanych muzyków, którzy dołączą do kapeli.

Paul Smith: Byliśmy totalnymi szczęściarzami, gdy na

przesłuchaniu pojawił się Mick Feleppa. To znakomity

gitarzysta i prawdziwy charakter - joker w naszej

talii! Mick grał w zespole Strutt przez moment razem

z Tony'm Coldhamem w połowie 1980 roku, więc był

członkiem rodziny. Zwerbowaliśmy Dona Whiberley'a,

prawdziwe dziecko w naszym zespole (25 lat).

Don nagrał partie basu na "Premonition", jednak

przeniósł się do młodszej kapeli (śmiech). Teraz gra z

nami Phil Reeve, który pomógł nam już na etapie powstawania

zespołu i jest naszym długoletnim przyjacielem.

Tony Coldham: Faktycznie, Phil dostał ofertę dołączenia

do zespołu już wcześniej, jednak z uwagi na

inne zobowiązania nie mógł dołączyć. Teraz jednak

jest z nami i jest świetnie!

Czy to prawda, że nazwa Deep Machine była zajęta?

Paul Smith: Nazwa Deep Machine była używana

przez założyciela zespołu i skład, który zebrał i pod tą

nazwą koncertowali.

Tony Coldham: Jak na ironię, obecnie się rozpadli.

Paul Smith: Pomimo faktu, że trzech z nas jest powiązanych

z nazwą Deep Machine, wydaje mi się, że lepiej

nie używać jej. Chcieliśmy być zespołem na swoich

własnych prawach, nowy początek, ale z historią w tle!

Tony Coldham: Taka sytuacja ma swoje wady i zalety,

dlatego, że ludzie często nie znają naszego pochodzenia,

historii dopóki nie dowiedzą się od nas, że

byliśmy niegdyś Deep Machine. Tą nazwę budowaliśmy

w Europie w latach 80-tych, teraz musimy to zrobić

z nazwą The Deep.

Panowie, myślicie, że mamy obecnie dobry czas na

granie hard/heavy?

Tony Coldham: Pod pewnymi względami jest dobrze,

pod innymi niekoniecznie. Hard rock, heavy metal jest

prawdopodobnie bardziej akceptowany przez ludzi,

niż kiedykolwiek w historii. Jako muzyk, jest łatwiej,

taniej nagrywać i dystrybuować muzykę w cyfrowym

świecie. Problem polega na tym, że każdy to robi, mamy

do czynienia z potężną rywalizacją. Starasz się być

jak najbardziej słyszalny w tym tłumie. Niestety trudno

myśleć o zarabianiu pieniędzy z grania muzyki. Ludzie

ściągają muzykę z Internetu, nawet, jeśli płacą za

to, znacząca część tych pieniędzy trafia do dystrybutora,

nie do artystów.

A jak wygląda scena metalowa w Londynie obecnie?

Paul Smith: Wygląda na to, że scena metalowa w

Wielkiej Brytanii odradza się w tym czasie. Kto wie?

Może, dlatego, że wciąż gramy, chodzimy na koncerty…

Gdy przestaniemy wszystko pewnie runie

(śmiech). Jest sporo bandów o ustalonej pozycji, grających

trasy koncertowe, jak Raven, Tytan, Desolation

Angels, Tokyo Blade, Tyson Dog, Avenger, by tylko

wspomnieć kilka.

Tony Coldham: Tak, oprócz tego mamy sporo nowych,

młodych, niezwykle utalentowanych kapel. Zapoznajcie

się z takimi zespołami, jak Monument, Neverworld,

Forged In Black, Toledo Steel, Silent Divide,

Kaine.

Paul Smith: Ta muzyka nigdy nie będzie tak popularna,

jak w kontynentalnej Europie, jednak jest znacznie

lepiej, niż jeszcze kilka lat temu.

Tony Coldham: Oczywiście wciąż nie jest łatwo wyciągnąć

ludzi z domu, na koncert, jeśli nie jesteś naprawdę

znaną kapelą. Mnóstwo ludzi tutaj chodzi do

lokalnych pubów, by posłuchać a nawet czasem pośpiewać

razem z licznymi cover bandami.

Zatem sytuacja z graniem koncertów nie wygląda

zbyt różowo?

Paul Smith: Staramy się grać wszędzie gdzie się da,

jesteśmy jednak ograniczeni jedynie do klubów, które

wspierają i promują ten rodzaj muzyki.

Tony Coldham: Nowo powstające puby i kluby celują

w cover bandy, wydaje im się to jedynym sposobem na

przyciągnięcie tłumów i zarobienie kasy. Kilka klubów

niestety musiało zakończyć działalność z powodów

frekwencyjnych. To czarny scenariusz dla nowych, zaczynających

kapel.

Paul Smith: Często sytuacja wygląda tak, że to kapele

własnym sumptem organizują koncert, wynajmują salę,

jest dobrze, gdy uda się pokryć koszty. Granie regularnie

na żywo sprawia, że muzycy ćwiczą, rozwijają się

technicznie z każdym koncertem.

Przechodząc do "Premonition", opowiedzcie proszę

odrobinę o procesie nagrywania albumu…

Paul Smith: Wybraliśmy londyńskie studio Vatican,

gdzie także ćwiczyliśmy przed nagrywaniem albumu.

Początkowo chcieliśmy nagrać kilka utworów, jako demo

i rozglądać się za graniem koncertów. Jednak byliśmy

podekscytowani, gdy usłyszeliśmy, jak dobrze to

brzmi. Nie było innej opcji, jak tylko nagrywać dalej aż

do pełnego albumu. Oczywiście sam proces nagrywania

zmienił się znacząco od lat 80-tych. Można kombinować

z mnóstwem rzeczy przy cyfrowym sprzęcie.

Mieliśmy mnóstwo zabawy z budowaniem poszczególnych

partii, solówek, mogliśmy wziąć kopię utworu do

domu, gdzie można popracować bez presji czasu. Mick

i ja nagraliśmy sporo solówek w domach, po czym Steve

Good, nasz inżynier dźwięku, wrzucał je do poszczególnych

kawałków. Obecnie masz mnóstwo możliwości

eksperymentowania, co nie było możliwe dawniej.

Wydaje mi się, że oryginalnie nagraliśmy "Saga"

i "Nightstalker" w 1982 roku na ośmio-ścieżkowym

sprzęcie. Czasem nawet wykorzystanie najbardziej

podstawowego sprzętu pozwala uzyskać niesamowity

efekt.

Tony Coldham: Muszę przyznać, że najważniejszy

postęp, jaki zauważyłem podczas nagrywania, to niemal

nieograniczona ilość ścieżek, które można nakładać

i miksować razem w niemal nieograniczony sposób.

Nagrywając cyfrowo jesteś w stanie sprawić, by każda

nuta zabrzmiała tak, jak powinna. Nigdy nie doświadczyliśmy

takiego poziomu kontroli podczas procesu

nagrywania. Chociaż, trzeba przyznać, że w konsekwencji

spędziliśmy w studiu sporo czasu. W mojej

opinii jednak, to kompromis, do którego będziemy się

starali dążyć zawsze.

Wspomnieliście wcześniej, że utwory z "Premonition"

zostały skomponowane jeszcze w latach 80-

tych…

Paul Smith: "The Rider", "Nightstalker", "Premonition",

"Spellbound" i "Saga" pozostały praktycznie niezmienione,

od czasów, gdy graliśmy je we wczesnych latach.

Niektóre solówki uległy zmianom, gdyż chcieliśmy, by

Mick miał możliwość odciśnięcia swojego własnego

sznytu w nowych wersjach. Pozostawiliśmy solówkę w

utworze "Saga", zagraną przez Tony'ego Harrisa.

Mick wykonał kawał kapitalnej pracy, wiernej oryginałom,

lecz w swoim własnym stylu. Utwory, które powstały

w późniejszych okresach, zostały zmodyfikowane,

aby zabrzmiały bardziej zespołowo, dynamicznie.

Mieliśmy mnóstwo pomysłów na riffy, melodie z przeszłości,

które nigdy nie zostały skończone, Teraz, gdy

uznaliśmy, że pomysł jest dobry, nagrywaliśmy go, bez

względu na to, z jakiego okresu pochodzi. Dobry riff

zawsze pozostanie dobrym riffem. Przykładem może

być "Cold Hearted", którego początki sięgają roku

1994. Udało nam się skończyć ten kawałek dopiero 20

lat później. Teraz czuję się naprawdę stary!

Tony Coldham: Ten schemat zdecydowanie działa na

tym albumie. Utwory zdecydowanie reprezentują NW

OBHM, brzmią autentycznie, ze współczesnym

brzmieniem. Myślę, że powstał album, o jakim marzyliśmy,

album, który mógłby powstać znacznie wcześniej,

gdybyśmy mieli możliwość podpisania kontraktu

z dużą wytwórnią.

Pytanie filozoficzne - Iron Maiden czy Saxon?

Paul Smith: W naszych wczesnych latach, myślę, że

mógłby to być Maiden, działaliśmy w tym samym rejonie

Londynu, graliśmy koncerty w tych samych salach.

Byliśmy pod ich wielkim wpływem w swoim czasie.

Ostatnio fani dość często porównują niektóre z naszych

numerów do Saxon, co też jest bardzo miłe,

gdyż to kolejny z wielkich zespołów NWOBHM.

Tony Coldham: Niełatwe pytanie. Serce jednak mówi

mi - Maiden. Pamiętam, że muzycy Maiden przychodzili

na nasze koncerty, więc lojalność i sentyment pozostaną

na zawsze.

W muzyce The Deep duży akcent kładziecie na melodię,

chwytliwe utwory to nierzadkość na "Premonition",

jednak zdarzają się także utwory nieco

bardziej rozbudowane, jak "Saga", "Turn Me Loose"…

Paul Smith: Staramy się komponować zróżnicowane

piosenki, by potrafiły zaciekawić publikę, ale także nas

samych. Melodia pomiędzy wokalem a riffem gitarowym

jest bardzo ważna, by nadać piosence nastrój,

klimat. Ostatnio zaczęliśmy pracować nad kilkoma

nowymi pomysłami Tony'ego. Ponieważ nie jest on

gitarzystą, wyśpiewuje swoje pomysły, które nie są

ograniczane umiejętnościami technicznymi. To dość

ciekawy sposób pracy, inny od typowego komponowania

gitarzystów. Zanosi się, że mogą to być właśnie

odrobinę rozbudowane kompozycje.

Tony Coldham: Pracujemy z Paulem już na tyle długo,

że bardzo łatwo wychwytuje on wszystkie pomysły,

które chcę mu przekazać. Potem przekłada to na język

zrozumiały dla reszty(śmiech). Świetnie, że wszyscy w

kapeli komponują i wnoszą wkład w tworzenie muzyki,

co owocuje różnorodnością i świeżym brzmieniem.

Co sądzicie o Internecie, w kontekście przemysłu

muzycznego?

Paul Smith: Internet otworzył cały świat przed nami,

szkoda, że nie było takich możliwości w 1982 roku!

Aranżujemy i planujemy koncerty, sprzedajemy płyty,

utrzymujemy kontakt z fanami czy wreszcie wymieniamy

się pomysłami muzycznymi mailowo. To bezcenne.

Tony Coldham: Nie zapominajmy, że nasze ponowne

spotkanie było możliwe dzięki Internetowi. Odszukaliśmy

się na profilu Facebook, zanim doszło do spotkania.

Ale, tak jak powiedziałem wcześniej, Internet to

broń obosieczna.

Znacie jakieś polskie kapele metalowe?

Tony Coldham: Dawniej, musiałbym powiedzieć, że

nie znaliśmy żadnych polskich zespołów. Musisz wiedzieć,

że dawniej na wyspach scena muzyczna była

zdominowana przez amerykańskie i brytyjskie zespoły.

Stacje radiowe i telewizyjne grały tylko znane kawałki.

Potem wraz z upływem czasu, docierało do nas coraz

więcej muzyki z Kanady, Niemiec. To było wszystko.

Nie wiedzieliśmy za wiele o muzyce metalowej z innych

krajów. Obecnie, pomimo Internetu, wciąż nie

jest łatwo dotrzeć do kapel z niektórych krajów. Myślę,

że kluczem są różnice językowe. Spróbuj napisać polską

nazwę używając angielskiej klawiatury, z użyciem

angielskiej wyszukiwarki, nie wpisując poprawnych

polskich znaków… Nie zawsze udaje się dotrzeć do

właściwych nazw.

Paul Smith: Świadomość, że metalowe kapele są niemal

w każdym kraju na świecie ciągle wzrasta. Słuchałem

i podobały mi się zespoły Acid Drinkers, Turbo,

czy Vader.

Tony Coldham: Całkiem niezłe są Mech, Wilczy

Pająk. Jestem raczej tradycjonalistą, nie przepadam za

black, czy death metalem.

Jakie plany na najbliższą przyszłość?

Paul Smith: Nasz najbliższy plan, to komponowanie

nowych utworów na kolejny album, następnie pre-produkcja

i skompletowanie kompozycji. Mamy także w

planie nakręcenie dwóch teledysków na początku 2016

roku.

Tony Coldham: Wiesz, pomimo faktu, że na "Premonition"

wykorzystaliśmy sporo materiału z dawnych

lat, raczej nie spodziewałbym się kolejnej płyty zbyt

szybko. Musimy być pewni, że włożymy w drugi album

nie mniej czasu i wysiłku, aniżeli było to w przypadku

debiutu. Chcemy by kolejny album przebił

"Premonition". Przypuszczalnie nie uwiniemy się z

tym wcześniej, niż do końca 2016 roku.

W takim razie, już zupełnie na koniec, chciałbym

prosić Was o przekonanie polskich fanów metalu do

zapoznania się z zawartością "Premonition"…

Paul Smith: Jeżeli chcecie usłyszeć prawdziwy oldschoolowy,

kopiący tyłki materiał w stylu NWOBHM,

możecie kliknąć na naszą oficjalną stronę internetową

lub profil Facebook. Także na stronie ReverbNation

możecie usłyszeć trochę naszej muzyki. Jest też trochę

nagrań live na Youtube, z koncertów w Holandii, Belgii

i na Wyspach.

Tony Coldham: Bądźcie gotowi usłyszeć o nas więcej

w 2016 roku. Mamy zaplanowane koncerty w Europie

i liczymy na Was. Granie na żywo jest naszą mocną

stroną, o czym świadczą świetne recenzje naszych gigów.

Oczywiście mamy nadzieję dotrzeć także do Polski,

jeśli tylko będzie zainteresowanie naszym koncertem.,

dajcie nam znać.

Dziękuję serdecznie za rozmowę…

Paul Smith & Tony Coldham: Dzięki, pozdrawiamy!

Tomek "Kazek" Kazimierczak

THE DEEP 47


dymi mężczyznami nie wiedzącymi jaka będzie nasza

przyszłość.

HMP: Witam Was. Jakie to uczucie wrócić po tylu

latach z nowym krążkiem?

Kev Wynn: Niesamowite!!! Świetnie się bawiliśmy

grając w kilku naprawdę fajnych krajach, w których

nie gościliśmy wcześniej.

Jak długo komponowaliście materiał, który znalazł

się na "Cry Havoc"?

Są to wszystkie nowsze utwory z ostatnich dwóchtrzech

lat. Wiele zostało napisanych zaraz po powrocie

do studia, aby nagrać ponownie "Hammerhead"

EP. Mieliśmy jeszcze około piętnastu piosenek, które

nie przeszły dalszej eliminacji.

Wszystkie utwory są nowe czy może odświeżyliście

też jakieś stare pomysły?

Nie, wszystkie utwory są kompletnie nowe.

Bestia z piekła rodem

Po kilku latch od reaktywacji wypełnionych wieloma koncertami Tysondog wydał

w końcu powrotny album "Cry Havoc". Muzyka na nim zawarta jest cięższa i mroczniejsza

niż choćby na klasycznym debiucie "Beware of the Dog", ale myślę, że na tyle dobra by zainteresować

trochę osób. Na moje pytania dotyczące zarówno historii jak i czasów obecnych

odpowiadał basista Kevin Wynn.

czyni ją bardziej mrocznym. Spowodowane jest to

wokalem Clutcha, który nie może już śpiewać tych

wysokich tonów jak dwadzieścia pięć czy trzydzieści

lat temu.

Nie baliście się, że godzina to może być za długo

jak na metalowy krążek? Powiem szczerze, że gdyby

wyjąć dwa-trzy numery to płyta wchodziłaby

znacznie lepiej, choć i tak jest dobrze.

Szczerze mówiąc to chcieliśmy dać ludziom najwięcej

piosenek jak to możliwe po tak długim czasie

oczekiwania na nowości. Nawet w pewnym momencie

myśleliśmy o wydaniu podwójnego albumu

(śmiech!!!).

Wasze teksty były dość mroczne i typowo metalowe,

często oparte na klimatach fantasy i horror.

Jednak na "Cry Havoc" są one bardziej związane

ze światem realnym i tym co się na nim dzieje

prawda? Możecie powiedzieć coś więcej na ich

temat?

Myślę, że "Cry Havoc" wciąż opiera się na science

Album wydaliście nakładem Rocksector Records.

Skąd wybór właśnie ich i jak Wam się z nimi

współpracuje?

Wraz z Paulem spotkaliśmy się z nimi i byliśmy pod

wrażeniem ich wiedzy na temat Neat Records i

New Wave of British Heavy Metal. Szukali zespołów,

które pochodziły z wytwórni muzycznej Neat.

Tygers podpisali kontrakt jako pierwsi, następnie

my, a później Avenger. Może będzie ich więcej w

przyszłym roku?

Jak będzie wyglądała promocja tego krążka? Może

jakiś klip?

Rocksector wydał singiel "Shadow of the Beast" dostępny

do pobrania za darmo co wywarło na nas dużą

presję. Ponadto wystawili edycję kolekcjonerską

płyty, która sprzedała się w mniej niż tydzień, a dla

kogoś kto ich nie zna jest klip promujący na You

Tube.

Z tego co widziałem macie już zabukowanych trochę

koncertów. Czy jest to już zamknięta lista czy

w dalszym ciągu negocjujecie kolejne daty?

Kontynuujemy to do 2016 roku, graliśmy w niejednym

wspaniałym miejscu jak Holandia, Hiszpania,

Francja, Belgia. Zagramy wiele razy w Zjednoczonym

Królestwie w Newcastle, Londynie, Manchesterze,

Glasgow, Birmingham. W ten weekend jesteśmy

na Malcie i we Włoszech, w listopadzie zagramy

w Grecji. Następnie w 2016 czeka nas Szwecja,

Niemcy, Holandia, Belgia, Brazylia, Kolumbia, potrzebujemy

więcej koncertów.

Producentem płyty jest Jeff Dunn, czyli Mantas z

legendarnego Venom. Znacie się od dawna, ale kto

wpadł na pomysł, żeby to właśnie on wyprodukował

Wasz album?

Eric Cook z Venom wraz z managerem Tysondog i

właścicielem wytwórni Blast Studios w Newcastle.

Czy pracowaliście nad nim w podobny sposób co

kiedyś czy może coś się zmieniło?

Teraz jest dużo łatwiej z domowymi urządzeniami

do rejestrowania dźwięku, są e-maile, itp. Ja mieszkam

w Manchesterze, który znajduje się w odległości

288 km od reszty zespołu. W każdej chwili

mogą mi przemailować nowy utwór abym mógł się

go nauczyć w moim domowym studio.

Materiał jest zdecydowanie cięższy i bardziej

mroczny niż Wasze wcześniejsze nagrania. Skąd

taka zmiana?

Nie jestem pewien. Utwory takie jak "Taste the

Hate", "Dont Let the Bastards Grind You Down",

"Smack Attack" z płyty "Crimes of Insanity" są ciężkie

jak cholera!!! Odrzuciliśmy brzmienie, które

Foto: Tysondog

fiction i horrorze. Odnosi się do zamieszek, które

mogą sie pojawić w przyszłości oraz nawiązuje do

walki z systemem. Mówi także o kłopotach, w których

znajduje się Ziemia po powstaniu bestii z piekła

rodem, Tysondoga!!!

Na debiucie zamieściliście numer "Dead Meat", w

którym ostro atakowaliście ówczesną premier

Margaret Thatcher. Czy dzisiaj w ten sam sposób

oceniacie jej działania?

Tak, zniszczyła życie wielu osobom. W latach 70-

tych i na początku lat 80-tych byliśmy jeszcze mło-

To nie pierwsza taka kooperacja z kimś z Venom,

ponieważ na Waszym debiucie "Beware of the

Dog" gościnnie w utworze "Demon" pojawił się

Cronos, który również odpowiadał za produkcję

prawda?

Znowu był to Mr. Cook, który wtedy był naszym

kierownikiem. Planowaliśmy wspólne tournee wraz z

Venom i Metallicą. Plany rozwiały się wraz z odejściem

z zespołu jego brata Geda, nastepnie zerwaliśmy

kontakty z zespołem Venom.

Moim zdaniem zrobił kawał świetnej roboty.

Szczególnie brzmienie gitar robi wrażenie. A jakie

jest Wasze zdanie na ten temat?

Conrad był juniorem w Neat Records. Nauczył się

wszystkiego o procesie nagrywania od Keitha Nicola,

który był najlepszym gościem w tych czasach.

Miał on również duży wkład w brzmienie.

Wasza znajomość z typami z Venom nie powinna

dziwić, bo pochodzicie z tego samego miasta. Jak

wspominacie stare czasy i jakie były wtedy układy

między Waszymi zespołami?

Wspaniały czasy... Mieliśmy bardzo dobre relacje z

zespołem a w szczególności z Tonym. Tony to prawdziwy

imprezowicz. Prawdę mówiąc to nie lubiliśmy

ich muzyki w tym okresie, mimo że podobała

się nam przez lata... Conrad był showmanem dumnie

chodzącym w czerwonej kurtce motocyklowej i

dżinsach schowanych w buty Doc Martin. Jeff był

spokojny i uprzejmy, naprawdę świetny facet i najlepszy

muzyk w zespole. Napisał prawie wszystkie klasyki

obecnemu Venom Inc. które zrobiły niedawno

wielkie widowisko w Wielkiej Brytanii, a wkrótce

zrobią na Malcie.

Jak w ogóle wyglądała wtedy scena w Newcastle?

Możesz porównać ją z dzisiejszymi czasami?

Fantastyczne czasy, wielu wspaniałych muzyków i

wiele wspaniałych zespołów. Wszyscy wspólnie pijący

w słynnym Trillians Club w centrum Newcastle.

Ludzie przenieśli się na północny-wschód, aby być

członkami zespołów jak na przykład: Brian Ross,

John Deverill, John Sykes. Jak sobie dobrze przypominam

to nawet Avenger i Venom dostali swoich

48

TYSONDOG


amerykańskich gitarzystów. Były to wielkie czasy dla

metalu.

Czemu według Was nie udało się Wam osiągnąć

więcej? Czy to nie przypadkiem dlatego, że jednak

zaczęliście kilka lat później niż Iron Maiden, Saxon,

czy choćby Venom i ominęliście ten największy

boom?

Byliśmy nieco młodsi niż niektóre wielkie zespoły.

Graliśmy wciąż z Priest, Sabbs, Saxon, Deep Purple,

mając w naszym zestawie jedynie własne kawałki.

Konkurencja była wtedy bardzo silna, nawet

Metallica została odrzucona przez Neat Records.

Nam za to udało się nagrać pierwszy album, podpisać

pierwszy pojedynczy kontrakt, gdy byliśmy jeszcze

w wieku 18 i 19 lat.

Zaczęliście w 1982 pod nazwą Orchrist. Czemu

postanowiliście zmienić miano na Tysondog i skąd

pomysł na Tę nazwę?

Rzeczywiście zaczęliśmy jako Orchrist w późnych

latach 70-tych. Wiedziałem, że Alan Hunter i Paul

Greenwood wspierają Blitzkreig w naszym rodzinnym

mieście Wallsend, głównie w knajpie The Mem.

Potrzebowali basisty, więc przestałem grać na gitarze

elektrycznej. Pomimo wielu prób nigdy dużo nie

koncertowaliśmy.

Wasz debiut to w pewnych kręgach totalnie kultowe

wydawnictwo i również moim zdaniem Wasze

największe osiągnięcie. Jak dziś z perspektywy

ponad trzydziestu lat traktujecie ten album? Jak

wspominacie pracę nad tymi numerami?

Dziękuję za te miłe słowa. Było to bardzo ekscytujące

i przyjemne słyszeć piosenki, które graliśmy

przez kilka lat na winylu. Nawet teraz wciąż kochamy

grać "Hammerhead", "Painted", "The Inquisitor",

do niedawna jeszcze grany "Demon", "Dead Meat",

"In the End", "Dog Soldiers" i "Day of the Butcher".

Na następnym krążku "Crimes of Insanity" poszliście

trochę bardzie w speed metalowe klimaty.

Chcieliście być na czasie z tym co się działo na

metalowej scenie czy ta zmiana przyszła u Was

naturalnie?

Myślę że byliśmy nieco zdezorientowani, który gatunek

wybrać. Nasz wizerunek zaczął się zmieniać od

kiedy mieliśmy na sobie designerskie ubrania i dużą

liczbę kobiet plątającą się wokół zespołu. Na "Crimes

of Insanity" nie ma speed metalu, a pieprzony

heavy metal. Wiele zespołów nawet w najmniejszym

stopniu tego nie robi jak my. Wstawiają milion

akordów, starają się naśladować Iron Maiden. My

dalej lubimy ciężki rytm, jak Priest, Sabbs, itp. "Taste

the Hate", "Blood Money" i "Machine" wciąż rusza

jak cholera i oczywiście "Don`t Let the Bastards" obdziera

ze skóry, ha!!! "Skools Out" było tylko dobrą

zabawą i zapewniło nam wielu słuchaczy radiowych.

Czemu Tysondog przestał istnieć w 1987 roku?

Jakie były główne przyczyny?

Alan Hunter lewo opuścił zespół przed wydaniem

"Crimes...", ożenił się i osiadł z rodziną. Ja, Paul,

Rob i Clutch zaczęliśmy zbyt wiele imprezować, a

nie koncertować lub pisać nowy materiał. Hair metal

zaczął przejmować kontrolę. Nawet zaangażowałem

się w rockowe odgałęzienie jak Tygers of Pan Tang

z Robem Weirem i Jess Coxem. Nigdy właściwie

się nie rozpadliśmy, po prostu się rozeszliśmy. Zawiesiliśmy

próby, a następnie przeniosłem się do

Manchesteru.

Co się z Wami działo przez te wszystkie lata, gdy

Tysondog był w krainie wiecznych łowów?

Jak wspomniałem wcześniej, rodzina, małżeństwo,

praca, kredyt hipoteczny. Odszedłem, przeprowadziłem

się, dostałem dobrą pracę i podróżowałem.

Clutch przeniósł się do Korfu w Grecji, Rob grał na

perkusji na statku wycieczkowym QE2 i podróżował

po całym świecie, Paul dołączył do Marines i także

widział trochę świata.

Powróciliście w 2008 roku. Jak doszło do reaktywacji

i kto był jej głównym inspiratorem?

Rob Walker wrócił na północny-wschód po dłuższym

pobycie w Turcji i Ameryce, jak również po

długim graniu na statkach rejsowych. Alan Hunter,

gitarzysta i wokalista skontaktował się ze mną, aby

zebrać ludzi. Miałem kontakt z Robem, a Alan

przekonał Russa Tippensa z Satan, aby nam pomógł.

Nie wiedzieliśmy, gdzie znajdował się Paul,

wtedy nie było facebooka, a także Clutch nie był zainteresowany.

Tak więc zagraliśmy nasz pierwszy

koncert w Birmingham jako czwórka.

Cztery lata później pojawiła się EPka "Hammerhead

2012" zawierająca kilka na nowo nagranych

klasyków. Skąd pomysł na takie wydawnictwo?

Nie chcieliście nagrać jakichś nowych kawałków?

Foto: Tysondog

Jak wspomniałem wcześniej "Bewere" jest klasykiem,

ale perkusja nie była idealna, więc Rob Walker grając

te piosenki naprawdę sprawił, że się wyróżniały i

brzmiały ciężej. Chcieliśmy, aby ludzie usłyszeli je

na żywo.

Obecnie w Waszym składzie jest trzech członków

oryginalnego składu. A możecie przedstawić też

pozostałych muzyków?

Nadal blisko się przyjaźnimy z Alanem i Robem. W

rzeczywistości Rob powrócił do nas akurat na tournee

po Francji, Holandii i Belgii tego kwietnia, Phil

Brewis miał wtedy żałobę w rodzinie. Oryginalni

członkowie zespołu to: Kev Wynn (bass), Paul

Bburdis (gitara prowadząca) Clutch Carruthers

(wokal). Obecni to Phil Brewis (perkusja) grał między

innymi z Blitzkreig, Tygers, Satan, Skyclad i

jest już z nami od kilku lat. Steve Morrison (gitara

prowadząca), jest nowy w branży choć odgrywał

hołdy wielu zespołom, a poza tym kocha każdą minutę

bycia w sławnym zespole. W dodatku podpisał

swój pierwszy w historii autograf w Barcelonie tego

roku. Ha!!!

W tym roku Clutch musiał mieć zastępstwo sceniczne

w postaci Tony'ego Martina. Domyślam

się, że to nie był ten Tony, były wokalista Black

Sabbath? Co to za facet i czemu Clutch musiał

być zastąpiony?

Nie został on zastąpiony. To jest nasz hiszpański

agent, Antonio "Tony" Hortal Martin (szef Doctor

Metal Management). Nagrał nas na Bro Fest w

Newcastle w 2013 roku. Wszystko co możecie usłyszeć

w "The Inquisitor" to sprawka Antonio. Kiedy

graliśmy na Matarock w Barcelonie w tym roku

ustaliliśmy, że będzie śpiewał refren tak samo jak i w

Manchesterze na festivalu The S.O.S. Dalej jesteśmy

w kontakcie z Antonio Martinem i mam nadzieję,

że uda nam się go zaprosić jako gościa na

następny album.

Jeśli już jesteśmy przy Clutchu to jego maniera

wokalna też uległa zmianie. Śpiewa teraz niżej i

momentami zaczyna brzmieć podobnie do Blaze

Bayleya. Co powiecie na taką opinię?

Nieee!!! Nie jak Blaze Bayley (śmiech!!!). Nie jesteśmy

najlepszymi przyjaciółmi, a w szczególności ja.

To już inna historia z festivalu The S.O.S. Clutch

miewał problemy zdrowotne powiązane z jego oddechem

przez kilka lat. Lata picia i palenia wcale nie

pomagały, więc trudno było mu śpiewać tak samo

jak trzydzieści lat temu. Clutch stworzył ten wspaniały,

nowy styl. Nadal potrafi naprawdę dobrze

trzymać rytm i oktawę. To połączenie sprawiło, że

brzmienie stało się lżejsze.

Jakie wydarzenie uważacie za największe w historii

Tysondog? Z czego jesteście najbardziej dumni?

To, że jesteśmy i wciąż żyjemy (śmiech!!!). A tak poważnie,

to najlepszym czasem w historii Tysondog

jest okres, w którym pojawił się MySpace, YouTube,

Facebook!!! Teraz jesteśmy lepiej znani niż kiedykolwiek

byliśmy!!! A także dzięki występom w kilku

fantastycznych miejscach jak: Hiszpania, Niemcy,

Francja, Grecja, Belgia, Holandii. W 2016 czeka na

nas jeszcze wiele cudownych miejsc takich jak: Malta,

Włochy, Brazylia, Kolumbia, Szwecja i miejmy

nadzieję że także Polska. Przez lata spędzone na scenie

poznaliśmy wielu wspaniałych muzyków, żyjąc

jak w marzeniach. Zawdzięczamy to prasie i fantastycznym

fanom.

Spodziewaliście się tego wracając po latach, że

wciąż tak wiele osób chce Was słuchać, oglądać i

przez te wszystkie lata nie dało Waszej nazwie

przepaść w odmętach historii?

Jak powiedziałem nigdy nie myślałem, że będę robił

to co robię obecnie i dziękuję jeszcze raz Heavy Metal

Pages za umacnianie wspólnoty Heavy Metalowej.

To już wszystkie pytania z mojej strony. Macie

coś do przekazania Waszym fanom w Polsce?

Wciąż mam jeszcze stare listy od wielbicieli z

Polski z lat 80-tych gdzieś w moim biurze. Jestem

świadom, że to była to walka, aby wybić się w muzyce.

Nasi fani bardzo, bardzo nas uszczęśliwiają

swoją korespondencją. Nie ważne było skąd mieli

nasze albumy, ważne było, że mieliśmy przyjaciół w

odległych miejscach takich jak Brazylia czy Polska.

Wygląda na to, że Brazylia zobaczy nas w 2016, a

Polska?

Wielkie dzięki, powodzenia.

Pozdrawiam.

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska

TYSONDOG 49


Choć trudno w to uwierzyć, teraz, po reaktywacji,

Satan jest bardziej stabilnym zespołem

niż trzy dekady temu. Sam Brian Ross,

który zaśpiewał na najsłynniejszej płycie Satan,

"Court in the Act" zagrzał miejsce w zespole ledwie rok. Dziś panowie

grają w niezmienionym składzie (takim samym jak w 1983 roku) od

pięciu lat i właśnie nagrali drugą studyjną płytę po przerwie.

Ciągłość, której brakowało w latach osiemdziesiątych…

HMP: Ostatnio rozmawialiśmy zaraz po wydaniu

koncertówki "Trial of Fire". Mówiliście, że nie macie

zamiaru zmarnować sukcesu "Life Sentence" i zaraz

bierzecie się za nowy album. Czuliście, że rozpiera

Was energia i moc twórcza czy raczej pracowaliście

pod presją "kujmy żelazo póki gorące" czy "szybko,

żeby nie zmarnować dobrej passy"?

Russ Tippins: Nie wywarło to na nas dużej presji ponieważ

zaczeliśmy pisać w 2013 roku tuż po wydaniu

"Life Sentence", był to więc stopniowy proces. Czuję,

że są to dla mnie już stare kawałki, które żyły w mojej

głowie przez dwa lata. W ubiegłym roku spędziliśmy

dużo czasu w trasie i nie wyrobiliśmy się do listopada.

Teraz gdybyśmy czekali, aż do końca całego tournée z

rozpoczęciem tworzenia nowego materiału, to wtedy

pojawiłaby się presja. Wszyscy wzięliśmy dema nowych

utworów w trasę, aby móc ciągle ich słuchać i dokonywać

zmian na bieżąco.

Tę płytę nagraliście w takim samym składzie jak

poprzednią i jak "Court in the Act". Jak jest Wasza

recepta na taką stabilność składu?

Cóż, to już cztery lata od czasu ponownego zjednoczenia

i nadal jesteśmy przyjaciółmi. W zespole nie ma

pojedyńczego ja, więc twórczo, każdy z nas ma równy

głos i równy udział w zyskach, bez względu na to, kto

ile napisał. Jak zawsze zaczyna się od gitary, więc ja,

Steve (Ramsey, gitarzysta - przyp. red.) i Sean

(Taylor, perkusista - przyp. red.) dyskutujemy nad materiałem,

który każdy z nas wcześniej przygotował, a

nastepnie staramy się osiągnąć wspólny konsensus aby

móc przejść dalej. Następnie te riffy gramy, w przeszłości

robił to Sean i Brian (Ross, wokalista - przyp.

red.), aby przekonać się, które z nich są odpowiednie.

Wszystko inne w utworze zaczyna się od tego punktu.

Organizujemy próbę z Seanem, aby usłyszeć jaki rytm

ma zamiar zagrać na każdym riffie. Sean próbuje różnych

rzeczy, dopóki nie zdecydujemy, co brzmi najlepiej.

Następnie nagrwyamy sesję i rozdajemy innym.

Brian zwykle ma już zbiór tekstów, które zazwyczaj

doskonale współgrają z co najmniej jednym z tych elementów,

a niektóre riffy dają mu nowe koncepcje. Nie

jest on bardzo uparty odnośnie pisanych tekstów. Chętnie

kieruje się sugestiami wokalnymi lub lirycznymi

od reszty, tak długo, aż numer zabrzmi dobrze. Tak to

mniej więcej wygląda.

Będąc w takim samym składzie możecie porównać

pracę nad płytami w różnych okresach czasu. Jakie

zalety ma praca nad płytą współcześnie a jakie w latach

osiemdziesiątych?

Myślę, że tym razem w obecnym składzie mamy większą

ciągłość, której brakowało nam w latach 80-tych.

To szaleństwo myśleć, że Brian był w zespole mniej

niż rok w latach 1983-1984. Nie śpieszy nam się, aby

zmienić ten stan rzeczy, ponieważ działa on bardzo

dobrze. Co do nowego winylu na przykład, największą

zaletą było nagrywanie w tym samym studio First

Avenue z tym samym technikiem Davem Curle. Wykorzystaliśmy

te same gitary i wzmacniacze jak w przypadku

"Life Sentence". Daliśmy wszystko do tego samego

producenta, Dario Molló do zmiksowania. Powtórzyliśmy

każdy krok, który działał dobrze. Mieliśmy

nawet tego samego artystę, Elirana Kantora, który

naszkicował okładkę dla winylu! Jeśli chodzi o techniczny

proces nagrywania, dobrze jest użyć konfiguracji

i mieć pewność, że zadziała. Potem możemy skupić

się na własnej.

Czyli i tym razem okładkę również zaprojektował

Eliran Kantor.

Tak, oczywiście! Tym razem odegrał jeszcze ważniejszą

rolę w projekcie. Pozwól mi wyjaśnić. Mieliśmy

dwa tytuły, które się nam podobały. Nie mogliśmy

wybrać, wahaliśmy się między "Atom by Atom" i "In

Foto: Satan

Contempt". Zdecydowaliśmy się dać oba tytuły Eliranowi

i zobaczyć, który da mu większą inspirację na

lepszą okładkę płyty. Teraz kiedy patrzymy na gotową

grafikę i czytamy tekst utworu "Atom By Atom" i kiedy

w końcu zdajemy sobie sprawę o co chodzi to myślę,

że zgodzicie się ze mną, że wykonał on kawał dobrej

roboty. Okładka zapiera dech w piersiach.

Można w jakiś sposób "Atom by Atom" nazwać

płytą koncepcyjną?

Koncepcyjny album? Nie, nie ma wspólnego motywu

dla całego albumu. Jest to tylko zbiór różnych kawałków

o różnej treści. Właściwie są dwa utwory, które

dzielą ten sam temat: "Farewell Evolution" i "Ahriman".

Chciałbym, przejść do szczegółów, ale w tym momencie,

nikt nawet nie słyszał pełnej płyty (rozmowa pochodzi

z października - przyp. red.). Wierzę, że słuchacze,

którzy dbają o takie rzeczy będą chcieli zinterpretować

znaczenie po swojemu. Byłby to raczej spoiler,

gdybym przedstawił wszystko z góry. Być może za kilka

miesięcy wrócicie do nas i powiecie "... Hej, wiem co

"Devil's Infantry" faktycznie oznacza i wtedy ja z przyjemnością

wszystko wyjaśnię. Teraz powiem, że piszemy

o tym, co widzimy i słyszymy wokół nas. Nawiązujemy

do wydarzeń nie tylko z obecnych czasów, ale

także z przeszłości i nawet, ośmielę się powiedzieć, że

z przyszłości. Są to sytuacje, które hipotetyczne mogłyby

się wydarzyć.

Czyli na przykład "Farewell Revolution" traktuje o

końcu ludzkiej cywilizacji?

Nie do końca Katarzyno, ale jesteś blisko.

Kim jest tytułowy "Fallen Saviour"?

Nie jest to utwór traktujący o temacie, o którym wszyscy

myślą, nie jest to także oczywisty wybór. Odpowiedź

znajduje się w ostatnim wersie.

Skąd pomysł na wplecenie postaci mitologicznych do

tekstu - Ahirmana i Persefony?

Może to was zaskoczyć, ale niektórzy z nas naprawdę

czytają i nie mówię tutaj o powieściach Stephena Kinga!

Każdy, kto czytał mitologię grecką, na pewno większość

ludzi, będzie zaznajomiony z osobą Persefony.

Ta kompozycja nie jest dosłownie o niej, ale o czymś

co zostało nazwane po niej. Co do Ahrimana, moim

głównym źródłem była transkrypcja wykładów Steinera.

Filozof Rudolf Steiner wygłosił wykład w Zurychu

w 1919 roku o tym, co nazwał "Oszustwem Arymańskim".

W internecie są dostępne transkrypcje. Tekst

do utworu "Ahriman" jest moją własną, ordynarną

interpretacją i próbą zrozumienia jego kwintesencji.

Oto mały spoiler dla wszystkich (śmiech).

Jednym z najbardziej chwytliwych numerów na płycie

jest "My own God". Jest jednocześnie chwytliwy,

a z drugiej strony jednocześnie posiada niebanalny

riff. Planujecie wykorzystać jego potencjał i grać go

na koncertach jako "potencjalny hit"? (śmiech)

Wiem co masz na myśli! Jest to z pewnością jeden z

tych zwycięskich hymnów nagrany niemal w stylu Manowar.

Tak myślę, że ten utwór znajdzie się w zestawie

live w przyszłym roku.

Mimo tego, że należycie do szeroko pojętnego nurtu

zespołów wyrosłych na gruncie NWoBHM, macie

pewne cechy charakterystyczne typowe dla Satan jak

choćby gęste, szybkie, jakby "drobne" riffy. Słyszycie

to, czy trudno jest zauważyć coś charakterystycznego

dla siebie nie patrząc z boku?

Prosić muzyka o opisanie lub sprzedawanie swojej

muzyki to tak, jak z prosić komika o wytłumaczenie

żartu. W procesie wyjaśniania, żart traci to coś i nie

jest już śmieszny. Muzyka absolutnie musi być opisana

przez osobę trzecią, nie przez artystę. Nie jest możliwe,

aby artysta był obiektywny oceniając swoie własne

dzieła. Myślimy, że wszystko co robimy wymiata, inaczej

byśmy tego nie robili. To czas, kiedy jako zespół

musimy być uczciwi wobec siebie. Jeśli mam pomysł

lub riff to zawsze jestem bardzo podekscytowany zaprezentowaniem

go chłopakom, a oni są jak "hmmm".

Musisz zaufać ich reakcji i po prostu odpuścić. Steve

jest osobą, której ufam pod tym względem. Wszystko,

co gram, jeśli go nie ruszy w górę i w dół, nie będzie się

nadawało. Jedną z rzeczy, którą staram się osiągnąć

wraz z zespołem to tworzenie muzyki takiej, z jaką

chciałbym się zetknąć jako odbiorca, a zarazem nie

mógł bym jej usłyszeć nigdzie indziej. Mówiąc jako gitarzysta,

lubię dźwięk riffów na wyższych strunach,

które nie wiele zespołów metalowych wydaje się stosować.

"Atom by Atom" to kolejna odsłona Satan po powrocie

(po "Life Sentence i płycie koncertowej), na której

brzmicie tak, jakbyście nie mieli w ogóle tej wieloletniej

przerwy. Nie mówię tu o samej jakości grania i

kompozycji, ale także o stylu i brzmieniu. Celowo

staracie się zachować ducha swoich korzeni czy "tak

po prostu wychodzi"? (śmiech)

Wiele osób powiedziało nam, że płyta brzmi jak by

była nagrana "na żywo", chodź tak nie było. Jest to dla

nas wielki komplement. Zrobiliśmy wiele różnych nagrań,

chociaż nie jednego dnia. Nagranie zajęło więcej

czasu niż powinno, bo aż od początku grudnia do połowy

maja. Głównie dlatego, że nie mamy wystarczająco

czasu. Wszyscy mamy życie zawodowe, które nie

współgra czasowo z zespołem. Jest bardzo trudno zebrać

nas wszystkich razem bez brania wolnego w pracy.

Więc w studiu nagrywaliśmy dwa lub trzy utwory, w

dwa lub trzy dni. Chcieliśmy zrobić podstawowe ścieżki

tła takie jak: perkusja, dwie gitary basowe, następnie

nagrać niektóre wokale, a na końcu gitarowe solówki,

aby zakończyć każdy utwór jak najlepiej. Miną jakieś

dwa tygodnie zanim będziemy mogli wrócić do

studia, aby rozpocząć pracę na kilkoma utworami.

Wszystko z powodu naszych zobowiązań w pracy, a

także nie można zapominać, iż jeździmy na trasy podczas

tworzenia nagrania. Czasami jest tak, że wszyscy

mamy wolne, ale cholerne studio jest zarezerwowane.

50

SATAN


Również podczas nagrywania staje się jasne, że kilka

kompozycji musi zostać przepisane w nowym układzie.

Oznacza to, odrzucanie ujęć już umieszczonych

na taśmę i zaczynanie ponownie. Wiele osób komentuje,

że utwory brzmią jak nagrane "na żywo" i to jest

super, po prostu to, czego chcieliśmy i nie oznacza to,

że zostały nagrane szybko. Czasami, jeśli utwór nie

brzmi dobrze w pierwszych dwóch ujęciach, można

zacząć grać bardziej ostrożnie. Nie jesteś świadomy i

nie zdajesz sobie nawet sprawy, że zatrzymujesz dobre

utwory, które nie trafiają do słuchacza. Czasem trzeba

być przygotowanym, aby odejść i wrócić do utworu w

późniejszym terminie, tak aby zrozumieć pierwsze podejście.

Należy uzyskać pozytywne wibracje, a nie

tylko ich części. Może to być ochydnie kosztowne i

czasochłonne, ale osiągamy to, czego chcieliśmy…

Używaliście również analogowych środków nagrywając

ten krążek?

Cóż, jak zawsze, używamy wzmocnienia lamp elektronowych,

klasycznych mikrofonów pojemnościowych, a

nawet analogowej taśmy-echo, ale główny systemem

nagrywania w wytwórni First Avenue jest Pro-Logic

Tools. Wszystko zależy od ucha i doświadczenia technika,

który pomaga uzyskać pożądany dźwięk. Za każdym

razem wszystko trzeba poddać renderowaniu do

postaci cyfrowej tak, aby możliwa była produkcja płyty

CD, MP3, plików do pobrania. Jedynym celem zapisu

w stu procentach analogowego jest zamiar miksowania

go na taśmie i wydanie go na winylu, bez robienia

płyty CD, bez udostępniania go jako pliku do pobrania

czy na YouTube.

Mówiliście ostatnio, że dzięki wydawnictwu na winylu

okładka będzie właściwych rozmiarów, nie będzie

miniaturką. Dla ludzi wychowanych na CD taka

klasyczna okładka w ogóle nie wydaje się miniaturką

(śmiech). Rzeczywiście sfera wizualna jest dla

Was tak istotna?

Nie jestem pewien kto tak powiedział, może był to

Steve? (tak, Steve Ramsey - przyp. red.) Mam swój

punkt widzenia odnośnie dorastania wśród płyt CD

(śmiech). Ale teraz są dzieci, które nigdy w życiu nie

widziały krążka CD! Jedynym ich doświadczeniem z

muzyką jakie mają to pobieranie prosto na swój telefon.

Osobiście wychowałem się na winylach więc tak,

jest to dla mnie ważne, aby mieć coś fizycznego. Oczywiście

okładka wygląda o wiele lepiej i miło jest odczytać

tekst bez zakładania okularów!

Wasza płyta będzie dostępna głównie na CD, a

winylowa edycja będzie limitowana czy postawicie

głównie na winyle? Słyszałam o takich akcjach w

Szwecji, może do Anglii ta "moda" też dociera?

Winyl coraz częściej staje się głównym nośnikiem muzycznym,

zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

Na obu naszych wycieczkach po Północnej Ameryce,

winyle sprzedały się lepiej niż płyty CD w stosunku

dwa do jednego. Ten stosunek będzie inny w zależności

od miejsca. Niemcy są dla nas dużym rynkiem

i nadal kupują większość naszych płyt.

Mówiliście też ostatnio w wywiadzie z naszym magazynem,

że nigdy nie wiedzieliście dlaczego "Court

In the Act" była niedoceniania… aż do teraz. Jakie

jest więc dziś Wasze zdanie na temat doceniania i

niedoceniania tej płyty?

Ponownie musiał być to Steve (tak, Steve Ramsey -

przyp. red.), ale prawdę mówiąc zawsze myślałem, że

"Court In The Act" był zbyt wysoko oceniany. Nienawidziłem

brzmienia tego albumu tak bardzo, że nie

mogłem go słuchać przez prawie trzydzieści lat. Dopiero

gdy zaczęliśmy pisać muzykę do "Life Sentence",

wróciłem z powrotem do roku 1983. To nie było takie

złe, jak sobie wyobrażałam. Na pewno pomogło mi

ukierunkować moje twórcze myślenie. Odpowiadając

na twoje pytanie, "Court In The Act" był niewątpliwie

naszym najbardziej popularnym nagraniem. Nie widziałem

jego prawdziwej wartości, aż do pewnego momentu

cztery lata temu. Myślę, że fani odebrali album

jako szybki i lekkomyślnie nagrany metal, który został

nagrany w dziewięćdziesiąt procent na żywo.

Numer "Heads will Roll" Ramsey napisał mając 15

lat. Takich zdolnych młodych ludzi wśród klasyków

metalu można wskazać wielu. Jak Wam się wydaje,

dlaczego dziś tak trudno o młodych ludzi grających

dobry heavy metal?

Wręcz przeciwnie, podróżowaliśmy po świecie grając u

boku wielu młodych zespołów w ciągu ostatnich

dwóch lat. Wszystkie z nich grają w wielkim, klasycznym

metalowym stylu, wielcy artyści, tony energii,

postawa i oczywiście świetny wygląd. Myślę, że największą

przeszkodą jaką napotykają jest to, że za późno

pojawili się w tej grze. Ze względu na upływ czasu,

wiele z najlepszych riffów i pomysłów zostało już zrobionych

i wykorzystanych. Nawet nie są świadomi, że

coś, co wymyślili zostało już zrobione trzydzieści lat

temu przez jakąś kapelę w Anglii albo w innym miejscu.

Jeśli jesteś w zespole, który gra pewien gatunek

muzyki, nie polecam ograniczanie się tylko do zespołów

tego gatunku. Trzeba poszerzyć swoją wiedzę i nie

mam na myśli innych form rocka, a muzykę z zupełnie

innych kultur takich jak: jazz, muzyka klasyczna, reggae,

muzyka folkowa. Wszyscy rejestrujemy i przetwarzamy

sygnał audio. Im więcej twórczego myślenia tym

lepiej. Jeśli metalowy zespół słucha tylko heavy metalu,

staje się raczej jak wąż, który sam się powoli pożera.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska


HMP: Wcześniej raczej nigdy nie byliście szczęściarzami,

los często was doświadczał, ale wygląda

na to, że rok 2015 jest w historii Sacrilege naprawdę

wyjątkowy, bo w ciągu miesiąca wydaliście

aż dwie płyty?

Bill Beadle: Tak, to dla nas fantastyczny rok. Wielkie

podziękowania należą się Pure Steel za pokładanie

w nas takiej wiary. Jedna lub dwie wytwórnie

zaoferowały nam umowę na nasze starsze nagrania,

ale nie były zainteresowani naszym nowym albumem,

mimo że nawet go nie przesłuchali. Pure

Steel wysłuchali nowy album, który im się spodobał

i chcieli wydać oba. Jako zespół wierzymy, że "Six6

Six" jest jak dotąd naszą najlepszą płytą i bardzo

Zawsze do przodu!

Sacrilege (nie mylić z zespołem z blondwłosą Tam Simpson za mikrofonem) zawssze

mieli pod górkę, dlatego w latach 80. nagrali tylko kilka demówek i rozpadli się nie

zaznawszy nawet cienia sukcesu. Lider grupy Bill Beadle rzucił granie, jednak ile można pracować

jako kierowca? Kiedy więc znowu połknął muzycznego bakcyla z zapałem godnym

najwytrwalszych stachanowców zaczął nadrabiać stracony czas. Efekty to siedem albumów

wydanych w pięć lat, w większości z premierowym materiałem. Najnowsze z nich to kompilacja

"Ashes To Ashes" i premierowy "Six6Six", a niezmordowany gitarzysta Sacrilege już

zapowiada kolejne:

przodu myślą co chcę osiągnąć. To czego chciałem,

to grać ten rodzaj muzyki, który bym chciał słuchać

i robić show, jakie chciałbym widzieć, i mieć nadzieję,

że większości to się spodoba. Dlatego mieliśmy

wtedy dym, pokaz sztucznych ogni i scenę z trawą

tak, aby wyglądało to, jakbyśmy grali na cmentarzu.

Myślałem, że jeśli ludzie nie znaliby naszej muzyki,

poświęciliby większą uwagę, jeśli było by to inne od

tego, co robiły na koncertach inne zespoły.

Jak sądzisz, dlaczego taki "The Ruler" czy "Ashes

To Ashes" są obecnie tak doceniane przez fanów,

a w latach 80. zwróciły uwagę tylko garstki maniakalnych

kolekcjonerów demówek?

Pojawienie się Sacrilege z Birmingham też nie pomógł,

tym bardziej, że oni dość szybko, raptem po

roku istnienia, doczekali się debiutanckiej płyty.

Mylono was czasem, dochodziło do jakichś nieporozumień?

Przysporzyło to nam wielu problemów, ale oni nie

wiedzieli, że jest również inny zespół Sacrilege.

Spotkałem kilku z nich na festiwalu w Dorset jakiś

rok temu. Wydawali się mili, przeprosili i powiedzieli,

że nie nazwaliby się Sacrilege, gdyby wiedzieli,

że my się tak nazywamy. Miło z ich strony,

że przyszli i przywitali się. Kiedy ludzie mylą nas z

innym Sacrilege są pozytywnie zaskoczeni, że nasza

muzyka również im się podoba, więc ich rozczarowanie

szybko znika i mam nadzieję, że to samo

jest w sytuacji drugiego Sacrilege, jeśli wciąż grają.

Grają, grają. Fakt zamieszkiwania z dala od centrum

wydarzeń w Gillingham też tu pewnie nie

pomagał, bo do Londynu przeniosłeś się chyba

znacznie później?

Pochodzę z Londynu, przeprowadziłem się do Gillingham

w hrabstwie Kent, kiedy skończyłem z graniem

w latach 80. Wtedy nie byliśmy tego świadomi

ale teraz żałuję, że nie próbowaliśmy wyjść przed

szereg i przebić się. Myślę, że sprawy potoczyłyby

się dalej, gdybyśmy występowali w telewizji i możliwie

szybko uzyskali kontrakt, ale nie mieliśmy nikogo

kto by nam podpowiedział co robić.

Pięć lat prób przebicia się z zespołem grającym

NWOBHM to chyba sporo, tym bardziej, że po

roku 1984 sytuacja na rynku muzycznym zmieniła

się na niekorzyść ciężkiego rocka i metal przestał

być interesujący dla masowej publiczności, wielbiącej

już new romantic, synth pop czy inny

Wham?

Z żalem patrzyłem jak NWOBHM stawał się mniej

popularny, jednak czerpałem radość z tworzenia

muzyki i będę szczęśliwy kontynuując to tak długo,

jak będzie sprawiać mi to radość.

ważny jest fakt, że podpisaliśmy umowę na te oba

albumy.

W takich momentach czujesz, że sprawiedliwości

staje się zadość, że nadrabiacie to wszystko, czego

kiedyś, z różnych względów, nie byliście w stanie

zrealizować?

Nie patrzę zbytnio w przeszłość i na to jakiego mieliśmy

pecha albo niekiedy szczęście, np. pojawiając

się w telewizji obok U2 i The Stranglers. Wiele innych

zespołów ma szczęście lub pecha, ale zawsze

jestem pewny co do muzyki, którą piszę - dzięki ludziom

komplementującym nas. Oczywiście czasem

frustrujące jest bycie pytanym "dlaczego nie gracie

na tych wszystkich dużych festiwalach albo tournee

po Europie lub Ameryce?". Być może, gdy uda się

nam dokonać tego wszystkiego, wtedy uznam, że

było warto na to czekać.

Ale zakładając zespół w 1982 roku pewnie nie dopuszczaliście

nawet takiej myśli, że coś może pójść

nie tak - heavy metal był wszędzie, Maiden, Saxon,

Def Leppard podbijały listy przebojów - nic,

tylko rzucać się w ten wir wydarzeń i próbować

przebić się ze swoją muzyką?

Wracając do tamtych dni, nie wybiegałem nigdy do

Foto: Pure Steel

Taśmy tych nagrań były tak naprawdę używane

tylko dla załapania występów. Dzięki nim wystąpiliśmy

w telewizji jako jeden z sześciu najlepszych nowych

zespołów w 1983 roku i te nagrania nadal są

atrakcyjne dla tych, którzy je słyszeli i wciąż po tylu

latach są pamiętane wśród fanów. Ale nie osiągnęliśmy

tego, co wielu udało się zrobić: nie mieliśmy

szansy na nagranie taśmy dłuższej niż demo. W

pierwszym stadium, John, właściciel niezależnej

firmy fonograficznej, a zarazem rękawicznik, chciał

abyśmy nagrali kawałek na kompilacyjny albumu,

który by rywalizował z "Metal For Muthas", który

był wydany w tamtym czasie i promował Iron Maiden,

Saxon, Def Leppard, Angel Witch i tak dalej.

Propozycję uzyskaliśmy w trakcie nagrywania, ale

był również zespół Go West, który mógł pochwalić

się hitem numer jeden, więc wszystkie fundusze zainwestował

w nich, a nasz debiut na albumie nie doszedł

do skutku.

Może powinniście wydać samodzielnie chociażby

singla, co zapewniłoby wam kultowy status, tak

jak wielu innym zespołom z tamtego okresu?

Często wtedy o tym myślałem i teraz przy okazji

napisanych nowych utworów, które mam nadzieję,

że spodobają się naszym fanom oraz zapewnią nam

nowych.

Czym zajmowałeś się po rozwiązaniu Sacrilege?

Miałeś kontakt z muzyką, czy też tzw. proza życia:

rodzina, praca, etc., zepchnęła na dalszy plan

granie?

Sprzedałem cały mój sprzęt i nie sądziłem, że będę

jeszcze grał. Całkowicie zerwałem z muzyką, nie

miałem nawet gitary. Podjąłem się normalnej pracy

najpierw jeżdżąc autokarem, później jako maszynista.

Wróciłem do grania kiedy pewnego dnia jechałem

przez Croydon i zobaczyłem, że glam rockowy

Mud grali w świetnym miejscu zwanym The

Cartoon. Podobał mi się ten glam rock z lat 70.,

więc postanowiłem pójść posłuchać. Podobało mi

się, później wróciłem do domu w Gillingham, około

40 mil od Croydon. Kiedy dwa dni później jechałem

przez Gillingham i zobaczyłem spacerującego

basistę Mud, zatrzymałem się i zaczęliśmy rozmawiać

o występie, powiedział, że za cztery dni grają

w Hasting i zapytał, czy chciałbym to zobaczyć.

The Sweet również tam grali, a ich również lubiłem.

Dałem mu swój numer telefonu, zastanawiając

się czy zadzwoni. Przy okazji, ten basista nazywa

się John Berry, jest teraz basistą w Slade i nadal jesteśmy

dobrymi przyjaciółmi. Zadzwonił i rozpoczęliśmy

tak świetną znajomość, że zacząłem jeździć

na wszystkie koncerty Mud. Oni zainspirowali

mnie abym znów zaczął grać, ale wciąż nie myślałem,

że grałbym na żywo, myślałem tylko o nagrywaniu.

Zdecydowałem się więc zbudować studio w

moim ogrodzie, zacząłem pisać nowe utwory i przerabiać

stare nagrania Sacrilege.

Ale tak w domu, dla przyjemności sięgałeś czasem

po gitarę, zanim wróciłeś do aktywnego muzykowania?

Na początku to było tylko dla przyjemności, ale

nigdy nie należałem do najszybszych gitarzystów.

Spotkałem online Pekka Loikkanena, który grał ze

mną na gitarze prowadzącej i pisał nowe rzeczy, kiedy

ja nagrywałem. Po jakimś czasie zaangażował się

w prace nad swoją muzyką i nie miał już dla mnie

czasu. Znalazłem wtedy lokalnego gitarzystę Neila

Abnetta który go zastąpił. Był pod dużym wrażeniem

moich umiejętności, dziwił się, że nie gram na

52

SACRILEGE


żywo. Przekonał mnie więc do grania live z nim na

gitarze prowadzącej, i chociaż nie udało nam się to

z powodu jego zaangażowania biznesowego, zdecydowałem

się wtedy, że znów chciałbym zacząć grać

na żywo. Poszukałem wtedy kolejnego gitarzysty i

w październiku 2012 roku Sacrilege znów zagrało

na żywo przy pełnej widowni, i okazało się to

wielkim sukcesem.

I to pewnie wtedy powstało wiele z tych kompozycji,

które następnie zarejestrowaliście już po

wznowieniu działalności przed kilku laty?

Tak, zacząłem tworzyć dużo nowych nagrań, to było

jak nadrabianie straconego czasu i wraz z postępem

technologii było dużo łatwiej niż w latach 80.

Co było decydującym motywem, że postanowiłeś

spróbować jeszcze raz? Pomyślałeś: te numery są

za dobre, by trzymać je w szufladzie, a kolejnej

okazji może już nie być?

Myślę, że odpowiedziałem na to w poprzednim pytaniu,

ale tak, komplementy od tak wielu ludzi były

czymś, czego podświadomie chciałem i jestem bardzo

zadowolony, że wróciłem do grania na żywo, a ze

wsparciem Pure Steel, czerpię z tego jeszcze większą

radość niż kiedykolwiek. Muszę powiedzieć, że

chłopcy z zespołu plus Pekka sprawiają, że jest to

warte zachodu. Neil Turnbull na perkusji sprawił,

że Sacrilege na taką moc, jaką zawsze chciałem żeby

miał. Wraz z Jeffem Rollandem na basie tworzą

solidną sekcję rytmiczną. Wspaniały jest również

Tony Vanner. Razem idziemy w tym samym kierunku,

do przodu.

Od 2011 roku wasza dyskografia powiększyła się

więc aż o siedem płyt, zarówno z archiwalnym, jak

i premierowym materiałem, tak więc chyba nie

narzekasz na brak pomysłów?

Moim koledzy z zespołu mnie inspirują. Gdy pisałem

materiał wiedziałem, że piosenki dobrze brzmiały,

ale oczywiście brakowało im tego czegoś.

Mogę spokojnie pisać wiedząc, że oni dodadzą ten

ekstra składnik, który czyni Sacrilege czymś wyjątkowym

i silnym zespołem.

To chyba spora satysfakcja, że jesteście wciąż w

stanie tworzyć nowe utwory, nie poprzestajecie

tylko na dokonaniach z przeszłości, tak jak wiele

reaktywowanych zespołów sprzed lat?

Dużo łatwiej jest pisać kiedy masz wsparcie kolegów

z zespołu, wytwórni jak Pure Steel, a z takimi świetnymi

recenzjami możemy to spokojnie kontynuować.

Warto też chyba podkreślić, że dzięki Pure Steel

Records i Karthago Records, "Six6Six" i "Ashes

To Ashes" doczekały się nie tylko w pełni profesjonalnego

wydania, ale też szerokiej dystrybucji,

czego wcześniej byliście pozbawieni?

Tak, z pewnością, wszyscy ludzie z Pure Steel są

wspaniali. Zawsze jesteśmy w kontakcie ze Stefanem

i wszyscy tam są nam pomocni. Kiedy powiedziałem

innej wytwórni, która była nami zainteresowani,

że postanowiłem podpisać kontrakt z Pure

Steel, powiedzieli, że to świetna wytwórnia i mieli

do powiedzenia tylko same pozytywy o nich. Miło

było to usłyszeć, i muszę przyznać, że są oni wspaniali

pod każdym względem. Dostaję e-maile od

wszystkich z całego świata i świetnie jest wiedzieć,

że ludzie z tak wielu krajów słuchają Sacrilege, niemal

wszyscy dzięki Pure Steel.

Na kompilacji "Ashes To Ashes" chciałeś chyba

ukazać ewolucję stylu zespołu od wczesnych lat

80.?

Album był przygotowywany dla słuchaczy Pure

Steel i oni wybierali nagrania, głosując na najlepsze

ich zdaniem. Wiele piosenek, które sam bym włączył

do albumu, nie zostało wybranych, ale to tylko

pokazuje, jak mocny jest ten album i byłem zadowolony

mogąc wysłuchać ich propozycji i zrozumieć

dlaczego wybrali te poszczególne nagrania.

Sam poddałeś te utwory remasteringowi, czy też

powierzyłeś to zadanie komuś, do kogo masz pełne

zaufanie? Łatwo bowiem przesadzić i zamiast poprawionego

brzmienia często ma się do czynienia z

sytuacją, że aż trudno poznać takie utwory sprzed

lat - u was na szczęście nie ma o tym mowy?

Nie było łatwo uzyskać dokładnie zamierzonego

efektu. Mimo tego, że je przerobiłem, wciąż uważam,

że mogłyby być dużo lepsze. Nie brzmią tak

jakby były nagrywane przez nas teraz jako zespół.

Na "Six6Six" najpierw ja nad nimi pracowałem, ale

później Pekka w Finlandii również je przerobił i

opracował to tak, jakby był gitarzystą prowadzącym

na tym albumie. A do tego stworzył wrażenie jakby

Tonny nie dołączył do zespołu w trakcie nagrywania

tego albumu. Myślę, że Pekka wykonał świetną

robotę.

A jak wygląda sytuacja w przypadku premierowego

"Six6Six"? Sądząc ze złożonej i koncepcyjnej

formy to chyba wasze najlepsze i najbardziej

dopracowane wydawnictwo, czytelny znak, że nie

jesteście grupką wypalonych emerytów? (śmiech)

(Śmiech). Nie jesteśmy jeszcze gotowi aby przejść

na emeryturę, z pewnością jeszcze wiele chcemy

osiągnąć. Granie dla naszych fanów w Europie jest

dla nas priorytetem numer jeden na tę chwilę. Dziękuję

za komplementowanie tego albumu i jest to

kolejny sposób dopingowania nas i utrzymywaniu

Foto: Pure Steel

zespołu w formie.

Nie ograniczacie się tu wyłącznie do NWOB

HM, sięgacie też do rozwiązań charakterystycznych

dla hard rocka czy mrocznego, na wskroś

brytyjskiego doom metalu?

Nigdy nie określiliśmy się do jakiego stylu muzycznego

należymy. Robili to inni. Jestem ogromnym

fanem Black Sabbath i Judas Priest. Myślę, że

podczas pisania muzyki wychodzi to, co na mnie

wpłynęło, oraz to czego się od nas oczekuje. To, co

piszę jest tym, co chciałbym usłyszeć jeśli wybrałbym

album do słuchania. Jeśli ludzie nazywają tą

muzykę doom, nie mam nic przeciwko temu. Nie

przejmuję się jak klasyfikują nas fani, chociaż większość

ludzi mówi, że jesteśmy cięższą stroną NWO

BHM. Chcę żebyśmy pozostali wierni brzmieniu

Sacrilege i mam nadzieję, że naszym dotychczasowym

fanom podoba się to, co piszę.

Czego dotyczy warstwa tekstowa tej płyty?

To pierwszy raz kiedy wykorzystałem pomysł na

koncept album tak, jak powiedziałeś wcześniej. Staram

się, aby każda płyta była interesująca i inna, ale

aby pozostawała w charakterystycznym dla nas stylu.

Przykładem jest album "The Wraith", który jest

ścieżką dźwiękową opartą na serialu telewizyjnym

"Stargate Atlantis". "Six6Six" jest oparta temacie

śmierci i na tym czego możesz oczekiwać kiedy trafisz

do piekła oraz na wewnętrznej walce pomiędzy

Lucyferem i Bogiem.

W tej sytuacji pewnie niezgorszym pomysłem byłoby

prezentowanie tej płyty na żywo w całości?

Obecnie gramy pięć utworów z albumu na żywo i

staramy się pokazać tę opowieść z efektami i rekwizytami

teatralnymi wliczając w to wideo "Eyes Of

The Lord Prologue", które wyjaśnia historię kryjącą

się za "Eyes Of The Lord" i daje odpowiednią promocję.

Może dołączymy to do całego albumu jako pełny

pokaz, tak jak Priest zrobili to z "Nostradamus".

Ale gracie nowe utwory na koncertach, nie koncentrujecie

się tylko na swych klasykach?

Zawsze gramy klasykę, nie jestem pewny czy nasi

fani byliby szczęśliwi jeśli nie zagralibyśmy "Ashes

To Ashes" albo "In The Arena". Na występach Sacrilege

zawsze coś się dzieje, wliczając w to naszego

Posępnego Żniwiarza w "Ashes To Ashes", więc z

pewnością nie zostawiamy klasyki.

I jak wasze koncerty są przyjmowane przez publiczność?

Przeważają wśród niej starsi słuchacze,

czy też więcej jest jednak młodzieży?

Na ten moment to świetna mieszanka. Na początku

przyciągaliśmy starszych rockerów i metalowców,

jednak wparcie młodszych zespołów grających

przed nami, również przyniosło nam nową publiczność.

Może myśleli "dajmy szansę tym starszym

gościom" i zostawali do końca setu, dając czadu oraz

kupując nasze albumy, co jest naprawdę świetne.

Najlepszą rzeczą w występach Sacrilege jest to, że

ludzie zostają do końca, ponieważ wiele dzieje się

na scenie i miejmy nadzieję, ponieważ bardzo podoba

im się nasza muzyka.

Pewnie bez nich i ich wsparcia Sacrilege nie zdołałby

powrócić i z takim powodzeniem kontynuować

swej misji, bo w końcu, jak by tego nie przedstawiać,

gra się nie tylko dla siebie, ale przede

wszystkim dla swoich fanów?

To bardzo trafne, mimo tego, że kochamy muzykę,

granie dla naszych fanów jest dla nas tak ważne, że

gdyby chcieli abyśmy nagrali konkretną piosenkę,

zrobilibyśmy to. Straciłem rachubę ile razy ktoś powiedział

"pamiętam, widziałem was w latach 80. i

dziś podobało mi się tak bardzo jak wtedy!" poprzedzone

przez "gdzie byliście przez te wszystkie lata?".

Nie słyszymy wielu skarg odnośnie naszych występów

lub muzyki, więc musimy robić coś dobrego.

Do zobaczenia na koncercie Sacrilege, mam nadzieję!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

SACRILEGE 53


Jest tylko jeden prawdziwy Tank!

Wydawałoby się, że odejście takiego wokalisty jak Doogie White, nie wspominając

już rejterady pozostałych muzyków, może być końcem odrodzonego Tank. Jednak gitarzyści

Cliff Evans i Mick Tucker nie poddali się, werbując do składu muzyków znanych z Sodom,

Blind Guardian czy Dragonforce. Szczególnie zaskakujące było pojawienie się w Tank wokalisty

powermetalowego Dragonforce, ale ZP Theart fenomenalnie odnalazł się w zupełnie

innej stylistyce, co też zaważyło na tym, że "Valley Of Tears" okazała się jedną z najlepszych

płyt w dorobku nie tylko odrodzonego, ale też tego wcześniej działającego Tank. Cliff Evans

opowiada o kulisach formowania nowego składu, powstania płyty, planach zespołu, odnosząc

się też do działalności dawnego wokalisty grupy Algy'ego Warda pod szyldem Tank:

HMP: Pewnie w ubiegłym roku nie mieliście najweselszych

min gdy okazało się, że ze składu Tank ostaliście

się tylko we dwóch?

Cliff Evans: Mick i ja jesteśmy podstawą zespołu już

od dłuższego czasu i jesteśmy z tego powodu bardzo

dumni. Daje nam to szansę pracy z najlepszymi muzykami

i wokalistami na świecie, co jest wspaniałym

doświadczeniem. Co więcej, pomaga nam to udoskonalać

nasze własne umiejętności. Jesteśmy siłą napędową

zespołu i nigdy nie pozwolimy mu zwolnić.

Dragonforce ZP Theart? Przyznam, że znając dokonania

tego zespołu nie przypuszczałem, że będzie w

stanie w tak spektakularny sposób dopasować się do

was!

Oczywiście potrzebowaliśmy zastępstwa za Doogiego

jak najszybciej, więc zaczęliśmy szukać kogoś na jego

miejsce, ale wiedzieliśmy, że zadanie będzie trudne. W

tym czasie przypadkowo poznałam niemieckiego perkusistę

Marka Crossa, który później dołączył do nas

na kilka tournée. Spotkaliśmy się w pubie w Londynie,

a Mark przyprowadził ze sobą faceta zwanego ZP, który

śpiewał w Dragonforce. Słyszałem o Dragonforce,

ale nie byłem ich fanem i nie znałem ich muzyki. Koleś

wydawał się fajnym facetem i choć niedawno opuścił

Dragonforce już szukał czegoś innego, aby się załapać.

Poprosiliśmy go, żeby przyszedł i przećwiczył z

nami kilka piosenek, aby zobaczyć, jak to brzmi. Całkowicie

rzucił nas na kolana, więc poprosiliśmy go aby,

Od początku nawiązaliście nić porozumienia, załapaliście

dobry kontakt w czasie prób, co przełożyło się

też na pracę nad nowym materiałem?

Od samego początku pracowało nam się bardzo dobrze,

więc wiedzieliśmy, że gdy przyjdzie do tworzenia

następnego album będziemy chcieli wykonać jak najlepszą

robotę. Pisanie nowego materiału nie było tak

proste, jak sądziliśmy. Jego poprzednim zespołem był

Dragonforce, więc jego pomysły melodyczne nie

współgrały z gitarowymi riffami, które mu dawaliśmy.

Musieliśmy wymyślić jakieś rozwiązanie, więc daliśmy

mu do przesłuchania kilka albumów Ronniego Jamesa

Dio w poszukiwaniu inspiracji. Kilka dni później

wrócił do nas z niesamowitymi liniami wokalnymi i

harmonicznymi, które zostały wykorzystane na naszej

najnowszej płycie "Valley Of Tears".

Co było tym decydującym momentem? Bo jakoś nie

podejrzewam, że był wcześniej waszym fanem, znał

na wyrywki stare płyty Tank, etc.?

Słyszał o Tank, ale nie znał żadnego naszego kawałka.

Nauczył się utworów z naszych wcześniejszych nagrań

i perfekcyjnie zaśpiewał ich własną interpretację, która

dała im nowe życie. Pokazał także swoje niesamowite

zdolności wokalne. Zawsze byliśmy trochę niepewni

jaka będzie reakcja fanów na zarówno Doogiego jak i

ZP śpiewających stare klasyki zespołu, ale na szczęście

fani na całym świecie byli zachwyceni i okazali duże

poparcie odnośnie wyboru wokalistów. Zdobyliśmy ich

zaufanie.

A jak dołączyli do was basista Barend Courbois

(Blind Guardian) i były perkusista Sodom, Bobby

Schottkowski? Z nimi też pewnie znaliście się od lat,

co ułatwiało rozmowy?

Znamy Bobbiego od dłuższego czasu i zawsze wiedzieliśmy,

że pewnego dnia stanie się naszym perkusistą.

Zawsze był wielkim fanem zespołu, więc była to tylko

kwestia czasu, iż zasiądzie za perkusją. Jest świetnym

perkusistą i ma rytm, który wpisuje się w nasz sposób

grania. Mamy także niezły ubaw, ponieważ ciągle nas

rozśmiesza. Mick znalazł Barenda kiedy potrzebowaliśmy

kogoś na ostatnią chwilę przed naszą pierwszą

trasą po Brazylii w 2014 roku. Barend był znany jako

najlepszy basista w Holandii i zawsze miał wzięcie,

więc nie sądziliśmy, że będzie zainteresowany. Nie

zdawaliśmy sobie sprawy, że był fanem Tank i skorzystał

z szansy zagrania z nami. Mieliśmy jeden dzień

prób, a następnie wszyscy udaliśmy się do Ameryki Południowej.

Brzmieliśmy bardzo potężnie w tym składzie

i świetnie się bawiliśmy, grając naszym brazylijskim

fanom po raz pierwszy.

Doogie White miał dołączyć do was tylko na krótki

czas, tymczasem spędził w zespole aż sześć lat, nagrywając

z Tank nie tylko dwa świetne albumy, ale

też DVD - wygląda na to, że ta współpraca była

satysfakcjonująca dla obu stron?

Była to wielka przyjemność pracować z Doggie i jesteśmy

bardzo dumni z muzyki, którą stworzyliśmy razem

przez te lata. Posiadanie w naszym składzie byłego

wokalisty Rainbow było naprawdę wielką rzeczą

dla mnie i Micka. Wszyscy mieliśmy podobny gust

muzyczny i dorastaliśmy słuchając tych samych zespołów

w latach 70. i 80., które wpłynęły na nas w czasach

młodości. Obecność Doogiego w zespole naprawdę

pomogła nam przywrócić prawdziwy Tank i zaprezentować

naszą muzykę większemu gronu publiczności,

które nie wpadło na nas wcześniej, mieliśmy również

zaszczyt mieć go za wokalistę na naszym pierwszym

DVD "War Machine Live".

Jednak propozycji od samego Michaela Schenkera nie

mógł odrzucić i tak zostaliście bez wokalisty?

Wiedzieliśmy, że Doogie nigdy nie będzie stałym

członkiem zespołu, więc nie mieliśmy problemu, gdy

zdecydował się dołączyć do Temple Of Rock Schenkera.

Nadal utrzymujemy regularny kontakt i życzymy

mu powodzenia.

Jak doszło do tego, że jego zastępcą został znany z

zagrał z nami kilka koncertów na żywo.

Foto: Metal Mind

Zastąpił White'a kiedy potrzebowaliście wokalisty

na wcześniej zakontraktowane koncerty. Rzuciliście

go więc na głęboką wodę, a on sprawdził się doskonale?

Mieliśmy wcześniej tylko jedną próbę przed naszym

pierwszym festiwalowy występem, więc wiedzieliśmy,

że są to duże oczekiwania względem ZP, ale on był całkowicie

profesjonalny i dał występ pierwszej klasy. Naprawdę

doskonale pasował do składu zespołu i dodał

nam wiele pozytywnej energii. Ściągnął za sobą także

własną grupę fanów, więc od tego momentu więcej metalowców

odkryło muzykę tworzoną przez nas.

Te zmiany - w sumie przymusowe - wpisują się chyba

jednak w podejście zespołu, bo nie chcecie nawiązywać

tylko do przeszłości, nie zamierzacie stać w

miejscu, stąd np. zatrudnianie wokalistów tak odmiennych

od stylu Algy'ego Warda?

Kiedy razem z Mickiem postanowiliśmy reaktywować

zespół w 2009 roku uzgodniliśmy, że musi on iść do

przodu, a nie tylko żyć minioną świetnością. Wiedzieliśmy,

że będzie to dla nas wielkie wyzwanie, ale musieliśmy

tak zrobić. Kapela nie tylko musiała przetrwać,

ale także konkurować z obecnymi zespołami metalowymi,

które nagrywały i koncertowały. Dodanie nowego

wokalisty do składu zespołu i uczynienie go pięcioosobowym

naprawdę zmieniło całą dynamikę i pozwoliło

nam eksperymentować z naszym kierunkiem

muzycznym. Umówiliśmy się, że jeśli fani nie będą

zadowoleni z naszej decyzji o rozwoju w tym kierunku,

wtedy nie pójdziemy dalej. Na szczęście reakcję jaką

otrzymaliśmy wraz z wydaniem albumu "War Machine"

była niesamowita i nie tylko uszczęśliwiliśmy naszych

starych fanów, ale także przyciągnęliśmy zupełnie

nowe, młodsze grono sympatyków.

Ale czujecie się nadal częścią nurtu NWOBHM,

czy też dystansujecie się już od tego zjawiska?

Nigdy nie uważaliśmy się jako zespół New Wave Of

British Heavy Metal i zawsze staraliśmy się dystansować

od tej etykietki. Nasz zespół zaczynał jako

punkowy i będący pod wpływem rocka. Teraz jesteśmy

w czołówce metalu z niektórymi wielkimi zespołami,

generując naszą najlepszą sprzedaż oraz uznanie krytyków.

Nikt nie odnosi się teraz do Iron Maiden jako

grupy New Wave Of British Heavy Metal, ale są jednym

z zespołów, które rozpoczęły cały ten nurt. Jesteśmy

po prostu działającym tu i teraz zespołem metalowym

i robimy to w czym jesteśmy najlepsi.

Zanim zaczęliście prace nad kolejnym albumem mieliście

najpierw koncertowy chrzest Tank - to utwierdziło

was w przekonaniu, że ten skład ma ogromny

potencjał?

Tak, bez wątpienia. Jest to najlepszy skład jaki kiedykolwiek

mieliśmy i wszyscy czujemy, że mamy coś

wyjątkowego do zaoferowania naszym fanom. Klimat

54

TANK


na scenie jest niesamowity, wszyscy myślimy na podobnym

poziomie muzycznym i oczywiście spędzamy

fantastyczny czas podczas wspólnej pracy.

Swoją drogą wybranie na tę pierwszą trasę Ameryki

Południowej - to nie mogło się nie sprawdzić przy

tamtejszej, żywiołowej publiczności?

Na pewno kochają tam metal. Nie zdawaliśmy sobie

sprawy, jak duży krąg fanów mamy w Brazylii. To była

wielka niespodzianka, kiedy otrzymaliśmy taką niesamowity

odzew, poczuliśmy się bardzo mile widziani.

Mamy nadzieję, że wrócimy do Ameryki Południowej

w 2016 roku.

Przy powstawaniu "Valley Of Tears" pracowaliście

podobnie jak wcześniej, tzn. najpierw przygotowaliście

nagrania demo, które stały się punktem wyjścia

do dalszych prac?

Zawsze zaczynamy od tworzenia riffów gitarowych, a

następnie umieszczamy je w aranżacjach kawałków.

Następnie wysyłamy je wokaliście, aby ten mógł rozpocząć

pracę nad melodią. Nakreślamy utwory z wszystkimi

instrumentami i rozwiązaniami ostatecznymi,

zanim pójdziemy do studia, aby każdy dokładnie wiedział

co ma robić. Mamy ograniczony budżet, więc nie

mamy czasu na pomyłki.

Bobby Schottkowski nagrał partie perkusji w Niemczech

z Waldemarem Sorychtą. Miał zarys tego jak

powinny wyglądać, a co do reszty daliście mu wolną

rękę?

Powiedzieliśmy Bobbiemu, aby to dokładnie tak jak

myśli, że będzie brzmiało najlepiej. Waldemar jest

świetnym producentem i potrafi uchwycić brzmienie i

energię gry Bobbiego. Bębny są podstawą każdego albumu

i tworzą rytm, do którego będą grać inne instrumenty.

Kiedy usłyszeliśmy ścieżki perkusyjne byliśmy

całkowicie powaleni dźwiękiem, są naprawdę ekstra!

Reszta nagrań powstała już w Anglii - praca z Philem

Kinnmanem była pewnie naturalnym wyborem,

skoro byliście tak zadowoleni z brzmienia "War Nation"?

Naprawdę lubimy pracować z Philem. Jest młody, ale

dokładnie wie, jak wykorzystać energię i brzmienie gitar

oraz wie jak uzyskać niesamowite partie wokalu.

Pracuje z prostym sprzętem i woli polegać na talencie

muzyków, a nie na naciągnięciach oprogramowania.

Niestety większość zespołów już tak nie funkcjonuje.

Co dla mnie istotne "Valley Of Tears" brzmi bardzo

świeżo i organicznie, tak jakby ten materiał powstał

za dawnych lat, bez cyzelowania miesiącami każdego

drobiazgu?

Pracujemy szybko, więc nagranie zachowuje swoje żywe

i ostre brzmienie i nigdy nie wydaje się, że zostało

nagrane w przesadny sposób. Zostało użytych bardzo

mało efektów oraz dogrywki zostały ograniczone do

minimum. Na albumie słychać jak byśmy grali na żywo

bez żadnych sztuczek!

Czyli nie nagrywaliście na tzw. "setkę", ale zależało

wam na jak najpełniejszym oddaniu koncertowego

soundu Tank?

Mamy kilku z najlepszych muzyków metalowych w

branży, którzy są mistrzami na swoich instrumentach.

Po prostu słyszysz to co gramy - autentyczny materiał!

ZP też szybko uwinął się z nagraniem swoich partii?

Jak dla mnie to najlepiej zaśpiewany materiał w jego

karierze, tak więc pewnie już na etapie nagrań mieliście

świadomość, że powstaje coś więcej niż tylko

kolejna płyta Tank?

ZP jest obecnie bez wątpienia jednym z najlepszych

wokalistów metalowych. Nie sądziłem, że tak będzie,

bo w utworach Dragonforce miał niewiele lub nic do

powiedzenia w procesie pisania kawałków. U nas ma

całkowitą kontrolę nad każdym aspektem swojego tekstu,

melodii oraz wykonania. Kiedy po raz pierwszy

usłyszeliśmy linie wokalne, które wymyślił do naszej

demówki wiedzieliśmy, że w pełni rozumie to, co

staramy się osiągnąć. Jego zdolności wyniosły nas na

znacznie wyższy poziom.

Wracając jeszcze do brzmienia tego krążka, to chyba

nie zaniedbaliście żadnego szczegółu, bowiem za

mastering "Valley Of Tears" odpowiada Ade Emsley,

maczający też palce w "The Book Of Souls" Iron

Maiden - jak pracować, to tylko z najlepszymi?

Ade jest moim dobrym przyjacielem od wielu lat. Jest

on bardzo utalentowanym technikiem od masteringu.

Pracuje z bardzo prostym sprzętem, ale ma świetny

słuch i potrafi sprawić, że album nad którym pracuje

brzmi najlepiej, jak to tylko możliwe. Zmasterował nasze

trzy ostatnie albumy, a także nasze koncertowe

DVD. W przyszłości mamy zamiar kontynuować

współpracę. Ade jest także projektantem i inżynierem

wzmacniaczy Orange. To bardzo utalentowanymy facet!

Odnosi się to też do waszego wydawcy, polskiej

firmy Metal Mind Productions, która wydała wasze

trzy ostatnie płyty?

Mamy świetne relacje z Metal Mind od czasu wydania

płyty "Dogs Of War", która przyczyniła się do naszego

triumfalnego powrotu. Oferują doskonałą jakość produktu

i dają nam wolną rękę, której potrzebujemy przy

tworzeniu płyty o takiej jakości. Czasami utrudniamy

im życie, ale na końcu każdy jest zadowolony z osiągniętego

rezultatu.

Pewnie kiedyś taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia,

że znany brytyjski zespół podpisuje kontrakt z

polską wytwórnią - to dowód na pozytywne przemiany,

jakie zaszły w naszej części Europy, ale też zarazem

potwierdzenie, że rynek muzyczny zmienił się

Foto: Metal Mind

diametralnie?

Metal Mind stał się bardzo szanowaną i szybko rozwijającą

się wytwórnią płytową. Nie ma wielu niezależnych

wytwórni, które wspierają i promują zespoły na

naszym poziomie, więc jesteśmy bardzo zadowoleni z

relacji jakie mamy z wytwórnią - jest bardzo profesjonalna.

Wy jednak zdajecie sobie świetnie radzić w tej nowej

rzeczywistości, a zawartość "Valley Of Tears" potwierdza,

że znajdą tu coś dla siebie zarówno wasi

starzy fani, zwolennicy mocnego heavy, ale też bardziej

przebojowego, kojarzącego się nawet z hard

rockiem, grania?

Staraliśmy się, aby nasze albumy były zróżnicowane i

interesujące dla słuchaczy od samego początku aż do

końca. Jesteśmy bardzo ostrożni przy układaniu kolejności

piosenek na płycie, ponieważ może to pomóc

wzmocnić wrażenia słuchowe. Myślę, że ktoś lubiący

jakikolwiek gatunek rocka z pewnością doceni "Valley

Of Tears". Wszystkie recenzje to potwierdzają.

Znowu zakończyliście płytę nagraniem instrumentalnym,

w dodatku do udziału w "One For The Road"

zaprosiliście Jima Durkina z Dark Angel?

Myślę, że to staje się naszą tradycją, aby zakończyć każdy

album utworem bez partii wokalnych. Jim jest naprawdę

naszym dobrym przyjacielem i kocha Tank.

Pomyśleliśmy, że świetnym pomysłem będzie zapytanie

go, czy nie chciałby zagrać solówki w tym nagraniu.

Był bardzo podekscytowany i wpadł na idealny

przerywnik, który świetnie pasuje. Wisimy mu za to

kilka piw!

Nowe utwory aż proszą się o to, by prezentować je

na żywo w jak największej ilości, tak więc są one

pewnie podstawą waszej koncertowej setlisty?

Zagraliśmy kilka piosenek z albumu "Valley Of Tears"

na naszym ostatnim festiwalu w Niemczech. Poszło

naprawdę dobrze i czuliśmy się świetnie podczas ich

grania. Wielu naszych fanów dopiero kilka lat temu

odkryło Tank, więc nie są zaznajomieni ze starym materiałem.

Mamy teraz nową, młodszą grupę sympatyków,

w których celujemy z muzyką, co pozwala zespołowi

przetrwać.

Ale nie zapominacie też o waszych klasykach, zarówno

tych z lat 80., jak też nagranych już po reaktywacji?

Mamy tak dużo wcześniejszych nagrań, że czasami

trudno zdecydować, które utwory zagramy. Ostatnio

zdecydowaliśmy się pominąć wszystkie utwory z pierwszych

dwóch albumów, ponieważ nie pasują do kierunku,

w którym teraz zmierzamy i nie jest to sprawiedliwie

jeżeli chodzi o niesamowity głos ZP. Zestaw wybranych

przez nas utworów na żywo brzmi nowocześnie

i jest naprawdę ekstra.

Macie kontakt z Algy'm Wardem? Pytam o to, bo

mamy obecnie de facto dwa zespoły Tank, nawet jeśli

ten drugi jest tylko jednoosobowym projektem?

Nie rozmawiałem z Algym przez długi czas. Minęło

prawie 15 lat od czasu, kiedy ostatnio razem graliśmy.

Tęsknię za nim. Niektóre z moich najlepszych wspomnień

są z koncertów, które zagraliśmy razem. Jednak

rzeczy poszły do przodu i teraz jest tylko jeden Tank,

który koncertuje i wydaje albumy metalowe na całym

świecie i jest to Tucker / Evans Tank. Nie ma absolutnie

żadnych pomyłek wśród naszych wiernych fanów

na całym świecie. Życzymy Algy'emu powodzenia we

wszystkim, co robi.

Jak w tej sytuacji wyglądają prawa do nazwy grupy,

skoro to Algy zakładał zespół z braćmi Brabbs, a na

okładce jego ostatniej płyty "Breath Of The Pit" przy

logo Tank widnieje charakterystyczny znaczek dotyczący

praw autorskich?

Istnieje na świecie kilka zespołów lub artystów, którzy

używają nazwy Tank. Nie możemy powstrzymać nikogo,

kto to robi. To my posiadamy wyłączne prawa autorskie

do logo zespołu, które każdy zna i natychmiast

rozpoznaje. Jest tylko jeden prawdziwy Tank!

Sądzisz więc, że sprawa zakończy się po waszej

myśli, bo to wy obecnie w aktywny sposób niesiecie

nadal tę pochodnię i utrzymujecie zespół przy życiu?

Będziemy nadal nagrywać i wydawać albumy metalowe

dobrej jakości, jeździć na tournée najczęściej jak to

tylko możliwe i tak długo jak tylko się da. To chyba

tego chcą fani metalu i to jest to co Tank im da!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

TANK 55


HMP: Witaj John. Większość naszej rozmowy

będzie poświęcona czasom zamierzchłym. Krytykowaliście

kiedyś ludzi, których nazywaliście macho

metal. O co konkretnie chodziło?

John Connelly: To było bardzo dawno temu… To były

czasy kiedy w metalu pojawił się młyn i na początku

nie wiedzieliśmy o co w tym chodzi. W tym młynie

wielu ludzi biło innych czego nie mogliśmy zrozumieć.

Ludzie mylili zabawę z agresją.

Wasza druga EPka czyli "The Plague" (w zasadzie

materiał w większości premierowy) miała się nazywać

"Cross of Iron". W zinach u nas (Thrashem All)

pisali, że nic z tego nie wyszło z powodu rzekomych

protestów mieszkańców Pasa Biblijnego

Jeśli pamiętałbym powód tego zdarzenia to na pewno

nie miał nic wspólnego z tą częścią USA. Jeśli to byłby

największy problemem tego albumu to uwierz mi i tak

nazwalibyśmy go "Cross of Iron". Nie pamiętam jednak

powodu. To prawie trzydzieści lat. Prawdopodobnie

ktoś z wytwórni płytowej za tym stał, jak zwykle

z resztą.

Po kapelach, które w latach 80-tych koncertowały ze

Slayer krążą opowieści o arogancji i samolubstwie

managera formacji. We Włoszech kapele sportujące -

w tym wy, nie miały podobno dostępu do kibla. Oni

oczywiście tak.

Nie, nie, nie. To nie była wina Slayera. Byliśmy w klubie

w Mediolanie, który nota bene był bardzo wygodny.

Potem o drugiej w nocy nasz autobus się zepsuł dokładnie

pod halą a klub był już zamknięty. Wszystkie

inne kible we Włoszech w miastach, które mijaliśmy

były typu azjatyckiego - dziura po środku i dwa ślady -

Amerykanie nie byli wówczas kompletnie do tego przyzwyczajeni.

Normalnie zrobiło się dopiero w Szwajcarii.

Po "Handle With Care" (był rok 1989) prorokowałeś,

że dostaniecie się do wielkiej czwórki thrashu. Nie

przesada aby? Choć ja na przykład stawiam ten album

wyżej od wszystkich Anthraxów razem wziętych.

W dość krótkim czasie w samych Stanach sprzedało

się 100 000 egzemplarzy tego CD. To wówczas była

całkiem niezła liczba. Poza tym w samej wielkiej

czwórce były duże różnice - już wtedy wszyscy grali w

cieniu Metalliki, ale w reszcie składu owej czwórki

Przyznam szczerze, że niespecjalnie interesowały mnie tzw.

tematy aktualne w zespole. Nuclear Assault ma co prawda

na koncie nową EP ("Pounder"), do najgorszych ta pozycja

nie należy ale mimo to przyjemniej jest popytać o sprawy,

które związane są z najlepszym okresem w historii zespołu

czyli oczywiście latami 80-tymi. Więcej było wtedy

wariactwa i przede wszystkim więcej znakomitego

thrash/ speedu. Czcijcie Nuclear Assault, czcijcie

ścianę pozornie chaotycznych dźwięków, bulgoczący

bas i atomowe uderzenia werbla.

Ostatni album metalowy przesłuchałem w 1986r.

szanse były dość wyrównane. Kolejnym zespołem, który

bardzo się wybił był Anthrax - o dołączeniu do nich

też nie myśleliśmy. Ale pozycja Slayer czy Megadeth

nie była jeszcze tak mocna jak potem. Ta wielka

czwórka i znaczenie w niej poszczególnych kapel uległy

krystalizacji gdzieś w 1991 roku.

Kiedy pierwszy raz widziałem wasze wideo z trasy

po "Handle With Care" byłem zdziwiony tym, że

przez ten cały czas biegasz i skaczesz po scenie. Nie

dziwię się zatem skąd, ten negliż i krótkie gacie.

To jestem ja na scenie. Noszę krótkie gacie, bo inne są

dla mnie nie do przyjęcia - w jajogniotach strasznie się

pociłem. Byłem w tedy w dobrej kondycji. Sport? Zależy

co masz na myśli - po tej trasie zacząłem trenować

sporty walki jak maniak.

Jesteś patriotą?

Czy kocham swój kraj? Zdecydowanie tak. Czy podoba

mi się wszystko czego dokonuje - absolutnie nie -

tak jak każdemu na świecie. Określam się czasami jako

Foto: Nuclear Assault

amerykański nacjonalista - choć to słowo ma kompletnie

znaczenie w USA i w Europie.

Pytam bo utwór z płyty "Third World Genocide" -

"Price of Freedom" mógłby zaskoczyć zwolenników

tezy o rzekomym pacyfizmie thrashowców

Tak na marginesie to wideo ma bardzo mało wspólnego

z tekstem. Wrzesień 2001: terroryści zabijają kilka

tysięcy amerykanów i przedstawicieli innych narodowości.

W budynkach, które nie miały żadnego znaczenia

politycznego czy religijnego. Miejsc pracy jak

każde inne. Kilku fanatyków, którzy podążali za słowami

oszalałego imama. Nie ma tu znaczenia czy Koran

do tego zmusza czy nie. Fakt jest faktem. To oni

zaatakowali. Nie ma w Islamie żadnej dyskusji nikt się

tam nie sprzeciwia i nikt samemu nie interpretuje Koranu.

Zabijają każdego kto mówi źle o ich wierze, a są

przecież w mniejszości. Popełniają akty przemocy, potem

takie same akty popełniane są przeciwko nim i nagle

pojawia ją się z ich strony pretensje "dlaczego nas

nienawidzicie". Nie misiaczku, to wy zaczęliście. Jak

długo tak zamierzacie? Bo ja cały mogę dzień. Jesteście

mniejszością na całej planecie a wszystkich chcą sobie

podporządkować. Nie ma tam nikogo kto byłby w stanie

z nimi polemizować. Już lepszy jest katolicyzm:

masz wątpliwość, idziesz do klechy, on gada z biskupem

a jak nie to z papieżem. Jest dyskusja. Ale i nadzór.

A tam? Jeden pierdolnięty imam jest w stanie

zmanipulować lokalną społeczność. Najwięcej ofiar

wśród muzułmanów pochodzi z ich własnych rąk. Nienawidzicie

nas - więc spierdalajcie stąd. Najgorsze jest

to, że to nie minie tak łatwo jak komunizm u was. Tu

wszyscy się zorientowali że to nie działa. Zobacz na

Hong Kong. Przyszli tam chińscy komuniści i zostawili

gospodarkę w spokoju zadawalając się kasą. Tym fanatykom

kasa nie wystarczy

Skoro wspomniany wyżej papież nie jest taki zły to

po co go wieszać?

To zwykły humor. Byliśmy pijani i mieliśmy trzy minuty

na napisanie tekstu i muzyki - goniła nas następna

kapela wynajmująca po nas studio.

Słuchaj. Ja rozumiem ze nie wszystkie lesbijki są ładne

ale na niektóre naprawdę fajnie popatrzeć...

(Śmiech) Tak samo, humor. Tekst "Lesbians" to sarkazm

i żart podobnie jak w utworze "Wine and Cheese".

Słowo "wine" oznaczało albo napój alkoholowy lub

ciągłe narzekanie. To o kapelach, które wciąż narzekają

na wszystko dookoła. Często używamy humoru polegającego

na grze slow.

Po drążę jeszcze temat "Handle With Care". Jednym

z bardziej intrygujących utworów jest dla mnie

"Surgery" z otwierającym riffem katowanym kilka lat

potem przez kapele grindowe (w wolniejszych zdarzających

się z rzadka partiach). Kto go wymyślił?

Jeśli dobrze pamiętam to Anthony Bramante. Jest to

jeden z dwóch utworów, które napisał podczas całej

swojej kariery w Nuclear Assault.

Niezbyt ciężko pracujący gość.

To dlatego już z nami nie gra.

Co u niego?

Nie widzieliśmy się od tamtego czasu. Anthony robił

zawsze na co miał ochotę nie patrząc na innych. Czy

to podczas pisania albumu czy po koncercie. Na ostatniej

trasie po jednym z gigów powiedział, że jedzie

gdzieś z kumplami i tyle go widzieliśmy

Jeszcze "Emergency". Tu z kolei mamy chaos przed

refrenem, coś jak w Voivod.

To było 25 lat temu - pamiętam refren ale nie pamiętam

riffu. Nie graliśmy tego numeru od tamtych czasów.

Zawsze zastanawiało mnie co w teledysku opisującym

skażenie, pełnym jakiś przemysłowych maszynerii,

robi opalająca się na słońcu cizia? Mówię o clipie

do "Criticall Mass..."

W tamtych czasach jeśli chciałeś dostać się do MTV z

metalowym clipem, musiałeś dać w nim ujęcie z laską

palącą papierosa. Potem na dole na kasecie promocyjnej

umieściliśmy napis: "paląca kobieta w pakiecie gratis".

To Jessica Han, znana clipowa aktorka.

W dzisiejszej set liście brakuje mi dwóch ciosów z

debiutu: "Nuclear War" i "Radiation Sickness". Czemu

wyleciały?

Tak jak w przypadku bardzo wielu zespołów: ograniczenia

czasowe setu i chęć zaprezentowania każdego

z albumu proporcjonalnie plus nasza nowa EP. Setlista

musi być jak najbardziej przekrojowa

Przygotowując się do wywiadu myślałem o waszych

głównych wzorcach, ulubionych kapelach z młodości.

Zacznijmy od Motorhead.

Lubiłem ale nie fanatycznie.

Kawałek "Vengeance" sugeruje co innego.

No tak, Ten jeden. Bardziej fascynował mnie HC

Punk. Uwielbiałem Discharge. Potem Anthrax. Nie

słuchałem jednak zbyt dużo thrashu bo graliśmy to

samo co wielka czwórka i wypłynęliśmy w tym samym

czasie. Venomu też raczej nie. Ostatni album metalowy,

który odsłuchałem w całości to "Master of Puppets".

Było to w 1986r. zaraz po jego premierze. Dziś

sięgam chętnie po progresywny rock używamy zresztą

metrum, którego nie tknęło by się wielu ludzi w tym

gatunku: 7/8 czy 6/8.

Na koniec pytanie o perkusję. Wasz garowy Glen

Evans zawsze wyglądał na twardziela. Style ma dość

siłowy ale jednak charakterystyczny i oryginalny....

Trudno mi powiedzieć kogo lubi najbardziej jako perkusistów

ale jak był dzieciakiem to grał na werblu w

szkolnej orkiestrze. Wie zatem od małego jak odpowiednio

wydobyć dźwięk z bębna. Jest jak króliczek z reklamy

Enegrizera. Grał już koncerty ze złamanym nadgarstkiem

i złamanymi żebrami, mając zapalenie płuc.

Teraz też jest chory ale nic go nie powstrzyma.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

56

NUCLEAR ASSAULT


HMP: Witaj! Jak doszło

do założenia Fallen Angels? Opowiedz

o początkach zespołu.

Erik Hanson: Zespół został założony w 2002 roku,

grałem już na gitarze przez wiele lat i odkąd mój brat

(Brian Hansen) zaczął grać na perkusji i nabył podobny

gust muzyczny, mieliśmy już połowę zespołu. Carla

Larssona (naszego basistę) znaleźliśmy online poprzez

stronę musicians classified, natomiast Jeremiaha

Reimana spotkaliśmy w Guitar Center i zapytaliśmy

czy chciałby do nas dołączyć. Od tamtej pory graliśmy

lokalnie, nagrywając dema i obracaliśmy się wśród kilku

gitarzystów. Początkowo zajmowałem się wokalem,

ale z biegiem pisania piosenek, chciałem stworzyć kawałki

cięższe do zagrania i zaśpiewania, dlatego przybył

do nas Brad i zajmuje się wokalem od 2005 roku.

Matt Be Roth dołączył do nas w okolicach 2009 roku,

natomiast Brian odszedł z zespołu w 2010r. Późniejszą

porą tego roku Steve Spitzbart dołączył jako perkusista

i od tamtego czasu gramy w tym samym składzie.

Wasz nowy album jest inny - bardziej interesujący -

niż pozostałe płyty w waszej dyskografii. Co wpłynęło

na was aby powstał tak zabójczy album?

Cały czas staram się rozwijać zarówno jako gitarzysta

jak i autor tekstów, wraz z upływem czasu zaczynasz

trochę bardziej doceniać inne gatunki. Zawsze byłem

w melodii hard-rockowej, ale zaangażowałem się w

thrash i speed metal, więc przez jakis czas chciałem

grać szybką, agresywną muzykę. Zaczęliśmy wcielanie

więcej melodyjnych pomysłów na "Engines of Oppression",

ale na "World in Decay" zmieszałem własne

melodie z trochę szybszą muzyką, którą wciąż lubię.

Jeśli weźmiesz grupy takie jak Slayer, Deep Purple,

Megadeth, UFO, Holly Terror, Scorpions,

Black Sabbath i zmieszasz je wszystkie razem, uzyskasz

ten typ muzyki, z którym w chwili obecnej lubię

mieć do czynienia, jeśli chodzi o pisanie utworów.

Otwierający kawałek "The Hammer's Blow" ma wiele

elementów z tradycyjnego heavy metalu i speed

metalu. Nie słyszałem tego na waszych wcześniejszych

albumach. Czy to kolejny krok w waszej karierze?

Mogę powiedzieć, że to prawdopodobnie ewolucja

skąd nasze wpływy i środowisko się wywodzi oraz co

chcemy grać idące na przód. Nie możemy zaprzeczyć

naszej przeszłości i miłości do thrash metalu, który jest

agresywny, ale również lubimy melodyjny hard rock i

metal. Pracujemy Utwory takie jak "The Hammer's

Blow" dobrze reprezentują zespół w tym momencie

jego kariery. Jeśli dobrze pamiętam, słuchałem grupy

Racer X kiedy pracowałem nad tą kompozycją.

Ile czasu zajęło wam tworzenie "World in Decay"?

Myślę, że płyta "World in Decay" zajęła nam około

trzech lat. Myślę, że wzięło się to z tego, że mieliśmy

dwóch nowych członków w zespole i poznawaliśmy ich

styl i etykę pracy. Byłem tak bardzo sfrustrowany, ponieważ

to wszystko trwało tak długo, że o mały włos

nie zrezygnowałem z projektu, jednak zdecydowałem

się go kontynuować i niewiele później udało nam się

zakończyć nagrywanie płyty.

Michael Rosen jest producentem nowego albumu.

Jak się z nim współpracowało?

Praca z Michaelem była wspaniała, to naprawdę zabawna

osoba. Jest pasjonatem muzyki i próbowaliśmy

połączyć nasze pomysły. 90 procent utworów powstały

według naszych pomysłów, jednak były też takie jak

"Into the Abyss" oraz "The Hammer's Blow", które nieco

zmieniliśmy. Definitywnie chciałbym ponownie z nim

pracować, on również wyraził chęć współpracy, jednak

myślę, że sprowadzi się to do spraw finansowych. Zatem

proszę was abyście wspierali zespół i kupili album!

Jakie tematy poruszacie na nowej płycie?

Chciałbym myśleć, że nasze teksty są skoncentrowane

wokół życia, zawsze staram się pobudzić poczucie intelektualizmu

w tekście. Zajmujemy się tematami takimi

jak rozpacz, nadzieja, strata oraz pragnienie pogodniejszej

przyszłości. Stworzyliśmy jeden fikcyjny tekst,

zatytułowany "Mortis Ex Machina". Dotyczy on filmów

z serii "Terminator" i muszę przyznać, że odkąd

wyszedł ona dość dobrze, planujemy napisać kolejny

Po pięciu latach od poprzedniego albumu na

rynku pojawia się nowe dzieło amerykańskich

thrasherów Fallen Angels, "World in

Decay". Krążek trochę inny od poprzedników

ale bardziej interesujący. O albumie i historii zespołu

rozmawiamy z gitarzystą i założycielem Erik'iem Hanson'em.

...podążać za tym co ma się w środku...

song, który będzie fikcyjny i liryczny.

Wasz pierwszy album był bardzo surowy, szybki i

miał sporo wpływów Death (hails to Chuck!). Jak

wspominasz ten czas? Czy teraz, po upływie siedmiu

lat, to jest nadal dobra płyta dla ciebie?

Pamiętam jak byłem młodym, zwariowanym i chciałem

grać szybką i agresywną muzykę. Borykałem się z

osobistymi problemami, które mnie irytowały, więc

było to dla mnie miłym uwolnieniem od kłopotów.

Myślę, że album posiada pewne niedoskonałości, które

teraz możemy uchwycić, są jednak kawałki takie jak

"Silent City", które zamierzamy wcielić do naszej setlisty,

ponieważ wciąż brzmi doskonale. Interesujące jest,

że wspomniałeś o Death, ponieważ dzięki nim Brad

dołączył do zespołu. Mieliśmy zgrać na lokalnym festiwalu

Seattle Metal Fest. Brad dowiedział się jakoś,

że będziemy tam wykonywać parę coverów grupy Death.

Nie mogę sobie przypomnieć w jaki sposób się dowiedział,

w każdym razie Brad darł się z nami w trakcie

tych coverów, przy czym nas bardzo komplementował,

więc przymusiliśmy go do aby dołączyła do nas

(śmiech).

Foto: Fallen Angels

Ty i Carl Larsson jesteście jedynymi członkami oryginału

skład zespołu. Dzięki czemu wytrzymałeś

przez tyle lat?

Ja zapoczątkowałem istnienie zespołu, a Carl był jedynym

przesłuchiwanym basistą. On bardzo dobrze do

nas pasował, lubiliśmy tą samą muzykę i mieliśmy podobne

hobby, więc przypadliśmy sobie do gustu. Osobiście

mam niesamowite pragnienie, aby dalej tworzyć

muzykę i pisać nowe kawałki. Jest to jedyna rzecz, która

mnie przy tym trzyma. Kiedy przestanę czerpać

przyjemność z grania dla Fallen Angels, nazwę ta

sprawę zakończoną. Biznesowa kwestia może dość szybko

położyć cię na łopatki. Trudno jest być zespołem

w dzisiejszym rozrywkowym życiu, jakie prowadzą ludzie.

Jest tyle różnych rzeczy, które przyciągają ludzką

uwagę, że trudno jest zachować ich skupienie na sobie.

Czy granie thrash metalu w początkach 21 wieku to

trudna sprawa? Wtedy przecież triumfy odnosił numetalu

i jego pochodne...

Jestem bardzo uparty jeśli chodzi o niektóre sprawy.

Jestem pewnie osobą, która bardziej działa wbrew naturze,

więc po prostu grałem to, na co miałem ochotę i

zauważyłem, że ludzie ostatecznie się przekonali do

tego. Jestem zdania, że artysta lub osoba robiąca coś

kreatywnego, musi robić to po swojemu i podążać za

tym co ma się w środku, w przeciwnym razie musi zadać

sobie pytanie: Kogo chcesz zadowolić? Siebie czy

innych?

Mógłbyś wymienić wasze największe inspiracje?

Ta kwestia ciągle się zmienia, dla mnie początkiem trashowego

wychowywania była Metallica, Megadeth,

Slayer, Anthrax i Sepultura. Następnie dotarłem do

bardziej mrocznych grup jak Toxik, Holy Terror,

Dark Angel i Forbidden. Również lubię zespoły nie

grające trashu jak Loudness, Dokken, Black Sabbath,

Rainbow, UFO oraz Scorpions. Z moim obecnym

nastawieniem do pisania muzyki, staram się mieszać

wszystko razem w jednym dużym garnku muzyki.

Który z waszych albumów najłatwiej wam się nagrywało?

Prawdopodobnie "Rise from Ashes" lub "Engines of

Oppression" tylko dlatego, że stworzyliśmy je w miejscach,

gdzie mogliśmy spokojnie mieć próby, a to ułatwiło

planowanie. Uważam, że w kontekście nagrywania

wszystkie płyty zarejestrowaliśmy dość łatwo. Nigdy

nie mieliśmy z tym problemu. "World in Decay"

był najtrudniejszym albumem, ponieważ jego przygotowanie

zajęło dużo czasu i mieliśmy problemy z rozplanowaniem

prób.

Co Fallen Angels planuje w najbliższej przyszłości?

W ramach promocji "World In Decay" staramy się

utrzymać lokalne granie na terenie stanu Washington

oraz regionalnie na zachodnim wybrzeżu Stanów oraz

pracujemy nad materiałem do następnego albumu.

Chcielibyśmy grać w Europie i w innych miejscach, ale

sprowadza się to do finansów, więc musimy przyglądać

się dobrze każdej okazji jaka się nadarza.

Co możesz powiedzieć na temat swojego sprzętu,

który używałeś podczas nagrywania nowego albumu?

W mojej pracy jestem technikiem elektroniki, tak więc

lubię budować własne wzmacniacze. Bardzo interesuje

się brzmieniem sprzętu Marshalla i lubię je modyfikować

tak, aby miały więcej regulatorów. Mam 74 Superlead,

który był wcześniej uszkodzony. Posiada on

mój własny wzmacniacz, który zmodyfikowałem i teraz

ma pięć regulatorów. Jest to podobne do słynnej

modyfikacji Bay Area thrash zrobionej dla zespołu Vicious

Rumors przez Todda Langnera. Moją główną

gitarą jest Bernie Rico Jr Vixen, która ma Duncan JB

na mostku. Uwielbiam używać tremolo floyd rose. Mój

piec został zrobiony na zamówienie przez Stone Age

Cabinets. Lubię konstruować własne kable i robić jak

najwięcej się da rzeczy związanych z elektryką (oczywiście

z pisaniem również). Ten piec był głównym elementem

dla naszej płyty jako, że Matt i ja używaliśmy

naszych własnych gitar. Grał on tą samą kwestię według

moich wskazówek, jednak z dodanym lekkim

opóźnieniem. Niestety nie wiem co Michael Rosen

mógł dodać w studio, wiem, że nagrywaliśmy używając

przedwzmacniaczy Neve.

Co w ogóle jest najważniejsze dla Fallen Angels?

Pomaganie sobie nawzajem i pisanie dobrej muzyki,

myślę, że to i zdolność wykonywania naszych kompozycji,

przyczynia się do mocnego scalenia naszego życia.

Chciałbyś coś powiedzieć czytelnikom Heavy Metal

Pages?

Jeśli lubicie starą szkołę thrash i heavy metalu, a nie

znacie nas, odwiedźcie nasze strony internetowe. Poznajcie

nas! Jeśli słyszeliście o nas i jesteście naszymi

fanami, chcielibyśmy wam podziękować za trzymanie

metalu przy życiu i za wspieranie nas, dzięki któremu

nadal możemy z radochą walić thrashem po waszych

łbach.

Łukasz Brzozowski

Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz

FALLEN ANGELS

57


HMP: Jesteś aktywny na muzycznej scenie od końca

lat 70. ubiegłego wieku, tymczasem dopiero teraz doczekałeś

się debiutanckiego albumu solowego - uznałeś,

że czas najwyższy na taką płytę?

Carl Canedy: Śmieszne, że o to pytasz. Wydawałoby

się, że nagrałbym album już dawno temu. Wyprodukowawszy

tyle albumów z The Rods i innymi zespołami

zdecydowanie wiedziałem jak zrealizować płytę. Najwidoczniej

po prostu byłem zbyt zajęty innymi wydarzeniami

w moim życiu.

"Headbanger" to chyba nie tylko czytelna deklaracja

twych fascynacji muzycznych, ale też dobitne, podkreślone

już tytułem płyty, stwierdzenie, że wciąż jesteś

takim samym fanem i maniakiem ciężkiej muzyki,

co przed laty?

Cieszą mnie te miłe słowa i precyzyjna ocena. Nie

chciałem odsuwać się od fanów, którzy wspierali moje

projekty z The Rods i innymi wykonawcami. Czułem,

Drugi oddech legendy

Może nie wszyscy kojarzą widniejące poniższe nazwisko, ale fakt pozostaje faktem, że

Carl Canedy to wciąż żywa legenda amerykańskiej perkusji. Sławę zdobył w The Rods, jednak

nasza długa rozmowa dotyczyła przede wszystkim solowego debiutu artysty. Poza "Headbanger"

nie mogliśmy też jednak nie poruszyć tematu przygotowywanej kolejnej płyty The Rods czy ich

współpracy z Ronnie Jamesem Dio, spokrewnionym przecież z liderem grupy Davidem Feinsteinem

:

Debiutujesz płytą, ale trudno zaliczyć cię do grona

debiutantów, tym bardziej, że mało kto z nich może

liczyć na starcie kariery na wsparcie takich sław, jak:

Chris Caffery, Mark Tornillo czy Joe Comeau. Jak

doszło do tego, że znaleźli się w gronie twych współpracowników

podczas tej sesji ?

Odezwałem się do ludzi, których podziwiałem. John

Hahn był moim pierwszym typem na gitarzystę. Zagrał

wszystkie partie gitarowe, z wyjątkiem dwóch solówek

łączonych z Chrisem Caffery. John również

skontaktował mnie z Joe Comeau. Z Markiem Tornillo

pracowałem na pierwszej EP-ce TT Quick wiele

lat temu. Bardzo zależało mi na pracy z ludźmi, których

lubiłem i podziwiałem.

Sytuację ułatwiał tu pewnie fakt, że znacie się doskonale,

produkowałeś przecież nie tylko pierwszą płytę

TT Quick Marka Tornillo przed ponad 30-tu laty, z

pozostałymi też musiałeś się wielokrotnie stykać?

Widuję Chrisa na wielu koncertach. Z Joe spotkałem

się twarzą w twarz dopiero niedawno, ale wydaje się, że

od razu się dogadaliśmy. Jest świetnym gościem. Z

Johnem Hahnem również znaliśmy się przez wiele lat.

Grałem na perkusji na jego pierwszym albumie solowym.

Mieli coś do powiedzenia w kwestiach aranżacyjnych,

ewentualnych zmian, czy też jako autor i producent

tego materiału miałeś bardzo sprecyzowaną

wizję całości, nie dopuszczającą takich ingerencji?

więc to ja podejmowałem finalne decyzje. Wcześniej

zawsze działałem zespołowo. Byłem człowiekiem, który

pomagał zespołom realizować ich własne wizje. Napotkałem

ogromny opór pracując nad utworem "My

Life, My Way". Próbowałem zagrać partię perkusyjną

przez dziesięć dni. Codziennie nagrywałem swoje starania

i słuchałem. Nagranie zawsze było do dupy. Któregoś

razu, kiedy wybierałem się do studia, aby spróbować

jeszcze jeden raz, rozmawiałem przez telefon z

Robbem Reinerem (perkusistą Anvil - red.). Zwierzyłem

mu się z mojego problemu, a on odpowiedział mi

małą mową przygotowującą o tym, żebym pamiętał o

byciu sobą i nie przekombinował garów (co wówczas

robiłem). Wszedłem do studia i machnąłem wszystko

za pierwszym podejściem. To właśnie ta ścieżka znalazła

się na płycie. Jego rada sprawiła, że przestałem

skupiać się na sobie, a zacząłem na perkusji. Dzięki,

Robb, zawdzięczam to tobie!

Uniknąłeś jednak pokusy wyeksponowania w miksie

partii perkusji, czego niekiedy nie potrafił zrobić na

swych solowych płytach nieodżałowany Cozy Powell

- zależało ci na podkreśleniu faktu, że to ma być

jak najbardziej dopracowany, spójny artystycznie

materiał, nie solowy popis?

Tak było. Nie chciałem przekombinować perkusji, ani

żeby bębny były tak bardzo niepasujące, że aż uciążliwe.

Trzymałem się myśli, że każdy kto kupi moją płytę

będzie wiedział, że umiem grać na perkusji. Ci, którzy

nie wiedzą, skupią się na aspektach kompozytorskich,

a przecież to właśnie one były głównym powodem, dla

którego nagrywałem album. Chciałem zatem, żeby

utwory oddychały i prezentowały się dobrze.

W końcówkach utworów mamy jednak krótkie perkusyjne

wstawki, zaś płytę wieńczy twój koncertowy

popis "Rabid Thunder" - nie mogłeś się powstrzymać

przed pokazaniem całemu światu, że nadal jesteś

równie dobry, jak w latach 80.? (śmiech)

(Śmiech). Co do wstawek, to codziennie rozgrzewałem

się przed nagrywaniem. Wpadłem na pomysł, żeby dodać

je jako małe smaczki albo "riffy" na koniec utworów

zamiast pełnoprawnego solo na perkusji, które

zostało dodane w ostatniej chwili. Album spodobał się

kilku moim znajomym, którym go zaprezentowałem,

ale wszyscy pytali się "a gdzie solo na garach?". Złapałem

więc pierwsze lepsze solo na żywo i wrzuciłem je

na płytę. To była decyzja na ostatnią chwilę i nie

uwzględniłem tej solówki w liście utworów. Trzeba

naprawdę przesłuchać cały album, żeby je znaleźć. Zatem

zdałeś egzamin, bardzo ci za to dziękuję!

że po prostu muszę pozostać wierny mojej twórczości.

Co do ciągłego bycia maniakiem ciężkiej muzyki, to

prawda. Pomimo tego, że potrafię grać wiele gatunków

muzycznych, najbardziej lubię szaleć na garach. Gdzie

indziej można tłuc coś bardzo mocno, nie dostać z

powrotem, nie zniszczyć niczego i wyładować frustracje

przed tłumem ludzi o podobnym myśleniu?

Foto: The Rods

Wszyscy byli bardzo uprzejmi i wyczuleni na moje

melodie i aranżacje. Oczywiście wnieśli własne osobowości

i style do mojej muzyki. Aranżacje miałem przygotowane

zawczasu. John Hahn miał parę pomysłów

na zmiany w kilku utworach, a to bardzo poprawiło

partie solowe.

Doświadczenie, które zdobyłeś przez lata, pracując

jako muzyk i producent, m. in. z Anthrax, Overkill,

Exciter, Possessed czy Jack'iem Starr'em pomogło ci

przy pracy nad "Headbanger", czy też postanowiłeś

podejść do tej płyty w sposób bardzo indywidualny

w końcu debiutancki album nagrywa się raz w życiu?

Pracowałem nad tyloma albumami w swoim życiu, że

myślałem, iż to będzie łatwe. Tak naprawdę nie było.

Byłem odpowiedzialny za wszystkie decyzje. Tylko ja

wiedziałem jak wszystko brzmi, ponieważ to ja miałem

wszystkie ścieżki, podczas gdy muzycy słyszeli tylko te

części, które potrzebowali do nagrania swoich partii,

Gwiazdy to nie jedyni goście na tej płycie. Wydaje

mi się, że "Headbanger" nie byłby tak udany, gdyby

nie wkład gitarzysty Johna Hahna?

John Hahn to gwiazda sama w sobie. Ma wielu fanów

śledzących jego karierę solową i jego dni jako odkrycie

gitarowe Mike'a Varneya. Zawsze był moim przyjacielem

i świetnie nam się razem pracowało przez lata.

Jestem wdzięczny za jego wsparcie i talent pokazany

na płycie. To nie byłoby to samo bez niego.

W "Cult Of The Poisoned Mind" słychać żeńskie

partie wokalne - Erin Canedy to pewnie twoja córka?

Tak, moja córka Erin, która ma teraz 24 lata. Ma wyższe

wykształcenie muzyczne drugiego stopnia w dziedzinie

śpiewu. Miałem pomysł, żeby dodać jej słabo

słyszalny wokal, ale pomysł był kiepski. Poprosiłem,

żeby dodała więcej głosów. Przerobiła te partie na chór

i zmieniła cały styl utworu. Jestem z niej dumny i podziwiam

umiejętności muzyczne. Jest o wiele lepsza

ode mnie. Zazdroszczę jej talentu.

To nie jedyne takie twoje bliskie powiązania na tej

płycie, bo zaprosiłeś też basistę The Rods, Garry'ego

Bordonaro - to chyba jeden z tych muzyków, z którym

w sekcji tworzycie prawdziwy monolit?

Grałem z Garrym w The Rods przez 35 lat. Był idealnym

basistą do tego utworu. Świetnie się spisał!

W sumie gdyby pojawił się tu jeszcze David Feinstein,

to mielibyśmy coś na kształt gościnnej sesji

The Rods na twojej płycie, ale nie zdecydowałeś się

na taki krok - był zbyt oczywistym rozwiązaniem,

wolałeś współpracę z innymi gitarzystami i basistami?

Szczerze, to David nie chciał dołączyć. Prosiłem go,

ale odmówił. Podejrzewam, że stwierdził, że to moje

pierwsze samodzielne starania, więc powinienem radzić

sobie sam. Chciał, żebym to ja grał wszystkie partie

gitarowe i śpiewał.

58 THE RODS


Foto: The Rods

Nagraliście jednak na nowo dwa utwory The Rods,

"Ride Free Or Die" i "Madman" - co sprawiło, że postanowiłeś

do nich wrócić?

Chciałem spróbować trochę innego podejścia do tych

utworów.

A skąd pomysł na ponowne wykorzystanie utworu

"The Code", zarejestrowanego z udziałem samego

Ronniego Jamesa Dio?

To również było późnym pomysłem. Czułem, że "The

Code" był najlepszym przykładem mojego kompozytorstwa.

Wokal Ronniego Jamesa Dio był takim zaszczytem,

że nie mogłem nie dodać go do mojej solowej

płyty. Było kilka partii gitarowych i basowych,

które chciałem pozmieniać, więc zrobiliśmy kilka drobnych

zmian, a resztę zachowaliśmy taką samą. Dla

mnie utwór pasował na bonus do płyty.

Zdajesz sobie sprawę, że wywoła to posądzenia, że

kierowały tu tobą pobudki merkantylne, tym bardziej,

że jest to chyba ta sama wersja, co na "Vengeance"

The Rods?

Wiedziałem, że ludzie odbiorą zmiany w różny sposób.

Myślę, że utwory mówią same za siebie. Nikt nie

staje się bogaty dzięki tej płycie, więc pieniądze nie były

tu naszą motywacją.

Jak wspominasz Ronniego Jamesa Dio nie tylko artystę,

ale też człowieka?

Był wielką postacią, ale pozostawał serdeczny, inteligentny

i skromny. Po wywiadzie z Ronniem, pewien

pisarz powiedział mi: "mówisz o nim tyle dobrego. Nie

mogę przypomnieć sobie, żeby ktokolwiek inny niż Vivian

Campbell powiedział coś złego o tym człowieku.

Sądzę, że to mówi samo za siebie o tym jaki był Ronnie".

To nie jedyne utwory bonusowe na "Headbanger", bo

mamy tu też wersje demo kilku kompozycji - wyszedłeś

tu naprzeciw oczekiwaniom fanów i kolekcjonerów,

którzy często poszukują takich surowych wersji

utworów?

Chciałem pokazać, że przed zaprezentowaniem utworów

dla The Rods oraz innych wykonawców sam gram

wszystkie partie wraz z wokalem. Chciałem udowodnić,

że wszystkie części, aranżacje i melodie są moje.

Że to, co słyszycie, naprawdę zostało napisane przeze

mnie. Stwierdziłem, że fani również chcieliby przekonać

się jak zaczynałem i dokąd doszedłem.

The Rods należy do tych zespołów, które - po okresie

błędów i wypaczeń - wróciły w oryginalnym składzie

i wyszło wam to na dobre, co potwierdza album "Vengeance".

To przyjaźń sprawia, że jesteście bardziej

jak bracia, a nie muzycy traktujący zespół jako swoiste

miejsce pracy, nic więcej?

Zgadza się. Pozbyliśmy się wszelkich różnic, które

między nami istniały i teraz cieszymy się zespołem,

muzyką i wzajemnym towarzystwem. The Rods nigdy

nie istnieli po to, żeby wybić się na jakiejś modzie albo

trendzie.

Ta długa przerwa w latach 1986-2010 wyszła wam

chyba na dobre, mieliście czas na przemyślenie wielu

spraw, etc.?

Wszyscy mamy dzieci w podobnym wieku, więc byliśmy

zajęci wychowywaniem ich. Kiedy poszły do liceum,

stwierdziliśmy, że to dobry moment odpalić sprzęt

i znowu uderzyć w trasę.

Myślicie chyba o nagraniu kolejnej płyty, co zdaje się

potwierdzać ubiegłoroczny utwór "Great Big Fake

Ones"?

Cieszę się, że mogę powiedzieć, iż nowy album Rodsów

jest wielce prawdopodobny!

Chyba fajnie byłoby raz jeszcze ruszyć w trasę, nawet

jeśli nie z nowym materiałem, to chociażby z rocznicowym

show z okazji 30-lecia premiery "Let

Them Eat Metal", tym bardziej, że często gracie

utwory z tej płyty?

"Let Them Eat Metal" to bardzo popularny album z

naszego katalogu i masz doskonały pomysł. Prawie na

każdym koncercie słyszymy prośby o zagranie kawałków

z tej płyty.

Koncerty są chyba dla ciebie czymś wyjątkowym, ale

pewnie zebranie składu firmującego "Headbanger"na

promujące tę płytę występy może sprawić sporo trudności?

Tak, rozmawialiśmy o tym, ale bardzo ciężko nam dostosować

grafiki. Zobaczymy co z tego wyjdzie, ale póki

co The Rods będą koncertowali.

Nie myślałeś w związku z tym o zwerbowaniu innych

muzyków?

Tak i nie. W tej chwili skupiamy się na The Rods, nowej

muzyce, nowym albumie i na większej liczbie koncertów.

Jesteś jednym z najbardziej utytułowanych amerykańskich

perkusistów metalowych, wielu określa cię

wręcz mianem legendy, tymczasem wygląda na to, że

jesteś takim niespokojnym duchem, który nie potrafi

siedzieć bezczynnie?

Dziękuję za miłe słowa. Zawsze jestem zadziwiony,

kiedy młodzi, świetni perkusiści komplementują moje

granie. Czuję się przez to doceniony. Miło to słyszeć

perkusiście, którego lata świetności dawno minęły, ale

jeszcze nie chce odchodzić cicho w stronę zachodu

słońca. Kocham grać, kocham muzykę i kocham grać

ciężką muzykę. Dzięki Blue Cheer przeszedłem od

muzyki dla smarkaczy do kruszenia czaszek. To wszystko

dzięki nim.

Czyli kolejne płyty i koncerty z twoim udziałem to

tylko kwestia czasu, słowa emerytura nie ma w twoim

słowniku?

Nieeeee, wolałbym scenariusz "rock 'till I drop". Wszyscy

czujemy się świetnie i dobrze się bawimy, więc nikt

nawet nie szepnął słowa o emeryturze. Chyba złapaliśmy

drugi oddech! Dziękuję za cudowny wywiad, świetnie

się bawiłem!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

THE RODS 59


HMP: Zanim wydaliście swoją czwartą płytę Metal

Blade Records wydało split, na którym jesteście

razem z Portrait. Pomysł bardzo dobry, bo jesteście w

pewnym stopniu pokrewnymi stylistycznie zespołami.

Skąd pomysł na zagranie wzajemnie swoich coverów?

Harry Granroth: Pomysł na split omawiany był z

nami ostatniego lata czy nawet wcześniej. Wydaje mi

się, że wpadł na niego Christian Lindell (gitarzysta

Portrait - przyp. red.). Był w zasadzie jednym z pierwszych

właścicieli naszego "dema" (kilka numerów z

naszego EP), które dostał na festiwalu 2002 roku, więc

fajnie, że coś takiego wydarzyło się po tylu latach.

Tytuł nowej płyty wydaje się być bardzo tajemniczy.

Zdradźcie proszę co oznacza dlaczego zdecydowaliście

się na "rzymski" zapis z "v" zamiast "u"?

Okładkę zrobił Oscar (wokalista - przyp. red.), odpowiada

ona tytułowi płyty. Słowo "Svbversvm" to połączone

Szwedzkie słowo "wszechświat" - "universum"

z angielskim "subversive". Łacińskie liternictwo po

prostu wydało nam się właściwe. Jest to świat otoczony

przez łapska Ramroda przedstawianego zazwyczaj jako

RAM należy do mniejszości zespołów, które mają

na siebie oryginalny pomysł. Artystyczne okładki

tworzy sam wokalista, a teksty dotykają filozoficznych

zagadnień. Aż trudno uwierzyć, że zespół

gra klasyczny heavy metal. O nowej płycie i zespole

widzianym jako… gospodarstwo domowe opowiadał

nam gitarzysta, Harry Granroth.

Return of the Iron Tyrant

Nie bardzo, jak powiedziałem, są powracające motywy,

ale nie tworzą koncept-albumu.

To chyba Wasza najbardziej mroczna w wyrazie płyta.

Klimat osiągnęliście nie tylko za pomocą tekstów,

ale samych aranżacji i trików takich jak skontrastowanie

wrzasków Oscara Carlquista z ponurymi

chórami. Możecie opowiedzieć jak pracujecie nad kreowaniem

tej atmosfery?

Zawsze pracujemy z różnorodnymi nastrojami w trakcie

pisania, a muzyka wymusza atmosferę na tekstach.

Źródłem inspiracji dla większej części naszej muzyki

jest muzyka, której słuchamy, lub słuchaliśmy, kiedy

dorastaliśmy, ale to może być też rytm czy cokolwiek,

przykładowo książka czy film. Intro do "Forbidden Zone"

przypomina werbel, ale grający jakby melodię z oddali.

Obecnie trudno powiedzieć skąd to wszystko u

licha pochodzi. Wolimy też wykorzystywać dźwięki,

które sami stworzymy, niż używać sampli. Dzwony w

"Temple of Void" są grane na gitarze. Lubimy też eksperymentować

z głosem Oscara, tworzyć ponure chóry,

krzyki czy refreny.

Właśnie, "Temples of Void" i tytułowe "Svbversvm"

tygiel naszych wpływów. Tym razem ja i Oscar napisaliśmy

znaczną większość kawałków, dopiero później

został zaproszony Martin (Jonsson, gitarzysta od

2013 roku - red.) i napisał z Oscarem "Enslaver" , a

także brał udział w pisaniu "Return of the Iron Tyrant".

Utwór "Eyes of the Night" został napisany przeze

mnie i pokazałem Oscarowi jakieś niedorzeczne linie

wokalne, które właściwie zostały nagrane, ale jako że

jestem "nieśmiały do śpiewania", zrobiłem je ledwo słyszalne

w miksie, więc okazały się dobrym pomysłem.

Potem Oscar napisał odpowiedni tekst.

Nowego gitarzystę podejrzewałam też o duży udział

w "The Omega Divice", który gitarowo brzmi niemal

w stylu… W.A.S.P.. Nie pamiętam czegoś podobnego

z poprzednich płyt RAM. (śmiech)

Do "The Omega Device" riff napisałem ja, a Oscar linie

wokalne i to na tej kanwie właśnie zbudowaliśmy ów

kawałek. Nieczęsto słyszę porównania do W.A.S.P.,

ale wydaje mi się, że coś podobnego było mówione o

"Titan" (kawałek z "Lightbringer" - przyp. red.), o ile

dobrze pamiętam, więc w zasadzie nie masz racji.

Mam wrażenie, że Oscar Carlquist na "Svbversvm"

bardziej niż na poprzednich płytach inspiruje się

Halfordem oraz Kingiem Diamondem. Słychać to

bardzo choćby w "Return of the Iron Tyrant". Moja

pierwsza myśl, że to efekt współpracy z "Portrait",

które mocno wzoruje się na Mercyful Fate.

Wyżej wymienione zespoły są oczywiście wielkim źródłem

inspiracji zarówno dla samej muzyki jak i wokali

i możliwe, że coś złapaliśmy kiedy nagrywaliśmy split-

EP z Portrait. I znów, sądzę, że mieliśmy tym razem

okazję bardziej niż poprzednio spróbować różnorakich

rzeczy zarówno w technikach nagrywania jak i wykonywania.

wywrotowca (subversive - red.), teraz będącego u władzy.

Wasze okładki zawsze są bardzo oryginalne i na wysokim

poziomie artystycznym.

Oscar zrobił wszystkie okładki dla naszych płyt. Jest w

nich pewien styl, który chcemy utrzymać, więc jego

wkład jest mile widziany.

Wracając do treści płyty. To, że głównymi tematami

są śmierć i zniszczenie, da się wychwycić. Doczytałam

jednak też o "postapokaliptycznych" klimatach.

Mam wrażenie jakby ta tematyka zaczynała się pojawiać

od "Terminus", przez "Forbidden Zone" do

"Svbversvm".

Zazwyczaj poruszamy cięższe tematy od filozoficznej

strony. Powracającym motywem jest konfrontacja jednostki

ze zbiorowością, ale postapokaliptyczną scenerię

znajdziesz w "Forbidden Zone".

Można powiedzieć, że "Svbversvm" jest w pewnym

sensie konceptem?

Foto: Metal Blade

mogą być wizytówką płyty. Kto śpiewa w chórach?

Głosy te stworzył Oscar, w tym numerze jest wiele

zwielokrotnionych wokali. Ja też chciałem zaśpiewać,

ale nie wyszło dobrze.

Różne dziwne odgłosy, które pojawiają się na płycie,

zwłaszcza w jej drugiej części były nagrywane analogowo?

Jeśli chodzi Ci o dziwne efekty na gitarze w "Temple of

Void", to te akurat są efektem cyfrowym. Potem wypowiadane

są słowa tworzące historię.

To jednocześnie dynamiczna płyta. W wielu miejscach

nawiązuje choćby do NWoBHM, jak choćby w

przypadku "Eyes of the Night". Skąd ta dynamika?

Może to zasługa nowego gitarzysty?

Wydaje mi się, że dynamika w naszej muzyce była

reprezentowana wcześniej, choć może być coś na rzeczy.

Prawdopodobnie ma to związek z faktem, że tym

razem mieliśmy większą kontrolę nad całym procesem

nagrywania. Mieliśmy też dobrą koncepcję jak to wszystko

razem zmiksować. Jeśli chodzi o muzykę, jest to

Pamiętam, że kiedy słuchałam "Lightbringer" bardzo

podobało mi się ostre i jednocześnie przejrzyste

brzmienie RAM. Tymczasem wraz z każdą nową

Waszą płytą brzmienie wydaje się bardziej w stylu

wczesnych lat osiemdziesiątych, jest nieco bardziej

miękkie i "ciepłe". Celowo chcieliście podkreślić "analogowość"

brzmienia?

O tak, zdecydowanie lubimy korzystać z bardziej analogowego

sprzętu, o ile to tylko możliwe. Sercem naszego

studia są dwie konsole do miksowania z lat siedem-dziesiątych,

które po prostu mają fantastyczne

brzmienie i ciepło. W przypadku "Lightbringer" po

raz pierwszy mieliśmy środki i możliwości nagrywania

na odrobinę droższym sprzęcie, więc jest postęp w tej

dziedzinie.

Mam wrażenie, że Oscar Carlquist to człowiek o

wielu talentach. Jak godzi wszystkie obowiązki kompozytora,

fotografa, managera, producenta i grafika?

On to lubi robić. Nie ma powodu, żeby zmieniać ten

stan rzeczy, dopóki to działa i sprawia mu radość. W

przypadku zespołu, który sam sobie "manageruje" jest

bardzo wiele pracy i staramy się ją dzielić między siebie.

Rzecz jasna mamy wszyscy różne zdolności i zainteresowania

ale obowiązki też są ważne. Osobiście,

jestem najszczęśliwszy, kiedy mogę spędzać czas tworząc

muzykę i grając na gitarze, ale o ile nie znoszę biznesowej

strony zespołu, o tyle nie chcę, żeby RAM

cierpiał z powodu złych decyzji, więc również jestem

zaangażowany w te sprawy. Z wielu powodów mieliśmy

długą przerwę i nie chcę, żeby to się znowu wydarzyło.

Prowadzenie zespołu jest bardzo podobne do

prowadzenia gospodarstwa domowego, trzeba zapłacić

za czynsz, opłacić rachunek za prąd, zaplanować urlop

(w naszym przypadku - trasę), zamówić nowy towar,

naprawić to, naprawić tamto, ale taka jest sytuacja

dzisiejszych zespołów, lepsza, czy gorsza. Trzeba sobie

z tym poradzić.

Skoro mowa o "urlopie", planujecie koncerty promujące

"Svbversvm"?

Zaklepaliśmy już kilka terminów na przyszły rok, szóstą

edycję Metal Assault w Niemczech, The Ultimate

Revenge of Heavy Metal Festival w Finlandii, a trasa

będzie w lutym. Mamy nadzieję też na koncerty podczas

letnich festiwali w 2016 roku, ale jeszcze za wcześnie

na myślenie o tym. W każdym razie mamy w planie

grac najwięcej, jak to tylko możliwe.

Katarzyna "Strati" Mikosz

60

RAM


Winyle, kasety i klasyczny heavy metal

Wielką wartością tej pensylwańskiej grupy jest

wierność tradycji. Nagrywają klasyczny heavy metal

wiedząc, że robią coś, co kochają. Wydają go na winylach

wiedząc, że i tak nie uda im się na tym zarobić. Wypuścili

właśnie pierwsze długogrające wydawnictwo,

o którego nagrywaniu i wydawaniu

rozmawialiśmy z gitarzystą rytmicznym.

HMP: Istniejecie od sześciu lat. Skąd pomysł na założenie

tak klasycznego, wręcz brytyjsko brzmiącego

zespołu w sercu Pensylwanii?

Christopher "Twiz" Tritschler: Wszyscy jesteśmy

fanami heavy metalu, punk rocka i ogólnie muzyki. W

zespole wszyscy się zgadzamy, że nasz ulubiony metal

pochodzi z określonego okresu - od około 1974 do

około 1989 roku. Naturalne jest więc, że muzyka którą

gramy będzie nawiązywała do tego okresu. Oczywiście

każdy z nas lubi również zespoły z innego okresu, ale

jeżeli chodzi o to, co piszemy dla Lady Beast, wiemy

co chcemy osiągnąć i staramy się tego trzymać.

sprzętu w trakcie nagrywania i produkcji. Jeżeli pamięć

mnie nie myli, nasz inżynier dźwięku, Jason Jouver,

przepuścił wszystko w studiu przez jakieś vintage'owe

preampy i to też ociepliło brzmienie.

Trudno też nie zauważyć, że "II" brzmi bardzo kameralnie.

Zespoły z wczesnych lat osiemdziesiątych

robiły wszystko, żeby osiągnąć więcej mocy w

brzmieniu. Nie zawsze się to udawało. Wy celowo

jej unikacie, tak, żeby płyta brzmiała jak z tamtych

lat.

Christopher "Twiz" Tritschler: Przynajmniej w połowie

jestem za to odpowiedzialny. Miałem w głowie

pewne brzmienie kiedy miksowaliśmy album. Chciałem,

żeby gitary brzmiały w określony sposób. Moje

ulubione brzmienia to wczesne albumy Judas Priest i

Motyw Banshee jest popularny wśród zespołów z

kobietami na wokalu. Poza Wami wykorzystały go

m.in. Benedictum i Crystal Viper. Chodzi o możliwość

oddania żeńskiego głosu tej mitycznej zjawy?

Christopher "Twiz" Tritschler: Niech Deb odpowie

na to pytanie, w końcu to ona pisze teksty do

utworów.

Deborah Levine: Cześć! Tu Deb! Nie było jakiegoś

szczególnego motywu, żeby pisać o Banshee… poza

tym, że kocham jej historię. W tym przypadku, piosenka

ma tak potężne, galopujące brzmienie, więc musiałam

dopasować do niej tak samo potężna zawartość

tekstową. Nigdy nie ominiesz Banshee! To dało mi

możliwość na uwolnienie mojej wewnętrznej Banshee

pod koniec utworu.

Jak oceniacie miejsce, w którym gracie? Rzeczywiście

istnieje spora grupa ludzi lubiąca tradycyjny heavy

metal, chodząca na Wasze koncerty? Czy raczej musicie

wyjeżdżać poza miasto, żeby zagrać zadowalający

Was koncert?

Christopher "Twiz" Tritschler: Scena w Pittsburghu

jest może mała, ale eklektyczna. Dzielenie sceny z grupami

punkowymi, doomowymi, deathmetalowymi,

heavymetalowymi nie jest dla nas czymś niezwykłym.

Myślę, że to fajne. Graliśmy na paru festiwalach w

innych miastach i tam też było cool. My po prostu

lubimy dawać koncerty. Robiliśmy wszystko, między

innymi otwieraliśmy koncert Doro.

Jeśli chodzi o Europę, krajem, który przoduje w wydawaniu

płyt brzmiących odlschoolowo, nagrywanych

analogowo i wydanych na winylach, jest Szwecja.

Myślicie, że scena Amerykańska dopiero odkrywa

taką ultra-oldschoolową stronę wydawnictw?

Który region czy stan według Was przoduje w takich

wydawnictwach?

Wasze pierwsze wydawnictwo zostało wydane początkowo

tylko jako winyl. Dla wielu zespołów winyl

to dopiero druga wersja po wydaniu na CD. Skąd

taki pomysł? Jakie zalety ma winyl poza samym

brzmieniem?

Christopher "Twiz" Tritschler: Każdy w Lady Beast

zbiera płyty i słucha ich. Jesteśmy po prostu fanami tego

określonego formatu. Duże okładki albumów pozwalają

lepiej widzieć i podziwiać grafikę. Chodzi też o

to, że przy winylach masz więcej opcji bycia kreatywnym,

jeżeli chodzi o samą płytę. Oba albumy wydaliśmy

na kolorowych winylach. Jest coś szczególnego w

tym, kiedy otwierasz album, puszczasz go na gramofonie,

siadasz i słuchasz muzyki podczas oglądania okładki

i czytania tekstów. Dzisiaj wszystko jest po prostu

zbyt szybkie. Ludzie słuchają piętnastu sekund z utworu,

oglądają malutką, pikselową miniaturkę albumu i w

ten sposób doświadczają muzyki. To w pewien sposób

dewaluuje pracę jaką wkładamy w tworzenie utworów,

próby i nagrywanie. Wszyscy cenimy ten czas, proces i

myślimy, że nie ma lepszego sposobu na uczczenie ich,

niż nagranie naszych kawałków na winylu. CD, ściąganie

w wersji cyfrowej, kasety są fajne, ale jesteśmy

większymi fanami czarnych płyt.

Wiele osób w pierwszym odruchu uzna, że to strzelanie

sobie w stopę jeśli chodzi o sprzedaż płyty.

Myślę jednak, że wydając winyl trafiacie do bardzo

konkretnej grupy docelowej. Na pewno ma to wielkie

znaczenie jeśli chodzi o rozpowszechnienie Waszej

muzyki we "właściwej grupie docelowej".

Christopher "Twiz" Tritschler: W Ameryce, na tym

poziomie i tak nie ma pieniędzy ze sprzedaży płyt.

Nikt z nas jeszcze na tym nie zarobił. Stoi to raczej na

progu opłacalności, a zazwyczaj przynosi straty. Robimy

to, bo to kochamy. Wydajemy winyle sami w wytwórni

naszego basisty, Grega (Cobra Cabana Records).

Mieliśmy sporo szczęścia, że Fabien wydał

nasz materiał na CD i kasetach w swojej wytwórni,

Inferno Records. Osobiście sądzę, że jeżeli sprawy tak

dalej pójdą, to muzyka będzie dostępna w formie streamingu,

ściągania i/lub na winylach. Wiele zespołów

wydaje album na winylu i dodaje do niego kartę do

ściągnięcia wersji cyfrowej.

Nagrywaliście EP i "II" technikami analogowymi,

tak, żeby wykorzystać w pełni brzmienie winyla?

Christopher "Twiz" Tritschler: Nagraliśmy album w

nowoczesnym studio używając tradycyjnych technik.

Mastering odbywał się pod kątem umieszczenia materiału

początkowo właśnie na winylu, zgaduję, że częściowo

dlatego brzmi tak, a nie inaczej.

Wasza płyta brzmi bardzo ciepło i miękko, niemal jak

płyty z końca lat siedemdziesiątych. W takie brzmienie

celowaliście czy po prostu "wyszło przy analogowej

produkcji"?

Christopher "Twiz" Tritschler: Myślę, że "ciepło"

pochodzi ze sposobu w jaki go wyprodukowaliśmy.

Prawdę mówiąc nie używaliśmy żadnego analogowego

Foto: Lady Beast

AC/DC (szczególnie "Sad Wings Of Destiny" i "Powerage").

Nawet swój wzmacniacz ustawiłem pod tym

kątem, a więc mniej zniekształceń, czystsze brzmienie.

Widziałam, że wydaliście także oba wydawnictwa

na kasetach. W Polsce kasety są popularne w zasadzie

tylko w środowisku black metalowym. Skąd

pomysł na wydawanie Waszej muzyki na tak nietrwałym

i niedoskonałym nośniku?

Christopher "Twiz" Tritschler: To był chyba pomysł

Fabiena (z Inferno Records - przyp. red.). Osobiście,

dorastałem słuchając muzyki na kasetach. Wymieniałem

się nimi z kumplami. To był właśnie jeden ze sposobów

jak ludzie dowiadywali się o istnieniu jakiegoś

zespołu przed erą Internetu. Fajne to było. Fakt, że

kasety znowu staja się popularne, trochę mnie dezorientuje

(śmiech). Myślę, że jest tak głównie dlatego, że

nie są drogie do zrobienia i są poręczne. Ludzie chyba

lubią je kolekcjonować. Muszę przyznać, że fajnie było

wydać album na kasecie.

Christopher "Twiz" Tritschler: To chyba nie jest

kwestia regionu. Chociaż jest to nadal trochę undergroundowa

sprawa, to dzieje się w całych Stanach.

Kiedy ruszamy w trasę, w każdym mieście, przez które

przejeżdżamy mają przynajmniej jeden, albo dwa

dobre sklepy z płytami lokalnych i krajowych zespołów

na kasetach i płytach. Według mnie, część populacji

nadal postrzega muzykę głębiej niż tylko jako tło kiedy

są na zakupach w galerii handlowej, czy coś. Właśnie

w ten sposób powstaje zapotrzebowanie na muzykę w

namacalnym formacie. Może to lekka nostalgia za

tym, co było kiedyś. Jest coś w fajnego w pójściu z

przyjaciółmi do sklepu z płytami, przekopywaniem się

przez albumy, żeby znaleźć coś nowego do posłuchania,

albo zobaczeniu zespołu na koncercie i kupieniu

albumu bezpośrednio od nich, zanim pojada do następnego

miasta. Myślę, że to doświadczenie jest fajne,

bo tworzy wspomnienie, które już z tobą zostaje.

Dzięki temu wszystko jest bardziej osobiste i zapada w

pamięć.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

LADY BEAST 61


Slayer?

Gary Winslow: Mamy mnóstwo wspomnień, ulotek,

listów od fanów i nagrań z koncertów, które graliśmy

z tymi zespołami.

Nagrywaliśmy na tej samej konsoli co Jimi Hendrix!

August Redmoon wynalazł metal! - deklarują żartobliwie muzycy grupy. Oczywiście

nie byli pionierami, jednak na początku lat 80-tych mocno zaznaczyli swą obecność na

amerykańskiej scenie za sprawą EP-ki "Fools Are Never Alone". Później działali pod innymi

nazwami, zanotowali też długą przerwę, by przed dwoma laty wrócić do poprzedniego szyldu,

wydać kompilację z archiwalnym materiałem i nagrać nowy album "Drums Of War".

Tematów do rozmowy z basistą i perkusistą grupy, muzykami oryginalnego składu

August Redmoon, więc nie zabrakło:

HMP: Założyliście August Redmoon w 1980r., kiedy

to heavy metal z każdym miesiącem zyskiwał na

popularności, stając się jednym z wiodących nurtów

muzycznych - to była bezpośrednia przyczyna powstania

zespołu?

Gary Winslow: O tak! August Redmoon wynalazł

metal! Żartuję, tak naprawdę byliśmy płotkami pływającymi

z wielorybami. Legendy takie jak Black

Sabbath czy Deep Purple miały wielki wpływ na

nasz zespół. Chcielibyśmy wierzyć, że odcisnęliśmy

piętno na korzeniach amerykańskiego metalu, co może

potwierdzić to pytanie, które w kółko jest nam zadawane.

Jesteśmy bardzo wdzięczni za określanie nas

mianem pionierów heavy metalu.

Tych pierwszych dni istnienia zespołu pewnie nie da

się porównać z niczym innym? Ogromny entuzjazm,

Dość szybko stworzyliście pierwsze autorskie utwory,

które stały się postawą waszej debiutanckiej EPki

"Fools Are Never Alone". Gdzie zarejestrowaliście

ten materiał i jak długo pracowaliście w studio?

Gary Winslow: Wszystkie utwory August Redmoon,

Terracudy i Eden, czy wydane czy nie, są zarejestrowane

w urzędzie ochrony praw autorskich w

Stanach Zjednoczonych. Nasz obecny skład to członkowie

ASCAP (Amerykańskie Stowarzyszenie Kompozytorów,

Autorów i Wydawców - przyp. red.) oraz

BMI (Broadcast Music, Inc. - przyp. red.). Nagrywaliśmy

w Studio Orange. To było coś niesamowitego i

nierealnego - nagrywaliśmy na tej samej konsoli co

Jimi Hendrix! Weszliśmy do studia w piątek rano, a

w niedzielę wieczorem wyszliśmy z finalnym miksem

gotowym do masteringu.

Czuliście coś w rodzaju rozgoryczenia, byliście

rozczarowani, że oni idą w górę, podpisują coraz lepsze

kontrakty, a wam się nie wiedzie?

Dave Young: Eee... Następne pytanie?

"Fear No Evil" z kompilacji "Metal Massacre IV"

też niczego tu nie zmienił?

Gary Winslow: "Metal Massacre IV" było wydane i

dystrybuowane na całym świecie, co sprawiło, że

"Fear No Evil" stał się jednym z najbardziej znanych

utworów August Redmoon.

Może amerykański rynek nie był w tamtym czasie w

stanie wchłonąć aż tylu zespołów? Przecież na

czwartej części tej kompilacji obok was było jeszcze

jedenaście zespołów, z czego, na dobrą sprawę, przebiły

się tylko Trouble i Lizzy Borden?

Dave Young: Czasem lepiej mieć szczęście niż

umiejętności.

To dlatego postanowiliście spróbować szczęścia pod

zmienioną nazwą i tak narodziła się Terracuda?

Gary Winslow: Nie. Chcieliśmy odsunąć się od glamowego

wizerunku naszego zespołu i skupić się na

muzyce.

Ale tu też skończyło się tylko na jednej kasecie

demo. Dopiero jako Eden mieliście więcej szczęścia,

bo w 1986r. wydaliście LP, i to w dodatku nakładem

fonograficznego giganta Enigma Records?

Dave Young: W pewnej chwili wszyscy idziemy

naprzód i to był właśnie czas na nas.

pasja zastępująca czasem umiejętności, etc., etc.?

Dave Young: To może być prawda. August Redmoon

grał to, co chcieliśmy i to z wielkim zapałem,

bez względu na to, co myśleli inni.

Byliście pewnie wtedy bardziej pod wpływem zespołów

New Wave Of British Heavy Metal, bo jakoś

nie słyszę w waszych utworach wpływów popularnych

wówczas Styx, Boston, Journey czy Reo

Speedwagon?

Gary Winslow: To prawda, nasze radia były używane

do nadawania sygnałów ratunkowych.

Ale nie odcięliście się zupełnie od melodii, nie poszliście

w kierunku tak surowego grania jak np. Venom

- waszym zamiarem było granie ostre, typowo

heavy, ale melodyjne?

Dave Young: Po prostu taka muzyka z nas wychodziła.

Foto: August Redmoon

Młodzi czytelnicy nie zdają sobie zupełnie sprawy,

że to były zupełnie inne czasy: nagrywało się na taśmę,

często wspólnie, na tzw. setkę, nie było komputerowych

programów do obróbki dźwięku - po prostu

trzeba było umieć grać i wejść do studia z dopracowanym

materiałem?

Dave Young: Nasze podejście do nagrywania nie

zmieniło się, tylko technologia.

Ile kompozycji ostatecznie nagraliście, bo istnieją

różne wersje tej EP-ki, z czterema i pięcioma utworami

w odmiennych zestawieniach?

Gary Winslow: Po tym jak wokalista Quiet Riot,

Kevin DuBrow oznajmił, że to on napisał utwór

"One In A Million", na drugiej wersji zamieniliśmy go

na "Bump In The Night", żeby uniknąć problemów

prawnych i iść dalej.

Jaki był odbiór tego wydawnictwa w branży i wśród

fanów?

Dave Young: Super! Wciąż o tym myślimy.

Ale sporo chyba wtedy koncertowaliście, będąc jednym

z filarów tworzącej się metalowej sceny, obok

zespołów jak: Leatherwolf, Ratt, Metallica czy

To wtedy mieliście te swoje przysłowiowe pięć

minut sławy, grając przed Great White i Dokken?

Gary Winslow: To był jeden z wielu koncertów,

które graliśmy z obydwoma zespołami, przed i po

występie w Irvine Meadows.

Dalej nie było już chyba tak różowo i ostatecznie

daliście sobie spokój z graniem?

Dave Young: Nie, po prostu oczyszczaliśmy umysły

przez około dziesięć lat (śmiech)!

Co skłoniło was do powrotu i jak to wszystko

wyglądało, bo zdaje się, że najpierw reaktywowaliście

Eden, by dopiero dwa lata temu przywrócić do

życia August Redmoon?

Gary Winslow: Eden grał w Niemczech na festiwalu

Headbanger's Open Air w 2012 roku. Stwierdziliśmy,

że fajnie będzie zagrać parę kawałków Redmoon w

naszym secie. Tłum oszalał. Gdy skończyliśmy grać,

ludzie stwierdzili, że powinniśmy nagrać nowy album

August Redmoon. "Zobacz jak zareagowali fani".

Przemyśleliśmy to i postanowiliśmy to zrobić pod

pewnymi warunkami - kontynuować tradycję

Redmoon "graj co chcesz, byle szybko, i baw się

dobrze" oraz "łam zasady i rób rzeczy, których nikt

wcześniej nie robił".

Zdecydowała popularność kompaktowego

wznowienia waszej EP-ki, czy może kultowy status

jej winylowej wersji?

Dave Young: Kto wie?

A swoją drogą to gdyby ktoś mógł coś takiego

przewidzieć w latach 80. i zmagazynować gdzieś

100-200 egzemplarzy tej płyty, to teraz miałby w

ręku małą fortunę? (śmiech)

Gary Winslow: Czy to nie jest super?

Michael Henry z oczywistych względów nie mógł do

was dołączyć, a dlaczego w reaktywowanym składzie

zabrakło Ray'a Winslowa?

Dave Young: Nie możemy znaleźć Raya. Poszedł na

ryby i nigdy nie wrócił. Ostatnio gdy o nim

słyszeliśmy, tresował aligatory na jakimś bagnie na

Florydzie. Co za kutas!

Dołączyli jednak do was młodzi muzycy: gitarzyści

Luke Man i J. Patrick McCosar oraz wokalista

Chris Clines - jak ich znaleźliście?

Gary Winslow: To tajemnica! Żartuję. Ciągła praca

w sieci, zamieszczanie reklam i odpowiadanie na nie,

oraz odrobina pomocy od Bogów Metalu!

62

AUGUST REDMOON


Taka mieszanka doświadczenia i młodości sprawdza

się w waszym zespole?

Dave Young: Dla nas ma. Osiągamy odpowiednią

równowagę przez większość czasu.

Są więc szanse na premierowy materiał studyjny

przygotowany w tym składzie?

Gary Winslow: Nasz nowy album "Drums Of War"

jest już gotowy. Dostaliśmy mnóstwo opinii z portali

społecznościowych i od ludzi w branży muzycznej.

Mówią, że jest to bez dwóch zdań najlepsze dzieło w

naszej karierze. Jeśli ktokolwiek jest zainteresowany,

może ściągnąć nasze dwa nowe utwory "Wonderland"

oraz "Bring Down The House" ze strony Official

August Redmoon na Facebooku.

Póki co doczekaliście się kompilacji "Heavy Metal

U.S.A.", wydanej nakładem Hear No Evil/Cherry

Red. Pewnie zależało wam na tym, by te nagrania

były wciąż dostępne, bo to już kawał historii amerykańskiego

metalu?

Dave Young: W zupełności, cieszymy się, że ludzie

wciąż go kupują.

Mamy tu nie tylko wszystkie utwory z różnych

wydań EP-ki, ale też "Fear No Evil", utwory z prób,

demo 1984 Terracuda, utwory koncertowe z 1983r. -

to miało być jak najbardziej kompletne podsumowanie

waszych dokonań?

Gary Winslow: Nie wszystkie nasze utwory się tam

znajdują, ale to ładny zbiór niektórych z naszych najbardziej

popularnych utworów.

Mieliście więc więcej takich archiwalnych materiałów

i wobec tego wybraliście na płytę te najciekawsze

czy najlepiej brzmiące, czy też na "Heavy Metal

U.S.A." trafiło wszystko czym dysponowaliście?

Dave Young: Skarbiec Redmoon zawiera jeszcze

mnóstwo klejnotów do wydania.

Może warto też pomyśleć o winylowym wznowieniu

"Fools Are Never Alone", albo takim wydaniu

"Heavy Metal U.S.A.", skoro mamy renesans popularności

tego nośnika?

Gary Winslow: Było to omawiane. Nasz nowy album

ukaże się w limitowanym nakładzie na czerwonym

winylu.

Jak podchodzicie do tego co dzieje się obecnie wokół

zespołu? To dla was druga, być może już ostatnia

szansa by zaistnieć, czy po prostu powrót do przygody

z muzyką?

Dave Young: To coś wspaniałego, być rozpoznawanym

na całym świecie dzięki dawnej działalności.

Czasem niektóre rzeczy trwają dłużej, niż byśmy

chcieli, więc pozostaje nam tylko liczyć na to, że w

przyszłości uda nam się ponownie wziąć do rąk gitary

i odpowiedzieć na parę pytań od ludzi takich jak wy.

Póki co, niech księżyc da wam światłość w najczarniejszej

godzinie i zainspiruje do powstania.

Kolejny mocny cios w twarz zza Odry! Blizzen nadciąga i nie ma litości!

Blizzen to prawdziwa niemiecka torpeda. Klasyczny heavy/speed metal na bardzo

wysokim poziomie. Muzyka konkretna i prosta, tak jak i wywiad…

HMP: Hej Blizzen! Jaka jest wasza historia? Kiedy,

gdzie i po co w ogóle powstaliście?

Andi Heindl: Nasz zespół powstał początkiem 2014

roku w środkowych Niemczech. Powodem była radocha

z grania heavy metalu!

EPka "Time Machine" to kawał porządnego grania!

Czemu tylko EP?!

Dzięki! Kiedy wchodziliśmy do studia nie mieliśmy w

zasadzie więcej piosenek do nagrania. Mieliśmy zespół

od sześciu miesięcy, a płytka została wydana pół roku

później. Przez ten czas uzbierało się więcej piosenek,

ale one znajdą się na naszej pierwszej pełnej płycie!

Co oznacza słowo "Blizzen"?

Nie ma dosłownego znaczenia. Brzmi mocno i potężnie!

Mam wrażenie, że jesteście pod mocnym wpływem

Skull Fist... Czasami wasze brzmienie przypomina

mi połączenie Skull Fist i Enforcer. Co o tym myślisz?

Nie sądzę żebyśmy kogoś kopiowali. Naszymi głównymi

inspiracjami są stare, legendarne grupy jak Priest,

Maiden czy Saxon.

Wasz heavy/speed metal to czysty oldschool ze świeżym

tchnieniem. Co jest głównym celem podczas

tworzenia materiału?

Pisanie dobrych numerów, które nas satysfakconują.

Chcemy tworzyć taką muzykę, której sami chcielibyśmy

słuchać!

Kto jest głównym kompozytorem?

Wszyscy w zespole są równi.

Co byś powiedział o obecnej kondycji sceny w waszym

kraju?

Jest silna, świetna, z nieskończoną ilością okazji do grania

i dzielenia się swoją twórczością z ludźmi!

Jesteście w jakiejś wytwórni?

Tak, High Roller Records.

Kiedy możemy oczekiwać debiutanckiego krążka?

Wczesna wiosna/lato 2016 roku.

Grywacie dużo koncertów?

Tak, jakieś dwa do trzech koncertów w miesiącu.

Gdzie głównie gracie?

Na scenach (śmiech)

Mieliście okazję grać z jakimiś "sławami"?

Yeah, spotkaliśmy wielu świetnych ludzi, z którymi

nigdy nie mielibyśmy okazji się spotkać, gdybyśmy nie

grali w zespole. Wspomnę tylko o Omen, Manilla

Road, Bullet, Striker, Flotsam and Jetsam...

Jak sądzisz, jaki jest obecnie klucz do osiągnięcia sukcesu

tworząc i grając heavy metal?

Pasja i bycie uczciwym wobec siebie.

Jakie są wasze największe inspiracje jako zespół i poszczególnych

jego członków?

Ogólnie heavy metal, to jest właśnie to.

Co robicie by promować wasz zespół w Niemczech i

za granicą?

Gramy koncerty. Wielkie podziękowania także dla

Shure Shot Worx oraz High Roller Records, którzy

również robią świetną robotę w związku z tym!

Dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do Blizzen...

Kurwa! Pozdrowienia od Marvina dla Martyny!

Przemek Murzyn

Życzymy więc, by trwała ona jak najdłużej i dziękujemy

za rozmowę!

Gary Winslow i Dave Young: Nie ma za co, również

dziękujemy za wywiad.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

Foto: Blizzen

BLIZZEN

63


Podążać za swoimi marzeniami

Są młodzi, pochodzą z Niemiec i grają thrash. Z płyty na płytę coraz lepiej, co potwierdza

ubiegłoroczny "Awake The Riot". A ponieważ lider grupy opowiedział nam nie tylko o historii Dust Bolt

i pracy nad drugim albumem, ale też o pracach nad jego następcą, wygląda więc na to, że kolejnym

wydawnictwem Bawarczycy podniosą poprzeczkę jeszcze wyżej:

HMP: Będąc Niemcami pewnie nie mieliście zbytniego

problemu z wyborem tego co grać, biorąc pod uwagę

ogromną popularność wszelkich odmian heavy metalu

w waszym kraju?

Lenny Breuss: (Śmiech). Cóż, to nie była świadoma decyzja

żeby zebrać się razem. Kiedy stworzyliśmy zespół,

kilku z nas dopiero zaczynało grać na własnym instrumencie.

Graliśmy tylko to, czego słuchaliśmy. No i pewnego

dnia spotykasz człowieka, który daje ci album

Pantery, Slayera albo Iron Maiden. Zostaliśmy fanami

metalu, nasza muzyka rosła mocniej i szybciej dzięki

upływowi czasu który na to poświęcaliśmy. Tak naprawdę

nie wybraliśmy thrashu, to po prostu muzyka i scena

z którą czujemy najmocniejszą więź.

Muzyka takich legend thrashu jak Kreator, Sodom czy

Destruction jest pewnie dla was, ludzi bardzo młodych,

wciąż ogromnym źródłem inspiracji?

Oczywiście. Kocham obydwa rodzaje, i amerykański i

niemiecki thrash. Kreator to mój faworyt. Najlepsze jest

to, że teraz mamy możliwość, żeby poznać ich osobiście,

co może być naprawdę inspirujące... w pewnych

przypadkach też żałosne... (śmiech) Jeżeli chodzi o

Kreatora, to świetne, spotkać tych wszystkich muzyków

i dowiedzieć się, że są naprawdę przyjaźni, wspierający i

kochający muzykę.

Jak sądzisz, co sprawiło, że płyty tych zespołów nagrane

wiele lat temu są wciąż tak aktualne i inspirujące?

Szczerość i wiarygodność przekazu, buntowniczy

duch, surowość i energia tych numerów - co pociąga

was w nich najbardziej?

Myślę, że już kilka wymieniłeś. Szczerze, to trudne. Po

prostu włączasz muzykę i to czujesz. Autentycznie. Jak

już powiedziałeś, możesz usłyszeć i poczuć te emocje, tę

agresję, tę buntowniczą postawę środkowego palca, tę

desperację i wolę, by uciec z muzyką. To coś, co dzisiaj

jest rzadkie. Może to przez dostatek i bogactwo. Za często

chodzi o sławę i akceptację, niż walkę o to w co wierzysz

przez bycie szczerym. To główny powód, dla którego

zostaję przy old-school.

Wygląda też jednak na to, że lubicie też amerykański

thrash, musieliście też sporo słuchać tradycyjnego metalu,

co miało niewątpliwy wpływ na melodykę waszych

utworów?

Tak, definitywnie. Słucham każdego gatunku metalu, w

sumie każdego stylu muzyki. To, że grasz w thrash-bandzie,

nie znaczy że słuchasz tylko thrashu. Każdy typ

muzyki którego słuchasz inspiruje cię na wiele sposobów

i odbija się na muzyce, którą sam tworzysz. Masz rację,

słucham sporo melodyjnych rzeczy. Kocham to. Byliśmy

bardziej melodyjni na początku i ja też śpiewałem bardziej

melodyjnie. Teraz skupiliśmy się na ostrym graniu,

ale może będzie więcej melodii na następnym krążku,

zobaczymy.

Czyli zaczynaliście jako paczka kumpli grających dla

przyjemności, nie myśleliście wówczas o podbijaniu

świata, karierze, etc.?

Trudno powiedzieć. Zawsze wiedziałem, że chcę zostać

muzykiem, bo dorastałem w rodzinie muzyków. Więc

wszystko co robiłem było zawsze pod presją ambicji. A

bycie w zespole i koncertowanie po całym świecie to

było moje największe marzenie odkąd byłem w stanie

samodzielnie myśleć. Ale też jesteśmy paczką kumpli

którzy zrobili to, co polubili i stworzyli muzykę. Nigdy

nie rozmawialiśmy na temat "gdzie chcemy być za pięć

Foto: Napalm

lat" albo o czymkolwiek, w co celuje zespół. Po prostu

skoncentrowaliśmy się na następnych krokach. Graliśmy

już kiedy chodziliśmy do szkoły, czasem tylko przed

dziesięcioma ludźmi. (śmiech). Ale było warto. Jesteśmy

naprawdę szczęśliwi, że możemy koncertować w tylu

ciekawych miejscach na świecie i poznawać tak świetnych

ludzi. Ale wciąż nie mamy planu na następne pięć

lat. (śmiech) Teraz skupiamy się na następnym albumie.

Co sprawiło, że weszliście na ten wyższy poziom? Poczuliście

się pewniej jako muzycy po nagraniu debiutanckiej

EP-ki, więc zintensyfikowaliście wysiłki, czego

rezultatem było podpisanie kontraktu z Napalm

Records i wydanie debiutanckiego albumu "Violent

Demolition"?

Debiutancka EP-ka była dla nas ważna. Mieliśmy po 16-

17 lat. To była pierwsza płyta, jaką mogliśmy trzymać w

dłoniach i to z naszą własną muzyką. Mieliśmy też okazję

grać koncerty i dzielić się z ludźmi muzyką, a także

wysyłać ją do wytwórni. Odpowiedź na EP-kę była dobra,

więc wydaliśmy "Violent Demolition" na nasze

własne ryzyko. Na nasze szczęście, Napalm Records

mieli okazję usłyszeć ten album, więc postanowili go wydać

i podpisać z nami kontrakt.

Chyba od początku mieliście też spore wsparcie ze

strony lokalnych fanów, nie bez znaczenia był tu też

pewnie fakt, że zespół od początku tworzy czterech

tych samych muzyków, co musi mieć duży wpływ na

dobre relacje między wami, zgranie i zrozumienie na

scenie i poza nią?

Tak, z pewnością. Nasi lokalni przyjaciele zawsze nas

wspierali i jestem pewien, że zawsze będą. Masz rację, to

sprawa czterech najlepszych kumpli, którzy znają się już

więcej niż dziesięć lat, wspierają się wzajemnie i dzielą

się najważniejszym czasem młodości i życia. Razem. i

wszyscy nasi przyjaciele byli tego częścią. Zawsze przychodzą

na nasze koncerty, kiedy znajdują na to czas. To

jest najlepsza rzecz na świecie i o to chodzi w załodze

Dust Bolt.

Pewnie trudniej być takim zawodowym zespołem z

kontraktem, bo jest tu niewątpliwie presja wytwórni,

stres czy zdołacie spełnić oczekiwania fanów co do kolejnej

płyty, sami też pewnie miewacie chwile takiej

refleksji czy dacie radę - ale z drugiej strony jest to

chyba też w pewnym stopniu inspirujące, napędzające

do działania?

Szczerze, możemy udźwignąć całą presję i stres. Oczywiście,

że jest często trudno, ale myślę że to też sprawia,

że trzyma to nas w ruchu i rozwijać się. Po prostu ufamy

naszym muzycznym instynktom i wiem, że ludzie poczują,

kiedy nasza muzyka jest szczera. To co sprawia

trudność to to, że bycie w profesjonalnym zespole to

umiejętność utrzymywania równowagi w codziennym

życiu. Mimo że 99,9 procent życia jest wypełnione byciem

zawodowym muzykiem, to nie jest powód, żeby po

prostu tylko zarobić i dbać o własne interesy, żeby zapłacić

za rachunki i jedzenie każdego miesiąca. Często

jest też trudno pogodzić pracę i naukę czterech ludzi z

kierunkiem w którym zmierza zespół. Ale pewnego dnia,

musisz zdecydować. Za rok kilku z nas skończy edukację

i planujemy oprzeć nasze życie prywatne jeszcze bardziej

na koncertowaniu i bycia na trasie!

Jak więc pracowaliście nad "Awake The Riot"? Sądząc

po jakości utworów z tej płyty nie macie problemów z

komponowaniem, o blokadzie twórczej nie ma, póki co,

mowy? (śmiech)

(Śmiech). Na "Awake The Riot", razem z Flo napisaliśmy

sporo partii w domu. Nie mieliśmy blokad, mieliśmy

sporo do powiedzenia. Po wszystkim spotkaliśmy

się w sali prób by sprawdzić wszystko co stworzyliśmy i

dokończyliśmy kawałki. Wokale były ukończone w stu

procentach w tym czasie, więc każdy usłyszał kawałki z

wokalem po raz pierwszy dopiero przy nagrywaniu. To

było naprawdę ekscytujące, ale zaaranżuję to inaczej na

następnym albumie.

Pracujecie zespołowo, czy też większość materiału muzycznego

i tekstów pochodzi od jednego autora?

Każdy ma swoją rolę w procesie tworzenia. Najwięcej

energii idzie od gitarzystów, ale zawsze coś lekko zmienimy

z Nico (perkusistą) zestawiamy jego pomysły i myśli

z naszymi. Potem robimy główną próbę i sprawdzamy

detale, zanim każdy poczuje się dobrze z wykonanym

kawałkiem. Wszystkie teksty są stworzone przez

jednego autora - przeze mnie. Jestem fanatykiem pisania.

Sporo tej pasji wylewam w tekstach dla Dust Bolt.

Taka metoda pracy sprawdza się chyba w waszym

przypadku najlepiej?

(Śmiech) Tak myślę. Tak, właśnie tak jest. Ale na następny

album zaplanowaliśmy, że weźmiemy więcej części

z naszych wspólnych jamów w sali prób. Trzymamy

się razem coraz częściej, więc proces będzie nawet bardziej

efektywniejszy. Zaplanowałem też, by powiedzieć

innym, o czym są teksty. W przeszłości kryłem się z

tym. Ale teraz rozmawiamy o pomysłach na tekst, zanim

kawałek powstanie.

Świadomość faktu, że macie wydawcę wpłynęła korzystnie

na prace nad "Awake The Riot", bo mogliście

skoncentrować się tylko na przygotowaniu i nagraniu

jak najlepszego materiału?

Każdy kawałek, który napisaliśmy w tym czasie, zrobił

swoją robotę Nie wiem czemu, ale nie mogę napisać kawałka

i rzucić go w kąt. Przed okresem komponowania,

nie piszę absolutnie nic.

Ale chyba nie postrzegacie świata jako idealnego miejsca,

co zdają się potwierdzać np. teksty "Living Hell",

"Living A Lie" czy "Worlds Built To Deceive"?

Nie, z pewnością nie. Może byłby, ale bez ludzi. Nie

wiem. To tylko spojrzenie z mojej perspektywy, także

człowieka. Muzyka zawsze była moją drogą trzymania

się na nogach, a teksty kawałków są dobrym sposobem

żeby wyrazić swoje myśli, emocje i gniew. Bez tej możliwości

nie byłoby mnie na świecie. Ewentualnie zostałbym

narkomanem, czy coś w tym stylu (śmiech).

Wciąż jesteśmy młodzi i dorastając nabieramy doświad-

64

DUST BOLT


czenia i natykamy się na coraz więcej i problemów związanych

z życiem. Teraz doświadczyłem naprawdę znaczących

zdarzeń, a te teksty były czymś, co pomogło mi

je znieść spokojniej.

Jest szansa, że uda się cokolwiek zmienić tu na lepsze,

czy też ludzie w swej masie są zbyt bezwolni i leniwi

by zacząć samodzielnie myśleć, a do tego ogłupiani

przez media?

To bardzo skomplikowana konstrukcja i każdy element

współtworzy inny, porównywalny do zamkniętego kręgu.

Nie ma perfekcyjnego wyjścia, które sprawi, że wszystkie

problemy znikną. Ale myślę, że każdy może zacząć

na bardzo indywidualnym poziomie. To wszystko opiera

się na tym, jak traktujesz innych, na twoim otoczeniu,

jak radzisz sobie z własnymi wadami i pomyłkami, jakie

decyzje podejmujesz, i tak dalej. Ludzie muszą sobie

uświadomić, że każde zachowanie ma konsekwencje i

jesteśmy odpowiedzialni za to, jak się zachowujemy, a

także konsekwencje tego zachowania wpływające na

innych. Poza tym, myślę że musimy nauczyć się żyć od

nowa i zapomnieć o rzeczach, jakie media próbują nam

wcisnąć, że niby są niezbędne nam do życia. Możesz

kupić duże i drogie auto, ale nie możesz kupić przyjaciół

i szczęścia. Gdyby człowiek troszczył się jednocześnie o

swoje dobro i o innych ludzi, może nie było by części

ludzi na świecie, które "cierpią" w drogich fotelach tuż

obok ludzi, którzy cierpią, bo nie mają nic.

Czyli istotne jest dokonywanie prawidłowych wyborów,

bez względu na to, czego się od nas oczekuje bądź

podsuwa jako teoretycznie najlepsze dla nas rozwiązanie?

Nie możesz oczekiwać, że ludzie będą robić poprawne

wybory przez cały czas. Robienie błędów jest procesem

nauki. Ale przez uświadamianie sobie swoich błędów i

branie na siebie całej odpowiedzialności za nie, człowiek

może wykonać swój pierwszy, najważniejszy krok. Nie

możesz oczekiwać czegoś, jeżeli nie dasz niczego. Co

dajesz, to dostajesz. Im więcej dajesz, tym więcej do ciebie

wraca, jest to bardzo ważne, by podążać za swoimi

marzeniami, nawet jeżeli ktoś będzie chciał ci powiedzieć,

że nie dasz rady, albo że jest łatwiejsze rozwiązanie.

Pewnie w tej sytuacji cieszy was fakt, że "Awake The

Riot" spotkała się z pozytywnym odbiorem, ukazała

się też nawet w Japonii czy Meksyku, co wcale nie jest

przecież obecnie oczywiste?

Tak, to świetnie, czujemy się z tym naprawdę szczęśliwi.

Często dostajemy e-maile od fanów w Meksyku i Japonii.

Możliwość grania tam znaczy wyprowadzanie naszych

marzeń na światło dzienne.

Ludzie chętnie chodzą też na wasze koncerty, a gracie

sporo, nie tylko w Niemczech, poza Europą bywacie

też np. w Stanach Zjednoczonych, pojawiacie się na

festiwalach - wygląda na to, że coraz bardziej przekonujecie

ich do siebie?

Nie graliśmy jeszcze w USA, nikt nas jeszcze tam nie

zabukował... (śmiech) Ale masz rację. Jestem naprawdę

podekscytowany, by zobaczyć, co się stanie po wydaniu

następnego albumu. I nie mogę się doczekać, żeby ponownie

koncertować w każdym możliwym miejscu!

Na tym etapie pewnie nie bylibyście już w stanie sami

ogarnąć organizacji koncertów, stąd wsparcie profesjonalnego

promotora/agencji koncertowej jest już niezbędne?

W naszym wypadku to miks. Najważniejsza część wszystkiego

jest wciąż wykonywana przez nas. Mamy też coś

w rodzaju postawy "zrób to sam". Ale mamy agencje

pomagające nam, i wtedy... tak. Sporo tras i festiwali jest

nieosiągalnych bez agencji albo managementu.

Występując koncentrujecie się pewnie na własnych

utworach, ale zastanawia mnie, czy sięgacie czasem po

covery, skoro nagraliście ostatnio "Future Shock" Evil

Dead?

Tak, skupiamy się głównie na naszych kawałkach i myślę,

że nigdy nie zagraliśmy na żywo coveru. Wykonanie

"Future Shock" w studio było świetne i naprawdę sprawiło

nam to radochę. Kocham Evil Dead! Ale myślę, że

nie wykonamy go na żywo.

"Awake The Riot" ukazała się rok temu - wciąż promujecie

tę płytę, ale chyba pracujecie już też powoli

nad kolejnym albumem? Zdradzisz na zakończenie naszej

rozmowy kiedy możemy się spodziewać jego premiery

i czym zaskoczycie nas tym razem?

Wciąż gramy koncerty w lecie, ale teraz będziemy grać

mniej, żeby skoncentrować się na nowym albumie.

Planujemy go wydać następnego lata! Możecie się

spodziewać czegoś szalonego, oraz kilku niespodzianek!

(śmiech) Dziękujemy bardzo za wszystko! Najlepszego!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

"Kochamy old school thrash metal i mamy gdzieś wszystkie współczesne

zespoły z plastikowym brzmieniem…"

HMP: Hej Merciless Attack! Jesteście thrasherami z

Włoch. Jak odkryliście, że Thrash Metal to Wasza

właściwa ścieżka?

Punzo: zespół zaczął się ode mnie, Fede (gitara) oraz

Marco (nasz ówczesny perkusista). Nasze gusta muzyczne

były takie same, więc nie mielśmy żadnych problemów

z założeniem kapeli. Zaczęliśmy grać razem zimą

2012 roku i chcemy to kontynuować zawsze pod znakiem

Thrash Metalu.

Co powoduje, że jesteście wyjątkowi?

Punzo: W dzisiejszych czasach, każdy stara się być "wyjątkowym",

ale my wcale nie. Gramy tylko to co lubimy.

Staramy się zawierać inspiracje wszystkich naszych

członków w kawałkach, które tworzymy. Rezultatem

jest to, że nasze numery brzmią po części jak ze starej

Teutońskiej sceny, troche jak z Bay Area i znajdzie się

jeszcze troche wczesnego Death Metalu.

Śpiewacie, że "nie chcecie nowoczesnego gówna, ono

zasługuje na to by umrzeć"… Co macie przez to na

myśli?

Punzo: Jesteśmy wykończeni słuchając jak ludzie

mówią: "W kółko te same riffy... Już to słyszałem…" itp.

Kochamy old school thrash metal i mamy gdzieś wszystkie

współczesne zespoły z plastikowym brzmieniem i

alternatywnymi riffami.

Co sądzicie o współczesnej kondycji sceny thrash metalowej?

Fede: Na świecie jest wiele zespołów, które zasługują na

to by je wspierać i iść z nimi tą ścieżką, ale jest tak samo

dużo kapel, które myślą że grają thrash znając tylko Metallike,

Slayera, Megadeth i Anthrax

Punzo: Lubię zespoły, które ostatnimi czasy zrobiły

swój reunion i zaczęły jeżdzić po świecie. Dzięki temu

można zobaczyć na żywo swoje ulubione bandy, jak teraz

np. u nas we Włoszech. Ktoś zdefiniował nowe zespoły

jako "New Wave of Thrash" z całego świata. Ja

myślę, że najwieksza scena tego typu grania, jest jednak

w Ameryce Południowej.

A co z waszą, Włoską sceną?

Punzo: Za dużo cover bandów. Ale to też nie ich wina.

Wina leży po stronie pozerów, którzy chodzą tylko na

cover bandy albo ciągle na te same kapele pokroju Iron

Maiden czy AC/DC, nie zagłębiając się w temat. Ludziom

nie chce się ruszyć tyłka i przejechać dajmy na to

100 km, po to by zobaczyć jak młody zespół grając ofiaruje

niemal swoją duszę na scenie.

Tytuł waszego albumu to "Back to the Violence"… czy

uważacie, że obecnie muzyka nie jest wystarczająco

brutalna?

Punzo: To nie kwestia w byciu "brutalnym", czy graniu

ekstremalnie szybko z growlowanym wokalem. My lubimy

"good friendly violent fun" z lat 80 tych. Znaczenie

"Back to Violence" jest takie, że chcieliśmy zabrać słuchacza

w podróż 30 lat wstecz.

Foto: Merciless Attack

Mercyless Attack to prawdziwi old schoolowcy, dla których

liczy się tylko prawdziwa, podziemna scena bazująca

na pasji. Wkurza ich współczesne podejście do muzyki

i biznesu muzycznego. Grają prosto z serca i na scenie

ofiarują słuchaczom swoje dusze. Osobiście ich podejście bardzo

mnie przekonuje i chciałbym, aby więcej kapel myślało w

podobny sposób. Zapraszam do miłej, oczywiście "undergroundowej"

rozmówki z młodymi thrasherami prosto ze słonecznej Italii!

Macie świetną okładkę. Wygląda na robotę Jowity Kamińskiej-Peruzzi.

Czy to jej dzieło?

Punzo: Nie, Mario Lopez stworzył okładkę. Jest wspaniałym

artystą z Gwatemali, który zrobił już wiele prac,

które teraz zdobią okładki zespołów z całego świata. Polubiliśmy

jego prace z racji tego, że przypominają nam

okładki Thrash Metalowych zespołów z lat 80-tych.

Jaki jest główny temat waszych tekstów i kto pisze

słowa?

Punzo: Słowa z "Escape from New York", "The Toxic

Avenger" i "Leatherface" (Texas Chainsaw Massacre) są

inspirowane filmami i chcieliśmy je przedstawić w muzyczny

sposób. Zwykle dajemy też krótkie intra, żeby lepiej

przygotować słuchacza do kawałka. Inne piosenki

mają różną tematykę. "Merciless Attack" jest przepełniony

nienawiścią do cover bandów, grających po klubikach

i kradnącym tzw. "show" prawdziwym zespołom. "Roadrage"

i "Addicted to Speed" są po prostu o szybkiej jeździe

samochodem i nie myśleniu o niczym innym. Jest również

urocza balladka - "Spanking Command"… Lepiej

sam sobie wyobraź o czym traktuje ten tekst (śmiech)...

Słowa napisałem ja wraz z naszym byłym wokalistą

Marco "Orgio", który opuścił zespół zanim weszliśmy

do studio, ale mimo to jego wkład pozostanie zawsze

przy tym albumie

Jakie są Wasze ulubione "stare" kapele i współczesne

(jeśli w ogóle takie lubicie)?

Punzo: Slayer, Exodus, Razor, Whiplash, Destruction,

Kreator, Overkill, Vio-lence, Tankard. Ze

współczesnych lubię Violator, Evil Invaders, Bio-Cancer.

Słucham też dużo Heavy, Speed i Hard'n Heavy

Fede: Jest ich wiele ale głównie Slayer, Exodus, Exciter,

Hirax… Z nowych lubię Violator, Fueled by Fire.

Z kim najbardziej chcielibyście dzielić scene i dlaczego?

Punzo:Z undergroundowymi zespołami, z którymi spotkaliśmy

się już na koncertach, naszymi przyjaciółmi i

każdym, kto podziela naszą pasję do grania. Nie jesteśmy

zainteresowani płaceniem za granie, ale niestety we

Włoszech nie wszyscy myślą w podobny sposób.

Jesteście w stanie wybrać swoją "Wielką czwórkę" metalu?

Punzo: Slayer, Destruction, Kreator, Razor.

Fede: Exodus, Slayer, Testament, Overkill.

Gracie dużo koncertów? Gdzie głównie gracie?

Punzo: Yeah, zagraliśmy wiele sztuk z undergroundowymi

kapelami na północy Włoch.

A co planujecie na przyszłość? Kiedy możemy się spodziewać

następnego krążka?

Punzo: Ostatnimi czasy nasz skład się nieco zmienił.

Alessio jest naszym nowym gitarzystą i mamy teraz

dwie gitary. Siedzi w undergroundowej scenie już od

1986 roku! Andrea jest naszym nowym perkusistą, jest

młody ale za to bardzo obiecujący. Chcemy teraz grać

jak najwięcej koncertów i oczywiście pisać kawałki na

nowy album. Postaramy się połączyć wszystkie nasze fascynacje

i zrobić piosenki bardziej osobiste w porównaniu

do pierwszej płyty, ale ciągle z klasycznym brzmieniem

z lat 80 tych.

Dzięki za rozmowę. Twoje ostatnie słowa…

Punzo: Wielkie dzięki za wywiad i trzymajcie się dalej z

waszym zinem!

Przemysław Murzyn

MERCILESS ATTACK

65


Herke van der Poel zaczynał w speed metalowym

Sad Iron, po czym zaczął działać na własny

rachunek: najpierw w Baby's Breath, potem

w Diamond Needle. Żaden z tych zespołów nie

zdołał się przebić, ale wydany właśnie split ich

nagrań demo potwierdza, że miały potencjał:

Nigdy nie było żadnych zespołów takich jak nasze!

HMP: Sad Iron miał w Holandii pierwszej połowy

lat 80-tych dość ugruntowaną pozycję, wydaliście

też dwa albumy "Total Damnation" i "The

Antichrist", wszystko zapowiadało więc dalszy

rozwój zespołu. Tymczasem ty zdecydowałeś się

odejść i założyć Baby's Breath - jakie były powody

tej decyzji?

Herke van der Poel: Chciałem tworzyć bardziej

melodyjną muzykę. "The Antichrist" nie mógł zostać

wydany. Było trochę problemów z Roadrunnerem...

Był to wtedy dość powszechny trend, że praktycznie

wszyscy łagodzili swe brzmienie, nawet

Accept, Judas Priest czy Iron Maiden. Też

uznałeś, że nowe czasy wymagają innego podejścia,

stąd pójście w takim kierunku?

Nie byłem gotowy do takiego heavy metalu jakie

grało Sad Iron. Byłem gotowy, żeby pisać teksty o

Nie jest to czasem deprymujące kiedy masz świadomość,

że kolejne demówki twojego zespołu trafiają

nawet bez słuchania do kosza, albo tylko

czasem doczekujecie się jakiejś zdawkowej odpowiedzi,

typu: fajnie gracie, ale to się nie sprzeda?

Najwyraźniej świat nie był na nas gotowy...

(śmiech).

Dlatego zmieniliście nazwę na Diamond Needle

i postanowiliście spróbować szczęścia jeszcze

raz?

Zmieniliśmy nazwę, bo mieliśmy zupełnie nowy

line-up. Doszedł nowy wokalista i nowy gitarzysta.

To zmieniło zespół.

Waalkesa (gitarzystę Diamond Needle), żeby

stworzyć Vice. Rozmawiałem z nim o tym projekcie,

polubił ten pomysł. Mamy prawie kompletny

skład, który tworzą też Jacques Van Oevelen (perkusja),

oraz Leo Ockeloen (bas). Znałem ich z czasów

z Sad Iron. Potrzebujemy tylko dobrego frontmana.

Dajcie znać, jakbyście takiego spotkali

(śmiech).

Nigdy nie mieliście ochoty spróbować jeszcze

raz, tym bardziej, że tradycyjny metal po 1997r.

wrócił do łask publiczności, tak więc klimat do

powrotu stał się, może nie wymarzony, ale bardziej

przyjazny?

Nigdy nie pisałem komercyjnej muzyki. Po prostu

chciałem tego, co lubię, bo jeżeli grasz to, czego

chce komercja, kiedyś upadniesz i nikt nie będzie ci

w stanie uwierzyć. Wtedy nawet ja bym sobie nie

potrafił uwierzyć. Wciąż mam fanów z czasów Sad

Iron, Baby's Breath i Diamond Needle. Nigdy

nie było żadnych zespołów takich jak nasze. A

przynajmniej ja takich nie spotkałem.

Propozycja od Cult Metal Classics Records była

dla ciebie zaskoczeniem? Jak doszło do wydania

tego splitu Diamond Needle/Baby's Breath?

Tak, byłem bardzo zaskoczony, gdy Cult Metal

Classics wyraził swoje zainteresowane naszymi taśmami.

Przedtem jeszcze byli goście z Hellion z

Brazylii, ale jestem zadowolony z tego, że jesteśmy

z Cult Metal Classics. Taśma z Baby's Breath

miała już odpowiedni mix, ale ta z Diamond Needle

była nagrana na 48 śladach i jestem zaskoczony,

że po 27 czy 28 latach wciąż jest w dobrej formie!

Ale postanowiliśmy zmiksować tą taśmę przez

internet, co się udało tylko dzięki Kostasowi

Organopaulosowi i jego inżynierowi dźwięku.

diabłach i demonach, ale naprawdę chciałem tworzyć

bardziej melodyjną muzykę.

Inspiracje hard rockiem też nie były tu chyba bez

znaczenia, bo w końcu pewnie na tej muzyce się

wychowywałeś?

Wyrosłem na The Beatles, Rolling Stones, Hollies

itd., potem na Cream, Taste, Queen, Led

Zeppelin, Jethro Tull, Deep Purple, Uriah Heep,

no i trochę na Emerson, Lake and Palmer.

Właśnie, nie unikaliście też nawiązań do rocka

progresywnego, "Hold On To Love" budzi nawet

skojarzenia z muzyką klasyczną dzięki brzmieniu

syntezatora stylizowanego na klawesyn?

Reaction Records zależało na czasie, więc musiałem

napisać "Hold On To Love" bardzo szybko. Lubię

dźwięk klawesynu, dlatego go użyłem. Sprzedaliśmy

40 tysięcy kopii.

Wielowątkowość i bogactwo utworów Baby's

Breath mogły mieć wpływ na to, że nie udało

wam się podpisać wtedy kontraktu? Mimo niewyobrażalnej

wtedy popularności wszelkich odmian

metalu?

Myślę, że wtedy nikomu nie podobało się brzmienie

Baby's Breath.

Nie poszliście jednak na łatwiznę, utwory demo

nagrane pod poprzednią nazwą pozostały w archiwum,

a wy wciąż tworzyliście nowe kompozycje?

Tak, ciągle pisałem nowe utwory, kilka wciąż dopracowujemy.

Foto: Baby’s Breath

Mieliście pewnie więcej materiału, ale zdecydowaliście

się akurat na te dwa numery, bo dobrze

prezentowały dwa oblicza waszej twórczości:

bardziej melodyjny, chociaż ostry i rozbudowany

aranżacyjnie, o wręcz progresywnym posmaku?

Tak. Naprawdę lubimy te kawałki.

Co poszło nie tak, że one też nie przyniosły wam

upragnionego kontraktu?

Wtedy w Holandii ludzie byli bardzo konserwatywni,

ciężko było, żeby podpisali kontrakt z holenderskim

zespołem. Wszystko poza Holandią było

lepsze - oni tak myśleli. Szkoda.

Nie próbowaliście w tej sytuacji wydać samodzielnie

chociażby singla, co wtedy praktykowało

sporo rozpoczynających karierę zespołów?

Nie.

Daliście więc za wygraną czując, że głową nie

uda się przebić tego muru niechęci i Diamond

Needle też przeszedł do historii?

Tym razem... tak!

Był to też kres waszej przygody z muzyką, czy też

kontynuowaliście granie w innych zespołach?

Tak, miałem kilka zespołów, ale żaden nie dawał

mi satysfakcji. Ostatnio szukałem Harry'ego

Domyślam się, że to wszystkie zarejestrowane

utwory w/w grup? Nic więcej nie mieliście, nawet

nagrań z prób, amatorskich rejestracji z koncertów?

Mam sporo prób na taśmie i nagrań z koncertów,

ale nie są wystarczająco dobre żeby je wydać. Mam

jeszcze DVD z Baby's Breath, ale myślę że też nie

jest wystarczająco dobre...

Nie korciło was w takiej sytuacji by nagrać na

nowo tych kilka utworów, które w latach 80. nie

doczekały się rejestracji?

Nie, byłem zajęty pisaniem nowych kawałków. W

sumie dalej to robię.

O reaktywacji też nie ma w tej sytuacji mowy?

Płyta podsumowała waszą działalność, spełniliście

swe marzenia i to nieodwołalny koniec?

Nie, wciąż trzymam się w formie. Limitów brak!

Możemy jednak liczyć na kolejne archiwalne

perełki innych holenderskich grup, skoro wasz

album jest częścią pierwszą "Dutch 80's Hard

Rock And Heavy Metal Series"?

(Śmiech) Powinieneś spytać się zainteresowanych!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

66

BABY’S BREATH


Te projekty prowadzone są przez Andre. Ja nie mam

z nim kontaktu od 2011 roku. Nie byłem zaangażowany

w "An Unachieved Act Of God", tak jak Andre

nie był zaangażowany w "Journey Into Fear".

Wciąż żywe echa przeszłości

Kanadyjski Deaf Dealer miał przed sobą świetną przyszłość po nagraniu udanego

debiutu "Keeper Of The Flame" i przygotowaniu jeszcze lepszego "Journey Into Fear" .

Okazało się jednak, że płyta trafiła na wiele lat do archiwum, a załamani tym faktem muzycy

dość szybko zakończyli działalność. Jednak na fali powodzenia wznowień debiutu i

nagrań demo dokonanych jeszcze pod nazwą Death Dealer premiera długo wyczekiwanego

drugiego albumu stała się niedawno faktem. O przeszłości i obecnych losach zespołu rozmawialiśmy

mailowo z - niezwykle małomównym - basistą grupy:

HMP: Wyjaśnisz na początek dlaczego wasz zespół

działał pod dwiema nazwami, Death Dealer i

Deaf Dealer? Zmieniliście ją sami po roszadach

personalnych, czy to wytwórnia płytowa miała tu

coś do powiedzenia?

Jean-Pierre Forsyth (znany też jako Jean-Pierre Fortin):

Na początku, w latach 1981-86, zespół nazywał

się Death Dealer. Gdy podpisaliśmy umowę z Mercury

poproszono nas abyśmy zmienili nazwę ze

względu na słowo "death", która według ludzi z firmy

kojarzyła się z death metalem, a przecież band nie

grał w tym stylu...

Co sprawiło, że wydanie "Journey Into Fear" trwało

to tak długo? Bo nawet jeśli wasza wytwórnia w latach

80. uznała, że materiał ten nie spełnia jej

oczekiwań, to przecież w czasach już współczesnych

pewnie nie brakowało firm zainteresowanych

firmowaniem tej zapomnianej perełki tradycyjnego

metalu?

Ze względu, że zespół rozpadł się w 1988 roku mieliśmy

z tym wiele problemów. Dziesięć lat po rozwiązaniu

zespołu przez przypadek spotkałem producenta

"Journey Into Fear", który wciąż miał taśmę matkę

oraz przekonywał mnie, że jako kompozytor

utworów mam prawo do wydania tego albumu. Już

wtedy zacząłem rozglądać się za wydawcą, niestety

bez rezultatów, ze względu na nieuregulowaną sprawę

z byłym managerem... W końcu w 2014 roku

otrzymałem propozycję z Cult Metal Classic.

Mogę powiedzieć to samo co przy poprzednim pytaniu.

Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdybyście

jeszcze jako Death Dealer, podpisali kontrakt z

Metal Blade, na fali sukcesu składanki "Metal

Massacre IV" z waszym udziałem?

Z tym managerem nie mogliśmy osiągnąć sukcesu,

dopóki obowiązywała z nim umowa było to nie możliwe...

Byliście wtedy pewnie załamani, co ostatecznie

skończyło się zakończeniem działalności zespołu

Pierwsze sygnały o wydaniu tej płyty pojawiły się

już w bodajże 2008r., ale czas mijał i nie było efektów

- Cult Metal Classics był kolejną opcją, taką

ostateczną i przyjętą przez was z radością, bo przecież

współpracowaliście już w przeszłości?

Andre nawiązał współpracę z Cult Metal Classics

gdy wydali dema Death Dealer.

Ukazanie się tego albumu było dla was pewnie

ogromną ulgą, bo z czasem zaczęło to wyglądać

wręcz na misję niemożliwą do zrealizowania?

Zgadza się, ale jeszcze bardziej cudownie byłoby aby

z tym zespołem zagrać parę koncertów ogrywając

muzykę z tak świetnego albumu...

Skoro ukazała się ta płyta, a powiązania personalne

między Death Dealer i Deaf Dealer są wciąż tak

silne, to może warto byłoby pomyśleć o chociażby

kilku okazjonalnych koncertach tego drugiego składu?

W żadnym wypadku...

Cofnijmy się znowu nieco w przeszłość: mamy rok

1986, zmieniacie nazwę, nazwiska, pojawia się nowy

wokalista - Michael Flynn zastępuje Andre La

Rouche, po czym wchodzicie do studia by nagrać

dziewięć dawnych, ale przeaaranżowanych utworów

z nowymi tekstami. Efekt to LP "Keeper Of

The Flame" - może i niezbyt odkrywczy z powodu

sporych wpływów Iron Maiden, ale bardzo interesujący

i wpisujący się idealnie w muzyczne trendy

połowy lat 80. - poczuliście wtedy, że kariera stoi

przed wami otworem?

Nie byliśmy zbytnio zadowoleni z "Keeper Of The

Flame", produkcja nie powalała, a i kawałki nie były

należycie dopracowane. Byłem przekonany, że następny

album będzie dużo lepszy. Z "Journey Into

Fear" zaczynaliśmy od zera, mieliśmy nowego wokalistę,

nowe kawałki i teksty oraz nowego perkusistę...

Płyta ukazała się wówczas nie tylko w waszej ojczystej

Kanadzie, ale też na licencji w USA, Francji,

Anglii, Niemczech czy Holandii, wszystko było

więc chyba na najlepszej drodze ku temu, by zespół

wspiął się na szczyt?

Zagraliśmy parę lokalnych koncertów oraz udało się

nam zagrać supporty przed Motörhead, Helloween

i Malmsteenem. Szło to nam topornie, głównie ze

względu na problemy z dogadaniem się z managerem...

Dość szybko wzięliście się do pracy nad drugim albumem

"Journey Into Fear". Pamiętam jak ta płyta

trafiła do mnie na kasecie wiele lat temu i byłem

zdziwiony, że album znacznie ciekawszy od debiutanckiego

trafił do archiwum miast na sklepowe

półki - dlaczego tak się stało?

Całe zło, wszystkie problemy to nieodpowiedni managament,

nie chce mi się o tym gadać...

Chyba generalnie nie chce ci się gadać, aż żałuję

czasu straconego na przygotowanie tych pytań...

Poznaliście kiedykolwiek argumenty firmy Mercury

które zdecydowały o tym, że ta płyta się nie ukazała?

Foto: Deaf Dealer

pod koniec lat 80.?

Absolutnie... Tak wiele lat temu poświęciliśmy i zostaliśmy

z niczym... ale były to też nie zapomniane i

wspaniale chwile z niesamowitymi muzykami.

Zrezygnowaliście z grania, czy też mieliście wciąż

kontakt z muzyką, co ułatwiło wam reaktywację

zespołu?

Ćwiczę na basie i gitarze codziennie. Pracuje też nad

nowym materiałem ale nie myślę o reunionie Deaf

Dealer czy Death Dealer.

Wróciliście jednak sześć lat temu pod pierwszą nazwą

Death Dealer - uznaliście, że jeśli zaczynać

wszystko od początku, to trzeba powrócić do korzeni?

Andre (Andy LaRouche - przyp. red.) zadzwonił do

mnie bo organizowali koncert z okazji 25-lecia zespołu

w naszym rodzinnym mieście Jonqui?re (gdzie

na początku lat 80. wszystko zaczęło się dla obydwu

zespołów). Graliśmy wraz z Voivod. Koncert był

udany i co jakiś czas kontynuujemy to, grając pojedyncze

koncerty np. na Keep It True w 2011roku...

Efekty tego powrotu są bardzo wymierne: dwie

kompilacje z archiwalnym materiałem, ubiegłoroczny

album "An Unachieved Act Of God", ale

wciąż pozostawała luka w postaci tego nieszczęsnego

"Journey Into Fear"?

Jakie są więc wasze obecne relacje i kontakty osobiste

- dogadujecie się na tyle, że taka reaktywacja

Deaf Dealer byłaby możliwa, czy też będziecie koncentrować

się już tylko na Death Dealer, a jego

drugie wcielenie jest już zamkniętą kartą?

Ta karta zamknięta jest w obu przypadkach... Ale

może zrobię nowe utwory z nowym składem? Moja

pasja jest nadal silna... Pożyjemy - zobaczymy...

Wielkie dzięki za zainteresowanie Deaf Dealer.

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

DEAF DEALER 67


68

HMP: Początek lat 80. to okres niesłuchanej popularności

heavy metalu w Stanach Zjednoczonych. Nie

chciałeś być w tak gorącym okresie tylko biernym

konsumentem/fanem muzyki, stąd decyzja o założeniu

Axemaster?

Joe Sims: Moje pragnienie założenia zespołu nie miało

nic wspólnego ze wzrostem popularności ciężkiej

muzyki w tamtych czasach. Jedynym, co odegrało w

tym jakąś rolę było to, że w wieku 15 czy 16 lat wielu

ludzi słuchało metalu, więc mogłem poznać wiele zespołów,

na które pewnie bym się nie natknął, gdyby

nie były tak popularne. Tak naprawdę jedynym powodem,

dla którego chciałem być zaangażowany w pisanie

i granie metalu oraz założyłem Axemaster był fakt,

że kiedy po raz pierwszy usłyszałem cięższe brzmienie

jako dzieciak, uzależniłem się od niego i trwa to po

dziś dzień. Nie robiłoby mi to żadnej różnicy, czy ta

muzyka jest lub była wtedy popularna czy nie - wszedłem

w to, ponieważ to kocham, nie tylko przez to, że

było to na czasie. Właśnie dlatego nadal w tym siedzę,

bez względu na wszystko, w dobrych i złych chwilach,

podczas gdy wielu, którzy grali ponieważ chcieli być

fajni, imponować kobietom albo być w jakiś sposób

buntownikiem, zmienili gatunek muzyczny wraz ze

zmieniającymi się trendami, lub po prostu zrezygnowali.

Pisanie i granie metalu jest dla mnie wszystkim,

dopiero gdy odpadną mi palce albo umrę, przestanę to

robić!

Miałeś już wcześniej jakieś doświadczenie, czy też

był to twój pierwszy zespół?

Axemaster był moją pierwszą próbą z profesjonalnym

zespołem. Wcześniej miałem kilka projektów w szkole,

a pierwszy koncert zagrałem w wieku 14 lat. I tak

przez pięć lat jammowałem z różnymi ludźmi, grałem

w kilku miejscach, lecz nie było to nic wielkiego. Tak

więc miałem jakieś doświadczenie, ale nie w wymiarze

profesjonalnym i wciąż musiałem się wtedy wiele

uczyć. Zanim założyłem zespół, miałem napisane kilka

utworów, właściwie celem założenia Axemaster było

umożliwienie grania tego, co napisałem. Oczywiście po

utworzeniu zespołu zaczęliśmy pisać więcej własnych

rzeczy. Nie mieliśmy więc problemu z materiałem, była

to po prostu kwestia wybierania tego, co chcieliśmy

AXEMASTER

Zaczęli od spektakularnego debiutu w 1987 roku, jednak już

cztery lata później zaczęli grać zupełnie inaczej pod nazwą

The Awakening, zaś po kolejnych czterech zespołu już

nie było. Odrodził się na krótko pod nazwą Inner

Terror, jednak lider i założyciel grupy Joe

Sims szybko zdał sobie sprawę, że to właśnie

Axemaster jest zespołem jego życia. Ubiegłoroczny

"Overture To Madness" potwierdza, że

w kategorii US power metalu starej szkoły Axemaster

wciąż są mistrzami, a entuzjastycznie

nastawiony do powrotu swego zespołu mister

Sims udowadnia przy okazji, że nawet w wywiadzie

przeprowadzanym drogą mailową

też można się rozgadać:

Lepiej niż ćwierć wieku temu

robić. Wydanie dema było naszym obowiązkiem, ponieważ

mniejszym zespołom trudno było zrobić show

wokół siebie. Aby to było warte świeczki, musieliśmy

wypromować naszą muzykę, a nagranie dema było w

tamtych czasach najlepszym sposobem - można właściwie

powiedzieć, że był to jedyny sposób.

Foto: AxeMaster

Pewnie po części nadrabialiście entuzjazmem początkowe

braki w umiejętnościach, ale sądząc po tym, że

dość szybko nagraliście pierwsze demo "Slave To

The Blade", nie było z nimi tak źle?

Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale wydanie

albumu zajęło nam tylko parę lat. Wysłałem demo do

kilku wytwórni i Azra natychmiast zaoferowała nam

kontrakt. Na szczęście w tamtym czasie mieliśmy pieniądze,

które umożliwiły nam profesjonalne nagrywanie

dźwięku. Album "Blessing In The Skies" wprowadził

nas na międzynarodową scenę, co było ogromnym

punktem zwrotnym. Przestaliśmy być nieznaną lokalną

grupą, zaczęliśmy dostawać listy od fanów z Europy

i pojawiać się w magazynach z całego świata w okresie

krótszym niż rok, to było niesamowite! Później, wydając

picture disc "The Vision" ugruntowaliśmy nasze

miejsce na światowej scenie. Chłopie, nawet po tylu latach

wciąż uważam, że wyglądało to zajebiście!

Dwa lata po założeniu zespołu mieliście już na koncie

debiutancki LP "Blessing In The Skies" . Pewnie

nie można porównać takiego uczucia z niczym innym

- myśleliście wtedy, że kariera stoi przed wami otworem,

że sława jest na wyciągnięcie ręki?

Świetnie było mieć wydane nagranie, które jak na owe

czasy było świetne i oczywiście jestem dumny z tego co

zrobiliśmy. Nigdy jednak nie doceniałem tego, co się

działo, ponieważ byłem za bardzo pochłonięty pracą i

kolejnymi wyzwaniami. To był duży błąd, którego teraz

nie popełniam! W każdym razie, zawsze wiedziałem,

że mamy prawdziwą szansę dokonania czegoś

większego, ale nigdy nie miałem gwiazd przed oczami.

Wiedziałem, że jest wiele świetnych zespołów i jak

zawsze cholernie trudny i okrutny był biznes muzyczny.

Zdałem sobie więc sprawę, jak ciężko będzie

postawić kolejny krok do wielkiego sukcesu i nigdy nie

byłem usatysfakcjonowany gdzie zaszliśmy. W pewnym

sensie było to dobre, ponieważ motywowało

mnie do cięższej pracy, ale zaszło to za daleko, ponieważ

czasami przechodziłem przez piekło, starając się

osiągnąć wyższy poziom i zarazem utrudniało mi cieszenie

się z tego, co udało nam się osiągnąć.

Promowaliście ten album na koncertach, zarejestrowaliście

też teledysk do "Slave To The Blade" - co poszło

nie tak, że nie zdołaliście się przebić?

Patrząc wstecz, widzę powody, przez które nie udało

nam się przebić. Po pierwsze, nie mieliśmy pieniędzy,

które pozwoliłyby nam cokolwiek zrobić. Azra totalnie

z nas zdzierała, do tego nie była wielką wytwórnią - to

była odpowiednia firma na start, ale nie na tyle dobrą

by nas daleko zaprowadzić. Naprawdę uważam, że moglibyśmy

podpisać dobry kontrakt z więc porzuciliśmy

tę wytwórnię niedługo po wydaniu "The Vision". Po

tym wydaliśmy kasetę "Death Before Dishonor". Problemem

było to, że nie mieliśmy pieniędzy żeby to jakoś

przyzwoicie nagrać, więc musieliśmy wydać to poprzez

agencję menadżerską z Francji i firmę promocyjną

z Belgii. Mimo tego, że było to tak kiepsko nagrane,

wciąż zbiera znakomite recenzje. Często zastanawiam

się jakby to wyszło i jak daleko by nas to zaprowadziło,

jeśli mielibyśmy wtedy odpowiedniej jakości nagranie.

To było w czasie apogeum naszej popularności w latach

80. Niektóre wytwórnie interesowały się nami,

jednak, tak jak jest teraz, jeśli zespół nie ma umowy z

dużą, niezależną wytwórnią, musi płacić za swoje nagrania.

Naprawdę wierzę, że gdyby "Death Before

Dishonor" miało odpowiednią jakość dźwięku, zostało

by dostrzeżone przez jakąś większą wytwórnię i mielibyśmy

wtedy szansę pójść dalej. Kolejną kwestią, częściowo

spowodowaną przez pieniądze, było to, że nie

byliśmy w stanie podróżować, tak jak dużo innych zespołów

będących na podobnym etapie. Łącząc to z brakiem

pieniędzy na reklamę i promowanie zespołu, mieliśmy

poważny problem. Do tego nie chcę wyjawiać

nazwisk, ponieważ wciąż mam kontakt z niektórymi

byłymi członkami Axemaster, ale z niektórymi zawsze

były problemy. Natknąłem się na wielu nieprofesjonalnych

muzyków, którzy byli bardzo niekonsekwentni

zarówno w graniu, jak i w swoim postępowaniu. Z nimi

nigdy nie wiedziałeś czego się spodziewać jeśli chodzi

o te dwa czynniki. Zatem nigdy nie mieliśmy stabilnego

składu i za często było za dużo bzdur i zamieszania

wokół zespołu. Na szczęście sprawy teraz mają się zupełnie

inaczej.

W drugiej połowie lat 80. w USA speed/power metal

nie był już na topie, hair metal panował na listach

przebojów, rósł w siłę thrash, do tego wasza wytwórnia

nie dysponowała chyba dużą siłą przebicia - pewnie

to wszystko złożyło się na ten brak powodzenia?

Wasz drugi album "Death Before Dishonor" też

nie odniósł sukcesu - to była bezpośrednia przyczyna

zmiany nazwy i stopniowego odchodzenia od metalu?

Właściwie masz błędne wyczucie czasu. Oryginalna

kaseta "Death Before Dishonor" wyszła pięć lub sześć

lat przed zmienieniem nazwy, w 1988 lub 89. (Czyli

bezdyskusyjnie w czasach, kiedy takie granie było u

was w odwrocie - przyp. red. ). Płyta CD "Death Before

Dishonor", która wyszła na początku tego stulecia

była drugą odsłoną tego starego materiału wydaną

przez Unisound Records w Grecji. Jak mówiłem, dobrze

to wypadło w prasie, mimo tego, że dźwięk był

daleki od profesjonalnego, zebraliśmy świetne recenzje.

Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia ile się tego sprzedało.

Pewnie byliśmy obrobieni na ponownej edycji tego

albumu. Tak naprawdę do dupy było to, że mieliśmy

marny dźwięk i ten wspaniały materiał nie odniósł

sukcesu tak jak naprawdę mógł i powinien.

Pewnym pocieszeniem jest tu jednak fakt, że single

czy split które wydaliście pod szyldem Azry cieszą

się obecnie wielkim powodzeniem i są bardzo poszukiwane

przez kolekcjonerów?

Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się ile kolekcjonerzy

płacili za "Blessing In The Skies" i "The Vision" o

mało się nie zesrałem!!! Nie mogłem w to uwierzyć!!!

To takie zajebiste uczucie, że to co grałem i w większości

stworzyłem, jest teraz tak cenione. Gdybym w

latach 80. miał jakiekolwiek pojęcie, że będą one teraz

tyle warte, kupiłbym tego masę i umieściłbym w bezpiecznym

pudełku na przyszłość, to mógłby być mój

fundusz emerytalny!(śmiech)

Twój nowy projekt The Awakening też przeszedł

niezauważony - warto było zmieniać nazwę?

The Awakening zrobiło fajne rzeczy, ale nie takie jak

Axemaster. Ale tak, bardzo mocno żałuję nie tylko

zmienienia nazwy, ale również faktu, że muzyka stała

się lżejsza. Album "The Awakening" jest naprawdę fajny

pod względem muzycznym i wokalnym, ale to nie


jest mój styl, nie jest wystarczająco ciężki. Nie żałuję

więc zmiany głównie dlatego, że The Awakening nie

było tak bardzo znane jak Axemaster. W każdym razie,

nie jest fair oceniać The Awakening przez ten pryzmat,

ponieważ zespół nie grał przez długi czas i istniał

w połowie lat 90., kiedy żaden rodzaju metalu nie

radził sobie dobrze, nawet ten lżejszy. Najbardziej

żałuję zmiany, ponieważ podobało mi się Axemaster,

to zawsze był w stu procentach ten rodzaj muzyki, który

chciałem grać. Byłem głupi, że po ponad rocznym

namawianiu mnie przez członków zespołu na zmianę,

w końcu się zgodziłem. Powinienem był pozostać przy

swoim. Ale jestem zadowolony z tego gdzie się znajduję

i w jakim miejscu jest Axemaster, więc uważam, że

w ostatecznym rozrachunku wszystko wyszło na dobre!

A dlaczego w roku 2008 wróciliście pod nazwą Inner

Terror, by dopiero po dwóch latach powrócić do szyldu

Axemaster?

Przez krótki okres w pomiędzy latami 2006-2007, powrócił

oryginalny skład Axemaster, to było wtedy gdy

Burning Star ponownie wydało CD "Blessing In The

Skies". Mimo tego Chris nie został długo w zespole.

Naprawdę nie chcę się zagłębiać w powody jego odejścia,

jest wciąż moim przyjacielem i nie byłoby fajne

mówienie o szczegółach. Tak czy inaczej, znaleźliśmy

nowego basistę (to właśnie wtedy pierwszy raz pracowałem

z Jimem Curtisem) i wokalistę. Rozważaliśmy

działanie jako Axemaster, ale stało się jasne, że to

miało być tylko tymczasowym projektem aby nagrać

płytę, więc nie miało sensu firmować tego jako Axemaster,

ponieważ nie zamierzaliśmy grać koncertów i długo

istnieć. Myślę, że w tamtym czasie to była całkowicie

słuszna decyzja. Kiedy pojawiła się płyta Inner

Terror, mieliśmy roczną przerwę od muzyki aby zająć

się sprawami osobistymi. Miałem więc wtedy dużo czasu

żeby przemyśleć moje plany na przyszłość i wtedy

zdecydowałem, że kiedy wrócę znów do grania muzyki,

jedyną rzeczą na jaką się skupię to przywrócenie

Axemaster z wielkim hukiem i to będzie ostatni zespół

w którym kiedykolwiek zagram. Tak się właśnie

stało i nie widzę końca, póki nie odpadną mi palce i nie

umrę.

Historia zatoczyła w ten sposób koło? Doszedłeś do

momentu, w którym przekonałeś się, że to właśnie

ten zespół jest dla ciebie czymś wyjątkowym i najważniejszym?

Masz sporo racji. Byłem piekielnie zaskoczony, kiedy

w 2006 roku rozesłałem komunikat prasowy, że wraz

z Chrisem zamierzamy nagrać trochę niepublikowanego

dotąd materiału Axemaster i zostałem zalany e-

mailami od fanów, którzy byli mega podjadani, że Axemaster

znów będzie aktywny. Była nawet oferta z wytwórni,

która chciała podpisać z nami od ręki kontrakt.

Liczyłem, że kilkoro charakternych metalowców pewnie

by nas pamiętało, ale nie wyobrażałem sobie, że

zespół wciąż ma tak cholernie dużo fanów. Definitywnie

więc odegrało to dużą rolę w naszym powrocie,

ale moja decyzja o stałym powrocie w 2010 roku ma

dużo wspólnego z tym, że zawsze traktowałem ten zespół

jako moje dziecko. Spotkałem się z dużą ilość gówna

w trakcie mojej muzycznej kariery, przeszedłem

parę razy drogę do piekła i z powrotem, i doszedłem do

wniosku, że jeśli chcę pozostać w branży muzycznej,

włożę w to cały mój czas i energię i będę grał to i zajmował

się tym, co naprawdę kocham, czyli Axemaster!

Foto: AxeMaster

Ćwierć wieku w muzyce to szmat czasu, domyślam

się więc - zważywszy, mimo kultowego statusu - znikomą

popularność Axemaster, że wznowiłeś działalność

tego zespołu bez żadnych generalnych założeń -

chodziło o przywrócenie dawnego klimatu, etc.?

Głównym powodem reaktywacji zespołu było to, że ta

muzyka i ten styl było zawsze tym, co chciałem grać.

Mam pewne przypuszczenie na ten temat, tak jak zawsze

wierzyłem, że bylibyśmy w stanie podpisać kontrakt

z jakąś dużą wytwórnią, wierzyłem też, że nasi

fani byliby tam, ponieważ zawsze mieliśmy wiernych i

czadowych fanów. Szczerze jednak, jedną z najfajniejszych

rzeczy dotyczących tego, co się stało z zespołem

jest fakt, że nie jest to renowacja całkowicie starego klimatu,

ponieważ mam na tyle szczęście, że byłem w stanie

zebrać skład, który nie jest ani trochę gorszy od

tego świetnego-klasycznego. Cały ten brak profesjonalizmu

i dramat, które często przeżywały moje zespoły,

już dawno są przeszłością. Chłopacy z zespołu są nie

tylko świetnymi muzykami z totalnie profesjonalnym

podejściem, ale również fantastycznymi ludźmi, razem

tworzymy coś w rodzaju rodziny. Nigdy nawet nie śniło

mi się, że kiedykolwiek bym pracował z takim składem.

Bogowie metalu uśmiechali się do nas przez cały

czas, ponieważ taka sytuacja zdarza się raz na milion.

"Bogowie metalu powiedzieli nam, idźcie i skopcie kilka

tyłków!"

Ale plany zrealizowania trzeciej płyty były chyba

dość sprecyzowane już na wczesnym etapie reaktywowania

zespołu, tylko częste zmiany składu były tu

dużym utrudnieniem?

Nie powiedziałbym, że to był największy problem. Jedyną

zmianą od reaktywowania zespołu do wydania

albumu był nowy wokalista Geoff. Miało to wpływ na

postępy naszej pracy, ponieważ Geoff po nagraniu muzyki,

musiał pisać teksty do całego albumu, co oznaczało

przerobienie niektórych melodii tak aby pasowały

do tego, co napisał Geoff. Jednak on pojawił się z

tak zabójczymi frazami w krótkim czasie, a jego sesje

przebiegały tak płynnie, że nadrobiliśmy kawał straconego

czasu. Geoff i zrobił to doskonale, perfekcyjnie

się w to wpasował!

Czyli moment, kiedy Geoff McGraw dołączył do

was, był tym decydującym w procesie realizacji

"Overture To Madness"?

Muzyka była już napisana i nagrana w całości, kiedy

Geoff do nas dołączył. Pracowałem nad pisaniem i nagrywaniem

parę lat wcześniej zanim spotkałem Geoffa.

Myślę, że piosenki były już super zanim połączyliśmy

swe siły, dla mnie to jest najlepsza muzyka jaką kiedykolwiek

napisałem, wszystko było bardzo przemyślane.

Jednak pisanie, aranżacje i wokalny styl Geoffa

wzniosło nas na wyższy poziom. Wykonał naprawdę

fantastyczną pracę w krótkim czasie. Myślę, że powinniście

go usłyszeć na następnym albumie, ponieważ

będzie wtedy dużo bardziej zaznajomiony z nami i z

materiałem. Będzie w stanie odpowiednio przejść

przez proces pisania. Ustawił jednak poprzeczkę bardzo

wysoko, szczerze to nie mam pojęcia jak przewyższy

to, co zrobił na "Overture...". Ale znając Geoffa, znajdzie

jakiś sposób!!! Ah tak, Geoff właściwie był determinującym

czynnikiem w urzeczywistnianiu "Overture

To Madness", ponieważ był osobą, która wymyśliła

tytuł tego albumu!

Co istotne nie zdecydowałeś się wykorzystać żadnych

starych pomysłów czy utworów, to wszystko

nowe, świeżutkie kompozycje, które wspólnie dopracowywaliście?

Dla mnie w stu procentach ważne było, że włączyliśmy

na "Overture..." tylko nowy materiał. Użycie jakiegokolwiek

starego materiału nie było nigdy rozważane, to

totalnie nie wchodziło w grę. Musieliśmy pokazać, że

nie jesteśmy grupą starych weteranów, którzy reaktywowali

Axemaster dla wzbogacenia się na nazwie i starym

materiale, który jest w jakiś sposób znany. Musieliśmy

pokazać fanom, że możemy wciąż tworzyć

nawet lepszą muzykę niż 25 lat temu, i że w żadnych

wypadku nie odpoczywamy, opierając się o sukces z

przeszłości. Wciąż gramy na żywo niektóre starsze kawałki

i możemy użyć jednego lub dwóch na kolejnej

płycie jednak "Overture..." musiało pokazać, że spoglądamy

w przyszłość, nie w przeszłość. To definiuje

Axemaster jako obecny, aktywny zespół, więc musiało

to być nowe i świeże, aby każdy się dowiedział, że jesteśmy

tu aby kopać tyłki przez wiele lat.

Taka metoda pracy jest chyba najlepsza dla metalowego

czy nawet szerzej, rockowego zespołu?

O nie (śmiech!). Ten album był nagrany w totalnie

spieprzony sposób, nie wydaje mi się, że jakiś inny profesjonalny

album został zrobiony w taki sposób w jaki

my zrobiliśmy "Overture..."! Jakimś sposobem to zadziałało

i stało się świetne, ale patrząc na to wstecz, nie

mam cholernego pojęcia jak tego dokonaliśmy. To za

długa historia aby zajmować się szczegółami, ale wierz

mi, jeśli jakikolwiek zespół chciałby stworzyć album w

sposób jaki my to zrobiliśmy ten i przejść przez co my

przeszliśmy starając się skleić to wszystko razem i brzmieć

profesjonalnie, zamknij ich w jakimś schronieniu,

wywal daleko klucze, ponieważ byliby totalnie popieprzeni!

(śmiech). Ale myślę, że wszystko dobre, co się

dobrze kończy i my koniec końców wyrwaliśmy się z

piekła z dobrym rezultatem!

Ale pracę ułatwiał ci chyba fakt posiadania własnego

studia, w którym odpowiadałeś za wszystko, począwszy

od nagrania, a na masteringu skończywszy, że

nie wspomnę o tym, że w międzyczasie musiałeś też

zarejestrować swoje partie - trudno było to wszystko

ogarnąć?

Dobrą stroną tego było to, że byliśmy w stanie skorzystać

z naszego czasu i doświadczenia aby zrobić tę płytę

bez zamartwiania się o czas i pieniądze. Tak jak np.

intro "Entering Madness" powstało długo po nagraniu

reszty muzyki i było tam tak dużo eksperymentowania

z różnymi dźwiękami, że nigdy nie byłbym w stanie

tego zrobić jeśli mielibyśmy płacić za czas spędzony w

studio. Chociaż z drugiej strony, nie masz pojęcia, jak

cholernie ciężko było uzyskać dźwięk taki, jaki mi się

udało, musiałem przejść przez piekło aby ukończyć ten

AXEMASTER

69


70

album! To był pierwszy raz, kiedy tworzyłem i kończyłem

płytę w ten sposób. Jeśli ktoś z dużego studia zobaczyłby

przez co przeszedłem, prawdopodobnie nie

widziałby czy ma się śmiać czy płakać. Spędziłem tysiące

godzin przez parę lat aby zrobić to, co zrobiłem i

było sporo momentów, w których myślałem, że nie

dam rady tego zrobić lub, że nie jest możliwe uzyskanie

odpowiedniego dźwięku w moim studio z gównianym

sprzętem. To niesamowite, że uzyskałem tak dobry

dźwięk. Jedną sprawą jest to, że kilku producentów

wysłuchało, co robiłem i dali mi bardzo pomocne rady.

To, razem z byciem tak cholernie upartym i nigdy nie

przyznającym się do porażki było jedyną drogą jaką się

to wydarzyło. Wiele osób, wliczając w to muzyków,

mówiło, że to brzmi jak album zrobiony z jakąś bogatą,

profesjonalną wytwórnią. Chłopie, musiałem się kurwa

uszczypnąć żeby sprawdzić, czy nie śnię!

Ale dzięki temu mogliście przedstawić Pure Steel Records

gotowy do wydania materiał, a nie surowe demo

- ich entuzjastyczna reakcja utwierdziła cię pewnie

w przekonaniu, że warto było poświęcić tej płycie

tyle miesięcy ciężkiej pracy?

Nie ma wątpliwości, że cała ta praca, 12-godzinne sesje

i nieprzespane noce były w tysiącu procentach tego

warte. Niczego nie żałuję, ten album i zespół był i jest

wart włożenia jakiejkolwiek ilości czasu i wysiłku. Jestem

bardziej dumny z tego albumu niż z czegokolwiek,

co zrobiłem w życiu. Kiedy powiem, że włożyłem w to

krew, pot i łzy, to nie będzie pieprzony żart! Właściwie

album był daleki do ukończenia kiedy podpisaliśmy

umowę z Pure Steel. Oni byli w stanie przesłuchać

wszystkie melodie, ale tylko jako niedokończone

dema, więc wykazali dużą wiarę we mnie, że byli

skłonni podpisać z nami kontrakt w takiej sytuacji.

Jeśli nie byłbym zdolny do osiągnięcia odpowiedniej jakości

dźwięku, prawdopodobnie album by nie wyszedł.

Oni oczywiście we mnie wierzyli, co dało mi piekielnie

dużo dodatkowej motywacji aby zrobić to jak należy,

ponieważ nie było opcji, że pozwoliłbym sobie zawieść

Pure Steel, kolegów z zespołu oraz samego siebie, po

tym jak pokazali tyle wiary we mnie. Chciałbym dodatkowo

podziękować Andreasowi z Pure Steel, ponieważ

wiem, że był jedynym, który spowodował to wszystko

podpisując z nami kontrakt. Generalnie mówiąc,

wiedział, że dam radę!!!

Ponoć partie perkusji zarejestrował na "Overture To

Madness" pamiętający jeszcze lata 80. w zespole

Brian Henderson, ale obecnie nie ma go już w składzie?

Brian był pierwszym perkusistą naszego zespołu, brał

udział w nagraniach z Azra oraz kiedy nagrywaliśmy

"Overture...", jednak został zastąpiony przez Denny'

ego Archera wiosną 2014 roku. Jak wspomniałem

wcześniej o sytuacji z innymi członkami zespołu, nie

chcę zagłębiać się w szczegóły dlaczego tak się stało,

nie lubię rozmawiać o ludziach w ten sposób. Wszystko,

co powiem, to że życzę Bryanowi wszystkiego

dobrego, i że jesteśmy bardziej niż szczęśliwi z Dennym.

Znam go odkąd byliśmy dziećmi oraz graliśmy

AXEMASTER

razem w zespole Reign w połowie lat 90., więc mamy

długą wspólną historię. Świetnie jest znów z nim

współpracować i jest on perfekcyjnym dopełnieniem

zespołu!

Foto: AxeMaster

Ciężko utrzymać stały skład w przypadku tak niszowej

muzyki? Gdyby nie to, że wszyscy jesteście w

zbliżonym wieku, a muzyka jest waszą ogromną pasją,

to trudno byłoby to wszystko ogarnąć?

Wszyscy przeszliśmy przez muzyczne wojny i widzieliśmy

jak muzycy przychodzili i odchodzili z zespołów.

Większość kapel ma problem z utrzymaniem stałego

składu przez długi okres czasu. Jak mówiłem, skład

Axemaster w latach 80. i 90. miał wiele zmian. Wiele

zespołów miało członków, którzy skończyli mając problemy

z profesjonalizmem, narkotykami i alkoholem.

Ludzi, którzy zachowywali się jak dupki, co prowadziło

do kłótni i dramatów, a czasem jest to często spotykane

odejście od żony i dzieci. Jesteśmy teraz bardzo

szczęśliwi i tak jak mówiłem wcześniej ten skład jest

prawdopodobnie jednym z najlepszych jakie znajdziesz

na całym świecie. Osobowości, umiejętności grania,

motywacja i profesjonalizm są najlepsze na jakie

można liczyć. Bardzo nieprawdopodobnym jest znalezienie

czterech osób jak te, gdy wszystkie tak zajebiście

do siebie pasują w każdym względzie. Tak, generalnie

bycie w podobnym wieku pomaga, bo wszyscy siedzimy

w tym z jednego podstawowego powodu: miłości

do metalu. Ogrom muzyków będących w zespołach

według mnie ze złych powodów, przestał grać, zanim

doszli do naszego wieku. Tak więc sam czas wykrusza

wielu nieprofesjonalnych muzyków. Ogólnie, na pewno

nie udaję osoby, która wie, co będzie w przyszłości,

ale wiem, że zawsze będę robił co w mojej mocy,

żeby utrzymać skład razem na wiele lat, ponieważ to

jest taka niezwykła sytuacja!

Jednak z tak udaną płytą jak "Overture To Madness"

jesteś pewnie dobrej myśli, tym bardziej, że pierwsze

recenzje są przychylne, a zamówienia na CD wciąż

do was napływają?

No jasne, sprzedajemy kolejne płyty cały czas. Jestem

więc bardzo optymistycznie nastawiony jeśli chodzi o

przyszłość Axemaster. Kocham wszystko w tym zespole

i myślę, że mamy wielką szansę zrobić następny

krok, nad którym pracowałem przez ostatnie 20 lat.

Główną lekcją którą się nauczyłem przez te wszystkie

lata w branży, że ten biznes zawsze był i będzie nieźle

pojebany i głupim jest zakładanie czegokolwiek. Będę

więc zapierdalał i liczył na najlepsze. Muszę powiedzieć,

że bycie pozytywnie nastawionym i świadomość,

że mamy poważną i realną szansę zrobienia czegoś, co

zawsze chciałem zrobić, ale było to zawsze poza zasięgiem,

naprawdę motywuje i ułatwia włożenie dodatkowej

pracy w zespół, właściwie póki nie zemdleję! Właśnie

to zamierzam zrobić aby osiągnąć jeszcze wyższy

poziom.

Czyli może nie jest tak źle i fani wciąż chcą mieć w

domu muzykę na fizycznym nośniku, tym bardziej, że

mogą też kupić album z waszymi autografami - może

warto pomyśleć również o wersji winylowej?

Naprawdę chcemy zobaczyć winylowe wydanie "Overture...".

Oczywiście wszystko to zależy od Pure Steel.

Mogą to zrobić, ale najpierw chcą sprawdzić jak potoczą

się sprawy z CD. Jest możliwość, że zrobią inny

projekt z naszym udziałem, który będzie na płycie winylowej,

ale tylko ogólnie rozmawialiśmy o tym i nic

nie jest pewne więc nie będę wdawał się w szczegóły.

Czekajcie na więcej informacji, sprawdźcie naszą stronę

i facebooka, by dowiedzieć się czy cokolwiek z tych

rzeczy uda nam się zrobić. Swoją drogą wspomniałem

o autografach na nich. Chciałem tylko wspomnieć, że

jeśli ktoś chce dostać "Overture..." czy cokolwiek z naszego

sklepu internetowego na stronie i chce mieć to z

autografem, niech da nam znać. Chcemy podpisać

wszystko co się da. To wszystko dlatego, że kochamy

swoich fanów i zrobimy wszystko, by dać im to czego

chcą.

Planujecie też wzmożoną promocję koncertową

"Overture To Madness", może połączoną też z wypadem

do Europy na kilka festiwali, skoro macie obecnie

europejskiego wydawcę?

Zdecydowanie zaczynamy grać więcej koncertów.

Szczególnie będziemy celować w występy z kapelami

koncertującymi w kraju, w którym akurat będziemy

występować, w kapele które pasują do nas o wiele lepiej

niż lokalne podróbki. Granie w Europie jest jednym

z naszych głównych celów. To coś, co chciałem

zrobić już od bardzo dawna i zrobić to bardzo dobrze,

jeśli będziemy mieli odpowiednio dopracowany show,

takie jak na przykład dobry festiwal. Problemem jest

finansowanie takich przedsięwzięć. Kosztuje to dużo

pieniędzy, żeby podróżować w te i z powrotem, więc

chcielibyśmy mieć pewne rzeczy ułożone tak, żeby

miały sens i się nam opłaciły. Nie czujemy potrzeby

zarobienia więcej niż na nasze wydatki, ale byłoby to

oczywiście miłe. Reklama jaką byśmy otrzymali jeśli

zagralibyśmy na odpowiednim show byłaby opłacalna,

nawet jeśli nie zarobilibyśmy dużo więcej kasy, niż to

z czym zaczynaliśmy, ale w naszej obecnej sytuacji nie

stać nas aby stracić dużo pieniędzy. Ogarnięcie czegoś,

gdzie nie przekroczylibyśmy granicy opłacalności nie

jest wcale łatwe i pewnie zajmie trochę czasu. Ale jestem

cholernie pewien, że w pewnym momencie tam

zagramy!

A co w dalszych planach, bo zakładam, że nie spoczniesz

na laurach, skoro muzyka wciąż jest twoją

siłą napędową?

Nie mogłeś być bliżej prawdy mówiąc, że nie spoczniemy

na laurach. Nieważne jak wiele osiągniemy, będziemy

iść do przodu jakbyśmy byli nowym zespołem, który

musi coś udowodnić. Właściwie to czuję, że musimy

udowadniać swoją wartość z każdym nowym albumem

i po każdym koncercie. Musimy zawsze być ostrzy,

skopać komuś konkretnie dupę i nigdy nie brać niczego

za oczywiste. Dlatego nigdy nie będziemy zadowoleni

z żadnego sukcesu, bo wiem, że zespół jest tak dobry

jak ich ostatnia płyta albo występ. Jeśli chodzi o

przyszłe plany, wiem z pewnością, że damy tak wiele

zajebistych koncertów jak się da i będzie nowy album

Axemaster z zupełnie nowym materiałem. Mamy już

gotowe cztery utwory, które zamieścimy w następnym

albumie i mam muzykę dla paru innych kawałków nad

którymi jeszcze nie pracowaliśmy. Jak na razie uwielbiam

te nowe rzeczy i wiem, że następny album będzie

idealnie pasował jako kontynuacja do "Overture..." i

może nawet przenieść to wszystko na wyższy poziom.

Masz rację, muzyka jest naszą główną siłą napędową,

ale to fani są tam z nią i nas prowadzą. Nigdy o nas nie

zapomnieli przez te wszystkie lata i zawsze okazywali

swoje wsparcie, dlatego chcemy kopać dupy dla naszych

fanów! Chciałbym podziękować wszystkim fanom

za przeczytanie tego wywiadu i za wspieranie

Axemaster. Rządzicie, kurwa! Nieważne jak wielcy się

staniemy, nigdy nie zapomnimy, że wszystkie osiągnięcia

zespołu są możliwe dzięki wam. Znaczycie dla nas

wszystko. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o nas możecie

sprawdzić nasz: facebook, twitter, youtube oraz

naszą oficjalną stronę internetową.

Wojciech Chamryk, Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska


Nie czekaj ani chwili

Chilijscy thrashersi powrócili z nowym albumem. Bardzo dobrym albumem. "Formula for

Anarchy" jest bowiem książkowym przykładem na to, jak powinno grać się wściekły thrash prosto z

trzewi. Całą resztę przeczytacie nieco niżej, gdzie dowiecie się m.in. o tym co chłopaki sądzą o nowej fali

thrash metalu, a także wspomnieniach z ostatniej wizyty w naszym kraju.

HMP: No, no! Chile może być z was dumne, ponieważ

"Formula for Anarchy" to cholernie dobry album.

Jesteście z niego zadowoleni?

Francisco Haussmann: Dzięki za miłe słowa, Łukasz,

I tak, jesteśmy. Sądzę, że zawsze istnieją jakieś aspekty

nagrania, które chciało by się zmienić po zakończeniu

albumu, jednak tym razem tych szczegółów było

niewiele, o ile w ogóle. Zawsze staramy się być jak najbardziej

skrupulatni podczas nagrywania, myślę, że ten

album jest krokiem w przód w porównaniu do poprzedniego.

Album trwa tylko 28 minut. Jest bardzo konkretny i

prosty. Było to waszym zamierzeniem?

Nie. Gdy pisaliśmy utwory to szliśmy po prostu z flowem.

Tak się akurat stało, że większość naszych pomysłów

przekształciła się w dwu czy trzy minutowe utwory

i pasowało nam to. Jakby punkowa aura objęła nasz

cały album. Wydało nam się to wtedy właściwe. Wydaje

się, że za każdym razem jak piszemy coś nowego,

czujemy się coraz bardziej komfortowo z krótszymi,

bardziej punkowymi pomysłami - w ten właśnie sposób

ewoluowaliśmy. Być może następny będzie dłuższy... a

może nie. Nie rozmawiamy właściwie o tym zanim

przystępujemy do pisania. To się dzieje samo z siebie.

Wykręciliście bardzo dobre brzmienie, a kawałki, pomimo

dużej dawki agresji, są dojrzałe. Czy to efekt

dwunastu lat pracy jako zespół?

Można tak powiedzieć. Żaden z nas nie jest utalentowanym

muzykiem czy coś, więc wydaje mi się, że pracowanie

razem opłaciło się. Bardzo podoba nam się

granie razem, nawet w sali prób; jest to dla nas wszystkich

sposób spuszczenia z siebie pary. Z drugiej strony

cały czas mówimy o tym, co musimy w swojej grze poprawić

i ciągle nad tym pracujemy. Sądzę, że ta początkowa

dynamika dobrze się sprawiła, pozwoliła

nam pisać coraz to lepsze utwory. Jeden z aspektów,

który każdy zespół powinien wziąć po uwagę, to trzymać

się swojego składu. Im lepiej każdy się zna, tym

lepsze będą kawałki. Przynajmniej dla nas się to sprawdziło.

Solówki straaasznie przypominają mi Hirax z dwóch

ostatnich albumów. Lubicie Katona i spółkę?

Jak najbardziej. Hirax jest kolosem thrash metalu i nikt

nie może w to wątpić. Mieliśmy okazję koncertować

z nimi na całej ich trasie i świetnie się bawiliśmy. Kolesie

na luzie z nieziemskimi pokładami energii. Dla

nas, nasze solówki mają rolę bycia komplementem dla

utworu oraz wzmocnienia agresji niektórych sekcji, nic

nadzwyczajnego. Bardziej podoba nam się chaotyczność,

niż melodyjność.

Wydaliście album pod szyldem Candlelight Records,

jak oceniacie tą współpracę?

Jest wspaniale. Związanie się z wytwórnią pokroju

Candelight zapewnia ci wszystko, czego potrzeba do

komfortowej pracy. Dla nas to już całkowicie inna gra.

To pierwszy album wydany pod szyldem dużej wytwórni

i bez wątpienia wszystko idzie w dobrą stronę.

Bardzo cieszymy się z podpisania kontraktu, mamy

nadzieję, że oni też. Nie wiem, co w tej kwestii przyniesie

przyszłość, ale mamy nadzieję na podtrzymanie

obecnej sytuacji i kontynuowanie współpracy z nimi.

Jak wyglądałby wasz opis "Formula for Anarchy"?

Bezkompromisowy i prosto z wnętrza! Za każdym razem,

gdy mieliśmy w przeszłości pisać nowy album,

poświęcaliśmy swoją uwagę temu, jak powinniśmy brzmieć,

by przyciągnąć uwagę jakiejś wytwórni. Sądzę, że

da się z tego powodu wyczuć w naszych utworach swego

rodzaju niepewność. Przy "Formula For Anarchy"

nic takiego nie miało miejsca. Wiedzieliśmy, że Candlelight

wspiera zespół, więc po prostu pisaliśmy ostrą

i szybką muzykę. Sądzę, że kiedy nie musisz zajmować

się niektórymi aspektami, takimi jak dystrybucja oraz

rzeczy związane z prasą, to możesz się skupić wyłącznie

na komponowaniu muzyki i byciu jak najlepszym

w tym, co robisz.

Jak trzyma się thrashowa scena w Chile?

Mogę powiedzieć, że usłyszysz jeszcze sporo dobrych,

Chilijskich thrashowych zespołów. Wiem, jak pracują

nowe zespoły ostatnimi czasy i nie mam wątpliwości,

że zostaną zauważone. Zespoły takie, jak Conflicted

oraz Impact, wydały w przeszłości wyśmienite albumy.

Usłyszymy z ich strony jeszcze lepsze. Mieliśmy

okazję dostąpić zaszczytu odsłuchania paru nowych

rzeczy, nad którymi właśnie pracują i z pewnością jest

to pierwszorzędny materiał. Mam jedynie nadzieję, że

będą mieli okazję by zagrać swoje dzieła za oceanem i

pokazać, jacy są dobrzy. Jeśli masz możliwość obadać

te zespoły, nie czekaj ani chwili.

Jakie są wasze ulubione albumy 2015 do tej pory?

Do tej pory, "American Dream Died" Agnostic Frontu,

"Apex Predator/Easy Meat" Napalm Death, "Tau

Cross" Tau Cross, "Obliteration" Entrails, "Inked In

Blood" Orbituary, przytaczając zaledwie kilka. Myślę,

że 2015 jest bardzo płodny pod względem produkcji

metalowych!

Foto: Nuclear

Powiedzcie co nieco o waszych zainteresowaniach

pozamuzycznych.

W ten, czy inny sposób wszystko, co robimy jest związane

z muzyką. Sebastian jest producentem i ma studio

nagraniowe, Punto (perkusista) posiada firmę zajmującą

się produkcjami audiowizualnymi. Matias i ja

pracujemy w małej firmie dystrybucyjnej/sklepie, w

Chile. Zdaje mi się - w danej chwili - jesteśmy głównie

skupieni na zespole i staramy się rozwijać w tym wymiarze.

Jako, że wszyscy mamy normalną pracę w

dzień, nie mamy wystarczająco czasu na hobby.

Czy wasz koncert w Teatro Novedades (znany szerzej

jako "Live At Teatro Novedades") to dla was

zaczyt?

Właściwie ten koncert był nagrany w Chilijskim, Teatro

Novedades jeszcze w grudniu 2007 roku. Był

taki pomysł pomiędzy zespołami, wytwórnią i producentem,

by wypuścić cały koncert na DVD, jednakże

nastąpiło nieporozumienie między producentem i wytwórnią,

z tego powodu nigdy nie został on właściwie

wydany. Po kilku latach zespoły zdecydowały się wykorzystać

ten materiał do różnych celów. My zdecydowaliśmy

się wrzucić to na Youtuba mimo dźwięku w

jakości bootlegu.

Jakie jest wasza opinia o, co chwile wychodzących,

młodych kapelach thrashowych?

Myślę, że thrash jest gatunkiem, którego kocha większość

metalheadów i prawdopodobnie tym, którego jako

pierwszego zaczyna się słuchać jako dziecko. Mając

to na uwadze, nie powinno nikogo zaskakiwać, że wiele

zespołów decyduje się grać thrash. To zdaje się jest

jedynie kwestia wyboru i nie ma w tym nic złego. Każdy

ma prawo grać jakikolwiek gatunek najbardziej mu

się podoba i nie ma z tym problemu. My dorastaliśmy

obok starszych zespołów mówiących nam, że nie możemy

grać thrashu, gdyż jest to styl z lat 80-tych i nie

było nas wtedy. Nie będziemy robić tego samego młodszym

od nas zespołom.

Pamiętacie swoją najdzikszą imprezę?

Prawdopodobnie przeformułowałbym to pytanie, jako

że ciężko było by pamiętać najdzikszą imprezę na jakiej

się było (śmiech!). Tak czy inaczej, najpewniej

były by to alkoholowe aftery w Polsce. Pamiętam (do

pewnego momentu), że w poprzednim roku, po zagraniu

w Bydgoszczy, zaczęliśmy pić z promotorem i nagle

pum!, wszystkim w jednym momencie urwał się film.

Nikt nic nie pamięta, zepsuliśmy van’a, niektórzy

z nas wymiotowali, pomoc drogowa przyjechała i naprawiła

vana, ale nikt z nas tego nie pamięta. Nie wiemy

nawet, jak dostaliśmy się do hotelu. Polska wódka,

rozumiesz?

Doświadczyliście ciężkich czasów, gdy chcieliście

zakrzyknąć "stop" i rozwiązać zespół?

Cięższe czasy, tak - mnóstwo, ale przenigdy nie myśleliśmy

o zaprzestaniu. Bywało dla nas bardzo ciężko,

mieliśmy skomplikowane sytuacje, ale łatwo się nie

zniechęcamy. Jeśli mamy jakiś problem, dyskutujemy

na jego temat i staramy się znaleźć rozwiązanie. Jesteśmy

tak naprawdę bardzo dobrymi przyjaciółmi, to

zawsze będzie na pierwszym miejscu przed jakimkolwiek

problemem związanym z zespołem. Jeśli ktoś ma

jakiś problem, zawsze wypracowujemy dla niego jakieś

rozwiązanie. Nikogo nie zostawiamy zdanego na samego

siebie.

Wiadomym jest, iż Tom Araya pochodzi Z Chile,

mieliście okazję spotkać go i zapoznać ze swoją twórczością?

Nie, nie mieliśmy takiej okazji. Od wielu dekad, Tom

mieszka w USA i przyjeżdża do Chile jedynie, by odwiedzić

rodzinę albo grać ze Slayerem. Z tego, co czytałem,

jest całkiem powściągliwą osobą. Lubi spędzać

czas z rodziną.

Wasze plany na najbliższą przyszłość to…

Najbliższa przyszłość zawiera w sobie Europejską i Rosyjską

trasę w 2015 promującą nowy album. Zacznie

się 6-tego sierpnia na Brutal Assaul Festival, potem

przenosi się do Rosji, a jeszcze później wracamy do

Wschodniej Europy by grać aż do pierwszego tygodnia

września. Gdy wrócimy już do Chile gramy na dużym

festiwalu, gdzie będziemy dzielić scenę z Faith No

More, System of a Down, Gojira, Mastodon, Lamb

of God i wieloma innymi zespołami. Zdaje się, że będzie

to bardzo zapracowany rok. Sprawdź nasze przystanki

na trasie, być może gramy gdzieś w pobliżu ciebie!

Dzięki wielkie za czas i miejsce poświęcone nam w

twoim magazynie, Łukasz! Cześć!

Łukasz Brzozowski

NUCLEAR

71


Wolimy małą, ale szaloną widownię,

niż duże, ale śpiące tłumy!

Belgijski thrash nie jest może szczególnie rozpoznawalny w świecie, nie

znaczy to jednak, że nie dzieje się w tym kraju nic ciekawego w tej dziedzinie. Potwierdza

to młody zespół Bloodrocuted, który w marcu wydał swój drugi album "Disaster Strikes Back" -

może i niezbyt odkrywczy, ale robiący wrażenie, szczególnie w wydaniu koncertowym. O powstaniu

zespołu, nagraniu najnowszej płyty i koncertach w Polsce opowiada lider Bloodrocuted:

Jak wspomnieliśmy wcześniej, do naszych inspiracji

zalicza się Metallica itp, ale to można usłyszeć słuchając

pierwszego albumu. Po nagraniach z "Doomed

To Annihilation", ja i Jason chcieliśmy zrobić coś

nowego, podążając w ślady naszych bohaterów z

wczesnych lat z Suicidal Angels na czele.

Ale z czasem chyba nadrobiliście zaległości, co potwierdza

wasz drugi album "Disaster Strikes Back".

Z jakimi założeniami przystępowaliście do prac nad

tą płytą?

Chcieliśmy czegoś nowego, chcieliśmy mieć własny

styl. Łącząc melodyjne riffy, mój dojrzewający głos -

że powinniśmy byli. Jest kilka utworów, które - jak

teraz sądzimy - powinniśmy zagrać nieco inaczej. Imponującym

jest fakt, że ścieżka perkusji była nagrana

zaledwie w jeden dzień. Dziewięć utworów w jeden

dzień. Z każdym utworem granym z prędkością powyżej

200 BPM i gęsto zapełnionym uderzeniami na

16-tej nucie (prościej: pomyślcie o basowym, perkusyjnym

solo w "Angel Of Death" Slayera), szalonym

było to, że Gaëtan był w stanie nagrać wszystkie te

utwory w tak krótkim czasie. Propsy dla niego!

Debiutancki krążek "Dommed To Annihilation"

wydaliście sami, dwójkę firmuje już Punishment 18

Records. Jesteście pewnie zadowoleni ze znalezienia

się wśród zespołów tej firmy, bo promocji własnej

a profesjonalnego wydawcy pewnie nie ma co

porównywać?

Chcielibyśmy podziękować Punishment 18 za pozwolenie

nam na dołączenie do tej wytwórni. Oni robią

naprawdę dużo dla swoich zespołów. Gdy wypuszczaliśmy

album sami, musieliśmy rozsyłać kopie na

cały świat. Zajmowanie się tym wszystkim było ciężką

pracą, którą teraz Punishment 18 przejmie na

swoje barki. To zaledwie jedna z bardzo wielu rzeczy,

które dla nas robią.

Znowu współpracowaliście z Mario Lopezem -

prace tego gwatemalskiego ilustratora musiały was

naprawdę zafascynować?

Pierwszy raz widzieliśmy jego dzieła na albumie Evil

Invaders. Byliśmy zachwyceni jego sztuką i skontaktowaliśmy

się z nim. Chcielibyśmy dalej z nim pracować,

jest świetnym artystą, miłym gościem i pracuje

całkiem szybko.

HMP: Thrash chyba był i jest nadal waszym ulubionym

gatunkiem, skoro zdecydowaliście się go

grać?

Bob Briessinck: Ja, to jest Bob (wokal, główna

gitara) i Daan (bas, wokal wspierający) stworzyliśmy

zespół w roku 2010, w wieku 13. lat. Byliśmy, jak

większość metalowców, wielkimi fanami Metalliki i

Slayera. W roku 2012 mieliśmy już ostateczny

skład. Jason (gitara rytmiczna) był wielkim fanem

Sodom i Suicidal Angels, zaś Gaëtan (perkusja) był

raczej zwolennikiem technicznego deathu (Obscura/Nile).

Pierwszy krążek był pisany wyłącznie przeze

mnie i Daana, ale przy pisaniu drugiego albumu, połączyliśmy

wszystkie nasze wpływy, by napisać coś,

co będzie satysfakcjonowało nas wszystkich.

Zaczynając przygodę z zespołem w tak młodym

wieku pewnie nie byliście wirtuozami, ale zdaje się,

że szybko nadrabialiście zaległości - entuzjazm i pasja

pomogły?

Tak, w rzeczy samej. Ja i Daan graliśmy razem od lata

2010 roku, więc przejamowaliśmy razem sporo godzin,

grając utwory Slayera i Anthrax. W 2011 roku

nauczyłem Jasona grać na gitarze, poszło to całkiem

sprawnie. Prawdę mówiąc, Jason był w stanie nauczyć

się grać "Raining Blood" w kilka miesięcy. Gaëtan

był raczej naszym zespołowym wirtuozem. Mając

zaledwie pięć lat miał już doświadczenia w graniu

na perkusji, gdy nagrywaliśmy dwa lata temu

"Doomed To Annihilation", blast-beatował z prędkością

250 BPM, co jest chore.

Zaskoczyło mnie, że waszymi największymi źródłami

inspiracji były młode thrashowe kapele jak

Suicidal Angels, Fueled By Fire czy Havok - wygląda

na to, że ominęliście klasyków w rodzaju Metalliki,

Slayer czy Megadeth?

Foto: Bloodrocuted

wyraźnie słychać różnicę wieku, porównując mój

wokal z "Doomed To Annihilation" (miałem wtedy

15 lat) i "Disaster Strikes Back" (17 lat) - ciągle rosnący

talent Daana i Gaëtana, udało nam się stworzyć

muzykę z szybkimi, thrashowymi, jednak melodyjnymi

gitarami i agresywną, trochę death-metalową

perkusją. O to nam chodziło.

Chęć przebicia debiutu jest zwykle bardzo motywująca

- jak było w waszym przypadku? Uznaliście,

że warto się sprężyć, bo ten materiał jest tego

wart?

Oczywiście, chcieliśmy napisać album lepszy od debiutu

i sądzę, że udało nam się to. Zależnie od osobistych

preferencji, jedni mówią, że pierwszy album

był lepszy inni, że drugi. Nie obchodzi nas, co ludzie

myślą sobie o naszej muzyce, dopóki podoba się ona

nam samym, wszystko jest w porządku.

Szybko uwinęliście się też z sesją nagraniową, bo w

dwa tygodnie. To pewnie efekt tego, że byliście

świetnie przygotowani do nagrań?

Prawdę mówiąc, nie byliśmy wcale tak dobrze przygotowani.

Nie zrobiliśmy nic z preprodukcji, a myślę,

Czyli dobry materiał to tak naprawdę dopiero początek,

bo bez odpowiedniego wsparcia czy przyciągającej

wzrok potencjalnego nabywcy okładki

wiele się nie zdziała?

To z pewnością prawda. Możesz napisać album tak

dobry jak "Killing Is My Business... And Business

Is Good", ale gdy dasz na to obrazek (na przykład)

kwiatka z małym, słodkim króliczkiem obok, ludzie

tego nie kupią. (śmiech!)

Współpraca z Punishment 18 Records dała też efekty

w postaci wznowienia waszej pierwszej płyty -

zależało wam na tym, żeby dotarło do niej więcej

ludzi?

Ponowne wypuszczenie "Doomed To Annihilation"

było ich pomysłem. Skontaktowaliśmy się z nimi i

zapytaliśmy, czy są zainteresowani i w mgnieniu oka

doszedł do nas e-mail z prośbą o wypuszczenie drugiego

albumu i ponowne wypuszczenie pierwszego.

Pierwszy album sprzedał się wyśmienicie, więc czemu

nie!

Kolejne odsłuchy "Disaster Strikes Back" utwierdzają

mnie w przekonaniu, że zaczynacie śmielej

spoglądać w stronę niemieckiego thrashu, czego dowodem

"Revolution Of The Enslaved" czy "Human/Beast"?

Tak naprawdę, niespecjalnie. Riff na początku "Human/Beast"

był napisany jeszcze w 2010r., ale nie

udało nam się utworzyć do niego kawałka do ubiegłego

roku. Utwory, które piszemy teraz, są bardziej

inspirowane deathowymi/blackowymi zespołami, ale

bez paniki, nadal będziemy thrashowym zespołem.

Używamy jedynie tych wpływów, które dla nas mają

wartość, by tworzyć bardziej interesującą muzykę,

niż klasyczne thrashowe riffy.

Lubicie też ostro przyspieszyć, stąd te perkusyjne

blasty np. w "Mors Indecepta"? Na żywo jest pewnie

jeszcze szybciej? (śmiech)

Tak, jak najbardziej! Właściwie zależy od widowni.

Jeśli stoi ona głównie w miejscu i przegląda coś na

smartfonach, to nie mogę odnaleźć w sobie energii -

gdy zaczynam kawałek od riffu - by zagrać utwór z

prędkością 230 BPM. Ale gdy widownia szaleje, tempo

też!

Pojawiły się też nawiązania do death metalu, słyszalne

chociażby w "Consumer Of Death", a już

szczególnie w bonusowym "Rise Ov Evil" z kasety

demo "Persecution Of Misantrophe"?

Utwór "Rise Ov Evil" był napisany raczej dla zabawy,

niż do grania go na żywo. Daanowi udało się zaśpie-

72 BLOODROCUTED


wać blackowo (w stylu Emperora), a Gaëtan kocha

grać kurewsko szybko. Jason niedawno zaczął słuchać

blacku/thrashu (jak chociażby Aura Noir) i zaczął

wymyślać podobne riffy. Razem z mną napisaliśmy

"Rise Ov Evil". Nadal uważamy, że to dobry

utwór, ale zbyt różniący się od reszty, by grać go na

żywo.

Po nagraniu płyty pożegnał się z wami perkusista

Gaëtan De Vos, jednak szybko znaleźliście jego następcę

w osobie Sandera Vogta?

Rozstaliśmy się z Gaëtanem jako przyjaciele. My

chcieliśmy koncertować, on uczyć się, to wszystko.

Gdy dostaliśmy zielone światło do udziału w trasie z

Suicidal Angels, Gaëtan powiedział, że może nie

móc do nas dołączyć z powodu studiów. Aby nie stracić

okazji, zapytaliśmy Sandera (który jest ciągle

muzykiem w zespole Deserter) czy chciałby do nas

dołączyć, okazało się, że bardzo tego chciał. Jednak

Gaëtanowi udało się dołączyć do trasy i ostatecznie

Sanders nie pojechał z nami. Naturalnym było to, że

skontaktowaliśmy się z Sanderem i złożyliśmy mu

propozycję dołączenia do nas, gdy zaczęliśmy przeczuwać,

że Gaëtan może podjąć decyzję o odejściu z

zespołu. Zapytaliśmy Sandera, czy może być naszym

zapasowym perkusistą na wypadek, gdyby Gaëtan

nadal miał problemy, ale ostatecznie nie dołączył do

nas na trasie.

Z muzykami Dr. Living Death czy Angelus Apatrida

też mieliście równie dobre relacje? Wspieraliście

się czasem na scenie podczas bisów, płataliście

sobie jakieś figle? (śmiech)

Nie supportowaliśmy ich na scenie muzycznie, ale na

niektórych koncertach skakaliśmy ze sceny. Na backstage'u

byliśmy dobrymi kumplami, szczególnie z gośćmi

z Angelus Apatrida. Zaprzyjaźniliśmy się już

pierwszego dnia, ci goście są wspaniali. Poznanie się

z gośćmi z Dr. Living Dead zajęło trochę czasu, ale

po paru dniach i oni okazali się być świetni. Już wcześniej

znaliśmy się z Suicidal Angels i to dzięki nim

mogliśmy dołączyć do trasy. Orfeas (perkusista Suicidal

Angels) nalegał, żebyśmy pojechali, a więc to

zrobiliśmy!

To gdzie było najgłośniej i najlepiej, że będziecie

mieli co wspominać nawet po latach?

To byłby koncert w Turock, w Essen. Było wyśmienicie!

Pełna widownia, duża scena i szalony tłum.

Także koncert w Krakowie był wspaniały! Było tam

może tylko 50 osób, ale wszyscy zachowywali się jak

popierdoleni. Wolimy małą, ale szaloną widownię,

niż duże, ale śpiące tłumy!

A jak grało się wam w Polsce, w Krakowie i Warszawie?

Jak wspomnieliśmy, bardzo nam się podobało. Kraków

był całkowicie szalony, Warszawa też była

super! Także sąsiednie Czechy były wspaniałe!

Czyli przy okazji wydania następnej płyty chętnie

do nas wrócicie?

Tak, tak, tak. Bardzo byśmy chcieli! To było wspaniałe

doświadczenie i chętnie byśmy je powtórzyli!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

HMP: Cześć! Na początek, gratuluję wam

debiutanckiego albumu. Bardzo dobry thrash

metal. Jesteście dumni z tego krążka?

Bianchi: Dzięki! Jesteśmy naprawdę dumni z

faktu, że polubiłeś naszego pierwszego pełniaka!!!

Osobiście jestem zadowolony z produkcji

"Blackmail The Nation", to było to czego

chcieliśmy!

Słyszę duże pokłady Kreatora i Metalliki w waszych

utworach. Zgodzicie się z tym?

Bianchi: Cóż, w języku thrash metalu niemożliwym

jest nie wymienić Metalliki, ale szczerze powiedziawszy

nasze brzmienie najbliższe jest Kreatorowi oraz

reszcie teutońskiego thrashu. Mamy wiele wpływów.

Dla przykładu - lubię heavy i power metalowe klasyki.

Floyd: Kocham black metal za atmosferę i dawkę emocji

jakie daje, ale ogólnie lubię wszystkie gatunki metalu,

od glamu po brutal death, pod warunkiem, że grane

są z pasją. Tambo jest maniakiem technicznego death.

"Blackmail The Nation" jest koncept-albumem. Skąd

napływały inspiracje na taką historię?

Bianchi: Jeśli chodzi o teksty, moją intencją było stworzenie

oryginalnej historii, więc byłem zainspirowany

wieloma misjami Jamesa Bonda, Batmana, filmami

klasy B ("Emanuelle Around The World" od Joe

D'Amato do kawałka "Reportage") i piłką nożną. Ten

album to historia o U.L.T.I.M.A.T.E., tajnym agencie

gotowym by zwalczyć złe plany innego agenta terrorystycznej

organizacji. Antagonistą jest H.O.L.O.

C.A.U.S.T., znany jako Lord of Replication, ponieważ

ma na celu skopiować polityków i wpłynąć na ludzi,

aby objąć władzę nad światem. Po wezwaniu od

szefa U.L.T.I.M.A.T.E. przechodzi prze hipodrom,

stadion i sklep replik aby osiągnąć końcową walkę

przeciwko szaleńcowi.

Podobało wam się nagrywanie albumu? Czy praca w

studiu była stresem czy czynnikiem wspomagającym?

Bianchi: Zawsze byłem pod presją podczas sesji nagraniowych

nie śpiąc po nocach, póki wszystko nie

zostało zrobione, ale jestem szczęśliwy z końcowych

rezultatów.

Jak opisałbyś album w kilku słowach?

Bianchi: Dziki i wybuchowy!

Jak doszło do powstania Ultimate Holocaust?

Bianchi: Po doświadczeniu sześciu lat w heavy metalowym

zespole, w roku 2011 ja, Floyd i Tambo zdecydowaliśmy

się na stworzenie thrashowego trio.

Floyd: Tak, byłem bębniarzem heavy metalowego zespołu

Bianchi od 2007r. do 2009r., gdy skontaktowali

się ze mną, przyjąłem ofertę przyłączenia się do ich kapeli

z przyjemnością. Bianchi z gitarzysty zamienił się

na basistę/wokalistę, w międzyczasie zagraliśmy tribute

dla Sodom, a po roku zaczęliśmy komponowanie

pierwszych, autorskich kawałków.

Zaczęliście interesować się thrash metalem od

dzieciństwa czy w późniejszych latach?

Bianchi: Zacząłem słuchać heavy i power metalu mając

16 lat, ale thrashu i death'u w wieku 20, ponieważ

Włoski thrash metal to temat-rzeka. Wyszła stąd masa

fajnych bandów, a wśród nich jest Ultimate Holocaust.

Debiutujący thrashersi opowiedzieli

nam co nieco o pomyśle na stworzenie

albumu, inspiracjach, a nawet trekkingu.

Nie obchodzą nas pozerzy

zawsze wolałem czyste głosy pokroju Dickinsona i

Halforda, ale gdy usłyszałem pierwszy raz Toma

Angelrippera, nawróciłem się na zespoły z growlującymi

wokalistami.

Wymieńcie swoje największe inspiracje. Czy są

wśród nich legendarne bandy z Włoch jak Bulldozer i

Necrodeath?

Bianchi: Tworząc dla Ultimate Holocaust inspiruję

się Judas Priest, Sodom, In Flames i Running Wild.

Jeśli chodzi o thrash metal jestem zainspirowany wieloma

popularnymi zespołami jak Bulldozer, Necrodeath,

Extrema, Schizo, In.Si.Dia.

Jak wygląda młoda scena włoskiego thrash metalu?

Wiem, że są tutaj świetne zespoły jak Necromessiah,

Game Over no i wy.

Bianchi: Obecnie znajdziesz całą masę fajnego thrashu

z Włoch, jak Game Over czy Ultra-Violence, będące

zdolnymi do stania się znanymi na terenie Europy i

dalej.

Jakie są wasze ulubione albumy z obecnego roku?

Bianchi: "Beyond the Red Mirror" Blind Guardian.

Floyd: "Endless Reign" Soul Rape.

Macie taktyki na niszczenie pozerów, którzy są plagą

w dzisiejszych czasach?

Floyd: My jesteśmy pozerami! Nie, nie, żartowałem…

Nie obchodzą nas pozerzy, kroczymy prosto naszą

drogą, a pozer jest wolny do robienia tego, na co ma

ochotę.

Znacie polskie zespoły metalowe? Słuchacie ich?

Bianchi: Tylko Vader.

Floyd: I wielki Behemoth! Ja i Tambo jesteśmy wielkimi

fanami tego zespołu, lubię także Decapitated.

Jakie są wasze plany na najbliższe miesiące?

Bianchi: Zawsze jesteśmy gotowi na nowe koncerty w

okolicach północy Włoch i pracujemy nad nowymi

utworami na nowy krążek. Planujemy, aby był on kontynuacją

"Blackmail The Nation". Powiemy ci o fajnym

pomyśle: nowa historia będzie miała miejsce w

dżungli, inspirowana b-klasowymi filmami o kanibalach.

Floyd: Ta, nadmieńcie o tym, że "Holocaust" z naszej

nazwy, dedykowany jest pięknemu b-filmowi "Cannibal

Holocaust". Więc - jak widać - zero polityki przy

wyborze nazwy! "Ultimate" zaś dedykowane jest największemu

(martwemu - niestety…) wrestlerowi

wszechczasów czyli Ultimate Warriorowi.

Macie zainteresowania pozamuzyczne?

Bianchi: Tak, lubię sport pokroju piłka nożna oraz

biegi (co praktykowałem za młodu), lubię gry video i

wszystkie rodzaje filmów.

Floyd: Ja przepadam za siłownią i trekkingiem (mieszkamy

w górach), grami video, horrorami i filmami fantasy,

książkami, szybkimi autami, podróżowaniem z

żoną (następna wycieczka do Meksyku) oraz alkoholizowaniem

się, (śmiech!).

Ostatnie słowo należy do was.

Floyd: Dzięki wielkie za wywiad. Chcielibyśmy powiedzieć:

Hello! Wszystkim metalowcom z całego świata.

Łukasz Brzozowski

Foto: Ultimate Holocaust

ULTIMATE HOLOCAUST 73


Mimo wszelkich przeciwności, wzlotów i upadków, będziemy iść i podążać za

naszymi marzeniami, ponieważ jesteśmy nie do zatrzymania.

Warsenal to młody zespół z kraju hord takich jak Sacrifice, Voivod, DMC, Razor

i Aggression, powstały w Joliette, w roku 2012. Ma za sobą demo i niedawno wydany debiut

"Barn Burner". W wywiadzie porozmawiamy m.in o kulisach powstania zespołu, skąd

się wzięła nazwa debiutu oraz o innych zespołach z kraju liścia klonowego, a rozmawiać

będę z gitarzystą i wokalistą zespołu, Mathieu Rondeau.

HMP: Na początek prosiłbym o parę słów wstępu:

co skłoniło was do utworzenia zespołu oraz jak przebiegało

powstawanie zespołu?

Mathieu Rondeau: Pomysł stworzenia zespołu przyszedł

całkiem naturalnie. Francis i ja znaliśmy się już

od pewnego czasu, no i zacząłem grać na gitarze, natomiast

rok później Francis zaczął swoją przygodę z gitarą

basową. Potem znaleźliśmy perkusistę i stworzyliśmy

cover band Megadeth i Metalliki. Naszego następnego

perkusistę Antoine spotkaliśmy na imprezie, na

której graliśmy. Chcieliśmy zacząć tworzyć i grać własny

materiał, jednak z tego co pamiętam, nasz pierwszy

perkusista nie był na to gotowy. Tak więc rozstaliśmy

się z nim i spytaliśmy się Antoine, czy by do nas

się przyłączył. Naszą wspólną pierwszą próbę spodziewaliśmy

się zacząć kawałkiem Slayer'a "Antichrist",

jednakże nigdy nie graliśmy tego utworu, więc zamiast

tego zaczęliśmy coś tworzyć. Właśnie wtedy zaiskrzyło

między nami trzema, wiedzieliśmy, że Antoine to ten

człowiek, którego nam było trzeba.

Co zainspirowało was do grania tego rodzaju muzyki?

Dlaczego akurat thrash/speed metal?

Po prostu to jest to czego słuchaliśmy i słuchamy nadal.

Te uczucia i napływ energii, które dostajemy od

speed i thrash metalowych zespołów chcieliśmy przekazać

dalej, ludziom, którzy teraz słuchają naszej muzyki.

Poza tym, według nas speed i thrash metal jest

najlepszym stylem muzyki do dodania elementów z

innych gatunków. Łatwiej jest nam dodać trochę klasycznych,

bluesowych czy nawet jazzowych motywów do

pisanych przez nas kompozycji.

Czym się inspirowaliście tworząc wasz album?

Każdy z nas dał swoją część inspiracji do tego albumu.

Ja na przykład, inspirowałem się staroszkolnymi

thrash i speed metalowymi zespołami takimi jak Megadeth

czy Destruction. Jestem wielkim fanem thrash

metalowych debiutów. Zawsze są szybkie, prawdziwe i

surowe. Dodając do tego dotyk Black Sabbath i świeżo

krwisty Enforcer, dostajesz to, co mnie zainspirowało.

Z kolei Antoine jest bardziej fanem punku - można

poczuć energię i agresję kiedy on nawala w swoje

bębny. Oczywiście, to nie są tylko nasze jedyne inspiracje.

Bierzemy cząstkę z każdego typu muzyki. Jesteśmy

otwarci na szerokie horyzonty muzyczne.

Dlaczego akurat nazwaliście go "Barn Burner"? Możecie

przybliżyć trochę genezę tego tytułu?

Po pierwsze, Barn Burner był zespołem grającym stoner

metal, z którym występowaliśmy na jednym z pierwszych

koncertów w Montrealu, kiedy byliśmy na trasie

z Skeletonwitch w 2012 roku. Ten zespół naprawdę

koncentrował się na riffach, tak jak my. Byliśmy

totalnie wzięci ich występem. Niestety, zespół rozwiązał

się w 2013r. Tak więc chcieliśmy złożyć im hołd.

Czuliśmy także, że ekspresja Barn Burner zgrywa się

z naszą energiczną muzyką i kompozycjami, przywołuje

coś interesującego i ekscytującego wraz z naszymi

riffami i ciągle zmieniającym się tempem. Ostatecznie,

gdy wybraliśmy nazwę albumu, już mieliśmy przed sobą

perspektywę okładki naszego debiutu.

Co chcecie powiedzieć za pomocą waszego albumu?

Nam nie chodzi głównie o to co chcemy powiedzieć,

ale o to co chcemy aby słuchacz odczuł. To wszystko

opiera się na dawaniu ludziom zastrzyku adrenaliny.

To sprawianie by słuchacz czuł się jak król, kiedy czuje

się przybity i dawać siły na przejście kolejnego, gównianego

dnia.

Co możecie powiedzieć o "Unstoppable"? Czy ten

utwór jest także waszym hymnem?

No cóż, my nie czujemy żeby to był nasz hymn. Po

prostu, jest to piosenka o tym, że mimo wszelkich

przeciwności, wzlotów i upadków, będziemy iść i podążać

za naszymi marzeniami, ponieważ jesteśmy nie do

zatrzymania.

Czy zamierzacie w przyszłości zamieścić jakiś utwór

instrumentalny na albumie? Wasze riffy całkiem dobrze

sprawują się same i idealnie pasują do głosu

wokalisty, warto by było im poświęcić trochę dłuższą

chwilę, czyż nie?

Nie mamypojęcia. Nie chcemy niczego robić na siłę.

Jeśli będziemy czuć, że ten moment danego kawałka

potrzebuje wokali, to je tam damy, jeśli nie to nie. My

naprawdę mamy na uwadze uczucia i perspektywę

utworów. I raczej nie widzę siebie jako piosenkarza

barda (jak każdy zresztą, śmiech), lecz prędzej jako

śpiewaka. Używamy wokalów tylko do rozgłaszania

wiadomości płynących z naszych utworów. Mniej więcej.

Czemu akurat "Dying on Stage" zostało wybrane do

teledysku?

Czuliśmy że to będzie właściwy wybór. Po pierwsze,

utwór jest krótki, co skłoni ludzi do przesłuchania go,

szczególnie w czasie zalewu nowymi zespołami, na które

nie starcza czasu by je dokładnie przesłuchać. Po

drugie, i jest to dla nas najważniejsze, ten utwór jest

naprawdę energiczny, jest masa riffów i zmian temp w

krótkim okresie czasu, oraz uwydatniona rywalizacja

basu z gitarą. Tak więc, ten kawałek pokazuje ludziom

czego mogą się spodziewać po reszcie albumu.

Zamierzacie zrealizować teledysk do jeszcze jednego

utworu z waszego albumu?

Pewnie tak. Nie wiemy dokładnie co będzie naszym

kolejnym wyborem. Zapewne wrzucimy materiał z naszych

koncertów, życia w trasie i imprez na które bywaliśmy.

Co do teledysków - wyznajemy zasadę DIY,

czyli zrób to sam. Wolimy zachować pieniądze na trasę.

Jeśli utwór jest dobry i teledysk jest w porządku to

słuchacz nie będzie się tym naprawdę przejmował. To

jest to co zrobiliśmy z "Dying on Stage". Nie kosztowało

nas to nic a nic, a dało znakomite rezultaty.

Jak przebiegało nagrywanie albumu "Barn Burner"?

Gdzie został on nagrany?

Nagraliśmy to w ciągu dwch dni, w stylu Black Sabbath,

w Tone Bender Studio w Montrealu. Graliśmy

na setkę, czyli w tym samym pokoju, w tym samym

czasie. Bez kitów, to co usłyszałeś, to dostajesz. Dość

męczącym było nagrywać dziewięć utworów w dwa

dni, jednak nic nie ma za darmo, szczególnie, że chcieliśmy

utrzymać prawdziwą, surową, old schoolową duszę

naszych nagrań. To samo z produkcją, był to nasz

osobisty wybór. Nie lubimy przeprodukowanego, plastikowego,

prawie "robotycznego" brzmienia, które oferuje

nam dziś sporo zespołów metalowych. Chcemy

słuchaczom dać uczucie, którego doświadczamy słuchając

naszych ulubionych albumów z lat 80-tych.

Wasz album posiada całkiem gorącą okładkę, zaprojektowaną

przez Carter Doody'go. Możecie coś nam

powiedzieć na temat tego artysty? Zamierzacie kontynuować

z nim współpracę?

Poznaliśmy Carter'a Doody dzięki zespołowi Zaum.

On zaprojektował okładkę ich debiutu, "Oracles", która

jest świetna! Byliśmy więc w kontakcie i on doskonale

rozumiał, co chcieliśmy otrzymać. Właściwy człowiek

na właściwym miejscu jak dla nas, szczególnie od

Foto: Warsenal

74

WARSENAL


kiedy chcieliśmy zostać w duchu staroszkolnego stylu.

Inni artyści, tacy jak Ed Repka czy Andrei Bouzikov

stworzyli już masę okładek wielu zespołom thrash metalowym,

uznaliśmy, że stracilibyśmy to poczucie unikalności.

Chcieliśmy utrzymać się w duchu lat 80-tych,

jednocześnie się wyróżniając spośród innych. Nie widzę

także żadnego powodu, dlaczego mielibyśmy przestać

z nim współpracować, lubimy wszystko w współpracy

z nim.

Skoro już rozmawiamy o designie, to kto jest odpowiedzialny

za projekt waszego loga?

Moja dziewczyna. Parę lat studiowała sztukę i zna się

na metalu, więc daliśmy jej wolną rękę w tworzeniu loga

i byliśmy przeszczęśliwi z osiągniętego rezultatu. To

dobra rzecz, szczególnie że my kiepsko rysujemy w zespole,

(śmiech).

Co sądzicie o współpracy z Punishment 18 Records

podczas wydawania waszego debiutu. Czy zamierzacie

kontynuować współpracę z tym wydawnictwem?

Jesteśmy zadowoleni z tego, że Punishment 18 wydał

nasz debiut. Wysłaliśmy im materiał i po kilku dniach

otrzymaliśmy odpowiedź pozytywną. Ludzie z Punishment

18 są naprawdę świetnymi ludźmi, którzy

troszczą się o swoich artystów i mają w sobie tą prawdziwą

metalową ikrę. Co do przyszłości, czas pokaże,

jednak nie widzę żadnego powodu przeciwko, więc

czemu nie.

Czy planujecie trasę koncertową z okazji wydania

waszego debiutu? Czy przyjedziecie także do

Europy?

Tak, poza koncertami w Kanadzie, będziemy w trasie

w Meksyku w lutym i marcu. Będziemy tam wspierać

Enforcer na dwóch koncertach. Mamy także plan na

lato roku 2016, trasa w USA. Oczywiście chcemy także

odwiedzić Europę. Mamy kontakt z paroma zespołami

i paroma agencjami zajmującymi się logistyką, jeśli

wszystko pójdzie po naszej myśli, w 2016r. zagramy

także w Europie. Mam nadzieje że to wypali.

Wasz najlepszy koncert do tej pory?

Ciężko powiedzieć który był najlepszy. Ale jednego

jestem pewien - True Thrash Fest 2013 - w Osace, Japonii,

był prawdziwie niesamowity. Ci Japończycy są

naprawdę zwariowani.

Czy możecie opowiedzieć jakąś ciekawą historię z

waszej koncertowej działalności, bądź z koncertów

na których mieliście okazję być?

Powiem wam jedną. To było po naszym koncercie w

Japonii, gdzie dzieliliśmy deski sceny z Violator'em z

Brazylii. Pedro Poney (wokalista Violator'a) i ja siedzieliśmy

obok siebie, nawaleni. Gadaliśmy o czymś i

w pewnym momencie Pedro złapał mnie za kark, coś

w rodzaju dźwigni (nie pamiętam już co powiedziałem

i dlaczego on to zrobił) i zaczął mnie dusić, i upadliśmy

oboje na podłogę. Próbowałem się podnieść ale

Pedro mi dał z plaskacza po twarzy. No to mu odwinąłem

mu w twarz. Wtedy zaczęliśmy się śmiać i poszliśmy

się wysikać. To był zabawny czas.

Co możesz powiedzieć o obecnej scenie thrash metalu

w Kanadzie?

Działają głównie w podziemiu. Jest parę zespołów z

większych miast, jednak trudno jest im uzyskać jakąkolwiek

pomoc ze strony mediów. Przetrwać można

głównie dzięki trzymaniu się razem, z innymi zespołom,

fanami i agencjami wydawniczym oraz zajmującymi

się trasami. Jest to trochę smutne, kiedy myśli się

o tym, szczególnie, że jest to kraj świetnych zespołów,

takich jak Voivod, Razor, Sacrifice czy DBC itd. Zespoły

z Kanady aby osiągnąć poziom odmienny od

swego obecnego, muszą mieć trasę w Europie bądź w

USA.

Jakie nowe zespoły z Kanady możecie polecić fanom

thrashu z Polski?

Ciężko jest wybrać tylko jeden zespół, jednak uważam

że polecilibyśmy Droid. Jeśli jesteś za pan brat z progresywnym

thrashem, takim jak np. Voivod, to Droid

jest idealny dla ciebie. Jeśli jesteś bardziej usytuowany

w crossover thrashu, to polecam Chemical Way.

Co zamierzacie poza koncertowaniem robić? Macie

jakieś plany na nowy album? Posiadacie jakieś nagrane

demówki, koncepty i inne takie?

Mamy trzy nowe piosenki, które już gramy na koncertach

i parę riffów na kolejne. Tak więc, będziemy kontynuować

tworzenie utworów. Jak sądzę, album będzie

naszym kolejnym krokiem, poza koncertowaniem.

Dzięki za wywiad. Proszę o parę słów na koniec.

Keep it True and Raw!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

HMP: Dzień dobry; zanim przejdziemy do dalszej

części wywiadu to prosiłbym o parę słów o początkach

zespołu. Jak zaczynaliście? Gdzie grywaliście?

Stefano Palmonari: Cześć Jacku. Zespół powstał około

2011r., a skład utrwalił się w 2012r., wraz z nagraniem

pierwszej EPki. W roku 2013 nastąpiła ostatnia

zmiana wokalisty. Jak wiele innych zespołów, zaczęliśmy

po prostu od ćwiczeń. Grywaliśmy głównie na lokalnych

koncertach metalowych.

Na kim się wzorowaliście ćwicząc i tworząc wasze

partie?

Stefano Palmonari: Geoff Tate, Sebastian Bach,

Ronnie James Dio.

Mattia Dall'Olio: Pete Webber, Vinnie Paul.

Riccardo Tani: Frank Bello, David Ellefson, D.D.

Verni.

Luca Dall'Olio: Paul Gilbert, Zakk Wylde, David

Sanchez

Jakich zespołów słuchacie? Czym się inspirujecie

tworząc wasze kompozycje?

Stefano Palmonari: Zespoły, które nas inspirują to

m.in Testament, Annihilator, Iced Earth, Dio oraz

Megadeth.

Jesteście nieco parę miesięcy po waszym debiucie, co

możecie powiedzieć o reakcjach na wasz album?

Stefano Palmonari: Wszystkie reakcje i opinie na temat

naszego albumu były pozytywne, w niektórych

przypadkach nawet entuzjastyczne!

Ile tworzyliście materiał na wasz debiut?

Stefano Palmonari: Około półtorej roku.

A ile trwało nagrywanie materiału na wasz debiut?

Stefano Palmonari: Dokładnie jeden tydzień.

Gdzie nagrywaliście wałki i kto wam pomagał przy

nagrywaniu?

Stefano Palmonari: Album został nagrany w Domination

Studios, przy pomocy Simone Mularoni. Nikt

inny nam nie pomagał podczas procesu nagrywania,

tylko on i my.

Co sądzicie o współpracy z osobą, która pomogła

wam przy obróbce materiału?

Stefano Palmonari: Uważamy, że Simone jest jednym

z najlepszych inżynierów dźwięku w Europie. Być

może jest w tym najlepszy. Dał naszym utworom nowoczesny

i świeży dźwięk, mając na uwadze to, że jest

to mieszanka staroszkolnego speed/thrash metalu połączonego

z paroma innymi elementami.

Który wałek z albumu jest waszym ulubionym? Możecie

go scharakteryzować?

Stefano Palmonari: Prawdę mówiąc, nie mamy

Przeszliśmy przez kilka różnych gatunków

podczas tworzenia albumu

Blindrage to młody, włoski speed/thrash metalowy zespół, który powstał w 2011 roku, a zadebiutował

w 2015 roku albumem "Blindrage". Przed debiutem, zespół wydał jeszcze EPkę, również o tytule

"Blindrage" (2012). Stefano Palmonari jest już trzecim wokalistą, przedstawi nam w kilku słowach świat

zespołu, kulisy pracy nad albumem, swoją opinię dotyczącą włoskiego metalu i o innych sprawach, ale o

tym przeczytacie w wywiadzie. Zapraszam.

Foto: Blindrage

naszego ulubionego wałka. Przeszliśmy przez kilka różnych

gatunków podczas tworzenia albumu; od speedmetalowego

"Fires" i "Fist of Steel" do czegoś bardziej

szczególniejszego, thrashowych wątków, co da się

odczuć w utworach "Fools Can't Cry" i "Fever".

Graliście ostatnio z Asgard. Co możecie powiedzieć

na temat tego zespołu? Jak się udał koncert?

Stefano Palmonari: Asgard rządzi, koncert był zajebisty.

Czy planujecie trasę koncertową po Europie?

Stefano Palmonari: Niestety, nie w tym momencie.

Czy pracujecie już materiałem na kolejny album?

Kiedy możemy się go spodziewać?

Stefano Palmonari: Tak, pracujemy nad nowym materiałem.

Nowy album zaczyna nabierać kształtów.

Czy zamierzacie poszukiwać wydawcy waszej kolejnej

płyty?

Stefano Palmonari: Wydaje mi się, że jedno z wydawnictw

będzie zainteresowane, tak więc zobaczymy

jak to wyjdzie z naszym następnym albumem.

Co sądzicie o kondycji włoskiego metalu? Czy możecie

polecić jakieś ciekawe thrashowe zespoły z waszego

kraju?

Stefano Palmonari: No cóż, scena włoskiego metalu

jest dość interesująca, jednak przez wszystkie te lata

była ciągle ignorowa. Jednak dzięki takim zespołom

jak Strana Officina i Vanadium, które powstały ponad

trzydzieści lat temu, jesteśmy obecnie tutaj.

Czy słyszeliście jakiś polski zespół metalowy? Jeśli

tak, to co o nim sądzicie? Czy macie jakieś ulubione

zespoły z naszego kraju?

Stefano Palmonari: Oh tak. Polska scena metalu jest

żywa i interesująca. Lubimy takie zespoły jak Crystal

Viper, Vader, Vervax, oraz wiele innych.

Ostatnia płyta Acceptu zatytułowana jest "Blind

Rage"- podobnie do waszej nazwy - słuchaliście go?

Co o nim sądzicie?

Stefano Palmonari: Oczywiście że tak, była świetna.

Wiesz co w tym wszystkim było najzabawniejsze? Kiedy

dyskutowaliśmy o nazwie naszego debiutu i w końcu

zdecydowaliśmy się na debiut nazwany nazwą zespołu

i parę dni potem (dni, nie tygodni) Accept wydaje

swój album. Cóż za zbieg okoliczności.

Dziękuje za wywiad i proszę o parę słów na koniec

dla naszych fanów.

Stefano Palmonari: Znajdźcie nas na Facebooku, obejrzcie

pare materiałów z naszej stronki i zostawcie

łapkę - jeśli chcecie. Dziękuje Jacku!

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

BLINDRAGE 75


Drugi long speed metalowych niszczycieli z Bulldozing

Bastard nie daje nam okazji do przemyśleń,

tudzież analizowania go. W zamian za to, ten miły

duet z wielką chęcią skatuje Wasze uszęta porządnym,

bezkompromisowym speedem. Poza tym

Stefan Genozider to bardzo ciekawy i chętny do

odpowiedzi rozmówca. Na każde pytanie odpowiadał

on z dużą dbałością o szczegóły i detale,

co powinno zrobić wrażenie na każdym z

was. Drodzy Czytelnicy. Miłej lektury!

Cenię riffy ponad solówki, zespoły ponad muzyków…

HMP: Siema! Skopaliście nasze dupska dzięki

"Under The Ram". Jesteście z niego zadowoleni?

Stefan Genözider: Dzięki! Jesteśmy z niego bardzo

zadowoleni. Teraz, gdy minęło już trochę czasu

odkąd zrobiliśmy ten album, jesteśmy zdolni

oceniać całość z pewnym dystansem, ale spokojnie

możemy stwierdzić, że "Under The Ram" przetrwało

próbę czasu. Zebraliśmy sporo pozytywnych

opinii z całego świata, w tym wielu ludzi, czyli coś

czego nie mogliśmy osiągnąć na naszym debiucie.

"Once The Dust Has Settled" jest majestatycznym,

żwawym hymnem śmierci! Czy trudnym

było napisać numer tak odmienny od reszty?

Nie, nie do końca. Cały kawałek był bardziej "migawką"

niż cokolwiek wcześniej. Najcięższą częścią

"Once The Dust…" była nasza kłótnia przed jego

napisaniem czy chcemy napisać taką… raczej "głupkowatą"

pioseneczkę i wydać ją pod szyldem Bulldozing

Bastard. Na szczęście poszliśmy w to, a rezultat

okazał się bardzo zadowalający. "Once The

Dust…" to zupełnie odmienny aspekt krążka, który

kończy go w wyśmienitym stylu.

Solówki na "Under The Ram" można opisać tylko

jednym słowem - wyśmienite. Macie swoich gitarowych

bogów?

Dzięki, świetnie to słyszeć! Osobiście, nie mam

prawdziwych bohaterów gitary albo ludzi, których

staram się naśladować podczas tworzenia swoich

riffów itd. Moimi herosami są najzwyklejsi w świecie

gitarzyści, którzy potrafią tworzyć świetną muzę

bez zbędnych popisówek, póki na takowe nie

przyjdzie okazja. Cenię riffy ponad solówki, zespoły

ponad muzyków.

Wasze liryki traktują m.in. o kobietach, jesteście

do nich pozytywnie nastawieni? (śmiech)

Oczywiście, że jesteśmy do nich "pozytywnie nastawieni",

(śmiech). Cóż, sądzę, że pijesz do tekstu

kawała "Black Metal Slut", czyż nie? Ten tekst

kończy się dużo bardziej komicznie niż planowałem.

Wiadomość w nim jest prosta: Znaj swój

charakter i ludzi, którzy cię otaczają! Heavy metal

wydaje mi się być magnesem spajającym masy ludzi,

którzy wyrażają w nim swoją kulturowość, tradycje

i pewne nastawienie. Jednak wielu z nich to

zwykli sezonowcy, którzy co chwila wpadają i wypadają

z ram gatunku. "Black Metal Slut" to nic

więcej jak krytyka tego całego "systemu" w bardzo

delikatny sposób.

Jak opisałbyś ten album?

Zardzewiały, charczący bękart, napędzany tonami

chaosu, dymiący niczym wielki potwór ze wzgórz

zrobionych z ludzkich kości, podczas słuchania,

nieustannego słuchania "Ridin' With The Driver".

Producentem płyty był M. Brinkmann, czy

współpraca z nim przebiegła wedle oczekiwań?

Jasne! M. jest naszym starym kumplem, z którym

pracuję jako muzyk przeszło siedem lat. Jest typem

osoby, która zawsze potrafi domyślić się, jaki jest

twój cel, bez niepotrzebnego wciskania swoich wizji.

Bardzo przyjemny i profesjonalny. Polecam!

High Roller Recors jest legendarną wytwórnią,

która współpracowała z takimi zespołami jak

Candlemass, Blood Feast czy Exodus. Czujecie

się zaszczyceni możliwością pracy z takim labelem?

Jak najbardziej! Gdy dostaliśmy propozycję współpracy

z High Roller Recors, było to jak spełnienie

marzeń. Nie wyobrażam sobie lepszej okazji na nagranie

tego albumu w Niemczech. High Roller Recors

zawsze dowodziło wielkiego szacunku dla

swoich podopiecznych i płyt przez nich wydawanych,

co czyni mnie, z nich, bardzo dumnym.

Foto: Bulldozing Bastard

Scena speed metalowa w Niemczech trzyma się

wyjątkowo dobrze. Byłbyś w stanie wybrać najbardziej

obiecujące bandy?

Znajdziesz tu masę świetnych kapel, ale też sporo

gówna. Ciężko powiedzieć jaki zespół nazwałbym

najbardziej obiecującym, ale myślę, że nowy album

Division Speed skruszy mury. Rozmawiając o nowych

niemieckich zespołach naprawdę ciężko

wskazać, który jest wyjątkowy i wyróżniający się na

tle reszty. Było kilka takich albumów, które spotkały

się z przytłaczająco dobrym odbiorem w podziemiu,

ale zwyczajnie mnie nie ruszyły. Może straciłem

dobry gust albo wręcz przeciwnie, rozwinąłem

go nieco, ponieważ ciężej trafić do mnie prostą

muzyką (śmiech).

Jakie są twoje ulubione albumy z 2015?

Jak do tej pory nie ukazało się wiele albumów, które

wzbudziłyby mój entuzjazm. Jestem jednak pewien,

że niedługo takowe się ukażą.

Kto jest twoją największą inspiracją?

Muzyk, piosenka albo artysta, który w danej chwili

mnie zainspiruje. Jednak opisywałbym to raczej jako

formę motywacji i impulsu. Prawdziwa inspiracja

nie jest czymś co możesz nazwać. Nie inspirują

cię różne rzeczy. Inspiracja po prostu się wydarza.

Najważniejszym muzykiem dla metalu jest...?

Ktoś, kto potrafi stworzyć muzykę, która nie jest

ani chaotyczna, ani monotonna. Osobą, która pisze

thrashowy kawałek, który mógłby znaleźć się na

"Bonded by Blood", bez brzmienia Exodus. Dobry

heavy metal zwarzony jest wedle starego przepisu

z ostrymi dodatkami, które hodujesz w swoim

ogródku, (śmiech)! Żadni idole nie są potrzebni.

Jakie są twoje zainteresowania poza muzyką?

Projektowanie graficzne i gotowanie.

Jaka była najbardziej hardcore'owa impreza, w

której wzięliście udział?

Ciężko stwierdzić. Mieliśmy wiele świetnych

tripów i balang na przestrzeni kilku ostatnich lat,

ale uważam, że jedną z najlepszych było Bulldozing

Europe 2014 i Heavy Metal Espectros

Weekend w Hiszpanii. Nie będę o nich mówił. To

rzeczy z gatunku "trzeba być i zobaczyć, żeby zrozumieć",

(śmiech)!

Jakie są najbliższe plany Bulldozing Bastard?

Nie mamy zbyt wielu planów. Zagramy trochę gigów

w tym roku, być może zrobimy małą przerwę

w 2016, wiesz, taką przestrzeń dla naszych innych

zespołów i projektów, które kiedyś mogą ujrzeć

światło dzienne. Po wszystkim wystartujemy z

nowym albumem w 2017, a może i 2018, kto wie?!

Ostatnie słowo dla fanów?

Kupcie "Under The Ram", póki wciąż jest świeże i

pamiętajcie by grać "Unleashed In The East" co

najmniej raz dziennie, tak dla dobrego zdrowia,

(śmiech)! Pozdrowienia i ogromny szacun z Niemiec!

Dajcie temu draniowi zaryczeć!

Łukasz Brzozowski

Foto: Bulldozing Bastard

76

BULLDOZING BASTARD


...wraca z martwych...

Ugly Kid Joe ze słonecznej Kalifornii jest jednym z tych zespołów, który w latach

80-tych mocno wyróżniał się na tle innych kapel. Nie pasował do agresywnego, thrashowego

grania spod znaku Slayera czy Megadeth ale też daleko mu było do blondynów z hairmetalowych

kapel w stylu Poison czy Motley Crue. Ugly Kid Joe miał w sobie coś z Metalliki,

odrobinę Red Hot Chili Peppers ze szczyptą ówczesnego hip-hopu. I zagwarantowało im to

sukces. Wspólne światowe trasy z mnóstwem kapel (m.in. Motorhead, Bon Jovi czy Ozzy Osbourne),

setki tysięcy sprzedanych płyt i miliony fanów na całym świecie nie mogą się mylić.

We wrześniu, po 19-letniej przerwie zespół wydał wreszcie swój czwarty, pełny album "Uglier

Than They Used ta Be", który co ciekawe w całości został sfinansowany z kampanii

crowd-fundingowej na portalu pledgemusic.com. Przeczytajcie co ma o nim do powiedzenia

jeden z założycieli formacji, gitarzysta Klaus Eichstadt.

HMP: Na wstępie chciałbym wam pogratulować

świetnej płyty. "Uglier Than They Used to Be"

brzmi jak stare dobre Ugly Kid Joe. Świetna robota.

Cały krążek nagraliście w przeciągu 21 dni. To dosyć

szybko jak na taki zespół. Mam na myśli, że wiele innych

dużych kapel, nagrywa płyty po kilka miesięcy a

nawet lat.

Klaus Eichstadt: Tak szybko nagraliśmy album, ale

zanim weszliśmy do studia wszyscy mieliśmy już kilka

pomysłów na riffy, teksty, muzykę a nawet całe utwory,

więc nie poszliśmy tam zupełnie bez niczego.

Utwory brzmią bardzo świeżo i ciężko. Kto odpowiada

za brzmienie albumu, gdzie go nagrywaliście?

Nasz gitarzysta Dave Fortman zmiksował i wydał album.

Stworzył wiele płyt o świetnym brzmieniu (Evanescence,

Godsmack, Slipknot, etc.).

To nie pierwszy raz, gdy pokazujecie swoje uwielbienie

dla Motorhead. Najpierw było "Airheads", ścieżka

dźwiękowa i piosenka z Lemmy i Ice-T, a następnie

wiele koncertów w koszulkach z Motorhead.

Czym Motorhead jest dla Ugly Kid Joe? Jaki wpływ

ma ten zespół na was?

Spotkaliśmy ich w 1992 roku na trasie z Ozzim i

właśnie Motörheadem. Mieliśmy sąsiadujące garderoby.

Byli mili i uprzejmi dla nas i świetnie się rozumieliśmy.

Podziwiamy ich za ich długowieczność i wytrwałość.

Mówiąc wprost: są legendą.

Do tej pory w Polsce zagraliście jeden raz. Było to na

polskim Woodstock, takiej polskiej wersji słynnego

hipisowskiego festiwalu. To był wielki koncert, było

wtedy coś około kilkaset tysięcy ludzi, prawie milion.

Ugly Kid Joe na początku kariery różnił się od innych

zespołów. Nie byliście typowymi metalowcami,

wasze brzmienie było lżejsze i czyste, ale nie myśleliście

aby natapirować włosy, jak hair metalowcy.

Tych ostatnich wręcz nienawidziliście. Jak wspominasz

tamte czasy?

Kochaliśmy heavy metal, ale nie chcieliśmy nosić makijażu

i lakieru na włosach. Jesteśmy w większości kalifornijskimi

dzieciakami, które noszą szorty, kochają

Red Hot Chili Peppers i rap... To są czynniki, które

miały na nas wpływy, byliśmy po prostu sobą.

Pewnie wielokrotnie o tym mówiliście. Proszę,

opowiedz jeszcze raz historię, która stoi za nazwą

Ugly Kid Joe. Wiem, że wiąże się to z nazwą zespołu

Pretty Boy Floyd (swoją drogą tragiczną). Jak to było

naprawdę?

Tak, masz rację... Nie mieliśmy nazwy, a mieliśmy

otworzyć koncert dla Pretty Boy Floyd, więc dla żartów

wymyśliliśmy Ugly Kid Joe. Wpadliśmy na to, że

transparenty "Ugly Kid Joe & Pretty Boy Floyd" będą

wyglądać zabawnie. Nie znamy ich osobiście, ale faktycznie

zadzwonili i podziękował nam za cały rozgłos!

Jednym z oryginalnych gitarzystów był Roger Lahr,

ale opuścił kapelę. Dlaczego odszedł z zespołu?

To po prostu nie działało dobrze muzycznie, nic osobistego,

Roger jest wspaniałym facetem.

Jak wspominasz trasy Ugly Kid Joe z With Ozzy

Osbourne, Motorhead, Bon Jovi, Van Halen or Def

Leppard?

Świetne czasy... Naprawdę nasze marzenia się spełniły.

Ozzy i Motörhead na tej samej trasie?! Eddie Van

Halen rozgrzewający się w naszej szatni przed każdym

koncertem! To było szaleństwo.

Ugly Kid Joe to jedna z bardzie rozpoznawalnych

nazw oraz zespołów, który gra swoją wersję hard

rocka. Można powiedzieć, że Ugly Kid Joe odniósł

sukces. Co dla ciebie znaczy sukces. Jak to rozumiesz?

Myślę, że sukcesem byłoby granie i utrzymywanie się

Dlaczego zdecydowaliście się na niego?

Dave jest członkiem zespołu, a w dodatku jest świetnym

producentem i zna się na miksowaniu.

"Uglier Than They Used to Be" jest waszą pierwszą

studyjną płytą od dwudziestu lat. W 1996 roku wydaliście

"Motel California". Wszystko przez rozpad

grupy. Czemu postanowiliście wtedy rozwiązać zespół?

Mieliśmy dość wszystkiego, Ugly Kid Joe to i Ugly

Kid Joe tamto... można to nazwać kryzysem. Wszyscy

pozostaliśmy przyjaciółmi, więc nie było to złe rozstanie.

Z pewnością, skoro postanowiliście w 2010 roku wrócić

na scenę.

Dave i Shannon pracowali razem nad płytą zespołu

Godsmack. Prawdopodobnie po kilku piwkach przyszedł

im do głowy pomysł na zrobienie nowego album

z Ugly Kid Joe. Oczywiście Whit i ja byliśmy zachwyceni

tym pomysłem i od razu zaciągnęliśmy się na pokład!

Okładka albumu wraz z kilkoma utworami przynosi

mi na myśl najstarsze dokonania Ugly Kid Joe. Coś

w stylu "America's Least Wanted". Zaś niektóre

utwory brzmią bardzo nowocześnie a la Foo Fighters.

Czym się głównie inspirowaliście przy tworzeniu

kompozycji?

Każdy napisał coś od siebie, tak więc inspiracja pochodzi

od nas wszystkich i łączy się w jedną całość.

Doświadczenia życiowe każdego z nas wyrażone w muzyce

i tekstach piosenek.

Okładka została narysowana przez Daniela Mercera.

Wygląda zupełnie jak "America's Least Wanted",

z tym że w zombie wersji. Ostatnio dużo zespołów

porusza tematy zombie i umarłych, czy to przez dużą

popularność "The Walking Dead"?

Chciał pokazać, że Ugly Kid Joe wraca z martwych,

ponieważ nie byliśmy zespołem od bardzo dawna.

Na nowym albumie są dwa covery. Pierwszy starej

kapeli związanej z Motown Records, Rare Earth "Papa

Was A Rolling Stone". Drugi to Motorhead "Ace

Of Spades". Do obu kawałków zaprosiliście gości,

australijską piosenkarkę Dallas Frasca oraz Phil'a

Campbell'a z Motorhead. Wszystko brzmi doskonale,

ale dlaczego zaprosiliście Dallas aby pomogła

wam przy Rare Earth?

Whit i Sonny spotkali ją w Australii pod koniec naszej

ostatniej trasy i świetnie się zrozumieliśmy, więc muzyka

została zrobiona!

Foto: Ugly Kid Joe

Jak wspominasz ten show? Cały festiwal. Czy spędziliście

więcej czasu na Woodstock, czy po prostu

zagraliście koncert i pojechaliście dalej?

To był największy i jeden z najlepszych koncertów w

całej naszej karierze! Po prostu niewiarygodne. Świetna

atmosfera, niesamowita gościnność, po prostu wszystko

wokół było wspaniałym doświadczeniem. Musiałem

chodzić dookoła tłumu i mimo tego, że było to

kilkaset tysięcy osób, wydawało się spokojnie pośród

tego szaleństwa. Naprawdę bardzo mi się podobało.

Ostatnio byliście na trasie Great Britain Tour.

Przygotowujecie jakąś wyprawę po Europie, może

jakiś koncert w Polsce?

Nie chcemy niczego więcej niż kolejnego koncertu w

Polsce i mamy nadzieję, że nam się to uda.

z muzyki, tworzenie płyt, bycie autorem piosenki granej

w radiu oraz możliwość zwiedzania świata i zdobywania

fanów, którzy przyjdą zobaczyć twoj zespół. To

byłby sukces.

Jest coś, czego żałujesz w karierze Ugly Kid Joe?

Chciałbyś aby coś się nigdy nie wydarzyło?

Właściwie to nie.

Jakie macie plany po wydaniu nowego albumu?

Turnee po świecie!

Wiele zespołów pisze swoje biografie i autobiografie.

Niektórzy wręcz kręcą filmy. Jak na to się zapatrujesz?

Myślałeś ab zrobić cos takiego dla Ugly Kid Joe?

Myślę, że ten film został już nagrany, nazywa się "This

Is Spinal Tap"!

Mateusz Borończyk

Tłumaczenie: Marcin Hawryluk

UGLY KID JOE 77


Zawsze słuchajcie heavy metalu głośno i z dumą!!!

Bohaterami nowego numeru są zespoły związane z Sean'em Peck'iem. Każdy z

tych zespołów gra wyśmienity heavy metal. Zupełnie nie ustępuje im grecki Diviner. Ich

debiut "Fallen Empires" jest równie ekscytujący co nowe krążki Cage, Death Dealer czy Denner

/ Shermann. Aby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć po wspomniany album. Przed

tym jednak możecie poczytać co ma do powiedzenia wokalista tej grupy, Yiannis Papanikolaou.

robić to, co jest najlepsze dla zespołu.

się z moimi ukochanymi przyjaciółmi w ciągu ostatnich

pięciu lat, dało mi to chwile niewymownej wdzięczności

i podekscytowania. Po śmierci Ronniego,

wspólnie z czwórką innych muzyków założyliśmy zespół

w hołdzie Ronniemu oraz jego udzałowi w

heavy metalu. Zespół ten zapewnił nam dużą dawkę

emocji jak i wyzwań. Rock 'n' Roll Children nie było

moją pierwszą kapelą. Od 17 roku życia grałem w różnych

zespołach. Jednym z najbardziej znanych osiągnięć

może być założenie formacji InnerWish w

1995 roku wraz z Thimiosem Krikos, gitarzystą Diviner.

Czy twój wybór, jako wokalisty, to wybór z premedytacją,

że o to będziemy mieli kogoś, kto śpiewa

jak Dio, czy po prostu kapeli zależało na bardzo

dobrym wokaliście, o dobrych warunkach oraz z niemałymi

umiejętnościami kompozytorsko-aranżacyjnymi?

Powiem to tak: Nie było miejsca na burzę mózgów,

kto ma zostać wokalistą zaspołu, ponieważ ja i Thimios

jesteśmy założycielelami, (śmiech). Kapela jest

tworem mojego pragnienia, aby umieścić muzykę w

obecnym podejściu do metalu, w zakresie jego tworzenia

oraz wykonania.

"Fallen Empires" to bardzo dobry album. Nie ma na

nim żadnego słabego numeru, a muzyka jest bardzo

dojrzała. Czy mógłbyś zdradzić w jaki sposób pracujecie

nad utworami, tekstami, grafiką czyli nad

tym co później do ręki otrzymuje fan.

Cóż, dziękuję za uprzejme uwagi dotyczące naszego

debiutowego albumu "Fallen Empires". Naprawdę

staraliśmy się uzyskać jak najlepszy wynik jaki tylko

się dało. Pracowaliśmy nad płytą z wielkim zapałem

i uwagą na każdy detal. Jeżeli chodzi o utwory, to

mieliśmy dużo przygotowań przed wejściem do studia,

w aspektach dotyczących muzyki jak i tekstu.

Przed produkcja upewniała nas, że jesteśmy bardzo

blisko tego, co początkowo mieliśmy na myśli. Na

szczęście atmosfera w zespole została zrozumiana

przez wszystkich, którzy pracowali nad tym albumem.

Myślę, że nasz charakter wychodzi również

przez grafikę okładki "Fallen Empires".

HMP: Przyznam się, że przy waszym "Fallen Empires"

ekscytowałem się tak, jak przy debiucie

Death Dealer "War Master". Ewidentnie wasza

muzyka nawiązuje do złotych lat heavy metalu i

twórczości takich kapel jak, Judas Priest, Dio, Manowar

itd. Proszę opiszcie koncepcje i inspiracje,

które towarzyszyły wam przy zakładaniu Diviner.

Yiannis Papanikolaou: Na samym początku chciałbym

podziękować w imieniu całego zespołu za zainteresowanie

się naszą muzyką i oczywiście za uprzejme

wprowadzenie! Wydaje mi się, że odebraliście

dobrze naszą wiadomość. Diviner rzeczywiście jest

naszym dojrzałą próbą połączenia naszych niezaprzeczalnych

klasycznych korzeni metalowych z agresywnym

i nowoczesnym brzmieniem. Zostaliśmy zainspirowowani

całą kulturą heavy metalową, połączoną

za pomocą potężnej liryki oraz koncepcji nowoczesnych

riffów gitarowych. Mógłbym wymieniać dalej,

ale miejmy nadzieję, że podczas słuchania wpadniecie

na przekaz dość szybko.

Podobnie jak w wypadku wspominanego Death

Dealer, mimo, że odnosicie się do klasycznego

heavy metalu, to nie dążycie do uzyskania oldschoolowego

brzmienia. Za to w pełni czerpiecie z

tego co proponuje współczesna technika nagraniowa...

Jak powiedziałeś, Diviner nawiązuje do klasycznego

heavy metalu, ale w żaden sposób nie utknęliśmy w

przeszłości. Przez lata metal ewoluował i nie ma sensu

odtworzać tego, co nie może być już takie samo.

Korzystamy z najlepszych źródeł do jakich mamy dostęp,

aby uzyskać jak najlepszy możliwy rezultat dla

naszej muzyki, która komplementuje najlepiej charakter

naszego zespołu. Mimo to, nie zapominajmy, że

wiele klasycznych albumów w historii heavy metalu

nadal uważane sa za prawdziwe cuda produkcji, inżynierii

dźwięku i muzyki, nawet dzisiaj. Tak więc, nie

ma potrzeby porównywania, po prostu staramy się

Oprócz współczesnego brzmienia, w waszej muzyce

możemy odnaleźć także elementy, które kojarzą

się z Iced Eartch czy Metal Church. Wychodzi na

to, że US Metal też jest dla was znaczącym wzorem?

Na pewno tak jest. Amerykański metal odegrał bardzo

ważną rolę i miał ogromny wpływ na powstanie

heavy metalu i uważam, że nadal go ma. Zespoły takie

jak Iced Earth, Savatage, Metal Church, Manowar,

Metallica, Slayer czy Megadeth były wielką

inspiracją, nie tylko w tym stylu muzycznym, ale także

w podejściu do dźwięku.

Foto: Diviner

W Death Dealer, wokalista Sean Peck śpiewa w

klasyczny sposób w stylu Roba Halforda. Ty

Yiannis również śpiewa w klasyczny sposób, ale z

manierą Ronnie'go James Dio. Ta barwa jest naturalna

czy to wynik długich i żmudnych ćwiczeń?

To dość wygodne, że tylko ja udzielam odpowiedzi

(śmiech). Tak, prawda jest taka, że Ronnie James

Dio z pewnością był jedną z moich największych inspiracji

metalowych, zarówno jako wokalista jak i

osobisty bohater. Jednak nie poddałem się jakiejkolwiek

procedurze, aby brzmieć w specyficzny sposób.

Z pewnością jest to dla mnie zaszczyt, jeśli ktoś może

dostrzec w mojej barwie głosu taką legendę jak Ronnie.

Poza tym, moje szkolenie wokalne ma na celu

rozwijanie talentu w moim własnym charakterze, w

taki sposób, abym mogł uporać się z własnymi wymaganiami

odnośnie śpiewu oraz spełnić swoje oczekiwania,

aby śpiewać jak najlepiej potrafię.

Yiannis jesteś związany z projektem Rock 'n' Roll

Children, zdaje się, że jest to tribute-band Dio.

Czyli już wcześniej zauważono twój talent?

Oczywiście, że Rock 'n' Roll Children to zespół założony

w hołdzie dla Dio. W rzeczywistości to dużo

więcej dla mnie znaczy. Jest to dar, którym dzieliłem

Gitarzyści Thimios Krikos i George Maroulees

tworzą bardzo udany duet, który robi olbrzymie

wrażenie. Gdzie uczyli się swojego kunsztu oraz

jacy gitarzyści byli ich mistrzami?

Jestem pewien, że Thimios i George czytając to będą

również wdzięczni. Jeśli mogę powiedzieć za nich, to

mogę wskazać kilka osób, z których gitarzyści czerpali

inspirację. Więc tak, Thimios z pewnością inspirował

się Wolfem Hoffmannem oraz muzyką Gary'

ego Moore'a, podczas gdy George inspirował się,

Randy Rhoads’em, Gary Moore’em, Michael’em

Schenker’em, Ritchie’em Blackmore’m i Steve’m

Lukather’em.

Jak już napomknęliśmy wcześniej byliście związani

z Innerwish, Rock 'n' Roll Children. W jakich kapelach

obijaliście/obijacie się do tej pory? Co to za

bandy?

Oczywiście że wiele łączy Diviner z InnerWish, pomijając

fakt, że Thimios i ja byliśmy pierwszym duetem

w obu zespołach. Tak jak już wspomniałeś

oprócz InnerWish i Rock 'n' Roll Children, byłem

członkiem wielu innych zespołów. Chciałbym wspomnieć

o Battleroar, kolejnej grupie, do której mam

duży szacunek i podziw. Thimios, do tej pory jest

dumnym muzykiem InnerWish, podobnie jak nasz

perkusista Fragiskos. George Maroulees jest zaangażowany

w liczne projekty, takich zespołów jak:

4Bitten, Saints czy Sinners, zespółowi założonemu

w hołdzie Whitesnake. Co do basisty Diviner,

Herca Booze, działa on aktywnie w SixforNine. Jak

można zauważyć panuje wśród nas duże ożywienie

muzyczne i bardzo trudno jest się oprzeć temu, co

oferuje ci tak wielką ekscytację i zadowolenie.

Czy Diviner to w tej chwili dla was priorytet? Czy

będziecie udzielać sie w innych projektach, starając

sie pogodzić obowiązki między waszymi wszystkimi

pomysłami?

Diviner, jest obecnie dla nas priorytetem. Jak już

wspomniałem mamy mnóstwo innych obowiązków

wobec innych zespołów, ale prawda jest taka, że zbliża

się nasza nowa dziecinka, która pojawi się 20-go

listopada. Przez ostatnie dwa lata pracowaliśmy bar-

78

DIVINER


dzo ciężko aby przygotować się na ten moment.

"Fallen Empires" nie pojawiło się przypadkowo i

Diviner nie jest w jakikolwiek sposób pobocznym

projektem w naszym napiętym harmonogramie. Ośmielę

się stwierdzić i biorę całkowitą odpowiedzialność

za swoje słowa, iż ten album jest naszym najbardziej

dojrzałzm dziełem, jakie kiedykolwiek udało się

nam osiągnąć. Jako wokalista, muzyk, ale także słuchacz

mogę powiedzieć, że "Fallen Empires" jest naszym

najbardziej reprezentatywnym albumem. W

pracę nad płytą włożyliśmy nasze marzenia, a także

dużo energii. Czujemy się gotowi, aby oddać hołd i

szczunek muzyce, która na to zasługuje oraz udostępnić

ją wszystkim metalowcom, koncertować ile

tylko się da i żyć tymi doświadczenieniami aż do

śmierci.

Brzmienie i produkcja "Fallen Empires" są bardzo

dobre. Czy to brzmienie na próbach i koncertach

zbliżone jest do tego ze studia?

Pozostało tylko się przekonać i jesteśmy bardzo podekscytowani,

aby się tego dowiedzieć! "Fallen Empires"

wejdzie w życie 5-go grudnia. Jako Diviner

mamy nasz debiutancki występ w Salonikach, otwierając

coroczny koncert Rock 'n' Roll Children, który

zaczyna się zmieniać w ogromną imprezę dla wszystkich

wielbicieli ciężkiego brzmienia. W tej chwili

odbywamy próby w studio. Mogę powiedzieć, że nigdy

nie myślałem, iż usłyszę nasz album brzmiący

bardziej intensywne. Po prostu zapiera dech w piersiach.

Jedno jest pewne: czekaliśmy tak długi czas, aby

trafić na scenę z zespołem i nie pozwolimy ani jednej

sekundzie pójść na marne!!!

Opowiedzcie gdzie i z kim nagrywaliście ten album.

Komu zawdzięczacie, że wasza muzyka tak dobrze

brzmi?

Ciesze się, że o to pytasz! Aby uzyskać pożądany

dźwięk nagraliśmy całą płytę "Fallen Empires" w Devasoundz

Studios, które jest bardzo poważanym

miejscem. Tutaj pojawiło się prawdziwe błogosławieństwo:

Thimios Krikos oprócz bycia niesamowitym

gitarzystystą, już od wielu lat jest, jedenym z

najlepszych producentów na greckiej scenie heavy

metalowej. Był producentem naszego albumu aż do

masteringu, współpracując razem z Peterem In De

Betou z Tailor Maid. Wszyscy czujemy się bardzo

dumni i zadowoloni z wyniku jaki otarzymaliśmy,

szczególnie dlatego, że jesteśmy bardzo wybredni odnośnie

dźwięku i produkcji. Postanowiliśmy nigdy

nie zadowolić się rezultatem, aż do momentu otrzymania

wyniku, który mówi jaki jest cel Diviner. Mamy

nadzieję, że słuchacze dzielą nasz entuzjazm i

bezpośredniość, którą można odczuć podczas słuchania

albumu "Fallen Empires".

Czy jako zespół macie coś do przekazania słuchaczom,

czy raczej dotykacie tematów typowych dla

heavy metalu?

Myślę, że na przestrzeni lat, zakres tematyczny heavy

metalu znacznie się zwiększył. Trudno jest wymyślić

coś co nigdy nie zostało powiedziane, nawet jeśli bardzo

się starasz. Diviner ma własne inspirujące teksty

i ponieważ jestem za nie odpowiedzialny mogę powiedzieć,

że ogólną ideą w nich zawartą jest wewnętrzna

walka człowieka z dobrem i złem, walka, aby

odzyskać utracone skarby ludzkiej duszy. Wszystko

to jest rozłożone w tekstach naszych kawałków. Kawałki

mają silną domieszkę symboliki i alegorii, ale

także fikcyjnych opowieści oraz z odrobinę mitologicznch

odniesień. Wierzę, że "Fallen Empires" pozostawia

słuchacza w zwycięskim i pozytywnym nastroju.

Diviner skłania się ku optymistycznemu i pogodnemu

przekazowi.

Album to nie tylko, muzyka, teksty, brzmienie, produkcja

ale także grafika. Czy w waszym wypadku

ma ona jakąś szczególną rolę, czy tez po prostu

musi być, bo jest taki wymóg.

Oczywiście na cały album składa się wiele czynników

jak już powiedziałeś. Zdecydowanie uważam, że muzyka

zawsze gra najważniejszą rolę, ale w tym samym

czasie, możemy powiedzieć, że czerpiemy przyjemność

z dbania o każdy szczegół albumu aby pozostawić

go w wersji, która nie wymaga innych zmian.

Znaleźliśmy, niesamowitego, młodego grafika Alana

Fall, który jest idealną osobą, potrafiącą odzwierciedlić

wszystkie nasze odczucia odnośnie okładki płyty

"Fallen Empires". To było dla nas bardzo ważne,

zwłaszcza, jeśli chodzi o debiutancki album. Chcieliśmy

zaoferować właściwe odczucia komuś kto po

prostu rzuci okiem na okładkę i myślę, że trafiliśmy

w samo sedno! Myślę, żę patrząc na okładkę można

powiedzieć, że mamy doczynienia z zespołem heavy

metalowym, który definiujuje elementy opowiadań i

liryzmu z domieszką majestatycznych komponentów.

Można powiedzieć, że okładka albumu przedstawia

podróż w kierunku lepszego siebie. Wioślarz

symbolizujący Diviner, zabiera nas do zamku oznaczającego

cel, który chcemy osiągnąć.

"Fallen Empires" wydała, młoda i prężna wytwórnia

Ulterium Records. Czego oczekujecie po współpracy

z tą wytwórnią oraz jak długo zamierzacie z

nimi współpracować?

Aby być w stu procentach precyzyjnym, "Fallen Empires"

ma zostać wydane 20-go listopada przez wytwórnię

Ulterium Records. Naprawdę nie mógłbym

być bardziej wdzięczny co do takeigo obrotu spraw.

Znamy Ulterium Records już od dłuższego czasu z

powodu doskonałej współpracy z InnerWish. Istotną

sprawą dla zespołu było wydanie tego pierwszego

albumu, mając szanowanych i godnych zaufania ludzi

po naszej stronie. Z pewnością jest to jak błogosławieństwo

być wspieranym przez naszą własną

wytwórnię. To dlatego, jak tylko otrzymaliśmy ofertę

od Ulterium, stwierdziliśmy że nie ma sensu, aby

szukać dalej i po prostu zaakceptowaliśmy kontrakt

natychmiastowo. "Fallen Empires" to dopiero początek

tego, co mamy nadzieję, będzie długą i owocną

współpraca z Ulterium. W końcu jesteśmy całkowicie

oddani i podekscytowany, aby zrobić wszystko,

co w naszej mocy, aby nie zawieść zaufania, którym

zostaliśmy obdarzeni!

Ulterium Records wyda wasz debiut również na

winylu. Czy ten rodzaj nośnika znaczy dla was coś

specjalnego? Jest wśród was jakiś kolekcjoner winyli?

To była kolejna niesamowita niespodzianka jaką

otrzymaliśmy od Ulterium Records! Rzecz jest

oczywista, wersje winylowe zawsze zajmują specjalne

miejsce w naszych sercach, a zwłaszcza, gdy mówi się

o ciężkim brzmieniu. Jest to wielka radość posiadać

winyl naszego ulubionego zespołu. ponieważ ma on

inną wartość symboliczną. Posiadanie "Fallen Empires"

nagranego na winylu jest czymś, co nas podnieca

i rusza bardziej niż jestem w stanie powiedzieć!

Nigdy nie widziałem wersji winylowej osobiście, więc

muszę przyznać, że umieram z ciekawości, aby potrzymać

ją w rękach. Mam tylko nadzieję, że inni

będą tak samo uradowani jak i ja!

Podejrzewam, że na tą chwilę waszego album

słuchają dziennikarze, czy dotarły do was ich

wrażenia i oceny "Fallen Empires"?

Masz rację, w tym momencie dziennikarze już pokazali

nam pierwsze opinie odnośnie albumu. Pierwsi

krytycy nadciągneli i jak można sobie wyobrazić

jesteśmy bardzo niespokojni i ciekawi, czy przekaz

zawarty w zespole rzeczywiście zdołała ich porwać!

Wszystko, co mogę powiedzieć, to, bez zamiaru bycia

zbyt pewnym siebie, jesteśmy bardzo wdzięczni i

zadowoleni z reakcji jakią otrzymaliśmy do tej pory!

Wydaje się, że nasz ostateczny cel, aby grać nowoczesny

heavy metal bez brzmienia old school, jest rzeczywiście

udany. Oczywiście, że jest jeszcze za wcześnie

na otrzymanie dużej ilości opini. Wszystko jest

jeszcze przed nami. Czujemy się gotowi do skorzystania

z jakiejkolwiek poważnej krytyki, niezależnie

czy będzie ona pozytywna czy negatywna.

A czy wy jesteście w pełni usatysfakcjonowanie

tym co zrobiliście w studio? Czy wzorem perfekcjonistów,

nigdy nie jesteście zadowoleni ze

swoich osiągnięć i ciągle byście coś poprawiali?

Cóż, prawda leży gdzieś po środku. Jesteśmy perfekcjonistami

w tym co robimy, ponieważ znaczy to

dla nas bardzo dużo i czujemy potrzebę wsparcia. Na

szczęście, mieliśmy wystarczająco dużo czasu i cierpliwości,

aby podtrzymać naszą pracę do momentu

osiągnięcia upragnionego poziomu. Thimios uzyskał

wielkie uznanie za bycie producentem i za codzienne

wymyślenie lepszej wersji albumu, aż do momentu, w

którym zdecydowaliśmy, że jest świetny i cieszyliśmy

się wynikiem. Myślę, że podczas słuchania owoców

swojej własnej pracy, zawsze dochodzi się do wniosku,

że można było zrobić to inaczej, ale osobiście jestem

bardzo zadowolony z rezultatu jaki osiągneliśmy

na "Fallen Empires" i nie zmieniłbym niczego.

Czy taki zespół jak wasz ma w dzisiejszych czasach

szansę na zdobycie większej popularności?

Jesteście gotowi wykorzystać okazję?

Naprawdę ciężko jest odpowiedzieć na to pytanie,

ponieważ nie jest nowością, że przemysł muzyczny

cierpi z powodu wielkich strat, podobnie jak inne gałęzie

przemysłu. Bardzo ciężko jest początkującym

zespołom wspierać strategie marketingowe bez znacznych

środków finansowych, które są w stanie zagwarantować

im dobre miejsce na światowej scenie

metalowej, gdzie konkurencja jest ogromna i koszty

pracy nie sprzyjają zespołowi. Nie wszystko jednak

jest takie trudne. Nadal wierzymy w wartość dobrej

muzyki i wysiłku. Myślę, że jeśli robisz coś najlepiej

jak możesz przez długi czas, w końcu zostaniesz nagrodzony.

Może nie będzie to rodzaj nagrody, o jakiej

starzy rock 'n' rollowcy marzyli, czyli pieniądze,

sława oraz życie w trasie. Czasy się zmieniają i musimy

to zaakceptować. Czujemy się bardziej niż gotowi,

aby podjąć jakąkolwiek szansę, pod warunkiem,

że jest ona rozsądna.

Aby wypromować nowy zespół, musi zadziałać

wiele czynników. Generalnie trzeba się nieźle napracować.

Jednym z nich są koncerty. Macie ekipę,

dzięki której koncerty i trasy nie będą dla was problemem?

To naprawdę dużo ciężkiej pracy, ale nie narzekamy!

Jak powiedziałem wcześniej, czekaliśmy bardzo długo

na ten moment, kiedy wreszcie zaczniemy grać na

żywo i przekazywać naszą muzykę wszystkim osobom

otwartym do jej posłuchania! Praca w studio jest

super, ale kawałki, zwłaszcza metalowe są tworzone z

myślą wykonywana ich na żywo, więc obecnie

współpracąc z Ulterium staramy się wymyślić harmonogram

koncertów i wszystko zorganizować.

Myślę, że oprócz naszego debiutanckiego wystąpienia

5-go grudnia, już niedługo będziemy w stanie

ogłosić daty europejskich koncertów w zbliżającym

się do 2016 roku, jak również inne zamiary zespołu.

Jako zespól rozpoczynacie dopiero swoją przygodę.

Czy swoją karierę planujecie czy raczej idziecie na

żywioł z nastawieniem, a jakoś tam będzie?

Nie jestem pewien, czy ta kwestia jest obecnie w naszych

głowach. Nie planujemy kariery, lecz rozwój

zespołu aby być lepszym w tym co robimy, aby zachować

przywilej grania heavy metalu i aby mówić

otwarcie o tym co mamy w sercach i głowach. Nie

można oczekiwać zrobienia wielkiej kariery z metalu,

jest to niemal świętokradztwem, (śmiech). Można

tam tylko wrzucić całego siebie i mieć nadzieję, że to

wystarczy.

Oczekując na dalsze wasze kroki, życzę wam spełnienia

wszystkich założeń z początków kariery.

Ostatnie słowa należą do was.

Przyjacielu, jesteśmy więcej niż wdzięczni, że zorganizowanie

tej dyskusji, która pomógła nam przedstawić

zespół! Do wszystkich czytelników, wielkie pozdrowienia

od nas wszystkich. Jeśli uczynicie nam za

zaszczyt wycieczki przez płytę, to mamy nadzieję, że

dogonimy was gdzieś po drodze!! Trzymajcie się i zawsze

słuchajcie heavy metalu głośno i z dumą!!!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska

DIVINER

79


HMP: Za

rok świętujecie dziesięciolecie.

Zamierzacie

to jakoś uczcić? Szykujecie coś

specjalnego dla fanów?

Salvo Pizzimento: Cześć, w międzyczasie, w imieniu

całego zespołu pragnę podziękować za ten wywiad. To

dla nas przyjemność i zaszczyt, że naszą muzykę poznaje

tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe. Tak, w

przyszłym roku będzie dziesięciolecie naszego zespołu.

Nie organizujemy niczego szczególnego, ale mamy kilka

pomysłów, które chcemy zrealizować w ciągu najbliższych

miesięcy. Prawdopodobnie będzie to festiwal

z wieloma przyjaciółmi.

Jak wyobrażacie sobie siebie i Steel Raiser za kolejne

dziesięć lat?

Tak samo jak teraz. Może z trochę większą liczbą siwych

włosów i dodatkowymi kilogramami, ale zawsze

z chęcią do grania muzyki, zabawy i bawienia naszych

słuchaczy.

W ciągłej podróży

Grają od dziesięciu lat, choć ich skład przeszedł

roszady niejednokrotnie, to jak sami mówią nic ich

nie zatrzyma, ponieważ są Niepowstrzymani, co

jest tytułem ich najnowszej płyty, o której dziś

rozmawiamy z jednym z założycieli Steel Raiser,

Salvo Pizzimento.

Pomimo czasu i zmian w składzie, patrzę na wszystkie

nasze prace jako pojedyncza rzecz. Podróż zaczęła się

wraz z "Race Of Steel" i to ewoluowało przy zachowaniu

wszystkich charakterystycznych rzeczy, które nas

wyróżniały. Oczywiście, to normalne, gdy słuchasz

czegoś z przeszłości i z obecną dojrzałością, myślisz, że

to mogło być zrobione trochę inaczej.

Co oznacza tytuł "Unstoppable"? Czy odnosi się do

waszego dziesięciolecia?

Nie, tytuł nie jest o naszej rocznicy. To oznacza, że mimo

codziennych trudności zesłanych przez życie i

tych, którzy chcą zatrzymać naszą podróż, zawsze tu

jesteśmy silniejsi i zdeterminowani, by się nie poddać.

Jesteśmy Steel Raiser i jesteśmy Niepowstrzymani (z

ang. Unstoppable - przyp. red)

Czy pisząc teksty inspirujecie się czymś konkretnym,

np. literaturą?

Nie sądzę, żeby były to konkretne tematy, które zainspirowały

nasze teksty. Czasami są to historie o codziennych

doświadczeniach, inne wynikają z fantazji, wyobraźni.

Inspiruje nas wszystko to co nas otacza i w

czym żyjemy.

Dlaczego na waszym nowym albumie, kawałek

"Scent Of Madness" znalazł się w dwóch wersjach.

Tak trudno było wybrać, która lepsza?

zbliżyć się do takich niskich tonów, czy ma tak dużą

skalę głosu, że przyszło mu to naturalnie?

Wielką umiejętnością Alfonsa jest podejście do każdego

kawałka w inny sposób, przy jednoczesnym zachowaniu

cech, które go wyróżniają. W "The Last Tears"

chciał spróbować czegoś innego i mocno ćwiczył, by

osiągnąć taki rezultat. Nie sądzę jednak, aby specjalnie

konwertował swój głos. Wszystko u niego jest naturalne,

co dodaje czegoś ekstra do jego niesamowitych

zdolności.

Skąd głos kobiecy w "The Last Tears" i kim ona jest?

Powstał w wyniku kolaboracji z Nadią Orlando, wokalistką

zespołu Nuctifies. Mieliśmy przyjemność zagrać

z nią kilka koncertów i stad pomysł, by wypróbować

jej głos w naszej piosence i myślę, że się udało.

Wiele waszych recenzji jest pozytywnych? Do kogo

recenzenci porównywali muzykę Steel Raiser? Sami

jak opisujecie swoją muzykę?

Tak, recenzje "Unstoppable" były pozytywne, spójne i

jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani wynikami. Prawie

wszystkie z nich porównują naszą muzykę do takich

wielkich zespołów jak Accept, Primal Fear, Saxon,

Judas Priest itp., co sprawia, że jesteśmy bardzo dumni.

Nasz styl, nasza muzyka to cholernie czysty

heavy metal. To jest to co robimy i zawsze będziemy

robić!

Czy znaleźliście jakieś negatywne opinie? Czy te sądy

były trafne, czy faktycznie utrafili w wasze wady?

Negatywnych recenzji było tylko kilka i nie były one

trafne. Dla tych recenzentów, nasze geograficzne pochodzenie

stanowiło problemem, ich krytyka skupiła

się na tym, a nie na jakości naszej muzyki. Jednakże

dobre czy złe recenzje, to coś subiektywnego, więc nie

robimy tragedii.

Co spowodowało, że założyliście zespół i dlaczego

chcieliście grać heavy metal?

Metal zawsze był muzyką, która dawała mi pasję, energię

i siłę. Gdy Ci wszystko w środku eksploduje w synergii

z tym co usłyszałeś lub przeżyłeś, najlepszą rzeczą

jest wziąć instrument do ręki albo oddać się przygodom

ze znajomymi, którzy myślą tak jak ty. Steel Raiser

powstał właśnie w ten sposób.

Jaka jest poprawna nazwa zespołu, Steel Raiser czy

Steel Raiser III?

Prawidłowa nazwa to Steel Raiser. Jednak zespół zaczął

grać jako Steel Raiser III, jednak po podpisaniu

kontraktu z Pure Steel Records zmieniliśmy ją na

obecną nazwę.

Jak wspominacie wasze początki?

Zespół powstał w 2006 z woli Antonia (Portale -

przyp. red.) i Gianluci (Rossi - przyp. red). Początkowo

był to projekt studyjny, ale później po wydaniu

pierwszego albumu i porozumieniu, do którego doszło,

z chłopakami zdecydowaliśmy powołać do życia prawdziwy

zespół, jaki teraz znamy. Zacząłem to ja, Giuseppe

(Seminara - przyp. red.) na gitarze i Antonio na

bębnach.

Nagraliście dopiero trzy albumy, jak sami postrzegacie

ten pierwszy z perspektywy czasu, zwłaszcza, że

do tej pory wasz skład miał kilka roszad?

80 STEEL RAISER

Foto: Steel Raiser

Bonusowa wersja została nagrana z partią basu wykonaną

przez Dino Fiorenzę. Kiedy spytał nas czy może

wziąć udział w nagrywaniu nowego albumu jako gość,

mieliśmy już zrobione wszystkie partie basu i perkusji

w "Scent Of Madness", więc w końcu mieliśmy dwie

pełne wersje tego samego utworu. Pomyśleliśmy, że

umieścimy to jako dodatkowy utwór, by dać więcej

światła jak powstał album oraz nadać większe znaczenie

solówce Dina, co zdecydowanie wzbogaciło nasz

album.

Jak powstał "The Last Tears", który przywodzi na

myśl twórczość Type O Negative? Czy jest to wynik

improwizacji czy może jakiegoś duchowego uniesienia?

Ta piosenka powstała w taki sam sposób co inne.

Gianluca nie był zainspirowany szczególnym zespołem,

po prostu szybko wymyślił dobry riff i stąd powstał

cały utwór. Oczywiście jesteśmy zadowoleni z tego

porównania, osobiście uważam ich za świetny zespół.

Alfonso Giordano w "The Last Tears" brzmi jak

Peter Steele. Czy dużo musiał poświęcić czasu, by

Jak długo pracowaliście nad materiałem na "Unstoppable"?

Proces pisania materiału był wystarczająco szybki,

wszystkie piosenki zostały skomponowane w drugiej

połowie 2014 roku. Pomimo tego, pozwoliliśmy dojrzeć

całemu potencjałowi każdego z utworów na trasie,

co było również bardzo naturalne i szybkie. Jako muzycy

znamy siebie najlepiej, mamy świetne rozeznanie

i wiemy jakie są nasze mocne i słabe strony, dlatego

zawsze wiemy co zrobić, by niczego nie zaniedbać. Jeśli

jedna z naszych piosenek przekonuje do nas metali, to

potem jesteśmy pewni, że każdego możemy przekonać,

by jej posłuchał.

Kto jest autorem okładki?

Okładka została stworzona przez Simonę Brance, lokalną

artystkę i naszą przyjaciółkę.

Jesteście chyba wielkimi fanami gryfów, ponieważ

już na trzecim albumie z rzędu, okładkę zdobi gryf,

lecz tym razem ktoś na nim siedzi. To wasza wizja

czy zupełny przypadek?

Muszę Cię poprawić, to feniks, symbol naszej drogi i

czujemy, że bardzo nas reprezentuje. Na "Unstoppable"

mamy nową ewolucję naszego feniksa, co jest częścią

naszej wizji i wielce prawdopodobne, że pojawi się

na naszym następnym albumie.

Poprzednie wasze albumy ukazały się pod szyldem

Pure Steel Records, a obecny album pod szyldem Iron

Shield Records. Co spowodowało zmianę wydawcy?

Decyzja, by zmienić wydawcę nie była umotywowana

chęcią zmiany atmosfery, ale po prostu wygaśnięciem

umowy, która wiązała nas z Pure Steel Records. Bez

warunków odnowienia znaleźliśmy się w Iron Shield

Records z prawdziwym entuzjazmem i potencjałem,

by kontynuować naszą podróż. Jednakże pragniemy

podziękować chłopakom z Pure Steel Records za

świetną pracę, którą wykonali... i nadal ją dla nas robią.

Grzegorz Cyga


HMP: Na okładce Waszej ostatniej płyty przedstawiliście

postać "lekarza zarazy". Skąd taki pomysł?

jak ich postacie mają się do Waszej płyty?

Teo Seoane: Pomysł powstał przez niekończącą się

korupcję w polityce, która rani nasz kraj. Politycy są

pasożytami, którzy mają tylko jeden cel w życiu: stawanie

się bogatymi poprzez kradzież pieniędzy zwykłych

ludzi; sądzimy, że oni mają zgniłe dusze i mamy

nadzieję, że ich dusze rozłożą się wcześniej czy później.

Na razie możemy kształtować nasze pragnienia

na tej okładce, z politykami usuniętymi z Izby Reprezentantów

(budynku, który widać z tyłu) przez "lekarzy

zarazy". Nie istnieje dokładne połączenie tych konkretnych

postaci z utworami, można powiedzieć, że

jest to zwykłe przedstawienie tego, co chcielibyśmy

aby stało się z tymi "szumowinami", sposób na rozwiązanie

problemów poruszonych w kilku kawałkach na

płycie.

Poruszacie wiele tematów, wydaje mi się, że głównie

fantasy. Czy jest jeden przekaz, wspólny mianownik,

który łączy wszystkie teksty na płycie?

Na tym albumie istnieje kilka powiązanych ze sobą, ale

także z okładką tematów, ale nie wszystkie. Podczas

gdy nasz drugi album był całkowicie oparty na koncepcie,

na tym albumie tylko utwory "No Future For

The World" i "Guardian Angels" są jedynymi, które na

tej płycie mówią o korupcji "pożerającej" nasz kraj i

ogólnie wszystkie kraje zachodnie. Jak mówisz, tematy

innych kawałków zmieniają się opisując osobiste doświadczenia

i uczucia w "From Your Cradle To Your

Grave" po historyczne wydarzenia w "The Last Waltz",

a nawet programów telewizyjnych i książek, które zostały

przez nas wspomniane w "Serenity Valley" czy

"King In The North". Wbrew temu, co mogłoby się wydawać,

rzadko poruszamy tematy fantasy, a przynajmniej

typowo fantasy. Na przykład "Dragon Huntress"

jest rzeczywiście historią o łowczyni smoków, ale trzonem

piosenki jest matka chroniąca dziecko przez czającym

się w życiu niebezpieczeństwem uosobionym w

ciele smoka, który je atakuje. Każda matka chroniąca

swoje dziecko jest najzacieklejszym ze stworzeń, a ten

kawałek jest jednym z tych, mówiących o osobistych

doświadczeniach.

Hiszpański In Vain mógłby być

odpowiedzią na szwedzki Persuader

- łączy melodykę europejskiego power

metalu z agresją thrashu. Mimo

tego, że istnieje od ponad dekady i

nagrał trzy płyty, dopiero teraz wieść

o nim przebija się za hiszpańskie

granice. Z czego to wynika? Opowiadał nam

perkusista, Teodoro Seoane.

Za łagodni na thrash, za mocni na power

robić i dlatego umrzemy tworząc muzykę, którą lubimy,

i to jest to co się naprawdę liczy.

Część Waszych utworów brzmi również bardzo

amerykańsko. Można w niej odnaleźć echa zarówno

Iced Earth, Vicious Rumors czy nawet Helstar. To

rzeczywiście Wasze inspiracje czy skojarzenie jest

dziełem przypadku?

Czysty przypadek. To nie pierwszy raz, gdy się nam o

tym mówi, ale prawie nikt z naszego zespołu nie słucha

tego rodzaju amerykańskiego metalu. Niektórzy z nas

mają płyty tych zespołów, o których wspomniałaś, ale

nie należą one do naszych ulubionych i oczywiście nie

uważamy, że mają wpływ na naszą muzykę. Z drugiej

strony, zespoły jak Metallica czy Megadeth, Symphony

X a nawet Pantera mają wpływ na nas, ale reszta

wypływów pochodzi z Europy: Helloween, Running

Wild, Blind Guardian, Kreator, Grave Digger,

Dissection a nawet Nightwish. Jak widzisz, zespoły

nas inspirujące są bardzo zróżnicowane, ale główna inspiracja

pochodzi ze starej Europy.

Właśnie, w Waszej muzyce odnajduję też dalekie

echa… włoskiego Elvenking (mam na myśli linie

melodyczne choćby w "Dragon Huntress") czy nawet

Jak się gra tego typu muzykę w Madrycie? Istnieje

pokaźna scena i odbiorcy tego rodzaju grania? Pytam,

ponieważ Madryd kojarzy się raczej z lżejszymi

zespołami typu Baron Rojo czy Dark Moor…

Cóż, hiszpański metal, a konkretnie metal z Madrytu

ma ogromną scenę niezależną, ze wspaniałymi klasycznymi

zespołami heavy metal, power, viking czy

death metal z lat '80. To kwestia obecnych czasów,

gdy prawie niemożliwe dla nowego zespołu jest zyskanie

uznania, ten Madryt jest tylko znany z klasycznych

zespołów, ale jeśli przyjedziesz do Madrytu na jeden

weekend możesz wybierać między co najmniej pięcioma

metalowymi koncertami dziennie, z każdego gatunku

metalu jaki możesz sobie wyobrazić. I niestety

bez względu na gatunek, publika na koncertach nie dopisuje.

Dzisiaj mamy najbogatszą i najbardziej utalentowaną

scenę naszych czasów, a większość ludzi nie

chodzi na koncerty ani nie kupuje płyt ani nie wspiera

w żaden sposób. Zawsze znajdą się tacy, którzy troszczą

się o zespoły i wspierają, ale jest ich naprawdę

mało, a zespoły są w końcu zmęczone tym że, nie osiągają

żadnych wyników, nie rozwijają się, a po kilku latach

rozpadają się zmęczeni wszystkim. Faktycznie, jest

to jeden z powodów przez który zdecydowaliśmy się

"spojrzeć' za granicę i spróbować znaleźć nasze miejsce

z pomocą Pure Steel, ponieważ czujemy, że w naszym

kraju nie jesteśmy w stanie dużo zrobić. To jest bardzo

smutne, ale to jest jak musimy spojrzeć prawdzie

w oczy w najlepszy możliwy sposób.

Muszę przyznać, że "The Little Things that Matter"

to moje pierwsze zetknięcie się z Waszą muzyką.

Myślicie, że trafienie pod skrzydła Pure Steel pomoże

Wam teraz dotrzeć do większej ilości słuchaczy?

Pure Steel jest Waszym wydawcą czy promotorem?

Pure Steel jest tylko wydawcą. Mamy ogromną nadzieję,

że otworzą nam drzwi do miejsc, gdzie w przeciwnym

razie może nam nie udać się dotrzeć. To nasz

pierwszy oficjalny krok za granicą, a my jeszcze nie

wiemy jak to działa, ale ze wszystkich możliwości Pure

Steel wydawała się być najbardziej poważnym i konsekwentnym.

Dobrym dowodem, że dotrzemy do większej

ilości ludzi, jest to, że dowiedziałaś się o nas dzięki

nim! (śmiech)

Cieszę się, że udało mi się na Was trafić. Wasza

muzyka to w zasadzie mieszanka dwóch gatunków,

thrashu i tradycyjnego heavy metalu. Skąd taki miks

w Waszym graniu? Wśród Was są miłośnicy obu

gatunków i tworzycie muzykę wspólnie, idąc na kompromisy?

Naszym zamiarem i tym, co nas motywuje jest mieszanie

energii prędkości thrashu z melodiami najmocniejszego

niemieckiego power metalu, wierzymy że to

czyni naszą muzykę odrębną. Nie mamy zobowiązań

do nikogo i nigdy nie będziemy, faktycznie moglibyśmy

robić rzeczy inaczej, co by było korzystne komercyjnie.

Śpiewamy po angielsku w Hiszpanii, gdzie jesteśmy

systematycznie wykluczani za robienie tego.

Mieszamy power i thrash, więc dla fanów thrash jesteśmy

za łagodni, a dla fanów power jesteśmy za mocni…

Jesteśmy dla siebie największym wrogiem!

(śmiech) W każdym razie to jest muzyka, którą lubimy

Foto: In Vain

niemieckiego Powerwolf (linie wokalne oraz sposób

śpiewania Daniela Cordróna).

Powerwolf jest wspaniałym odzwierciedleniem dla

młodych zespołów. Pomijając uderzający i osobisty

styl, który dzisiaj wydaje się być niezbędny aby przyciągnąć

uwagę publiczności, co nie pasuje do nas, wiemy,

że na pewno musimy znaleźć własne brzmienie,

jakie oni osiągnęli, a ludzie po wysłuchaniu kilku

dźwięków będą mogli powiedzieć "Kurcze, to jest In

Vain!". Wierzymy, że na tym polu już coś osiągnęliśmy,

a przynajmniej jeśli chodzi o wokal. Nie myślimy

dużo o Elvenking, ale także są zespołem z miarę wyraźnym

stylem oraz lubimy niektóre z ich utworów.

Zdecydowanie czujemy się częścią młodej sceny metalowej,

ale nie wiemy której konkretnie! (śmiech)

Jak wyglądają Wasze koncerty? Gracie często u siebie

w mieście, jeździcie po całej Hiszpanii? Udaje

Wam się grać za granicą poza tym, że byliście kilka

razy na wielkich niemieckich festiwalach?

Nasze koncerty są olbrzymią dawką energii! Specjalnie

nie przebieramy się ani nie charakteryzujemy, tylko

czterech facetów występujących z przyjemnością na

scenie. Kiedyś graliśmy w Madrycie dwa razy w roku,

zazwyczaj kiedy wydawaliśmy nową płytę i kończyliśmy

naszą trasę i zanim braliśmy się za nowy album.

Oczywiście teraz także występujemy w Madrycie jako

support przed większymi zespołami i gramy koncerty

w innych miastach w całej Hiszpanii. Teraz nie możemy

grać za granicą, o ile nie otrzymamy rozsądnej oferty

od sponsora oraz musimy mieć większe uznanie na

metalowej scenie, mamy nadzieję, że promowanie

przez Pure Steel i wywiady jak ten pomogą nam osiągnąć

ten cel.

Zagraliście także na Keep it True. Wiadomo, że jest

to festiwal, którego tematyka skupia się wokół klasyków,

legend metalu oraz zespołów wyciągniętych z

lamusa. Jak udało Wam się dołączyć do tak "elitarnego"

grona? Koło jakich nazw udało Wam się

zagrać?

Cóż, to jest drugi raz, kiedy się nas o to pyta i nie wiemy

gdzie to było opublikowane, ale niestety nie graliśmy

jeszcze na festiwalu KIT. Graliśmy tylko na hiszpańskich

festiwalach, gdzie mogliśmy dzielić scenę z

takimi zespołami jak Freedom Call, Axxis czy Astral

Doors. Bardzo miłe doświadczenie i szansa na naukę

od świetnych profesjonalistów!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Magdalena Kowalska

IN VAIN 81


Na falę powrotów zespołów z lat '80 załapał się również

nowojorski Killen. Niedawno ukazała się zremasterowana

reedycja ich debiutu "Killen" wzbogacona

o demo "Restless is the Witch" wydana oczywiście

przez Cult Metal Classics. Polecam wszystkim

zapoznanie się z tym materiałem, gdyż zawiera potężną

dawkę heavy/power metalu na naprawdę wysokim

poziomie. Zespół wrócił również do grania na

żywo oraz jest szansa na nowy krążek. O reszcie

opowie już sam Mitch Thylacine, gitarzysta Killen.

Nie zamierzamy zmieniać muzyki i podążać za trendami

HMP: W tym roku zdecydowaliście się reaktywować

zespół. Czemu postanowiliście spróbować jeszcze

raz? Co Was skłoniło do podjęcia tej decyzji?

Mitch Thylacine: Cult Metal Classics skontaktowali

się ze mną i zapytali o ponowne wydanie Killen Longplay

z 1987 roku. Totalnie mnie to zaskoczyło, ponieważ

nigdy nie myślałem o ponownym wydaniu albumu

na płycie CD, poprzednio był on na płycie winylowej i

na kasecie. Latami nie myślałem o tym albumie i nie

sądziłem, że ktokolwiek o nim pamiętał i kogokolwiek

obchodził, jednak Manos z Sonic Age Records wyjaśnił

mi, że są fani, którzy bardzo by chcieli wydania albumu

na płycie CD i oglądać nasze występy na żywo.

Powiedział, że przez długi czas próbował się z nami

skontaktować aby to umożliwić. Na początku miałem

wątpliwości, ponieważ byliśmy 18 latkami podczas naszego

pierwszego pobytu w studio, kiedy album nabierał

doświadczenia i wiele rzeczy nie było prawdopodobnie

zrobionych tak jak mogłoby być. Wtedy jednak

posłuchałem oryginalnych taśm po raz pierwszy od 30

lat i zdałem sobie sprawę, że wiele rzeczy brzmiało lepiej

niż zapamiętałem i że to wciąż ma swoje miejsce w

muzyce metalowej.

Niedawno ukazała się reedycja waszego debiutanckiego

krążka "Killen". Czy ten materiał brzmi tak

samo jak w 1987 roku czy też może dokonaliście jakiejś

obróbki?

Głównym powodem, dla którego zgodziłem się ponownie

wydać płytę, było to, że mam dużą kontrolę nad

tym projektem. Powiedziałem, że jeśli zamierzamy to

zrobić, chcę remasterować piosenki z oryginalnych taśm.

Byłem w stanie wyrównać wiele nagrań dla czystszego

i mocniejszego dźwięku oraz wyeliminować hałas.

Chciałem również zaktualizować wygląd okładki.

Cult Metal Classics dodało "Restless Is The Witch",

dodatkowe nagrania oraz jakieś 20-cia broszurowych

stron z rzadkimi zdjęciami i historią zespołu. Również

będzie limitowana edycja wydania w pudełku oraz winylowe

wydanie.

Co było Waszą największą inspiracją w momencie

tworzenia muzyki na debiut? Pamiętacie jeszcze na

kim się wzorowaliście?

Jako dzieciak miałem dużą kolekcję nagrań i byłem

fanem Kiss, Black Sabbath, Led Zeppelin, Van Halen,

Judas Priest i tak dalej. Jednak we wczesnych latach

80-tych wszystkie te wielkie zespoły, które wtedy

wypłynęły, zabrały mnie na wyższy poziom inspiracji.

Zespoły jak Manowar, Mercyful Fate, Accept, wczesny

Anthrax, wczesna Metallica.

Które utwory były przyjmowane najlepiej przez fanów,

a które Wy najbardziej lubiliście grać?

Wiele ludzi mówi, że ich ulubionymi kawałkami są

"Stricken By Darkness", "Victima", "The Marauder",

"Birth of A King". Czerpię radość z grania wszystkich

tych piosenek, ale prawdopodobnie "Scream In The

Night" jest dla mnie najbardziej wyjątkowa, ponieważ

jest pierwszą, jaką napisałem i rozpoczyna album.

Jak dziś z perspektywy czasu oceniacie debiut? Dalej

jesteście z niego dumni? Czy dzisiaj zagralibyście te

numery tak samo?

Ten album jest dla mnie ważny, ponieważ nauczył

mnie co robić, a czego nie, podczas nagrywania. Były

rzeczy, które zawsze mnie martwiły i chciałem aby mogły

być zrobione inaczej. Byliśmy grupą dzieciaków nagrywających

utwory z inżynierem dźwięku, który prawdopodobnie

nie znał metalu i który również mógł

zrobić kilka rzeczy lepiej. Wszyscy jakoś sobie radziliśmy.

Nie mieliśmy producentów ani sponsorów dużych

wytwórni. Właściwie byliśmy zdani na siebie.

Kiedy przesłuchałem nagrań po raz pierwszy od 30 lat,

pomyślałem, że wcale nie brzmią aż tak źle, a właściwie

są dość dobre. Cieszę się, że miałem szanse je pozmieniać

i ponownie wydać. Myślę, że piosenki są

świetne i że będą brzmieć niesamowicie kiedy będziemy

je ponownie wykonywać na żywo.

Jaka wtedy w 1987 roku była reakcja sceny na ten krążek?

Jakie dostawaliście recenzje?

To różniło się od czegokolwiek innego w tamtych czasach,

a kiedy coś jest inne albo to kochasz, albo nie.

Mieliśmy dość szczęścia, że rozprowadziliśmy album

po całym świecie i jesteśmy wdzięczni, że mamy fanów,

którzy nas wspierają i kochają to.

Wasza muzyka sprawiała wrażenie dość mocno osadzonej

w metalowym undergroundzie i była daleka od

wszelkiej komercji. Co było dla Was wtedy priorytetem?

Sukces czy pozostanie wiernym metalowym

korzeniom?

Można zdefiniować "sukces" na wiele sposobów. Zawsze

byłem przeciwny pomysłowi, że wytwórnia płytowa

stara się sprawić abyś wyglądał lub brzmiał tak, jak

według nich powinieneś, abyś się lepiej sprzedawał.

Wszystko co robiłem było prosto z serca i szczere. Myślę,

że jeśli pozostajesz lojalny swojej muzyce, ludzie to

doceniają.

Dlaczego w reaktywowanym Killen zabrakło perkusisty

Butcha Tyler'a?

Butch Tyler był pierwszą osobą, z którą rozmawiałem

przez telefon na temat ponownego zjednoczenia zespołu.

Był bardzo podekscytowany i na początku był

za dawaniem koncertów, jednak nie grał przez lata na

perkusji i niestety obecnie jego życie znajduje się na innym

etapie. Jednak fakt, że Carl Cenedy przejmuje jego

miejsce nie jest złą wiadomością.

Wasz nowy pałker Carl Canedy to osoba z bardzo

konkretnym CV (The Rods, Thrasher czy nawet

Manowar). Jak doszło do tego, że znalazł się w Waszych

szeregach? Pewnie to, że jest z Nowego Jorku

też miało duży wpływ?

Jesteśmy zaszczyceni, mając go na pokładzie. Pierwszy

raz spotkaliśmy Carla około 1989 roku, kiedy nagrywał

nasz drugi album w swoim studio. Byliśmy zachwyceni

tym, że w końcu jesteśmy nagrywani w prawdziwym

studio wraz z metalowym producentem.

Niestety ten album nigdy nie został publicznie wydany

głównie dlatego, że scena została przejęta przez grunge.

Na pewno lekkiej korekcie poddana została okładka.

Nie myśleliście jednak by użyć całkiem nowego

obrazka? Oryginalny cover nie był najlepszy.

Nie myślałem o użyciu kompletnie nowego wizerunku.

Chciałem zachować ten sam układ okładki i uczynić go

rozpoznawalnym i wiernym pierwowzoru, acz ze zmodernizowanym

ujęciem. Również zaangażowałem oryginalnego

basistę Marka Vasqueza, który grał na większości

albumu oraz pozbyłem się Jeffa Bayera, który

nie grał na albumie i nie był lojalnym członkiem zespołu.

Myślę, że nowa okładka jest zajebista.

Foto: Killen

Do podstawowego programu płyty dodane zostało

prawie cało demo "Restless Is the Witch". Czemu

jednak zamiast coveru Black Sabbath "Children of

the Grave" daliście koncertową wersję "The Marauder"?

Dwa Powody. Zgaduje, że pierwszy powód to, że Sonic

Age Records/Cult Metal Classics nie dążyło do

załatwienia praw do piosenki Black Sabbath, za to

uwzględnili "The Marauder", ponieważ to rzadki

utwór, a takie niewydane bonusowe nagranie jest ekskluzywne

dla nowej odsłony.

Dlaczego w dwa lata po wydaniu debiutu, zamiast

uderzać z dużym krążkiem postanowiliście nagrać

demo "Restless is the Witch"? Przecież nowe utwory

czyli "Vampire" I "Birth of a King" kopały dupę bezlitośnie.

Mieliśmy przejściowy okres. Rozstaliśmy się z naszym

wokalistą oraz dołączył do nas nowy basista i gitarzysta.

Przejąłem wokal i chcieliśmy jak najszybciej wydać

parę kawałków, w trakcie szukania producenta oraz

studio aby nagrać drugi album.

Podobno w latach 89-90 nagraliście materiał na drugi

album, zresztą wyprodukowany przez Waszego obecnego

bębniarza Carla. Czemu nie udało Wam się go

wydać? Czy macie w planach wydanie jeszcze kiedyś

tego materiału lub choćby wykorzystanie niektórych

z utworów w przyszłości?

Byliśmy podekscytowani możliwością pracowania z

Carlem. Byliśmy fanami The Rods, a on był producentem

wielu świetnych zespołów metalowych takich

jak Anthrax i Overkill. Niestety do czasu, kiedy byliśmy

gotowi wydać album, grunge przejęło kontrolę

nad sceną i metal nie był popularny wśród wytwórni

płytowych, zatem odłożyliśmy to na półkę czekając na

dobrą umowę. Tak, chcielibyśmy wydać tamte piosenki

i zagrać kilka z nich na żywo.

Jaka muzyka była na nim zawarta? Czy dalej był to

klasyczny power/heavy metal czy może chcieliście

podążyć w jakimś innym kierunku?

To była kontynuacja "Restless Is The Witch" EP. Napisałem

wszystkie te piosenki, więc naturalnie miałyby

podobny styl do poprzednich nagrań.

Jakie były główne powody rozpadu zespołu?

Zespół nigdy oficjalnie nie przestał istnieć. Po prostu

powoli oddalaliśmy się od siebie, angażując się w inne

projekty, które wiązały się ze zmianą sceny muzycznej.

82

KILLEN


Zacząłem grać w zespole wraz z Bobbym z Overkill i

myślałem, że to byłby automatyczny sukces, więc odstawiłem

Killen na bok, jednak I4NI nigdy nie ruszył.

Czy uważacie, że mogliście osiągnąć znacznie więcej

niż Wam się udało? Jeśli tak to gdzie Waszym

zdaniem popełniliście największy błąd?

Oczywiście była możliwość zrobienia więcej, ale

czułem, że robiłem wszystko, co w mojej mocy aby tak

się stało. Niestety było też wiele osób "zaangażowanych",

którzy może nie dawali z siebie sto procent.

Również nigdy nie mieliśmy za plecami jakiejś dużej

wytwórni czy firmy menadżerskiej, a bez tych rzeczy

nie zajdziesz tak daleko jak byś chciał. Nie powiedziałbym,

że popełniłem błędy, ale na własnej skórze odebrałem

wiele życiowych lekcji. Najważniejsze to nie

zadowalać się sesjami w studio oraz ostrożniejsze wybieranie

ludzi z którymi będę pracował w przyszłości,

a szczególnie omijanie takich, którzy nie będą dawali z

siebie sto procent.

Macie na koncie jakieś spektakularne koncerty?

Który z nich wspominacie najlepiej do dzisiaj? Z jakimi

bandami dzieliliście scenę?

Graliśmy z wieloma świetnymi zespołami. Oni wszyscy

traktowali nas dobrze. Pamiętam, że Wrathchild

America byli dla nas naprawdę super. Ze wszystkich

koncertów, myślę, że najlepszy był nasz pierwszy koncert

na wielkiej scenie naprzeciwko wielkiego tłumu

metalowców w Staten Island w Nowym Jorku. W końcu

widzieliśmy jak nasze marzenia wchodzą w życie po

tak trudnej pracy.

Co się z Wami działo przez ostatnie 25 lat? Pozostaliście

w jakimś związku z muzyką?

Nigdy nie przestałem być zaangażowanym w muzykę.

Grałem w paru różnych zespołach i zrobiłem wiele rzeczy

w studio.

Kiedy będzie jakaś okazja, żeby zobaczyć Was na

żywo? Gdzie planujecie dotrzeć ze swoją muzyką?

Mamy zaplanowany występ na Headbangers Open

Air 2016 i obecnie dodajemy więcej terminów w Stanach

i Europie.

Macie w planach pisanie nowych numerów? Jeśli tak

to kiedy można będzie spodziewać się jakiegoś

waszego nowego materiału?

Piszemy nowe piosenki do nowego albumu, ale mamy

również dużo utworów Killen, które nigdy nie zostały

opublikowane, które prawdopodobnie nagramy wcześniej.

W jakim kierunku zamierzacie pójść z Waszą muzyką?

To będzie stary Killen czy też zaskoczycie nas

czymś nowym?

Cokolwiek zaprezentujemy, będzie podobne do oryginalnej

muzyki. Nie zamierzamy zmieniać muzyki i

podążać za trendami. Mam własny styl pisania. Jedynym,

co może się różnić, to współczesna produkcja, ale

będzie to ten sam rodzaj muzyki.

Jaka jest Wasza znajomość dzisiejszej sceny metalowej?

Interesuje Was to co się na niej dzieje czy też

może słuchacie dalej tych samych klasycznych rzeczy

co kiedyś?

Nie jestem zainteresowanym tym, co dzieje się teraz z

metalem. Lubię oryginalność i kreatywność i wydaje

się, że w dzisiejszych czasach zespoły brzmią dokładnie

tak samo jak kiedyś. Kiedy słucham muzyki, to

wciąż słyszę utwory Judas Priest, Iron Maiden, Black

Sabbath i tak dalej. Dla mnie wtedy metal był na

najwyższym poziomie. Zespół z "młodszego" pokolenia,

który naprawdę lubiłem to był Rammstein, ale

było to dawno temu.

HMP: "The End They Bring" całkowicie skopał mi

dupsko. Skąd w was tyle furii? Jesteście nerwowymi

typami?

Sebastian Fredriksson: Inspiruje nas zło panujące na

świecie i towarzyszące temu problemy osobiste.

Muzyka jest naszą metodą na okazanie gniewu, więc

staramy się przemycać go wyjątkowo sporo, aby nasza

twórczość była jak najbardziej intensywna.

Jesteście młodą kapelą - tak naprawdę - wszystko

przed wami, ale ten materiał to prawdziwa gratka dla

metalowców głodnych thrash/death metalowej

rzeźni. Czy komponowanie materiału zajęło wam

długi okres czasu?

Sebastian Fredriksson: Większość materiału na płytę

to rzeczy bardzo stare, tworzone już ponad pięć lat

temu, jednakże na kilka tygodni przed wejściem do

studia stworzyliśmy trochę nowego stuffu. Wliczając

należyte zmiany w składzie, minęło trochę lat, zanim

weszliśmy do studia całym zespołem.

Jak pracowało wam się w studiu nagraniowym?

Sebastian Fredriksson: Znacznie bardziej preferujemy

granie na żywo, więc staramy się uchwycić ten

aspekt podczas nagrywania płyty. Nagrywanie płyty w

studiu było osobistym wyzwaniem dla każdego z nas.

Czy wasza współpraca z BWK Records układa się

pomyślnie?

Sebastian Fredriksson: Wszystko gra. BWK Recods

to bardzo solidny label. Przyjaźnimy się z ekipą z

wytwórni, dzięki czemu zespół ma wolność przy nagrywaniu

i ma wszystko pod kontrolą.

Co powiecie o sukcesie rodaków z Lost Society?

Sebastian Fredriksson: Dobrze dla nich. Robią co do

nich należy i na wysokim poziomie.

Powiedz trochę o tym, jak powstało Ceaseless

Torment.

Sebastian Fredriksson: Seba (gitara, wokal) i Antti

(bębny) poszli na małe piwko. Następnego ranka

uświadomili sobie, że mają zespół. Zdecydowali zaakceptować

taką kolej rzeczy. Nabyli więcej browaru,

zapraszając jeszcze basistę (Mikko) i gitarzystę

(Tuomo). Grupa wskoczyła na sanie napełnione po

same brzegi piwem, napierdzielając z góry w dół i po

pewnych problemach z obsadzeniem stanowiska

gitarzysty, skończyło się na przyjęciu do zespołu Kima.

Jak trzyma się thrash metal w Finlandii?

Sebastian Fredriksson: Staje się coraz silniejszy,

dzień po dniu. Przez pewien czas gdzie nie spojrzałeś,

Sposób na wyrażenie siebie

Bezkompromisowy debiut wściekłych fińskiego

Ceaseless Torment, ma już rok z okładem. Jest to,

więc świetna okazja na małą pogawędkę z

Sebastianem Fredrikssonem i resztą zespołu,

niezbyt rozmowną, niestety.

było tu mnóstwo death/thrashowych kapel, ale od kilu

lat zespoły przestawiły się na thrash/speed.

Jacy artyści wywarli na was największy wpływ?

Sebastian Fredriksson: Prawdopodobnie wszyscy, a

przy najmniej większość elity death i thrash metalu z

lat 80-tych i 90-tych (wyłączając Sebastiana).

Jakie są, waszym zdaniem, najlepsze albumy

bieżącego roku?

Sebastian Fredriksson: Cult of Endtime - "In Charnel

Lights".

Mikko Karppelin: Gruesome - "Savage Land", Dr.

Living Dead - "Crush The Sublime Gods".

Kim Lappalainen: Cut Up - "Forensic Nightmares",

Ranger - "Where Evil Dwells", Foreseen - "Helsinki

Savagery".

Antti Uuttu: Amputory - "Ode To Gore", Carpenter

Brut - "EP III", Demonical - "Black Flesh Redemption".

Tworzycie jakiś nowy stuff?

Sebastian Fredriksson: Taaa, mamy trochę

kawałków, które są w gruncie rzeczy gotowe, aczkolwiek

chcemy je jeszcze podrasować.

Jaki jest cel muzyki Ceaseless Torment?

Sebastian Fredriksson: Wyrażanie wszelkich emocji

uczuć i innych gówien, które przerabiamy w przyjemne,

bądź też nie tak bardzo przyjemne audiotortury.

Jaki był wasz najlepszy koncert?

Sebastian Fredriksson: Nie wiemy, ciężko wybrać

jeden show, było mnóstwo takich, które miło wspominamy.

Oczywiście po każdym gigu mamy debatę, z

której wynika jaki on był.

Zakończcie zdanie: "Ceaseless Torment to dla

mnie…"

Antti Uuttu: Coś co musi się rozwijać. Wspinać się po

kolejnych szczeblach naszych umiejętności… Słowem,

skrzyżowanie naszych muzycznych pasji.

Sebastian Fredriksson: Sposób na wyrażenie siebie.

Mikko Karppelin: Metoda na fajną zabawę.

Kim Lappalainen: Druga najlepsza rzecz, jaka

wydarzyła się w moim życiu.

Co sądzicie o nowej fali thrashu?

Sebastian Fredriksson: Jest sporo dobrych zespołów i

gównianych. Mamy mieszane uczucia.

Ostatnie słowo?

Sebastian Fredriksson: Tak (śmiech).

Łukasz Brzozowski

Jakie są zatem najbliższe plany Killen? Czego

możemy się po Was spodziewać?

Planujemy dać parę trochę koncertów w Stanach i

Europie i wydać nasze nigdy niepublikowane nagrania

z naszego skarbca razem z nowym materiałem. Będziemy

występować na Headbangers Open Air 2016 w

Niemczech. Poza tym mamy nowe konto na facebooku

oraz oficjalną stronę killenmetal.com więc możesz

mieć kontakt z zespołem i być z naszymi sprawami na

bieżąco.

To już wszystkie pytania z mojej strony. Wielkie

dzięki za wywiad.

To była przyjemność. Dziękuję ci oraz dziękuję fanom

za wsparcie i za podtrzymywanie metalu przy życiu.

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

Foto: Nikky Holmes

CEASELESS TORMENT 83


Mocniej, ciężej i bardziej epicko!

Wrocławski Crimson Valley po przetasowaniach personalnych wraca z nową EPką

"Halls Of Victory". To, czego można spodziewać się po tym materiale zdrada już widniejący

wyżej tytuł, zaś o tym wszystkim co działo się w zespole przez ostatnie dwa lata i

przygotowywanym już kolejnym albumie, rozmawiamy z 4/5 składu grupy: wokalistką Ewą,

gitarzystami Ziolllo i Bałagunem oraz basistą Jerrym:

HMP: Zmiana wokalisty to dla każdego, nawet

mniej znanego zespołu, spore wyzwanie. Jednak wy

po rozstaniu z Bartkiem Koniuszewskim wiosną 2013

roku nie zamierzaliście składać broni, od razu zaczęliście

szukać jego następcy?

Ziolllo: Tak, dokładnie! Poszukiwania rozpoczęliśmy

w tej samej chwili, kiedy pożegnaliśmy się z Bartkiem.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że to duże wyzwanie, szczególnie,

że z Bartkiem zagraliśmy dość dużo koncertów

i jako wokalista był najbardziej rozpoznawalną osobą

w zespole. Jednak o składaniu broni absolutnie nie było

mowy.

Jerry: Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mógł to być

dla nas tzw. "strzał w kolano", lecz błędów nie popełnia

ten, co nic nie robi i postawiliśmy wszystko na jedną

kartę. Dzięki temu zabiegowi dalej istniejemy, dalej

gramy i możemy udzielić wywiadu dla HMP (śmiech).

Wasze drogi rozeszły się chyba dość nagle, skoro nawet

nie zaśpiewał na tych kilku już wcześniej ustalonych

koncertach?

Bałagun: Decyzja o rozstaniu z Bartkiem nie była

podjęta z dnia na dzień. Bardzo długo do tego dojrzewaliśmy,

dość dobrze to przemyśleliśmy i omówiliśmy,

zanim ostatecznie wprowadziliśmy w życie. Nasz zespół

ma charakter bardzo koncertowy. Jeśli mielibyśmy

zdecydować się na przerwanie koncertowania w tamtym

okresie to pewnie nigdy nie rozstalibyśmy się z

Bartkiem (śmiech). Tak czy owak mieliśmy bufor czasowy

między koncertami, choćby na popracowanie nad

materiałem z kolejnym wokalistą.

Zastąpił go wówczas Rafał Gębicki z Wölfrider, ale

pewnie nie było opcji, by dołączył do was na stałe?

Jerry: Po opuszczeniu naszych szeregów przez Bartka

postanowiliśmy nie odwoływać pozostałych występów,

nie jest to w naszym stylu. Świat musiałby się zawalić,

żebyśmy musieli odwołać koncert. Poprosiliśmy Rafała

o pomoc. Rambo to człowiek, który jest kompletnym

przeciwieństwem Bartka. Zastanawialiśmy się nawet

nad przyjęciem go do zespołu na stałe, tylko za

długo się zastanawialiśmy, a Rafał po pewnym czasie

stwierdził, że jednak woli skupić się na Wölfrider,

który przygotowywał się na nagranie debiutanckiego

materiału. Najważniejsze, że dał nam chwilę luzu na

ustalenie dalszego planu działania oraz zaśpiewał z nami

koncerty, które mieliśmy zaplanowane. Serdecznie

mu za to dziękujemy. Flaszki

nie postawimy, bo już i tak

za dużo wspólnie pijemy (śmiech).

Pojawienie się w Crimson Valley wokalistki Ewy

Kleszcz to dowód na mizerię wokalnej formy męskich

kandydatów na to stanowisko czy też raczej chęć

pójścia w nieco innym kierunku i stąd taki właśnie

wybór?

Ziolllo: Raczej to pierwsze. Może użycie określenia

"mizeria męskich kandydatów" nie tyczy się wszystkich,

ale prawda jest taka, że Ewa zaprezentowała się

na przesłuchaniach najlepiej. Stąd taka decyzja zespołu.

Pójście w inną stronę w pewnym sensie było oczywiste:

nowy wokal to chyba zawsze pójście w nieco innym

kierunku.

Jerry: Wiesz Wojtek, we Wrocławiu jest wielu świetnych

wokalistów. Wrocław to miasto możliwości. Na

początku chcieliśmy koniecznie mieć w zespole faceta.

Po kolejnych przesłuchaniach zauważyliśmy, że podświadomie

szukamy drugiego Bartka Koniuszewskiego,

przez co podziękowaliśmy wielu dobrym wokalistom

o innej manierze śpiewania oraz barwie głosu.

Bałagun: Nasz wybór na pewno nie jest dowodem na

mizerię wokalistów płci męskiej (śmiech). Moim zdaniem

nie ma na to żadnej reguły. Trzeba po prostu trafić

na wokalistę, który sobie poradzi. Ma odpowiednią

barwę i warunki wokalne, by przebić się przez ścianę

metalowego jazgotu podczas melodyjnego śpiewania,

posiadać słuch muzyczny i do tego jeszcze chęci. Znalezienie

powyższych paru cech w jednej osobie jest

wbrew pozorom naprawdę niełatwym zadaniem. Preferowana

płeć ma w takiej sytuacji bardzo mały priorytet.

Podczas rozstania z poprzednim wokalistą zdawaliśmy

sobie też sprawę, że możemy takiej osoby szukać

nawet przez rok lub dłużej.

Kończąc temat zmian personalnych: od niedawna

Ewa nie jest jedyną kobietą w zespole, bowiem na

klawiszach gra z wami Agnieszka Bodalska - ktoś

musiał odtwarzać na żywo partie zagrane przez J.J. z

Nasty Crue na "Halls Of Victory", a poza tym

idziecie coraz bardziej w epickim kierunku, więc syntezatory

niewątpliwie wzbogacą brzmienie zespołu?

Jerry: Powiększył nam się trochę babiniec w zespole i

modlimy się o to żeby im się okresy nie zgrały

(śmiech). A tak na poważnie, to temat klawiszy przewijał

się co jakiś czas odkąd pamiętam. Pewnego dnia

spotkałem Agnieszkę (ex-Nymphill) i zaproponowałem

jej obsługę parapetu w zespole. Na początku była

trochę przestraszona ale

jakiś

czas temu odnalazła się w zespole i zaczyna proponować

coraz to bardziej odważne pomysły na muzykę.

Zdecydowanie będziemy szli w większą podniosłość i

epickość w muzyce, lecz żeby nie zatracić przez to

pazura mamy zamiar jednak zagrać troszkę bardziej

agresywnie na gitarach. Na EP "Halls Of Victory" już

słychać poważne zmiany w muzyce. Pojawiły się fragmenty

thrash metalu na gitarach, moje growle, numery

ogólnie są bardziej agresywne niż dotychczas, lecz cały

czas mamy zamiar oscylować w okolicach heavy/power

metalu.

Ziolllo: Odtwarzanie na żywo partii J.J-ja tyczyło się

przede wszystkich partii nagranych przez niego z naszym

pierwszym demku "Phoenix", bo tam również to

on nas wspomógł klawiszem, jak i odegrał rolę producenta

muzycznego tamtej produkcji. Ogólnie rzecz ujmując

chcieliśmy pójść w bardziej epicką stronę, dlatego

zdecydowaliśmy się na przyjęcie Agnieszki. Dziś

na koncertach można usłyszeć również nasze utwory z

"Crossing The Sky" wzbogacone o klawisze skomponowane

przez Agnieszkę.

Ewa: Temat przyłączenia do zespołu klawiszowca toczył

się od dawna. Instrumenty klawiszowe w niebywały

sposób podkreślają emocje, nadają muzyce liryczny

charakter. Wspomniane wyżej partie J.J (Nasty Crue)

wzbogaciły brzmienie utworu "Halls Of Victory" i podkreśliły

jego przekaz. Jest to szczególnie ważne dla

wokalisty, który pisząc teksty skupia się w dużej mierze

na przekazaniu odbiorcy czegoś istotnego.

Bałagun: Dołączenie klawiszy wynikało czystko z początkowych

założeń charakteru zespołu, już na samym

etapie jego powstawania. Długi brak stałego klawiszowca

wynikał z tego, że zawsze traktowaliśmy trochę

ten temat po macoszemu, tj. nigdy nie było porządnych

poszukiwań, takich jak w przypadku szukania

wokalisty. Temat jednak wciąż gdzieś wisiał w powietrzu.

Od czasu do czasu pytaliśmy się jakiegoś znajomego

klawiszowca czy nie chciałby z nami pograć.

Tym sposobem zwerbowana została Agnieszka.

Prace nad tym materiałem trwały już wcześniej, czy

też zintensyfikowaliście je po pozyskaniu wokalistki?

Tę drugą wersję wydarzeń zdaje się potwierdzać fakt,

że Ewa jest autorką wszystkich tekstów?

Ziolllo: Jest prawie tak jak napisałeś (śmiech). Rozwijając,

większość materiału od strony muzycznej powstała

przed przyjęciem Ewy na pokład, ale raczej w

wersji roboczej. "Open The Gates" został napisany jeszcze

z Bartkiem, razem z linią wokalu oraz z tekstem.

Był również zagrany na kilku koncertach z tym tekstem,

ale w nowym rozdziale zespołu daliśmy Ewie

wolną rękę w napisaniu nowego tekstu i tak właśnie się

stało. Więc racja, autorką wszystkich tekstów na "Halls

Of Victory" jest już Ewa Kleszcz.

Bałagun: Proces tworzenia materiału jest w zespole w

miarę jednostajny. Co jakiś czas ktoś przynosi jakąś

nową kompozycję, która trafia do kolejki. Gdy przychodzi

czas - bierzemy ją na warsztat zespołowy.

Jerry: Poszukiwanie wokalisty dało nam trochę czasu

na komponowanie nowych utworów. "Shore Of Nothingnes"

co jakiś czas był robiony, a później porzucany

z powodu braku czasu - podobnie

jak "Ragnarok". Tak więc

materiał powiedzmy, że był

Foto: Crimson Valley

84

CRIMSON VALLEY


gotowy, brakowało tylko tekstów i melodii. Na szczęście

Ewa szybko się uwinęła.

Zdecydowaliście się przypomnieć krótszym materiałem,

to jest EP-ką - na drugą płytę jest na tym etapie

jeszcze za wcześnie, czy też "Halls Of Victory"

już ją niejako zapowiada?

Ziolllo: Nagrywając "Halls Of Victory" chcieliśmy koniecznie

wypuścić coś z nowym wokalem i zaprezentować

delikatną zmianę stylówy.

Ewa: "Halls Of Victory" to przedsmak tego nad czym

intensywnie pracujemy. Zadaniem EP-ki było przekazanie

fanom zmian muzycznych jakie nastąpiły w Crimson

Valley. Nowy materiał mamy praktycznie gotowy.

Jesteśmy na etapie wprowadzania zmian i poprawek.

Jerry: Będzie mocniej, ciężej i bardziej epicko. "Halls

Of Victory" jest zdecydowanie agresywnym wydawnictwem.

Mamy trzy szybkie numery i balladkę. Na

nowej płycie na pewno nie zabraknie agresji, szybkości

i ciężaru. Nowy materiał będzie zabijał! Jeśli nie wierzysz

- zapraszamy na próbę (śmiech).

Bałagun: Póki co skupiamy się nad koncertowym promowaniem

nowych kompozycji i materiału z "Halls Of

Victory".

Oj, trochę za daleko mam teraz do Wrocławia

(śmiech). Ponownie nagrywaliście we wrocławskim

studiu Hellsound Jarosława Wysockiego, czyli

brzmienie zarejestrowanego tam również CD "Crossing

The Sky" uznaliście za odpowiednie dla Crimson

Valley?

Bałagun: Tak, ale tym razem daliśmy Jarkowi większą

swobodę w zakresie doboru brzmienia płyty. W rezultacie

EP-ka brzmi trochę inaczej niż "Crossing The

Sky". Brzmienia gitar są bardziej nowoczesne. Czy brzmienie

jest lepsze czy gorsze? Ja bym pozostawił tę

ocenę odbiorcom.

Jerry: Jarek to zboczony profesjonalista. Nagrywając u

niego zapomnij o garażowym brzmieniu. Wszystko

jest czyściutkie i równe. Oczywiście nie mamy problemu

z utrzymaniem tempa oraz czystością ścieżek w

instrumentach. W studiu zawsze wychodzą brudy, których

bardzo często na próbach i przy graniu indywidualnie

nie słychać, lub nie zwraca się na nie zwyczajnie

uwagi. Po to jest potrzebna osoba trzecia taka jak Jarek.

Praca z tym gościem to czysta przyjemność zakrawająca

o masochizm (śmiech). Przykładowo, podczas

nagrywania "Crossing The Sky" mój bas wylądował na

ścianie dwa razy a przy "Halls Of Victory" tylko raz.

Znaczy się, że albo robię postępy w graniu, albo tabletki

uspokajające jednak działają (śmiech).

Ziolllo: Raczej maść na wiadomy ból robi robotę…

Ewa: Brzmienie tej EP-ki to temat, który wzbudził w

kapeli wiele kontrowersji. Każdy z nas miał zupełnie

odrębną wizję na nowy materiał. Ostatecznie, po burzliwych

dyskusjach znaleźliśmy z pomocą Jarka złoty

środek.

Pracowaliście nad tymi nagraniami chyba na spokojnie,

etapami, w miarę wolnego czasu, etc.?

Ziolllo: Widzę, że jesteś świetnie zorientowany w temacie!

(śmiech). Tak właśnie było! Mamy wiele zajęć

w życiu prywatnym i zawodowym. Praca na spokojnie

była również spowodowana terminami jakimi dysponował

Jarek.

Jerry: Jarek to bardzo zapracowany człowiek. Jeśli nie

pije w danym momencie to jest w trasie ze swoim

zespołem Ass To Mounth (czyli także pije). A tak na

poważnie Jarek ma bardzo wiele zleceń na nagrania,

miksy itp. Poza tym jest nagłośnieniowcem we wrocławskim

klubie Ciemna Strona Miasta. To wszystko

zmusza go do pracy "na raty". Nie ukrywam, że nam to

w sumie odpowiadało. Mieliśmy czas na przesłuchanie

dotychczas nagranych ścieżek i ich poprawę oraz indywidualne

przygotowanie się do nagrywania swoich partii.

Wiele się ostatnio mówi i pisze o przesycie cyfrową

technologią i powrocie do nagrywania na setkę czyli

rozwiązań praktykowanych w studiach nagraniowych

w latach 70. czy 80. Jednak wy podeszliście do

zagadnienia tradycyjnie: najpierw nagrać bębny, później

pozostałe instrumenty i wokale, a reszta to już

kwestia odpowiedniego miksu dokonanego przez Jarosława

Wysockiego?

Bałagun: Jest dokładnie tak jak napisałeś. Płytę nagrywaliśmy

jak większość produkcji realizowanych w dzisiejszych

czasach. Nie mieliśmy zamiaru iść w żadne

vintage'owe brzmienia czy nagrywanie na setkę.

Jerry: Zawsze marzyło mi się nagranie materiału na setkę

jak szatan przykazał. Wątpię żeby to nastąpiło w

Crimson Valley. Od początku stawialiśmy na selektywność

w nagraniach i granie w punkt. Podejrzewam że

nagrywając materiał na setkę stracili byśmy jakiś pierwiastek

naszej muzy. Być może kiedyś dla jaj nagramy

sobie takie EP. Czas pokaże.

Ingerowaliście w jego pracę na tym etapie powstawania

"Halls Of Victory", czy też miał wolną rękę w tej

kwestii?

Bałagun: Część rzeczy ustalaliśmy, natomiast część

jak ostatecznie brzmienie i mastering powierzyliśmy

Jarkowi - oczywiście po naszych końcowych akceptacjach

oraz wielu uwagach w trakcie produkcji.

Jerry: Podczas nagrań instrumentów poddajemy się

jego pomysłom i doświadczeniu. Jeśli chodzi o miksy i

mastering to tu już współpracujemy razem. Często jest

to grzebanie typu:

- Ściągnę 500Hz o 0,5db na AKG przy basie… i jak

teraz?

- Ja tam różnicy nie słyszę, więc wali mnie to!

- OK… czekaj… a jak teraz? (puszcza jeszcze raz)

- No, zajebiście!

- Bo wyłączyłem bas! (śmiech)

Przy pracy nad tym materiałem wspomógł was też

Artur Solis, współautor "Shore Of Nothingness",

czyli wygląda na to, że nie zerwał kontaktów z muzyką

po rozstaniu się z Ascaris w 1993 roku?

Jerry: Staaary, gdzieś ty wygrzebał informację, że Artur

w Ascaris grał??? Brał udział w nagraniu pierwszego

dema Ascaris "Crawling Chaos" i kasety "Uncured

Sickness" (tu Ascaris usunął z okładki jego wkład w

muzykę) Tak. Wspomógł nas zezwalając mi na wykorzystanie

kilku jego riffów z zespołu, w którym się

udzielał w roku 2000. Artura poznałem w okolicach

1999 roku jako początkujący smarkacz marzący o graniu

w zespole. Grał wtedy w zespole Rattlehead, który

przekształcił się później w Mephisto. Był moim guru,

bo nigdy wcześniej nie miałem styczności z gościem,

który tak napierdziela na wiośle, i który ma takie doświadczenie.

Wiele lat później, gdy komponowałem

"Shore Of Nothingness" jakoś tak nawinęły mi się podświadomie

te riffy pod palce i pomyślałem, że skądś to

znam… Nie dało mi to żyć przez kilka tygodni dopóki

mnie nie olśniło. Napisałem do Artura czy nie miałby

nic przeciwko, gdybym je wykorzystał w naszych kawałkach,

bo zajebiście mi to tam siedzi. Dał błogosławieństwo,

więc wszyscy są zadowoleni. Osobiście bardzo

się cieszę ze współpracy.

Znaliśmy się z Arturem w tamtych czasach, potem

straciliśmy kontakt (śmiech). Do "Shore Of Nothingness"

nakręciliście też teledysk, umieszczony

zresztą na EP-ce jako video bonus track - to rzecz

według was najbardziej reprezentatywna i zarazem

najbardziej przystępna na tej płytce, stąd ten wybór?

Ewa: "Shore Of Nothingness" to utwór, do którego

mam największy sentyment. To od niego zaczęłam

swoją pracę nad tekstami i liniami melodycznymi do

Crimson Valley. Ponadto uważam ten numer za jedną

z moich najlepszych prac w tym zespole. Czy jest najbardziej

reprezentatywny? Pozostawiam to ocenie słuchaczy.

Osobiście jestem z niego bardzo zadowolona.

Ziolllo: Koniecznie muszę nadmienić, że ów teledysk

powstał dzięki uprzejmości mojego dobrego kolegi

Przemka Matejki, a konkretniej to on nam go nakręcił

i zmontował. Wybór na ten właśnie kawałek padł

również po konsultacji z Przemkiem - jego opinia

utwierdziła nas wyborze utworu, do którego nakręcić

klip.

Nowe utwory pewnie świetnie sprawdzają się na

koncertach?

Jerry: Zdecydowanie tak! Przede wszystkim, dlatego,

że są inne niż pozostałe. Wyróżniają się na tle starszych.

Poza tym mają większe pierdolnięcie, bo to numery,

w których Ewa czuje się najlepiej, jako iż sama

układała w nich wokale. Wie gdzie zaśpiewać mocniej

i wie, co chce nimi przekazać.

Ewa: Przez zmiany personalne i naszą dojrzałość muzyczną

nowy materiał ma zupełnie inny charakter niż

poprzednie dzieła. Na koncertach sprawdza się równie

dobrze jak utwory z "Crossing The Sky" czy dema

"Phoenix". Żeby się o tym przekonać warto przyjść na

koncert.

Dodajecie do nich stopniowo kolejne nowe kompozycje,

by mieć jak najlepiej ograny materiał przed przystąpieniem

do nagrywania kolejnego albumu?

Jerry: Zawsze jeśli stworzymy coś nowego staramy się

tym szybko pochwalić. Nigdy nie będziemy zespołem

który z nadchodzącej płyty przywali jeden utwór na

zachętę i koniec. Wolimy oswajać ludzi z naszymi numerami.

Patrzeć jak publika na nie reaguje. Wtedy

wiemy, co robić dalej. Poza tym ludzie po koncercie

podchodzą i zadają pytania gdzie i kiedy można kupić

płytę z nowymi numerami. Nakręcają się na nowy materiał,

a i my sprawdzamy się w boju z repertuarem

oraz motywujemy się tym, żeby jeszcze lepiej go odgrywać.

Jesteście zespołem preferującym występy na żywo -

internet pomaga w promocji, ale nie ma nic lepszego

niż kontakt z fanami w koncertowych realiach?

Bałagun: Nie będę zbyt odkrywczy, jeśli napiszę, że

występy na żywo to całkiem inna bajka niż promowanie

muzyki w sieci. Pewnie każdy grajek lub muzyk

właśnie dla takich chwil postanowił kiedyś, że będzie

grać na instrumencie.

Ewa: Spotkania na żywo tworzą pewnego rodzaju chemię

między zespołem, a słuchaczami. Tego nie da się

osiągnąć metodą promocji w internecie. Mimo wszystko

staramy się korzystać z wszelkich form promocji.

Jerry: Internet to nie wszystko. Ułatwia kontakt z fanami

itp. ale zespół jest od grania, a nie od pogaduch.

Zdecydowanie scena to nasz żywioł. Po stokroć wolimy

grać koncerty niż kisić się w studio. Kiedyś jak

człowiek był młody robił wszystko żeby zagrać na samym

końcu jak gwiazdy. Teraz im starszy tym najchętniej

szybciej by odwalił sztukę i zajął miejsce przy barze

(śmiech). Na szczęście podchodzimy do sprawy poważnie

i alkohol w większych ilościach preferujemy po

koncercie. Najważniejsze dla nas to wpaść na scenę i

zagrać taki koncert żeby ludzie po półtorej godziny

koncertu czuli ogromny niedosyt.

Cykliczne "Heavy Metal Nights" zdaje się to potwierdzać?

Ziolllo: Póki co imprezy pt "Heavy Metal Nights"

udają się dość dobrze! Zawsze chciałem współtworzyć

jakaś cykliczną, metalową inicjatywę. Zainteresowanie

wśród ludzi jest, wśród zespołów, które chciałyby wystąpić

również, wiec myślę, że jeszcze niejedna edycja

się odbędzie. Najbliższą mamy zaplanowaną na 18

grudnia 2015, wiec przybywajcie tłumnie! Niebawem

ogłoszony zostanie skład zespołów jakie wystąpią.

Wielokrotnie bywałem na koncertach z publicznością

w śladowych ilościach i zespoły reagowały na to albo

maksymalnym skróceniem setów i zagraniem z minimalnym

zaangażowaniem, albo też dawały czadu nie

patrząc na to, że słucha ich kilka-kilkanaście osób.

Nie wiem czemu, ale jakoś tak podświadomie wyczuwam,

że wybralibyście w takiej sytuacji tę drugą

opcję? (śmiech)

Bałagun: Zespół zawsze stara się dać z siebie wszystko

niezależnie od frekwencji na koncercie. Nie ma co się

jednak oszukiwać i trzeba dopowiedzieć, że atmosfera

na sali i energia jaka z niej płynie ma duży wpływ na

energię bijącą ze sceny. Zawsze jest to pewnego rodzaju

wymiana i zarówno, gdy publika czerpie energię ze

scenicznego show Crimson Valley tak i Crimson Valley

- czerpie energię bijącą wtedy z sali. Zawsze lepiej

się gra dla szalejącej publiki, pomimo faktu że granie

samo w sobie nawet dla pustej sali też sprawia nam dużą

frajdę.

Jerry: W takich momentach widać które zespoły podchodzą

z szacunkiem do fana. Graliśmy różne sztuki:

dla pełnych sal jak i dla kilku osób. Niemniej jednak,

nawet jeśli była by to jedna osoba to warto dla niej dać

z siebie 150%. Na następny koncert może przyprowadzi

znajomych bo "Crimson Valley zajebali piękny

koncert ostatnio" Nigdy nie rozumiałem zabiegów

CRIMSON VALLEY 85


odwoływania koncertów lub grania ich na "odwal się"

tylko z powodu złej frekwencji. Jeśli chcesz zarabiać

kasę na muzyce to załóż jakiś portal albo firmę związaną

z tą branżą i daj sobie spokój z graniem.

Czyli maksymalne zaangażowanie w to co robicie nie

jest w waszym przypadku tylko reklamowych sloganem?

Dajecie z siebie wszystko i słuchacze zaczynają

taką postawę doceniać coraz bardziej?

Ewa: Wychodzę z założenia, że zawsze trzeba dawać z

siebie 100 %. Zespół, który za każdym razem wkłada

w swoją pracę całe serce podkreśla swoją wartość. Jeżeli

zajmujesz się czymś ważnym dla ciebie i robisz to na

100 %, odczuwasz satysfakcję, a twoja postawa jest doceniana

przez ciebie i innych. Jeśli maksymalne zaangażowanie

jest naszym sloganem to dodatkowo służy i

schlebia.

Jerry: Jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego to zrób coś

dla muzyki i zajmij się rzeźbą lub pracą w korporacji.

Ludzie przychodząc na koncerty sami weryfikują zespoły.

W tej chwili scena muzyczna jest tak przesycona,

że nie można sobie pozwolić na odwalanie chały.

Zawsze z siebie dajemy 100 % i więcej. Najważniejszą

nagrodą dla nas jest nie kasa z bramki itp. tylko zadowolenie

na spoconej twarzy fana, kilka miłych słów i

zwyczajne zbicie piątki przy schodzeniu ze sceny.

Wiem, brzmi to strasznie romantycznie i górnolotnie,

ale kto nigdy tego nie zaznał nigdy tego nie zrozumie.

Ziolllo: "…i nie ma tam opierdalania się…", "samo się

nic nie zrobi!" (śmiech)

Bałagun: To na pewno może być naszym reklamowym

sloganem. Podsunąłeś niezły pomysł (śmiech). Co do

poświęcenia... moim zdaniem my po prostu dobrze się

bawimy tą muzą. Czy słuchacze zaczynają taką postawę

doceniać coraz bardziej? Myślę, że poświęcenie na

scenie było doceniane odkąd istnieje scena.

A co z potencjalnymi wydawcami? Zaczynają zgłaszać

się do was po ukazaniu się "Halls Of Victory",

dzieje się coś konkretnego w kontekście kontraktu,

kolejnych płyt, czy też nadal pozostajecie podziemnym

zespołem?

Jerry: Wiesz, szczerze mówiąc jakoś specjalnie nie skupialiśmy

się nad szukaniem wydawcy. W chwili obecnej

jesteśmy związani luźnym kontaktem z Goressimo

Records i nam to pasuje. Płyty obracają się w podziemiu,

cały czas są do zakupienia i to jest dla nas najważniejsze.

Oczywiście fajnie by było zobaczyć swoje

wydawnictwo na półce w sklepie i zagrać konkretną

trasę koncertową. Na wszystko jeszcze przyjdzie czas.

Ziolllo: Może w tym temacie pomoże nam fakt, że

Heavy Metal Pages robi z nami tak obszerny wywiad.

Werwy i animuszu wam jednak nie zabraknie, bo

wygląda na to, że metal jest dla was czymś więcej niż

tylko zwyczajnym hobby?

Bałagun: Tutaj musiałbyś już spytać każdego indywidualnie.

Dla mnie osobiście muzyka w ogólnym znaczeniu

jest wielką pasją, jedną z jej odmian jest metal,

tak więc, siłą rzeczy metal też jest pasją. Pasje w wielu

przypadkach realizuje się uprawiając hobby. Czy jest

to coś więcej niż hobby? Na co dzień też noszę długie

włosy, co można uznać za większe zaangażowanie w

zespół niż tylko pohałasowanie w piwnicy z kolegami

po pracy (śmiech).

Ziolllo: W związku, iż ściąłem moje długie włosy ponad

dekadę temu, przyznaję się otwarcie do mojego

mniejszego zaangażowania w zespół (śmiech). Poprawię

się z pomocą Bałaguna (śmiech). A tak na poważnie,

to użyję jednego z tytułów Primal Fear… "Metal

Is Forever"!

Jerry: Zdecydowanie metal dla mnie to nie tylko hobby,

ale i styl życia. Do tej pory wolę kupować płyty na

koncertach. Lubię chodzić na koncerty zespołów których

nie znam, poznawać ludzi z którymi od pierwszej

wymiany zdań można konie kraść - tutaj ukłon

do Adriana z R'lyeh zine. Uwielbiam kupować niezależne

kserowane ziny i zbieram muzykę na… kasetach.

To nie jest normalne. Większość moich znajomych

spoza klimatu siedzi w domu, bawi dzieci, chodzi do

pracy a po pracy oddaje się swojemu hobby - ogląda

TV albo wali jabole pod mostem. To nie dla mnie. TV

w domu leci owszem, ale walić alkohol wolę przy barze

na koncercie.

Ewa: Zdecydowanie, przynajmniej dla mnie, ten

gatunek muzyczny nie jest jedynie hobby. Wciąż doskonalę

swoje umiejętności wokalne i rozwijam się w

tej dziedzinie. Praca w zespole daje mi wiele satysfakcji

i szczęścia.

Wojciech Chamryk

Jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie nas lubią

Właśnie wydali swój drugi krążek "Carry The Fire". Bardzo sobie cenię muzykę,

która znalazła się na tym albumie. Jest to połączenie tradycyjnego heavy metalu, progresywnego

metalu z melodyjnym power metalem dwóch odłamów, europejskiego i amerykańskiego.

Jeżeli ktoś jest fanem Iron Maiden, Crimson Glory, Kamelot, czy Queensryche i

Dream Theater (z czasów albumu "Images And Words") powinien posłuchać tego albumu

choć raz, może w ten sposób pozna zespół, który zostanie z nim na dłużej. Tego bym bardzo

sobie życzył, choć zdaję sobie sprawę, że po taki heavy metal niewiele osób sięga. Zaś

kto jest zainteresowany tematem, zapraszam do przeczytania rozmowy z pomysłodawcą

Millennial Reign, gitarzystą Dave'm Harvey'em.

HMP: Przede wszystkim chcę wyjaśnić twoje powiązania

z zespołem Aska. Co, jak, kiedy i dlaczego na

basie a nie na gitarze?

Dave Harvey: Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy,

że tak naprawdę właśnie zaczynałem jako basista.

Podczas życia w Arkansas, na gitarze grałem tylko czasami,

w pobocznych projektach. W 2006 roku w przesłuchaniu

do Phantom-X dostałem szansę. Przeprowadziłem

się na obszar Dallas, jednak nie znalazłem tam

nic co mogło mnie wystarczająco zachęcić do powrotu

do basu, dopóki Aska nie rozpoczął działalności. To

było w roku 2011, wtedy wybrałem się do nich na

przesłuchanie. Widocznie polubili moje brzmienie, bo

wtedy z nimi zostałem.

Pomysł na Millennial Reign powstał w twojej głowie.

W jakich okolicznościach wpadłeś na tą myśl i

jakie założyłeś sobie kryteria i wytyczne dla nowego?

Z moim ostatnim lokalnym zespołem, w którym grałem

przed opuszczeniem Arkansas, trzymałem się cztery

lata. Mieliśmy prawie cały materiał do albumu, jednak

wtedy nic z niego nie wyszło. Perkusista Bryan

Diffe, z którym założyłem zespół zaczął ze mną rozmawiać

i myśleliśmy o powrocie do nagrań i ich realizacji.

Trae Doss został wybrany na wokalistę i we trójkę

nagraliśmy album. Nazwa Millennial Reign krążyła

w moich myślach już wiele lat.

Na początku był to tylko twój projekt. W 2012 roku

wydałeś własnym sumptem debiutancki album. Jak

wspomniałeś pomogli ci perkusista Bryan Diffee i

wokalista Dave Harvey. Jak debiutancki album ma

się do "Carry The Fire" pod względem muzycznym i

wykonawczym?

Pierwszy album był bardziej w stylu metalu z lat 80-

tych. Zanim poszedłem bardziej w power metal w latach

90-tych wszystkie moje kompozycje były w klimacie

zespołów takich jak Dokken czy LA Guns. Kiedy

w latach 90-tych scena muzyczna tu w Stanach

umarła, zacząłem odkrywać jak sytuacja przedstawia

się w Europie i innych rejonach i dowiedziałem się, że

power metal tam nadal jest bardzo na czasie. Zacząłem

zamawiać płyty Edguy, Masterplan i Avantasia, więc

mój styl od razu poszedł w tym kierunku. To jest powód

tak dużej zmiany w drugim albumie pt. "Carry

The Fire".

Uwielbiam album "Images and Words". Dream Theater

nigdy wcześnie i nigdy później nie wymyślił takich

wspaniałych melodii. "Carry The Fire" też wypełniony

jest po brzegi niesamowitymi melodiami.

Czy te melodie w jakiś sposób charakteryzują twoją

osobę i twoje spojrzenie na świat?

Całkowicie... myślę, że na jakimkolwiek albumie,

któregokolwiek z zespołów, odnajdziesz osobiste myśli

czy życiowe doświadczenie tego kto napisał utwór.

My, w naszych kawałkach, postawiliśmy na pozytywne

myślenie.

W muzyce z "Carry The Fire" można odnaleźć elementy,

które kojarzą się z wspomnianym Dream

Theater czy Queensryche. Jednak nie grasz progresywnego

metalu, nie zależy ci na ekstremalnych popisach

technicznych, a kompozycji nie próbujesz za

wszelką cenę zagmatwać tak, aby słuchacz miał problemy

z rozumieniem utworu czy muzyki...

Jestem nauczony melodyjnego metalu ze starej szkoły.

Lubię go bardzo ale nie może przesadzić w nim z technicznym

graniem lub do przesady budować go z powtarzających

się wersów. Taka muzyka z powtarzającymi

się wersami przychodzi mi bardzo łatwo, to od

tego zaczynałem muzyczną karierę. "Images and

Words" to również mój ulubiony album Dream Theater.

To, że nie gracie progresywnego metalu, to nie oznacza,

że gracie prościutko i bez ambicji. Mam wrażenie,

że jest wręcz odwrotne. Konstrukcje utworów

Foto: Ulterium

86

CRIMSON VALLEY


zdradzają, że ty i twoi muzycy szeroko patrzycie na

muzykę, co odbija się na ciekawych, rozbudowanych

kompozycjach w bardzo efektownych aranżacjach...

Jeszcze raz wielkie dzięki, pisanie muzyki to po prostu

coś co lubię i przychodzi mi to naturalnie. Zacząłem

słuchać zespołów typu Kiss, Rush, Styx i Kansas, a

większość z nich obraca się wokół rocka progresywnego

mając zarazem bardzo melodyczne brzmienie.

Te muzyczne ambicje przypominają mi dokonania innych

amerykańskich kapel Crimson Glory i Kamelot?

Identyfikujecie się w jakiś sposób z muzyką,

którą grają te zespoły?

Nie rozpoczynaliśmy tworzenia muzyki z myślą o tamtych

zespołach, ale w każdej recenzji jesteśmy porównywani

do Crimson Glory, Iron Maiden czy nawet

do starszego Queensryche. Wszystkie te zespoły są

wspaniałe dlatego to zaszczyt być dla nas do nich porównywanym...

z chęcią to przyjmujemy.

Kolejną waszą charakterystyczną cechą jest umiejętność

zbalansowania melodii i ciężaru heavy metalu.

Zdarza się, że ktoś zarzuca wam, że gracie zbyt lekko

i wygrywacie proste melodyjki?

Osobiście nie widziałem tego typu krytyki, ale nawet

jeśli jest, mnie to nie rusza. Melodia to po prostu wyrażenie

kim jestem i co przedstawiam.

W muzyce Millennial Reign jest sporo klasycznego

heavy metalu, harmonie gitar nie raz kojarzą się z

Iron Maiden, ale jak już, to twojej kapeli bliżej do

Saxon...

Iron Maiden ma na mnie prawdopodobnie największy

wpływ. Gdy "The Number of The Beast" został zrealizowany,

to było dla mnie jak totalne muzyczne

objawienie. Zawsze byłem zakochany w współbrzmiących

gitarach i duetach gitarowych, one dają duża

dawkę energii zespołowi, który powinien być skupiony

wokół nich. Saxon kocham równie mocno. "Power and

The Glory" jest pierwszą ich piosenką jaką usłyszałem

i od wtedy automatycznie stałem się ich fanem.

Kolejne elementy zasłyszane w waszej muzyce to

hard rock, w stylu chociażby Uriah Heep. To przypadek

czy przemyślana decyzja?

W tym przypadku powiedziałbym że był to zbieg okoliczności.

"Abominog" to jedyny ich album jaki posiadam

i w mojej opinii był bardzo melodyjnym zwrotem

w ich karierze.

Ogólnie w waszej muzyce można odnaleźć wiele

inspiracji, ale nie można odmówić jej pewnej oryginalności,

ciężko porównać was do kogoś konkretnego.

To chyba dobrze, nie?

Mam nadzieje... zawsze będziesz słyszał pewne wpływy

od innych zespołów w utworach, ważne aby nie

stać się ich kalką.

Wasza muzyka nie nudzi, wręcz zarażą energią i

entuzjazmem...

Osobiście lubię porządne albumy, ja potrafię zaszaleć i

wyrzucić swoje emocje. Piszę to co przychodzi naturalnie.

Wychodzi na to, że chciałeś aby Millennial Reign był

normalnym zespołem. W jaki sposób dobrałeś muzyków,

z jakimi umiejętnościami szukałeś muzyków,

jakie cechy charakteru preferowałeś, jak trafiłeś na

ludzi, z którymi w tej chwili tworzysz kapele?

Gdy pisałem piosenki do drugiego albumu, Bryan

Diffee i Dave Harvey byli zajęci i nie mogli pomóc mi

przy nagraniach, więc znalazłem innego wokalistę i

perkusistę. Podczas nagrywania z rozmowy z nimi wyszło,

że fajnie byłoby zagrać na żywo. Znaleźliśmy więc

gitarzystę i basistę żeby mieć wszystkich zanim album

zostanie skończony.

Jak pracujecie nad materiałem? Pracujesz samotnie

nad muzyką, jam'ujesz z resztą muzyków w sali prób,

a może macie inne sprawdzone metody?

Zazwyczaj po prostu zamykam się w studio i pracuje

nad riffami. Gdy raz złapie coś to lubię nad tym pracować,

to mi przychodzi niedługo po tym, jak zaaranżuje

całą piosenkę.

Gdzie i z kim nagrywaliście "Carry The Fire"?

Cały album nagraliśmy w moim studio. Raz po

skończeniu nagrania wzięliśmy je do Nomad Studio

do zmiksowania i masteringu. To było prawdziwe studio,

w którym nauczyłem się tego całego procesu.

Teraz rozważam zmiksowanie następnego albumu już

Foto: Ulterium

samodzielnie.

Przed wejściem do studia mieliście wszystko dopracowane,

czy pracowaliście jeszcze nad numerami w

studio?

Nie, nigdy nie idę do studia gdy nie jestem pewny kawałka,

musi być napisany do końca. Jeśli chodzi o

pracę w studio jestem bardzo zorganizowany.

Czy teraz zmieniłbyś coś na "Carry The Fire"?

Teraz gdy nauczyłem się tak dużo o produkcji w studio,

może nagrałbym kilka momentów inaczej, ale i tak

myślę, że album w sumie wyszedł bardzo dobrze.

Dla mnie na waszym albumie nie ma słabych momentów,

zawsze słucham go w całości. A ty masz

jakichś faworytów w kawałkach z "Carry The Fire"?

Lubię je wszystkie, ale moim faworytem jest chyba

"Way Up High". To po prostu muzyka do samochodu

z prostolinijnym wokalem.

Wasze teksty do prostych nie należą. Przynajmniej

mam takie wrażenie. Macie założenia jaką wymowę

mają mieć wasze teksty?

Piszę muzykę ale pisanie tekstów już nie jest moją mocną

stroną. Powinienem mieć zarys pomysłu kiedy

piszę utwór ale tak naprawdę zostawiam wszystko dla

Jamesa. On jest wokalistą i daję mu pełną kontrolę

nad tekstem i melodią.

Muzykę, teksty, wykonanie, brzmienie, produkcję dopełnia

grafika. Nie jestem zwolennikiem takich okładek,

ale wasza grafika ma tajemniczy klimat i emocjonalnie

pasuje do waszej muzyki. Kto jest autorem

waszej okładki i co ona symbolizuje?

Autorem jest Filipe Machado Franco, który pracował

również dla Blind Guardian, Iced Earth czy Theocracy.

Cała koncepcja to jego pomysł, wysłał ją wcześniej

do nas żeby pokazać nad czym pracuje. Jak dla

mnie wykonał świetną robotę.

Twoje umiejętności oraz pozostałych muzyków są na

wysokim poziomie. Gdzie się uczyliście grać i kim są

wasi idole?

Jak ja to mówię, jestem samoukiem. Zaczynałem jako

basista więc największy wpływ miał na mnie Steve

Harris. Jego technika prawej ręki jest po prostu nie do

podrobienia. Z szukaniem inspiracji do gry na gitarze

cofnąłem się do lat 80-tch do Georga Lyncha. Teraz

patrzę z podziwem na tak wielu muzyków, że trudno

byłoby ich wszystkich wymienić.

Bardzo dobre wrażenie robi wokalista James Guest.

Jego głos to kolejny ważny element składający się na

Millennial Reign. W jego przypadku, ciężko znaleźć

dobre porównanie do innych wokalistów, podobnie,

jak w wypadku waszej muzyki. To był powód dla

którego zatrudniłeś Jamesa?

Podczas przygotowania się do nagrania albumu dałem

ogłoszenie, że potrzebuje wokalisty. James odpowiedział

na nie, więc wysłałem mu piosenkę demo do popracowania

nad nią. Gdy usłyszałem co napisał i nagrał,

od razu wiedziałem, że będzie odpowiednią osobą

do mojej muzyki.

Wykorzystujecie klawisze. Nie jest ich dużo, są dość

fajne, ale pod względem wykonawczym są troszeczkę

gorsze do tego co prezentują instrumentaliści. Niestety

w materiałach promocyjnych nie ma informacji

kto za nie odpowiada...

Wszystkie partie klawiszy były nagrana przeze mnie.

Nie jestem zbyt dobrym keyboardzistą, ale wsłuchuje

się w melodię kiedy piszę partie dla klawiszy, to mi pomaga.

Lubię je, myślę, że robią dużo dobrego w naszych

piosenkach, ale oczywiście nie mogą być dominujące.

Na pewno dotarły do was opinie o waszym albumie.

Czy są one równie pozytywne jak moja?

Pewnie, dostajemy wiele komplementów, recenzje też

są dobre. Jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie nas lubią.

Czy nadal będziecie wierni ideom z "Carry The Fire"

czy przy następnym albumie zamierzacie zrobić zupełnie

coś innego?

Właściwie to już zacząłem pisać piosenki na następny

albumu. To będzie zdecydowanie inny power metal, jestem

przekonany, że nie będzie brzmiał tak samo. U

każdego widać progres w pisaniu piosenek, więc mam

nadzieje, że ten album będzie nawet lepszy.

Ostatnie słowa należą do ciebie...

Dzięki wielkie za rozmowę. Ludzie tacy jak Ty pomagają

zespołom poznać ich prawdziwych odbiorców.

Chciałbym dodać, że wraz z Ulterium Records realizujemy

nasz nowy klip do utworu "Way Up High".

Michał Mazur

Tłumaczenie: Marlena Stańczuk, Anna Kozłowska

MILLENNIAL REIGN 87


Takie hobby…

Większość osób kochających muzykę i parających się graniem na jakimś instrumencie

muzycznym, prędzej, czy później zaczyna marzyć o założeniu zespołu i możliwości

poświęcenia się swojej pasji całkowicie, a więc życiu z muzyki. Wielu się to udało i nadal

udaje. Ale są też tacy, czasem mający mniej szczęścia, czasem talentu, którzy takiej szansy

nie dostali. Wiodą normalne życie, pracują, wychowują dzieci a muzyka jest dla nich odskocznią,

czymś w rodzaju hobby. W takiej sytuacji jest niemiecka kapela Creature, aspirująca

do Księgi Rekordów Guinessa w kategorii, przerwy pomiędzy wydaniem pierwszej i drugiej

płyty. W ich przypadku to bagatela…26 lat. O tym i innych faktach z przeszłości zespołu

porozmawiamy z basowym grupy Carstenem Runge. Zapraszam do lektury…

HMP: Witam serdecznie, na wstępie chciałbym zapytać

o nowy album. Jak wyglądał proces komponowania

i nagrywania "Ride the Bullet"?

Carsten Runge: Nagraliśmy tą płytę bez użycia nowoczesnych

technologii, pracując i nagrywając w naszym

małym pokoju prób. Tworzenie muzyki jest naszym

wielkim hobby, jednak znalezienie na to wolnego czasu,

to wielkie wyzwanie. Stąd trwało to dość długo, bo

około cztery lata. Kompozycje w większości powstały

wcześniej, oczywiście ulegały modyfikacjom, jednak w

opinii wytwórni efekt jest bardzo dobry.

"Ride the Bullet" brzmi dość szorstko, niczym albumy

z lat 80-tych. Przypuszczam, że to zamierzony

efekt…

Dokładnie, zaczynaliśmy granie w latach 80-tych, grając

klasyczny metal, który wciąż jest naszą pasją, dlatego

gdy słyszymy słowa krytyki związane z tym, że nie

podążamy z duchem czasu i nie unowocześniamy naszej

muzyki, nie robi to na nas żadnego wrażenia.

Nie jesteście na tym polu osamotnieni. Wiele zespołów

nagrywa obecnie albumy głęboko osadzone

brzmieniowo w latach 80-

tych. Jak myślisz, dlaczego?

Sądzę, że zapotrzebowanie

na taką

muzykę

w c i ą ż

wzrasta. Zauważ, że ciuchy i fryzury z lat 80-tych, są

znów modne. Muzycy z naszego pokolenia, Ci, którzy

nie robią tego zawodowo, mają więcej czasu, dzieciaki

dorosły, możemy, więc wprawić maszynę w ruch…

(śmiech).

Przejdźmy do historii zespołu, która sięga 1982

roku…

Tak, Marco (Clausen gitara, wokal - przyp. red.), Torsten

(Janz gitara, keyboard - przyp. red) i ja, założyliśmy

kapelę w 1982 roku. Z upływem czasu skład zespołu

się zmieniał, mieliśmy także przerwy w działalności,

ale trzon zespołu pozostał bez zmian.

Opowiedz proszę, jak to wyglądało na początku?

Ależ to były czasy! Byliśmy młodzi, ciężko było znaleźć

jakąś kanciapę na próby. Ćwiczyliśmy w piwnicach

szkoły, czasami w domu. Kiedy czyichś rodziców

nie było w domu, natychmiast znosiliśmy tam graty.

Spędzaliśmy cały wolny czas razem. Graliśmy gdzie się

tylko dało, nie odmawialiśmy. Zdarzały się oczywiście

lepsze i gorsze koncerty. Patrząc jednak wstecz, z dzisiejszej

perspektywy, każdy z nich był wybuchowy!

Mówią Ci coś takie nazwy, jak Second Hell, Iron

Fist, czy Powerfool?

Coś powinno mi zaświtać, założę

się, że nie nagrywali

disco, ale

nie, nie pamiętam.

Pytam, bo z wymienionych składów pochodzili muzycy,

którzy w Hamburgu w 1984 roku, założyli jeden

z najbardziej znanych niemieckich zespołów a mianowicie

Helloween. Mieliście okazję poznać się w

tamtym czasie z Michaelem Weikathem albo Kaiem

Hansenem?

Niestety nie. Prawdopodobnie byliśmy zbyt zajęci własną

kapelą.

Jak myślisz, czy obecnie są lepsze warunki dla młodej,

rozpoczynającej karierę kapeli, niż wtedy, gdy

Wy zaczynaliście?

Dziś mamy nieporównywalnie więcej rodzajów instrumentów,

wyposażenia, wszystko jest tańsze, niż w latach

80-tych. Łatwiej jest nagrać demo. Mamy więcej

stacji radiowych promujących nowe kapele, łatwiej zorganizować

koncerty. Powinno być łatwiej, jest jednak

mały problem. Trzeba odciągnąć dzieciaki od gier

komputerowych czy telewizji.

Który niemiecki zespół w historii muzyki metalowej

odegrał największą rolę, oczywiście Twoim zdaniem?

Pink Cream 69.

Od założenia kapeli, czyli od ponad 30-tu lat, nagraliście

właściwie tylko 2 albumy. Dlaczego?

Tak, zgadza się, w 1989 roku wydaliśmy 500 sztuk LP

"Creature", który został wydany ponownie w roku

2002, przez Karthago Records, wzbogacony o trzy

bonusowe utwory. 26 lat później wydajemy płytę "Ride

the Bullet". Sadzę, że mamy szansę znaleźć się w

Księdze Guinessa, z taką przerwą pomiędzy albumami,

ale wracając do Twojego pytania, tworzenie muzyki to

hobby. Praca i rodzina są dla nas ważniejsze, dlatego

nie mamy na to tyle czasu, ile byśmy chcieli. Teraz,

gdy dzieciaki są coraz większe a praca czasami nudzi,

staramy się przeznaczyć więcej czasu na muzykę.

Interesujące jest to, że macie w zespole dwie

niewiasty. Opowiedz, jak do tego doszło?

Tak, jest to dla nas, facetów, zasadnicza zmiana. Nie

możemy palić w sali prób, mamy czyste dywany i pomalowane

na biało ściany, które pachną zdecydowanie

inaczej, niż wcześniej. O reszcie nie chciałbyś wiedzieć

(śmiech). Chcieliśmy czegoś mocnego, ale jednocześnie

dyskretnego. Nie

mieliśmy w kapeli keyboarda,

a chcieliśmy wzbogacić

brzmienie

kapeli.

Foto: Creature

88

CREATURE


Nasze wspaniałe wokalistki, świetnie się wywiązują z

tego zadania.

Na płycie "Ride the Bullet" intrygują utwory "Bitch "

część 1 i 2…

Zawsze chciałem stworzyć intro, coś, jak Kiss w utworze

"Detroit Rock City" i tym razem dostałem zgodę od

chłopaków. Brzmi to, jak w latach 80-tych. Intro doskonale

odzwierciedla treść utworu "Bitch 2". Początkowo

ten utwór miał nosić nazwę "Lipstick Sugar", ale

zgodziliśmy się, że tytuł nie do końca pasuje do treści,

więc stanęło na "Bitch". Utwór opisuje relacje między

mężczyznami i kobietami. Nie powiem więcej, gdyż

tekst ma drugą stronę i każdy może ją odkryć samodzielnie.

Z kolei utwór "Spit", bardzo agresywny, dynamiczny,

przypomina mi odrobinę styl Saxon…

Miałem nadzieję, że uda nam się to zrobić mocniej, ale

nie mogę zaprzeczyć. Wszyscy mamy płyty Saxon w

naszych kolekcjach. Większość z nich kupiliśmy, gdy

tylko się ukazywały. "Spit", to numer, w którym chcieliśmy

dać czadu. Kapitalnie wychodzi na żywo, zdecydowanie

mocniej, niż na płycie.

Podobają mi się także takie utwory, jak "L.O.V.E.",

"Ride the Bullet", oraz "I Can't Break Out". Chwytliwe,

melodyjne. To ważny składnik muzyki Creature…

Kiedy byliśmy młodzi zewsząd otaczały nas melodie.

W radiu, telewizji. To, czego słuchali nasi rodzice. Nie

było stacji grających metal. Dorastaliśmy, więc, słuchając

melodyjnej muzyki i sądzę, że to nas ukształtowało.

Muszę przyznać, że bardzo lubię łączenie melodyjnych

i mocniejszych elementów w naszej muzyce.

Wydaliście "Ride the Bullet" w Karthago Records.

Mógłbyś powiedzieć jak doszło do Waszej współpracy?

To prosta historia. Pewnego dnia Stefan z Karthago

Records zadzwonił i zapytał o drugi album. Byliśmy

wtedy w trakcie nagrywania. Dwa lata później udało

nam się skończyć płytę. Trudniej było z okładką. Nie

mogliśmy użyć naszego pierwotnego pomysłu ze

względu na regulacje prawne. Stąd musieliśmy znaleźć

wykonawcę okładki. Pierwotny cover znajduje się w

środku książeczki. W mojej prywatnej książeczce zmieniłem

strony i wszystko wygląda tak, jak miało być na

początku.

W Niemczech jest inny, black metalowy zespół o

nazwie Creature. Zdarza się, że jesteście myleni?

Nie było większych problemów, zdarzyło się jakieś pomylenie

zdjęć, nic wielkiego. Ale nigdy nie wiadomo,

co przyniesie przyszłość.

Które wydarzenie z historii kapeli uważasz dotąd za

najważniejsze?

1989 rok i LP "Creature"!!! To była nasza pierwsza

płyta i wtedy coś wielkiego dla nas. Byliśmy podjarani

na maksa! Czuliśmy się przez moment, jak jeden z

tych wielkich zespołów. Niestety, wkrótce płyty CD

zdetronizowały LP.

HMP: Cześć dziewczyny!

Jak to jest być

kobiecym zespołem rock'n'rollowym w

Hiszpanii?

Hada Tranche: Ogólnie, bycie kobietą zajmującą się

muzyką jest dość skomplikowane w dzisiejszym społeczeństwie,

ponieważ każdy myśli, że nie robimy tego

tak dobrze jak mężczyźni. Jednak na szczęście ludzie

odbierają nas bardzo dobrze.

Gracie w duchu oldschoolowego rocka, NWOBHM

i hard rocka, ale słyszę też pewne wpływy punku...

Co wy na to?

To przez inspiracje poszczególnych muzyków. Rakiel i

Raquel (wokalistka/gitarzystka i perkusistka) kochają

hard rock i heavy metal a Ale i Sara (gitarzystka i basistka)

uwielbiają punk/rock. Nasza muzyka jest mieszanką

tego wszystkiego!

Jakie są wasze największe inspiracje jako zespołu?

Ogólnie rzecz biorąc, zespół stawia na muzykę rockową

i metalową.

Kto jest głównym kompozytorem w Broken Lingerie?

Jeżeli chodzi o muzykę, to każda z nas komponuje

swoją część, ale teksty tworzą wokalistka, basistka i

gitarzystka.

Wasza EP-ka, "Lying Words" jest naprawdę fajna,

ale kiedy możemy się spodziewać waszej pełnej płyty?

Jesteśmy w trakcie tworzenia naszego pierwszego, pełnego

albumu i mamy nadzieję, że będzie gotowy na

wiosnę 2016!

Podpisałyście kontrakt z którąś z wytwórni?

Tak! Ostatnio podpisałyśmy kontrakt z francuską wytwórnią

Infernö Records. Pomogą nam w dalszej dystrybucji

naszej EP-ki "Lying Words".

Czy jesteście w pełni zadowolone z "Lying Words"?

Zdecydowanie tak! "Lying Words" jest świetnym sposobem,

żeby przestawić nas przemysłowi muzycznemu.

Ludzie bardzo ją docenili. Teraz jednak, chcemy

polepszyć nasze brzmienie, dużo komponować i robić

więcej hałasu!

Czy taka muzyka jest popularna w Hiszpanii?

W większości nie, ale codziennie walczymy, żeby tak

się stało.

A co z obecną kondycją sceny rockowej/metalowej w

waszym kraju?

Jest wielu ludzi, którzy słuchają takiej muzyki, ale nie

ma ona aż takiego wsparcia i nie jest ceniona tak jak

Hiszpanki w rockowym natarciu

Broken Lingerie to kwartet, nie tyle

nieźle wyglądających niewiast, co ostrych

i ambitnych rockerek ze słonecznej Hiszpanii.

Są szczere i prostolinijne, tak samo jak

ich muzyka. Muzyka, która właśnie przez swoją

prostotę, ma szansę dotrzeć do szerszego grona odbiorców.

W końcu kto nie lubi Girlschool czy Ramones?

być powinna. Jednak jakąś niewielką scenę heavy/rockową/metalową

mamy.

Czy gracie tak samo dużo koncertów w Hiszpanii i

za granicą?

Przeważnie grałyśmy w Hiszpanii, ale mamy nadzieję,

że pewnego dnia zagramy gdzieś za granicą!

A jak jest ze wsparciem ze strony publiczności?

Jest wspaniałe! Od kiedy zaczęłyśmy, nasi przyjaciele i

rodzina przychodzą na wszystkie koncerty i wspierają

nas. Oprócz jego, na naszej drodze, kiedy jedziemy

grać gdzieś poza naszym miastem, spotykamy tak

wielu interesujących ludzi, którzy przyszli nas zobaczyć,

bo czytali o zespole w internecie. Jesteśmy za to

naprawdę wdzięczne!

Jak faceci reagują na waszą muzykę i występy? Adorują

was po koncertach?

Widzimy tylko ich twarze i słyszymy ich krzyki na

koncertach. Później mamy okazję zetknąć się po koncercie

z nimi i z tym, co mają nam do powiedzenia.

Wtedy okazuje się, że po prostu bardzo podoba im się

nasza muzyka i cenią ją.

Jaki jest główny temat, jaki poruszacie w swoich tekstach?

Piszemy o naszych społecznych i emocjonalnych przemyśleniach

i obawach. Pokazujemy też opinie każdej z

nas na temat świata.

Dlaczego śpiewacie po angielsku? Czy według was

to łatwiejszy sposób na dotarcie do szerszej publiczności?

Na Broken Lingerie największy wpływ miała muzyka

spoza naszego kraju. Kochamy piosenki w języku angielskim.

I tak, to prawda, że śpiewając po angielsku

masz szansę, że będziesz słuchana przez ludzi w wielu

miejscach na świecie, dotrzesz do większej liczby ludzi,

bo po angielsku mówi się na całym świecie!

Jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość?

Chcemy dać sobie trochę czasu na przygotowanie nowego

albumu, a później ruszyć w trasę poza granice

Hiszpanii, żeby się pokazać światu!

Dzięki za wywiad! Wasze ostatnie słowo?

Dziękujemy całej ekipie HMP za wsparcie i za to, że

poświęciliście swój czas, żeby dowiedzieć się czegoś o

naszym zespole. Dla nas była to przyjemność! Mamy

nadzieję, że ludziom też się spodoba (śmiech). Serdecznie

pozdrawiamy,

Wywiad: Przemek Murzyn

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Jakie są Wasze plany na najbliższe miesiące?

Jesteśmy podekscytowani czytając recenzje, opinie na

temat naszej najnowszej płyty. Cokolwiek się zdarzy,

będziemy nadal grać i komponować nowe utwory. Może

uda nam się stworzyć teledysk do jednego z utworów.

Kto wie? Zdecydowanie chcemy nagrać kolejną

płytę i mam nadzieję, że nie zajmie to kolejnych 26 lat

(śmiech).

Życzę, zatem wszystkiego dobrego i żałuję, że szanse

zobaczenia Creature w Polsce, raczej nie są zbyt

duże…

Niestety wszystko robimy na własną rękę, nie mamy

managera a co za tym idzie kontaktów. Musimy poczekać

i zobaczyć, co wydarzy się po wydaniu "Ride the

Bullet".

Dziękuję za miłą pogawędkę. Teraz proszę o zareklamowanie

płyty "Ride the Bullet" czytelnikom

HMP w Polsce…

Cała przyjemność po naszej stronie. To czysta przyjemność

i honor dla nas udzielać wywiadu dla polskich

fanów muzyki metalowej. Mamy nadzieję, że polubicie

naszą płytę i dacie jej szansę. "Ride the Bullet" to

metal z lat 80-tych. Jeśli lubicie taką muzykę, polubicie

nas! Ci, którzy żyli i słuchali metalu w tamtych czasach

- nawet bardziej! Heavy pozdrowienia - Creature.

Tomek "Kazek" Kazimierczak

Foto: Broken Lingerie

BROKEN LINGERIE 89


był też oczywiście epizod finansowy ale o tym potem

(śmiech).

HMP: Od wydania waszego poprzedniego albumu

"Pół na pół" upłynęło kilka ładnych lat. Pewnie "Historia

życia" ukazałaby się wcześniej, gdyby nie zawirowania

personalne w zespole?

Piotr Piecak: Po płycie "Pół na pół", weszliśmy do

Zed Studio aby zarejestrować materiał, który powstał

jeszcze w latach 90-tych, a dokładnie mówiąc po "Cosmic

Paradox", niestety materiał ten przywłaszczyło

sobie dwóch moich byłych kolegów z ówczesnego

składu i wydało pod szyldem Formis jako debiutancki

album (demo). Wszystko co potem nastąpiło było

konsekwencją tego wydarzenia.

Zmiany składu nie omijały was już wcześniej, ale

tym razem rozstaliście się nie tylko z wokalistką

Grażyną Machurą, ale też z trzema innymi muzykami,

wskutek czego w zespole zostałeś właściwie

sam?

Właśnie o tym mówię, w kapeli powstało towarzystwo

wzajemnej adoracji tych panów. Niestety dostrzegłem

Granie wciąż nas cieszy!

Sosnowiecki Iscariota na początku lat 90. był sporą nadzieją rodzimej sceny deathmetalowej,

jednak grupa rozpadła się nie zaznaczywszy silniej swej obecności wśród wyjątkowo

silnej w owym czasie konkurencji. Wróciwszy do aktywności przed 10 laty zespół

zaproponował zupełnie inną, bliższą tradycyjnemu metalowi muzykę i takie też dźwięki

zdominowały jego najnowszy album "Historia życia". O kulisach powstania tej płyty, perypetiach

z tym związanych i gościach biorących udział w sesji nagraniowej opowiada lider

Iscarioty, wokalista Piotr Piecak:

Właśnie, do Iscariota wrócił też gitarzysta Dominik

Durlik, znany z pierwszych materiałów zespołu, jednak,

zważywszy wasz obecny kierunek i jego późniejsze

dokonania, pewnie nie rozważaliście powrotu

do grania death metalu?

Bez Dominika nie byłoby możliwe ponowne wskrzeszenie

Iscarioty, jest on współzałożycielem zespołu,

istotną cząstką duszy, pomysłu na granie, niekoniecznie

death metalu. Lubimy czerpać z całej formuły

metalu.

Nowością jest również to, że ponownie stanąłeś za

mikrofonem - Tomasz Dudziński okazał się tak dobrym

perkusistą, czy też raczej był problem z wokalistą

i nie miałeś innego wyjścia, jak znowu zacząć

śpiewać?

I to i to (śmiech). Był problem ze znalezieniem wokalisty,

proponowaliśmy nawet naszemu byłemu koledze

z czasów "Cosmic Paradox", Andrzejowi Miście powrót

na tą funkcję, ale odmówił. W sumie dobrze się

stało bo Tomek jest dużo lepszym perkusistą ode

mnie, a ja jestem dużo lepszym wokalistą od Andrzeja

Ciekawostką jest tu fakt, że otrzymaliście od prezydenta

Sosnowca stypendium na wydanie "Historii

życia" - dzięki temu mogliście nagrywać w Zed Studio

Tomasza Zalewskiego, czy też były to pieniądze

przekazane już na samo wydanie tej płyty w fizycznej

formie?

Tak to prawda dostaliśmy dofinansowanie od prezydenta

miasta Sosnowiec, ale to była kropla w morzu

potrzeb, jak wszyscy wiemy zespoły borykają się z problemami

finansowymi, każdy grosz się liczy, akurat ten

grosz dołożyliśmy do honorarium dla Tomka

(śmiech).

Przy nagraniu tej płyty wsparli was też gitarzyści:

Piotr Brzychcy (Kruk), Piotr Radecki i Krzysztof Pistelok

(Roman Kostrzewski & Kat) oraz Szymon

Kmak, przy okazji autor intro. Jak doszło do tej

współpracy i co sprawiło, że wybraliście akurat tych

muzyków, poza oczywistym faktem, że świetnie się

znacie?

Szymon grał z nami przez jakiś czas, jednak zdecydował

się odejść zostawiając nam swoje pomysły. Co

do pozostałych muzyków to bardzo chcieliśmy zaprosić

tych, których bardzo szanujemy, którzy mieli

wpływ na nasz rozwój muzyczny i którzy zgodzili się z

nami zagrać. Oczywiście to nie wszyscy, mamy nadzieję,

że na następnych naszych produkcjach ktoś jeszcze

do nas dokooptuje.

Od razu założyliście, że będziecie firmować ten materiał

samodzielnie, czy też była to konsekwencja

braku zainteresowania potencjalnych wydawców?

Jest takie przysłowie umiesz liczyć, licz na siebie

(śmiech). Braliśmy różne scenariusze pod uwagę, pukaliśmy

do różnych wydawców, w międzyczasie wydaliśmy

płytę sami, aż na horyzoncie pojawił się Piter.

to zbyt późno i nie mogłem już nic zrobić, oprócz tego

aby pomyśleć nad zmianą składu…

Jak wyglądał proces werbowania nowego składu?

Sam docierałeś do osób co do których miałeś pewność,

że sprawdzą się w zespole, czy też zainteresowani

zgłaszali się sami?

Z basistą, Piotrem Zapartem już wcześniej współpracowałem,

byłem pewien, że się sprawdzi i chce ze mną

grać, znałam także Tomasza, perkusistę, musiałem go

tylko przekonać do współpracy. Justynę wypatrzyłem

już wcześniej ale nie byłem pewien jak to będzie, gdyż

nie miałem doświadczenia jeśli chodzi o klawisze

(śmiech). Pozostało tylko jedno, ściągnąć Dominika

do zespołu, załatwił to Adam Budzyński za co mu

chwała (śmiech)

(śmiech), choć to pewnie rzecz gustu (śmiech).

Foto: Iscariota

Łączenie śpiewu z graniem na bębnach nie wchodziło

już w grę, wolałeś skoncentrować się tylko na tym

pierwszym zadaniu, tym bardziej, że obecnie poruszasz

się w zupełnie innej, bardziej wymagającej stylistyce

wokalnej?

Nie wchodziło (śmiech), jednak te dwie funkcje zbyt

różnią się między sobą. Szczerze mówiąc początki były

trudne, musiałem nabrać formy, stać się wytrzymałym,

aby wytrzymać trudy śpiewania, zakwasy były

(śmiech), to ciężki kawałek chleba (śmiech), ale teraz

jest dużo lepiej.

Prace nad trzecim albumem trwały chyba dość długo,

dlatego w tzw. międzyczasie wypuściliście dwie EPki,

mające pewnie pokazać, że nie próżnujecie?

Po części tak, jednak bardziej chodziło nam o to by

zgrać się ze sobą przy utworach, które już znaliśmy,

"Historia życia" ukazała się we wrześniu ubiegłego

roku i cieszyła się sporym zainteresowaniem, nie

próżnowaliście też na scenicznych deskach promując

tę płytę, ale pewnie jej oficjalna edycja nakładem

Defense Records ucieszyła was niezmiernie?

Pewnie że tak, cieszymy się ze wszystkiego co zespołowe

życie przyniesie, wiedzieliśmy że mamy fajny materiał,

że coraz lepiej gramy, Piotr to docenił.

Jak doszło do tej współpracy, bo przecież ta krakowska

firma koncentruje się raczej na ostrzejszych/brutalniejszych

odmianach metalu?

Tak jak mówiłem, Piter dostrzegł nasz potencjał, znał

nas wcześniej, wiedział jaką drogę przeszliśmy i uznał,

że może nas wydać, pogadaliśmy przy piwku w Krakowie

i słowo ciałem się stało (śmiech).

Może jest to zarazem jakiś dobry punkt wyjścia do

wznowienia waszych wcześniejszych materiałów,

dostępnych albo tylko na kasetach, albo w znikomych

nakładach wiele lat temu?

Musimy najpierw znaleźć kasetę matkę by wznowić

"Cosmic Paradox". Będzie to trudne bo w owych czasach,

kiedy powstawała ta płyta nieźle dawaliśmy w

palnik i nikt z nas nie pamięta gdzie ona jest (śmiech).

Wydanie "Historii życia" cieszy, ale zważywszy na

to, że macie ustabilizowany skład, a ten materiał powstał

lata temu, pewnie macie już w zanadrzu coś

nowego?

Oczywiście że tak (śmiech). Na początku planowaliśmy

ponowne nagranie materiału, który nam skradziono,

doszliśmy jednak do wniosku, że zrobimy to później

aby uniknąć pomówień, że nie robimy nic nowego,

a mamy już kolejne osiem numerów.

To na razie zarysy nowego materiału w postaci kilku

utworów/pomysłów, czy też już w pełni dopracowany

album?

Kawałki są już gotowe, została tylko kwestia ich dopieszczenia,

kwestia gości, którzy udzielą się zgodnie z

tradycją na niej, podziału solówek, klawiszy itp.

Macie już sprecyzowane plany co do rejestracji

"Upadłego królestwa"? A skoro jesteście zadowoleni

z efektów pracy w Zed Studio, to pewnie wrócicie

tam również z nowym materiałem?

W lutym wchodzimy do Zed Studio, Tomek jest jedyną

osobą z jaką możemy w tej chwili współpracować

i mam tu na myśli jego podejście do nas i tematu, praca

z nim to czysta przyjemność (śmiech).

90

ISCARIOTA


Tentation to w zasadzie taki hołd dla naszych rodzimych kapel

Foto: Iscariota

Początki Iscarioty to rok 1990, tak więc wygląda na

to, że jubileusz 25-lecia zespołu zamierzacie uczcić

wydaniem czwartego albumu?

"Upadłym królestwem" właśnie (śmiech), oczywiście

jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i być może

wznowieniem "Cosmic Paradox", jeśli znajdziemy matkę.

Będzie temu towarzyszyć jakiś większy okolicznościowy

koncert, jubileuszowa feta z udziałem np. byłych

członków zespołu, etc.?

Mam nadzieję, że tak, jeszcze pomyślimy nad formułą

rocznicowego koncertu, to wszystko przed nami, teraz

najważniejsze to dobrze nagrać materiał na nową płytę.

Chyba już sam fakt, że pomimo przerwy w działalności

i różnych przeciwności losu zespół przetrwał

te 25 lat jest już dla was sporym sukcesem, tym bardziej,

że to przecież hobby, do którego trzeba wciąż

dokładać?

Trzeba dokładać, trzeba się starać i pracować (śmiech)

nie narzekamy i jest OK. Dopóki cieszy nas granie jest

dobrze, na marginesie dodam, że z wiekiem cieszy

mnie coraz bardziej (śmiech).

Czyli 30-lecie wcale nie jest wykluczone, a kto wie,

może będą i kolejne okazje do świętowania?

Oby twoje słowa były prorocze (śmiech). Dzięki Wojtku

za wiew, pozdrawiamy wszystkich Metali. Niech

Moc będzie z wami !!!

Wojciech Chamryk

Ciężko się z tym nie zgodzić. Tentation to francuzka, młoda heavy metalowa kapela, która na

każdym kroku podkreśla swoje pochodzenie i fascynacje rodzimą sceną metalową. Gdy brakuje im

inspiracji czytają okultystyczne książki albo oglądają stare horrory. Chyba wystarczy, żeby zachęcić do lepszego

zapoznania się z zespołem, czyż nie?

HMP: Hej Tentation! Świetna robota. Wasza EP-ka

na prawdę daje rady! Czemu zdecydowaliście się na

nagranie jedynie EP?

Laurent "Lole" Metivier: Cześć i dzięki za miłe słowa.

Na początku tego projektu mieliśmy nagrać tylko dwa

kawałki na "45 tours", jak się u nas we Francji nazywa

EP 7". Z różnych powodów straciliśmy czas w studio i

ukazała się w końcu możliwość nagrania trochę nowych

rzeczy.

Wszystkie piosenki są po francuzku. Dlaczego taki

wybór?

Patrice nie jest w stanie wyobrazić sobie śpiewania w

innym języku, a Tentation to w zasadzie taki hołd dla

naszych rodzimych kapel.

O czym zatem śpiewacie?

Kiedy Patrice pisze teksty, stara się wyłapać otaczające

go duchy i różne energie wokół. Przed napisaniem

pierwszego słowa, nigdy nie wie jaką tematyką aktualnie

będzie się zajmował. Kiedy natchnienie nie przychodzi,

wtedy zaczyna czytać różne okultystyczne

książki lub oglądać okładki horrorów z jego kolekcji

DVD.

Czy wcześniej graliście w jakichś innych zespołach?

Tak, Laurent grał w Bullshit Inc., i zwykle pogrywa z

Höly Ghözt. Guix i Guillaume grali w OCD, a Patrice

w thrash metalowym zespole Bloodthirsty (1995),

Macbeth (1998) i Salehope (2000) jako perkusista.

Tentation brzmi bardzo klasycznie. Z kim byś porównał

Wasze brzmienie?

Jest w tym duch francuzkich heavy metalowych kapel

z lat 80-tych. Te zespoły tworzyły muzykę z pewnych

form niewinności. Myślę, że również jesteśmy na tej

drodze. Nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami, tylko

fanami heavy metalu. Z zespołu nie mamy nic

oprócz fantastycznego czasu spędzanego z naszymi

metalowymi przyjaciółmi.

Jakie są Wasze największe inspiracje jako zespołu?

Zespoły takie jak Sortilege, Blaspheme, H-Bomb.

Nie sądzimy, że jesteśmy na ich poziomie, ale gramy

muzykę prosto z serca, tak jak oni kiedy byli młodzi.

Opowiedz coś o Waszej, francuzkiej scenie heavy

metalowej. Rośnie w siłę, czy raczej pozostaje w

podziemiu?

Interesujemy się tylko podziemną sceną metalową, ponieważ

to jedyne i unikalne miejsce, gdzie można znaleźć

prawdziwie oddanych ludzi z pasją i poczuciem

wspólnej więzi. Od paru lat można zaobserwować u

nas wiele bardzo dobrych kapel jak np. Hexecutor,

Herzel, Iron Slaught, Evisceration, Manzer, Electric

Shock, Cadaveric Fumes, Demonic Oath, Sepulchral

Voices, Affliction Gate, Necrowretch, Sanctuaire,

Skelethal, Perversifier itd. Mamy też troche

starszych pokroju Lonewolf, Hürlement, Vulcain,

Killers, ADX, Blaspheme, Mercyless itd.

Kto jest odpowiedzialny za brzmienie EP?

Guix i Laurent nagrali wszystkie piosenki w naszym

domowym studio, później wysłaliśmy materiał do Davida

Geneta z Cochise Studio w Arizonie, żeby zrobił

miks i master. Spełnił swoje zadanie i jesteśmy

wdzięczni, że szanuje nasze upodobania do dźwieków

z epoki lat 80-tych.

Macie genialną okładkę. Kto wpadł na taki wspaniały

pomysł?

Dzięki! To był Patrice. Miał taką koncepcję i przedstawił

ją Blacksshark, wspaniałej francuzkiej pani fotograf.

Zrobiła na prawdę świetną robotę!

Dużo gracie koncertów?

Wszyscy pracujemy i ze względu na to, bardzo cięzko

jest nam planować daty koncertów.

Gdzie zatem możemy zobaczyć Tentation na żywo?

W waszych sypialniach, jeśli opłacicie nam podróż do

Polski! (śmiech!). Spróbujemy zrobić kilka koncertów

w 2016. 4 albo 5, nie więcej.

A co planujecie na przyszłość? Kiedy pełny album?

Split EP z francuzkimi zespołami, to na pewno. Teraz,

marzeniem dla nas byłaby praca nad albumem, ale jest

to bardzo, ale to bardzo trudne ze względu na pracę,

rodziny itp.

Dlaczego zdecydowaliście się na cover H-Bomb?

Bardzo chcieliśmy umieścić cover jakiejś starej francuzkiej

kapeli na naszym mini albumie. Umieściliśmy

utwór H-Bomb, bo każdy z nas lubi ten kawałek!

Gdzie możemy coś od Was kupić?

Możecie znaleźć ostatnie sztuki LP u Under Siege Records

i Legion of Death Records oraz CD w naszej

wytwórni Infernö Records i troche w distro jak Metal

Beret.

Jaki jest jeden zespół, z którym najbardziej chcielibyście

dzielić scenę?

Sortilege - w latach 80-tych, ale też z takimi świetnymi,

współczesnymi kapelami z Francji jak Hexecutor,

Herzel, Iron Slaught, Manzer, Electric Shock, Cadaveric

Fumes, Demonic Oath, Sepulchral Voices,

Skelethal, Perversifier itp.

Dzięki za pogawędkę. Ostatnie słowa do polskich

fanów…

Dzięki za zainteresowanie i pomoc w odkrywaniu nas

w Polsce! Bardzo lubimy Wasze zespoły takie jak Wild

Whips, Hellfire, Open Fire i oczywiście Turbo, KAT

i Vader !!

Przemek Murzyn

Foto: Tentation

TENTATION 91


Szczere podejście

Spectrum to jeden z tych zespołów, które od lat istnieją, tworzą nowe utwory i koncertują,

ale trudno im przebić się do jakiejś szerszej świadomości fanów. Jednak 15-lecie istnienia

muzycy uczcili wydaniem debiutanckiej płyty. Zatytułowana symbolicznie i nader wymownie

"XV" przynosi dziesięć utworów z różnych lat istnienia Spectrum, utrzymanych w stylistyce

heavy metalu/nowoczesnego thrashu. O latach trudów i wyrzeczeń oraz ich pozytywnym

finale opowiadają gitarzyści Spectrum, Dariusz Piątkowski i Bartłomiej Jaśkowiec:

HMP: Wydanie CD "XV" to pewnie dla was przełomowy

moment w historii zespołu, zarazem też materialne

potwierdzenie faktu, że nigdy nie należy się poddawać?

Dariusz Piątkowski i Bartłomiej Jaśkowiec: Jasne, też

tak sądzimy, nigdy się nie poddamy (śmiech)…, Robimy

to głównie dla przyjemności i traktujemy jako hobby.

Czy przełomowy moment? Na pewno. To było zawsze

naszym marzeniem już od dziecięcych lat i teraz zrobiliśmy

sobie prezent, to tak na stare lata... (śmiech).... Tak

na serio, to kosztowało nas to sporo wyrzeczeń, ponieważ

wiadomo, każdy ma swoje rodziny, pracę, jeden z

nas dojeżdża na próby 150 km, więc nie było łatwo, ale

się udało i z tego powodu bardzo się cieszymy.

Ta tytułowa piętnastka odnosi się pewnie nie tylko do

roku wydania płyty, ale też można ją interpretować jako

podkreślenie waszego stażu, bo prace nad tym albumem

zaczęliście w piętnastym roku istnienia kapeli?

Dokładnie, "XV" to piętnasty rok działalności zespołu,

jest to rzeczywiście tak zakodowane, szukaliśmy tytułu

Zakładając zespół pewnie nie przypuszczaliście, że

przetrwa tak długo, zaś z drugiej strony liczyliście pewnie

na nieco więcej, niż tylko dwa wydawnictwa w

tak długim czasie?

Wiesz jak jesteś młody, to chcesz być gwiazdą, mieć długie

włosy, grać koncerty, nagrywać płyty, być sławny itd.

ale życie prostuje te wszystkie zapędy... Wiadomo,

chcieliśmy nagrywać płyty, ale nie było takich możliwości,

głównie finansowych i czasowych i tak jakoś wyszło.

Przez te lata nie marnowaliśmy jednak czasu, były koncerty,

próby, prace nad kawałkami itd. Mało kto wie, że

2002 roku powstało również drugie demo na którym

udało się zarejestrować cztery utwory, można więc powiedzieć,

że mamy trzy wydawnictwa.

Co sprawiło, że po wydaniu "Demo'01" zespół nie poszedł

za ciosem?

Zaraz po nagraniu pierwszego dema Darek przeprowadził

się do Kielc, więc nie wiedzieliśmy dokładnie jak

to dalej będzie, trochę zaniedbaliśmy te sprawy i tak po

prostu wyszło. Tak jak wspomnieliśmy wcześniej udało

się nagrać jeszcze drugie demo, jednak później nastały

lata niemocy wydawniczej związanej z wieloma czynnikami,

głównie personalnymi. Za to teraz, póki jeszcze

mamy siłę, chęci i czas to coś próbujemy, zobaczymy co

będzie.

Na płycie znalazły się zarówno utwory, które powstały

w pierwszych latach działalności zespołu takie jak "Pierwszy",

"Samotna dusza" oraz "Marnotrawny powrócił"

oraz te nowsze, które powstały w ostatnich latach. Oczywiście

na przestrzeni wieloletniej działalności zespołu

napisaliśmy zdecydowanie więcej utworów i zobaczymy,

może niektóre z nich uda się wykorzystać na kolejnych

wydawnictwach.

Do "Co fałszem co prawdą" powstał też teledysk, ale

takich potencjalnych singli mamy na tej płycie więcej -

będą kolejne?

Mamy taką nadzieję że uda się nakręcić kolejny, jest on

w planach w najbliższej przyszłości, nie wiemy jeszcze,

który utwór do niego wybierzemy, jest kilka propozycji,

m. in. "RMZ", "Trzynaste powstanie" albo "Chwasty z

moich myśli"... zobaczymy... W tym miejscu chcielibyśmy

bardzo podziękować chłopakom z Cinemoon -

Łukaszkowi i Pawłowi Cięcielowskim oraz Łukaszowi

Miętka za pomoc w realizacji teledysku.

"XV" potwierdza, że nie ograniczacie się do sztywnych

ram gatunkowych, interesuje was ciężkie granie bez

podziałów stylistycznych, tzw. szufladkowania?

"XV" to jest w zasadzie wypadkowa naszych wspólnych

zainteresowań muzycznych, więc gatunkowo jest to rzeczywiście

zróżnicowany album. Myślę, że dodatkowy

wpływ na różnorodność ma fakt, że tak naprawdę powstawał

przez wiele lat w trakcie których zmieniała się

stylistyka grania z heavy metalowego do bardziej trashowego

i nowoczesnego. Zobaczymy, może na kolejnej

płycie przyłoimy jeszcze mocniej (śmiech)...

Wydawcą tego materiału jest firma Art-Media, ale

zważywszy na jej dotychczasowe płytowe dokonania

czy artystów, jak przebrzmiałe gwiazdy lat 70-tych,

disco polo czy dance, to wyglądało to pewnie tak, że

wasz kontakt z nimi ograniczył się do zlecenia

wytłoczenia płyty, bo jakoś mi tam nie pasujecie?

(śmiech)

Biorąc pod uwagę ilości płyt sprzedawanych przez zespoły

spod szyldu disco polo wybór był jak najbardziej

słuszny (śmiech)... W rzeczywistości wybór wydawnictwa

był całkiem przypadkowy, jednak oprócz samego

wytłoczenia wydawnictwo Art-Media pomogło nam w

masteringu oraz projekcie okładki na "XV". Warto wspomnieć

o bardzo profesjonalnym podejściu właściciela

wydawnictwa pana Dariusza Kępy.

na naszą płytę, ale "XV" najbardziej jakoś pasuje do tego,

to podsumowanie piętnastoletniej naszej pracy w pigułce...

(śmiech). Jeśli chodzi o pracę nad albumem, to w

zasadzie zaczęliśmy wstępne nagrania nawet w 2013

roku, ale nie byliśmy zadowoleni z efektów, głównie

chodziło o jakość nagrań, więc kompletowaliśmy przez

następny rok potrzebny sprzęt i w weekend majowy

2014 prawie nagraliśmy całą płytę, prawie bo przez następne

miesiące jeszcze dogrywaliśmy sukcesywnie ścieżki

wokalu. Z ciekawostek to mogę powiedzieć, że cała

płyta została nagrana w naszym pomieszczeniu gdzie

gramy, czyli konkretnie w garażu. Nie było żadnego studia

nagrań. Chcieliśmy mieć charakterystyczne brzmienie,

nie podobają nam się dzisiejsze przekompresowane

nagrania, więc dążyliśmy do bardziej analogowego, naturalnego

brzmienia, co jakimś tam stopniu udało się

nam uzyskać. Niektórzy uważają to za wadę tego albumu,

a my za zaletę.

Foto: Spectrum

Jednak mimo tych licznych zmian składu nie poddawaliście

się: grupa istniała, także w wymiarze koncertowym,

wciąż powstawały kolejne kompozycje?

Tak, zmiany były, ale zawsze tzw. trzon kapeli był prawie

niezmienny, wciąż tworzyliśmy nowe utwory, staraliśmy

się zagrać przynajmniej tych parę koncertów rocznie,

chociaż różnie i z tym bywało, jeździliśmy na

przeglądy itd. jednak jakoś nie było większych sukcesów.

Decydujący okazał się chyba powrót wokalisty Konrada

Moskala przed trzema laty - to wtedy uznaliście,

że wóz albo przewóz, trzeba w końcu zabrać się za debiutancką

płytę?

Ciężko powiedzieć czy był to decydujący moment, chociaż

faktycznie od tamtej pory prace nad materiałem nabrały

tempa. Pomimo tego, że w pewnym sensie wróciliśmy

do pierwotnego składu zespół nabrał pewnej świeżości

i chęci do zrobienia kroku naprzód, czego pierwszym

etapem było nagranie płyty.

Trafiły na nią wyłącznie najnowsze kompozycje, czy

sięgnęliście też po starsze utwory, chcąc utrwalić je w

płytowej formie?

Mając już pełny skład myślicie pewnie teraz o jak najsolidniejszej

promocji koncertowej "XV"?

Zgadza się, mamy już za sobą kilka koncertów promujących

"XV" i pracujemy nad kolejnymi terminami na

najbliższe miesiące. Wiadomo już, że na pewno zagramy

m. in. w Krakowie w klubie "Grodzka 42" oraz w styczniu

w kieleckim "WOOR". Koncerty są dla was najprzyjemniejszą

częścią tego wszystkiego, szczególnie jak

publiczność dopisze i da z siebie wszystko w kotle pod

sceną? Nie będziemy wyjątkiem jeśli powiemy, że faktycznie

dobra frekwencja i zabawa na naszych koncertach

jest najważniejsza. Daje dodatkową motywację i wiarę w

to, że to co robimy ma sens, myślę, że w przeciwnym

razie nasza debiutancka płyta nigdy by nie powstała.

Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka jest - i pewnie

będzie nadal - dla was przede wszystkim hobby, z

którego wyżyć się nie da, częściej trzeba do niego dokładać?

Każdy z nas jest na takim etapie swojego życia, że już

dawno zdaliśmy sobie sprawę, że muzykowanie to

przede wszystkim możliwość oderwania się od codziennej

rzeczywistości. Robimy to co kochamy, co sprawia

nam przyjemność i nie skupiamy się na tym żeby czerpać

z tego jakieś wielkie profity.

Ale to może właśnie dlatego stać was na takie bezkompromisowe,

szczere podejście do tego co robicie?

Faktycznie, można powiedzieć, że Spectrum do grupa

dobrych kumpli znających się od wielu lat a muzyka i to

co dzieje się wokół zespołu, to główne tematy naszych

wspólnych rozmów i spotkań. Myślę, że to przekłada się

na takie właśnie szczere podejście do tego co robimy.

Życzę wam więc nadal takiej postawy i dziękuję za

rozmowę!

Również dziękujemy i do usłyszenia

Wojciech Chamryk

92

SPECTRUM


Od gier do metalu

Rosyjski Distant Sun na swym debiutanckim albumie całkiem sprawnie łączy

melodyjny power metal z ostrym thrashem. Lider, wokalista i gitarzysta grupy opowiada

nam o jej początkach, pracy nad "Dark Matter" i problemach jakie zespołowi z Moskwy

stwarza ukraiński perkusista w składzie:

HMP: W obecnych czasach trudno zaskoczyć

słuchacza czymś oryginalnym, tymczasem wam

udało się stworzyć na "Dark Matter" bardzo interesujące

połączenie power i thrash metalu - to pewnie

efekty waszych muzycznych fascynacji?

Alexey Markov: Tak, masz rację! Artem jest bardziej

fanem thrashu. Zespoły jak: Overkill, Annihilator i

Sodom, a ja kocham niemiecki power metal. Moje ulubione

zespoły to: Blind Guardian, Rage i Iron Savior.

Jeżeli zmiksujemy te oba składniki, mamy Distant

Sun.

Właśnie to połączenie agresji i melodii stanowi o sile

"Dark Matter"?

Tak, mógłbym powiedzieć, że zaplanowaliśmy połączyć

melodię, szybkość i agresję. Może nawet stało się

to trochę za bardzo agresywne. Znam każdy zespół

power metalowy, który chce zabrzmieć ciężej, ale to

definitywnie nie nasz problem. Myślę, że z odrobinę

czystszymi wokalami i wolniejszym tempem uzyskalibyśmy

większą popularność, ale chcemy iść ścieżką,

którą wybraliśmy.

Ale nie zapominacie też o pewnych urozmaiceniach,

stąd np. nawiązania do folku w wydaniu Blind Guardian

w "Gifts Of Journey"?

Zgadza się, przed nagraniem albumu było może nawet

za bardzo folkowo. Sporo słuchaczy mówi, że zabija to

całe napięcie albumu, ale chciałem nagrać coś bardzo

melodyjnego i chwytliwego, coś dla śpiewania z publicznością,

a teraz to mamy i jestem z tego kawałka naprawdę

dumny. Byłem naprawdę szczęśliwy kiedy

skończyłem tę melodię i zacząłem śpiewać tekst!

Ten zespół zdaje się mieć dla was szczególne znaczenie,

skoro na wydanie de luxe "Dark Matter" nagraliście

nawet jego cover?

Tak, zamierzamy tam wrzucić cover czegoś z "Nightfall

On Middle-Earth". Eric tak postanowił. Osobiście,

kocham wczesne Blind Guardian - "Tales From

The Twillight World", "Somewhere Far Beyond" i

"Imaginations", ale kawałek który nagrywamy ("Mirror,

Mirror") jest także świetny. Może jeszcze wrzucimy

cover Nightwish, albo coś z Rage, nie wiem...

Pewnie nie pomylę się zbytnio stwierdzając, że spory

wpływ na warstwę tekstową płyty miały science-fiction,

podróże kosmiczne czy szerzej różne teorie

naukowe z nim związane?

Myślałem o przygodach... przygodach - wszystkich jej

typach. Być kosmicznym wojakiem albo wojownikiemkrasnalem

- jeżeli postać jest ciekawa, jest moim bohaterem.

Każdy interesujący gatunek jest dobry, a każdy

nudny gatunek jest zły. To powód, dla którego kocham

Tolkiena i nienawidzę Dostojewskiego. Śródziemie do

mnie przemawia - doktor Żywago nie. (Ale to akurat

Borys Pasternak, nie Fiodor Dostojewski - przyp. red.)

Nie stronicie też chyba od gier komputerowych, o

czym świadczy również nazwa zespołu?

Tak, sporo grałem! Civilization, Warcraft, Diablo,

Heroes Of Might And Magic... Teraz naprawdę mało

gram - ale planszówkami nie pogardzę. Uwielbiam spędzać

wieczory z przyjaciółmi grając w Twillight Imperium

czy Eldritch Horror.

Okładka też jest niczego sobie - kto jest jej autorem i

jak powstała?

Autorem jest W. Smerdulak z Pragi. Pracowaliśmy z

nim przez kilka lat, stworzył też dwie świetne okładki

dla Starsoup. Pomysł z demonem żonglującym planetami

był mój, ale sposób, w jaki to zinterpretował...

wow. Po prostu wow!

Tworzycie z Artemem bardzo zgrany duet kompozytorów,

bo poza utworami które firmujecie samodzielnie

często piszecie też razem - jak to wygląda?

Spotykacie się na próbie i tworzycie wspólnie?

Przygotowujemy części kawałków w domu, a potem je

łączymy kiedy się spotykamy. Niektóre są wystarczająco

długie, żeby je przeistoczyć w kawałki, niektóre są

bardzo krótkie i są zwrotkami, albo środkowymi partiami.

Niektóre wyrzucamy do śmieci albo trzymamy

na przyszłość.

Taka metoda pracy ma chyba bardzo korzystny

wpływ na atmosferę w zespole i jeszcze bardziej podkreśla,

że działacie zespołowo, nie będąc tylko grupką

nastawionych na indywidualne sukcesy jednostek?

Tak, myślę że taki sposób tworzy więcej, hmm... powiedziałbym,

zbalansowanych kawałków. Każdy z nas

daje coś od siebie, a na koniec otrzymujemy coś bardzo

innego niż coś, co stworzyłby tylko jeden człowiek.

Takie Running Wild ma tendencję do powtarzania

się. Nie chcę, żeby to się zdarzyło z Distant Sun,

i to jest powód, dla którego jesteśmy szczęśliwi - każdy

przedstawia własne pomysły.

Ponoć część materiału skomponowaliście i dopracowaliście

już w czasie sesji nagraniowej w studio - taka

presja jest inspirująca, czy na przyszłość wolałbyś

unikać takich sytuacji?

Na pewno chcemy napisać więcej kawałków na drugi

album, może 13-14, wtedy mamy wybór. To znaczy,

będziemy mieli cały materiał gotowy zanim wejdziemy

do studia. Ale wiem, że wszystkie riffy i melodie po

prostu wyskakują z rąk podczas nagrywania, więc to

może zdarzyć się ponownie. To nie jest coś złego, jest

to dość niecodzienne. Iron Maiden powiedziało, że

skomponują nowy album całkowicie podczas pracy w

studio.

Distant Sun to właściwie duet, chociaż płytę nagraliście

z perkusistą Erlandem Sivolapovem, który

ponoć ostatecznie dołączył też do waszego zespołu?

Tak, był z nami przez cały czas i mam nadzieję, że

pomoże nam z kilkoma swoimi muzycznymi pomysłami

przy naszym drugim albumie.

Czy to, że pochodzi z Ukrainy nie ma obecnie negatywnego

wpływu na waszą współpracę z racji konfliktu

rosyjsko-ukraińskiego? Może na przykład bez

problemów przyjechać do Moskwy?

Tak, może przyjechać do Moskwy bez żadnych problemów

- to my nie możemy tak łatwo pojechać na

Ukrainę! Mam kilku przyjaciół, którzy zostali zatrzymani

tuż po tym jak wysiedli z samolotu w Kijowie.

Mam nadzieję, że sytuacja zmieni się na lepsze, ale

teraz głównie przez to nie możemy zaplanować żadnych

tras.

Jak w tej sytuacji wygląda sprawa koncertów, bardzo

ważnych przecież przy promowaniu dopiero co

wydanej płyty?

Cóż, trafiłeś w sedno. To oczywiste, że przeszkadza

nam to w możliwych koncertach. I to mnie strasznie

denerwuje. Myślę o stworzeniu akustycznej setlisty i

stworzenia innego albumu zanim uderzymy na trasę.

Wszystko jest lepsze niż siedzenie i czekanie na zmianę

sytuacji.

Rozważacie przyjęcie innego perkusisty gdyby ta sytuacja

potrwała dłużej?

Nie myślę o tym, nie mamy zamiaru zatrudnić jakiegoś

muzyka na stałe, ale gościnnie na jeden koncert czy

dwa - czemu nie? Każdy wielki zespół robi tak od czasu

do czasu.

Na "Dark Matter" zagrało też gościnnie kilku

gitarzystów: Dmitriy Ignatiev, Vladimir Shevakov i

Sergey Isaenko - znaczy to, że czujesz się lepiej w roli

gitarzysty rytmicznego?

Tak. Grałem tylko bardzo krótkie partie gitary prowadzącej

na "Dark Matter". Wolę grać riffy niż shredować.

Grałem całkiem nieźle, kiedy miałem 20 lat,

głównie to, co tworzył Blackmore, Satriani czy

Moore. Ale teraz muszę ćwiczyć tygodniami, żeby

osiągnąć znowu taki poziom - nie wiem dlaczego -

przecież jest tyle utalentowanych ludzi, którzy potrafią

zagrać wszystko.

Ciekawa jest też kwestia produkcji, bowiem odpowiada

za nią sam Arkady Navaho, dotąd kojarzony

raczej z bardziej ekstremalnym metalem?

Pracowaliśmy z nim podczas nagrywania "Apocalyptic

Symphony" Shadow Host. Pokochałem ten proces

tworzenia. Jest naprawdę przyjazny, ale też mocno

zaangażowany, no i profesjonalny - nie zmarnuje ani

jednej minuty cennego czasu w studio. To on stoi za

tym ciężkim i gęstym dźwiękiem, który możesz usłyszeć

na albumie.

Czyli nie ma co oglądać się na koszty czy kalkulować

- jeśli chce się mieć odpowiednio brzmiący materiał

trzeba uderzać do prawdziwego mistrza w tym fachu,

takiego właśnie jak Arkady?

To trudne pytanie... Nie umiem na nie odpowiedzieć.

W jednym przypadku, musisz być o krok dalej, w

drugim możesz nagrać niemalże wszystko w domu i

oszczędzić kupę forsy. Można by powiedzieć że możesz

uzyskać odpowiedni dźwięk za grosze, ale wciąż

potrzebujesz środków na reklamę i koncerty, i tego

typu rzeczy. To trudne, by zadecydować, w co zainwestować.

Jednak fakt faktem, że płyty sprzedają się obecnie

bardzo słabo, a już debiutantów w szczególności.

"Dark Matter" też ukazała się póki co w bardzo

niewielkim nakładzie, tak więc pewnie nie ma tu

szans, żeby nawet zwróciły się koszty jej nagrania?

To mało prawdopodobne. Mam nadzieję, że kiedyś

sprzedamy wystarczająco albumów żeby pokryć koszty

nagrywania, ale z pewnością nie w przypadku "Dark

Matter". Pokryliśmy sporo kosztów z crowdfundingu,

może z dziesięć procent, no i dostaliśmy płyty z naszej

wytwórni oraz sprzedaliśmy trochę naszego merchu.

Ale to wciąż nie wystarczająco. Może kiedyś...

Tę sytuację pewnie mogłyby zmienić regularne koncerty,

zwłaszcza na zachodzie Europy, gdzie taka

muzyka jest dość popularna - myślicie o tym kierunku,

kiedy tylko sytuacja personalna zespołu się

ustabilizuje?

Cóż, żeby zagrać na tak wielkich festiwalach, młode

zespoły, na przykład my, muszą zapłacić sporo, tysiące

euro, plus koszty podróży. Są wyższe dla nas niż, powiedzmy,

niemieckich zespołów, które są po prostu

bliżej. Chcę podążać tą drogą mając nadzieję, że koszt

się zwróci, ale najpierw musimy nagrać dobre wideo na

żywo, a do tego potrzebujemy dobrej setlisty - a do

dobrej setlisty potrzebujemy nowego albumu. Kupa

pracy!

Distant Sun jest obecnie w szczególnym momencie:

możecie wszystko zyskać, ale może też być tak, że nie

zdołacie się przebić - macie jakiś rezerwowy plan na

taką sytuację, czy też z optymizmem spoglądacie w

przyszłość, wierząc, że właśnie wam się powiedzie?

Cóż, będziemy kontynuować tworzenie muzyki, nie

ważne co się stanie, bo nie umiemy bez niej żyć. Mam

poboczny projekt łączący prog-rocka i heavy metal,

Starsoup. Ale nie wiem, czy to koniecznie "plan awaryjny".

To bardziej jak inne dziecko. Zazwyczaj nie

robisz sobie awaryjnego dziecka, co nie? (śmiech).

Dziękujemy za tak dobre pytania, naprawdę spodobało

mi się twoje zainteresowanie! Stay Metal!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

DISTANT SUN 93


W tym roku Finowie wydali piętnasty

album, uświetniając go dwoma koncertami

w Polsce - w Krakowie i Warszawie.

Zespół powstał w latach 80-tych, przeszedł

wiele perturbacji i roszad w składzie, do tego

stopnia, że dziś nie ma w nim żadnego

muzyka z początku działalności. Jednak jak

sam basista Lauri Porra mówi: "Były zmiany

w zespole, ale sam zespół jest wieczny", o

czym możecie poniżej przeczytać.

HMP: Od długiego czasu tytuły waszych wydawnictw

noszą pasujące do siebie tytuły. Można je

wiązać zarówno z duchowością jak i choćby z literaturą

SF. Skąd pomysł na taką serię? Rzeczywiście

jest coś szczególnego, co je łączy?

Lauri Porra: Nic naprawdę super tajemniczego po

prostu lubimy tak jakby krótkie teksty na temat, które

opisują pewne uczucie jak "Eternal" lub "Polaris". Tytuł

odzwierciedla bardziej stan umysłu, niż rzeczywiste

myśli, więc chodzi o to, że gdy masz krótki tytuł, podobnie

jak muzyka, może być interpretowany na wiele

różnych sposobów

Jak na tym tle prezentuje się tytuł "Eternal"? To tylko

kolejne "pasujące" słowo czy kryje się za nim jakiś

przekaz? Jak się ma do tekstów?

Cóż, jeśli myślisz o "Eternal", dla mnie to odzwierciedla

walkę, jako zespół, czasami członkowie przychodzą

i odchodzą, zespół jest bardzo stary, jest z lat 80-tych,

więc były zmiany w zespole, ale sam zespół jest wieczny,

jak wiele rzeczy.

Okładka jest naprawdę piękna. Jaka była jej koncepcja?

Ja ją widzę, jako jakieś sanktuarium natury czy

coś w tym rodzaju. Co rzeczywiście się za nią kryje?

Odnosi się do któregoś z tekstów?

Nie za bardzo, do każdego tekstu. To tylko pomysł. W

tytule jest historia świata i ludzkości, która jest oczywiście

niewinna, wieczna. Wszystko jest wieczne i nic

nie jest wieczne. Ale jest coś, co według nas pasuje do

tej cząstki lub stan umysłu lub nastroju, którym podążamy.

Stratovarius był zawsze czymś, myślimy tu w

kategoriach wielkich i monumentalnych rzeczy jak muzyka

jest monumentalna, że jest to, co znajduje odzwierciedlenie

na okładce. Ponadczasowość.

"My Eternal Dream" jest kawałkiem utrzymanym w

stylu klasycznego, dawnego Stratovarius. Dlatego

właśnie wybraliście go na otwieracz płyty?

Myślę, że po ukończeniu wszystkich utworów to w zasadzie

musisz znaleźć tylko numer, który trafia najszybciej

w punkt i w tym przypadku "My Eternal Dream"

Wiecznie młody

wydaje się działać najlepiej. To jest pomysł, jak

przedstawić się wielu osobom. Niektórzy ludzie, którzy

w zasadzie nie są fanami zaczynają po prostu słuchać

utworu lub albumu lub wręcz słuchają tylko pierwszego

utworu, nic dziwnego, że naprawdę solidne

uderzenie pasuje na początku.

Takim bardzo tradycyjnym numerem Stratovarius

jest także "Feeding the Fire", zwłaszcza przez wzgląd

na klawisze i konstrukcję zwrotek. Jak wam się komponuje

takie kawałki? Wypływają z was same, czy

czujecie może coś w rodzaju wewnętrznego przymusu

nagrania takiego do bólu klasycznego kawałka w stylu

Stratovarius?

Muzykę w tym zespole komponuje prawie każdy z pięciu

członków. Oczywiście, gdy piszesz dla Stratovariusa,

myślisz o tym, że piszesz dla Stratovariusa.

Myślę, że piszemy taki rodzaj muzyki, który sami

chcemy zobaczyć i sami chcielibyśmy słuchać zespołu,

który tak gra. Zanim zaczniemy robić album, rozmawiamy

trochę o planach, żeby powiązać go trochę z powrotem

do korzeni power metalu i inny rzeczy. Być

może "Feeding The Fire" jest wynikiem tych rozmów o

pomyśle.

Foto: Jarmo Katila

Z kolei w "In My Line Of Work" i "Lost Without a

Trace" słychać tu i ówdzie wpływy współcześnie granego

"power metalu". Mam wrażenie, że słyszę nawet

wpływy Kamelot, który ostatnimi laty uderza w

mroczniejsze tony.

Nie… Myślę, że nie ma tu wpływów Kamelot. Może

Kamelot sporo czerpie ze Stratovariusa. Wiesz,

wszystko, czego słuchasz wpływa w jakiś sposób.

"Shine In the Dark" ma bardzo bogate klawisze. Jens

Johansson ma całkowicie wolną rękę w ich aranżacji

czy musicie go czasem stopować, żeby nie przesadził?

Myślę, że to Matias Kuplainen, który go produkuje

jest osobą, która trochę może przesadzić, więc myślę,

że tak. Następnie Jens tworzy partie klawiszowe, a potem

Matias decyduje, które partie są użyte. Czasami

niektóre partie zostają, a czasem niektóre są jeszcze

używane. Czasami niektóre partie klawiszowe zostają

zepsute przez Matiasa lub mnie.

Pod kątem chwytliwości bardzo udał się wam "Man

in the Mirror". Ma niezwykle chwytliwą linię melodyczną

refrenu. Momentami sprawie wręcz wrażenie

zagubionego kawałka z lat dziewięćdziesiątych.

Może faktycznie wyjęliście go z szuflady z pomysłami

na utwory? Planujecie grać go na koncertach?

Był plan, aby zagrać go na żywo, ale nie w tej chwili.

Jest on zaśpiewany przez Jensa, co bardzo mi się podoba,

ponieważ jest jakby bardzo nowoczesnym wierszem

i prawie czymś zupełnie innym, od tego, co Stratovarius

robi. A jednak wciąż, gdy dochodzisz do refrenu,

to wraca. Myślę, że na żywo może to stłumić

utwór, jakim jest, ale możemy spróbować. Lubię ten

kawałek, choć jest trochę inny. Myślę, że to najbardziej

inna kompozycja z nowego albumu.

Skąd pomysł na długi utwór "Lost Saga"? Kompozycyjnie

to odniesienie do "Elysium" i utworów z "Elements"?

Nie, nie w szczególności chodzi mi o to, każdy album

Stratovariusa ma jeden długi utwór, jak "Visions",

"Destiny", "Elysium" lub "Emancipation". Myślę, że zawsze

było coś w rodzaju niepisanej zasady, że na wszystkich

albumów będzie jeden długi utwór. Ten jeden

jest zrobiony przez Matiasa i jest zainspirowany starymi

opowieściami o wikingach z Islandii.

Podobno Stratovarius odniósł wielki komercyjny sukces

w Ameryce Południowej. To prawda?

Tak, z jakiegoś powodu Amerykanie lubią naszą muzykę.

Nie wiem, może jest to melodia. Nasz zespół jest

bardzo sentymentalny. Może lubią ją, ponieważ są ludźmi

bardzo namiętnymi. Najlepszy odzew mamy chyba

z Argentyny, Meksyku, tego typu miejsc. To intersujące

widzieć jak muzyka z naszej małej Skandynawii

może mieć taki wpływ na życie kogoś z całkowicie innej

strony świata. Nie wiem dokładnie, dlaczego, ale

tamtejszym ludziom to się naprawdę podoba i biorą to

bardzo poważnie, więc wracamy do Ameryki Południowej

w grudniu: Chile, Argentyny, Brazylii.

Lauri, interesujesz się szeroko pojętą sztuką. Jak

Twoje pasje przekładają się na muzykę Stratovarius?

Możesz podać jakieś konkretne przykłady, kiedy coś,

co go ciekawi, zainspirowało tekst lub kompozycję

Stratovarius?

Jak dobrze zauważyłeś, mam bardzo szerokie zainteresowania

muzyczne i ostatnio pracuję nad współczesną

muzyką klasyczną i po części muzyką filmową. Myślę,

że kiedykolwiek, gdy pracuję nad czymś w danym gatunku,

bez względu na to czy będzie to power metal

czy współczesna muzyka klasyczna, uczę się czegoś, co

mogę potem użyć w innych rzeczach, więc dla mnie,

jeśli chcesz być lepszym muzykiem klasycznym, powinieneś

przestudiować heavy metal, jeśli chcesz być lepszym

muzykiem heavymetalowym, powinieneś bardziej

przestudiować jazz, techno, hip-hop, po prostu

wszystkiego, czego się da. Po prostu ucz się wszystkiego,

czego tylko się da. Nie mam żadnych uprzedzeń

wobec muzyki. Tego lata grałem w zespołach

hiphopowych z Finlandii i dowiedziałem się wiele o

muzyce i produkcji muzyki.

Zespół powstał w 1984 roku, nagrał krążek jeszcze w

latach osiemdziesiątych. Nie masz jednak wrażenia,

że wciąż kojarzy się was z "melodyjną powermetalową

sceną" lat dziewięćdziesiątych? Dlaczego tak

się dzieje?

Myślę, że najsilniejsze albumy lub te, które były przełomowe

dla Stratovariusa były w latach dziewięćdziesiątych

i ich wpływ bardzo duży, więc myślę, że w ten

sposób możemy trochę się odwołać do tych czasów, ale

obecnie oczywiście jesteśmy pod wpływem współczesnego

heavy metalu, ale jest on inny, ponieważ nie ma

już tego typu śpiewania, a my chcemy zachować melodyjną

muzykę, więc zawsze będziemy odnosić się do

lat siedemdziesiątych, wiesz, jeśli grasz hard rocka, zawsze

odwołujesz się do lat 70-tych, jeśli grasz jazz to

odwołujesz się do określonego czasu, więc wiesz, kiedy

gramy odnosimy się również do danego czasu, bo to

wtedy ten styl ewoluował.

Jesteście dziś zespołem z zupełnie innym składem niż

na początku. Traktujecie Stratovarius z lat 1984-1995

jako zupełnie inny zespół niż ten z lat 1995-2015?

Myślę, że sedno leży w tytule albumu, o którym mówiłem

wcześniej. Jest wieczny, muzycy się zmieniają,

również styl, wszystko się zmienia, lecz nasz Stratovarius

jest uczciwy, zawsze mieliśmy szacunek dla historii

i jest choćby sporo muzyki Timo Tolkkiego,

którą gramy na koncertach i traktujemy z maksymalnym

szacunkiem i jest to rodzaj dziedzictwa, jakie nam

zostawił, ale również koncentrujemy się na nowych

rzeczach i uważam, że gdy jesteś zespołem z tak długą

historią, ważne jest, aby szanować i myśleć o wszystkich,

różnych czasach kapeli. Oczywiście jest to fajne

widzieć na koncercie różne pokolenia, ludzi, którzy

zaczęli słuchać Stratovariusa w 2009, 2010 i nie mają

pojęcia o dawnym materiale i są tacy, co słuchają nas

94

STRATOWARIUS


Foto: Jarmo Katila

od początku lat 90-tych i zawsze chcą usłyszeć starsze

kawałki, więc staramy się zrobić wiele odmian, reprezentujących

różne epoki zespołu.

Zapytam pół żartem - myślisz, że za dziesiątki lat

Stratovarius znów może być zespołem o zupełnie

odmiennym składzie i nadal będzie istnieć?

Zaczynam myśleć, że tak, nie wiem jak to będzie wszystko

wyglądać, historia rocka i młode zespoły, nikt tak

naprawdę nie wie, co się stanie, to możliwe, że członkowie

mogliby nawet bardziej chcieć to kontynuować.

Chciałbym, by tak było, ale kto wie. Myślę, że główny

powód jest następujący. Będziemy grać tak długo jak

będzie istniał sens grania w Stratovariusie. Jeżeli nie

będziemy mieli gdzie i dla kogo grać, a muzycy nie

będą chcieli tworzyć, wtedy przestaniemy grać, ale nie

wcześniej.

Widziałam na waszym fanpage'u na Facebooku, że

bardzo wiele osób posiada tatuaże z motywami

Stratovarius. Jak się czujecie z takim uhonorowaniem?

To was zainspirowało, żeby dodać pierścień z

logo Stratovarius do nowej płyty?

Trudno powiedzieć, ale mogę powiedzieć, że to jest naprawdę

niesamowite widzieć, jak wielu ludzi ta muzyka

dotyka na tyle, żeby wytatuować sobie okładkę

"Eternal" na swojej skórze, co oczywiście sprawia, że

podziwiasz to i jesteś wdzięczny i szczęśliwy. Oczywiście,

to, co robimy wywołuje silne emocje, dlatego

chcesz to nosić. Wiesz, czasami patrzę na zdjęcia Waszych

tatuaży z fragmentami tekstów, które napisałem,

i które macie na skórze. Oczywiście to sprawia, że jest

się szczęśliwym, że coś, co się zrobiło ma znaczenie. To

niesamowite i oczywiście bardzo dziwne, ale co możesz

innego powiedzieć niż: "Jestem szczęśliwy i wdzięczny,

że w tym zwariowanym świecie, w którym wszystko

bywa bezużyteczne, zdajesz sobie sprawę, że sprawiłeś

komuś szczęście lub kogoś całkowicie poruszyłeś, co

oczywiście jest wystarczająco dobrym powodem, by istnieć,

niż cokolwiek innego".

HMP: Powstaliście 16 lat temu, dopiero teraz wydaliście

debiut. Co wpłynęło na tak późne wydanie

płyty? Nie mieliście środków czy zwyczajnie nie mieliście…

takiej potrzeby?

Abilio "Bil" Martins: Mimo opóźnienia, myślę, że ten

czas był kluczowy w kwestii kształtowania naszej tożsamości

i zdobywania doświadczenia na temat wszystkiego

co wiąże się z zespołem. Było kilka zmian w

składzie. Mieliśmy również problemy z nagraniem, takie

jak utrata wszystkich ścieżek wokalnych i solówek.

Rozegraliśmy prawdziwą walkę z nagraniem tej płyty.

W trakcie tego okresu nagraliśmy dwa dema. Byliśmy

częścią niektórych składanek oraz częścią hołdu dla

brazylijskiego zespołu Harppia, co nie zostało jeszcze

wydane.

Byliście w tym czasie zespołem intensywnie koncertującym?

Tak, daliśmy wiele koncertów w niektórych miastach

naszego kraju.

"The Circle of Blood" ma świetne, masywne brzmienie.

Niewiele debiutów może się takim pochwalić.

Sami mieliście taką wizję, czy została ona Wam polecona

podczas nagrań czy miksów płyty?

Produkcja albumu została wykonana przez nas samych,

więc od samego początku wiedzieliśmy, czego

chcemy począwszy od grafiki, kończąc na dźwięku.

Chcieliśmy aby dźwięk był wystarczająco mocny, aby

pasował do tematyki utworów, a także żeby brzmiało

to nowocześnie, ale również mając na uwadze to, co

stanowiło naszą inspirację.

Wasza płyta przypomina mi zarówno pod kątem

brzmienia, wokalu jak i samych kompozycji niemiecki

Wizard.

Bardzo lubię zespół Wizard, jednak głównie odwołujemy

się do Graver Digger, Grim Reaper, Iced Earth,

Blind Guardian, Manowar, Judas Priest.

W Waszych tekstach pojawiają się motywy z germańskiej

mitologii. Użyliście ich dlatego, że stały się

już częścią tradycji heavy metalu i ich użyciu rozumie

się "same przez się" czy sami interesujecie się taką

tematyką?

Bardzo interesujemy się historią i mitologią, ale nie

tylko krajów europejskich. Pisaliśmy wiele o okultyzmie

i ludzkich zachowaniach, a także krótkie opowiadania,

które są zawsze analogiczne do obecnych problemów.

Szczypta Europy w Brazylii

Ten brazylijski zespół upodobał sobie europejskie legendy i mity oraz inspiracje głównie

z Niemiec i Anglii. Choć zapewnia, że ma przygotowany materiał traktujący o swojej rodzimej historii

i kulturze, na razie wypuścił płytę, która z powodzeniem mogłaby się ukazać u naszych

zachodnich sąsiadów.

Nie kusiło Was, żeby napisać o Waszej miejscowej

kulturze i mitach, choćby z kręgu indiańskiego?

Nie w przypadku pierwszej płyty. Mamy jeszcze wiele

materiału, a wśród nich jest wiele utworów o naszej

kulturze. Nasz kraj ma również bogatą historię i bardzo

byśmy chcieli o tym opowiedzieć. W przyszłości

na pewno będziemy pisać o historii Brazylii.

Na metal-archives w rubryce "themes" widnieje "battles

against fears". Skąd ten pomysł? Rzeczywiście

Wasze teksty mają taki wspólny mianownik?

Zawsze opowiadamy o byciu odważnym. Zawsze

mamy wiele wyzwań, którym codziennie musimy stawiać

czoła. Miło jest również nieść pozytywne przesłanie

do słuchaczy.

Poprzednio byłeś wokalistą w zespole grającym

metal o tematyce chrześcijańskiej. Nie było Ci trudno

przestawić się na zupełnie odmienną tematykę i

wskoczyć do zespołu o nieco wręcz okultystycznej

nazwie? (śmiech)

(Śmiech) Nie, nie jestem religijną osobą. Wierzę tylko

w to, co mogę zrobić z mojej własnej woli. Jeśli chodzi

o mój drugi zespół, gram z nimi, ponieważ jesteśmy

przyjaciółmi od wielu lat. Czuję się wolny mówiąc o

czymkolwiek. Mogę opowiadać zarówno o Bogu jak i o

Batmanie, to nie zmienia tego, kim jestem, chociaż zazwyczaj

opowiadam o wiedźmach. (śmiech)

Łatwo jest grać heavy metal w Brazylii? W Europie

mówi się o licznych fanach heavy metalu z Brazylii,

miłości wielu muzyków do tego kraju. Jednak trudno

jest nam powiedzieć jak to wygląda wśród zespołów

debiutujących.

Dla dużych zespołów jest to zawsze wspaniałe, brazylijscy

fani są rzeczywiście bardziej podekscytowani, ale

na podziemnej arenie jest trochę trudniej, ponieważ

publiczność jest trochę chłodniejsza, ale wszystko zależy

do tego co im się zaoferuję. Dobre show rzadko zostaje

niezauważone.

Są konkretne miasta czy regiony w Waszym kraju, w

których bycie młodym zespołem heavymetalowym

jest prostsze? Jak na ich tle plasuje się Wasze Santos?

Myślę, że nie udowodniono, że jakieś miasto jest łatwe

dla młodszych lub starszych zespołów. W Santosie jest

bardzo dużo dobrych zespołów, ale mało miejsc do

spotkań i tylko jeden dom koncertowy naprawdę

otwiera przestrzeń dla autorskich zespołów. Jednakże,

nie poddaliśmy się, to jest sposób.

Cieszę się. Dziękujemy za poświęcony nam czas!

Dziękuję Ci za wyzwanie pokazania polskim heavymetalowcom

naszej pracy. Byłem w Polsce w 2013

roku z moim innym zespołem Hellish War i było

wspaniale! Mam nadzieję również zagrać w Polsce z

Dark Witch!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska

Czy chciałbyś powiedzieć kilka słów dla swoich polskich

fanów?

To naprawdę świetnie, że jesteśmy tutaj w Polsce, nawet

wcześniej nie wiedziałem, kiedy mamy grać koncerty

w Polsce, więc jest to super, że możemy zobaczyć

te świetne rzeczy. Wczoraj graliśmy w Krakowie i było

świetnie. Miałem okazję zwiedzić wasze piękne miasta

i czułem się zaszczycony. Mam nadzieję, że wrócimy i

zrobimy to w najlepszym stylu.

Dziękuję za ten wywiad i chciałbym życzyć wam

świetnego koncertu w Warszawie

Bardzo dziękuję.

Grzegorz Cyga, Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Dark Witch

DARK WITCH 95


Stary motyw pijanego miasta w sobotnią noc to dla nas nic ciekawego

Na początku fani widzieli w Civil War klon kapeli Sabaton. Jednak nowym albumem "Gods

and Generals", Civil War udowadnia, że ambicje ma dużo większe. Zespół zaczyna stąpać po

scenie pewniejszym krokiem i szykuje się na karierę, która bedzie szła własną ścieżką.

Miejmy nadzieję, że będzie to długi i dumny marsz na chwałę heavy power metalu.

HMP: Witam Was ponownie w naszym magazynie,

dzisiaj powodem naszego spotkania jest nowy album

zatytułowany "Gods and Generals", który jest perfekcją

i przykładem, że można tworzyć prawdziwe i

wartościowe arcydzieła. Jak Wy oceniacie ten album?

Nils Patrik Johansson: Dzięki wielkie, uszczęśliwiasz

mnie. Wiesz powiem Ci szczerze, że dla mnie to jeden

z najlepszych albumów, do których stworzenia się

przyczyniłem. Ten zdecydowanie najbardziej wpada

mi w ucho, więc ogólnie oceniam go bardzo wysoko.

Okładka waszej nowej płyty kojarzy się nieco z

"Maiden England" Iron Maiden. Jak się do tego odniesiecie?

Osobą, która wykonała ten wspaniały obraz jest Péter'a

Sallai'a, on na serio wykonał kawał świetnej roboty.

Powiedziałbym nawet, że to jedna z najlepszych obwolut

z jakimi się spotkałem, ta okładka, muzyka i słowa

chwytają za serce. Uważasz, że przypomina to

"Maiden England", no cóż, a czy to źle? Mam na myśli,

okładka jest również czymś cholernie trudnym do

zrobienia.

Czy produkcją i masteringiem zajmowały się te same

osoby co przy debiucie? Czy zaszły tutaj jakieś zmiany?

Nad debiutancką EPką i pierwszym pełnym albumem

"The Killer Angels" pracował Jonas Kjellgren, to on

wszystko miksował i kontrolował. Tym razem on zajął

się tylko kontrolą, a nad miksem i produkcją pracowaliśmy

z Peter'em Tägtgren i Daniel'em Mullback,

który grał na perkusji w studio Peters Studio Abyss

pod kierunkiem Petera. Jesteśmy bardzo zadowoleni z

pracy jaką wykonał Peter nad tym albumem. Serio wykonał

świetną robotę.

Stylistycznie zostaliście w heavy/power metalu, choć

nie brakuje elementów epickiego metalu czy też nawet

i progresywnego metalu. Czyżby pokazujecie, że

lubicie też zaskakiwać i eksperymentować? Jak to w

końcu jest?

Tak, my zawsze graliśmy power/heavy metal, jednak

lubimy zaskakiwać ludzi i wnosić różne style do naszej

muzyki. W "Gods and Generals" inspirowaliśmy się

szwedzką muzyką folkową, folkiem celtyckim, trochę

thrash metalem, są i momenty w klimacie progresywnym

itd. Ale wszystko pod symbolem power metalu.

Generalnie prowadzi to do tego, że albumu słucha się

z uśmiechem na ustach. Nigdy nie jest nudno. To album

zapełniony świetną muzyką i zabójczymi refrenami.

Foto: Napalm

Od kiedy tylko powstał Civil War to od razu okrzyknięto

Was klonem Sabaton. Odnoszę wrażenie, że

nowy album to dowód, że tak nie jest. Czyżby chcieliście

pokazać światu, że macie własny styl i nie potrzebujecie

imitować inne zespoły. Taki był cel?

Jak dla mnie to nigdy nie brzmieliśmy jak Sabaton.

Oczywiście jest u nas czterech członków, którzy wcześniej

opuścili Sabaton. Każdy z nich ma swój styl, który

trochę wprowadza ich klimat do naszej muzyki. Jednak

oni nigdy nie wpływali na teksty utworów Sabatonu

od kiedy to Jacke Brodén osobiście tym wszystkim

się zajmował. W Civil War piosenki pisał Daniel

Myhr wraz ze mną, a w "Gods and Generals" w kreatywnym

podejściu do sprawy bardzo pomógł nam Petrus

Granar. Myślę, że "Gods and Generals" zapoczątkowało

to na czym "Killer Angels" zakończyło,

wtedy właśnie odkryliśmy nasze prawdziwe brzmienie.

Jakie jest przesłanie tytułu "Gods and Generals"?

Czy za tym się coś kryje?

To nie tajemnica, że pracujemy nad trylogią. "Gods

and Generals" to jej druga część. Tytułowy kawałek

opowiada fikcyjną historię gościa, który znalazł pamiętnik

po swoim pra pra pradziadku, który walczył w

wojnie secesyjnej. A co naprawdę ukrywa się pod tytułem?

Cóż, to już każdy słuchacz może zinterpretować

sam.

W tym roku nie brakuje ciekawych płyt zawierających

muzykę z kręgu heavy/power metal i muszę

przyznać, że konkurencja nie śpi. Jednak Wy nagraliście

tak świetny album, że śmiało można rzec, że

album może startować o tytuł najlepszego krążka

2015. Pokazaliście, że w tej kategorii wciąż można zaskakiwać

i tworzyć materiał na wysokim poziomie.

Jest powiew świeżości, ale jest też to co charakteryzuje

was i to jest taka wizytówka. Ciężko opisać

to słowami, ale jest coś magicznego w tej płycie. Czy

wy czujecie podobnie? Czy uważacie również, że

stworzyliście płytę idealną, która może podbić świat?

Nagraliśmy ją z myślą, że może pojawić się coś nie tylko

tak dobrego jak "The Killer Angels" ale coś zdecydowanie

lepszego. Od kiedy mamy w końcu świetną

wytwórnie Napalm Records, to poczuliśmy się trochę

tak jakbyśmy wydali swój debiutancki album po raz

drugi. Pracowaliśmy nad nim zdecydowanie ciężej, od

napisania muzyki po wokal, słowa, czy całą koncepcję

okładki. Wierzymy, że ten album będzie klasykiem, teraz

pozostało nam trzymać kciuki aby cały świat go

polubił. Jestem bardzo dumny z tego, że Ty go polubiłeś,

dzięki Ci za to.

Skład zespołu zasilił nowy gitarzysta Petrus Grannar.

Skąd ta zmiana w Waszych szeregach?

Od zawsze był jakoś związany z naszym zespołem,

więc to przyszło naturalnie, że mianowaliśmy go na pełnoprawnego

członka zespołu. Oscar i Pizza opuścili

zespół. Oscar po prostu wypalił się zawodowo jeszcze

za czasów Sabatonu, więc to nie było dużym zaskoczeniem,

że odszedł. Natomiast z Pizza jest inna historia,

po prostu był na innym poziomie niż reszta zespołu,

więc musieliśmy zakończyć współpracę. Smutne,

ale czasami takie rzeczy się dzieją w zespołach. Teraz,

z nowym składem, czujemy się silniejsi jak nigdy

przedtem Jesteśmy jak rodzina, uważajcie Civil War

dopiero nadchodzi.

Jakie tematy poruszacie na nowej płycie? Co jest

Waszym motywem przewodnim?

Stawiamy czoła wszelkim tematom, ale większość

utworów ma motyw historyczny. Próbujemy podejść

do interesujących tematów i motywów, którymi interesujemy

się osobiście. Stary motyw pijanego miasta w

sobotnią noc to dla nas nic ciekawego.

Album promuje znakomity kawałek w postaci "Bay

of Pigs". Nieco mroczniejszy kawałek o lekkim progresywnym

zabarwieniu. Utwór brzmi też dość nowocześnie

co może się podobać. Czy od razu wiedzieliście,

że to właśnie ten kawałek będzie promował

nowy album?

Nie, to bardzo trudna decyzja, która piosenka będzie

wykorzystana do klipu. Jednak po długiej rozmowie z

Napalm, zdecydowaliśmy, że "Pay of Pigs" ma wiele

elementów dobrego metalu z różnych jego stylów, więc

mamy nadzie,j że polubią ją wszyscy fani z naszej metalowej

rodziny, Ci od power metalu po death metal.

Zawsze na mnie działają utwory energiczne, oparte

na szybkim tempie i wejście w postaci "war of The

World" jest po prostu idealne. Epickie wejście niczym

w filmie wojennym, a potem już mamy jazdę bez

trzymanki. Skąd czerpaliście wzorce przy tworzeniu

tego kawałka?

Napisałem oryginalną piosenkę i zrobiłem do niej

demo. Nie była jednak do końca dobra, więc poprosiłem

Petrusa żeby pomógł mi ją napisać. Wyszło mu

bardzo dobrze, świetnie, że zdecydował wprowadzić te

melodyczne partie gitary i keyboarda. Majestatyczne

wprowadzenie do piosenki to również jego robota.

Nie brakuje elementów zaskoczenia i jednym z nich

jest marszowy, epicki "Braveheart". Jest to jeden z

najlepszych kawałków na płycie. To jest przykład, że

potraficie stworzyć prawdziwe wojenny hymn. Brakuje

słów by opisać jak piękna jest ta kompozycja.

Kto ją stworzył?

"Braveheart" pisałem również osobiście. Chciałem

stworzyć zwrotki z odrobiną delikatnych wibracji po

czym zaatakować mocnym refrenem. Do tego Myhr

zaaranżował świetne partie symfoniczne. To do "Braveheart"

pewnie stworzymy następny klip, ale cicho,

nie mów tego nikomu, to sekret. (śmiech)

Drugim takim pięknym kawałkiem jest "The Mad

Pipper" z szkockim klimatem. Bardzo pomysłowa

aranżacja i wykonanie. Kolejny dowód na to, że Civil

War to nie klon Sabaton. To po prostu nowa jakość

heavy/power metalu. Zgodzisz się z Tym?

Piosenkę pisałem ja i Petrus na "The Killer Angels",

ale wtedy nie byliśmy jeszcze z nią gotowi na czas, więc

ostatecznie pojawiła się w "Gods and Generals". To

bardzo chwytliwa piosenka z celtyckimi elementami i

świetną solówką na dudach. Super, że mogłem wprowadzić

trochę mojego klimatu z "Wichrowych Wzgórz"

do zespołu. To epickie nagranie o legendarnym

Bill'im Millin'gu, który grał na dudach podczas inwazji

Normandów podczas gdy niemieckie pociski latały

nad jego głową. Chwała mu za to. Chce w końcu

zakończyć to porównywanie do Sabatonu: masz absolutna

rację, nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy ich klonami.

Sabaton to Sabaton a Civil War to Civil War.

Niech żyją jeden i drugi!

Potraficie stworzyć niesamowity klimat rodem z baśni

i to pokazuje przepiękny i kojący "Tears from the

North". Jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku.

Twój głos Nils świetnie oddaje klimat i całe pię-

96

CIVIL WAR


knego tego kawałka. Czy podzielasz moją opinię?

Dzięki stary, miło mi to słyszeć. Zalążek tej piosenki

powstał na podstawie szwedzkiego folku potem rozwijał

się i osiągnął swoje apogeum dzięki mocnemu refrenowi.

To jeden z moich ulubionych kawałków z tego

albumu, to również hołd dla nordyckich Wikingów.

Prawdziwe spotkanie szwedzkiej muzyki folkowej z

Manowar. Gigantyczna piosenka.

Gdybym miał coś zmienić w tym albumie to "Admiral

The Oceans", który nieco zalatuje Sabaton. Jak

wy oceniacie ten utwór na tle pozostałych?

Oceniam ją dosyć wysoko. To epicki utwór o Lordzie

Nelsonie. To dość stara szkoła i solówka Petrusa jest

tu na prawdę genialna. Rozumiem, że niektórzy mogą

słyszeć klimat Sabatonu w tym nagraniu, ale ja bym

bardziej powiedział, że to piosenka, na którą wpłynęły

stare klasyki Iron Maiden, jak "The Trooper" czy inne

wczesne dobre kawałki. To dźwięki klasycznego metalu.

Może to i najmniej innowacyjna piosenka w tym albumie,

ale wciąż bardzo dobra.

Warto też wyróżnić "Schindlers Ark" , który należy

do spokojniejszych utworów, ale wciąż zostaje zachowany

epicki charakter. Czy to jest właśnie znak rozpoznawczy

Civil War?

Chcieliśmy nagrać kawałek o Oskarze Schindlerze i

jego bohaterskim wysiłku. Piosenka o tak wielkim wyczynie

musi być zaprezentowana z należytym mu szacunkiem,

więc dlatego ma spokojniejszy nastrój. W łagodnych

partiach wprowadziłem moje małe inspiracje

Coverdale. To bardzo mocna i emocjonalna piosenka,

świetnie wychodzi w koncertach na żywo.

Kto odgrywa główną role w komponowaniu materiału?

Jak przebiega sam proces tworzenia?

Ja pisze wszystkie teksty. Muzyka do tego albumu była

napisana nie tylko przeze mnie ale również przez Myhr'a

i Petrus'a. Proces tworzenia wygląda tak: ja przychodzę

z piosenką, nagrywam proste demo, po czym

wysyłam to do Myhr'a i Petrus'a, żeby zaaranżowali

to muzycznie. Może być również inaczej: Myhr wymyśla

melodie ale bez wokali, więc wysyła to do mnie, a

ja pisze wokale i tekst. Oba przypadki oczywiście są

świetne. Chciałbym dodać, że w naszym zespole wszyscy

mają możliwość napisania piosenki. Miejmy nadzieję,

że w następnym albumie usłyszymy piosenkę

Rikarda.

Słyszeliscie nowy album Sabaton? Też uważacie, że

"Heroes" to najsłabszy album w dyskografii Sabaton?

Słyszałem z niego tylko kilka piosenek. Tą w kowbojskim

stylu, z gwizdaniem tak naprawdę to nawet lubię.

Nawet jeśli to jest najsłabszy ich album to nie mogę go

ocenić dopóki nie wysłucham całego. W każdym bądź

razie życzę im wszystkiego dobrego na przyszłość.

Czy czujecie się spełnieni? Czego Wam jeszcze brakuje?

Jakieś marzenia do zrealizowania?

Teraz czujemy, że mamy mocny, świetny album, na

którym możemy tworzyć nasz wizerunek i nawet jeśli

zrobiliśmy wielkie rzeczy przed Civil War, widzimy

siebie jako zespół ciągle głodny dokonania czegoś nowego.

Więc mamy jeszcze wiele marzeń do spełnienia.

Pamiętaj, jeśli raz dokonasz czegoś wielkiego, będziesz

chciał to zrobić ponownie.

Kiedy rozpoczynacie koncertowanie i czy odwiedzicie

Polskę?

Najpierw chcielibyśmy częściej brać udział w letnich

festiwalach. W październiku czeka nas wiele występów

na Powerwolf. W listopadzie występujemy na Hammerfall.

Wiosną 2016 będziemy mieć koncerty, na

których będziemy jako główne gwiazdy. Polskę kiedyś

też odwiedzimy, obiecuje!!!

Jak wspominacie koncerty Civil War w Polsce?

Koncerty w Polskie jak na razie wspominam bardzo

dobrze. Zawsze jest dużo zabawy, muszę dodać, że widownia

tutaj jest jedna z najlepszych na świecie. Mam

same dobre wspomnienia z Polski, więc chcę tu wracać

i wracać.

Jakie macie teraz plany na kolejny rok? Jakieś niespodzianki

szykujecie?

Tak jak powiedziałem, zaplanowane są te koncerty na

wiosnę, później mamy nadzieję na jakieś wielkie festiwale.

Niespodzianki? Cóż, jak na ten moment nic nie

planowaliśmy, ale jestem pewny, że z czymś się pojawimy.

Być może Myhr zagra na akordeonie... pewnie coś

się wydarzy... (śmiech).

Tyle z mojej strony. Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi.

Dzięki za dobre pytania!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Marlena Stańczuk, Anna Kozłowska

Zmienia się skład - zmienia się brzmienie

To już druga płyta "nowego" Tad Morose. Nowego, a więc z Hemlinem w roli wokalisty

i bez Daniela Olssona, który wykreował ten charakterystyczny sznyt Tad Morose z ery

pierwszych lat XXI wieku. Nie da się ukryć, że zespół bardzo zmienił swoje oblicze. Jak się

okazuje, w szeregach Szwedów panuje demokratyczny sposób komponowania, każdy członek

grupy może dorzucić coś od siebie. Stąd za riffy odpowiada nie tylko Krunt i nowy gitarzysta

Kenneth Jonsson, ale również sam Ronny Hemlin, który - jak dowiedzieliśmy się z

wywiadu - gra także na gitarze.

HMP: Na wstępie chciałabym pogratulować złapania

wiatru w żagle, szybko uwinęliście się z drugą

płytą po poprzedniej przerwie!

Christer "Krunt" Andersson: Tak! Tym razem udało

się to zrobić szybciej! (śmiech) Miło jest móc nadrobić

trochę tempo i prawdę mówiąc, właśnie zaczynamy

pisać kawałki na kolejny album!

A skąd pomysł na tytuł tej bieżącej płyty?

To zabawa słowem "Sanctimonious", a pomysł podsunął

nam nasz fan. Ronny zaśpiewał to słowo w jednym

z kawałków w jego poprzednim zespole, a ten fan

zapytał Ronny'ego: "Kim on jest?". Ronny powiedział

coś w stylu: "Kto?". Ten gość źle usłyszał, ale stwierdziliśmy,

że fajnie brzmi i to będzie idealny tytuł albumu.

Zaczęliśmy wymawiać St. Demonius, więc stworzyliśmy

jakby "postać", albo może bardziej "świętego", tak

jak myślał nasz fan. Nazwa dobrze pasuje do albumu i

tekstów.

Właśnie, zostając w temacie tekstów. Większość

utworów na płycie można potraktować jako swojego

rodzaju przestrogę dla ludzkości...

Chyba każdy z nas zaraża się tym całym gównem, które

dzieje się na świecie. Właśnie stąd pomysł. Patrz,

dlaczego ludzie nie mogą się uczyć z historii, dlaczego

nie mogą się uspokoić i dbać o siebie nawzajem?

Nie masz wrażenia, że ludzie żyją bezrefleksyjnie i

przyjmując coraz to większą ilość wiadomości napływających

ze świata z coraz to większą obojętnością?

Tak. Chciwość zabija świat. Nawet mimo tego, że nie

da się jeść pieniędzy. Coraz mniej ludzi dostaje coraz

więcej pieniędzy, a więcej ludzi dostaje mniej. Na dłuższą

metę, to nie wróży dobrze ludzkości. Nigdy nie było

dobre i nigdy nie będzie.

Można zatem uznać, że "St. Demonius" jest jakąś

formą koncept albumu?

W pewien sposób chyba tak. To nie było zamierzone

od samego początku, ale w jakiś sposób i tak w ten sposób

wyszło. Prawdopodobnie dlatego, że album jest

"obrazem" ukazującym nas jakimi wtedy byliśmy i tyle.

Płyta powstaje w okresie ograniczonym ramami czasu

i to również ma na nią wpływ.

W przy okazji poprzedniej płyty rozmawialiśmy z

Waszym basistą Tommim Karppanen. Powiedział

nam, że utwory, które trafiły na "Revenant" powstawały

w różnych okresach czasu, z okresem zaraz

po "Modus Viviendi" włącznie. Możecie powiedzieć,

które to z nich?

Tak, to były "Ares" i "Timeless Dreaming". Jednak kawałki

takie jak "Spirit World" i "Gypsy" też były w pewnym

sensie "stare" (śmiech).

Na "St. Demonius" także trafiły utwory powstały w

odległej przeszłości? Jeśli tak, możecie zdradzić

które?

Ciężko powiedzieć, ale wydaje mi się, że niektóre części

numerów stworzyliśmy parę lat temu. Zawsze nagrywamy

riffy i pomysły, a kiedy czujemy taką potrzebę,

słuchamy starych kawałków, żeby zobaczyć, czy da się

z nich coś wyciągnąć. Czasami wpadamy na nowe pomysły

słuchając starych rzeczy.

Ronny Hemlin ma bardzo dominujący głos. Słychać

to było zarówno w Steel Attack jak i w Tad Morose.

Jak radzicie sobie z tym, żeby nie "przesłonił" całej

muzyki? (śmiech)

Po prostu mówimy mu żeby się zamknął! (śmiech).

Jest świetnym wokalistą i nie mam z tym żadnego problemu!

(śmiech)

Oczywiście mówię o tym z pewną dozą żartu. Riffy

tworzą bardzo mocny trzon "St. Demonius". Są one

w całości napisane przez Ciebie, czy udzielił się także

Jonsson?

Właściwie to Ronny napisał wiele riffów! Jest także

całkiem dobrym gitarzystą! Czasami trochę je zmieniam

i dodaję różne rzeczy, żeby je podrasować. Nagrałem

wszystkie gitary rytmiczne na "Revenant" i "St

Demonius" oraz kilka solówek. Kenneth zajmuje się

większością solówek.

Pytam, ponieważ zmiany składu Tad Morose przynoszą

także zmiany stylu. Wiele zespołów mimo

zmian w składzie stara się utrzymać charakterystyczny

styl. U Was - tak przynajmniej mi się wydaje -

panuje zasada równości i niemal każdy muzyk może

dołączyć się do procesu komponowania.

Tak, zgadza się! Każdy jest zaangażowany w tworzenie

utworów, więc kiedy zmienia się skład, zmienia się też

brzmienie, całkiem naturalne, jeżeli o mnie chodzi. Nigdy

z góry nie próbowaliśmy określać kierunku, po

prostu gramy i tak to wychodzi.

Podobno przy poprzedniej płycie linie wokalne komponował

sobie sam Hemlin. Słysząc wiele podobieństw

między "Revenant" a "St. Demonius" zakładam,

że tak było i tym razem. Jak jest w rzeczywistości?

Tym razem procedura była taka sama. Ronny woli być

sam w studiu i próbuje różnych melodii. Można powiedzieć,

że oba albumy były nagrywane w "samotności".

Ja nagrałem gitary w moim mieszkaniu, Ronny nagrał

wokale w swoim, Kenneth w swoim. Może to nie jest

idealna sytuacja, ale nie mieszkamy w tym samym mieście,

więc musimy nagrywać w taki, a nie inny sposób.

Jednak na następnym będziemy próbowali zaplanować

wszystko lepiej, żebyśmy mogli spędzić więcej czasu

razem w studio. Jak za starych czasów! Zobaczymy, pewnie

się zwyczajnie upijemy, pośmiejemy i kolejny album

będzie brzmiał jak gówno! (śmiech)

Przynajmniej będzie tradycyjnie nagrany (śmiech).

Wracając do riffów. Muszę przyznać, że moją uwagę

przyciągnęły głównie dwa. Jeden prosty, ale zaskakująco

ciężki w "Remain". Riff ten przywołuje na myśl

niemal niemieckie zespoły z Rebellion na czele

(śmiech).

To jeden z riffów Ronny'ego, więc nie wiem. Można

jednak powiedzieć, że jest to bardzo "heavymetalowy"

riff, więc powiedziałbym, że chciał coś prostego i

"chwytliwego" (śmiech). Tak, czy inaczej, dobry riff!

Drugi, to rozpoczynający riff w "Your Own Demise".

To z kolei świetny riff, który przenosi mnie wyobraźni

do złotych lat amerykańskiego heavy metalu końca

lat osiemdziesiątych. Aż szkoda, że po chwili przechodzi

w inny, już "szarpany" riff (śmiech).

Kolejny riff Ronny'ego! (śmiech). Zabawnie się go gra.

Nałożyłem na niego trochę harmonii, tak po prostu.

Tak, wers jest dość "szarpany" (śmiech). Napisałem do

niego refren, ze zmianami tempa i tak dalej, tak dla

utrzymania równowagi, żeby nie stał się zbyt "oczywisty"

(śmiech).

Ostatnio na północy Europy panuje moda na analogowe

nagrywanie, stylizowanie brzmienia na wczesne

lata osiemdziesiąte lub nawet siedemdziesiąte.

Wasze brzmienie jak zawsze brzmi świetnie, mocno i

współcześnie. Nie spotkaliście się z nikim (z wytwórni,

managementu etc.), kto chciałby, żebyście je

zmienili?

Nie. W zasadzie to żadna z naszych wytwórni nic nam

nie mówiła o brzmieniu, czy samych kompozycjach.

Po prostu zawsze robimy to co chcemy, to właśnie Tad

Morose. Gdyby chcieli to zmienić, to mogą znaleźć

sobie jakiś inny zespół! (śmiech)

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

TAD MOROSE 97


Zainspirowani europejskim metalem

Ten istniejący od ośmiu lat zespół z Utah wyraźnie czerpie garściami z europejskiej,

heavymetalowej tradycji. Jednocześnie ich muzyka nie jest w stu procentach europejska.

Jej w niej coś, co najczęściej kojarzymy z Amerykanami - szczypta musicalowości, wiele

zmian tempa, także w kierunku tych wolniejszych… Dlaczego muzyka Sonic Prophecy brzmi

tak, a nie inaczej, opowiadali nam wokalista i gitarzysta grupy.

HMP: Słuchając waszej płyty nie mogę oprzeć się

wrażeniu, że Wasza muzyka w dużej mierze inspirowana

jest europejskim heavy metalem z początku

2000 roku. Skąd ta fascynacja europejską sceną?

Shane Provstgaard: Masz rację, kochamy europejską

heavy metalową muzykę. Wszyscy jesteśmy zainspirowani

takimi zespołami jak Hammerfall, Edguy,

Avanatasia, Hellowen, Sabaton, Nightwish, Within

Temptation oraz Gramma Ray. Również kochamy

klasyczno metalowe oraz melodyjno hard rockowe zespoły

takie jak Judas Priest, Iron Maiden, Dio, Black

Sabbath, Dokken, Accept i Doro. Dla mnie te zespoły

są w stanie połączyć ciekawy tekst, unikalny wokal,

świetną melodię wpadającą w ucho, dużo riffów i moc,

która natychmiast czyni ją klasyczną i oryginalną. Jak

tylko usłyszysz muzykę, możesz natychmiast rozpoznać

te zespoły. Jak większość metalowców, kocham

oryginalność i moc tych zespołów, oraz czerpię inspiracje

z kontynuacji dziedzictwa, które oni budują.

Darrin Goodman: Pierwszy raz usłyszałem Helloween

w liceum w latach 80-tych i byłem omotany

przez tę muzykę. Słuchanie Judas Priest, Hammerfall

i Iron Maiden było punktem zwrotnym jeśli chodzi

o mój styl pisania. Uwielbiam zharmonizowane

melodie gitarowe tych zespołów.

Wasza nazwa, tytuł płyty, okładka i teksty tworzą

pewną całość. Rzeczywiście mieliście pomysł nie tylko

na album koncepcyjny, ale wręcz na "zespół koncepcyjny"?

Shane Provstgaard: Dziękuję za miłe słowa! Właśnie

to mamy nadzieję osiągnąć z Sonic Prophecy. Kiedy

zebraliśmy się razem, mieliśmy wcześniej napisane kawałki

na EP. Zaczęliśmy rozważac nazwy zespołów,

żeby zobaczyć jak ująć uczucia muzyki, którą pisaliśmy,

oraz kierunek w którym chcieliśmy zmierzać w

przyszlości. Jako zespół, wiedzieliśmy, że chcemy, aby

każda kompozycja była niezwykłą historią. Dlatego

muzyka i lyriczna zawartość musiały wyświetlać uczucia

słuchaczowi, wciągnąć ich w historię, i przy odrobinie

szczęścia zabrać w podróż. Ponieważ zazwyczaj

piszemy kawałki mające do czynienia z koncepcjami

większymi niż życie, czuliśmy, że potrzebujemy nazwy,

która zobaczona lub usłyszana byłababy kojarzona

z heavy metalem. Nazwa Sonic Prophecy właśnie

tak na nas działa. Sama nazwa już obrazuje solidny

wizerunek tego, co czeka słuchacza, nawet wcześniej

charakterystycznie interpretowali naszą muzykę.

Mamy też duże szczęście pracować z wielkim artystą

Aldo Requenem ze studia Hammerblaze, z którym

dzielimy pomysły i teksty przed nagraniem. Jego projekt

graficzny dodaje bardzo mocną wizualnie stronę,

która wywyższa doświadczenia zespołu. Używaliśmy

tego sposobu na naszych obu albumach "A Divine Act

of War'' i "Apocalyptic Promenade'', oraz będziemy

tego używać na naszym nadchodzącym nagraniu, które

wyjdzie w 2016 roku.

Na waszych okładkach i w tekstach pojawiają się

postacie z kręgu fantasy. Odzwierciedlają one istniejące

historie z na przykład książek czy są wytworem

jedynie Waszej fantazji?

Shane Provstgaard: Są one wytworem naszej wyobraźni,

jednak zainspirowane książkami lub filmami.

Wszyscy jesteśmy fanami horrorów, fantasy i sci-fi,

więc kiedy piszemy, mamy dużą ilość źródeł, z których

możemy korzystać. Również bierzemy materiał z wieści

dookoła świata i oprawiamy je w inne światło umieszczając

je w królestwo fantasy. Na przykład tytułowa

ścieżka płyty "Apocalyptic Promenade'' jest inspirowana

horrorem z 1980 roku, "The Fog'', jednak nawiązuje

do tego, że ludzie nigdy nie zaprzestaną wojen,

podchodów naszych zwierzchników i politycznego tańca

pomiędzy krajami, co może ostatecznie skazać naszą

planetę na zagładę.

Wiele osób zarzuca zespołom, że kawałki o tematyce

fantasy są banalne i wtórne. Nie obawialiście się takiej

potencjalnej krytyki wybierając poruszaną przez

Sonic Prophecy tematykę?

Shane Provstgaard: Niezupełnie. Według mnie muzyka

może być wartościowa dla słuchacza z wielu powodów,

tak samo jak dobry film czy książka. Czasami

ktoś może chcieć zagłębić się w poważny temat, a czasami

może chcieć uciec z codziennego kieratu do świata

fantasy, w którym istnieją smoki, czarodzieje i wojownicy.

Nie uważam, że musicie cieszyć się jednym czy

drugim, albo tylko dlatego, że forma sztuki dotyczy

smoków zamiast geopolityki jest nic nie warta. Dla

osoby, która czerpie z tego przyjemność ma to ogromną

wartość. Myślę, że w muzyce jest miejsce i dla fantazji

i rzeczywistości. Dla politycznego aktywizmu i

czystego eskapizmu. Dla powtarzania historii i głowienia

się o przyszłościowe posunięcia. Tu w zespole możemy

w każdej chwili decydować się na pisanie o

którymkolwiek z tych tematów. To naprawdę sprowadza

się do tego, gdzie są nasze głowy podczas pisania

tekstów.

Część z was grała wcześniej w black metalowym

zespole deklarującym humorystyczne teksty. Dlaczego

porzuciliście taką stylistykę na rzecz zupełnie odmiennej,

niemal drugiego bieguna metalowej muzyki?

Shane Provstgaard: Członkowie Sonic Prophecy są

grupą stanowiącą mieszankę wielu rzeczy o różnorodnych

muzycznych gustach. Wszyscy uwielbiamy nie

tylko klasyczny metal i power metal, ale również black

metal, death metal, thrash metal, frontmanki metalu

symfonicznego, hard rock, rock klasyczny, AOR, prog,

i tak dalej. Zaczerpnęliśmy wiele elementów tych gatunków

i dodaliśmy do naszej muzyki, zazwyczaj skupiamy

się na metalu klasycznym i power metalu, ale

caly czas się rozwijamy i możemy w przyszłości wcielać

więcej elementów z różnych gatunków. Naszym celem

jest to, żeby nigdy nie stworzyć tego samego albumu

dwa razy. Idąc naprzód, na przyszłych płytach możecie

usłyszeć więcej wpływów z innych gatunków. Również

są osoby w naszym zespole zaangażowane w dodatkowe

projekty skupiające się na innych stylach muzycznych,

więc starajcie wyczuć, co w trawie piszczy, bo

mogą być niektóre odsłony dodatkowych projektów,

które wyjdą w przyszłości.

W Sonic Prophecy również ukryliście szczyptę humoru?

Shane Provstgaard: Oczywiście! Kochamy heavy metal

i traktujemy go poważnie, ale jednocześnie nie da

się śpiewać o smokach i potworach bez odrobiny

uśmiechu na twarzy!

Mimo wielu europejskich inspiracji, jest w waszej

muzyce coś, co z kolei my w Europie nazywamy "amerykańskością"

- lekkość w tworzeniu kompozycji,

pewna musicalowość linii wokalnych, brak strachu

przed zwolnieniami etc. Zdarza Wam się w ten

sposób patrzeć na własną muzykę czy trudno jest to

ocenić nie patrząc "z zewnątrz"?

Shane Provstgaard: Świetne pytanie. Odnośnie tego,

nigdy nie patrzyłem na naszą muzykę w takim świetle.

Kiedy zbieramy się razem jako zespół, żeby tworzyć

muzykę, zazwyczaj zaczyna się od tekstowego pomysłu,

riffów gitarowych albo bicia perkusji i od tego zaczynamy

budowanie. Zazwyczaj w ciągu kilku minut

słuchania poszczególnego riffu, wiem w którą stronę

chcę pójść lirycznie, nawet jeśli cała historia jeszcze do

mnie nie trafiła. W zasadzie zaczynamy tworzenie

gdzie muzyka zaczyna swoją historię i stamtąd ruszamy,

pozwalając muzyce i słowom pracować w tandemie.

Dynamika poszczególnej kompozycji po prostu

ewoluuje po drodze. Mam szczęście, że wszyscy muzycy

z naszego zespołu są otwarci na eksperymentowanie

z muzyką, dopóki nie osiągniemy tego, czego chcemy

w każdym utworze. Być może dlatego nie popadamy w

Foto: Sonic Prophecy

98

SONIC PROPHECY


jakąś poszczególną formę lub kategorię. Naprawdę

podchodzimy do każdej kompozycji indywidualnie bez

założonego z góry wyobrażenia tego, jak to ma brzmieć.

Jednakże, jesteśmy bardzo dumni z naszych muzycznych

rdzeni, które oscylują wokól metalu klasycznego

i europejskiego power metalu.

Darrin Goodman: Piszę to, co piszę. Nigdy nie zastanawiam

się czy napiszę coś, co jest albo popularne w

tym czasie, albo fajne. Nie uważam, że mogłbym, nawet

gdybym spróbował. To, co wychodzi ze mnie jest

bardzo powiązane z tym, jak się czuję kiedy zasiadam

do pisania. Wiele z tego, co napisałem dla tego zespołu

zaczęło się od melodii wokalnej, riffy wydają się po

prostu do mnie przychodzić od słuchania ich. Dla albumu,

nad którym teraz pracujemy, napisałem parę

kawałków zaczynając od brzmienia bębnów, które

Matt mi wysłał. To jest dla mnie nowa metoda pisania

i jak dotąd jestem bardzo orzeźwiony i świeży ponieważ

zabrała mnie ona w nowy kierunek.

Na "Apocalyptic Promenade" pojawiają się także

subtelne plamy klawiszy. Nie macie jednak w składzie

osoby zajmującej się keyboardem. Kto jest odpowiedzialny

za ich komponowanie i aranżacje? Muzyk

sesyjny czy ktoś z Was?

Shane Provstgaard: Wykorzystaliśmy niezwykłego

muzyka sesyjnego, Marka Stevensona z MAS Productions

do orkiestrowych aranżacji i części instrumentów

klawiszowych. On jest niezwykłym muzykiem, ma

naprawdę ogromny talent i byliśmy absolutnie powaleni

dzięki pracy jaką wykonał na "Apocalyptic Promenade''.

Jego praca naprawdę pomogła unieść każdą

ścieżkę, którą się zajął.

Darrin Goodman: Mark poprosił mnie o wyjaśnienie

których kluczy i modów używałem w piosenkach do

melodii i harmonii. Zrobił świetną robotę uzupełniając

to, co zrobiłem na gitarze.

W "The Warriors Heart" czy "Legendary" słychać

także ludowe instrumenty (m.in. dudy?). To żywe

instrumenty?

Shane Provstgaard: To kombinacja prawdziwych instrumentów

i syntezatorów. Znów, tak jak w pozostałej

części albumu, Mark Stevenson uzyskał i dostarczył

nam niesamowitą muzykę.

HMP: Witam, miło gościć was na łamach naszego

magazynu, a okazją do ponownego spotkania jest

wasze nowe wydawnictwo "A Time Never Come" i

jak oceniacie to dzieło?

Aldo Lonobile: Witam dzięki za możliwość rozmowy

z polskimi metalowcami!!! Cóż, album "A Time Never

Come" zrodził się po wielu, wielu miesiącach ciężkiej

pracy i jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów, wszystko

brzmi świetnie nawet lepiej niż oczekiwaliśmy!!!

Ciężko nazwać ten krążek nowy, bo w końcu jest to

odświeżone wydanie albumu z roku 2001. Skąd się

wziął pomysł na właśnie takie posunięcie? Nie baliście

się, że sporo ryzykujecie?

Masz rację "A Time Never Come" nie jest nowym albumem,

tylko ponownym nagraniem naszych najbardziej

cenionych kawałków i oczywiście baliśmy się

stworzenia gorszej kopii choć z innym, lepszym dźwiękiem

niż na oryginalnym wydaniu. Zdecydowaliśmy

się popracować nad nagraniem jak nad każdym nowym

albumem. Zmieniliśmy całkowicie pewne fragmenty

piosenek i umieściliśmy je w całkowicie nowych instrumentalizacjach.

Wokal został zaaranżowany na nowo.

Nasz nowy wokalista Michele Luppi ma przecież swój

styl. Mówiąc szczerze, wynik jest świetny, nie dostaliśmy

odzewu z mediów oraz od naszych fanów w rodzaju:

"ok zrobili to co do nich należało, ponownie nagrywając

albumu bez krzty duszy". Nasi zwolennicy

oraz media docenili wszystkie nowe zmiany, które

wprowadziliśmy.

Dla wielu fanów właśnie "A Time Never Come" z

roku 2001 to przełomowy album w waszej karierze.

Czy też tak uważacie?

Tak, jest to bardzo ważna płyta, jedna z najważniejszych

skomponowanych i wydanych przez włoski zespół

grający melodyjny power metal. "A Time Never

Come" otrzymała niesamowite oceny w mediach w

2001 roku, dostaliśmy możliwość koncertowania po

Europie i podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią Nuclear

Blast. Do tej pory dobrze sprzedajemy się w Japonia.

Pomysł o ponownym wydaniu płyty pochodzi od szefa

naszej japońskiej wytwórni. Zdecydowanie, jest to ważny

album dla nas.

...Podążaj w stronę swoich celów...

Secret Sphere to jedna z najbardziej znanych włoskich kapel, która gra mieszankę

melodyjnego power metalu i progresywnego metalu. Osiem albumów mają już na swoim

koncie i właściwie status tego zespołu nie wymaga udowadniania, że są świetni w te klocki.

Toteż postanowili odświeżyć jeden z ich najważniejszych albumów, jednocześnie świętując

jubileusz - 15 rocznica - wydania "A Time Never Come". Album został na nowo zagrany z

Michele Luppi w roli wokalisty. Przyozdobiono go nową szatą graficzną i pomyśleć że to całe

przedsięwzięcie było początkowo szykowane dla Japonii. O tym wydarzeniu i nie tylko rozmawiamy

z gitarzystą Aldo Lonobile.

Jakie różnice są między tymi dwoma wersjami? Która

jest dla was lepsza i dlaczego?

Cóż, pierwsza prawdziwa różnica to oczywiście produkcja,

tym razem kierowana przez Simona Mularoni

w Domination Studios. Dźwięk jest głośny, ale

można usłyszeć wszystko czysto. W 2001 roku pracowaliśmy

z Luigi Stefanini w studio New Sin, bardzo

znaczącym studio we Włoszech. Wtedy byliśmy

bardzo młodzi i nie było pełnej edycji, którą można

uzyskać obecnie. Wszystkie nagrania są autentyczne i

zawierają błędy. Jak powiedziałem, inną ważna różnicą

jest instrumentalizacja ustawiona w całkowicie teatralny

i dramatyczny sposób. Nie mniej ważną sprawą jest

nowe nagranie wokali Michela, który zmienił nieco

oryginalne kompozycje, aby pasowały lepiej do sposobu

w jaki śpiewa, moim zdaniem dało to świetny rezultat.

Ne jestem w stanie powiedzieć, co jest lepsze, tym

razem udało nam się nadać nowe brzmienie bardzo dobremu

albumowi.

Wielu fanom nie podoba się nowa okładka, która jest

zbyt słodka i nijaka. Jak wy się do tego odniesiecie?

Jest to coś zupełnie nowego dla mnie. Wcześniej otrzymałem

wiele pozytywnych opinii na temat okładki tej

płyty. Dzisiejsza idea idąca za nową "A Time Never

Come" to, dorastając podążaj w stronę swoich celów,

pokochaj siebie.

Jak już wspominałeś udało się wam uzyskać lepsze

brzmienie niż w wersji z roku 2001. Mógłbyś

rozwinąć bardziej temat...

Tym razem pracowaliśmy z najlepszym wloskim producentem

dzisiejszych czasów, Simonem Mularoni.

Nagrywaliśmy w jego studio w San Marino noszącyn

nazwę Domination.

Co może się nie podobać niektórym osobom, to za

pewne to, że nowa wersja jest podobna do oryginału

i brakuje większej swobody czy zaskoczenia. Nie

chcieliście bardziej pokombinować z materiałem? Postawić

na eksperymentowanie?

Jak już powiedziałem wcześniej, staraliśmy się wprowadzić

jakieś zmiany, oczywiście nie mogliśmy przerobić

całkowicie albumu, to nie jest remake, ani nowa wersja.

Jestem pewien, że fani także są w stanie dostrzec

wiele różnic między tymi dwiema płytami. Otrzymaliśmy

wiele e-maili od długoletnich fanów zespołu którzy

wyłapali wszystkie różnice (śmiech).

Skład zespołu jest inny jak przed laty. Czy było to

dla was jeszcze większe wyzwanie? Jak to się stało,

że tak ciężko było utrzymać stabilność jeśli chodzi o

skład? Dlaczego tyle muzyków się przewinęło przez

Secret Sphere? Utrzymujecie z kimś jeszcze kontakt?

Tak skład zespołu jest zupełnie inny, obok mnie i basisty

Andiego, wszyscy członkowie są nowi. Nie ma to

wpływu na brzmienie zespołu, jeśli nadal mogę komponować

90 procent muzyki, nagrywać wszystkie gita-

Nie znalazłam na waszej stronie informacji o trasie.

Jakie koncerty gracie częściej te małe, lokalne u siebie

w Salt Lake czy mieliście okazję zagrać na większym

festiwalu?

Shane Provstgaard: Gramy bardziej lokalnie, ale mamy

za sobą regionalną trasę po Californii, Nevadzie,

Colarodo i Idaho. Jeśli chodzi o podróżowanie, to naprawdę

sprowadza się do kosztów. Niesamowicie drogie

jest zorganizowanie show gdzieś dalej. Szukamy

sposobów żeby koncertować w większej ilości stanów i

przy odrobinie szczęścia zagrać kilka festiwali w 2016

roku. Naszym największym życzeniem jest zorganizowanie

2-3 tygodniowej trasy po Europie! Idąc naprzód,

w roku 2016 czy 2017 będziemy patrzeć na wszystkie

nasze możliwości i mam nadzieję, że będziemy mogli

dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy jak to

możliwe!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz

Foto: Secret Sphere

SECRET SPHERE 99


ry, itp. Nie jest to dla mnie dużym wyzwaniem. Życie

się zmienia, kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat nie

pragnęliśmy niczego więcej niż muzyki, całymi dniami,

każdego dnia. Teraz jesteśmy blisko czterdziestolatkami,

mamy rodziny, różne miejsca pracy i nasze priorytety

są różne. Nie wszyscy członkowie są gotowi do

poświęceń, żeby zaspokoić potrzeby zespołu i nie każdy

traktuje zespół w ten sam sposób. To normalne, że

czasami jestem zmuszony do wprowadzenia zmian. Za

każdym razem staram się aby były na lepsze. Oczywiście,

że jestem w przyjaźni z wszystkimi starymi członkami

zespołu, widujemy się i spędzamy czas razem.

Jakbym miał wskazać największy przebój Secret

Sphere to wskazałbym na neoklasyczny "Hamelin".

Jak doszło do powstania tego kawałka? Czym się inspirowaliście?

Jak wspomniałeś "Hamelin" jest bardzo neoklasycystyczną

kompozycją. Kiedy ją pisałem miałem z 21 lat i

byłem bardzo zainspirowany Malmsteenem, absolutnie

jednym z najlepszych gitarzystów na świecie. Yngwie

Malmsteenem jest dla mnie wielką inspiracją!

Wasz styl można określić jako melodyjny power metal

z domieszką progresywnego heavy metalu. Dlaczego

akurat zdecydowaliście się na taką muzykę?

Cóż, nie lubię, kiedy media przypinają etykietę muzyce.

Wolę powiedzieć, że gramy melodyjny metal inspirowany

wpływem z różnym stylów. W mojej karierze

skomponowałem utwory bliskie muzyce progresywnej,

hard rockowi, speed metalowi, itp. Wszystko zależy

od tego, co chcę grać w danym okresie życia.

Macie na swoim koncie znakomity cover Helloween

w postaci "How Many Tears". Czy jest to jeden z

tych zespołów który was inspirował? Kto jeszcze

miał na was wpływ?

Oczywiście, jeśli mówimy o power metalu to Helloween

miał wpływ jako pierwszy. Kiedy otrzymaliśmy

zaproszenie do uczestnictwa w oddania hołdu Helloween

byliśmy więcej niż zadowoleni! Dorastałem z ich

muzyką, tak jak i z Savatage, Dream Theater, Megadeth,

Dokken, Mr.Big. Na mój sposób pisania piosenek

miało wpływ wiele kapeli. Jest ich zbyt dużo, aby

wszystkie wymieniać.

Udało wam się grać koncerty u boku Gamma Ray

czy Kinga Diamonda. Jak wspominacie te wydarzenia?

Wszystkie występy były niezapomniane! Zespoły, które

wymieniłeś to prawdziwe legendy. Był to więcej niż

zaszczyt dzielić z nimi scenę, uczyć się w jaki sposób

ustawić wszystko do koncertu, patrzeć w jaki sposób

kierują każdym etapem show. Zdecydowanie są to dwa

wspaniałe doświadczenia! Również mam wspaniałe

wspomnienia dotyczące publiczności. Reakcja widzów

była zawsze świetna, co pokazuje wsparcie. Było to

świetnie przeżycie! Nawet życie na koncertach, w autokarach,

było super. Zrodziła się wielką przyjaźń między

nami a także między naszymi zespołami.

Secret Sphere powstał w 1997 roku i czy możecie

zdradzić jak doszło do jego powstania? Czy wiąże

się z tym jakaś historia?

Założyłem zespół w 1997 roku. Byłem wtedy członkiem

innej kapeli, która grała we wszystkich klubach w

pobliżu mojego rodzinnego miasta. Nie byłem zadowolony

ze współpracy z nimi ponieważ pozostali członkowie

zespołu byli bardziej zbliżeni do doom metalu niż

ja. Czasami lubiłem sobie posłuchać, ale nie aby odrazu

go grać. Byli to fani Candlemass, Saint Vitus, etc.

Ja byłem bardziej zainteresowany progresywnym i power

metalem, więc zdecydowałem się opuścić zespół i

stworzyć własny projekt, oto cała historia! Zwołałem

najbardziej utalentowanych muzyków z mojej okolicy,

a po kilku miesiącach nagraliśmy demo, które przyciągnąło

uwagę różnych wytwórni. Mieliśmy wtedy mniej

więcej 19-20 lat i już byliśmy w studio nagrywając pierwszą

płytę!!!

Skąd się wzięła taka oryginalna nazwa zespołu? Co

ona oznacza tak naprawdę?

Secret Sphere jest dla nas jak natchnienie, które

każdy z nas ma w środku. Naprawdę wierzę, że każdy

mężczyzna lub kobieta na ziemi jest w stanie tworzyć

sztukę, każdy musi wyrazić swoje emocję w jakiś sposób.

Niektórzy są w stanie zinterpretować ten wewnętrzną

głos i tak rodzą się muzycy, pisarze, itp. Niektórzy

są zaślepieni przez społeczeństwo i chcą spędzić

swoje życie dążąc do czegoś co się nigdy nie spełni.

Michel Luppi to nowy wokalista zespołu i jak udało

wam się go znaleźć. Dlaczego Robert Merssina nie

jest już z wami?

Roberto opuścił zespół po ponad dziesięciu latach ze

względu na zmianę muzycznych zainteresowań. Nie

był już wielkim fanem muzyki metalowej. Podczas nagrywania

"Portret Dying Heart" nie byliśmy w stanie

znaleźć wspólnego porozumienia odnośnie utworów,

więc najlepszym wyjściem dla obu stron było zachowanie

przyjaźni i rozejście się każdy w swoją stronę.

Michela spotkałem w moim klubie muzycznym w

2010 roku, kiedy zaaranżowałem występ jego zespołowi

noszącemu nazwę Mr.Pig. Dużo ze sobą dyskutowaliśmy.

Tej nocy stwierdziłem, że jest to bardzo

miły facet i opuściliśmy lokal z obietnicą że "Pewnego

dnia będziemy tworzyć wspólnie muzykę", więc kiedy

Roberto odszedł, zadzwoniłem do Michela i zaproponowałem,

aby przesłuchał nasz nowy materiał i rozważył

możliwość wstąpienia do zespołu. Polubił go od

razu, a reszta to już historia. Razem zrobiliśmy jeden z

dotychczas najlepszych albumów "Portret Dying

Heart".

Kiedy ruszacie w trasę koncertową? Czy zamierzacie

odwiedzić Polskę?

Wybieramy się na turnee po wydaniu najnowszego

krążka w 2016 więc jeśli Polska chce Secret Sphere,

na pewno zawitamy!!!

Czy jako zespół czujecie się spełnieni? Czego wam

jeszcze brakuje?

Zrobiliśmy wiele wspaniałych rzeczy, ale Secret Sphere

jest nadal zespołem, który musi zostać odkryty

przez wielu metalowców na całym świecie, więc zawsze

będziemy działać w sposób, aby dotrzeć do jak największego

grona słuchaczy!

Które album w/g was zasługuje na poprawę i dlaczego?

Który jest tym najsłabszym w waszej dyskografii?

Jestem zadowolony ze wszystkich naszych albumów,

nie jestem osobą, która obwinia przeszłość. Moje wcześniejsze

albumy nagrywałem w tamtym czasie w zgodzie

ze swoim nastrojem i doświadczeniem, wszystko

nas czegoś uczy na przyszłość. Mogę powiedzieć, że

mogłem trochę poprawić produkcję, lecz nie muzykę!

Mówiąc o fanach, najwięcej emocji wzbudzał "Scent

Of Desire Human", ponieważ wyróżnia się pośród innych

albumów z naszej dyskografii.

Czy zastanawialiście się żeby założyć jakiś projekt

poboczny, żeby grać inną muzykę? Albo żeby nagrać

album koncepcyjny?

Mam kilka różnych projektów. Gram na gitarze w najsłynniejszym

włoskim zespole horror metal jakim jest

Death SS. We Włoszech jesteśmy wielcy i często gramy

koncerty, na które są wyprzedane wszystkie bilety.

W zeszłym roku graliśmy na Sweden Rock Festival

(4SoundStage) jako jedna z głównych gwiazd festiwalu.

Ostatnio pomagałem mojemu przyjacielowi w Elvenking

ponieważ ich gitarzysta nie był w stanie zagrać

na żywo. Jestem otwarty i bardzo lubię różne doświadczenia

muzyczne.

Czy prace nad nowym materiałem rozpoczęte? W

jakim kierunku macie zamiar pójść?

Komponuję obecnie nowy album, trudno jest to

wyjaśnić, ale prawdopodobnie będzie on bardzo introspekcyjny.

Powodem tego są zmiany osobiste.

Zmieniłem mój sposób patrzenia na życie i muszę

wyrazić to poprzez moją muzykę.

Tyle z mojej strony. Dziękuje za poświęcony czas.

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Marcin Hawryluk

HMP: Półtora roku temu wydaliście swój trzeci

album "Exodus" i z tego co wiem obecnie nagrywacie

kolejny, a jego premiera przewidziana jest na jesień.

Skąd więc pomysł na wydanie EP "Through The

Storm"? Postanowiliście przypomnieć o sobie fanom

przed ukazaniem się następnego albumu?

Ronnie Konig: Tak, można tak powiedzieć, ale są także

inne powody, dzięki którym myślimy, że to dobry

pomysł. Mieliśmy dosyć sporo materiału, więcej niż

można umieścić na jednej płycie. Chcieliśmy także

przedstawić nowego wokalistę Mayo Petranina najszybciej

jak to możliwe, a EP jest czymś czego nigdy

nie zrobiliśmy, więc chcieliśmy zobaczyć jak wyjdzie.

Dzisiaj mijają dwa miesiące od jej wydania i wcale nie

żałujemy naszej decyzji. EP zostało bardzo dobrze odebrane,

ludzie je pokochali i wszystkie recenzje, które

dotąd mieliśmybyły dobre.

Część utworów z EP-ki trafi pewnie na nowy album,

czy też może od razu założyliście, że będzie to ekskluzywne

wydawnictwo dla kolekcjonerów i fanów, a

na płytę długogrającą przygotowaliście zupełnie nowy

zestaw w pełni premierowych utworów?

Myślę, że mogę już ogłosić, że na tym albumie będą

zupełnie nowe piosenki. Może dodamy jeden utwór jako

bonus do płyty czy coś w tym stylu, ale nie musimy

tego robić. Mamy więcej niż 50 minut nowej muzyki.

Czyli na brak pomysłów nie narzekacie, mimo tego,

że Signum Regis nie jest przecież waszym jedynym

zespołem, bo gracie też chociażby w Trigger?

Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji, gdy nie było nic do

nagrania, więc nie narzekamy na to. Jeśli chodzi udział

w innych projektach, na chwilę obecną Signum Regis

jest naszym jedynym zespołem dla nas wszystkich, bo

Trigger nie jest już aktywny. Wygląda na to, że skończyło

się na nagraniu jednego albumu.

"Through The Storm" to sześć kompozycji, w tym

pięć autorskich. Wygląda na to, że jesteście tradycjonalistami,

bo preferujecie ten bardziej klasyczny

power metal, zdecydowanie inspirowany latami 80-

tymi?

Myślę, że jest to prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o

mnie. Inni członkowie zespołu słuchają wszystkich gatunków

muzyki, zarówno nowej i starej, ale ja raczej

wolę klasyczny styl.

Macie jakiś sprawdzony sposób na uniknięcie powielania

cudzych patentów, skoro nie tylko w metalu,

ale nawet szerzej w każdym rodzaju muzyki popularnej,

wszystko już właściwie zostało powiedziane i

wymyślone?

Z punktu widzenia teorii muzycznej, nie sadzę że jest

postęp w akordach czy skali, które nigdy wcześniej nie

były użyte. Z drugiej strony, zawsze możesz przetworzyć

to, co znasz w coś nowego, co jest interesujące.

Chociażby jedna kompozycja zaśpiewana przez dwóch

różnych wykonawców, może okazać się w jednym wykonaniu

katastrofą, a w drugim arcydziełem. Chodzi

więc o osobowości, a nie o muzyczny przekaz, który

jest przekazywany z muzyką. Różne rzeczy mogą uczynić

muzykę unikalną i świeżą. My nie mamy unikalnego

sposobu pisania piosenek czy czegokolwiek.

po prostu używamy tego co lubimy i odrzucamy to czego

nie lubimy, czy też coś, co gdzieś już kiedyś słyszeliśmy.

Tak więc etykiety etykietami, ale dla was najważniejsze

jest komponowanie jak najbardziej interesujących

utworów, a ich dobre przyjęcie ze strony słuchaczy

to już coś na kształt nie zawsze spodziewanej,

ale przyjemnej nagrody?

Cóż, tak, ale także musimy pamiętać że jesteśmy metalowym

zespołem, więc istnieją limity. Chodzi mi o to,

że lubię trochę blues, rock'n'roll, country, także trochę

muzykę pop, ale to nie brzmiałoby dobrze w metalowym

nagraniu. Sądzę, że to oczywiste.

W odniesieniu do wielu innych zespołów power metalowych

często padają zarzuty o nadmierne przywiązanie

do schematów, monotonii rozwiązań melodycznych

czy aranżacyjnych, tymczasem u was nie

ma o tym mowy, bowiem sporo tu nawiązań nie tylko

do surowego, tradycyjnego heavy, jak np. w "Through

The Desert, Through The Storm", ale też muzyki

klasycznej w "All Over The World", a nad całym tym

materiałem unosi się duch łamania konwenansów i

przełamywania barier?

Jestem zadowolony, że to mówisz. Dokładnie myślę, że

może być to mieszanka różnych pomysłów zamieniona

w coś nowego czy świeżego. To dobrze, lubię gdy tu i

ówdzie jest niespodzianka.

To dlatego sięgnęliście po coś z repertuaru Yngwiego

Malmsteena, ale pokusiliście się o eksperyment, łą-

100

SECRET SPHERE


Rock'n'rollowe marzenie

Słowacy z Signum Regis szybko uwinęli się z pracami nad swym czwartym albumem

"Chapter IV: The Reckoning" i jest on już dostępny. Jednak gdy rozmawialiśmy z basistą

grupy trwały jeszcze prace nad tym materiałem, więc skoncentrowaliśmy się na premierowej

EP-ce "Through The Storm" - pierwszym pełnoprawnym wydawnictwie grupy z udziałem

nowego wokalisty Mayo Petranina, śpiewającego wcześniej gościnnie na poprzedniej

płycie. "Through The Storm" zawiera utwory które nie trafiły na album, w tym świetny i zaskakujący

cover Malmsteena:

cząc w jeden dwa utwory?

Być może do pewnego stopnia, ale także, mówiąc szczerze,

w oryginalnym nagraniu, nigdy nie byłem dużym

fanem solówek części "Vengeance" i jedna z moich ulubionych

solówek jest w "Liar".

Skąd pomysł na wplecenie w "Vengeance" fragmentu

"Liar"? Nie było tu dla was jakimś utrudnieniem to,

że w oryginale śpiewali je przecież dwaj różni

wokaliści, Michael Vescera i Mark Boals?

Całą historią jest to, że Filip, nasz gitarzysta grywał

riff "Vengeance" już kilka lat temu, jako małą rozgrzewkę,

sprawdzenie dźwięku na próbach. Później, gdy

zdecydowaliśmy się zrobić EP, nagrywając cover jednej

piosenki, poczuliśmy że to dobry pomysł… "Vengeance"

było pierwszym co przyszło nam do głowy. Filip

jest wspaniałym gitarzystą. Najlepszym w Słowacji, jak

sądzę. Oczywiście, nie ma obiektywnego sposobu, żeby

ocenić kto jest najlepszy. Każdy ma swoje preferencje.

Ja oczywiście mówię z mojego punktu widzenia. Niewielu

ludzi go zna, a czasami trzeba nagrać cover kogoś

znanego, aby pokazać światu, że masz umiejętności

zrobienia czegoś co może być zagrane tylko przez

znanego i podziwianego gitarzystę. Równocześnie zawsze

musisz sam siebie pytać dlaczego nagrywać cover.

On powinien w jakiś sposób różnić się od oryginału.

Może utwór da się polepszyć, albo jego wykonanie będzie

inne. Myśleliśmy, że jeśli zrobimy medley, będzie

to ciekawe również dla tych, którzy znają dyskografię

Yngwie Malmsteena. Myślę, że połączyliśmy te dwa

utwory bardzo dobrze. Ludzie pytają mnie, która część

jest z "Liar"... Połączenie jest tak czyste, że nie możesz

tego odróżnić, o ile nie znasz oryginałów na pamięć.

Bywa, że grywacie jakieś covery - np. ten Malmsteena

czy nagrany wcześniej Helloween - na koncertach,

czy też koncentrujecie się zwykle na własnym

materiale?

Aktualnie mamy na naszej liście koncertowej "Vengeance"/"Liar",

ale są to jedyne covery, które gramy.

Teraz pewnie koncertujecie nieco rzadziej, czy też

prace nad płytą nie kolidują zbytnio z występami na

żywo, tym bardziej, że długie, regularne trasy to już

obecnie rzadko spotykana sprawa, większość kapel

grywa pojedyncze koncerty lub 2-3 w weekendy?

Zgadza się, aktualnie nie mamy ustalonych dat tras.

Koncertujemy tu i tam, czasem dwa czy trzy koncerty

po rząd. Ale prowadzimy rozmowy o 14-sto dniowej

trasie, zobaczymy co przyniesie przyszłość.

Nie zaniedbujecie też promocji kręcąc nowe teledyski

- w sieci hula już od jakiegoś czasu "Living Well",

a już niebawem czeka nas premiera "Come And Take

It"?

Tak, "Living Well" zbliża się do 40.000 wyświetleń i

"Come And Take It" jest już dostępne. Nigdy nie

mieliśmy prawdziwych oficjalnych teledysków, a teraz

w końcu mamy dwa. Widzimy, że to jest właściwy sposób

postępowania. Jeśli tylko udostępnia się utwór na

MP3, to nie jest to nic szczególnego i ludzie szybko o

tym zapominają. Z drugiej strony, teledysk jest interesujący

dla fanów, ponieważ oni nie chcą zespołu tylko

słuchać, ale też oglądać. Aspekt wizualny jest ważny.

Teledyski w Internecie szybko się rozprzestrzeniają.

Ten drugi powstał we współpracy z polską firmą

Mania Studio - będąc sąsiadami z Polską w zjednoczonej

Europie szukacie jak najbardziej korzystnych i

ciekawych artystycznie rozwiązań także i u nas?

Tak na prawdę, obydwa te teledyski zostały zrobione

przez Mania Studio. Poznaliśmy to studio dzięki teledyskowi,

który oni zrobili dla jednego polskiego, młodego

gitarzysty z zespołu WAMI. Widziałem klip na

YouTube, wyglądał on bardzo profesjonalnie, również

muzyka podobała mi się, więc postanowiliśmy spróbować.

Prawdę mówiąc, mimo że nie jestem ekspertem,

uważam że na polskiej scenie muzycznej jest dużo utalentowanych

ludzi. Są oni rozpoznawalni na świecie i

mam dużo szacunku do polskich artystów.

Wspominaliśmy już o nowej płycie, najwyższa pora

więc przybliżyć ją czytelnikom: na jakim etapie prac

jesteście, ile utworów na nią trafi i kiedy ostatecznie

się ukaże?

Album jest ukończony. Podczas przeprowadzania tego

wywiadu utwory są przesyłane przez Internet do obróbki

do studio. Album będzie wydany tej jesieni.

Podobno płyty sprzedają się coraz słabiej, nie zniechęca

was to w sytuacji, gdy pracując nad kolejnym

albumem poświęcacie nań tyle czasu i pieniędzy?

Ten fakt jest oczywiście bardzo smutny, ale nas nie

osobiście nie dotyczy. Nasza sprzedaż rośnie z każdym

nowym wydaniem. Nadal jesteśmy na etapie kiedy

zdobywamy coraz więcej nowych fanów. Wiem, że jest

bardzo trudno tym muzykom, którzy zarabiają na życie

poprzez granie muzyki. Nas to jednak nie dotyczy.

Wszyscy mamy stałą pracę, co oznacza stałe źródło

dochodu. Według mnie, coraz więcej zawodowych muzyków

będzie zmuszonych do podjęcia stałej pracy,

możemy sobie wyobrazić jak się będą czuli. Myślę, że

wielu z nich zupełnie straci zainteresowanie muzyką i

przestaną zajmować się tym jako hobby. Jeśli doświadczyłeś

bycia gwiazdą rocka, trudno jest spaść kilka lig

niżej i zachować entuzjazm. Także wiele znanych zespołów

jest teraz w wieku emerytalnym. To wszystko

znaczy, że powstanie większa przestrzeń dla zespołów

jak nasze, które nie robią tego dla pieniędzy. Wcale nie

twierdzę, że bycie zawodowcem jest złe, że pieniądze

są złe. Chciałbym, żeby była możliwość aby przeżyć

rock'n'rollowe marzenie, jak to kiedyś bywało. Po prostu

staram się przewidzieć dokąd to wszystko zmierza.

Czyli muzyka wymaga poświęceń, a wy za bardzo

kochacie to co robicie, by z niej tak łatwo zrezygnować?

Tak, gdybyśmy nie mieli pasji zaprzestalibyśmy robienia

tego już dawno temu... Jak wcześniej wspomniałem

idzie nam coraz lepiej, mamy więcej entuzjazmu niż

kiedykolwiek wcześniej. Teraz jest dla nas dobry czas.

Pewnie to przyjęcie przez fanów na koncertach jest

tym co sprawia, że nie dajecie tak łatwo za wygraną,

czujecie, że macie dla kogo grać?

To jest także prawda. Granie na żywo jest naszym

asem w rękawie. Wszyscy dajemy z siebie dużo na scenie,

a nasz wokalista naprawdę potrafi ożywić ludzi i

stworzyć świetne show. Przywykliśmy już do tego, że

dobrze się nas odbiera na koncertach.

Jak myślisz: są jakieś szanse na to, by rock i metal

odzyskały taką pozycję jak w latach 70. i 80. ubiegłego

wieku? A gdyby tak się stało pewnie nie mielibyście

nic przeciwko, żeby na czele tego odrodzenia

w Słowacji stał właśnie Signum Regis?

Jestem za tym! (śmiech). Nie spodziewam się tego, ale

kto wie. Wszystko może się zdarzyć. Nikt nie mówił o

wielkiej scenie metalowej w Finlandii kiedy byłem

dzieckiem. Wtedy niespodziewanie pojawił się Stratovarius,

a później wiele innych zespołów. Teraz Finlandia

jest uważana za metalowy raj. Któż by to przewidział?

Więc wszystko jest możliwe.

Tego wam życzymy, dziękując za rozmowę!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Magdalena Kowalska, Anna Kozłowska

Foto: Signum Regis

SIGNUM REGIS

101


"Tarot's Legacy" to

co prawda debiutancka

płyta Witchbound,

ale w żadnym

razie nie można tu

mówić o nieopierzonych debiutantach.

Zespół tworzą bowiem doświadczeni muzycy, z których aż czterech

grało w legendarnym Stormwitch, a na wydanej niedawno płycie składają

hołd nieżyjącemu już gitarzyście tej grupy. Harald Spengler (1963-2013)

przez lata planował nagranie koncepcyjnego albumu, jednak śmierć pokrzyżowała

te plany i pozostawił po sobie tylko wersje demo i ogólny zarys tego

materiału. Przyjaciele dokończyli go i sfinalizowali wydanie płyty w hołdzie

Spenglerowi, a o kulisach tej historii mówi gitarzysta Stefan Kauffmann:

Nigdy nie myślałem, że znowu będę tworzył i grał metal!

HMP: Pojawienie się nowego zespołu, nawet złożonego

z bardzo znanych czy zasłużonych dla rozwoju

metalu muzyków, to w dzisiejszych czasach nic

szczególnego. Jednak z powstaniem Witchbound

wiąże się naprawdę interesująca historia…

Stefan Kauffmann: Racja, historia Witchbound jest

unikalna i trochę tragiczna przez śmierć założyciela zespołu,

Haralda Spenglera a.k.a. Lee Tarota.

Czy Harald Spengler planował nagranie tego konceptu

i jego nagła śmierć w wieku zaledwie 50 lat przerwała

te plany?

Harald Spengler wpadł na pomysł tego albumu w

2006 roku. Z różnych powodów nagranie opóźniło się

o kilka lat, więc zaczęliśmy krótko po jego śmierci w

kwietniu 2013 roku.

Byliście członkami pierwszego, najlepszego składu

Stormwitch, znaliście się na pewno doskonale, więc

może nawet zaprosiłby was do wzięcia udziału w

Tak, naszym zdaniem ten materiał był zbyt mocny,

żeby skazać go na zapomnienie i nigdy go nie wydać.

Wierzymy, że Harald też chciałby, żebyśmy kontynuowali

i dokończyli jego dzieło.

Dysponowaliście jakimiś materiałami: tekstami,

zarysem konceptu, nagraniami demo, etc., czy też sami

rozwinęliście luźną koncepcję Haralda do kształtu

zamieszczonego na "Tarot's Legacy"?

Mieliśmy kilka surowych demówek z pierwszych prób

z 2006/2007 roku. Harald napisał większość tekstów,

brakujące części zostały dokończone po jego śmierci.

Zmieniliśmy kilka aranżacji, dodaliśmy wypełnienie,

intra i dwa nowe kawałki, "Stranded" i "Trail Of Stars".

Tytuł płyty ma jednoznacznie wskazywać jej pomysłodawcę

i jest czytelnym nawiązaniem do pseudonimu

Lee Tarot, którego Harald używał grając w

Stormwitch?

Jasne, pierwotnym pomysłem Haralda było nazwanie

jako zespół z innymi muzykami. A od początków nowego

projektu Harald miał w głowie innych wokalistów

i chciał stworzyć coś innego.

Utrzymujecie w ogóle jakiś kontakt między sobą?

Słyszałeś ostatni album Stormwitch "Season Of The

Witch"?

Czasem spotykaliśmy się na koncertach i na Tribute-

Gigu dla Haralda w październiku 2013 staliśmy na tej

samej scenie. Tak. Słyszałem nowy album Stormwitch,

ale nie chcę go oceniać. Według mnie, nie można

go porównywać z naszą płytą, szczególnie wokale

są całkiem inne.

No cóż, daleko mu do klasy "Walpurgis Night" i

"Tales Of Terror", ale pewnie ucieszy cię wieść, że

według mnie "Tarot's Legacy" z powodzeniem nawiązuje

poziomem do tych świetnych płyt. Takie było

założenie, by muzycznie cofnąć się do korzeni metalu?

Moim zdaniem nowe kawałki są nawet mocniejsze niż

na pierwszych albumach Stormwitch, ale to zależy od

osobistego gustu i punktu widzenia. Prawdę mówiąc,

nie chcieliśmy nagrywać żadnego sequela ani powtarzać

"Walpurgis Night", czy "Tales of Terror". Logiczne

jest, że są podobieństwa, bo Harald i ja również

pisaliśmy kawałki na pierwsze pięć albumów Stormwitch.

Jednocześnie jest to płyta, która może też zainteresować

fanów bardziej progresywnego czy epickiego

grania?

Epickiego tak, progresywnego nie. Jest parę epickich

kawałków na "Tarot's Legacy", ale są też rockowe numery.

Da się też słyszeć orientalne i akustyczne części,

tak samo łacińskie chórki. Określiłbym to tradycyjnym

melodyjnym metalem w stylu lat 80. z nowoczesnymi

brzmieniami.

Łatwo pracowało wam się nad tym krążkiem? Fakt,

że miał być on hołdem i wspomnieniem zmarłego

przyjaciela, a jednocześnie jego takim muzycznym

epitafium uskrzydlał, czy wręcz przeciwnie, nieco

was stresował?

Album był długą i ciężką pracą, były trzy okresy rozwijania

go. Pierwsze były próby i sesje z Haraldem. Później,

po jego śmierci zajęliśmy się pre-produkcją i

ostatecznym nagraniem. Niemniej jednak, było to

bardzo ekscytujące i inspirujące doświadczenie, bo wiedzieliśmy,

że efekt będzie dobry i będzie odpowiednim

zakończeniem jego muzycznej kariery.

Solo w "Keep The Pyre Burning" zagrał gościnnie

Oskar Dronjak z Hammerfall - to był taki jego prywatny

hołd dla waszego zmarłego przyjaciela, bo

przecież wiadomo, że był pod dużym wpływem

Stormwitch?

Tak, Oscar był mocno zainspirowany Stormwitch,

więc po prostu zapytaliśmy, czy zagra solo na naszym

albumie. Zgodził się i w ten sposób uczcił pośmiertnie

Haralda.

Foto: Witchbound

tym projekcie?

Od czasu odejścia ze Stormwitch nie miałem z Haraldem

zbyt dużego kontaktu. Każdy z nas robił coś

swojego. Myślę, że po prostu chciał pisać i nagrywać ze

starymi kamratami, wspomaganymi przez innych

wokalistów.

Ponoć Harald pracował dość długo nad tym pomysłem,

nasuwa się więc pytanie, dlaczego nie próbował

zrealizować go jeszcze w latach 80., kiedy graliście

razem w Stormwitch?

Kawałki na "Tarot's Legacy" w większości zostały napisane

w latach 2006/2007, długo po latach Stormwitch.

Jedynie "Holy Ground" powstało w czasach

Stormwitch i nigdy wcześniej nie zostało nagrane.

Odejście Haralda dwa lata temu było chyba tym decydującym

powodem, dla którego postanowiliście

ocalić jego dzieło od zapomnienia?

Foto: Witchbound

albumu "Dark Ages", nawiązując do tekstów o czasach

średniowiecznych. Ze względu na tragiczne okoliczności

i jego muzyczne dziedzictwo zdecydowaliśmy się

nazwać go "Tarot's Legacy".

Rozumiem, że początkowo było was trzech: ty, Ronny

Gleisberg i Peter Langer, a jako następni dołączyli

wokalista Thorsten Lichtner i również mający krótki

epizod w Stormwitch gitarzysta Martin Winkler?

Po raz pierwszy, żeby pracować nad kawałkami, spotkaliśmy

się w składzie Harald, Ronny, Peter i ja.

Martin dołączył później za sprawą swojego doświadczenia

produkcyjnego. Ostatni w drużynie był Thorsten,

chociaż Harald na początku chciał, żeby zaśpiewał

kilka kawałków na albumie.

Nie było opcji by zjednoczyć siły z Andy'm Aldrianem

i nagrać ten materiał pod nazwą Stormwitch?

Nie, bo Stormwitch ciągle istniało (i nadal istnieje)

Sądząc z tekstów Harald miał bardzo wszechstronne

zainteresowania, nie ograniczał się tylko do jednej

epoki czy wybranego z niej fragmentu, starał się

spoglądać na historię z szerszej perspektywy?

Poza tematami mistycznymi, Harald zawsze interesował

się historią, co słychać w kawałkach takich jak np.

"Russia On Fire". Jego wszystkie ostatnie utwory zawierają

tematykę średniowieczną, od wikingów i krucjat,

przez Świętego Graala i inkwizycję, po przepowiednie

Nostradamusa.

Były w związku z tym utwory, nad którymi pracowało

się wam jakoś trudniej, były problemy z odpowiednim

oddaniem ich wielowątkowości, etc., w sensie

muzycznym?

Nie było to tak trudne, bo zwykle najpierw pisaliśmy

muzykę i melodie, a później Harald pisał teksty. Podczas

aranżowania i nagrywania piosenek dodaliśmy

trochę efektów, specjalnych brzmień jak chóry czy sitar,

żeby przekazać nastrój tekstów w muzyce tak dobrze,

jak się tylko da.

Rodzina czy bliscy Haralda mieli pewnie okazję usłyszeć

ten materiał w pierwszej kolejności - jakie były

ich wrażenia, opinie?

Pozostaliśmy w kontakcie z jego rodziną i może

słyszeli pierwsze dema, ale ukończonego albumu nie

słyszeli przed wydaniem. Myślę, ze podoba im się,

szczególnie ostatnia dziewczyna Haralda jest najwięk-

102

WITCHBOUND


szą fanką Witchbound na świecie!

Fani też przyjęli ten album bardzo pozytywnie, co

pewnie utwierdziło was w przekonaniu, że warto było

podjąć ten wysiłek?

Myślę, że pozytywny odzew dowodzi, że to była dobra

decyzja. Jak już wcześniej powiedziałem, to był długoletni

pomysł Haralda, żeby nagrać ten album i zawsze

wiedzieliśmy, że te piosenki są dobre.

To miał być początkowo tylko projekt, skrzyknięty w

celu nagrania płyty, ale ponoć myślicie o dalszej działalności?

Oczywiście, poza projektem wyrósł zespół i nadal będziemy

tworzyć numery na nowy album. Spodziewamy

się, że Witchbound nie będzie jedynie słomianym

zapałem.

Poczuliście tę samą magię i chemię jak na początku

lat 80., mimo tego, że minęło już tyle czasu i z bagażem

różnorakich doświadczeń nie jest się już tym

samym naiwnym, entuzjastycznie nastawionym do

wszystkiego nastolatkiem co wtedy?

Teraz jesteśmy starsi, mamy rodziny, obowiązki i jesteśmy

większymi realistami niż na początku. Fajnie jest

jednak grać z nowymi i starymi kumplami po tych

wszystkich latach. Nigdy nie myślałem, że znowu będę

tworzył i grał metal.

Na razie pojawił się teledysk "Dance Into The Fire",

będą też pewnie koncerty?

Tak,współpracujemy z agencją bookującą i mam nadzieję,

że wkrótce pojawimy się na scenie.

Planujecie dalsze posunięcia, ewentualną kolejną

płytę, czy też spokojnie czekacie na to co przyniesie

czas, koncentrując się na jak najlepszym wypromowaniu

"Tarot's Legacy"?

Mamy zamiar napisać numery na nowy album, rozprowadzać

"Tarot's Legacy" w innych krajach, jak

Japonia, czy USA i grać koncerty. Nasz zespół i album

są nadal trochę mało znane, więc staramy się teraz

zdobyć więcej fanów na całym świecie.

Crystal Ball w

2013 roku powrócili

po sześcioletniej

przerwie i był

to udany powrót.

Dobra

passa trwa, bo

najnowszy album

"Liferider" umacnia pozycję zespołu i potwierdza,

że kapela przeżywa właśnie

swoją drugą młodość. Nowe nabytki zespołu

tj. basista Cris Stone i wokalista

Steven Mageney dali zespołowi energii i

nieco świeżości. Ale o tym i o innych

sprawach związanych z Crystal Ball rozmawiam

z gitarzystą Scott'em Leach'em.

HMP: Gorąco witam jeden z najlepszych szwajcarskich

bandów Crystall Ball. Wasz nowy album

"Liferider" to jeden z waszych najmocniejszych albumów

w historii. Czy również tak uważacie?

Scott Leach: Dziękuje bardzo. My również uważamy

go całościowo jako ogólnie nasz najlepszy album.

Z jakimi opiniami się spotkaliście do tej pory jeśli

chodzi o "Liferider"?

Większość recenzji ale i fanów zgadza się z powyższą

opinią. Ulubiony kawałek zależy od gustu każdego z

oso-bna, niektórzy preferują mocniejsze brzmienia a

inni bardziej melodyczne kawałki.

Czy tytuł albumu ma jakiś głębszy sens?

Koncepcją jest podróż życia w analogii do jazdy pociągu.

Więc tak jak w pociągu kilkoro ludzi dołącza do

ciebie na chwilę, podróżuje z tobą po czym znowu wysiada.

Możesz zatrzymać się na niektórych stacjach, po

czym wsiąść w następny pociąg. Wszystkie piosenki są

o wydarzeniach, które dzieją się w życiu ale nie mają

określonego ładu.

Crystal Ball właściwie przeżywa drugą młodość i w

sumie wszystko dzięki nowym członkom, którzy

wnieśli powiew świeżości. Jak doszło do zgarnięcia

nowego wokalisty i basisty? Długie były poszukiwania?

Znalezienie nowego wokalisty (Steven Mageney), zajęło

nam prawie dwa lata ale było warto czekać. Próbowaliśmy

podjąć współpracę z innymi jednak bez dobrych

rezultatów. Chcieliśmy być pewni naszej decyzji

Jesteśmy wciąż głodni nowego

zanim wyjdziemy z nią

przed publikę. Nasz

basista Cris Stone

dołączył do nas po

Stevenie. Znałem go

już trochę wcześniej,

dlatego to była łatwa

decyzja. Od kwietnia

dołączył do nas również

nowy gitarzysta Tony T.C. Castell

(ex-Krokus, ex-Fox).

Wasza historia sięga roku 1995, kiedy to

graliście pod nazwą Cherry Pie. Dlaczego

w 1998 zespół przerodził się właśnie w Crystal

Ball? Z czego wynikało to?

Zmiana wynikła stąd, że z zespołu czysto zajmującego

się coverami staliśmy się zespołem nagrywającym własne

piosenki. Nie chcieliśmy już nigdy więcej ludzi,

którzy żądają od nas coverów. Chcieliśmy jasno określić

co właściwie sobą reprezentujemy. Zmiana nazwy

nastąpiła chwilę przed wypuszczeniem naszego pierwszego

albumu, więc wtedy był na to idealny czas.

W waszej muzyce słychać echa Pretty Maids, Gotthard,

czy też Krokus. Czy jeszcze jakieś zespoły wywarły

na Was wpływ?

Z pewnością był to Pretty Maids, bo to zespół przy

którym dorastałem. Gotthard mógł tak jak i my inspirować

się Whitesnake, Scorpions czy Def Leppard,

stąd wynikają pewne podobieństwa. Natomiast nie inspirowaliśmy

się nimi muzycznie tak samo jak i nie inspirowaliśmy

się Krokus.

Dlaczego po wydaniu albumu "Secrets" było o Was

cicho? Dlaczego tyle lat przyszło czekać fanom na

nowy album?

Pozwól, że zarysuję Ci sytuację: nasz debiutancki album

"In The Beginning" ukazał się w 1999 roku po

czym powstało jeszcze pięć innych albumów zanim w

2007 roku wydaliśmy "Secrets". Pojechaliśmy w kilka

tras, na których graliśmy z Dokken, Pretty Maids,

Krokus, U.D.O, Doro, Axxis, Pink Cream 69,

Thunderstone i innymi, wszyscy pracowali na pełen

etat. Zrealizowaliśmy wiele rzeczy ale czuliśmy się trochę

wypaleni i nie usatysfakcjonowani z obrotu sprawy

w tamtym czasie (np. brak management'u czy agencji

koncertowej). Po nagraniu "Secrets" w 2007 roku wiele

rzeczy nie szło po naszej myśli dlatego traciliśmy naszą

motywację. Odwołane trasy, zmiany obsady, kłopoty

biznesowe itd. Więc powiedzieliśmy sobie: pierdolić

to, musimy na chwile zwolnić. Potrzebowaliśmy

zastrzyku energii aby dalej działać. Spróbowaliśmy po-

Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: Massacre

CRYSTAL BALL 103


wrócić 2009 roku ale to było trudne, i gdy nasz były

wokalista zdecydował się z nami rozejść zaczęliśmy poszukiwać

nowego.

Możecie zdradzić nam jak doszło do odejścia Marka

Sweeneya z zespołu?

On miał inne cele niż reszta zespołu. Nie był gotowy

na dalsze granie koncertów i na rozwój kariery zespołu

na dłuższą metę.

Słyszeliście jego dokonania z Wolfpakk?

Nie bardzo, widziałem tylko pojedyncze klipy...

Dobra, wróćmy do nowego albumu bo to on jest

głównym wątkiem tego wywiadu. Jak udało się wam

nawiązać współpracę z Stafanem Kauffmanem znanym

z U.D.O. czy Accept? Jak oceniacie waszą

współpracę?

To był już czwarty raz kiedy pracowaliśmy z Stefanem

Kaufmann. Więc znaliśmy się dość nieźle i nasza

współpraca była bardzo produktywna. Pierwszy raz

poznaliśmy się w 2003 roku podczas trasy z U.D.O.

Nie baliście się że przez to płyta będzie brzmieć jak

album Udo aniżeli Crystal Ball?

Zupełnie nie. My jesteśmy Crystal Ball, mamy swoją

własną tożsamość, własne utwory, jesteśmy indywidualnymi

muzykami itd. Po za tym nagraliśmy z nim trzy

inne album, więc wiedzieliśmy czego się spodziewać.

Ta płyta to kwintesencja waszego stylu i to w czym

jesteście najlepsi. To mieszanka hard rocka i melodyjnego

heavy metalu, z nutką power metalu. Płyta jest

energiczna i wypchana przebojami. Największym hitem

jest tutaj jak dla mnie "Mayday", który otwiera

płytę. Czy również macie podobne zdanie na ten temat?

Dzięki wielkie. W zupełności zgadzam się z tym opisem.

Jesteśmy często określani jako power metal, którego

ja nie czuje w naszych piosenkach, no może w

dziesięciu procentach naszych kawałków coś z tego

znajdziemy. Ja bardziej bym określił nasz styl jako

hard rock z elementami melodyjnego metalu.

"Eye to Eye" ma w sobie nutkę power metalu i to

przykład, że potraficie grać znacznie szybciej. Tutaj

bardzo dobrze wpasowała się wokalistka Battle

Beast. Zgodzicie się ze mną?

Yeah, to może być dobre spostrzeżenie, nawet jeśli my

nie myśleliśmy o tym, jak ten styl nazwać. To po prostu

coś co robimy i zarazem kochamy. Świadomie nie

podejmujemy decyzji czy będziemy grać w tym czy

inny stylu, po prostu robimy to co czujemy i to czego

dany kawałek potrzebuje.

Z kolei taki "Balls of Steel" brzmi dość ciekawe przez

wstawienie tutaj klawiszy. Nowoczesność spotyka

mrok i twórczość U.D.O. Czyżby nowa jakość

Crystal Ball?

Próbujemy odkrywać nowe terytoria na innych obszarach.

Nie będziemy grać jazzu czy folku ale staramy się

rozwijać i włączać w to nasz własny styl. To może działać

w jednym przypadku ale nie zrobimy 12 kawałów

tego typu.

Mocnym kawałkiem z tej płyty jest również "Liferider",

który zakorzeniony w niemieckiej toporności.

Wciąż jednak to hard rock wysokich lotów. Kto stworzył

ten utwór?

Z pomysłem na ten kawałek wyszedłem sam osobiście.

Foto: Massacre

Steven również dodał kilka melodii, natomiast Marcel

przyczynił się do odnalezienia rytmu. Nagranie powstało

dość szybko. Najpierw próbowałem znaleźć dobry

refren na początek piosenki, ale zdałem sobie sprawę,

że potrzebuję podstawowych riffów do utrzymania

rytmu tego kawałka.

Kiedy ruszacie w trasę koncertową i jakie utwory z

nowej płyty macie zagrać?

Jak na razie czekamy na zatwierdzenie trasy koncertowej.

Rozmawialiśmy z innymi zespołami o występach

supportu ale jeszcze nic nie wiadomo. Zachęcamy do

sprawdzania naszej strony i konta na Facebook po najświeższe

informacje. Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy

mogli ogłosić coś konkretnego.

Czy zamierzacie zagrać też w Polsce?

Mamy nadzieję, że będzie na to szansa, ale jak na razie

nie ma żadnych konkretnych planów. To zależy od trasy

i głównych atrakcji. Może jakiś festiwal byłby dobry

na początek. Jednak organizowanie występu zespołu

zawsze wymaga lokalnego organizatora.

Już sporo osiągnęliście i czego jeszcze wam brakuje

jako muzykom, artystom?

Jesteśmy wciąż głodni nowego. Chcielibyśmy więcej

tras, równie w innych krajach, na przykład u was. Myślimy

wciąż nad tym żeby dojrzeć jako zespół muzycznie.

Byłoby świetnie móc dokonywać tego cały czas.

Crystal Ball to sprawdzona marka i jedna z ciekawszych

formacji grających mieszankę metalu i hard

rocka. Czy sądziliście że zajdziecie tak daleko?

Dziękuje ogromnie. Właściwie dla nas to wciąż za mało.

Może mamy trochę trudniejsze zadanie bo nasza

muzyka nie jest w stylu tak popularnym jak gothic czy

metal. Ale robimy co możemy i mamy nadzieję wciągnąć

w to więcej ludzi.

Jakie plany na przyszłość?

Próbujemy zachęcić tak dużo "ludzkich istnień" jak

tylko to możliwe. Więc aktualnie pracujemy nad trasą

i planujemy zagrać w przyszłym roku na wielu festiwalach.

To najlepszy sposób na przyciągnięcie nowych

fanów. A potem nagramy nowy album.

Dzięki za poświęcony czas i szczere odpowiedzi.

Dziękuje za wywiad, wszystkiego dobrego.

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Marlena Stańczuk

HMP: Witam. Jak się czujecie po premierze Waszej

drugiej płyty? Jesteście zadowoleni z wykonanej

pracy?

Loris Castiglia: Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy

nad całym albumem, pracowaliśmy nad nim

wiele, wiele dni ale było warto!

"Deflect the Flow" Jest chyba jeszcze lepszym

krążkiem niż też zajebisty debiut. Też uważacie

w ten sposób?

Dzięki wielkie! My również uważamy, że jak na razie

to nasz najlepszy album.

A jak byście porównali oba albumy? Jakie są między

nimi zasadnicze różnice?

"Deflect The Flow" to więcej riffów, mniej muzyki.

To album bardziej techniczny ale zarazem przyjemniejszy

w mojej opinii. Wokale i gitarowe solówki

są lepsze, uwielbiamy tę produkcje.

Ile czasu zajęło Wam napisanie tego materiału?

Wszystkie kompozycje są nowe czy może odświeżyliście

jakieś starsze pomysły?

Zajęło nam to prawie dwa lata, zaczęliśmy wprowadzać

pierwsze idee zaraz po nagraniu "Privilege

To Overcome". Później mieliśmy kilka tras i koncertów

na żywo, ale ostatecznie przerwaliśmy naszą

aktywność koncertową na osiem miesięcy przed

rozpoczęciem nagrań w studio. Chcieliśmy skupić

naszą uwagę tylko na nowym albumie i połączyć

wszystkie nasze nowe pomysły w całość.

W jaki sposób tworzycie swoja muzykę? Jest to

proces zespołowy czy może macie głównego kompozytora?

To zdecydowanie robota całego zespołu, tworzymy

praktycznie wszystkie riffy czy struktury w sali

prób. Potem częściowo powstaje przedprodukcja w

moim małym domowym studio, robimy to po to

żeby posłuchać kawałków bez grania ich tylko dokonania

małych zmian. Po tym piszemy wokale i

gitarowe solówki.

Płyta brzmi fantastycznie. Ostro, potężnie, dynamicznie

i selektywnie. Gdzie i ile czasu ją nagrywaliście?

Kto odpowiada za produkcję?

Dzięki, jesteśmy zakochani w tej produkcji. W tym

miejscu chcielibyśmy ogromnie podziękować Simone

Mularoni za nowe brzmienie. Nad nagraniami

pracowaliśmy dwa tygodnie w studio Domination

Studio w San Marino.

Wasza muzyka jest bardzo agresywna. Skąd w

Was tyle wkurwienia?

(Śmiech!) Nie mam pojęcia, nie czuje złości gdy

gram... właściwie w trakcie grania to relaksuje się i

czuję radość.

Kto odpowiada za warstwę liryczną? Jakie treści

chcecie przekazać w swoich utworach?

Ja jestem odpowiedzialny za większą cześć tekstów,

po prostu dlatego, że jestem wokalistą. Ale ogólnie

to wszyscy razem robimy burze mózgów podczas

pisania piosenki. Piszemy o wojnie, społeczeństwie,

śmierci, Bogu i różnych fantastyczno-naukowych

sprawach lub wymyślonych historiach. W kawałku

"Why So Serious?" używamy tylko roli Jokera z

104

CRYSTAL BALL


Ostatnio zrobiłem się bardzo wymagający jeśli idzie o

młode thrashowe zespoły. Co raz trudniej mnie zadowolić

w tej kwestii i złapałem się na tym, że często

olewam kolejne nowe kapelki i zdecydowanie stawiam

na stare i sprawdzone klasyki. Jednak jest

jeszcze kilka takich bandów jak bohaterzy

tej pogawędki, które potrafią przypierdolić

jak mało kto. Włosi z Ultra-Violence

na swoim drugim krążku "Deflect the

Flow" przebili i tak już zajebisty debiut

"Privilege to Overcome". Jeśli ktoś z was jeszcze ich nie zna, a uważa się za prawdziwego

thrashera powinien natychmiast nadrobić to niedopatrzenie. Zapraszam do przeczytania

rozmowy ze śpiewającym gitarzystą…

Mechaniczna Pomarańcza i Thrash Metal brzmią razem świetnie

filmu "Mroczny Rycerz" Christophera Nolana.

Uwielbiam tą postać i sposób w jaki Śp. Heath

Ledger ją zinterpretował.

Pomimo niesamowitej intensywności 50 minut z

tą płytą mija bardzo szybko i po prostu chce się do

niej wracać. Jak Wam się udaje sprawić, żeby

Wasze utwory pomimo tego, że trwaja dość długo

nie nudziły słuchacza?

Dzięki wielkie. Kiedy pisaliśmy piosenki w sali

prób nie myśleliśmy o tym, dla nas gra mijała bardzo

szybko. Ale gdy w końcu nagraliśmy przedprodukcje

odkryliśmy długość tych piosenek i było coś

takiego: "Jasna cholera, każda z nich zajmuje 5 czy

6 minut!" Ale w sumie byliśmy w nich bardzo zadowoleni

i nie zmienialiśmy już ich struktury. Wiele

pracowaliśmy nad tym żeby stworzyć coś co nie

zanudzi.

Dzięki. Zaczęliśmy grać na własnych instrumentach

na krótko przed utworzeniem zespołu

(2009r.), więc kiedy zaczynaliśmy grać razem byliśmy

na mniej więcej tym samym poziomie. Potem

poprawialiśmy naszą technikę miesiąc po miesiącu

grając na próbach dwa razy w tygodniu, pisząc przy

tym nowy materiał. Teraz chcemy jeszcze większego

progresu, żeby następny album był jeszcze lepszy.

Od samego początku gracie w tym samym składzie.

Jak udało Wam się tego dokonać? Myślicie,

Nazwę jak mniemam wzięliście od debiutu

Death Angel. Jakie jeszcze inne zespoły miały i

mają nadal na Was największy wpływ?

Nie zupełnie, wzięliśmy nazwę z "A Clockwork

Orange". Oczywiście lubimy również Death Angel

ale nie przyczynili się oni do nazwania naszego

zespołu Ultra-Violence. Zespoły, które najbardziej

nas inspirują to starodawny thrash metal typu

Metallica, Anthrax, Onslaught i Destruction,

czy nowe zajebiste zespoły, jak Angelus Apatrida,

Sylosis, Revocation czy Savage Messiah. Podałem

pierwsze nazwy, które przyszły mi na myśl,

jednak jest dużo więcej innych dobrych zespołów

Scena włoska niezmiennie mnie zadziwia. Skąd u

Was tyle zespołów thrashowych i to jeszcze prezentujących

tak wysoki poziom? Z którymi zespołami

wiążą Was najbardziej przyjacielskie

więzi?

Owszem, jest pełno dobrych zespołów! Pomimo

tego, że włoska scena nie jest tak dobra, znajdzie

się kilku gości, którzy grają naprawdę dobrze. Dzieliliśmy

scenę z niektórymi z nich, np. Game Over,

Blindeath, Injury.

Jakie plany na najbliższą przyszłość? Czym

zamierzacie zaskoczyć fanów?

Cały czas będziemy grać wiele koncertów aby

Nagraliście cover "Don't Burn the Witch" Venom

i trzeba przyznać, że wyszedł zajebiście. Skąd

akurat taki wybór? Zastanawialiście się może

nad innymi numerami?

Dzięki! Wybraliśmy ją przy okazji grania kilku

koncertów z M-Pire Of Evil (teraz "Venom Inc."),

którzy powiedzieli nam " Byłoby świetnie usłyszeć

klasyczne piosenki Venom grane przez młodych

chłopaków". Byliśmy zaszczyceni i faktycznie zdecydowaliśmy

się dodać cover Venom do naszego

nowego albumu. Wybraliśmy "Don't Burn The

Witch" bo kochamy wprowadzające riffy i ogólnie

całą piosenkę.

Płytę wydaliście nakładem Candlelight Records.

Jak doszło do nawiązania współpracy? Nie byliście

zadowoleni z Punishment 18?

Nie, byliśmy bardzo zadowoleni z pracy z Punishment

18 Records, ale gdy otrzymaliśmy telefon

od Candlelight Records, zdecydowaliśmy się na

nich w porozumieniu z gościem z Punishment 18

Records, który pomógł nam w podjęciu tej decyzji.

Candlelight jest większą wytwórnią i dla nas jako

zespołu jest to duży krok na przód.

A jak będzie wyglądała promocja nowego krążka?

Może jakis klip, w końcu do debiutu nagraliście

aż trzy?

Wyszedł już nasz video z tekstem do "Lost In Decay"

i oficjalne video do "The Way I'll Stay". Czekajcie

na więcej może nawet i na kilka tutoriali.

Gdzie i z kim będzie można Was zobaczyć na scenie?

Planujecie może jakąś większą trasę?

Obecnie promujemy "Deflect The Flow" grając w

okolicy kilka koncertów, ale chcielibyśmy jak

najszybciej zrobić trasę po Europie raz jeszcze. Nic

nie jest jednak jeszcze zaplanowane oficjalnie.

Jak wyglądają Wasze gigi? Czy na scenie jesteście

tak agresywni jak Wasza muzyka?

Próbujemy przekazać całą energię naszych piosenek

mając w tym czasie dużo radości, na scenie

zawsze dobrze się bawimy.

Nie da się ukryć, że pomimo młodego wieku bardzo

dobrze radzicie sobie z grą na instrumentach.

Jak długo już na nich gracie? Co było głównym

impulsem, który sprawił, że zajęliście się muzyką?

Foto: Candlelight

ze uda Wam się utrzymać ten stan długo?

Tak, myślę że to bardzo dobre ponieważ zostaliśmy

przyjaciółmi i kierują nami te same marzenia. Spędzamy

mnóstwo czasu razem, w trasie, w studio, na

sali prób a mimo to wspólnie czujemy się bardzo

dobrze. Mam nadzieję że pociągniemy z tą samą

obsadą tak długo jak to tylko możliwe.

To już Wasz drugi album na, którym macie okładkę

związaną tematycznie z Clockwork Orange.

Temat ten pasuje do Waszej nazwy. O to właśnie

Wam chodziło czy może jest jakiś inny powód?

Powód jest bardzo prosty, wybraliśmy nazwę

"Ultra-Violence" bo lubimy "A Clockwork Orange",

uważamy, że thrash metal i ten film brzmią

razem świetnie. Kiedy zaczęliśmy współpracę z Ed

Repka nad naszym debiutanckim albumem zdecydowaliśmy

się umieścić Droogs'ów (słowo zaczerpnięte

z języka rosyjskiego, używane w "mechanicznej

pomarańczy" oznaczające przyjaciela - przyp.

red.) na okładce i jesteśmy zadowoleni z rezultatu.

wypromować nowy album "Deflect The Flow",

więc jeśli chcesz zobaczyć Ultra-Violence na żywo

zaproś nas do swojego miasta i przyjedziemy!

Spodziewaj się wkrótce również nowych klipów.

To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad i pozdrawiam.

W imieniu całej grupy dziękuje za wywiad. Chcielibyśmy

pozdrowić wszystkich czytelników i zachęcić

ich do śledzenia nas na portalach społecznościowych

żeby być na bieżąco.

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Marlena Stańczuk

ULTRA-VIOLENCE 105


HMP: Powodzenie i dobre recenzje debiutanckiego

"Camping The Vein" utwierdziły was pewnie w przekonaniu,

że nie ma innej opcji niż przygotowanie kolejnej

płyty?

Andrea "Popi" Marmugi: Oczywiście, że nie! Chcemy

zawsze najgorzej jak się da, więc bardziej motywują nas

negatywne recenzje. Znacznie lepiej jest prześladować

ludzi, nie sądzisz? Zwłaszcza tych, którzy uważają

thrash metal za przeżytek i na pewno nie są w ogóle fanami

metalu.

Zawsze ciekawi mnie jak muzycy podchodzą do pracy

nad następną płytą, bo często bywa też tak, że

osiągnąwszy coś oryginalnego czy wypracowawszy

charakterystyczne brzmienie osiadają na laurach i

kopiują sprawdzone rozwiązania - u was pewnie nie

było o tym mowy, wciąż jesteście głodni sukcesów?

(śmiech)

Cóż, dezorientowanie słuchaczy jest zdecydowanie

Mroczne pragnienia Waltera

Thrash we Włoszech trzyma się mocno, a zwariowani maniacy gatunku z Florencji

zwący się Sofisticator przypomnieli się jakiś czas temu drugą płytą. "Death By Zapping" to

równie zakręcona jak jej autorzy opowieść o perypetiach pewnego metalowca, którego życie

uległo diametralnej zmianie po zakupieniu zwykłego dekodera. W szczegóły tej historii

wprowadzi was gitarzysta grupy, dorzucając sporo innych informacji:

Złożoność tej historii każe domniemywać, że mamy

do czynienia z koncept albumem?

Oczywiście, że tak! Cholera, myśleliśmy, że nikt nie będzie

kiedykolwiek czytał tych głupich tekstów. To absurdalna

historia młodego metalowca zwącego się Walter.

Tłusty kujon z mnóstwem kompleksów, który decyduje

się na zakup dekodera cyfrowego niezbędnego

dla jego ukochanej, dość proste, prawda? Potem pojawiają

się problemy. Nowe urządzenie okazuje się być

diabolicznym artefaktem łączącym jego telewizor z

piekłem, umożliwiając szatanowi kontrolowanie słabego,

ludzkiego umysłu Waltera za pomocą kanału 666.

Więc mamy Waltera, który padł ofiarą swoich własnych

mrocznych pragnień.

Niestety dalej cały czas są dość wymagającymi utworami

do zagrania! (śmiech). Niemniej jednak nasz bohaterski

perkusista chciał jeszcze podnieść poziom trudności

dodając kilka patentów i przejść podczas nagrań.

Oczywiście w celu poprawienia jakości kompozycji, co

jest godne pochwały pomimo tego, że doprowadzało to

nas do chwilowego cierpienia!

Rzadko bywa tak, że młode thrashowe kapele są

zwolennikami zarówno europejskiego jak i amerykańskiego

thrashu z lat 80., inspirując się zwykle jedną

bądź drugą szkołą. Wy opowiadacie się za sceną

amerykańską?

W rzeczywistości wolimy thrash z San Marino, tak jak

kiepskie żarty! (śmiech). W każdym razie, nie lubimy

gdy wpływy amerykańskich kapel górują nad tymi europejskimi,

czy też nad inspiracjami zespołów z innych

zakątków świata. Uważamy, że thrash metal to nie tylko

kwestia stylu, ale także poczucie muzycznej wspólnoty.

Z pewnością jesteśmy klasycznie brzmiącą kapelą,

ale staramy się iść własną drogą, czerpiąc inspirację

z tego co lubimy najbardziej, nie mając na celu imitowania

czegoś konkretnego.

Co jest takiego w tych dźwiękach, że są wciąż aktualne,

wręcz ponadczasowe i młodzi ludzie - w tym

tacy jak wy, przychodzący dopiero na świat w czasach

największej popularności thrashu - wciąż chcą

go grać?

Wiele osób fascynuje szybkość thrashu. Thrash jest

ostatecznym wyrażaniem metalu w jego najprawdziwszym

wcieleniu, w formie, która pasuje najlepiej do

przekazu metalu. Muzycy, którzy byli prekursorami

tego gatunku, uważali, że jest on szybki i ekscytujący!

Powodem zainteresowania słuchaczy thrashem było

zróżnicowanie, zarówno tekstowe jak i muzyczne oraz

poruszanie tematów lżejszych lub bardziej poważnych.

Doszło do tego naturalne połączenie pomiędzy metalem

klasycznym a ekstremalnym, hardcore lub punk,

ciągle brzmiące świeżo, spontanicznie, agresywnie oraz

otwarcie stylistycznie przy zachowaniu pewnej dozy

melodii. Thrash dotyka podstawowych uczuć, mając

nadal naturalną energię rock`n rolla - to coś, co zgubił

metal z końcem złotego wieku.

częścią nękania, o czym wspominałem wcześniej! Poza

tym, jeżeli podeszlibyśmy do albumu "Death By Zapping"

tak samo jak do poprzedniej płyty mówiąc o: a-

lkoholu, żarciu, metalu, głupocie, nieprzyzwoitości,

częściach kobiecego ciała, czyli o wszystkich rzeczach,

które bardzo kocham, to moglibyśmy trochę zanudzić

fanów. Sami jako słuchacze doceniamy konsekwnentne,

ale niepogrążone w stagnacji zespoły i to jest odpowiednia

droga, którą chcemy podążać z Sofisticator,

pomimo wielu zmian w składzie.

Ale jakieś założenia mieliście, przystępując do prac

nad "Death By Zapping"?

Oczywiście że tak! Podczas picia, oczywiście nie wody

mineralnej, zaczęliśmy gadać jakieś bzdury, które stawały

się tytułami naszych utworów. Tak właśnie działa

nasz wysokich lotów proces twórczy! Od niechcenia

poruszaliśmy tematykę programów telewizyjnych i zaczynaliśmy

zniekształcając nazwiska prowadzących

programy, to były nasze założenia odnośnie strony liryczno-tematycznej.

Chcieliśmy też jednak osiągnąć

bardziej złożony wymiar muzyczny, tak więc zaplanowaliśmy

więcej pracy nad strukturą kawałków oraz melodii,

a także postanowiliśmy dodać jakiś spokojniejsze

partie. Oczywiście nie zakończyło się to sukcesem, ponieważ

była to próba stania się zespołem komercyjnym!

(śmiech)

Foto: Sofisticator

Zmierzenie się z takim wyzwaniem to pewnie spore

obciążenie, ale też zarazem niesamowite pole do eksperymentów,

wkroczenia w rejony dotąd przez was

nie eksplorowane?

Tak, nawet jeśli jest to pozornie głupie, rozwinięcie tej

fabuły i zrozumiale jej wyrażenie poprzez tekst było

dość trudnym zadaniem. Ciężko pracowaliśmy nad

stroną muzyczną, aby stworzyć różne nastroje w kolejnych

momentach historii, możemy więc powiedzieć, że

naprawdę wpłynęło to na komponowanie kolejnych

utworów.

Co było więc dla was najtrudniejsze w czasie komponowania

tego materiału?

Z pewnością były to teksty do naszej wymyślonej historii,

ale także skomplikowana aranżacja muzyczna

wynikająca z faktu, że zmieniliśmy trzech perkusistów

i kilku gitarzystów podczas tworzenia tych piosenek.

Za każdym razem mieliśmy do czynienia z innym stylem

grania oraz z rożnymi, często bardzo osobistymi,

interpretacjami.

A jak przebiegała sama sesja nagraniowa? Obyło się

bez jakichś problemów, np. natury technicznej?

Mieliśmy dużo problemów, mówiąc szczerze! Pierwszy

producent szybko udowodnił, że jest niekompetentnym

dupkiem, który wyrządził nam wiele szkód. Nie

potrafił pracować nad kawałkami w sposób, w jaki powinien

był to robić. Byliśmy zmuszeni do dalszej pracy

nad utworami w pierwotnym stadium, aby móc zakończyć

nagranie w tym samym studiu z tamtejszymi producentami,

którzy nie byli chętni do współpracy. Musieliśmy

monitorować każdy etap tego procesu i naciskać

w wielu momentach, aby album brzmiał w pełni

zadowalająco.

Weszliście pewnie do studia już w pełni dopracowanymi

utworami, co zawsze bardzo ułatwia ich rejestrowanie

i pewnie pomogło w tej sytuacji?

Cóż, kawałki były prawie skończone, ponieważ pracowaliśmy

nad nimi i graliśmy je od dłuższego czasu.

Macie jakiś swój przepis na sukces który sprawia, że

jest łatwiej pchać ten zespołowy wózek o nazwie Sofisticator?

(Śmiech). Oczywiście, że nie! Po prostu trzeba być

sobą. Trzeba słuchać i kochać metal, a także rock'n'rolla,

unikać nowoczesnego gówna, pałętać się, upijać się

za każdym możliwym razem, używać i nadużywać narkotyków,

rżnąć laski wpychając kutasa we wszystkie

otwory jakie mają, bawić się myśląc o głupich rzeczach

oraz je robić. Gadać o jakiś bzdurach z przyjaciółmi,

jeść dużo mięsa oraz używać wszystkich rzeczy, które

mówią że cię zabiją. Nękać szanowanych ludzi, nie

oglądać zbyt dużo telewizji, jebać religię, słuchać Gentle

Giant i nigdy nie ścinać włosów! To wszystko, czego

naprawdę potrzebujesz.

Ale jednak Gentle Giant to był świetny zespół, nie

zaprzeczysz? (śmiech). Zdobycie kontraktu w dzisiejszych

czasach to nie jest wcale coś oczywistego, tymczasem

wam udało się już dwukrotnie - to chyba też

o czymś świadczy, mimo tego, że nie zainteresowali

się wami majorsi?

Cóż, istnieją dobre podziemne wytwórnie, prowadzone

głównie przez samych fanów metalu, które po prostu

biorą pod uwagę jakość muzyki i poświęcenie, które

jest warte wydania płyty, gdy wielkie wytwórnie, także

te podziemne, w większości dbają o stronę komercyjną.

Czasami trzeba im dopłacić aby otrzymać umowę,

wtedy wszystko idzie płynnie do przodu. Tak to właśnie

wygląda.

Lepiej współpracuje się z rodzimą firmą?

Oczywiście, taka współpraca ma wiele zalet: porozumiewanie

w tym samym języku oraz mieszkanie blisko

siebie. Można się spotkać, porozmawiać i naprawdę się

poznać.

Ale meksykańska EBM Records też chyba nie była

złym miejscem dla takiego zespołu jak wasz?

Z pewnością był to dobry interes i bardzo pozytywna

współpraca. Oczywiście mieliśmy pewne trudności z

komunikacją i transportem ze względu na odległość,

ale z drugiej, korzystnej strony mieliśmy lepszą dystrybucję

za granicą. Teraz mamy lepszy wynik na rynku

europejskim, który na pewno jest równie dobry.

Czyli jesteście optymistami jeśli chodzi o dalszy

rozwój thrash metalu?

106

SOFISTICATOR


Oczywiście, że tak! Jest to klasyczny już język muzyczny,

ale to nie znaczy, że jest martwy! Tak jak np. w

bluesie, muzycy mogą grać thrash w "czystej" formie

lub używając go do różnych celów, dodając elementy,

aby zmienić go tylko trochę lub nawet całkowicie. Blues

był już stary, gdy Led Zeppelin, Black Sabbath i

inni używali go jako punktu wyjścia do stworzenia

podstaw rewolucji metalowej. W tym samym czasie

młodziutki Stevie Ray Vaughan grał w o wiele bardziej

tradycyjny sposób, a wciąż brzmiał świeżo i ekscytująco.

Oryginalność jest czymś bardzo złożonym,

składającym się z nieskończonej ilości małych elementów,

które można wziąć pod uwagę. Wierzymy, że praca

na osobowością oraz szczegółami jest o wiele ważniejsza

dla muzyków niż szukanie nowości. Nie jest

to również tak niezbędne jak wyrażanie uczuć, które

oczywiście powinny pozostać zarówno w muzyce metalowej,

jak i bluesowej.

Możecie sobie pozwolić na takie podejście z taką

płytą jak "Death By Zapping". Wciąż ją promujecie,

stąd spora liczba koncertów czy pojawienie się clipu

do "Rot- Wash & Roll"?

Będziemy go wspierać, aż do powstania kolejnego albumu.

Prawda jest taka, że naprawdę lubimy grać na żywo,

robimy to za każdym razem jak tylko jest to możliwe.

Oczywiście zrobienie tego filmu było dość zabawne!

Jest to wierna transpozycja brudnej historii wyrażonej

w tekstach. Uzależniona od narkotyków, rozwiązła

matka zostaje zamordowana przez jej ciotowatego

syna metalowca, gdy diabeł przeją kontrolę nad jego

umysłem poprzez piekielne częstotliwości kanału

666! Pośmiejcie się, można oglądać to na YouTube!

Internet czy generalnie nowe media dają spore możliwości

promocyjne, nieprawdaż? Jeśli tylko się chce

można zaistnieć w nich naprawdę na szeroką skalę?

Pewnie, jest to świetna okazja, aby poznać podziemne

zespoły z całego świata bez żadnych kosztów. W latach

80. było inaczej z powodu trudniejszej dystrybucji

demówek nawet tych romantycznych! (śmiech). Oczywiście

ma to też negatywną stronę. Na przykład, słabe

kawałki mają zasadniczo takie same możliwości jak

dobra muza.

Ale czasem bywa to chyba mylące, kiedy np. na Facebooku

ileś osób kliknie "Lubię to!" bądź zadeklaruje

udział w koncercie i większość nie przyjdzie- i tak z

zapowiadających się 150 osób ma się na sali 50, co na

pewno nie napawa radością?

Jest to kolejny problem. Metalowcy powinni być prawdziwi,

jak pocące się, podsycane alkoholem zwierzęta,

które żyją na scenie i chodzą na koncerty z miłości do

muzyki, a nie są jakimiś komputerowymi, wyobcowanymi

frajerami! To nie znaczy, że metalowcy nie powinni

korzystać z technologii, ale na pewno muszą

podnieść swoje tyłki i pojechać na koncert, zamiast zostać

w domu i walić konia. To jest po prostu stara, dobra,

brutalna zabawa!

Kiedyś było mniej zespołów, płyt, koncertów - może

obecny słuchacz jest po prostu przytłoczony ilością

tego wszystkiego co go otacza, stąd mniejsze zainteresowanie

podziemnymi czy mniej znanymi zespołami?

W dzisiejszych czasach ludzie nie przywiązują wagi do

tego czego słuchają oraz nie chodzą na koncerty. Wraz

z wynalezieniem internetu nie muszą się fatygować,

aby otrzymać pieprzoną dawkę metalu. Jest to złe,

jeżeli mówimy o gatunku muzycznym, który wymaga

przede wszystkim pasji. Co więcej, wielu z nich, przynajmniej

we Włoszech, dba tylko o wielkie nazwy, tylko

dlatego, że są oni sławni! Ci idioci mają w dupie

podziemny metal i podziemną muzykę. Dla nich to

tylko swego rodzaju symbol, zwykłe, modne gówno tak

jak bycie pozerem. Na szczęście nie potrzebujemy ich

do niczego!

Czym zamierzacie się więc wyróżnić w przyszłości,

co planujecie w związku z trzecim, ponoć przełomowym

dla każdego zespołu, albumem?

(Śmiech). Na wiosnę / lato 2016 jedziemy na tournée

po Europie z amerykańskimi legendami death i thrash

metalu takimi jak: Solstice i Thrash Or Die. Mówiąc

o naszej trzeciej płycie to pracujemy obecnie nad nowymi

kawałkami. Muzyka jest już prawie gotowa i jest

absolutnie mroczna i ciężka! Teksty będą jakąś absurdalną

opowieścią porno-fantasy z perwersyjnymi klimatami

- nie trzeba chyba mówić, że to będzie porcja

czystego thrash metalu!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska

SOFISTICATOR

107


HMP: Czy jesteś człowiekiem bogatym? Pisząc te

słowa mam na myśli przede wszystkim aspekt duchowy

i emocjonalny, choć gdybyś nie miał nic przeciwko

temu, to możemy podyskutować także z "przymrużeniem

oka" o kwestiach materialnych.

Arjen Lucassen: Z radością mogę powiedzieć, że jestem

bogaty zarówno finansowo, jak i wewnętrznie!

Nie muszę się już martwić o pieniądze i mogę żyć tak

jak chcę i być całkowicie niezależny od innych.

Jakbyś sam krótko scharakteryzował Arjena Lucassena

jako:

a)człowieka...

Jestem absolutnie antyspołecznym pustelnikiem, który

nie ogląda normalnej telewizji, ani nie czyta gazet i

funkcjonuje najlepiej, kiedy każdy dzień jest dokładnie

taki sam jak poprzedni. Dość nudne dla innych, idealne

dla mnie.

b)muzyka, kompozytora i producenta...

Postrzegam siebie bardziej jako kompozytora i producenta,

niż wykonawcę. Bardziej kocham tworzenie niż

granie. Staram się zaoferować ludziom eskapizm, to,

co zespoły takie jak Pink Floyd, Led Zeppelin i Rainbow

dawały mi w latach, które ukształtowały mnie.

Holendrzy uważani są w Europie przez inne narody

raczej jako ludzie tolerancyjni, uporządkowani i pracowici.

Czy zgadzasz się z taką opinią? Czy także w

Człowiek orkiestra

Sądzę, że miano, które przypisałem powyżej jest w pełni uzasadnione. Arjen Lucassen

to nie tylko muzyk, ale także producent, multiinstrumentalista, kompozytor, autor

tekstów, wokalista, inżynier dźwięku, szef licznych formacji rockowych, w których realizował

swoje pomysły i demonstrował talent i wszechstronność. Gdyby sporządzić listę wykonawców

rocka, z którymi przy okazji niektórych projektów współpracował, powstałaby mała

"książka telefoniczna". Facet, który nigdy niczego nie robi na "chybił trafił" lecz metodycznie

wytycza artystyczne ścieżki rozwoju kilku składów rockowych. Szerokie zainteresowania

stały się źródłem niebanalnych tekstów wielu utworów, a ujmujący sposób bycia i otwartość

na wszelkie inicjatywy związane ze sztuką muzyczną uczyniły z niego osobowość rocka. A

jak wiadomo, o jakości przekazu w muzyce rockowej decydują w przygniatającej przewadze

….osobowości. Dlatego zapraszamy do lektury tekstu, w którym Arjen Lucassen prezentuje

swoje poglądy na sprawy stricte muzyczne i te jakby odrobinę niemuzyczne.

twoim charakterze można odnaleźć wymienione cechy?

Nie wiem jak to jest w przypadku innych Holendrów

(jak już powiedziałem, jestem raczej aspołeczny), ale

tak… Myślę, że jestem bardzo uporządkowany i umiarkowanie

ciężko pracuję. Nie jestem chyba tolerancyjny…

dlatego nie czytam gazet i nie oglądam TV!

Dokończ następujące zdanie: Gdybym nie został

muzykiem rockowym zajmowałbym się... Dlaczego?

Skoczyłbym z bardzo wysokiego dachu. Nie ma innej

opcji. Nie wybrałem muzyki, to ona wybrała mnie. Bez

niej jestem nikim.

Czy twoim zdaniem pełnowartościowa muzyka powinna

odzwierciedlać osobowość twórcy, jego poglądy

na sztukę, inspiracje?

To nie w moim stylu. Moja muzyka to dla mnie czysty

eskapizm. Nigdy nie narzucałbym moich poglądów innym

ludziom. Myślę, że byliby dość zszokowani, gdybym

zaczął to robić!

Jakiej muzyki nie lubisz? Czy istnieją takie kierunki

muzyczne, które wywołują u ciebie jako słuchacza i

artysty negatywne reakcje? Dlaczego?

Nie lubię żadnej agresywnej muzyki. Dla mnie ważne

są mocne melodie i fajne brzmienie.

Uważam, że w twoim charakterze tkwi jakiś "niespokojny

duch", ponieważ dzielisz swój talent na kilka

projektów, nie tylko swoich autorskich, lecz także innych

wykonawców. Twoje nazwisko na liście wykonawców

to swego rodzaju magnes, znak jakości dla

produktów fonograficznych. Czy masz tego świadomość?

Dzięki za wielki komplement! Cóż, jestem perfekcjonistą

i trudno mnie zadowolić. Nie pracuję więc z byle

kim, uważnie ich wybieram.

Ostatni album w dyskografii Ayreon określany jest

jako rock-opera. Skąd u ciebie zamiłowanie do większych

form muzycznych, do których zalicza się także

rockową operę?

Właściwie wszystkie moje albumy z Ayreon to rock

opera. Może z wyjątkiem "Actual Fantasy".

Gdzie rozwinąłeś tę fascynację wyższymi formami

muzyki, do których można zaliczyć rock operę?

Dla mnie wszystko zaczęło się od "Jesus Christ Superstar"

we wczesnych latach '60. Najlepsza rock

opera, jaka kiedykolwiek powstała. Nigdy nie będę w

stanie nawet zbliżyć się do tej jakości! Później były

jeszcze albumy Pink Floyd, jak "The Wall".

Czy masz w życiu w ogóle czas na zainteresowania

pozamuzyczne, przykładowo film, sztuki plastyczne

albo literaturę?

Wstyd przyznać, ale nigdy w życiu nie przeczytałem

żadnej książki… Ale za to uwielbiam oglądać seriale.

Oglądam sitcom rano, w trakcie śniadania i dwa seriale

wieczorem, podczas kolacji, codziennie. To moja ulubiona

część dnia. Czasem oglądam też filmy.

Interesuje Cię film? Czy tego typu inspiracje potrafią

wpłynąć na rodzaj tworzonej muzyki?

Tak, wiele moich utworów jest opartych na filmach,

jak kawałki Star One. Zwykle lubiłem wszystko co

związane z science-fiction i horrorami, dzisiaj mój gust

poszerzył się na przykład o dramaty. Chyba się starzeję

(śmiech).

Poniższe pytanie nie wynika z faktu, że słuchacze

mają dość Arjena Lucassena i jego muzyki. Ale czy

zastanawiałeś się, jak długo chciałbyś pozostać aktywny

twórczo i jak wyobrażasz sobie muzyczne pożegnanie

z fanami?

Moim pożegnaniem z fanami będzie moja śmierć!

Uzasadnieniem genezy takiego pytania są deklaracje

niektórych twórców rockowych o zakończeniu kariery.

Tak było z Scorpions czy z King Crimson, którzy

na szczęście wracają.

Cóż, miałem przerwę w regularnym występowaniu jakieś

dwadzieścia lat temu. Nigdy jednak nie przestanę

tworzyć nowej muzyki, to mój cel w życiu.

Poprzednie pytanie przygotowuje na następne - czy

tworzenie muzyki i ciągłe życie wśród dźwięków jest

jak narkotyk?

O tak, najlepszym i najzdrowszym narkotykiem jaki

istnieje. Jestem całkowicie uzależniony i przepadłbym

bez niego.

Lubisz konfrontować przeciwności? Tak odczytałem

projekt The Gentle Storm. Pierwszy dysk "The Gentle"

to zastrzyk intymności, wokalno - instrumentalnego

minimalizmu, natomiast drugi przynosi wręcz

bizantyjski rozmach.

Tak, kocham kontrasty. Cieszę się, że mam szeroki gust

muzyczny, bo jest tak wiele fajnej muzyki do odkrycia

jeżeli tylko otworzysz swój umysł. O to właśnie

chodzi w muzyce progresywnej, według mnie. Nie

potrafiłbym ograniczyć się do tylko jednego stylu,

zarówno jeżeli chodzi o tworzenie, jak i słuchanie.

W której z nakreślonych opcji czujesz się lepiej, w nastrojowości

half - unplugged, czy w sekwencjach porażających

potęgą rockowo - symfoniczną?

Myślę, że wolę słuchać delikatniejszej muzyki i grać

ciężej. Delikatna muzyka jest w mojej głowie, a ciężka

w moim ciele.

Foto: C. Dessaigne

Kto był pomysłodawcą i inicjatorem wspólnej pracy,

Anneke Van Giersbergen czy Ty? Holandia to mały

kraj, zakładam, że wcześniej słyszeliście o sobie?

Po raz pierwszy pracowaliśmy razem w 1998 roku,

kiedy nagrywałem album "Into The Electric Castle" z

Ayreon. Później odezwałem się do niej, kiedy zobaczyłem

ją z The Gathering. A w przypadku The Gentle

Storm, to ona odezwała się do mnie.

108

ARJEN ANTHONY LUCASSEN


Jak znaleźliście porozumienie co do formy wspólnych

nagrań, ich zawartości, profilu stylistycznego, który

Anneke określiła jako kombinację "Classic meets

metal and acoustic folk"?

Kocham oba style, a zamiast miksować je razem pomyślałem,

że będzie wyzwaniem nagrać tą samą piosenkę

w dwóch różnych stylach i spróbować, aby obie były

interesujące.

Czy znałeś wcześniejsze kompozycje The Gathering,

a Anneke twoje projekty Ayreon czy Star One?

Tak, uwielbiam The Gathering. A, Anneke śpiewała

na dwóch moich albumach z Ayreon: "Into The Electric

Castle" i "01011001".

Szacunek za to, co stworzyliście. Ta muzyka robi

piorunujące wrażenie, które rośnie, gdy zestawimy w

opozycji te same utwory w obu wersjach. Obok siebie

współistnieją piękna, kameralna nastrojowość wersji

"The Gentle" i potężna brzmieniowo, epicka wersja

"The Storm". Nie przypominam sobie, aby do tej pory

ktoś wpadł na taki innowacyjny a zarazem prosty

pomysł!

Jestem zaszczycony! Nie jestem pewny, czy było to

robione już wcześniej. Lubię myśleć, że byłem pierwszy!

Oczywiście natychmiast nasuwa się pytanie, czy

macie zamiar nadać temu pomysłowi koncertowe życie,

czy nie planujecie kontynuacji?

Jak już wcześniej powiedziałem, nie gram już koncertów,

ale Anneke jest na trasie z "The Gentle Storm",

ale beze mnie. Skupiają się głównie na stronie "The

Storm", z paroma kawałkami z "The Gentle" w środku.

Grają też trochę numerów Ayreon i The Gathering.

A tak a propos projektów, których działalność została

zawieszona. Co dzieje się z twoją solową ofertą

w ramach Guilt Machine?

Kocham album Guilt Machine, jestem z niego bardzo

dumny. Nagranie kolejnego na pewno wchodzi w grę.

Muszę jednak przestrzegać priorytetów, jest wiele rzeczy,

które chcę jeszcze nagrać!

A Ambeon i Stream Of Passion to dla ciebie zapomniane

rozdziały? Ci drudzy, wydając w roku 2014

album "A War Of Our Own" radzą sobie bez ciebie i

twoich rad?

Tak, Stream of Passion mają się dobrze beze mnie! I

dokładnie taki był mój zamiar, nigdy nie chciałem był

stałym członkiem zespołu. Ambeon należy właściwie

do Astrid. Obecnie jest zaangażowana w całkowicie

inną muzykę i (religijne) teksty.

Miałeś okazję posłuchać kiedyś rocka w wykonaniu

polskich bandów i projektów, choćby Riverside, Collage

czy Lunatic Soul?

Oczywiście, świetny stuff! Macie dużo talentów w Polsce!

Powróćmy do najważniejszych moim zdaniem filarów

twojej twórczości czyli Ayreon i Star One.

Ostatnim albumem Ayreon jest "The Theory Of

Everything". Czy istnieje jakaś zależność między tematyką

albumu a kosmologicznymi teoriami fizyka

Stephena Hawkinga? Zdążyłeś obejrzeć ten biograficzny

film?

O tak, jestem wielkim fanem Stevena Hawkinga i

oglądam wszystkie jego dokumenty! Widziałem film o

nim kilka tygodni temu. Był w porządku, najbardziej

podobała mi się pierwsza połowa.

Często spotkać można w twojej twórczości teksty

nawiązujące do science - fiction, podróży w czasie i

przestrzeni, stanów świadomości. Co fascynuje ciebie

w tej problematyce i jak próbujesz przełożyć język

nauki na rockowy tekst?

Interesuję się nauką. Właściwie pokazuje nam ona jak

mało jeszcze wiemy i rozumiemy o (pochodzeniu) kosmosu.

Na ten moment, możemy jedynie wysuwać mądre

twierdzenia bazując na tym, co wiemy. Uwielbiam

jednak fantazjować o tym! Jestem wielkim fanem sci-fi

od kiedy pierwszy raz zobaczyłem "Star Trek" jako nastolatek.

"The Theory Of Everything" to twój kolejny concept

- album, niezwykle rozbudowany, z precyzyjnie wytyczonymi

zadaniami wokalnymi i instrumentalnymi.

Od czego zaczynasz pracę nad taką koncepcją i jak

kontrolujesz jej złożoną materię, żeby nie wkradł się

chaos?

Zawsze małe kroczki. Zaczyna się od kilku

małych pomysłów i buduję na nich resztę. Nigdy

nic nie planuję. Po prostu pozwalam wszystkiemu

dziać się naturalnie i zmieniam ciągle

zdanie, jeżeli chodzi o to jak projekt będzie

wyglądać. Zawsze staram się zachować otwarty

umysł, dzięki czemu nie ma chaosu.

Jednym ze znaków rozpoznawczych twojego

stylu są także skomplikowane aranżacje i

świetne rozwiązania melodyczne. Jak powstają?

Sam je weryfikujesz czy poddajesz je

ocenie innych osób?

Dzięki! W pewnym momencie tracę obiektywność

i wtedy gram swoje pomysły innym, po

prostu, żeby uzyskać inną opinię i wkład. Nazywam

ich "kręgiem zaufania". Znam ich bardzo

dobrze i cenię ich opinię.

Kto jest największym krytykiem twoich poczynań?

A może ty sam?

Lori jest tutaj ofiarą! Czasami wzywam tą biedną

dziewczynę do studia nawet kilka razy

dziennie (śmiech).

Jak zdefiniowałbyś pojęcie rock - opery, czyli

formy, nad którą często sam pracujesz? Czy

nie dostrzegasz pewnej sprzeczności pomiędzy

zaliczaną do tzw. kultury wysokiej opery,

a dziełem rozrywkowym jakim jest rock?

Muzyka komercyjna dla mas jest tworzona dla

ludzi, którzy nie potrafią się skupić na dłużej,

tylko na kilka minut muzyki/uwagi, albo i

mniej. Opery rockowe, takie jakie tworzę, są

całościowym przeżyciem stworzonym po to,

żeby pomóc uciec od rzeczywistości przynajmniej na

godzinę.

Klasyfikowanie gatunków muzycznych zabija ich

sens i istotę?

Nie bardzo. Dzisiaj jest tak wiele zespołów i tak wiele

sposobów na promowanie swojej muzyki w Internecie,

że nie ma potrzeby klasyfikować, albo przynajmniej

porównywać do innych artystów. Prawdę mówiąc,

szkoda byłoby, gdyby ludzie ograniczali się po prostu

do jednego gatunku.

Do realizacji wielu swoich autorskich albumów zapraszasz

licznych wokalistów, proponując im wykreowanie

partii głosowych. Według jakiego klucza decydujesz

o przydatności bądź jej braku do wypełnienia

roli wokalisty?

Historia, podobnie jak muzyka, musi pasować do osobowości

i stylu goszczącego wokalisty. Często nawet

piszę tekst myśląc o jakimś szczególnym wokaliście.

Czasami jednak rzeczywiście pozwalam im pisać

samym słowa, jeżeli wydaje mi się, że zrobią to lepiej

niż ja lub łatwiej będzie im wyrazić siebie i dopasować

je.

Czy zaangażowanie emocjonalne, kilkukrotne przesłuchanie

i aktywność zmysłów to dobra droga do

zrozumienia twoich muzycznych wypowiedzi?

O tak, moja muzyka i teksty mają wiele warstw. Niemożliwe

byłoby wykopać coś z nich przy pierwszym

wysłuchaniu. Przy wielokrotnym przesłuchaniu będą

się stale ukazywały nowe warstwy. To wymagająca muzyka.

Zwracasz uwagę na reakcje słuchaczy i mediów po

edycji twoich płyt? Jak reagujesz na ewentualne głosy

krytyki? Wkurzają cię czy wyciągasz z nich konstruktywne

wnioski na przyszłość?

Tak, zawsze interesuje mnie opinia innych, uczę się z

tego. Szczególnie jeżeli jest negatywna. Jeżeli jednak

jest źle napisana i opiera się na nieprawdzie, wtedy denerwuje

mnie jak cholera! Wtedy zwykle kontaktuję

się z tym, kto coś takiego napisał i próbuję wytłumaczyć,

że nie ma racji. Jednak wszelkie obiektywne recenzje

są mile widziane.

Sądzisz, że w zakresie sztuki rockowej potrafisz już

wszystko, czy ciągle się uczysz i doskonalisz?

Dobre pytanie. Nie wiem! Myślę, że cały czas staję się

lepszy w dopracowywaniu brzmień, tak jak na przykład

w brzmieniu bębnów. Od strony kompozycyjnej,

trudno powiedzieć. Osiągnąłem już wiele, więc coraz

ciężej jest za każdym razem wpaść na coś oryginalnego.

Muszę jednak przynajmniej myśleć, że jestem coraz lepszy,

inaczej wolałbym się po prostu poddać!

Foto: C. Dessaigne

Czy twoje bezpośrednie otoczenie, rodzina, grono

znajomych i przyjaciół też ciągle żyje muzyką? To

tobie pomaga czy przeciwnie, przeszkadza?

Prowadzę bardzo odosobnione i aspołeczne życie z

moją dziewczyną, Lori i naszym pieskiem, Hoshi. Wychodzę,

albo zapraszam do siebie jakichś ludzi może

kilka razy w roku. Mój brat, Gjalt, jest bardzo zaangażowany

w to co robię, chociaż rozmawiamy ze sobą dużo

przez telefon.

Możliwość realizacji swojej pasji w życiu zawodowym

to szczęście czy może katastrofa?

Bardzo się cieszę, że mam możliwość stworzenia wokół

siebie idealnej bańki i żyć z muzyki, którą tworzę bez

bycia zależnym od kogokolwiek. Zdecydowanie nie

potrafiłbym funkcjonować w prawdziwym świecie,

mieć prawdziwą pracę, żeby ktoś mówił mi, co mam

robić.

W jaki sposób przechowujesz, archiwizujesz swoje

pomysły muzyczne, których dotychczas nie wykorzystałeś?

Wracasz do nich czasami czy pozostają

nieodkryte?

Wszystko, czego nie zużyję do projektu nad którym

pracuję, zostaje wymazane. Raczej nie wykorzystam

odrzuconych pomysłów. Jedynie pierwszy album

Stream of Passion był oparty na niewykorzystanych

ideach z sesji do "The Human Equation". Nie dlatego,

że nie były wystarczająco dobre, ale dlatego, że miałem

po prostu zbyt dużo materiału i też za dużo lekkich

numerów. Jeszcze kawałki Ambeon bazowały na

utworach Ayreon, ale to dlatego, że tak naprawdę

chciałem wypróbować mój nowy komputerowy system

nagrywania!

Twoja kariera trwa już prawie, licząc od szkolnego

projektu The Flying Potatoes, 40 lat...

(Śmiech), cholera… Wiesz o The Flying Potatoes!

Cóż, oczywiście był to tylko zespół playback. Mover

był moim pierwszym prawdziwym zespołem, w 1978

roku...

Czy do teraz doświadczyłeś jakichś porażek?

Tak. Chociażby… albumy, które nie sprzedały się tak

dobrze jak inne, tak jak mój pierwszy solowy album i

"Strange Hobby". Nie oznacza to, że ich nie lubię, tak

przy okazji, albo nie przyznaję się do nich. Paru rzeczy,

które stworzyłem w latach 80-tych żałuję.

Co postrzegasz jako twój największy sukces?

Albumy z Ayreon, jestem dumny z wszystkich.

Od twojego debiutu z Ayreon i "The Final Experiment"

mija 30 lat. Wracasz do starych płyt Ayreon?

Tak. Jeżeli jadę w jakąś daleką trasę zwykle słucham

ARJEN ANTHONY LUCASSEN

109


moich starszych albumów. Dzięki temu nie zasypiam!

Masz wtedy wrażenie, że wszystko byś na nich

zmienił?

Tak. Szczególnie wczesne albumy. Właściwie, dokładnie

to zrobiłem, nagrałem ponownie bas i perkusję

"Actual Fantasy" i ponownie zmiksowałem. Chciałbym

zrobić to samo z pierwszym albumem, "Final Experiment",

ale niestety te kasety zaginęły.

Jak wyglądają Twoje plany na najbliższą przyszłość?

Nigdy nie planuję naprzód, po prostu pozwalam rzeczom

dziać się w naturalny sposób. Nawet jeżeli coś już

zaplanuję, to i tak cały czas zmieniam zdanie!

Reaktywacja Star One jest możliwa?

Oczywiście, to bardzo dobra opcja. Czas zrobić coś odrobinę

mocniejszego.

A może kolejny album Ayreon w bliskiej perspektywie?

Jeszcze nie. Zawsze potrzebowałem kilku pobocznych

projektów pomiędzy albumami Ayreona. Ale na pewno

nigdy nie zrezygnuję z albumów Ayreon, niezależnie

od tego, co mówią plotki!

A może kolejny album Guilt Machine w bliskiej perspektywie?

Uwielbiam album Guilt Machine. Nie jest to jeden z

moich najlepiej sprzedających się albumów, więc niestety

nie ma wysokiego priorytetu. Zdecydowanie

mam nadzieję zrobić następny, pewnego idealnego

dnia.

Kontynuacja The Gentle Storm?

Mam taką nadzieję. To będzie zależało od sukcesu

tego albumu.

Udział w realizacji konceptu Citizen Cain's Stewart

Bell "The Antechamber Of Being (Part 1)" to epizod

czy nadzieja na dalszą współpracę?

Jestem z tego dumny, więc zdecydowanie jestem chętny

na więcej!

Rzadko koncertujesz. To tylko kwestia skomplikowanej

logistyki i kosztów czy przyczyna ma inne

źródła?

Powodów jest zbyt wiele, żeby je wymienić. Ale głównie…

Po prostu wolę zostać w domu i tworzyć nową

muzykę.

Jako fan rocka mam trzy marzenia (jestem kilka lat

starszy od ciebie). Wszystkie wiążą się z koncertami

w Polsce Wielkiej Trójki: amerykańskiego Kansas,

niemieckiego Eloy i holenderskiego Ayreon...

Masz dobry gust muzyczny. Kocham Kansas i Eloy,

dwa moje ulubione zespoły!

Pierwsze marzenie udało się spełnić latem 2014, dwa

następne czekają na swoją szansę. Czy Arjena

Lucassena powitamy w Polsce?

Obawiam się, że szanse są nikłe, przykro mi… Jednak

jeżeli kiedykolwiek zdecyduję się zagrać jeszcze na

żywo, Polska na pewno będzie częścią tej trasy!

Ostatnie pytanie nie dotyczy kompletnie muzyki. Jak

myślisz, która z drużyn zwycięży w tegorocznej edycji

piłkarskiej The Champions League?

Jak już wcześniej mówiłem, nie oglądam TV, ani nie

czytam gazet. Jestem totalnie od rzeczywistości! Obawiam

się więc, że nie wiem nic na ten temat… Jako

dzieciak byłem fanem Ajaxu, ale tylko dlatego, że

Johan Cruyff tam grał i że większość graczy miała długie

włosy (śmiech).

Na zakończenie chciałbym wyrazić głęboki szacunek

od polskich fanów i uznanie za twoje dotychczasowe

dokonania w muzyce rockowej. Pięknych, wyrafinowanych

dźwięków tworzonych przez Arjena Lucassena

nigdy za wiele. Życzę nieustającej weny twórczej

i szczęścia i powodzenia w życiu prywatnym.

Jestem zaszczycony, bardzo dziękuję za twoje miłe

słowa! Kocham polskich fanów, byli wspaniali, kiedy

na początku tego roku graliśmy u was z Anneke dwa

akustyczne koncerty. Ściskam was wszystkich i dziękuję

za wsparcie… Pozdrawiam! (to było napisane po

polsku! - przyp. red.) Zdrówko!

Włodzimierz Kucharek

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Ayreon - The Final Experiment

1995 Transmission

Od tego znakomitego albumu rozpoczęła się międzynarodowa

kariera projektu Ayreon, firmowanego nazwiskiem

holenderskiego artysty i inżyniera dźwięku Arjena

Lucassena, obieżyświata, niespokojnego ducha rockowych

kreacji, przesiąkniętego do cna ideami uprawiania

sztuki, nie tylko tej w zakresie muzyki, także literatury,

malarstwa (sam stworzył niektóre projekty graficzne

okładek płytowych), nie zapominając o produkcji nagrań,

multiinstrumentalistyce i komponowaniu. Powyżej

pisząc o Ayreon użyłem terminu "projekt", bo trudno

nazwać ten artystyczny twór rockową grupą w tradycyjnym

rozumieniu tego słowa, ponieważ jedyną osobą łączącą

kolejne płyty jest sam pomysłodawca czyli Lucassen,

natomiast płynność roszad personalnych z czasem

stała się jednym ze znaków identyfikacyjnych Ayreon.

Line-up przypomina każdorazowo - zachowując oczywiście

odpowiednie proporcje - niezbyt obszerną "książkę

telefoniczną". Biorąc pod uwagę wszystkich, którzy dołożyli

swoją "cegiełkę" do powstania "The Final Experiment",

łącznie z autorami oprawy plastycznej i pracami

przy produkcji płyty lista obejmuje... 26 nazwisk (na

edycji dwudyskowej z roku 2005 - 35 osób). Naturalnie

nie chcę przez taką uwagę zasugerować, że im więcej

osób bierze udział w pracach przygotowawczych i finalizacji

to lepiej i, że ten fakt przedkłada się bezpośrednio

na jakość albumu. Tak nie myślę i sądzę, że nikt rozsądny

nie wysunie takiej tezy. Ale wrażenie jest imponujące,

jak analizując różne elementy wydawnictwa łatwo

dochodzimy do wniosku, że partie wokale wykonało

trzynastu śpiewaków. Zaangażowanie tylu współpracowników

nie wynika jednak z nadmiernie rozbudowanego

"Ego" Arjena, bo jak z wielu wywiadów wnioskować, jest

to bardzo sympatyczny, a przy tym skromny facet.

Czytelnicy i fani rocka znający historię i teraźniejszość

Ayreon doskonale wiedzą, że obraca się on w stylistycznym

kręgu progresywnego metalu, rockowej opery

precyzyjnie rozpisanej na role i głosy. Ta informacja nie

wyczerpuje jednak tematyki "The Final Experiment",

który to album - a dotyczy to także kolejnych fonograficznych

rarytasów Lucassena pod tym szyldem - zahacza

o wiele innych dziedzin muzycznych eksploracji,

zgrabnie łącząc wpływy rocka symfonicznego, muzyki

folk, heavy metalu, gotyku, art rocka, klasycznej progresji

i musicalu. Próba stylistycznej klasyfikacji debiutu

Arjena przypomina godzenie wody i ognia. Co rusz docierają

do naszych zmysłów pyszne sekwencje dźwiękowe

innego rodzaju urozmaicając przekaz. Różnorodność

to druga cecha artystycznego warsztatu Ayreon, który

wręcz nienawidzi jednorodności i bylejakości. W każdej

dziedzinie. W sferze wokalistyki występują głosy żeńskie

i męskie o różnej charakterystyce, od łagodnych,

anielskich po "twarde" jak skała, łącznie z growlami, partiami

wielogłosowymi i chóralistyką. Natomiast o profilu

instrumentalnym decydują zarówno delikatne, subtelne

pół-akustyczne zestawy dźwięków, jak też ogniste, ostre

jak brzytwa popisy elektryczne. Komponentem przewijającym

się nieustannie są hymniczne fanfary i partie

orkiestrowe, potężne w swojej epickości. Trzeci atrybut

debiutanckiego wydawnictwa Ayreon to kapitalne melodie,

tasujące się ustawicznie jak karty w wyrafinowanej

zawodowej partii pokera. Dodatkowo wspomnieć należy,

że autor uwielbia tworzyć koncepty, tematycznie

spójne, co wynika z ich definicji, w których kolejne

utwory połączone ze sobą stanowią rozdziały jednej

opowieści literackiej. W przypadku "The Final Experiment"

"rzut oka" na tracklistę może wprowadzić wątpliwość,

co wspólnego mogą mieć ze sobą postaci króla Artura,

Merlina a komputery i międzygalaktyczne wyprawy,

ponieważ tematyka albumu stanowi miksturę wątków

science fiction i przypowieści średniowiecznych

(Wyobrażacie sobie czarnoksiężnika Merlina na pokładzie

statku kosmicznego? To trzeba mieć wyobraźnię!!!).

Całość spektaklu podzielona na prolog i cztery

akty prezentuje fabułę, w której ludzkość zbliża się pod

koniec 21. wieku do granicy unicestwienia i tylko tytułowy

"Eksperyment" może ją uratować. Naukowcy

wdrażają program komputerowy o nazwie "Time Telepathy",

przy pomocy którego przesyłają apele o pomoc

w wirtualnej maszynie czasu. Ta transmisja odebrana zostaje

w 6. wieku przez niewidomego proroka Ayreona,

który żyje w otoczeniu króla Artura i osobiście zna czarownika

Merlina. Ayreon staje się adwokatem ludzkiej

cywilizacji i próbuje uświadomić swoim współczesnym

grozę katastrofy. W ten oto sposób rozwija się akcja wymyślonej

historii. Muzycznie Lucassen wspiął się od

razu na bardzo wysoki poziom wykonawczy i trudno

wskazać znaczące uchybienia. Słuchacze zostają dosłownie

porażeni urodą świetnych rozwiązań melodycznych,

doskonałych partii gitarowych, zarówno tych

akustycznych, jak też elektrycznych (w przewadze), sekwencji

klawiszowych, orkiestracji i popisów wokalnych.

Szczególnie te ostatnie :zabijają" receptory albo swoją

finezją, lub potęgą chórów. Trudno skupiać się na detalach

całego ponad 70 minutowego przedstawienia, ponieważ

wciągnięci w wir muzycznych wydarzeń przestajemy

kalkulować i kontrolować formalny podział na poszczególne

utwory, który przechodzą płynnie z jednego

aktu w następny. Potęga brzmienia imponuje, a instrumentacja

prezentuje całą paletę odcieni od mrocznych,

tajemniczych dźwięków elektroniki po elektryczno - orkiestrowe

kanonady. Niepokój budzi jedynie natrętna

myśl, co zdarzy się w przyszłości, jeżeli już na debiucie

Lucassen ze swoją ekipą ustawił poprzeczkę oczekiwań

na niebotycznym poziomie, także pod względem jakości

edycji i produkcji.

PS. W roku 2005 ukazała się poprawiona (choć nasuwa

się pytanie retoryczne, co tam można było poprawić?) i

poszerzona wersja albumu w formie dwupłytowej, w której

drugi dysk zawiera dziesięć piosenek wykonanych

przez dziesięciu gości-wokalistów. Wydawcą jest InsideOut

Music. (5)

Ayreon - Actual Fantasy

1996 Transmission

Już rok później, odmierzając czas od daty debiutu fonograficznego

projekt Arjena Lucassena poddał się weryfikacji

słuchaczy wydając album z numerem dwa. Grubo

ponad godzina muzyki. Analizując skład osobowy tych,

których autor zaprosił do realizacji nowych nagrań,

rzuca się w oczy znacznie skromniejsza obsada głównych

ról. Wyróżnić można trzech wokalistów, Cleema

Determeyera odpowiedzialnego za aranżacje orkiestrowe

i smyczkowe oraz Floortje Schilt prowadzącą solowe

partie skrzypcowe w kilku utworach. Na pozostałych instrumentach

zagrał sam architekt projektu. Co proponuje

tym razem? Niezwykle spójny zestaw dźwięków, z

nieco mocniejszym, intensywniejszym, progmetalowym

brzmieniem, gdyby sięgnąć po porównania z dyskiem

"The Final Experiment", wypełniony chwytliwymi melodiami,

licznymi, obficie podlanymi syntezatorowym

"sosem" partiami klawiszowymi, niezliczonymi gitarowymi

występami, które w wielu miejscach imponują zadziornością

i wręcz heavy metalowym "wykopem", a

przykłady takie podejścia do rockowej materii znajdziemy

przykładowo w kompozycji "The Stranger Form Within".

Z kolei we fragmencie "Beyond The Last Horizon"

wykonawca prezentuje hard rockowy pazur, a brzmienie

gitar przypomina nieco ciężkie riffy ze ścieżek "Purpurowej"

gwiazdy. Jak już wspomniałem wiele w strukturze

"Actual Fantasy" aktywności keyboardów, z tym,

że dominują raczej bardziej syntetyczne dźwięki, niektóre

przetworzone elektronicznie, a w utworze "The Dawn

Of Man" zbliżają się swoją charakterystyką do sekwencji

legendarnego niemieckiego artysty Edgara Froese i jego

ekipy Tangerine Dream. Praktycznie w każdym rozdziale

albumu znajdziemy coś "smakowitego", raz będzie

to znakomita partia staroświeckich, ale jakże przyjemnych

w odbiorze Hammondów w "The Stranger From

Within", w którym organy podejmują rywalizację z ostrym

surowym riffem gitary. Efekt tej konfrontacji jest

znakomity, z jednej strony "tłuste", dostojne brzmienie

Hammondziaków, z drugiej zaś ostre jak brzytwa "wisty"

gitarowej elektryki. Nie chciałbym tworzyć sztucznej

klasyfikacji ulubionych utworów, ale muszę wyróżnić

genialny w swojej dramaturgii i konfiguracji instrumentalnej

"Forevermore". Powiem nawet, że momentalnie

zostałem zauroczony jego pięknem. Przez ponad

siedem minut rozwija się balladowa, liryczna kompozy-

110

ARJEN ANTHONY LUCASSEN


cja która w części środkowej dosłownie obezwładnia kapitalną,

długą partią skrzypiec Floortje Schilt. Odpadłem!

Im bliżej końca tym większy potencjał napięcia.

Początkowo towarzyszą nam delikatne pomruki syntezatorów,

akustyka gitary i subtelny, romantyczny, męski

wokal. Gdzieś około 2:50 na scenę wkraczają skromnie

smyki, które powoli przejmują dominację. Rewelacyjny

temat melodyczny, dęciaki nawiązujące swoim

charakterem do najlepszych wzorców ery The Beatles.

A naście sekund przed czwartą minutą jednostajny motyw

"ciągnie" najpierw gitara, by za moment oddać dowództwo

smykom, budzącym skojarzenia z wirtuozerskimi

popisami Darryla Waya na klasycznych płytach

Curved Air. Można się zachwycać w nieskończoność, a

te magiczne dźwięki pozostają na zawsze w umyśle, stanowiąc

jeden z przełomowych fragmentów albumu. A

finał tej kompozycji obezwładnia świadomie stłumioną

symfoniczną potęgą klawiszowej orkiestry, która przez

ostatnią minutę doprowadza ten dźwiękowy spektakl do

końca. Arjen Lucassen zadbał także o wiele szczegółów,

które uzupełniają i tak już szerokie spektrum dźwięków.

Dziecięcy głos w prologu, mnisie zaśpiewy w "Abbey Of

Synn", w którym ciężki, dostojny, pastoralny rytm naprowadza

słuchaczy na tematykę i nastrój zaczerpnięte

z historii opisanej na kartach światowej sławy powieści

"Imię róży" Umberto Eco. Otacza nas klimat średniowiecznych,

surowych i otoczonych mgłą tajemnicy pomieszczeń,

wywołujący ciarki na skórze. Elementem dodatkowym

sprzyjającym wytworzeniu takiego mrocznego

klimatu są wstawki hymnicznych klawiszy. I gdyby

nie dosyć sympatyczna linia melodyczna potrafilibyśmy

przenieść się w czasie o osiem wieków wstecz, w czasy

czternastowiecznego benedyktyńskiego klasztoru. Fundament

elektroniki stworzony w "Computer Eyes" nosi w

sobie cechy Floydów z okresu "Wish You Were Here"

nawiązując subtelnie do rozwiązań znanych z "Welcome

To The Machine". Jednakże muszę rozczarować w tym

miejscu tropicieli plagiatów, ponieważ Lucassen po trzeciej

minucie rozstaje się z podobieństwem floydowych

dźwięków, gdyż dynamicznie i z przytupem dodaje decybeli

i wkracza do krainy progmetalu, a zawartość drugiej

części tego tytułu rozsadza pulsującą gitarową potęgą,

nadającą kompozycji nieco mechaniczny rytm. Album

przez ponad godzinę skrupulatnie i ze szwajcarską

dokładnością buduje spójny, zwięzły monument złożony

z epickich, bombastycznych linii keyboardów autorstwa

Arjena, dynamicznie metalicznych gitar, precyzyjnie

akcentujących rytmiczne punkty bębnów, mocno

nakreślając basowe pulsy. Najbardziej widocznym plusem

obcowania z dźwiękowym widowiskiem reżysera

Lucassena są niewątpliwie niebanalne, fantastyczne

pomysły melodyczne, które oceniając ten fakt z perspektywy

czasu, stały się znakiem rozpoznawczym Ayreon.

Te melodie "wyskakują jak diabeł z zaczarowanego pudełka"

niezależnie od tego, czy w danej chwili konfiguracja

dźwięków obiera kurs na balladę, czy sekwencje

tonów oferują znacznie dynamiczniejsze, ostre, bezkompromisowe

akordy gitarowe w kooperacji ze "zdrowo

łojącą" po uszach sekcją rytmiczną. Pewnikiem godnym

pochwały jest także brak zamiaru powielenia rock - operowego

patentu zarejestrowanego na debiutanckiej płycie,

przy zachowaniu wyznaczników ściśle zdefiniowanego

stylu, kojarzącego się jednoznacznie z przekazem

Ayreon. Natomiast wszelkie asocjacje z osiągnięciami

klasyków The Beatles, Pink Floyd czy Tangerine

Dream nie mają absolutnie charakteru powielania wzorców,

raczej stanowią drogowskaz inspiracji autora. Trudno

mieć do Lucassena pretensje, że jego artystyczne

ego kształtowały ikony światowego rocka z tych najlepszych

czasów. Bonusem albumu jest zamieszczona na

ostatniej pozycji wykazu tracków singlowa wersja piosenki

"The Stranger From Within", którą w pełnowymiarowej

wersji podziwiać możemy jako trzeci akt omawianego

albumu. Tego bonusu nie znajdziemy na wydanej

w roku 2004 wersji "Actual Fantasy Revisited".

Edycja nie wiąże się ze "skokiem na kasę" Arjena, lecz z

podpisaniem przez niego kontraktu z niemiecką wytwórnią

InsideOut Music i koniecznością reedycji

wszystkich pozycji dyskograficznych Ayreon. Do wersji

studyjnej "Actual Fantasy" dodano kilka komponentów,

a wśród nich płytę DVD zawierającą remiks albumu w

systemie 5.1, oryginalnie wydaną w 1996 roku wersję

płyty, wideo clip "The Stranger From Within" 5.1& 2.0

oraz film dokumentalny z nagrywania partii perkusji,

basu i gitar w roku 2004. (4,5)

Ayreon - Into The Electric Castle

2001 Transmission

Biorąc do rąk to wydawnictwo opatrzone podtytułem "A

Space Opera" odczuwamy respekt i podziw. Szczęka

opada do samej ziemi, gdy przeglądamy grubaśną książeczkę,

gdy spoglądamy na wspaniałe jakościowo grafiki,

zdjęcia, na sposób w jaki wyeksponowano wszystkich

wykonawców zaangażowanych w realizacji tego dzieła,

chronologicznie trzeciego w dorobku Ayreon. Jednocześnie

usprawiedliwione wydaje się poczucie oszołomienia,

gdy studiujemy podział ról w przygotowanym

spektaklu. Co nazwisko to prawdziwa gwiazda! Nie ma

na łamach HMP zbyt dużo miejsca na szczegółowe analizy,

ale nawet pobieżna ocena prowadzi do wniosku, że

Lucassen zainteresował współpracą całą armię rockowych

autorytetów. Przykłady? Proszę bardzo. Perkusista

Ed Warby (Lana Lane, Elegy), Clive Nolan (Pendragon,

Arena, Caamora i sto innych projektów), Ton

Scherpenzeel (Kayak plus liczne projekty poboczne),

genialny flecista Focus Thijs Van Leer, Fish (czyż trzeba

przedstawiać tego Pana?), piękna dama żeńskiej wokalistyki

Sharon Den Adel (macierzysta formacja

Within Temptation), Damian Wilson (Threshold i

inne grupy), Anneke Van Giersbergen (wcześniej The

Gathering, obecnie kariera solowa). Stop! Dosyć, ponieważ

musiałbym poświęcić cały tekst na line-up. Znakomite

zdjęcia, świetnej jakości papier, profesjonalizm

strony merytorycznej. Od strony wydawniczej klasa super

lux. Muzycznie rewelacja! Ponad 100 minut na

dwóch dyskach niesamowitych przeżyć, wspaniałych

melodii, wirtuozerii instrumentalnej, doskonałego brzmienia.

Czegóż więcej? Chociaż biorę pod uwagę fakt, że

zawsze znajdą się malkontenci, którzy poszukują tzw.

"dziury w całym" wytkną swoim paluchem przykładowo

fakt, że przez ponad sto długich minut należy trzymać

koncentrację, aby wysłuchać rockowej opery, że można

dostać oczopląsu śledząc wymienność spektaklowych

ról. Nie wierzcie! Takie zarzuty to g…… prawda! Otrzymujecie

produkt muzyczny najwyższej jakości, wypełniony

emocjami do granic, ślicznymi melodiami, zmiennością

struktur rytmicznych, różnorodnością instrumentalną.

Tutaj nie ma czasu na nudę! Chłoniesz bracie całość

jednym haustem. Po pierwszym przesłuchaniu nawet

nie wiesz, że to już, że ta opera znalazła swój kres i

kto chce chłonąć jej piękno musi się "wysilić" i nacisnąć

w swoim playerze funkcję "repeat". W całym tym

Wszechświecie dźwięków nie notujemy nic zbędnego,

wszystko pasuje idealnie, a płynne przechodzenie pomiędzy

kolejnymi aktami przedstawienia czyni zbędnym

zastanawianie się, która to już część. Rozbudowane

kompozycje, przeżywające zaskakujące zwroty, partie

gitarowe zatrzymujące swoją wspaniałością oddech,

klawisze porażające rozmachem, występy wokalne rodem

z Ligi Mistrzów, urozmaicone odcienie brzmienia,

absolutny brak objawów monotonii bądź "przegadania"

akcji opowieści, której fabuła opiera się na dosyć prostym

pomyśle, mianowicie opowiada o ludziach pochodzących

z różnych epok, starożytny Rzymianin, mieszkaniec

Egiptu, szkocki góral (rola stworzona dla

Fisha), rycerz, barbarzyńca, Indianin, hippis, człowiek z

przyszłości, którzy jednoczą się w poszukiwaniach tak

zwanego "Electric Castle", w którym jest tylko jedna

właściwa brama umożliwiająca im powrót do epok, z

których pochodzą. Trzeba przyznać, że Arjen Lucassen

wykazuje zacięcie psychologiczne, zajmując się jasnymi i

ciemnymi stronami ludzkiej natury, ponieważ jak w wyrafinowanym

filmie stara się nakreślić stany emocjonalne

swoich bohaterów, ich reakcje, a nad wszystkim czuwa

Peter Daltrey pełniący funkcję narratora. Na takiej

fabule bazuje jedna z najbardziej niewiarygodnie pięknych

space oper w historii rocka. Tak! Nie bredzę! To

dzieło przekracza wiele granic, łamie ustalony porządek

wielu odłamów stylistycznych w muzyce rozrywkowej,

"gwałci" konwenanse i utarte przyzwyczajenia. Niesamowita

paleta śpiewaków z najwyższej półki, geniusz (to

wcale nie jest nadużycie) kompozycyjny Arjena Lucassena,

rewelacyjne partie instrumentalne i wokalne pozwoliły

wprowadzić na scenę rockową prawdziwe widowisko

na tym symfoniczno- progresywno- metalowym

koncept albumie. Gdy usłyszycie w utworze "Tunnel Of

Light" duet wokalny Anneke Van Giersbergen - Fish to

was dosłownie zamuruje. Nie będziecie w stanie przez

kilka minut wypowiedzieć słowa, bo to czysta magia.

Należy także zwrócić uwagę na niespodziewane przeskoki

z jednej strefy stylistycznej w następną, ponieważ Arjen

żongluje wieloma właściwościami z różnych dziedzin.

Tak więc raz obok siebie w symbiozie egzystują

zbiory dźwięków "wycięte" jakby z musicalu a ich sąsiadem

staje się neoprogowa konfiguracja dźwięków, aby

innym razem stworzyć mariaż artrockowej wokalizy i

klawiszowych pasaży z nagłą kanonadą heavy metalowej

koalicji gitar, a niech jako przykład posłuży zdarzenie z

utworu zamieszczonego na drugiej płycie z numerem

"1", "The Garden Of Emotions", którego trzecia część nosi

tytuł "The Aggression Factor". Jaki tytuł taka zawartość,

chciałoby się powiedzieć, a sprawdzając prawdziwość tej

deklaracji stwierdzić musimy, że gitarowe "kopnięcie",

które rejestrujemy w punkcie 3:50 posiada wszystkie cechy

dźwiękowej bezkompromisowości, a zestawienie pasaży

syntezatora i żeńskiego wokalu z dudniącymi akordami

gitar i perkusyjnymi bitami wcale się ze sobą nie

kłóci. Cała koncepcja rock opery opiera się na kilku założeniach,

między innymi należy stworzyć odpowiedni

klimat, a ten wyróżnia się między innymi epickim rozmachem,

bogactwem brzmienia. Arjen Lucassen osiąga

nakreślone przez siebie w tym zakresie standardy generując

istne nawałnice dźwiękowe, których inicjatorem są

głównie baterie instrumentów klawiszowych, ale ich

wsparcie od strunowych solistów jest też nie do pogardzenia.

A reżyser i jeden z wykonawców koncepcji zręcznie

manipuluje nastrojowością wczuwając się w osobowość

przeciętnego słuchacza. Gdy tylko zbliża się do

granicy przesycenia tonami ostrymi, drapieżnymi i

brzmiącymi- nazwijmy to - brutalnie, zmienia radykalnie

front swoich poczynań wkraczając na tereny łagodności,

wykorzystując na przykład urodę głosów wokalistek.

Komu nie stopnieje lód w sercu, gdy usłyszy pieśń

intonowaną przez Anneke w kompozycji - miniaturze

"Valley Of The Queens", 2:25 istnych czarów ze śliczną

partią fletu Thijsa Van Leera. Kameralny to fragment,

pełen intymności i romantyzmu, w czasie którego na

chwilę odbiorca zapomina o zgiełku i potędze grzmiących

w poprzednim songu popisów instrumentalnych.

Ale nie ma czasu na głębszy oddech, bo na scenę wkracza

"The Castle Hall" z godną zapamiętania melodią,

potężnym, ciężkim brzmieniem, które pomimo swojego

ciężaru nie przytłacza. A role wokalne na tym odcinku

to prawdziwy teatr dramatyczny. Ledwo ochłonęliśmy

podziwiając głównych aktorów, by po 3:10 niespodziewanie

znaleźć się w strefie wpływów zbliżonych do

muzyki folk z kapitalną wstawką instrumentalną, w

której płynne przejście od potęgi gitarowych akordów do

lekkości pół- akustycznych form z ponownym udziałem

fletu woła głośno o szacunek. A jakby tego było mało

artyści serwują nam w kolejnym odcinku nazwanym "Tower

Of Hope" akcenty muzyki celtyckiej w pierwszych

jego taktach, które za kilkanaście sekund zostają dosłownie

stłamszone intensywnością metalowych gitar,

które jakby dla zabawy włączają w nurt kompozycji krótką

sekwencję utrzymaną w konwencji elektrycznego

jazzu. Ale to na ścieżkach "Into The Electric Castle" nic

dziwnego, ponieważ zwroty akcji wpisane zostały niejako

w scenariusz muzycznych wydarzeń. Ciekawe, że

pomimo gwałtownych przemian substancji dźwiękowej

nie dotyka mezalians, czyli nie mamy do czynienia w żadnej,

nawet elementarnej części z zaczątkiem chaosu

lub bałaganu dźwiękowego. Proporcjonalnie ułożone

struktury tworzą wspólnie harmonijny organizm, a konfrontacja

teoretycznych przeciwności wywołuje intrygujące

efekty, te z kolei eliminują potencjalną monotonię i

jednostajność. Całość wciąga naszą wyobraźnię i poczucie

estetyki jak potężny wir, nie pozwalając się wyzwolić.

Dzieło godne ze wszech miar polecenia, dla każdego

wielbiciela bardzo dobrej muzyki, niezależnie od podziałów

stylistycznych. "Into The Electric Castle" to

terytorium, na którym wspólny język i porozumienie

znajdą bez wątpienia zarówno fani ekstremalnych odmian

rockowego metalu, jak też ci, którzy rozsmakowani są

w łagodniejszych, czasami piosenkowych, balladowych

kreacjach. Posłuchajcie, bo to okazja do czerpania całymi

łychami z piękna inteligentnej koncepcji. (6)

Ayreon - The Universal Migrator, Part One: The

Dream Sequencer

2000 Transmission

Artystycznie Ayreon tworząc i publikując "Into The

Electric Castle" wspiął się na absolutny szczyt rockowych

dokonań muzycznych. Co przyniosą kolejne wydawnictwa

projektu Arjena Lucassena? Takie myśli pojawiły

się u wszystkich tych słuchaczy, którym bliska

stała się twórczość sympatycznego Holendra. Jak przebić,

albo chociaż kontynuować sukces poprzednika fonograficznego?

Zadanie trudne, choć wykonalne. Dwa

lata po zjawiskowym wydawnictwie z roku 1998 światło

dzienne ujrzał kolejny album "rockowej korporacji" Ayreon

zatytułowany "The Universal Migrator, Part

One: The Dream Sequencer". Jego integralną częścią

stał się "Flight Of The Migrator", wydany w tym samym

roku, a obie płyty stanowiły tematyczną jedność.

Pierwszy rozdział jak to zwykle u Arjena bywa, koncepcyjnej

opowieści, zmobilizował do działania kolejnych

ARJEN ANTHONY LUCASSEN 111


artystów, których zainteresował ten projekt. Podstawowy

skład Ayreon tworzyli wówczas obok pomysłodawcy,

dwa rockmani, perkusista Rob Snijders, oraz zaproszony

do współpracy uznany muzyk Erik Norlander

(to podobny typ "niespokojny duch" jak Lucassen, zaangażowany

na różnych etapach swojej kariery w prace Lana

Lane, Rocket Scientists i płyt solowych, których wydaje

na "pęczki"). Obok nich w przygotowaniach studyjnych

materiału do albumu uczestniczyła cała "gromada"

rockowych osobistości., wśród nich ponownie Clive Nolan

i Damian Wilson, a nowymi wykonawcami zostali

Floor Jansen (After Forever, aktualnie wokalistka

Nightwish), Lana Lane, Neal Morse oraz Johan Edlund,

wokalista szwedzkiego Tiamat. Nie chciałbym

przesądzać, ale wydaje mi się, że ten album "bije na głowę"

pozostałe wydawnictwa Ayreon pod jednym względem,

nasycenia pierwiastkami science-fiction. Już sam

start zapowiada odrealnioną tematykę, a zrobotyzowane

dźwięki dziwnych maszyn, przetworzone głosy wprowadzają

nas do strefy innej galaktyki. Ten kosmiczny wstęp

to także zapowiedź charakteru zawartości muzycznej,

bo moim zdaniem płyta "The Dream Sequencer" należy

do kategorii syntezatorowych, które zapisano dźwiękami

syntetycznymi, momentami wkurzająco plastikowymi,

pozbawionymi naturalnego ciepła analogowego

instrumentarium, a Arjen uczynił wszystko, żeby słuchacze

poczuli się jak na pokładzie kosmicznego pojazdu,

brakuje tylko komendy "Huston, Huston mamy problem!".

Należę do grona słuchaczy, którzy bez kłopotu

tolerują obecność syntezatorów, ale tylko wtedy, gdy nie

stają się one dominującymi członkami instrumentarium,

a tutaj niestety te proporcje zostały zachwiane. Chociaż

w żadnym wypadku nie wolno wykluczyć, że znajdzie

się grupa odbiorców popierająca taką metodę konstruowania

przekazu. Całe szczęście, że pomimo wyżej sformułowanego

zastrzeżenia autor ponownie przygotował

intrygujący zestaw melodii, które bardzo szybko zapadają

w pamięć. Pozostały także liczne fragmenty, w których

skompilowano brzmienie syntezatorów z akordami

gitar, choć efekty nie są na pewno tak spektakularne jak

na poprzedniku fonograficznym. Lucassen pozostał także

konsekwentny w promowaniu jednorodnej koncepcji

tematycznej. Główny wątek opowieści: planeta Mars w

22. wieku, wszyscy mieszkańcy Ziemi zginęli, zagłada

dotknęła także kolonizatorów Marsa, pozostał jeden z

nich, w który w akcie rozpaczy wyrusza w podróż przez

wieki ludzkiej cywilizacji w maszynie "Dream Sequencer"

i zamierza dotrzeć do czasów ludzkich przodków

żyjących na drzewach. Jeśli chodzi o sam pomysł to szału

nie ma i trudno nazwać go odkrywczym. Ot przeciętny

hollywoodzki scenariusz. Muzycznie nie unikniemy

porównań z publikacjami wcześniejszymi, a rezultaty

takiej konfrontacji są jednoznaczne, kompozytor i autor

fabuły złagodził brzmienie, wplótł w przestrzeń płytowych

dźwięków znacznie więcej malowniczych, ilustracyjnych

pasaży klawiszowych, wytwarzających nastrój

melancholii, oraz odwołujących się do space rocka i psychodelii

z końca lat 60-tych, z wyraźnym wskazaniem

na fascynację wczesnymi Floydami. Lucassen zręcznie

manipuluje klimatami, modyfikuje brzmienie z licznymi

akcentami akustycznymi, czasami wdraża nieco wycofane

na drugi plan partie Hammondów, które momentalnie

ożywiają kompozycję, nadając jej mniej skomputeryzowany,

a bardziej ludzki, humanistyczny wymiar,

jak choćby w części pięknej melodycznie piosenki "One

Small Step", w której przywołano także komponenty orkiestrowe,

z dostojnymi fanfarami, a około granicy 5:30

wspaniałą, chwytającą swoim pięknem za serce partię

gitary. Gdy w finale dołączają żeńskie wielogłosy ogarnia

słuchacza magiczna mgła, "podziurawiona" trochę piskliwą

serią dźwiękową syntezatora. Ale generalnie uważam,

że ten fragment albumu, przypominam, że chodzi o prawie

9-minutowy "One Small Step", należy do najbardziej

emocjonujących przeżyć tego 70 minutowego zestawu.

W kolejnych aktach projektodawca potwierdza, że jedną

z najsilniejszych stron Ayreon są niebanalne, pełne

uroku tematy melodyczne, a dowodów na powyższą tezę

dostarczają praktycznie wszystkie komponenty programu

albumu. Łatwo "wpada w ucho" powtarzany kilkukrotnie

motyw z kompozycji "The Shooting Company Of

Captain Frans B. Coco" czy równie czarująca melodyką

żeńska wokaliza w "Dragon On The Sea", wsparta sporą

dawką gitarowej akustyki. Zresztą w kwestii partii wokalnych

należy zwrócić uwagę na pewien rodzaj strategii

autora, który zmarginalizował do minimum rolę głosów

męskich, natomiast całą sferę wokalistyki powierzył pięknym

paniom, które magnetyzują swoimi anielskimi głosami.

Swoją sztukę operowania głosem prezentują zarówno

znane powszechnie Floor Jansen, czy Lana Lane,

jak również mnie popularne, ale równie "widowiskowe"

i medialne Mouse i Jacqueline Goavert. W niektórych

rozdziałach opowieści na słowa i nuty znacząco

wyeksponowano także sekwencje smyczkowe, przykładowo

w ślicznym fragmencie "Temple Of The Cat",

które skonstruował Peter Siedlach, niderlandzki, raczej

mało znany aranżer. A wracając na chwilę do strony wokalnej,

to "zatrudnieni" przez Lucassena faceci "przemykają"

gdzieś po kątach anonimowo, nie zostawiając

żadnych wyrazistych śladów wokalnych, sprawiają wrażenie

wyjątkowo bezbarwnych. Nie wiem, gdzie leży

przyczyna, ale na pewno przypisane im role odtworzyli

bez ognia, emocjonalnego zaangażowania. Jedynym wyjątkiem

w tym zakresie jest Damian Wilson, który intonuje

przepiękny, odrobinę nostalgiczny song "And The

Druids Turn To Stone", chociaż wokalista swobodnie

przemieszcza się od fraz delikatnych, łagodnych i romantycznych

po mocniejsze, dominujące, jednak efekt

końcowy psuje zdecydowanie wpleciona, gdzieś około

5:10 solowa ingerencja syntezatora, niszcząca wykreowany

przez śpiewaka nastrój. Całość nosi znamiona

rockowej ballady, której warto wysłuchać w spokoju, aby

docenić jej intymność i wokalny kunszt. Oceniając zawartość

"The Dream Sequencer" całościowo można

stwierdzić, że przygotowany materiał jest nierówny, momentami

sprawia wrażenie bezideowego, a wytrawni poszukiwacze

rockowych śladów znajdą zapewne bez wysiłku

odniesienia, obok wymienionego "prehistorycznego"

Pink Floyd, także do dzieł niemieckiego Eloy z

okresu "Planets" i "Time To Turn". Nadchodzą jednak

chwile, które gwarantują przeżycia estetyczne wysokiej

jakości, uruchamiając pokłady wyobraźni. Nigdy nie byłem

przesadnym zwolennikiem zastosowania syntezatorów,

ale jeżeli już jakiś artysta się na taki krok decydował,

to ceniłem w ich twórczości pewien umiar, szukanie

kompromisów, "ocieplanie" brzmienia innymi składnikami

instrumentarium. Na ścieżkach "The Dream Sequencer"

zdarza się Arjenowi Lucassenowi dosyć często

przekraczać niewidoczną granicę między wyszukanym

artyzmem a banałem, stąd album jako całość nie

jest porywającym spektaklem. I z tego przekonania wynika

zamieszczona poniżej ocena.(3,5)

Ayreon - Universal Migrator Part Two: Flight Of

The Migrator

2000 Transmission

Na wydanym w tym samym roku co "Universal Migrator,

Part One" Arjen Lucassen postanowił kontynuować

kanwę poprzednika, rozbudowując literacko dalsze

losy podróżującego w czasie mieszkańca planety Mars

poszukującego ludzkich przodków. Na swojej drodze

spotyka pierwszą żywą istotę o nazwie Universal Migrator,

która natychmiast po swoim narodzeniu dzieli

się na kilka istot / dusz, które ruszają w poszukiwaniu

przestrzeni Uniwersum, aby je zasiedlić. Główny bohater

podąża za tym istotami, które kierują się na Ziemię.

Arjen wprowadza całe multum wątków literackich,

które dociekliwi błyskawicznie zinterpretują, a ich mnogość

zapewne ucieszy zwolenników fantastyczno- naukowych

opowieści. Ale przecież znajdujemy się w strefie

oddziaływania płyty muzycznej, czyli dźwięki powinny

przejąć przewodnictwo. Analizując pobieżnie występujących

na albumie artystów, łatwo stwierdzić, że Lucassen

ponownie zaangażował cały sztab rockowych

"wymiataczy", bo większość z nich pochodzi z kapel,

które potrafią wzbudzić i doprowadzić do szaleństwa

dziesiątki decybeli. I to jest najbardziej znacząca zmiana

profilu muzycznego w porównaniu do części pierwszej,

czyli zapowiedź, że będzie głośno, dynamicznie, a mięsiste

frazy i mocarne gitary wielokrotnie wkroczą na terytorium

zarezerwowane przez ciężkie odmiany sztuki

rockowej. A że to nie przelewki, świadczą nominacje do

obsady ról wokalnych. Skończyły się rajskie "poduchy"

panienek z mikrofonem, do akcji dosłownie wdarli się

sami faceci, którzy przed mikrofonem potrafią postraszyć

głosem i wydrzeć się solidnie. Oczywiście nikt

nie nakazuje im ryczeć bez opamiętania, ale znając dotychczasowe

osiągnięcia wokalistów, można przychylić się

do sugestii, że partie głosowe nie będą spływały miodem

i słodkością, raczej dynamiką i miażdżącą siłą. Sir

Russel Allen z Symphony X nie wymaga rekomendacji.

To może trzeba przedstawić Szanownym Fanom warsztat

wykonawczy Ralfa Scheepersa, byłego frontmana

Gamma Ray i aktualnego "krzykacza" Primal Fear? A

kto nie zna Andi Derisa związanego od 20 lat z niemiecką

kapelą Helloween? To może kolejny "anonim", Bruce

Dickinson? Ale koledzy z Iron Maiden się uśmieją

z tego "anonima". Odegrania ról wokalnych rozpisanych

przez Lucassena podjęli się jeszcze Fabio Lione z

Rhapsody, Ian Parry z Elegy i Vengeance oraz Timo

Kotipelto z fińskiego bandu Stratovarius. Taka taktyka

głównego projektanta przedsięwzięcia sprawdziła się

co do joty. Dokonania wokalne na tym albumie porażają.

To już nie są subtelne gierki w słowa śpiewane, lecz

potężne machiny agresji, które przytłaczają mocą i ogromem,

budując także pełen grozy klimat. A od tej informacji

wiedzie prosta droga do wniosku, że Arjen w przeważającej

części porzucił subtelności i łagodność z części

pierwszej dyptyku. Jasne jest, że przy tej armii zaciężnej

wokalistów, trudno otoczyć ich leniwymi, łagodnymi

pasażami instrumentacji. Lucassen nie poszedł "pod

prąd" i sprostał spekulacjom słuchaczy i brzmienie, równie

bogate jak na wcześniejszych dziełach, oparł na

niesamowitej energii gitar, które "szyją" co rusz w przestrzeni

jak brzytwą po uszach. Praktycznie co jakiś niedługi

czas "wystrzeliwane" są całe kanonady ostrych,

agresywnych riffów, utwory pulsują, nutki drgają od

przeciążeń, a skala głośności szaleje. Nie ma co "owijać

w bawełnę" i trzeba to jasno wyartykułować, Lucassen

rozbił w proch i pył Uniwersum ze swojej opowieści

erupcjami perkusji, basowymi salwami i wielokrotnie

power metalowo szybkimi zagrywkami na elektryczne

struny. Aby obraz całości nie był nazbyt intensywny,

zdarzają się partie stonowane, uspokojone, takie przystanki

na drodze do rażenia gitarowymi akordami. Pełnowartościowymi

partnerami przy kreowaniu brzmieniowego

wizerunku dziewięciu rozdziałów historii pozostają

naturalnie instrumenty klawiszowe, ale nie stanowią

one koalicji dominującej i spektakularnie przegrywają

"walkę" z korporacją elektrycznych strun. "Flight Of

The Migrator" na wielu etapach swojego życia, to żywioł.

Zadbali o taki stan zaproszeni gitarzyści, wśród

nich Michael Romeo, kolega Allena ze składu Symphony

X, który podtrzymując swoje stylistyczne atrybuty,

"wyrzeźbił" doskonałą partię solową w "Dawn Of A

Million Souls". Gary Wehrkamp z Shadow Gallery

przysłużył się jakości kompozycji "Through The Wormhole",

a Oscar Holleman z Vengeance swoimi umiejętnościami

w wędrówkach po strunach i progach ozdobił

"To The Quasar". Obok nich paluszkami po klawiszach

zasuwają takie tuzy jak Erik Norlander, który "wtrąca

swoje trzy grosze" w każdej kompozycji, raz uruchamiając

potencjał organów Hammonda, by innym razem

"wcisnąć" się w przestrzeń dźwięku z syntezatorowym

solo. Prawie każdy utwór nosi charakterystyczne cechy

stylu zaproszonych gości, pomimo tego kompozycje zachowują

spójną konstrukcję. Po kosmicznym szumie i

elektronicznie zniekształconych głosach z intro "Chaos",

na scenę z przytupem wkracza gitara, która idąc na kompletny

żywioł instrumentalnej popisówki podnosi temperaturę

akcji do niebotycznej wysokości, a emocji nie

tonuje w żaden sposób występ klawiszy, tym bardziej że

odbiór bombardują salwy perkusji. Ultra szybka gitara

pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z konceptualną

powieścią science fiction. Po "Chaosie" następuje

"Dawn Of A Million Souls", rewelacja, Hammondy pod

dyrekcją Norlandera, mroczne, mnisie zaśpiewy, potęga

sztuki wokalnej Allena, partie chóralne, smyczkowe

aranżacje, fantastyczna orkiestracja (nieziemskie wiolonczele)

(3:50), mistrzowska partia solowa gitary Romeo

(4:40). Tak wygląda pokrótce krajobraz tej progmetalowej,

a nawet heavy metalowej kompozycji. Oj, skleroza

nie boli! Zapomniałem o jeszcze jednym składniku

tej pysznej mikstury, melodia. Kapitalna, powalająca

urodą. Akt trzeci "Journey On The Waves Of Time" zdobywa

serca słuchaczy od pierwszych taktów, wejście

skrzypiec solo to istna magia. We wnętrzu tego kawałka

wirtuozeria Norlandera na organach, Ed Warby szalejący

za zestawem perkusyjnym, wygenerowane elektronicznie

chóry, profesjonalizm wokalny Ralfa Scheepersa.

"To The Quasar" proponuje w prologu rozwiązania

akustyczne, szczypta elektroniki, tajemniczy głos Andi

Derisa i potężne wejście gitar w 3:50. Znikają syntezatorowe

smugi, dominatorem zostają ciężarne riffy. Punktem

kulminacyjnym albumu nazwać można ponad 10-

minutową sagę "Into The Black Hole", która inauguruje

majestatyczne intro, po czym rozwija się spokojna część

112

ARJEN ANTHONY LUCASSEN


pierwsza z głosem Dickinsona w roli głównej. Z każdą

sekundą kompozycja nabiera mocy rockowego hymnu, a

jest w niej wszystko, co lubią "rockowe tygrysy", od

anielskich chórów w tle, przez potęgę wokalu Bruce'a i

wyraziste partie gitarowe, dynamiczne, dosadne i druzgocące,

a bonusem części środkowej staje się wariacja na

syntezator. Porywający motyw melodyczny. Także pozostałe

akapity zapisanej słowami i dźwiękami przez Arjena

Lucassena story nie ustępują poziomem tym

przedstawionym. Po chwilowej obniżce formy "Universal

Migrator Part I" Ayreon wjechał paradnie ponownie

na szczyt zarezerwowany dla autorytetów rockowych

salonów. Wespół z towarzystwem zaproszonych indywidualności

Lucassen "skroił" projekt świadczący o jego

kreatywności, ciągłych poszukiwaniach, podejmowaniu

ryzyka w łączeniu najbardziej nieprawdopodobnych sekwencji

dźwięku. Przy takim eksperymentatorskim podejściu

do rockowej materii mogą zdarzać się wpadki, ale

ta przykra dolegliwość nie dotknęła na szczęście płyty

"Flight Of The Migrator". (5)

Ayreon - The Human Equation

2004 InsideOut Music

Albumem "The Human Equation" powraca Lucassen z

krain fikcyjnych, wypełnionych fantazją do rzeczywistości

i ziemskich realiów. Jedno założenie pozostaje niezmienne,

pozostajemy dalej w sferze albumów koncepcyjnych.

W tym przypadku autor opowiada historię

dwudziestu dni z życia pewnego mężczyzny, który uległ

wypadkowi samochodowemu i przebywa w stanie śpiączki

w szpitalu. Już na wstępie pierwszego dysku, tego

dwupłytowego wydawnictwa, wprowadzeni zostajemy w

tematykę poprzez kilkanaście sekund efektów specjalnych

(praca silnika, odgłosy gwaru miejskiego, pisk hamulców)

imitujących opisane zdarzenie. W dalszym ciągu

życiowych epizodów w duchowym wnętrzu bohatera

rozgrywa się pewien konflikt uczuć i emocji. Każde

uczucie reprezentuje rola wokalna na płycie, także głos

mężczyzny i jego żony, zaśpiewane przez multum zaproszonych

gości - przedstawicieli znanych rockowych zespołów.

Także Lucassen przypisał sobie rolę wokalną,

wcielając się w postać przyjaciela głównego bohatera

opowieści. Pod koniec albumu usłyszeć można także

brzmienie "Dream Sequencer", a tym sposobem autor

projektu nawiązuje do swoich wcześniejszych dokonań

płytowych pod szyldem Ayreon. Chciałbym ograniczyć

liczbę informacji, nazwijmy je statystycznych, o wykonawcach,

ale trudno milczeć w kwestii aktorsko - wokalnych

kreacji na tej płycie, gdyż co nazwisko to gwiazdorski

wymiar. Umysł (Rozum) - Eric Clayton (Saviour

Machine), Miłość - Heather Findlay (ex- Mostly Autumn),

Strach (Lęk) - Mikael Akerfeldt (Opeth), Duma

(Pycha) - Magnus Ekwall (The Quill), Przyjaciel - Arjen

Lucassen, Przemowa (Narrator) - James LaBrie

(Dream Theater), Żona - Marcela Bovio (Stream Of

Passion), Ojciec - Mike Baker (Shadow Gallery), Pasja -

Irene Jansen (siostra Floor Jansen, Star One), Agonia -

Devon Grave (DeadSoul Tribe), Wściekłość - Devin

Townsend (instytucja rockowa, głównie Devin Townsend

Project). Jak do tej wystawnej galerii sław dołączymy

solistów- instrumentalistów w osobach m.in.

Martina Orforda (przez lata całe IQ, obecnie solo), Kena

Hensleya (kiedyś legendarny Hammondzista Uriah

Heep), Olivera Wakemana (syn sławnego ojca Ricka)

czy Joosta Van Den Broeka (After Forever), to łatwo

dojść do wniosku, że stworzono projekt o zasięgu międzynarodowym,

a szefowi udało się skompletować iście

"Oskarową" obsadę. Oczywiście Line-up nie musi o niczym

świadczyć, gdyż bywało już tak, że całe zastępy

świetnych rockmanów pociły się z wysiłku nad pracą, a

cała para poszła w gwizdek i rezultaty były marniutkie.

Ale w przypadku "The Human Equation" na szczęście

tak negatywna ocena nie znajduje odzwierciedlenia,

przeciwnie, słuchacze mogą podziwiać znakomite dzieło

rock - operowe, kto wie, czy nie jedno z wiodących w zakresie

tego gatunku. Trafia w nasze ręce produkt fonograficzny

najwyższej jakości, co znajdzie swój wyraz w

końcowej ocenie. Całą fabułę zilustrowano znakomitą,

różnorodną muzyką, którą zebrano na dwóch dyskach, a

spójna, tematycznie, literacko powiązana story zajmuje

ponad 100 minut. Słuchacze powinni uzbroić się w cierpliwość

i prześledzić z uwagą rozterki i losy protagonisty.

Naprawdę warto! Mogłoby się wydawać, że w

roku 2004 w dziedzinie albumów koncepcyjnych nic nie

jest w stanie zaskoczyć osłuchanego w rockowych dźwiękach

fana. Okazuje się, że można! Więcej! Lucassen

wymyślił i wdrożył swoje pomysły tworząc jedno z najwybitniejszych

swoich dzieł, które jest także na pewno

jednym z liderów zestawień w gronie koncept - albumów.

I sądzę, że nie ma w tym stwierdzeniu krzty przesady.

Tym bardziej, że nie tylko sama muzyka zasługuje

na taką nominację, ale także staranność edytorska. Bo

pomysłowa szata graficzna oraz zawartość malarska

bookletu nawiązują jednoznacznie do tematyki poszczególnych

utworów. Obok szczegółów "wizyjnych"

podkreślić należy jakość brzmienia, ale taka sugestia w

przypadku produkcji Arjena zakrawa na truizm. Oczywiście

głównym aktorem jest muzyka, w zasadzie powinienem

napisać przez duże "M", ponieważ tylko taka pisownia

przynajmniej częściowo oddaje majestat, dostojność,

epicką dumę z jednej strony, a skromność faktury

i ascetyzm niektórych sekwencji akustycznych z drugiej.

Proporcje pomiędzy tym fragmentami o wielkości rockowego

poematu, a odcinkami zdominowanymi akustycznym

szeptem gitar ustawione zostały zgodnie z zasadami

zwykłego rozsądku, tak aby nie przytłoczyć swoją

potęgą, albo żeby nie nużyć nadmiarem łagodności. Rozpiętość

dźwięków doskonale przedstawia niuanse poszczególnych

uczuć głównego bohatera literackich eksploracji.

Od pojedynczych szumów elektroniki i akustyczno-

gitarowych pieszczot po dynamiczne wejścia koalicji

gitar i wokali zbliżających się do strefy growli. Od

typowych rozwiązań rockowych z riffami, pasażami klawiszy

po akcenty eksperymentatorskie, bo pytaniem retorycznym

pozostaje kwestia, jak potraktować początek

drugiej odsłony dramatu, w czasie której słyszymy sygnały

przeżywanej przez główną postać traumy i zachwiania

równowagi psychicznej, rejestrowanych przez

aparaturę medyczną, co Lucassen ujął w jedenaście epizodów,

z których dziesięć trwa po cztery sekundy każdy,

a ostatni całe dziewięć sekund. Po tych zabiegach poszkodowany

w wypadku mężczyzna budzi się ponownie

do życia, choć w depresyjnym klimacie podkreślonym

utworem zatytułowanym "Trauma". Lucassen demonstruje

także zacięcie psychologiczne, gdy pod koniec albumu

pojawiają się Freudowskie dylematy i gdy okazuje

się, że bohater powieści ukrywał przed sobą skłonności

samobójcze, które stanowić mogą wyjaśnienie przyczyn

wypadku. Pomimo wagi problematyki, ciężkiej od

ponurych psychologicznych rozważań, wiele miejsc wyróżnia

się nośnymi motywami melodycznymi. Omawianie

wyrwanych z kontekstu albumu pojedynczych akapitów

mija się z celem, ponieważ jak już wspomniałem

historia zdarzenia stanowi zamkniętą całość i jej rozdziały

stanowią integralną część, przechodząc płynnie z

jednego wątku w następny. Zwraca uwagę bogactwo

aranżacji, od tych orkiestrowych, symfonicznie potężnych,

po erupcje stricte metalowe. Powierzchnia muzyczna

tej zapisanej dźwiękami księgi przypomina sztormowe

morze, na którym zdarzają się momenty względnej

ciszy, by za chwilę wiatr i fale uderzyły ze zdwojoną

mocą. Skrupulatni "laboranci" czyli poszukiwacze zapożyczeń

w albumowej materii "The Human Equation",

zarejestrowali zapewne pewne nawiązania do stylu Iana

Andersona z Jethro Tull w partiach rockowo- folkowych

na flet, może wyczuli delikatne odniesienia do gitarowego

liryzmu Davida Gilmoura z Pink Floyd, albo

zidentyfikowali multiinstrumentalne pasaże w utworze

"Realization" "pachnące" stylem sztandarowego dzieła

Mike'a Oldfielda "Tubular Bells", ale przy tych

podobieństwach postawić należy wielki znak zapytania.

Już przywołany nieco wyżej Ian Anderson w jednym z

wywiadów sprzed lat bez ogródek stwierdził, że w muzyce

rockowej, czy to się komuś mniej lub bardziej podoba,

wszystko już wymyślono, dlatego trudno przy kolejnych

płytach oczekiwać czysto innowacyjnych bądź

awangardowych pomysłów. Przychylam się do tej opinii

jednego z autorytetów rocka (choć on, ku mojej rozpaczy

nic o tym nie wie) i nie dziwi mnie, że czasami w lewym

uchu pobrzmiewają echa czegoś, co już w swoim

dosyć długim życiu słyszałem (lewe mam lepsze, silniejsze).

Trudno potraktować takie wrażenie w kategoriach

zarzutu bądź krytyki. Aż wydaje się nieprawdopodobne,

że Ayreonowa podróż przez zakamarki ludzkiej

świadomości i ciemne strony psychiki może się komuś

nie spodobać. Jest w tych kreacjach mnóstwo czystych

rockowych ekspozycji, znajdziemy subtelności folkowe,

rock progresywny i jego metalowa "twarz" także

mają swoich "senatorów". A obok nich wspaniale funkcjonuje

powaga i dramatyzm symfonicznych aranżacji.

Para - operowe arie i musicalowe songi nie dziwią, gdyż

mamy przecież do czynienia z rock- operą. Całości

słucha się wyśmienicie, a dzięki zmyślnej konstrukcji

kompozycji, ich melodyjności i wokalnej rozmaitości

"połyka" się dwadzieścia utworów bez wysiłku, wracając

chętnie po przerwie ponownie na ścieżki wydawnictwa

"The Human Equation", którego innymi cechami charakteru

są oryginalność spektaklu, nasycenie partiami

wokalnymi w wykonaniu samych uznanych śpiewaków

oraz heavy metalowej zadziorności z balladową zwiewnością.

W najbardziej wypasionej wersji załączono płytę

DVD, która zawiera kompletną dokumentację powstawania

publikacji (między innymi atrakcyjną prezentację

"warsztatu" perkusyjnego Eda Warby). W tle cały

czas słychać muzykę, która została skompletowana w

wyrafinowany sposób, mianowicie dokonano kompilacji

sprytnie zestawionych najmocniejszych akcentów albumu.

Trzeba być nie lada oszołomem, aby nie zareagować

na taką zachętę i nie nabyć całości wydawnictwa. (6)

Ayreon - 01011001

2008 InsideOut Music

Dziwne, nieprzyjazne dźwięki pracy jakiejś bliżej nieokreślonej

maszynerii, a po kilkunastu sekundach wejście

motorycznego riffu w stylu metalowych czempionów.

Tak zaczyna się nowy album Ayreon. Po wysłuchaniu i

przede wszystkim zapoznaniu się z głównymi wątkami

tematycznymi, powstał w mojej mózgownicy dylemat,

czego ten Arjen jeszcze z pogranicza nauki i fantastyki

nie wymyśli. Oczywiście nie znam żadnej prognozy na

ten temat, ale treść nowego dzieła dosyć mocno powiązana

jest z zagadnieniami naukowymi z pogranicza fizyki,

astronomii. Zapis w tytule albumu, czyli ciąg zerojedynkowy

stanowi binarny (nie będę udawał, że od razu

wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi, dlatego musiałem

znaleźć oparcie na zasobach informacyjnych

Internetu - system binarny, "bin" - pozycyjny system

liczbowy, w którym podstawą jest liczba 2, a do zapisu

liczb potrzebne są tylko dwie cyfry: 0 i 1) odpowiednik

liczby 89, co w systemie kodowania ASCII (American

Standard Code For Information Interchange - kod, w

którym liczby z zakresu 0 - 127 przyporządkowane są

literom alfabetu angielskiego, cyfrom, znakom przystankowym

i innym symbolom) oznacza literę "Y". Fabułę

stanowi historia wysoko rozwiniętego, pozaziemskiego

gatunku, zamieszkującego planetę Y i utrzymującego się

przy życiu wyłącznie dzięki specjalnym maszynom

(Klarowne odniesienie do samego początku muzycznego

albumu i maszynowych tonów). Ta zależność technologiczna

stwarza realną groźbę zaniku uczuć i emocjonalności

tych istot, w związku z czym decydują się one na

zdeponowanie swojego DNA na nadciągającej w kierunku

planety Y komecie, znajdującej się według obliczeń

na kursie kolizyjnym z Ziemią. Jednakże nieprzewidziane

zderzenie komety zmienia radykalnie warunki

panujące na tej planecie, powodując zagładę żyjących

tam dinozaurów. Tak wyglądają kontury stworzonego

scenariusza. Można dojść zatem do uzasadnionego

wniosku, że album "01011001" opowiada prehistorię

"The Final Experiment", nawiązując tym samym do

debiutu płytowego Ayreon. Po opublikowaniu "The

Human Equation" niedowiarkom, także mnie, wydawało

się, że sympatyczny Holender osiągnął w wielu

punktach twórczości tego projektu swoje apogeum.

Myślę w tym momencie o priorytetach jakościowych dotyczących

przykładowo zaproszonych do realizacji wcześniejszych

gości, o staranności wypracowanych standardów

brzmieniowych, szacie edytorskiej. A po wydaniu

"Zer i Jedynek" okazało się, że Arjen Lucassen potrafił

wyznaczyć nową jakość w poruszonych wyżej kwestiach,

nie gubiąc tutaj - co stanowi najważniejszych

czynnik - klimatu i melodyjności czystej muzyki w zaprezentowanych

kompozycjach. Na omawianym dziele

podziwiać możemy ponownie kunsztownie rozpisane na

role występy gwiazd rockowych światowego formatu, a

od magii roztaczanej przez nazwiska licznych wokalistów

i instrumentalistów można dostać niechybnie zawrotu

głowy. Obok wykonawców, którzy wystąpili we

wszystkich poprzednich produkcjach Ayreon ekipę artystów

uzupełniły takie tuzy wokalistyki rockowej jak

choćby John Wetton, Jorn Lande, Cristina Scabbia,

Hansi Kürsch z Blind Guardian, Tom Englund z

Evergrey czy członkini arystokracji i dama kobiecej

urody i śpiewu Anneke Van Giersbergen. Jeśli chodzi o

instrumentalistów to nowymi twarzami są w tym gronie

Rick Wakeman, Tomas Bodin (The Flower Kings),

ARJEN ANTHONY LUCASSEN 113


Keith Emerson, mistrz gitary Steve Hackett, Jordan

Rudes z "Teatru Marzeń" czy Derek Sherinian. Samych

tylko zróżnicowanych w zakresie barwy głosów

naliczyłem 17, co dobitnie słychać w przestrzeni albumu,

zarówno w partiach solowych, jak też w fantastycznie

ułożonych, przepięknych duetach. Gdybym miał

wytypować tę cechę aktualnego wydawnictwa Ayreon,

która w konfrontacji z poprzednimi albumami wręcz

zaskakuje to mnogość skojarzonych na potrzeby wykonawcze

płyty charyzmatycznych duetów, które stanowią

tutaj prawdziwe zjawisko. Zestawienie tembru głosów

różniących się solowo w sposób ekstremalny dało olśniewający

rezultat, szczególnie wtedy, gdy męski "aktor"

wchodzi w rejestry black bądź death metalowe zbliżając

się na "milimetr" do growli, a żeński odpowiednik "snuje"

swoją anielską, pogodną i kobieco uroczą partię songu.

Takie wokalne "kłótnie" wzniecane są co rusz i stanowią

wspaniałą ozdobę spektaklu. Metodologia postępowania

Lucassena przy projektowaniu widowiska nie uległa

zmianie, mianowicie ponownie zjednoczył on zintegrowany,

całościowo niesamowicie spójny konglomerat najróżniejszych

elementów sztuki rockowej, pochodzących

z wielu gatunków, kierunków, trendów, wśród których

wiodące wydają się być progrock, metal i jego odmiany,

opera, musical, forma słuchowiska, w chwilach akustycznych

folk i wpływy celtyckie (posłuchajcie niespełna

3-minutowego fragmentu kończącego pierwszą płytę

zestawu "Web Of Lies", a serce ze wzruszenia spowodowanego

jego pięknem może odmówić Wam posłuszeństwa).

Po raz kolejny słuchacze otrzymują do estetycznej

i intelektualnej analizy rozbudowany, złożony,

wielowarstwowy produkt artystyczny zapisany na

dwóch dyskach, łącznie ponad 100 minut, w którym

podział na tytuły czy podtytuły ma charakter czysto

umowny. Muzykę należy w tym wypadku traktować całościowo,

jak suitowe monstrum, albo obszerną powieść,

w której obok słów znalazły się tysiące magicznych

dźwięków. Bogactwo wykorzystanych, niekiedy wprawdzie

symbolicznie ale nie mniej spektakularnie, środków

instrumentalnych, elektrycznych i akustycznych,

poraża swoim rozmachem, a fachowcy potrafiliby zapewne

docenić zmienną konfigurację brzmienia różnych

typów gitar, całą baterię keyboardów, czy składników

perkusyjnych, nie wspominając o fletach, skrzypcach i

wiolonczelach. Nie uciekniemy od porównań z innymi

dokonaniami w dyskografii Ayreon, które prowadzą do

konkluzji, że autor projektu zadbał o zdecydowanie

ostrzejsze, cięższe brzmienie, oczywiście nie w całym

wymiarze opowieści, ale są takie odcinki, że zmasowany

atak gitar i bębnów przypomina szarżę brygady pancernej.

Kto nie wierzy, niech posłucha przykładowo wejścia

gitar przebijających się z syntezatorowego tła w inaugurującym

drugi dysk utworze "The Fifth Exinction" (2:30),

które swoją mocą i brutalnością brzmienia dosłownie

masakrują przestrzeń dźwięków. Ale za moment z burego

krajobrazu wyłania się słoneczna poświata, bo jak nazwać

późniejszy występ skrzypiec inicjujących fantastyczną

melodię. A dodam, że tylko w tym jednym numerze

nastrojowość zmienną jest jak w polskim "marcu jak w

garncu", bo nieco później docierają do naszych uszu

smyczkowe wariacje, dostojna orkiestracja ze szczyptą

elektroniki. Wydaje się na tzw. "pierwszy rzut oka", że

tak różne wpływy bezkolizyjnie nie dadzą się zjednoczyć.

Błąd! Lucassen dokonuje takich wolt co chwilę,

bez szkody dla spójności całego materiału. Genialne partie

Hammondów funkcjonują w idealnej symbiozie z

syntezatorami pulsującymi w rytm wyznaczany uderzeniami

perkusji i basowym pomrukiem. Pierwszy lepszy

przykład to rozwiązania z kompozycji "Waking Dreams".

W innych miejscach podziwiać możemy bombastyczne

pasaże chóralne wspierane klawiszową orkiestrą,

tworzące wspólnie z gitarami "mury" potężnych dźwiękowych

zamków. Innym razem dajemy się uwieść folkowej

lekkości partii fletu we współpracy z akustycznym

pięknem gitary, stanowiącymi akompaniament dla wyrafinowanych

duetów wokalnych, jak to wyraźnie słychać

we wspaniałym melodycznie, chwytliwym jak diabli

songu "The Truth Is In Here". Generalnie ze świecą

szukać na tym albumie mielizn, świadczących o słabościach

kompozycyjnych lub wykonawczych wszystkich

uczestników wydarzenia. Dzieło "01011001" błyszczy

jak gwiazda we Wszechświecie, koncentrując na sobie

uwagę słuchaczy. Po ze wszech miar udanych przodkach

fonograficznych autorstwa Ayreon, biorąc pod uwagę

ich rozmach i poziom artystycznych kreacji, mogłoby się

wydawać, że wyżej już wejść nie można, bo "głową dotykamy

sufitu". Ale Arjen jako mężczyzna słusznego

wzrostu (niektórzy zapewne wiedzą, że de facto ma dwa

metry wzrostu a więc do ułomków nie należy) przebił

głową ten umowny sufit i wspina się jeszcze wyżej.

Gdzie go zatrzymają siły "nieczyste"? Kto to wie? Odpowiedź

poznamy w przyszłości, albo nigdy. A teraz zabierajcie

za posłuchanie tej bajki w duchu science fiction,

na pewno będziecie ukontentowani jej walorami.

(6)

PS. W wersji "Limited Deluxe Edition" doszedł jeszcze

składnik dokumentujący przebieg prac nad albumem w

formie płyty DVD.

Ayreon - The Theory Of Everything

2013 InsideOut Music

Pięć długich lat zabierał się Arjen Lucassen za wykonanie

kolejnego kroku na drodze kariery Ayreon. Efekt?

Głęboki szacun! Jedynym stałym członkiem projektu

pozostał sam boss, który z żelazną konsekwencją dobiera

sobie współpracowników, według sobie znanego klucza.

Gdy skonfrontujemy zawartość line-up z wcześniejszymi

publikacjami zauważymy nowych członków kompanii,

wśród nich Sara Squadrani (power metalowy Ancient

Bards), Michael Mills (współzałożyciel legendy

R.E.M.), Marco Hietala (Nightwish), Tommy Karevik

(Seventh Wonder, Kamelot) czy Troy Donockley wirtuoz

gry na tych wszystkich irlandzkich i szkockich fletach,

dudach i kobzach. Nie tylko ten ostatni instrumentalista

sięga po tego typu instrumenty na tej płycie,

są także w składzie inni, stąd już blisko do wniosku, że

tym razem brzmienie wielokrotnie zdominowane zostanie

przez wpływy celtyckie. Takie przypuszczenie zgodne

jest z prawdą, z tym, że Arjen zadbał o właściwe

proporcje, dlatego styl Ayreon pomimo silnej momentami

presji Uilleann Pipes and Whistles, różnych modeli

fletu (Jeroen Goossens), Irish Bouzouki nie stracił

na wszechstronności, za to nabrał dodatkowych barw i

odcieni, roztaczając przed słuchaczami przepiękne

dźwiękowe krajobrazy. Fani zdążyli się już przyzwyczaić

do wielowymiarowych ekspozycji tworzonych i organizowanych

przez Lucassena pod szyldem formacji

Ayreon, w której zgodnie z charakterystyką dyskograficzną

jedynym stałym członkiem jest sam Arjen Lucassen.

Także tym razem rock - operowy show obejmuje

dwa dyski, blisko 90 minut muzyki zawierającej w sumie

42 odsłony, składające się na cztery akty z tytułami

Phase I: "Singularity", Phase II: "Symmetry", Phase III:

"Entanglement" i Phase IV: "Unification" spojone w jedno

pięknie udekorowane partiami solowymi dzieło. Za

sprawą egzotycznych instrumentów ludowych z kraju

Celtów wielokrotnie opuszczamy na chwilę dostojny

gmach opery, aby przenieść się na celtycki jarmark i

wykonać skoczne tańce irlandzkie bądź szkockie w takt

folkowych hołubców. Głównodowodzący pozwolił także

na "skażenie" kompozycji cechami indywidualnymi, wynikającymi

z maniery wykonawczej zaangażowanych

osobowości. Z grobu rozpoznam styl Keitha Emersona

w partii solowej mooga we fragmencie "Progressive Waves"

z pierwszej płyty. Podobnie gitarowych wstawek

Steve'a Hacketta nie sposób pomylić z innymi występami

gitarzystów. Naturalnie także inni prominentni

artyści rockowi w dziedzinie wokalistyki i instrumentalistyki

przyczynili się wydatnie do jakościowego ukształtowania

tego wydawnictwa. Kilka spraw nie uległo jednak

zmianie, zgodnie z motto "po co zmieniać sprawnie

pracujący mechanizm". Po pierwsze: ponownie spotykamy

się z albumem koncepcyjnym. Jako fabuła posłużyła

Arjenowi tzw. Teoria Wszystkiego, która istnieje w

świecie nauki i stanowi hipotetyczną teorię wynikającą z

założeń matematyki i fizyki i, która stara się wyjaśnić i

wzajemnie powiązać znane zjawiska fizyczne. Z czasem

pojęcie to włączone zostało w zakres badań fizyki

cząstek elementarnych, działu fizyki badającego cząstki

atomowe oraz zachodzące między nimi oddziaływania.

Często nazywa się Teorię Wszystkiego także Świętym

Graalem nauk przyrodniczych. Tym razem zebrani

wokaliści wcielili się w przypisane im role, między innymi

naukowców, pracujących w laboratoriach na teoriami,

które mogą im pomóc zrozumieć lepiej świat. Punktem

kulminacyjnym opowieści jest postać ogarniętego

obsesją naukowca, który pochłonięty badaniami zapomina

o otaczającym go świecie, także o swojej rodzinie i

swoim synu, tzw. Cudownym Dziecku, w którym dostrzega

największego rywala na drodze do osiągnięcia

naukowego splendoru. Po drugie: umiejętne połączenie

brzmień analogowych, elektroniki i akustyki. Po trzecie:

znakomite orkiestracje, za przygotowanie których

odpowiedzialność wziął Siddharta Barnhoorn, ceniony

kompozytor przede wszystkim muzyki filmowej, autor

ponad 70 soundtracków. Po czwarte: znakomite, aktorskie

wokale, także znane z wcześniejszych dokonań duety,

tutaj wykonane z pewną dozą teatralności. Po piąte:

melodyjność, która dla kompozycji Ayreon stała się jednym

z priorytetów, także na tym albumie jeden z najmocniejszych

punktów. Po szóste: różnorodność w każdym

zakresie. Brzmienie ewoluuje permanentnie, zmieniając

się wraz z kolejnymi rozdziałami. Sprzyja tej tendencji

dokonany podział na 42 mikro części, trwające od

kilkudziesięciu sekund po maksymalnie trzy minuty z

sekundami. Nastrojowość wzorcowo zintegrowana z

brzmieniem. Skuteczne balansowanie w partiach instrumentalnych

pomiędzy ciężkością i mrokiem a lekkością

i łagodnością. Intrygujące, nieoczekiwane zwroty muzycznej

akcji, gwałtowne przyspieszenia i spowolnienia rytmu.

A to tylko wycinek stosowanych tricków. I wreszcie

sama muzyka, czyli główny bohater tego wydawnictwa

pod szyldem Ayreon. W tej kwestii brak zdecydowanych

zaskoczeń, "The Theory Of Everything" stanowi

zbiór kompozycji, których specyfika stylistyczna spełnia

oczekiwania słuchaczy akceptujących wcześniejsze założenia

koncepcyjne projektu. Nikt nie myślał o rewolucji,

bo w jakim celu "majstrować" w materii doskonałej. Gdyby

jakiś ankieter zapytał mnie, co myślisz, gdy słyszysz

nazwę Ayreon, moja odpowiedź brzmiałaby następująco:

hymniczny, niezwykle melodyjny metal progresywny,

z niezliczoną ilością wpływów innych gatunków

muzycznych, o chwilami dosyć "połamanej" rytmice, z

orkiestrowymi pasażami, pięknymi, kameralnymi balladami,

spełniającymi wymagania nawet bardzo wybrednych

odbiorców, wplecionymi w całość, zwracającymi

uwagę swoją urodą i niekonwencjonalnym instrumentarium

folkowymi piosenkami, z całym multum wytrawnych,

przemyślanych pół - akustycznych partii instrumentalnych,

ze znaczącymi dla przebiegu scenariusza,

pioruńsko chwytliwymi motywami tanecznymi, którezapewniam-poderwą

do aktywności nawet starych

wyjadaczy, "fotelowych leniuchów", którzy już z niejednego

"pieca chleb jedli". Akurat znajduję się w punkcie,

w którym z głośników płynie łagodnie piosenka "Magnetism",

prawdziwe magnetyczne piękno. Ale wymienianie

tych czarodziejskich miejsc skończyłoby się cytowaniem

poszczególnych tytułów, metodycznie od początku,

na zasadzie "jak leci", bo prawie wszystkie na to

zasługują. Podkreślić należy również słyszalną wyraźnie

pewną dozę teatralności, doskonałą dramaturgię oraz

kapitalne "sterowanie" nastrojowością, od melancholijnych,

refleksyjnych fragmentów po skrajnie radosne,

spontaniczne i pełne emocji. Spektrum i wszechstronność

akcentów stricte muzycznych, a także tych bardziej

ulotnych, niekonkretnych wpływających na nasze indywidualne

poczucie estetyki zachwyca i wywołuje respekt.

Arjen dostarcza także dowodów, że nie boi się

ryzykować i łączyć komponentów skrajnie różnych, a

rezultat takiego postępowania jest wręcz olśniewający.

Żeby nie pozostać "gołosłownym" wrócę na chwileczkę

do songu "Magnetism", w którym po celtyckim, spokojnym

wstępie ni stąd ni zowąd "wystrzeliwuje" swoją

kanonadę koalicja gitar, której "wykop" dosłownie zmiata

romantyczną uległość z intro. Cała układanka pasuje

do siebie, jakby tak została stworzona, żadnego dysonansu,

żadnych niedokładności. I jeszcze dwie kwestie.

Pierwsza czysto porządkowa, mianowicie jak to zwykle

w przypadku Ayreon pojawiły się także edycje alternatywne,

jedna z bonusowym DVD i druga obejmująca w

sumie pięć płyt, dwie regularne audio ze standardowym

zapisem "The Theory Of Everything", plus DVD oraz

dwa dodatkowe kompakty z całkowicie instrumentalną

wersją "Teorii..". Godna wzmianki jest załączona niesamowicie

"wypasiona" książeczka. Po drugie, gdy przystępowałem

do pisania tego tekstu, znając zawartość

wydawnictwa, kołatała się w mojej głowie myśl, że maksymalna

ocena, jaką mogę wystawić, to coś pomiędzy

4.5 - 5. Ale ponowne, dwukrotne, w pewnym odstępie

czasu, przesłuchanie pobudziło nową przyjemność i

zmusiło mnie do weryfikacji mojego sądu. "The Theory

Of Everything" posiada potężną siłę działania, "urok

osobisty", któremu trudno się oprzeć. A słuchana wiele

razy nie wywołuje poczucia nudy bądź przeświadczenia

straconego czasu. Może to tylko moje przekonanie, aby

je potwierdzić lub odrzucić należy poświęcić 90 minut

swojego drogocennego czasu. Proste? Jak konstrukcja

cepa! (6)

Star One - Space Metal

2002 InsideOut Music

Zaczynając omówienie pierwszej płyty z dorobku Star

One podać należy kilka danych faktograficznych. W

tym roku mija 13 lat od daty założenia, a zainteresowani

zapewne wiedzą, że jest to jeden z projektów niderlandzkiego

twórcy rockowego Arjena Anthony Lucassena,

wcześniej znanego także jako pomysłodawca formacji

Ayreon. Tworząc Star One Lucassen postanowił

114

ARJEN ANTHONY LUCASSEN


"odjechać" stylistycznie w kierunku heavy metalu, power

metalu, z zachowaniem niektórych cech progmetalowych

dźwięków, a jednym z założeń programowych stało

się motto "szybciej i ostrzej". Tytuł pierwszej publikacji

fonograficznej nie pozostawia złudzeń, jest rzeczywiście

szybko, a gitary dają ostro do wiwatu, chociaż w

niektórych kompozycjach znalazło się sporadycznie

miejsce także na łagodność i spowolnienie rockowej

furii. Jak ktoś jeszcze się waha, to wystarczy że "odpali"

debiutancki album i po nieco ponad minutowym intro

usłyszy utwór "Set Your Controls". Istny żywioł, gitarowa

kawaleria daje czadu, że potencjometry mierzące

dynamikę dostają szału, podskakując w agresywnym rytmie.

Kolejna pozycja nic w tym względzie nie zmienia,

bo "High Moon" jest jeszcze cięższy, a motoryczny, potężny

riff masakruje przestrzeń. Nieco bardziej spolegliwie

robi się, gdy sytuację próbują opanować klawisze,

traktowane jak ozdoba, dopuszczone na krótkie sekwencje

"do głosu", ale to jest absolutny margines w sferze

brzmienia. Jednak jeden element autor przeniósł niejako

"żywcem" z twórczości Ayreon, mam na myśli zabójczo

urokliwe melodie. Projekt jest także wyrazem fascynacji

Lucassena tematyką science fiction. Nazwa Star One

nawiązuje do epizodu zaczerpniętego z fantastycznonaukowego

serialu telewizyjnego "Blake's 7" (cztery

sezony po trzynaście odcinków każdy, wyprodukowane

w latach 1978 - 1981 dla BBC), a songi na debiutanckim

albumie stanowią muzyczną interpretację ulubionych

filmów science fiction, które wywarły na Arjenie szczególne

wrażenie. W tekstach utworów autor stara się

przekazać własny punkt widzenia na problematykę

przedstawioną w tych filmach, tworząc coś w rodzaju

osobistej interpretacji. Ponieważ Star One odniósł niebywały

sukces, jego logiczną konsekwencją stały się koncerty

z niesamowitą oprawą scenograficzną, z których jeden

zarejestrowany został na longplayu "Live On

Earth", ale o tym wydarzeniu mowa będzie w innym

artykule. Ponieważ styl nowego bandu zdefiniowany został

jako metalowy, w składzie instrumentarium królują

zdecydowanie "wymiatające" gitary, choć "gospodarz" nie

zrezygnował całkowicie z obecności instrumentów klawiszowych,

których partie wygenerował sam, albo zaprosił

do ich wykonania uznanych, szanowanych rockowych

keyboardzistów. Wśród nich dominują Jens Johansson

(Stratovarius), Erik Norlander i Gary Wehrkamp

(Shadow Gallery). Jednak największym przeżyciem,

przynajmniej moim zdaniem jest słuchanie partii wokalnych,

wykonanych przez męskie grono "krzykaczy" z

"drobnym" wyjątkiem, którym jest ceniona sopranistka

Floor Jansen (aktualnie Nightwish), która potrafi jako

jedna z niewielu na świecie śpiewać zarówno partie operowe,

jak też death growl. W kręgu facetów przed mikrofonem

wyróżniają się "Sir" Russel Allen (Symphony X),

Damien Wilson (Threshold), Dan Swanö (Edg Of Sanity,

Nightingale) oraz prawdziwy weteran space rocka

Dave Brock z Hawkwind. Już na podstawie analizy

składu i stylu macierzystych grup wokalistów można wywnioskować,

że w/w artyści czują się jak przysłowiowe

"ryby w wodzie" w spektrum ostrych, twardych riffów,

klarownych podziałów rytmicznych i masywnego, intensywnego

brzmienia. Czytelnicy, którzy w oparciu o

przedstawione argumenty próbują wyrobić sobie opinię

o repertuarze Star One, mają w pełni rację, jest bardzo

dużo agresywnego łojenia, potężnej wyrazistej sekcji rytmicznej,

surowego wokalu, także świetnych wielogłosów

oraz duetów rywalizujących z głosem Floor Jansen.

Jednocześnie zwraca uwagę selektywne brzmienie, czyli

moc i "programowy hałas" nie przykrywają muzyki jako

takiej. Nie jest to na pewno metalowe ekstremum, ale

nie to było celem muzycznego programu. Obok koegzystują

dźwięki hard rockowe "podlewane" konsekwentnie

Hammondowym "sosem". Tym oto sposobem Arjen

nawiązuje do retro osiągnięć, wzorując się na dokonaniach

Rainbow czy Uriah Heep z Ery lat 70-tych. To też

zaleta debiutu Star One, której nie należy przemilczeć,

umiejętność łączenia tych komponentów retro hard

rocka z tymi znacznie bardziej nowoczesnymi, ze wskazaniem

na Metallikę albo Iron Maiden. Choć znajdą

się także tacy słuchacze, którzy z tej właściwości uczynią

mankament, uznając, że Lucassen nie bardzo potrafi się

zdecydować, na jakiego "konia postawić" i stanął bezradny

w rozkroku pomiędzy tymi stylistycznymi terytoriami.

Ta dwoistość myślenia, a nawet ambiwalencja staje

się jeszcze bardziej wyrazista, gdy w przestrzeni jednego

utworu spotykają się gitarowe riffy z okresu "Czarnego

Albumu" Metalliki i głębokie tony agresywnych gitar

właściwe Rammsteinowi z perkusyjnym "młotem" Eda

Warby, głęboko buczącymi Hammondami i rozedrganymi

pomrukami syntezatora. Dostrzegalna jest również

tendencja do zaskakujących, zapętlonych powrotów do

tej samej figury rytmicznej, pozwalających jednak wokalowi

i często keyboardom na utrzymanie głównej linii

melodycznej. Taki specyficzny cykl pojawia się w kilku

utworach, między innymi "Sandrider", "Songs Of The

Ocean" albo "Intergalactic Space Crusaders". W niektórych

fragmentach wokalnych notujemy także "Ayreonowe

pozostałości" w postaci akcentów musicalowych.

Lucassen nie odrzucił także całkowicie ważnego komponentu

stylu Ayreon, mianowicie patosu, klimatu epopei,

realizowane przez intensywną "ścianę" bombastycznych

klawiszy wspieranych wielogłosami śpiewaków.

Nie jest to żadne odkrycie, raczej logiczna konsekwencja,

że z tego typu rozwiązaniami w przekazie Star One

mamy do czynienia głównie w tych dłuższych kompozycjach,

reprezentowanych przez "The Eye Of Ra" i ponad

9-minutowy "Starchild". Powracając jeszcze na moment

do aspektu wokalnego, chciałbym zaakcentować, że wartością

dodaną tego albumu jest różnorodność barw wokalnych,

tworzących wielokrotnie "smaczne" kontrasty.

Z jednej strony emocjonalny Damien Wilson spotyka

apodyktycznego, królewsko władczego Russell Allena,

a mroczny, chwilami kosmiczny i psychodeliczny Dan

Swanö "zderza" się z syrenim głosem Floor Jansen.

Trudno mi słowami oddać efekty takiej konfrontacji, ale

wiem jedno, że są one warte wysłuchania. Chciałbym

nadmienić, że jestem w posiadaniu albumu w edycji specjalnej,

z drugim dyskiem, na którym Lucassen postanowił

zmierzyć się obcymi kompozycjami, znanymi od

lat jako sztandarowe przykłady psychodelii i space

rocka, między innymi Hawkwind Medley, czy też inny

utwór tej formacji "Spaced Out". Ale mnie najbardziej

przypadła do gustu wersja wielkiego klasyka Davida

Bowie "Space Oddity" w solowej interpretacji wokalno -

instrumentalnej samego inicjatora powstania albumu

"Space Metal", który na pewno zasługuje na uwagę, chociażby

dlatego, aby sprawdzić, jak za sprawą Arjena

Lucassen progrockowy Ayreon zmienił swoją skórę, zamykając

się w metalowej skorupie. (4,5)

Star One - Live On Earth

2003 InsideOut Music

Jest to jedyny znany mi przypadek występu live zarówno

Ayreon, jak też Star One, chyba, że coś przeoczyłem?

Dlaczego tak się dzieje, łatwo wyjaśnić powołując się na

informacje medialne i opinię samego autora projektów.

Kasa misiu, kasa. Ale nie tylko. Choć oglądając występ

zebranych artystów wspierających projekt Star One

można taką strategię zrozumieć i trudno mieć pretensje

do Lucassena. To jest wielki show, z kosmiczną atmosferą,

jedyne uczucie, które rodzi się w czasie oglądania

DVD to zazdrość wobec tych kilku tysięcy szczęśliwców,

którym dane było bezpośrednio przeżyć to wydarzenie

artystyczne. Proszę sobie wyobrazić, a Czytelnicy

mający dostęp do krążka wizyjnego zobaczyć, jaki wymiar

logistyczny miało to przedsięwzięcie. Skonstruowanie

sceny, oświetlenie oddające klimat science fiction, no a

przede wszystkim "skrzyknięcie" na występ rockowych

artystów, którzy na co dzień realizują przecież swoje

obowiązki w macierzystych kapelach. W dniu rejestracji

koncertu na scenie pojawili się we własnej osobie przyjaciele

Arjena: wokaliści Sir Russell Allen, Floor Jansen,

Damian Wilson, Robert Soeterboek i Irene Jansen.

Za zestawem perkusyjnym zasiadł Ed Warby, gitarę basową

obsługiwał Peter Vink, po klawiszach "szusował"

Joost Van Den Broek, partie fletu zagrała Ewa Albering,

a główny bohater wieczoru, pomysłodawca i

architekt projektu Arjen Lucassen śpiewał, grał na gitarze

oraz syntezatorach i organach. Z obrazów wynika, że

zebrana kilkutysięczna publiczność oszalała z zachwytu,

a my oglądający to spektakularne dzieło przez szybkę

monitora bądź telewizora możemy tylko zwijać się z zazdrości,

że trudno będzie kiedykolwiek namierzyć okazję

uczestniczenia w takim widowisku. Ten sądny dzień to

5 października 2002 w miejscowości Rijssen w Holandii.

Osobą odpowiedzialną za rejestrację był Andreas Grotenhoff

(audial mobile recordnig studio). Ludziska, to

jest genialne widowisko, jedno z tych, o których pamięta

się i opowiada latami. Jeżeli istnieją w tym zakresie

wzorce do naśladowania, to tym wyznacznikiem niebotycznego

poziomu jest niewątpliwie "Live On Earth".

Jeżeli brzmienie potrafi miażdżyć przy zachowaniu selektywności,

to miało to właśnie miejsce na tej scenie.

Jeżeli, ktoś miał kłopoty z wyobrażeniem sobie, jak potrafi

zaśpiewać koalicja wokalistów ten już wie, że to co

przedstawili swoim kunsztem ci śpiewacy wymienieni

wyżej z nazwiska z piękną damą w środku, to swoisty

wzór do naśladowania. Jeżeli ktoś miał kiedyś wątpliwości,

jak połączyć wrażenia wizyjne ze sztuką muzyczną

najwyższej jakości, ten wie doskonale, co to oznacza,

po obejrzeniu i wysłuchaniu popisu Star One. Kapitalny

spektakl! Ekspresja wykonawcza, operowanie nastrojem,

miażdżąca moc, interakcja z publicznością, klimat,

rewelacyjne brzmienie, spontaniczność. Wydawnictwo

obejmuje dwie płyty audio i jeden dysk DVD, a

booklet to rodzinny album z kilkudziesięcioma fotkami

z koncertu. Jedno, co rzuca się w oczy spoglądając na zamieszczone

zdjęcia, to niesamowity entuzjazm wykonawców,

taki sam jak na "żywych" obrazach DVD. Publika

szaleje, a artyści "wychodzą z siebie", żeby ją zadowolić.

A profesjonaliści to "całą gębą", dlatego rezultat jest

olśniewający. Nie nadużywam wulgaryzmów, ale napiszę,

że jak zaczniecie słuchać blisko dwóch godzin popisów,

to zacznijcie nie chronologicznie, tylko od tracku

z numerem dwa, czyli "High Moon". Jak Star One

przyp... dźwiękiem, to dosłownie łeb urywa. Ale żeby nie

wyglądało to na bezmyślną nawalankę, to podkreślę, że

towarzyszy nam multum świetnych motywów melodycznych,

znanych oczywiście z debiutu Star One, jak też

z publikacji Ayreon. A to jak zostały zagrane, zaprezentowane,

zaśpiewane, w jakich warunkach oświetleniowych

to istny Kosmos. Śmiem twierdzić, że są takie

składy rockowe, a jest ich większość, które choćby sto lat

terminowały w tej profesji, nie zbliżą się do tego poziomu

nawet na kilometr. Jak się słucha tych wokali,

które raz pieszczą uszy (rzadziej), innym razem tłamszą

mocą (częściej), to taki przeciętniak jak ja zaczyna się

zastanawiać, gdzie leżą granice ludzkiego głosu. Wiem,

to nie jakaś klasyczna opera, ale ci artyści wchodzą na

takie rejestry, forsując swoje struny głosowe, że wydaje

się niewiarygodne, że tak można pogodzić melodyjność

z potęgą. Te wszystkie okazjonalne chórki, partie wielogłosowe

wychodzą kapitalnie. Partie instrumentalne to

niesamowita energia, kumulacja mocy, dbałość o precyzję,

żadnego bezbarwnego "pitolenia", samo "mięcho".

Eksplozje perkusyjnych uderzeń, riffy grane z prędkością

światła, nieziemskie, sferyczne syntezatory, tłuściutkie

organy, a wszystko kierowane przez kapitana Lucassena.

A galaktyczny "przecinak" Peter Vink tnie przestrzeń

basówą jak nie przymierzając przecinarką marki

Stiehl, a stać go jeszcze na wstawki solowe. A jak odezwie

się "Dawn Of A Million Souls", na początku z

gitarowym tsunami i niesamowitym mistycznym, gregoriańskim

zaśpiewem, to można się poczuć jak w średniowiecznych

klasztornych murach, gdzieś na odludziu,

jak to miało miejsce w powieści Umberto Eco "Imię róży".

Dla odmiany i wytchnienia mistrzowsko wykonany

"The Dream Sequencer", floydowy odlot sterowany przez

duet gitara ( w manierze Gilmoura) - syntezator oznacza

uprowadzenie słuchaczy do krainy baśniowości, w nieznane

wymiary przestrzeni. Piękno, piękno i jeszcze raz

powtórzę jak mantrę piękno! Sam chciałbym tak

odpłynąć! Zafascynowana publiczność wręcz unosi się w

odrealnioną przestrzeń! A permanentne ciarki uskuteczniają

swoją wędrówkę po zakątkach naszego ciała i

ducha. Po czym aurę rozświetla genialnie zagrany hymn

"Into The Black Hole", prawie 11 i pół minuty wyrafinowanych

w estetycznym smaku delikatesów, z rewelacyjnym

Damianem Wilsonem w kooperacji z anielskim

głosem Floor Jansen. A gdy wsparcia wokalom udziela

eksplodująca co rusz armada instrumentalna, to wzruszenie

odbiera mowę, a potęga władzy tej muzy potrafi

ubezwłasnowolnić. Zmysły "stają na baczność" rejestrując

z niedowierzaniem tę demonstrację rockowej mocy.

Kapitalny pokaz rockowej charyzmy, absolutnego profesjonalizmu,

talentu i niebotycznych umiejętności. A

jak to brzmi, słychać każdy detal, każdy półton, a przecież

to tylko koncert, potknięcia są w takiej sytuacji tolerowane

i usprawiedliwione, tym bardziej, że zgromadzona

konstelacja gwiazd nie występuje ze sobą każdego

dnia, a każdy składnik programu to nie mechanicznie

odhaczony obowiązek, lecz emocjonalna, wspólna

zabawa. To, że ten koncert emituje nie tylko rockową

moc, lecz potrafi także wzruszyć swoją delikatnością,

świadczy długie wprowadzenie "otwieracza" drugiego

dysku "Isis And Osiris", który może także służyć jako

przykład bezkolizyjnego przejścia ze ślicznej akustyki na

ARJEN ANTHONY LUCASSEN 115


tory dynamicznego progmetalu. Co za wejścia organów,

palce lizać! A co wydarzy się w następnej odsłonie "Amazing

Flight In Space"? Wyborny, bezbłędny pojedynek

gitary z klawiszami. Co za "rozmowa", jakie porozumienie.

Pierwszorzędna klasa! Zwieńczeniem tego błyskotliwego

występu, istną perełką i koroną imprezy jest zamykający

zestaw epos "The Two Gates", prawie 15 minut

ekstraklasowych popisów wszystkich zebranych artystów.

Jest to wymowny czas na soczyste partie solowe, zabawę

z udziałem publiczności oraz co nie mniej ważne,

na przedstawienie wykonawców. Finał magicznego wieczoru!

Można stworzyć coś lepszego? Zapewne tak, choć

byłbym wstrzemięźliwy w szafowaniu takimi opiniami.

Pewnikiem jest, że wydawnictwo "Live On Earth" pozostanie

jednym ze wzorców reżyserii, profesjonalizmu wykonania,

kumulacji emocji, chemii pomiędzy artystami i

słuchaczami w Rijssen w Holandii. (6)

Star One - Victims Of The Modern Age

2010 InsideOut Music

Pisząc o tym albumie sprzed prawie pięciu lat, można

sformułować zasadne pytanie: "Co nowego?". Odpowiedź

brzmi: Nic albo prawie nic. Ale taka reakcja wcale nie

oznacza, że ocena zawartości tej płyty musi mieć zabarwienie

pejoratywne. Chociaż zmianie uległo parę detali,

może nie aspektów decydujących o transformacji profilu

artystycznego, lecz na tyle znaczących, że warto o nich

kilka słów skreślić. Bo także na tym albumie holenderski

kompozytor, producent i multiinstrumentalista dał

wyraz swojej fascynacji science fiction i zainteresowaniu

zagadnieniem pewnej, nazwałbym to zjawisko, "technicyzacji"

świata i ludzkiej dominacji. Czy ta ocena zawiera

prawidłową interpretację zamierzeń Lucassena, nie

mnie oceniać. Ale gdy porównamy dotychczasowe publikacje

Star One, dosyć skromne ilościowo, raptem dwa

albumy studyjne, to łatwo dojdziemy do wniosku, że na

"Space Metal" promowano fantastykę "czystej wody" i

kompozycje zainspirowane takimi filmowymi hitami jak

"Alien", "Stargate", "Star Wars" czy "Star Trek". Na

najnowszym wydawnictwie notujemy pewien zwrot, po

którym można powiedzieć, że Lucassen "zszedł tymczasowo

na Ziemię" i poświęcił swoje pomysły muzyczne filmom

nie tak dalekim od naszej cywilizacji i jej rzeczywistości,

w których "miksuje się" elementy fantastyki z

surrealistycznym klimatem, a motywami mającymi swój

punkt odniesienia w realiach ludzkiego życia i mrocznych

zakamarkach psychiki homo sapiens. Jako inspiracje

Holender wymienia tym razem obrazy filmowe

"1984", "Matrix", "Blade Runner" czy "12 Monkeys".

Ciekawostką jest jednak pewien upór artysty w upublicznieniu

informacji, który z wymienionych filmów stanowił

natchnienie do stworzenia których utworów. Natomiast

można ten sposób działania twórcy potraktować

w kategoriach zaproszenia do rozwiązania intrygujących

zagadek, co może stanowić dobrą zabawę, szczególnie

dla tych odbiorców, którzy dobrze czują się manewrując

po zawiłościach tej materii X muzy. Sam przekonująco

nie potrafię tego zrobić i gubię się w swoich przypuszczeniach,

czasami całkowicie chybionych, ponieważ

znam przywołane tytuły filmów pobieżnie. Ta nakreślona

przeze mnie zmiana to chyba jedyny tak znaczący

wyłom w dotychczasowym postępowaniu Arjena, nie

wywierający jednak istotnego wpływu na charakter

zbioru dźwięków zapisanych na albumie "Victims Of

The Modern Age". Star One to ciągle żyjące w żywiole,

mocne numery, wyróżniające się różnorodnością opcji

wokalnych, a wykonujący je "aktorzy" śpiewają w

każdym songu z takim zaangażowaniem, emocjonalnie i

spontanicznie, jakby chcieli stworzyć wrażenie, że mają

zamiar "rozszarpać" zwrotki tekstu w swojej interpretacji.

Star One nie zmienia pola swoich zainteresowań i

krąży stylistycznie wokół mieszanki hard rocka, power

metalu i progresji ze znaczącą dawką patosu. Ale trudno

w tym kontekście wykazywać zdziwienie, ponieważ takie

priorytety zgodne z deklaracjami Lucassena legły u

podstaw założeń repertuarowych. W konfrontacji z poprzednikiem

fonograficznym muzyka zespołu stała sięchoć

może to pozorne wrażenie- jeszcze mocniejsza,

chwilami wręcz miażdżąca, bardziej masywna, ostrzejsza,

posępna, mroczna i szybsza, gdzie całe salwy dźwięków

"walą" słuchacza w "łeb" bez ostrzeżenia. Partie keyboardów

i wracających powszechnie w rocku do łask

Hammondów, wykorzystano skromniej, w ograniczonym

zakresie, a jeżeli już zaistniały to "przykryto" je

szczelną warstwą potężnych, burzliwych, bezkompromisowych

riffów gitarowych. Te z kolei słyszalne są w każdym

fragmencie, "rozpychając się" w przestrzeni, decydując

o profilu brzmienia prawie każdej kompozycji. Ich

właściwości także ewoluują od agresywnych, chropowatych,

ekspansywnych i dominujących, po pół- akustyczne,

prawie balladowe, jak to ma miejsce na przykład

w "Cassandra Complex". Na próżno we wnętrzu

albumu szukać utworów rozbudowanych, kompleksowych,

wielowątkowych, z jednym wyjątkiem, finałowego,

prawie 10 - minutowego hymnu "It All Ends Here".

Ale także w tym przypadku trudno się dziwić takiej strategii,

ponieważ to dosyć częsty casus, że artyści rockowi

niejako zamykają płytową opowieść fragmentem najbardziej

"poskręcanym", wymagającym od słuchacza zdwojonej

uwagi i stanowiącym coś na kształt muzycznego

resume. Autor skopiował także, i słusznie, wzorce ze

swojej twórczości w zakresie takich komponentów wydawnictwa

jak jakość produkcji, artwork, obrazy w książeczce,

techniczne atrybuty brzmienia. Wszystko to jak

zwykle super. Najbardziej hitowe momenty w zestawieniu

tracków to niewątpliwie "na przywitanie" "Digital

Rain" traktowany łącznie z intro "Down The Rabbit Hole"

(1:20), zresztą jedyny fragment zdominowany rezultatem

pracy duetu organy- syntezatory z załączonymi,

"kosmicznymi" efektami specjalnymi. Zasadnicza część

wymienionej tytułami kompilacji wyróżnia się twardym

rockowym riffem gitary, ultra szybkim tempem i masakrującym

zmysły swoją siłą brzmieniem. Choć sądzę, że

dzięki nośnemu tematowi melodycznemu, takie wykonanie

zostanie zaakceptowane przez każdego słuchacza,

także takiego, który omija celowo rockową moc i mrok.

Wskaźniki emocji podbija także hard rockowy hicior

"Human See, Human Do", który "wystrzeliwuje" gitarowe

petardy, bazując na niezwykle zagęszczonym brzmieniowo

fundamencie organowym. No i wokal, bez kompromisów,

szybko, twardo, po męsku, bez udziwnień,

który w części środkowej uzyskuje wsparcie żeńskiego

partnera, a po trzeciej minucie "odpala" nawet growl.

Moją uwagę zwrócił także "Earth That Was", a to ze

względu na wejście gitar, brudnych i brutalnych. To jest

naturalne masakrowanie dźwiękiem, słabnące w dalszej

fazie tego numeru. Podoba mi się spotkanie tych gitarowych,

mocarnych jak piorun "ataków" z klasycyzującym

występem Hammondów, dosyć osobliwe, ale efekt przechodzi

najśmielsze oczekiwania. Żeby nie wyjść na ignoranta

nie wolno przemilczeć wkładu finałowego, wspomnianego

już wyżej "It All Ends Here", który stanowi

wzorzec epickiego poematu. Pierwsze co dosłownie "rzuca

na kolana" to potęga skumulowanych potencjałów gitar,

bębnów, klawiszy, wokalu i wygenerowanych elektronicznie

partii chóralnych, zbliżonych do mnisich chorałów.

Całość utrzymana w statecznym tempie, kroczącym

rytmie, powolnym ale świadomym swojej mocy, z

gigantycznym brzmieniem, wręcz chwilami przytłaczającym,

wywołującym respekt. Krótko przed 5:30 radykalne

spowolnienie, wspaniały pasaż organowy w tle i piękna

partia solowa gitary, która porzuciła na ponad minutę

swoją "elektryczną" agresję na rzecz pewnego rodzaju

romantyzmu. Od tego przełomu ustawicznie rośnie

napięcie i intensywność brzmienia, aż do końcowego

rozwiązania, z tym, że po 7:30 koalicja gitar dokłada

jeszcze swoje do "pieca", podnosząc dynamikę i motorykę

rockowej wypowiedzi. Także żeńsko - męski duet

wokalny wywołuje zachwyt swoją partią. Po wysłuchaniu

chciałoby się posłużyć dosyć wytartym sloganem

"koniec wieńczy dzieło", ale w przypadku longplaya Star

One "Victims Of The Modern Age" to nie tylko puste

frazesy, lecz realna ocena bardzo dobrego materiału muzycznego,

przygotowanego przez Arjena Lucassena.

Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to fakt wyznaczenia

utworu tytułowego, który w tym towarzystwie

jest chyba najsłabszym ogniwem, mało wyrazistym, poniżej

określonych przez architekta projektu standardów.

Nadmieniam, że album ukazał się także w edycji specjalnej

z dodatkowym dyskiem audio, na którym znalazły

się, dokument odsłaniający "tajemnice" pracy nad

albumem "Making of" oraz pięć bonusowych kompozycji

Lucassena, które nie pasowały jego zdaniem do koncepcji

uwiecznionej na płycie podstawowej. Jeden z tych

utworów to interesująca, swobodna przeróbka znanego

kawałka trio Emerson, Lake And Palmer "Knife Edge".

A.A. Lucassen przyzwyczaił już swoich fanów do tego,

że tworzy znacznie więcej muzyki, aniżeli może pomieścić

standardowy dysk kompaktowy. Część tych "skarbów"

załączona zostaje później w formie bonusów, ciesząc

uszy słuchaczy i stanowiąc dowód, że także tzw.

"odrzuty" mogą stanowić klasowy zapis artystycznych

przemyśleń. (5)

Arjen Anthony Lucassen - Lost In The New Real

2012 InsideOut Music

Każdy, kto kojarzy nazwisko holenderskiego twórcy Arjena

Lucassena wie, że ten facet prowadzi wiele projektów

muzycznych, w których jednoosobowo jako postać

wiodąca bierze na siebie odpowiedzialność za kwestie

komponowania materiału, produkcji, wykonania wielu

partii instrumentalnych, czasami wokalistyki. W przeszłości

wielokrotnie dostarczał dowodów na tezę, że jego

żywiołem są tzw. albumy koncepcyjne, w których fabuła

koncentruje się na jednym, sukcesywnie rozwijanym

temacie przewodnim. W przypadku Lucassena polem

zainteresowań bywa najczęściej science fiction i nie jest

to tania zagrywka "pod publiczkę", wykorzystująca aktualne,

modne trendy medialne, lecz rezultat rzeczywistych

zainteresowań autora, który podkreśla w licznych

wywiadach, że fantastyka naukowa to jego hobby, którą

zajmuje się także w życiu prywatnym. Ważnym aspektem

jest także fakt, że Holender nie konstruuje kolejnych

formacji w celu zaznaczenia swojej aktywności

artystycznej, zdobycia popularności bądź obecności w

czołówkach branżowych mediów. Każdy z tych tworów

posiada precyzyjnie nakreślony profil artystyczny i wypracowane

założenia, które wypełnia. Dlatego Arjen nie

ma kłopotu z odpowiedzią na pytania, dlaczego akurat

zainicjował działalność zespołu X lub Y, ponieważ swoje

stanowisko i pomysły potrafi poprzeć racjonalnymi argumentami.

I każdy, kto śledzi karierę Ayreon czy Star

One przyzna rację, że w charakterystyce przykładowo

tego drugiego projektu celem było wyeksponowanie

przewagi dźwięków o genezie heavy metalowej, a Ayreon

to byt typowo progrockowy, z jego cechami osobniczymi.

Z treścią uzasadnienia nie występują trudności

także w przypadku projektu solowego, z jedyną do tej

pory publikacją dyskograficzną zatytułowaną "Lost In

The New Real". Jednym z priorytetów było sprawdzenie

się Lucassena w roli wyłącznego wokalisty. Do tego

momentu korzystał on z "armii zaciężnej" różnych rockowych

głosów, na ścieżkach wymienionego albumu pozostał

sam przed mikrofonem. I od razu należy powiedzieć,

że Arjen nie dysponuje wielkim głosem, na pewno

nie jest to jego domena, ale radzi sobie przyzwoicie w

warunkach stworzonej przez siebie koncepcji. Po drugie,

filarami brzmienia albumu solowego są zdecydowanie

melodie, momentami jednoznacznie przebojowe z niezwykle

chwytliwymi tematami melodycznymi, dosyć

prostym rytmem, takim do energicznego przytupywania.

Wystarczy posłuchać "E-Police" czy rewelacyjnego "Pink

Beatles In A Purple Zeppelin". Tytuł tego drugiego kawałka

w dowcipny i inteligentny sposób wskazuje na inspiracje,

a słuchaczom pozostaje tylko podziwiać, jak

twórcy songu udało się w skromnych ramach czasowych,

tylko 3:35, pomieścić wpływy wielkich kapel historii

rocka i nie wywołać dysonansu. Inne różnice w odniesieniu

do Ayreon czy Star One prezentują liczne fragmenty

folkowe, zaznaczone świetnymi partiami fletu, skrzypiec

czy wiolonczeli. Koalicja brzmień celtyckich "atakuje"

między innymi w skocznym, ludowym utworze

"When I'm A Hundred Sixty- Four". I tutaj przechodzimy

do punktu trzeciego czyli identyfikacji stylistycznej wydawnictwa

Lucassena, którego marką rozpoznawczą

jest kolosalna rozpiętość stylów, zasadniczo bez granic i

ograniczeń. Raz otrzymujemy progrockowy utwór z elektronicznymi

efektami, by za kilka minut delektować się

mocną, żywiołową rytmicznie kompozycją utrzymaną w

duchu hard rocka, a w szczegółach odwołującą się do

najlepszych wzorców Purpurowych, żeby w kolejnym

rozdziale posłuchać symfonicznie - wytrawnej orkiestracji

wplecionej w rockowy patos, po którym następuje

uderzenie fraz o progmetalowym rodowodzie. Wszechstronność

przedstawionych dziesięć utworów jest zamierzona,

podobnie jak nawiązanie do stylistyki lat 70-tych

i domieszka harmonii retro. A gdy ktoś jeszcze ma

wątpliwości, którzy wykonawcy należą do ulubieńców

autora, ten powinien zerknąć na tracklistę dysku bonusowego,

na którym obok utworów pochodzących z tej

samej sesji nagraniowej, ale nie do końca mieszczących

się w ramach wyreżyserowanego pomysłu z kompaktu

numer jeden, znalazły się covery Pink Floyd "Welcome

To The Machine" (Publiczność znająca kompozycję, je-

116

ARJEN ANTHONY LUCASSEN


dną z ikon progresji, ma szansę przeżyć szok. Bo sposób

opracowania utworu rozmija się kompletnie z pierwowzorem

w każdym elemencie, no może poza konturem

melodycznym i epizodem syntezatora. Reszta to ciężki

walec heavy metalowy! Nie do wiary! To posłuchajcie

sami!), Blue Öyster Cult "Veteran Of The Psychic

Wars", Led Zeppelin z legendarnej "Czwórki", "The

Battle Of Evermore", Alan Parsons Project "Some Other

Time" i Franka Zappy "I'm The Slime". Nagrania te

dobitnie świadczą o tym, że wersje alternatywne stworzone

na bazie uznanych kompozycji nie muszą posiadać

charakteru odtwórczego, że można zaznaczyć w nich

pierwiastek indywidualnych umiejętności i talentu innego

artysty, ale żeby tak uczynić, należy być otwartym,

profesjonalnym i…, tak nie nie pomyłka, kreatywnym.

Wracając do płyty podstawowej trzeba skreślić kilka

słów na temat istoty tego concept-albumu. Bohaterem

jest tajemniczy Mr.L (?), który daje się zamrozić, żeby

w odległej przyszłości wybudzić się z tej lodowej hibernacji.

Mr.L jako jeden z warunków do spełnienia określił

dyspozycyjność psychologa, który po wybudzeniu ma za

zadanie pomóc bohaterowi tej story odnaleźć się w

nowej rzeczywistości. Taki był plan, ale jak wiadomo,

czasami plany rozmijają się z możliwościami ich realizacji,

a wieloletni pobyt w "mroźnej" izolacji niesie pewne

ryzyko braku adaptacji w nowych realiach. Literacką

kanwę wzmocniła rola psychologa, a jego aktorskie

kwestie stanowią łącznik pomiędzy poszczególnymi częściami,

wygłaszane przez znanego aktora Rutgera Hauera.

Muzycznie historia zachwyca różnorodnością, a o

niektórych patentach wspomniałem powyżej. Każdy

song lśni jak gwiazda na niebie wspaniałością muzycznych

rozwiązań. Autor projektu zabiera nas w piękną

podróż przez rozmaitość rockowych krain, od melancholijnie

- rozmarzonego art rocka, beatlesowskich melodii

rodem z maniery "Sierżanta Pieprza", przez surowe,

ostre "wisty" hard rocka lat 70-tych, pasaże symfoniczne

z rozległymi płaszczyznami orkiestrowymi, do wstawek

folkowych oraz sekwencji dźwiękowych spotykających

się na granicy metalu i muzyki pop. Istna dżungla idei i

odważnych, żeby nie powiedzieć pionierskich rozwiązań,

które - co może wydać się dziwne - pasują jakby

były dla siebie stworzone. W zakresie brzmienia syntezatorowa

elektronika przenika się z ciepłymi partiami

organów i mellotronu, a odcinki akustyczne bądź halfunplugged

spotykają potężne i monumentalne riffy elektrycznych

gitar. A jak do tego dorzucimy świeże motywy

melodyczne i wyrazistą warstwę rytmiczną otrzymamy

pyszny koktajl, w którym tradycja dająca jakość potrafi

istnieć w idealnej symbiozie z nowoczesnością. Solowy

album Arjena Lucassena "Lost In The New Real" można

na pewno potraktować w kategorii demonstracji

wszechstronności artystycznej autora, jego szacunku dla

twórczości muzyków tworzących fundamenty sztuki

rockowej, uniwersalności przekazu, który trafia w gusta

każdego odbiorcy ceniącego rockowe dźwięki na najwyższym

poziomie. (5)

The Gentle Storm - The Diary

2015 InsideOut Music

Po wysłuchaniu podwójnego albumu duetu The Gentle

Storm człowiek zaczyna sobie zadawać pytanie, w jakim

zakresie piękno można opisać słowami. W przypadku

"The Diary" im częściej słucham tej zjawiskowej muzyki,

tym większe wątpliwości targają moim wnętrzem z

powodu totalnej bezsilności w opisie urody tej muzyki.

Wydaje mi się, że słowa w konfrontacji z taką muzyką

są li tylko "ubogim krewnym", marnym substytutem,

który tylko w bardzo ograniczony sposób jest w stanie

oddać bezmiar tego piękna. Dlatego poniższy tekst proszę

potraktować bardziej w kategoriach zbioru luźnych

refleksji, aniżeli racjonalnej, ocenianej "chłodnym

okiem" wartości muzyki, ponieważ tak zwyczajnie po

ludzku nie potrafię się bez emocji ustosunkować do dzieła

Anneke Van Giersbergen i Arjena Lucassena. Napiszę

więcej! Myślę, że znajdę się niedaleko od prawdy,

gdy zaryzykuję twierdzenie, że nikt czujący tę muzykę,

nikt odbierający te dźwięki sercem i dogłębnie czujący

ich przesłanie "na własnej skórze", pomimo wielu doświadczeń

lat ubiegłych nie jest w stanie wydać obiektywnego

"wyroku" o jej poziomie artystycznym. Według

mojego rozeznania to

sztuka najwyższych lotów,

inteligentnie "skrojona"

i ukształtowana

duchem estetyki autorów

i wykonawców w

jednej osobie. Większość

komponentów "Pamiętnika"

przekracza

granice obiektywnej,

"matematycznej" oceny,

niezależnie od jej skali.

Ta muzyka "kipi" jak

wulkan niepoślednią

urodą, poraża pięknem

i stawia na baczność od

pierwszej sekundy swojej

egzystencji zbiorowisko

zmysłów odbiorcy,

prowokując je permanentnie

do wzruszeń,

emitując impulsy w kierunku

ludzkiej wyobraźni,

powodując swoiste

odrealnienie sytuacji

słuchacza, który na blisko

dwie godziny zapomina

o otaczającej go

rzeczywistości, podążając

tropem listów z podróży,

korespondencji

Foto: C. Dessaigne

męża i żony, w realiach

XVII-wiecznej Holandii. Wysłuchałem tych dwóch płyt

już wiele razy, w chronologii podanej przez autorów,

czyli najpierw pół- akustycznej wersji "The Gentle", później

przy pełnej instrumentacji rozdziału "The Storm"

i nie mogę się nadziwić, że piękna Dama Anneke i Alfa

i Omega rocka Arjen, oboje wpadli na tak w sumie prosty

pomysł, który do tej pory nie przyszedł nikomu do

głowy, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Fundament

konceptu tworzą prywatne listy, czyli dosyć intymna

forma wymiany myśli, a z ich treści zrodziły się piosenki,

natomiast instrumentalnie mamy do czynienia z

dwoma wariantami muzycznych kreacji. Na dysku nazwanym

"The Gentle" króluje zgodnie z założeniami

wyłącznie akustyka, kameralny, wręcz intymny klimat,

pełen melancholii, nostalgii, nastrojów smutku, żalu,

poczucia tęsknoty, miłości, klimatem nasączonym emocjami

i ciepłem emanującym z głosu Anneke, która jak

przewodnik wprowadza nas, słuchaczy do rajskiej krainy,

w której otacza nas wszechobecne piękno, w której

ważny jest każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk, w której

bez skupienia, koncentracji uwagi poczujemy się zdezorientowani

jak obcy przybysze z innej planety.

Natomiast "The Storm" wkracza na zupełnie inne tory,

na terytorium rockowej podniosłości, często monumentalizmu,

rozmachu rockowych poematów, różnorodności

brzmień i przestrzennych aranżacji orkiestrowych, demonstrując

żywioł, potęgę, chwilami drapieżność, surowość,

naturalność, oferując zupełnie inny "katalog" emocji

ze złością, gniewem, bólem, irytacją i bezradnością.

Istotą koncepcji jest dążenie do konfrontacji tych dwóch

tak różnych światów, która wywołuje u odbiorcy skrajnie

różne reakcje, porusza zupełnie inne sfery przeżywania,

prowokuje do innych emocji. Dawno nie słyszałem

tak przejmującego dzieła, od którego magii nie można

się wprost oderwać, które manipuluje naszymi uczuciami,

wyobraźnią, poczuciem estetyki jak poddanymi. Jak

sama nazwa wskazuje "Pamiętnik" odwołuje się do

wspomnień z przeszłości, epoki XVII-wiecznej. Przedstawiony

rozwój wypadków nie jest fikcją, odwołując się

do faktów z kultury, historii Holandii, a jest to efekt publicystycznych

poszukiwań Anneke, która zgłębiła temat

czytając wiele książek i artykułów o epoce, po to

aby nie śpiewać o treściach sobie nieznanych, podając

ich interpretację w oparciu o wiedzę merytoryczną. Fabuła

"krąży" wokół dokumentu, którym jest stary pamiętnik

kobiety odnaleziony na strychu, będący zapisem

wymiany myśli z mężem, który wypłynął w dwu i półroczny

rejs. Poszczególne songi to pewien rodzaj werbalnych

"obrazów" przedstawiających życie ówczesnych

ludzi, dzieje ich szczęścia i dramaty. Dodam, że ta jedenastoczęściowa

opowieść kończy się tragicznie. Anneke

Van Giersbergen stworzyła teksty piosenek, choć sądzę,

że pojęcie "piosenki" nie oddaje właściwie ani klimatu

ani dramaturgii losów bohaterów. Znacznie bardziej

przejmująco brzmią kościelne dzwony obwieszczające

śmierć i burzowe grzmoty wzmacniające poczucie

grozy w ostatnim akcie "Epilogue: The Final Entry". Odpowiedzialnym

za warstwę muzyczną jest oczywiście

Arjen Lucassen. Cóż mądrego można jeszcze powiedzieć?

W mojej głowie rodzą się między innymi takie

pytania: czy można uwieść kogoż za pomocą głosu? Kto

wysłucha w spokoju tych prawie dwóch godzin niebiańskich

dźwięków, ten dowie się, że odpowiedź jest

twierdząca. Anneke przechodzi samą siebie wczuwając

się w stan emocjonalny swojej bohaterki, "grając" sugestywnie

głosem jak wyborny aktor na scenie, potrafi

oddać oblicze dramatu, gdy pojawiają się łzy, potrafi

także bezbłędnie wyartykułować bezgraniczne szczęście.

Muzyka skomponowana i zagrana pod kierownictwem

Arjena jest tutaj tylko dodatkiem, ważnym, ale dodatkiem,

który zawsze pozostaje na drugim planie, schowany

gdzieś w tle zdarzeń, aby nie zburzyć delikatnego,

wyciszonego, subtelnego klimatu. Dlatego cechuje ją

oszczędność, chwilami nawet minimalizm, ale pomimo

tego dosyć łatwo wychwycić wiele akcentów z muzyki

folk, art rocka aż po wpływy jazzowe w "Heart Of

Amsterdam". "The Storm" nadchodzi pchana morskim

wiatrem, o czym przypominają złowieszcze gitarowe

riffy i potężne aranżacje symfoniczne, wyrażające grozę,

niepokój i epicki charakter. Dźwięki na pierwszym dysku

tworzą niekiedy wrażenie, jakby tworzyły ilustracje

do nieistniejącego filmu. Arjen Lucassen "maluje" kolejne

odsłony fabuły, nasączając je wyważonymi instrumentacjami.

Nie ma złudzeń, na ścieżkach "The Gentle"

suwerenem jest głos Anneke, a akustyczne tony stanowią

uzupełnienie jej monologów. Sytuacja ulega zwrotowi

na dysku drugim, gdzie wokalistka dostosowuje siłę

i tembr głosu do potencjału dynamicznego kompozycji,

które nabierają niesamowitego rozmachu. Nadchodzą

takie frazy, że skumulowane riffy gitary w kooperacji z

klawiszami kształtują potęgę brzmienia, która wręcz

przytłacza i nie jest to zarzut, raczej forma uznania.

Podziwiam jak ta para wykonawców, z udziałem innych

współpracowników potrafiła wyznaczyć granice

pomiędzy interpretacjami tych samych przecież pieśni,

jak potrafi wpłynąć na siłę ich wyrazu, jak nadać im inne

oblicze, posługując się innymi aranżacjami. To dodatkowy

przyczynek do uwagi, że tego obszernego materiału

nie należy traktować powierzchownie, ponieważ

nie "wyłapiemy" niuansów, a detale uzupełniają opowieść

o ważne elementy. Przyznam, że nie potrafię uwolnić

się od siły tej muzyki i jednocześnie nie chcę tego

czynić. "The Diary" towarzyszy mi codziennie, zarywam

nocki, aby wysłuchać tego dzieła chociaż raz dziennie,

izolując się poprzez słuchawki od czynników zewnętrznych.

Od zawsze, czyli od czasów The Gathering zakochałem

się w głosie Anneke Van Giersbergen i tak

mi zostało do dzisiaj. Teraz wiem jedno, że po wysłuchaniu

muzycznych delikatesów "The Diary" stan ten się

pogłębił. Także od pierwszej publikacji cenię i szanuję

dorobek Arjena Lucassena, który według mojej opinii

nigdy "nie dał ciała" w konstruowaniu swoich muzycznych

wizji, dbając o ich wysoką jakość, zarówno pod

względem technicznym, jak też stricte muzycznym. A co

najważniejsze, on ciągle poszukuje, nie zna słowa stagnacja

i odcinanie kuponów od sławy. A te eksploracje

przynoszą wyśmienite rezultaty, czego dobitnym dowodem

jest właśnie wydawnictwo "The Diary". Polecam

gorąco ten zestaw urokliwych pieśni, wart jest głębszego

zastanowienia, budząc respekt swoją pomysłowością,

precyzją wykonania i łamaniem utartych schematów.

(5,5)

Włodzimierz Kucharek

ARJEN ANTHONY LUCASSEN 117


TANGERINE DREAM

mistrzowie elektronicznych medytacji

Dla mnie to prawdziwy honor pisać o twórczości

i dorobku niemieckiej formacji Tangerine

Dream, grupy, która na początku lat 70-tych stworzyła

fundament pod jeden z zupełnie innowacyjnych kierunków

muzycznych zwany niekiedy rockiem elektronicznym,

a jej członkowie - założyciele oraz muzycy występujący

w składzie w późniejszym okresie jej działalności

to bezdyskusyjnie wirtuozi klawiatur, chociaż także

grę na innych "narzędziach" instrumentarium, także

tych czysto rockowych opanowali wzorcowo. Gdy spojrzeć

obiektywnie na fonograficzny dorobek zespołu,

można przeżyć szok i niedowierzanie, ponieważ na koncie

płytowym w ich biografii zapisano ponad… 300, słownie

trzysta!!!, płyt długogrających, w tym grubo ponad

100 studyjnych, a obok nich longplaye koncertowe,

kompilacyjne, EP-ki, single i zapisy muzyki filmowej. To

bez wątpienia fenomen w rockowym gwiazdozbiorze,

który zapoczątkował rewolucję w zakresie kreowania

brzmienia, a następnie konsekwentnie rozwijał swoje

koncepcje artystyczne, od tych niezwykle złożonych,

wymagających skupionego odbioru, aż po melodycznie

nośne, lekkie i rozrywkowe.

Szef HMP, aby wzmocnić wymowę felietonu

zaproponował, żeby do szkicu o Tangerine Dream

dołączyć recenzję wybranego przeze mnie albumu. Jestem

absolutnie w kropce, a rozstrzygając dylemat, którą

z płyt zarekomendować Czytelnikom HMP, zdaję sobie

sprawę z ułomności mojego wyboru. Dziesiątki płyt długogrających

Tangerine Dream posiada status dzieł wybitnych,

następna setka z okładem to wydawnictwa bardzo

dobre, z kolei tych dobrych nie zliczę, natomiast

słabszych jest tyle co "kot napłakał", rozbijając się o granicę

błędu statystycznego. Tangerine Dream to pionierzy

muzyki elektronicznej, przedstawiciele tzw. Szkoły

Berlińskiej (obok Ash Ra Tempel czy Agitation Free),

zaliczani na wczesnym etapie swojej twórczości do szerokiego

nurtu krautrocka. Od początku stawiali stylistycznie

na równouprawnienie brzmienia instrumentów

akustycznych (gitara, saksofon, flet, perkusja, czasami

fortepian) oraz baterii klawiatur elektronicznych. Partie

wokalne pojawiały się w twórczości Niemców sporadycznie,

ale jak już zdecydowali, że na ścieżkach albumu

wystąpi wokal, to było to posunięcie przemyślane, doskonale

zintegrowane z warstwą instrumentalną i powalające

urodą. Wystarczy w tym miejscu odwołać się przykładowo

do albumu "Tyger", na którym Jocelyn Bernadette

Smith zaśpiewała wiersze Williama Blake'a

doprowadzając, przede wszystkim potencjałem melodycznym

słuchaczy do ekstazy. Bo te fragmenty są tak

piękne, że komentowanie ich skazane jest na niepowodzenie.

Ale główną cechą charakterystyczną kompozycji

są dynamiczno-rytmiczne, powtarzalne i chwilami

dosyć jednostajne sekwencje syntezatorowe. Jeżeli z gry

na instrumentach elektronicznych można uczynić

sztukę najwyższej jakości, to członkowie grupy rozwiązali

to zadanie perfekcyjnie. Tworząc swoje niekiedy nieco

kosmiczne, dźwiękowe kolaże poruszali się swobodnie

zarówno po terytorium zarezerwowanym dla muzyki

eksperymentalnej, awangardowej, jak też intensywnie

wywierali wpływ na stylistykę bliską rockowi, muzyce

pop i symfonicznej. Nie wolno pod żadnym pozorem zapomnieć

o jeszcze jednym komponencie, mianowicie tematach

melodycznych, które praktycznie w każdej kompozycji,

tej krótszej, trwającej na przykład na płytach z

lat 80-tych, "Exit" czy "Le Parc" niekiedy trochę ponad

trzy minuty, oraz tej rozbudowanej o suitowej strukturze,

płynącej w przestrzeń ponad 20 minut, wyłaniały

się zawsze z gęstej zawiesiny dźwięków jak piękna panna,

poruszająca się z gracją po wytyczonych ścieżkach.

Żeby się przekonać o prawdziwości moich słów sięgnijcie

po kilka przykładów z "Le Parc", jak "Tiergarten",

"Bois De Boulogne" czy "Zen Garden", z "Cyclone"

albo znakomitej "Stratosfery".

Oddzielną bajką były koncerty Tangerine

Dream, rodzaj performance, sztuki, której składnikami

były dźwięki, światło, show laserowe i projekcje filmowe.

Przeżycia dla słuchacza i widza jednocześnie, których

wprost nie da się opisać, w czasie których zmysły ludzkie

wpadały w szaleństwo. Atmosfera widowiska, spektaklu,

jak na teatralnej arenie przyciągała jak magnes, wprowadzając

zebraną widownię w trans i oszołomienie. Wiem,

co piszę, bo byłem. Nie chciałbym nadużywać wielkich

słów, ale ten spektakl przypominał misterium, w którym

wszyscy obecni zjednoczeni byli w jednym celu, przeżywania

czegoś wielkiego. Bo występy Tangerine

Dream przenosiły publiczność w zupełnie inny wymiar,

pozwalając odciąć się całkowicie od otaczającej, wtedy

burej i szarej polskiej rzeczywistości. Niestety, pokolenie,

które ze względów metrykalnych nie doświadczyło

tych chwil wzruszeń i estetycznego podniecenia, nie będzie

miało nigdy okazji przekonać się o prawdziwości

tych słów, gdyż główny inicjator, motor napędowy zespołu,

absolutny autorytet i artysta(!) w pełnym tego

słowa znaczeniu, jednocześnie założyciel bandu w roku

1967, Edgar Froese zmarł 20 stycznia 2015r. W ten

sposób końca dobiegła legenda, ale pozostały na szczęście

miliony dźwięków, które kpią sobie z upływającego

czasu, a gdy sięgam po te wysłużone albumy, którym

"stuknęła" czterdziestka, także współcześnie zachwycam

się ich pięknem i podziwiam wizjonerskie spojrzenie na

rozwój sztuki muzycznej. Tangerine Dream był, jest i

całe dekady będzie symbolem tego, co w muzyce najlepsze,

tego, co buduje jej jakość, windując ją na nieosiągalny

dla wielu poziom. Przez skład grupy "przewinęło"

się wiele wybitnych indywidualności, wśród nich Klaus

Schulze, Christoph Franke, Peter Baumann,

Johannes Schmoelling i całe zastępy innych. Doczekali

się już swoich następców, bo przecież naturalnym spadkobiercą

twórczości Edgara, został jego syn Jerome

Froese, który kontynuuje dzieło ojca.

Jako formę zachęty do zapoznania się z bogactwem

fonograficznym Tangerine Dream postanowiłem

skreślić kilka słów na temat albumu pochodzącego z

roku 1975, a zatytułowanego "Ricochet".

Tangerine Dream - Ricochet

1975 Virgin Records

Wybierz album z dyskografii Tangerine Dream i napisz

recenzję tak, żeby czytelnicy felietonu o zespole otrzymali

coś z ich biografii artystycznej na tzw. dobry początek.

Michał rzucił hasło, a mnie dosłownie zmroziło zadane

samemu sobie pytanie, co wybrać z taaaakiego dorobku

Foto: Tangerine Dream

jako reprezentatywną próbkę twórczości. Po zastanowieniu

pozbyłem się tego dylematu, podejmując decyzję w

pełni subiektywną i typując album, od którego tak naprawdę

zaczęła się moja przygoda z muzyką niemieckiego

bandu i, który spowodował, że stanąłem w jednym szeregu

z tysiącami jego fanów. Ale źródłem iskry, która rozpaliła

wielkie ognisko zainteresowania i podziwu dla rockowo

- elektronicznych wizji "Mandarynkowego snu", był

Pan Jerzy Kordowicz, redaktor z radiowej Trójki, fan

tego rodzaju dźwięków, który w swojej autorskiej audycji

spopularyzował dzieła Tangerine Dream w takim stopniu,

że w latach 70-tych formacja posiadała w Polsce (i nie

tylko) status mega-gwiazdy, a na koncerty "waliły" tłumy.

Do końca życia nie zapomnę tego dnia, poznańska Arena,

9 grudnia 1983. Zimno jak cholera było już w pociągu z

mojego rodzinnego miasta Bydgoszczy. Przed halą zbity

tłum. Bilety rozeszły się już wiele tygodni wcześniej, ja

trzymałem swój w kieszeni jak najdroższy skarb, stojąc

spokojnie w długaśnej kolejce. Wszedłem do środka,

wszędzie nieprzebrane tłumy ludzi, którzy powoli zajmowali

miejsca na trybunach i na płycie. Krótko przed godziną

"W" słabo nagrzaną salę spowiły dodatkowo "egipskie

ciemności". Cisza jak makiem zasiał. Wszyscy zarejestrowali

jakiś ruch na scenie, ale kto tam się szwendał,

trudno było ustalić. Dopiero później okazało się, że muzycy

byli ubrani na czarno, wtapiając się skutecznie w tło

zajęli miejsca tyłem do widowni przed gigantyczną ścianą

instrumentów klawiszowych i głośników i dopiero wtedy

powoli zaczęło przebijać się światło, a z potężnych zestawów

głośnikowych popłynęły pierwsze dźwięki, a na

monstrualnej wielkości ekranie zaczęły pojawiać się filmy

i zdjęcia Kosmosu, świata wody, przestrzeni powietrznej.

Na widowni, nie wiem, ile tysięcy zasiadło na płycie, entuzjazm

nie do opisania, który spowodował, że wszyscy zapomnieli

o niedogodnościach związanych z niską temperaturą

otoczenia, a temperatura podniosła się chyba do

skali tropików. Pamiętam, że sporo kawałków zagrali wtedy

ze swojego najnowszego wówczas albumu "Hyperborea",

były też liczne numery z "Exit" (1981) z recytacją po

rosyjsku w utworze "Kiew Mission". Po każdym utworze

siedzący na dole, na boisku hali Arena, słuchacze wstawali,

wywołując znane z boisk sportowych zjawisko meksykańskiej

fali. W dłoniach wielu trzymało koperty z

winylowymi wydawnictwami Tangerine Dream, unosząc

je triumfalnie do góry. Był to jeden z tych niezapomnianych,

magicznych koncertów, po których wspomnienia

zostają do końca świata i jeszcze dłużej. Ale powróćmy na

moment do inspiracji, czyli programu J.Kordowicza.

Dzięki niemu i falom eteru znałem już wcześniejsze płyty

grupy, począwszy od "Electronic Meditation" z roku

1970. Oczywiście wtedy o winylowym oryginale można

było pomarzyć, dlatego tonsilowskie taśmy (kiedyś firma

Tonsil we Wrześni produkowała obok cenionych kolumn

głośnikowych także kasety magnetofonowe) "katowałem"

z wysłużonego kaseciaka, a brzmienie z dzisiejszej perspektywy

wołało głośno "o pomstę do nieba". Ale tak

naprawdę wtedy jako smarkaty licealista uległem modzie,

niewiele rozumiejąc jeszcze z elektronicznych wizji kreowanych

przez Niemców. Podobny los spotkał w moim

rozumie kolejne albumy "Alpha Centauri", "Zeit", "Atem"

i "Pheadra". Dziwne, rozciągnięte pasaże tonów eksperymentalnych,

które nie zawsze zawierały w swoim wnętrzu

nawet namiastkę motywu melodycznego, tworzyły mocno

"rozmyte" frazy rodem z science-fiction. Bo dla mnie wtedy

to była fantastyka, nie byłem przygotowany wiekowo i

intelektualnie na odbiór tak śmiałych, często atonalnych,

awangardowych fraz muzyki, niełatwej w konsumpcji,

wymagającej wielu podejść, żeby zgłębić jej tajniki, żeby

się z nią oswoić. Minęło kilka lat, dojrzałem i trafiło na

"Ricochet". Longplay "Ricochet" zawiera kapitalną muzykę,

o swoim niepowtarzalnym klimacie, na którym

twórcom udało się powiązać artyzm, absolutną wirtuozerię

z emocjami, wyrazistymi liniami melodycznymi. "Ricochet"

to w pewnym sensie ewenement, bo obejmuje w

całości premierowy materiał, zarejestrowany "live". Żaden

fragment albumu nie ukazał się wcześniej w nagraniu studyjnym.

W zasadzie ta płyta to jedna kompozycja, jeden

zintegrowany organizm dźwiękowy, w sumie nieco ponad

38-minut muzyki, które ze względu na ówczesne możliwości

techniczne "czarnej dużej płyty" podzielony na dwie

części, part I - 17 minut i part II - 21. Wtedy skład Tangerine

Dream tworzyło trio Froese-Franke-Baumann, a

utwór został zarejestrowany na koncertach z roku 1975

we Francji i Wielkiej Brytanii. Pomimo tego, że "Rico-

118

TANGERINE DREAM


chet" stanowi jeden utwór, to muzyka ze swoim różnorodnym

charakterem wcale nie jest homogeniczna. Część

pierwsza rozwija się powoli, wręcz leniwie, nabierając wraz

z upływającym czasem rozpędu, a jej atmosfera zdominowana

została przez dźwiękowy mrok, tajemniczość,

podkreślone także efektami specjalnymi w zakresie

brzmienia. Główny temat melodyczny rodzi się bez pośpiechu,

a później w wolnym tempie następuje jego

rozwinięcie, z narastającymi sekwencjami elektronicznymi.

"Ricochet" wykazuje tendencję wspólną dla wielu

wcześniejszych utworów Tangerine Dream, mianowicie

startuje bardzo skromnie, wręcz brzmieniowo ascetycznie,

a później zachowuje się jak w efekcie kuli śniegowej, czyli

sukcesywnie przybywa dźwięków syntezatorowych, do

akcji często włącza się gitara Edgara Froese, coraz intensywniej

pracuje perkusja i gdy te wszystkie wspólnie zebrane

partie instrumentalne spotykają się w jednym punkcie,

osiągają apogeum dynamiki i kumulacji brzmienia, po

czym często następuje systematyczny, rozłożony w czasie

powrót do fazy początkowej. Żadnych gwałtownych

łamańców, całość proporcjonalnie skonstruowana, choć w

trakcie kompozycja "przeżywa" zwroty tempa, przechodzi

do nowego motywu melodycznego. Podobnie zachowuje

się przez 38-minut "Ricochet", który obok bogatych pasaży

elektronicznych dostarcza także solidną porcję

dźwięków, które można podejrzewać o pewne konotacje

ze space-rockiem. Jeden element warsztatu wykonawczego

może niektórych słuchaczy irytować, a chodzi mi w tym

miejscu o elektroniczne, zaprogramowane beaty perkusji,

ale chciałbym podkreślić, że moim zdaniem takie

rozwiązania w przypadku Tangerine Dream nie stanowią

"obciachu", ponieważ są one wpisane niejako w charakter

muzyki elektronicznej. W części środkowej "Ricochet -

Part I" notujemy delikatne odniesienia do kosmicznej

muzyki pierwszych albumów, łącznie z fragmentami swobodnie

konfigurowanymi, często improwizowanymi, o

dosyć jednorodnym rytmie. W części drugiej delikatnej

korekcie podlega nastrój, który przechodzi do fazy pewnej

melancholii. Jako komponent pełniący rolę wprowadzenia

służy tutaj miękki, łagodny pasaż fortepianowy, któremu

akompaniuje "mellotronowy" flet. Po tej partii inauguracyjnej

metodologia tworzenia kształtu kompozycji jest

podobna jak we wcześniejszych frazach. Najpierw powstaje

pierwowzór, czyli figura rytmiczna i wzorzec dźwiękowy

nakreślony przez sekwencery. To jest z kolei fundament

stanowiący punkt wyjścia do "modelowania" pasaży syntezatorowych

z nieco zachowawczym udziałem perkusji.

Pojawiają się liczne wariacje instrumentalne, stanowiące

piękną ozdobę całej konstrukcji, a muzyczna akcja zmienia

się raczej powoli, bez pośpiechu, dosyć jednostajnie,

bez zrywów i rytmicznych skoków. Pomimo tej programowej

jednorodności i jednolitej strukturze całość tej wspaniałej

mozaiki dźwięków układa się w wysmakowany,

pobudzający wyobraźnię krajobraz dźwiękowy. Na jeszcze

jeden aspekt albumu "Ricochet" chciałbym zwrócić uwagę,

być może banalny i nie wart uwagi, ale według mnie

istotny i potwierdzający klasę wykonawców. Przypominam

mianowicie, że jest to zapis koncertu, który zadaje

kłam często spotykanej tezie, że dobry inżynier dźwięku

wcale nie musi posiadać muzycznego talentu, aby w zaciszu

studia nagraniowego wyczarować ze swoich elektronicznych

"zabawek" różne "cuda- wianki". Trio Tangerine

Dream nic nie ukrywa, przeciwnie, jawnie, na scenie

przed publicznością daje prawdziwy popis kompetencji

artystycznych. Froese-Franke-Baumann nie obawiają się

publicznie obsługiwać swoich elektronicznych "przyjaciół",

ponieważ to oni sami, wykorzystują swoje indywidualne

umiejętności, uderzają w klawisze, projektując

efekt końcowy. To nie maszyny zaprogramowane przez

roboty wydają z siebie nieskoordynowane piski, to stuprocentowi

artyści "malują" te dźwięki przy pomocy swojego

poczucia estetyki, głosu duszy i potrzeby serca. Bo takiego

piękna robot stworzyć nie potrafi. Być może niektórym

odbiorcom "kłóci" się artyzm w sztuce muzycznej z odhumanizowanym,

przynajmniej teoretycznie, brzmieniem

elektroniki, ale w tym przypadku paradoks polega na tym,

że sztucznie wygenerowane dźwięki emanują niesamowitą

aurę i nieprzeciętne piękno, pozwalające pokochać tę

muzykę "na zabój". Dlatego proponuję, żeby wszyscy ci,

którzy nie znają twórczości Tangerine Dream rozpoczęli

swoją edukację od albumu "Ricochet", mając od początku

świadomość, że to nie jedyny, piękny, lśniący diament

upiększający "Mandarynkowy sen". Album "Ricochet" to

zdecydowanie kamień milowy w prezentacji "na żywo" potencjału

i możliwości nurtu stylistycznego zwanego rockiem

elektronicznym, którego pionierem był zespół Tangerine

Dream. To także wzorzec, jak tworzyć koncepcje

dzieła muzycznego tak, aby potrafiło zaspokoić gusta słuchaczy

i wymagania profesjonalne muzyków. A takich

przykładów w biografii Tangerine Dream multum, także

w wersji live", "Encore", "Logos" i inne albumy, to kolejne

etapy edukacji.

Włodek Kucharek

TANGERINE DREAM 119


Shadows Will Be Rising Soon

Tym razem zamiast wstępu jedna istotna uwaga. Niniejszy wywiad, niestety, nie

jest materiałem pierwszej świeżości, więc pojawiające się pod koniec dywagacje odnośnie

koncertowego setu dotyczą przygotowań do trasy, która miała miejsce w połowie ubiegłego

roku. Wszystko inne co istotne znajdziecie poniżej. Odpowiada Hansi Kürsch.

komponujemy, a nie sama realizacja nagrań. Oczywiście,

o ile zdecydujemy się nazwać to problemem, bo

prawda jest taka, że, choć album nie jest najłatwiejszy

w odbiorze, osiągnęliśmy dokładnie taki efekt, w jaki

celowaliśmy. Natomiast jeśli chodzi o porównanie do

Trans-Siberian Orchestra, myślę, że nasze brzmienie,

mimo że wymagające, nadal jest dość agresywne.

Będę się spierał. (śmiech) Dla mnie agresywne są poszczególne

partie, ale nie brzmienie samo w sobie.

Nie mam problemu z tym, że tobie się nie podoba. Nie

tworzyliśmy go z myślą o zadowoleniu wszystkich, ale

i nie zakładaliśmy, że ma ono kogoś odrzucić. Szukaliśmy

brzmienia, które w naszej ocenie najlepiej oddawałoby

charakter naszej muzyki. Niektórzy, tak jak ty,

Gdybyśmy rozmawiali o nagraniach na żywo, wtedy

przyznałabym ci rację. Mając na scenie orkiestrę i

chór nie można sobie pozwolić, by zostały one zdominowane

przez zespół, bo w tej sytuacji sięganie po dodatkowych

muzyków zwyczajnie mijałoby się z celem.

Gitary i perkusja siłą rzeczy muszą zostać

schowane. Trudno mi jednak przyjąć do wiadomości,

że realizując "Beyond the Red Mirror" w studiu nie

można było, bez start dla ogólnej selektywności, położyć

większego nacisku na gitary i perkusję i sprawić,

by całość brzmiała bardziej… No cóż, bardziej

metalowo.

To jest metalowe brzmienie. Metalowe brzmienie, którego

nie doświadczysz słuchając żadnego innego zespołu.

Przynajmniej w mojej opinii żaden inny zespół nie

ma tak bogatej panoramy dźwiękowej i nie wykorzystuje

tak wielu instrumentów grających tak różne rzeczy

w tym samym czasie. Albo to akceptujesz, albo nie.

Nieważne gdzie nagrywasz ani jak podchodzisz do

realizacji, nie można potraktować całości tak, jak w

przypadku typowego metalowego albumu. Nie jesteśmy

typowym zespołem heavy metalowym, a nasze

brzmienie jest definiowane przez to, co komponujemy.

Owszem, w kilku miejscach istniały pewnie jakieś możliwości

kompromisu, i pewnie część osób wolałaby,

gdybyśmy zdecydowali się na brzmienie, które eksponowałoby

pewne konkretne elementy. Gdybyśmy na

przykład zrobili to samo co na "Nightfall in Middle-

Earth", gdzie mimo złożonych kompozycji ostatecznie

postanowiliśmy wyeksponować perkusję i chórki.

Wszystko inne otrzymało niższy priorytet. Tym, którzy

obecnie skarżą się na brzmienie, takie rozwiązanie

na pewno bardziej by odpowiadało, ale wtedy narzekaliby

inni. Naprawdę nie jest łatwo znaleźć właściwą

mieszankę. To produkcja najwyższej jakości, co do

tego nie mam wątpliwości, ale jednocześnie mam też

pełną świadomość, że muzyka, która jest tak absorbująca,

jest jednocześnie bardzo wymagająca. Sadzę

też, że im słabszy sprzęt grający oraz im niższa jakość

materiału źródłowego, na przykład w formacie mp3,

tym gorsza wydaje się produkcja. Co oczywiście nie

oznacza, że nie słyszałem narzekania na brzmienie ze

strony osób, które album słuchały wyłącznie z płyty

CD albo płyt analogowych…

Ja z grupy narzekających na CD. (śmiech)

Tutaj temat też istnieje, ale to też w dużej mierze

kwestia osobistych upodobań. Nie ulega jednak kwestii,

że im poziom kompresji wyższy, tym ten materiał

gorzej brzmi. To oczywiste, bo dzieje się tu tak wiele,

że poniżej pewnego progu wszystko zwyczajnie się rozjeżdża.

HMP: Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażony,

ponieważ nie jest to moją intencją, ale na początek

będę narzekał. Będę narzekał na brzmienie "Beyond

the Red Mirror", bo przy pierwszych kilku odsłuchach

trudno było mi się skupić na czym innym. Nie

jest ono tak duszne, jak na "A Twist in the Myth",

tamtego albumu z uwagi na realizację w ogóle ciężko

mi się słucha, ale w odniesieniu do "At the Edge of

Time" sprawia wrażenie mocno stłumionego i brakuje

mu metalowego szlifu. W pewnym sensie przypomina

mi koncertowe brzmienie Trans-Siberian Orchestra,

gdzie z jednej strony jest walka o selektywność,

bo zespołowi towarzyszy orkiestra, a z drugiej

wśród publiczności zasiadają zarówno dzieci jak i

osoby wiekowo mocno zaawansowane, których charakter

brzmienia ma nie odstraszać. Nie twierdzę, że

wy również troszczyliście się o najmłodszych i najstarszych,

ale mam wrażenie, że rezultat jest podobny.

Hansi Kürsch: …Mogę? (śmiech) W porządku. Przede

wszystkim nie czuję się w żaden sposób urażony. Co

do brzmienia "Beyond the Red Mirror", na co musisz

zwrócić uwagę, gdy mówimy o produkcji, to fakt, że

zasadniczo mamy do czynienia ze ścianą dźwięku.

Mam tu na myśli pełny zakres częstotliwości i całe spektrum

instrumentów, które muszą ze sobą współgrać.

A to oznacza, że nie ma mowy o osiągnięciu typowego,

metalowego brzmienia. Obecnie problem z metalowym

brzmieniem jest taki, i nie chcę być w tym momencie

arogancki, ale takie są fakty, że wiele płyt brzmi bardzo

plastikowo. Słuchacze są do tego tak przyzwyczajeni,

że gdy cokolwiek wykracza poza te ramy, stwarza

problemy. To kwestia tego, z czym masz do czynienia

na co dzień. Przyglądając się dokładniej i szczegółowo

analizując muzykę, którą stworzyliśmy, łatwiej zrozumieć,

dlaczego brzmienie jest właśnie takie, a nie inne.

Na pewno nie można go łatwo porównać do typowego

metalowej produkcji. Na płycie dzieje się tak wiele, że

nie jest możliwe osiągnięcie normalnego, przejrzystego

brzmienia, o które mógłby się pokusić bardziej typowy

zespół. To problem, z którego zdawaliśmy sobie sprawę

i u podstaw którego leży raczej to, w jaki sposób

Foto: Nuclear Blast

nie odebrali go jako właściwe, ale ja uważam, że właśnie

takie jest. To w dużej mierze kwestia gustu, a może

również… dźwiękowej filozofii. Im mocniej zagłębimy

się w temat, tym bardziej zdasz sobie sprawę, że tak

naprawdę nie mieliśmy wielkiego wyboru.

To ostatnie rozumiem doskonale. Rozumiem też, że

nie mogliście potraktować nowego albumu jak na

przykład "Somewhere Far Beyond", choć nie powiem,

że nie chciałbym usłyszeć, jak mogłoby brzmieć

"Beyond the Red Mirror", gdybyście, nawet w mocno

ograniczonym zakresie, jednak to zrobili…

Na "Somewhere Far Beyond" mieliści zasadniczo trochę

klawiszy i bardzo dużo gitar rytmicznych. Samych

gitar rytmicznych grających często bez gitary prowadzącej,

ponieważ styl Andre (Olbricha - przyp. red.)

oraz jego podejście do struktur kompozycji i aranżacji

był w tamtym okresie zupełnie inny. Brzmienie koncentrowało

się głównie na gitarach rytmicznych, wokalach

i perkusji, było w pełni przejrzyste i nie tak

wymagająca względem słuchacza jak nowe rzeczy. Ale,

gdy słucham "Beyond the Red Mirror", nadal słyszę

dokładnie każdy element kompozycji, każdy instrument

i każdą partię. I właśnie to było naszym priorytetem.

Myślę, że słychać to na każdym przyzwoitym

sprzęcie. Co mnie natomiast śmieszy, to gdy ludzie

narzekają na trigerowanie, ponieważ akurat brzmienie

perkusji jest bardzo naturalne.

No cóż, fanem brzmienia perkusji, a w szczególności

werbla na "Beyond the Red Mirror" również nie jestem.

Ale to naturalne brzmienie werbla. Ten werbel właśnie

tak brzmi (nie miałem serca sugerować Hansi'emu wymiany

werbla - przyp. red.). W kwestii perkusji większość

zespołów brzmi tak samo, ponieważ wszyscy

używają nie tylko tych samych sampli, ale najprawdopodobniej

również tego samego oprogramowania. Ludzie

są do niego tak przyzwyczajeni, że definiują je jako

dobre brzmienie, choć nie jest ono w żadnym stopniu

naturalne. My perkusję nagrywaliśmy w pomieszczeniu

pozwalającym na uchwycenie jej naturalnej

charakterystyki, więc siłą rzeczy brzmi ona inaczej od

tego, co zdaniem niektórych powinno stanowić dla nas

punkt odniesienia.

Ostatnie pytanie odnośnie brzmienia. Obiecuję, że

kolejne będą już przyjemniejsze, ale to jedno jeszcze

muszę zadać. Nie uważasz, że nawiązujący na swój

sposób nie tylko do "Imaginations from the Other

Side", ale i do "Somewhere Far Beyond", nieco ucierpiał

na takim a nie innym podejściu do realizacji reszty

albumu?

Rozumiem, co masz na myśli, ale nie, wcale tak nie

uważam. Szczególnie, gdy wspominasz o "Somewhere

Far Beyond", płycie nagrywanej analogowo. Niezależnie

od tego, o którym utworze z nowej płyty będziemy

rozmawiać, to zupełnie inne brzmienie i zupełnie

inne elementy składowe samej muzyki. Tego nie da się

porównać. Riffy na "Somewhere Far Beyond" to

głównie power chordy tworzące względnie proste struktury.

Na nowej płycie z kolei prawie nic nie jest proste.

(śmiech) Trudno mi porównywać album z 2015

zrealizowany z orkiestrą i skomponowany od początku

z myślą o orkiestrze do albumu sprzed ponad 20 lat…

Nie porównujemy albumów. Miałem na myśli

120

BLIND GUARDIAN


wyłącznie utwór "The Holy Grail".

Pomijając kwestię melodyki w stylu lat 90., w zakresie

produkcji, a także samej kompozycji, utwór ten w

największym stopniu przypomina mi "This Will Never

End" z "A Twist in the Myth". Muzyka jest tak inna

od tego, co robiliśmy w latach 90., że naprawdę trudno

mi silić się na rzeczowe porównania. Oczywiście nie

oznacza, że wypieramy się tego, co wtedy robiliśmy.

Nadal są podobieństwa, w duchu samej muzyki oraz w

drobnych aspektach poszczególnych kompozycji, ale

całościowo, a w szczególności w kontekście tego, jak

obecnie traktujemy gitary, to coś zupełnie innego. Mając

to na względzie, a także mając na względzie samo

brzmienie gitar, nie potrafię sobie wyobrazić, jak na

album z roku 2015 mielibyśmy przenieść coś z albumu

realizowanego analogowo ponad 20 lat wcześniej.

Musielibyśmy się cofnąć do rzeczy dużo prostych,

znacznie mniej złożonych nawet od "The Holy Grail",

bo i ten utwór jest dużo bogatszy bardziej skomplikowany

niż może się wydawać. Mi jego brzmienie w zupełności

odpowiada, więc, podsumowując, choć rozumiem

co miałeś na myśli, nie wiem co moglibyśmy zrobić

inaczej, by zbliżyć się do twojej wizji. Nasze

postrzeganie zarówno samej muzyki jak i jej realizacji

jest obecnie po prostu zupełnie inne niż 20 lat temu.

Koniec o brzmieniu. Klasyczne chóry. Na płycie pojawiają

się aż trzy, ale naprawdę istotną rolę odgrywają

one głównie w "The Ninth Wave" oraz w

końcówce "At the Edge of Time"…

Nie do końca. Jeśli wsłuchasz się na przykład w ostatnią

cześć refrenu "The Holy Grail", on również wykonywany

jest przez klasyczny chór. Sporo jest ich też w

tłach. Potraktowaliśmy je podobnie jak w "Sacred Worlds"

i "Wheel of Time" na poprzednim albumie. Wszystkie

te "aaa" i "ooo" są też esencją "The Throne".

I właśnie to miałem na myśli. Czytając o trzech

klasycznych chórach człowiek spodziewa się rzeczy

w stylu "The Ninth Wave", a tu większość partii chórów

to jednak, ujmując rzecz ogólnie, typowy Blind

Guardian.

Dwie kwestie. Po pierwsze, te klasyczne chóry rzeczywiście

były pomyślane głównie na potrzeby intro i

outro w "The Ninth Wave". W pozostałych przypadkach

z powodzeniem wystarczyłby nam jeden, który

tak czy inaczej byśmy wykorzystali. Po drugie, mieliśmy

problemy z dopięcie grafików z chórem, z którym

mieliśmy pracować i dlatego musieliśmy sięgnąć po

inne. A dodatkowo, już w trakcie prac nad albumem,

pojawiły się pomysły rozwinięcia chórów w kilku dodatkowych

kompozycjach, jak we wspomnianym "The

Holy Grali" czy wymienionej przez ciebie końcówce

"At the Edge of Time". Poza tym miał to być jedynie

dodatkowy element, dodatkowy ozdobnik. Używanie

chórów na całej płycie byłoby krokiem za daleko.

Chóry jako chóry miały być wyeksponowane wyłącznie

w "The Ninth Wave" i "At the Edge of Time".

Stopień złożoności poszczególnych kompozycji sprawia,

że, o czym sam wspomniałeś wielokrotnie, "Beyond

the Red Mirror" jest materiałem bardzo wymagającym.

Tym bardziej, że oprócz partii rozbudowanych

partii instrumentalnych praktycznie na całej

płycie mamy również bardzo rozbudowane partie wokalne.

Długość tekstów sprawia, że wokale są niemal

wszędzie.

(śmiech) Prawie zawsze piszę długie teksty.

Inaczej natomiast potraktowaliście partie orkiestry.

W "Wheel of Time" na poprzednim albumie w długich

fragmentach instrumentalnych grała wyłącznie

orkiestra. Na "Beyond the Red Mirror" z kolei orkiestra

funkcjonuje cały czas równolegle z zespołem.

Tak, to sią zgadzam. (śmiech)

A czy są na płycie utwory, które pisane były wyłącznie

z myślą o albumie z orkiestrą? Pytam, ponieważ

słuchając "Ashes of Eternity" oraz "The Throne"

mam wrażenie, że akurat te dwie kompozycje i bez

metalowego instrumentarium z powodzeniem by się

obroniły.

Szczerze mówiąc jest tu tylko jeden utwór, który był

komponowany z myślą o albumie z orkiestrą, ale, oczywiście,

praca nad album z orkiestrą wpływa również na

to, jak aktualnie komponujemy metalowe utwory. Słychać

to na "Beyond the Red Mirror", co do tego nie

mam wątpliwości, ale tak naprawdę jedynym utworem,

który pierwotnym zamierzeniu miał być wyłącznie

kompozycją na orkiestrę, jest "At the Edge of Time". W

pewnym momencie zmieniliśmy jednak zdanie, bardzo

podobnie jak miało to miejsce wcześniej w przypadku

"Wheel of Time". "Wheel of Time" to również miał być

utwór wyłącznie na orkiestrę, ale nie do końca podobało

mi się kilka jego części. Czułem, że to utwór z

potencjałem, ale w swojej oryginalnej formie nie miał

pozostałych kompozycji. Zasugerowałem Andre rozszerzenie

go o metalowy zespół, a on robiąc to dodał

jedynie gitarę rytmiczną zachowując intensywność

orkiestry. Stąd też "Wheel of Time" może się wydawać

bardziej przestrzenny od numerów, które znalazły się

na nowym albumie. W przypadku "At the Edge of

Time" było odwrotnie. Nie miałem żadnych wątpliwości

co do umieszczenia go na albumie z orkiestrą, aż

któregoś dnia Andre przyniósł do niego gitarową

aranżację i przekonał mnie do wykorzystanie go na

"Beyond the Red Mirror". metalowym albumie. Wszystkie

pozostałe utwory powstały już naturalnie w trakcie

prac nad nowym, ale bez wątpienia pod silnym klasycznym

wpływem. Gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę,

postanowiliśmy to wyeksponować na etapie produkcji,

robiąc z nich niejako zapowiedź naszego następnego

albumu z orkiestrą. Stąd też miejscami orkiestra stała

się niemal tak samo istotna jak sam zespół.

Foto: Nuclear Blast

Czy podczas prac nad kolejnymi kompozycjami, gdy

te przybierają coraz bardziej rozbudowane formy,

pojawia się w waszej głowie pytanie czy my damy to

odpowiednio nagrać? W końcu im więcej ścieżek i

więcej partii tym trudniej o bez wątpienia trudniej o

satysfakcjonującą realizację.

(śmiech) Przynajmniej od czasu "A Night at the Opera"

mamy w tym zakresie pewne doświadczenie. To zawsze

jest wyzwanie, ale z biegiem lat nabyliśmy pewności,

że to, co planujemy, uda nam się zrealizować

na etapie produkcji. Rozbudowa struktur poszczególnych

utworów to naturalna konsekwencja naszego

sposobu komponowania. Co ważne to fakt, że nawet

jeśli już w swojej podstawowej formie sam szkielet

danej kompozycji jest bogaty, nasze patenty i tak z

reguły dobrze się sprawdzają. Stąd, choć może zabrzmi

to dziwne, moje obawy względem większości kompozycji

były tym razem umiarkowane. Nie było do

końca przekonany jedynie co do "Ashes to Eternity",

ponieważ, choć nie zawiera on orkiestracji, bardzo dużo

się w nim dzieje. Jeśli skupisz się na samych gitarach,

zauważysz, że tak naprawdę trudno znaleźć tam

miejsce dla wokali. Już bez nich brzmienie wydaje się

pełne. Sądzę jednak , że w trakcie samej produkcji

utwór ten wyszedł nam szczególnie dobrze. Kilka innych

z kolei, których tytułów teraz nie wymienię, a

które wydawały mi się mniej skomplikowane, okazało

się być bardziej wymagającymi.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że utwór "Twilight

of the Gods" miał gotowych kilka różnych refrenów.

Często zdarza wam się pracować w ten sposób,

że refren dopasowujecie do już praktycznie gotowej

kompozycji wykorzystując kilka różnych wariantów?

Czasami. Najczęściej albo od początku mamy dobrą

linię wokalną, która ma być refrenem, albo część instrumentalną,

którą uważamy za interesującą i do której

przygotowuję cztery czy pięć wstępnych linii wokalnych

i które stanowią podstawę do podjęcia ostatecznej

decyzji. W przypadku "Twilight of the Gods"

przez długi czas mieliśmy jeden konkretny refren, ale

na etapie produkcji uznaliśmy, że jednak nie jest wystarczająco

dobry i postanowiliśmy spróbować czegoś

zupełnie innego. Po dwóch-trzech podejściach z reguły

mamy nowy refren. Możliwe, że już wcześniej zdarzyło

się, że ostatecznie mieliśmy ich więcej niż trzy, zanim

podjęliśmy ostateczną decyzję, ale nie przypominam

sobie, byśmy kiedykolwiek, jak w tym przypadku, mieli

ich sześć lub siedem i z których każdy był tak naprawdę

całkiem niezły. Problem tkwił w tym, że w mojej

ocenie żaden nie pasowały do ducha tej konkretnej

kompozycji. Czasem trudność polega na tym, i tak

było też w tym przypadku, że w utworze cały czas w

pewnym sensie wisimy na krawędzi. Od samego początku

utwór jest bardzo złożony, potem jest bardzo

wysoko, dalej kolejna część jest zupełnie inna i masz

wrażenie, że to już przedrerfen. A potem pojawia się

właściwy przedrefren i okazuje się, że poprzednia sekcja

to był jednak dopiero przedprzedrefrenem. (śmiech)

W ten sposób powstaje układ, do który bardzo trudno

znaleźć odpowiedzi refren. Taki, który dorównałby temu,

co w obrębie danej kompozycji działo się wcześniej.

Musieliśmy znaleźć coś, co byłoby zupełnie innego

od wcześniejszych sekcji, coś wolniejszego i bardziej

melodyjnego. Pierwotny refren był bardzo mroczny i

zupełnie nie w stylu Blind Guardian. Być może wykorzystamy

go kiedyś w innym utworze, ale w "Twilight

of the Gods" po prostu nam nie pasował.

W takich sytuacjach zawsze można postawić na minimalizm.

Refren jednozdaniowy, coś jak "Back in the

Village" Iron Maiden. Efekt zaskoczenia na pewno

zostałby osiągnięty. (śmiech)

To coś, co w dużym stopniu zależy od samej muzyki.

Gdy poszczególne jej elementy rozbiegają się w tak

wielu różnych kierunkach… Na przykład "The Throne",

w utworze, w którym tak dużo się dzieje, jednozdaniowy

refren w stylu "Back in the Village" wyhamowałby

całą kompozycję. Fraza "we must serve the fire"

to niemal, niemal to co w "Back in the Village", ale gdybyśmy

na tym poprzestali, efekt nie byłby zadawalający.

Musieliśmy stawiać na bardziej złożone formy.

Co oczywiście nie oznacza, że w przyszłości nie stworzymy

jednofrazowego refrenu. To nie jest tak, że wynaleźliśmy

nową technikę i nie potrafimy korzystać z

innych. (śmiech) To kwestia tego, co daje nam i czego

potrzebuje dany utwór i jego duch.

Pozostając w temacie refrenów, ten w "The Ninth

Wave" o wyjątkowo pozytywnym wydźwięku tworzy

bardzo mocny kontrast z resztą kompozycji. Od po-

BLIND GUARDIAN 121


czątku taki był zamysł?

Nie, to się po prostu stało. Zagłębiając się w proces

twórczy, oceniamy poszczególne partie na poziomie

emocjonalnym. To, jak nas poruszają, jak płyną. Gdy

nagrywaliśmy refren do "The Ninth Wave" nikt nigdy

nie zasugerował, że ten refren jak na ten utwór może

być zbyt budujący czy zbyt pozytywny. Odbieraliśmy

go jako odświeżającą zmianę w ramach kompozycji i

właśnie to staramy się robić komponując refreny. Mają

się wyróżniać na tle utworu. W "The Ninth Wave" było

to o tyle dobre, że patrząc na teksty, to jedyny fragment,

w którym możemy zasugerować, że istnieje coś

jak światło na końcu tunelu. Poza tym to mroczny

utwór będący częścią mrocznej historii. To coś, w co

wierzą ci, którzy pozostali wierni dawnym bogom, wizja

zbawienia dająca na dzieje, na lepszą przyszłość.

Muzyka w tym miejscu bardzo dobrze uzupełnia słowa.

Limitowane wydanie "Beyond the Red Mirror" jest

rozszerzone o "Distant Memories". Ale czy nie jest

tak, że to nie tyle bonus, co utwór, którego klasyczne

"pudełkowe" wydanie płyty zostało pozbawione?

Nie byłoby to całkowicie błędne stwierdzenie. Uznaliśmy,

że płynność wersji "pudełkowej", którą otrzymali

dziennikarze i rozgłośnie radiowe, jest naprawdę

dobra. I bez "Distant Memories" całość jest bardzo wymagająca

i przeciętny słuchacz może mieć problem z

przebiciem się już przez te dziesięć podstawowych

kompozycji. Stąd postanowiliśmy zachować "Distant

Memories" na wydanie limitowane. Dodatkowo, gdy

przyjrzysz się konceptowi, to trochę tak jak z "Władcą

pierścieni" i wersją reżyserską - ten utwór opowiada

część historii, ale nie jest niezbędny do jej zrozumienia.

To dodatkowo przemawiało za takim rozwiązaniem.

Ponadto, fani Blind Guardian i tak zwykle kupują

wydania limitowane, ponieważ interesuje ich

wszystko i chcą mieć jak najwięcej muzyki. Mieliśmy

więc świadomość, że tak czy inaczej "Distant Memories"

ich nie ominie. Nam osobiście nie robiło to

wielkiej różnicy.

Limitowane, dwupłytowe wydanie dodatkowo zawiera

utwór "Doom". Czy to już klasyczny bonus?

"Doom" to część konceptu, a jednocześnie jego rozwinięcie.

Właściwa historii kończy się na "Grand Parade",

ale jest to zakończenie otwarte. "Doom" może być

postrzegany jako swojego rodzaju sequel, ponieważ

opowiada o tym, co dzieje się z upadłym synem po jego

potępieniu. Problem z "Doom" polegał na tym, że

utwór ten został skomponowany 17 lat temu i z uwagi

na jego charakter trudno było nam umiejscowić go na

płycie gdzieś wcześniej. Atmosfera utworu jest na swój

sposób przerażająca i nie do końca współgrała z rzeczami,

które tworzyliśmy na przestrzeni ostatnie czterech

lat. Nie było innej opcji niż umieszczenie go niż na

końcu, a regularnej wersji albumu po prostu musiała

kończyć się "Grand Parade".

Refren "Grande Parade" ma bardzo klasyczny charakter.

To efekt konkretnej inspiracji?

To efekt mojej współpracy z Andre. Nie sądzę, by można

było wskazać dla niego jakąkolwiek bezpośrednią

inspirację, ponieważ, gdy pracujemy razem, jeden

nigdy nie wie, o czym dokładnie myśl drugi i do czego

to doprowadzi. W ten sposób powstał też ten sarkastyczny

refren. Na pewno nie myślałem wtedy o niczym

klasycznym. Jeśli myślałem o czymkolwiek, byłoby to

Queen, choć niekoniecznie akurat w refrenie. Po prostu

niektóre fragmenty i struktury tego utworu od początku

wydawały mi się na swój sposób bliskie Queen.

Uważam też, sam początek refrenu jest mniej klasyczny

niż wiele innych rzeczy na "Beyond the Red

Mirror". Koniec refrenu jest natomiast tak klasyczny,

że sam nie wiem jak do tego doszło. To absolutnie naturalny

proces. Gdy kreatywność zaczyna działać, musisz

za nią podążać. Nie ma innej drogi. Najlepiej, gdy

w ogóle o tym nie myślisz.

Skoro padła nazwa Queen, nie sposób nie wspomnieć

o "Miracle Machine".

(śmiech) Tak, słyszałem to porównanie już kilka razy,

ale … W trakcie produkcji, owszem, tu i tam, jak przy

"Grand Parade" rzeczywiście myślałem o Queen, ale

akurat nie w przypadku "Miracle Machine". Gdy pracowałem

nad tym utworem operowałem w klimacie

rocka lat 70., ale były to rzeczy w stylu Electric Light

Orchestra czy Neila Younga. W pewnym momencie

jednak utknąłem i poprosiłem o pomoc Michaela

Schürena, a on przyniósł tę partię fortepianu, która

pojawia się w refrenie. Nie wiem czy myślał wtedy o

Foto: Nuclear Blast

Queen, czy o jakimś konkretnym musicalach, ale to co

przyniósł zainspirowało mnie do skomponowania takiego

a nie innego refrenu, który teraz wielu ludzi porównuje

do Queen. Rozumiem, skąd to się bierze, ale

nie jest to coś, o czym myślałem pracując nad tą kompozycją.

Teksty na "Beyond the Red Mirror" uzupełniają dwa

cytaty, a właściwie trawestacja i cytat. Trawestacja

z "Króla Lira" Szekspira: "Gods must endure their

going hence" (w oryginale "Men must endure / Their

going hence" - "Nie od nas zależy / Nasz koniec"*, w

wersji Blind Guardian brzmiałoby "Nie od bogów

zależy ich koniec"), a cytat z "Kubla Chana" Samuela

Taylora Coleridge'a: "Then all the charm / Is broken -

all that phantom-world so fair / Vanishes and a thousand

circles spread" (w wolnym, białym tłumaczeniu

"Wtem cały czar pryska - cały ten piękny fantomowy

świat znika i rozchodzi się tysiąc kręgów"). Czy w

obu przypadkach stanowiły one inspirację dla poszczególnych

tekstów, odpowiednio "The Ninth Wave"

i "Sacred Mind", czy pojawiły się dopiero na

końcu?

To połączenie jednego i drugiego. Gdy szukałem inspiracji,

wskazówek, sposobu na opowiedzenie mojej historii,

przekopywałem się przez mnóstwo literatury, gazet…

Wszystko, co tamtym czasie przykuło moją uwagę,

mogło mieć wpływ na teksty i cały koncept. W tamtym

momencie akurat czytałem coś o C.S. Lewisie,

a wspominany cytat z Szekspira znajduje się na jego

nagrobku. Spodobał mi się na tyle, że pod jego wpływem

stworzyłem koncepcję dla utworu "The Twilight

of the Gods", a także zdecydowałem, kim będzie tytułowa

Dziewiątka z "The Ninth Wave". Początkowo

myślałem o klasycznej kosmicznej rasie, ale ostatecznie

uznałem, że zostaną istotami nadprzyrodzonymi. Nie

będą boską rasą, ale będę mieli zarówno boskie cechy,

jak również ludzkie słabe punkty. Zanikanie bogów

wydaje się naturalnym procesem będącym częścią

ludzkiej natury. Uznałem, że to chwytliwy temat. W

"Sacred Mind" z kolei nie da się nie zauważyć wpływu

Colerdige'a.

O nowej płycie z mojej strony to byłoby wszystko,

ale, jeśli czas nam na to pozwoli, chciałbym zadać ci

kilka pytań odnośnie repertuaru koncertowego. O

tym, że grania "Majesty" masz czasami dość mówiłeś

mi podczas naszej pierwszej rozmowy w roku

2003. Minęło kilkanaście lat, a ludzie nadal się go

domagają. Czy nie brałeś nigdy pod uwagę zastąpienia

go innym klasycznym utworem, na przykład

"Guardian of the Blind"?

Nie mógłbym zastąpić "Majesty" przez "Guardian of

the Blind". Nie na stałe. Tym niemniej sam "Guardian

of the Blind" to na pewno ciekawa opcja i sądzę, że jest

spora szansa, że w najbliższym czasie znajdzie się w

naszym secie. Gdzie i kiedy konkretnie go zagramy, nie

wiem, ale niewątpliwie jest taka szansa. Właśnie zacząłem

pracować nad materiałem z "Follow the Blind"…

Czyżby szykował się powrót do "Banished from Sanctuary"?

Tak, to klasyk, po który możemy sięgnąć w każdej

chwili. Ale osobiście liczę też na inne starsze numery,

których albo nigdy nie graliśmy, albo graliśmy dosłownie

kilka razy. Rzeczy takich jak "Follow the Blind",

"Hall of the King" czy "Damned for All Time"…

Właściwie to słuchałem "Follow the Blind" wczoraj.

(śmiech) Ja miałem próbę dwa dni temu. W kwestii

setu nadal kombinuję, które utwory będziemy grać

zawsze, które możemy zmienić, a po które moglibyśmy

sięgać od czasu do czasu. "Follow the Blind", to naprawdę

fajny numer do grania, więc cokolwiek wybierzemy

oprócz "Banished from Sanctuary" i "Valhalla",

sądzę, że będzie to właśnie jeden z tych trzech wcześniej

wymienionych.

Klasyczne utwory, które każdy zespół musi grać

zawsze, wynikają jak sądzę w dużej mierze z faktu,

że na każdym koncercie pojawiają się nowi fani. I

doskonale rozumiem, że oni po prostu muszą je

usłyszeć. Niemniej ciekaw jestem, jak aktualnie oceniłbyś

proporcje wśród waszej publiczności, jeśli chodzi

o ludzi, którzy oglądają was po raz pierwszy, do

tych, który widzieli was wcześniej przynajmniej raz?

Domyślam się, że w dużej mierze zależy to nawet nie

tyle od kraju, co od miasta, ale traktując Niemcy

całościowo, sądzisz, że stosunek ten mógłby oscylować

w okolicach 20:80?

Naprawdę trudno mi zgadywać. Bez wątpienia mamy

bardzo liczne grono fanów, które oglądało nas na żywo

przynajmniej kilka razy… Niewykluczone, że jesteś

bliski prawdy, może rzeczywiście jest do 20:80, 30:70,

ewentualnie 15:85. Trudno ocenić. Cały czas widzę

jednak wielu bardzo młodych ludzi, a to oznacza, że na

każdym koncercie więc na każdym koncercie pojawiają

się nowi fani. Niemniej, jeśli przejrzysz nasze sety z

ostatnich 10 do 15 lat, zobaczysz, że ogrywaliśmy w

tym czasie 40 do 45 utworów, co przekłada się na

niemal połowę całego naszego dorobku. I byłbym zaskoczony,

gdyby okazało się, że ktoś, kto widział nas

w tym czasie nawet cztery czy pięć razy, miał okazję

usłyszeć absolutnie wszystkie grane przez nas kompozycje.

Klasyki muszą zostać, to nie podlega dyskusji.

Nieważne czy mówimy o starych, czy nowych fanach,

trzon setu musi być ten sam. Nie mogę sobie wyobrazić

koncertu Blind Guardian bez "Valhalla", "Nightfall"

czy "Mirror, Mirror", a także kilku innych kompozycjach.

Czasem też zdarza się tak, że zmienimy coś

w secie i na nowy numer nie ma szczególnej reakcji, bo

wielu ludzi albo go nie zna, albo specjalnie nie lubi.

Nie potrafię powiedzieć dokładnie dlaczego tak się

dzieje, ale doświadczyliśmy tego kilka razy, głównie za

sprawą starszych kompozycji. W Internecie łatwo dostrzec

głosy starych fanów, którzy chcieliby usłyszeć

np. "The Last Candle", "Battalions of Fear"…

Albo "Time What is Time"…

Albo "Time What is Time". Choć akurat "Time What is

Time" w jakiś sposób zawsze działa. Ale są inne stare

utwory, które z jakiegoś powodu nie przemawiają do

122

BLIND GUARDIAN


młodszych fanów. I nie mówię o tych, którzy przyszli

niedawno, przy okazji "At the Edge of Time", ale o

tych, którzy są z nami nawet od czasów "Imaginations

from the Other Side". Różnica między nimi, a tymi

najstarszymi, najbardziej zagorzałymi fanami Blind

Guardian jest taka, że ci pierwszy nie narzekają głośno

na stare utwory, podczas gdy ci drudzy narzekają

na nowe. (śmiech)

O tym, jak ważne jest granie klasycznych utworów,

miałem okazję przekonać się w rok 2010. Mój pierwszy

koncert Manowar, a oni oprócz "Black Wind,

Fire and Steel" skupili się wyłącznie na utworach z

ostatnich ośmiu lat. Nie byłem zachwycony.

(śmiech) Cóż, moglibyśmy zrobić coś podobnego i grając

"A Night at the Opera" i "Twist in the Myth" w

całości. Kiedyś się na to zdecydujemy.

"A Twist in the Myth" niekoniecznie, ale "A Night

the Opera" w całości? Powiedz gdzie i kiedy!

(śmiech)

Gdybyśmy się na to zdecydowali, mimo wszystko myślę,

że odegralibyśmy je jak należy. Same w sobie są

one naprawdę dobre, musielibyśmy jedynie znaleźć

właściwy sposób, by przełożyć je na zespół na scenie.

Gdy sięgaliśmy pod "Under the Ice" czy "Soulforged",

odzew zawsze był bardzo dobry. Problem w tym, że

strasznie trudno je zagrać. (śmiech)

Najczęście graliście chyba "Punishment Divine"…

"Punishment Divine" w jakiś sposób zawsze działa.

Podobnie "And then there Was Silence". Te dwa utwory

jesteśmy w stanie wykonywać na stałym, powtarzalnym

poziomie. "Under the Ice" natomiast zawsze sprawiało

nam trudności. Wymagało ode mnie dużego

wysiłku i tak naprawdę nigdy nie doszedłem do punktu,

w którym wykonując go czułbym się komfortowo.

Dlatego z niego zrezygnowaliśmy, ale nie wykluczam,

że jeszcze do niego wrócimy, bo ma on naprawdę duży

potencjał. To samo mogę powiedzieć o kilku innych

kompozycjach. "Battlefield" to z jednej strony świetny

utwór, a z drugiej koszmar dla mnie jako wokalisty.

Chciałbym kiedyś wykonać go na żywo tak, jak na to

zasługuje, ale do tego potrzebny będzie nam odpowiedni

moment. Gdy zdarzy się, że w danym okresie

będziemy grać tylko trzy czy cztery koncerty, wtedy to

może być opcja, która wszystkich powinna zadowolić.

A są jakieś postępy w ogrywaniu "The Curse of

Feanor"? Bo co o niego pytam, a pytam dość regularnie

od kilkunastu lat, słyszę, że jest na tapecie i

być może uda się go włączyć do setu na kolejnej

trasie.

(śmiech) Cóż, jest na tapecie.

To może coś teoretycznie łatwiejszego. "When

Sorrow Sang"?

Graliśmy "When Sorrow Sang" na pierwszej trasie po

"Nighftall in Middle-Earth" i był okrutnie trudny.

(śmiech) Ale zgadzam się, że to bardzo dobry utwór.

Natomiast jeśli chodzi o "The Curse of Feanor", w dalszym

ciągu się do niego przymierzam, ale jest to o tyle

trudno, że w jego obrębie nie można wiele zmienić.

Niektóre kompozycje, które w wersjach studyjnych

śpiewam wysoko, mogę obniżyć o oktawę i nadal

brzmią dobrze. "The Curse of Feanor" z kolei to ciąg

wysokich i agresywnych partii, które trudno obejść.

Zobaczymy, sprawdzę go jeszcze w najbliższych dniach.

Dziś pracowałem nad "Noldor". Każdy kolejny

utwór to cenne doświadczenie.

Co do agresywnych partii, zauważyłem, że ostatnio

coraz częściej zdarza się, że kompozycje z ostatnich

albumów na żywo śpiewasz mocniej niż na płytach.

Logika sugerowałaby, że powinno być odwrotnie. W

końcu na trasie łatwiej zniszczyć sobie głos niż w

studiu.

To prawda, ale czasami to już jest z mojej strony czysta

desperacja. (śmiech) To jedyny sposób, w jaki mogę

przejść przez dany utwór. Chciałbym lepiej nad sobą

panować i śpiewać trochę bardziej miękko, ponieważ

to w większym stopniu chroniłoby moje struny głosowe,

ale prawda jest tak, że w okresie, gdy granie kolejnych

koncertów staje się wymagające, a ja widzę zaangażowanie

publiczności, po prostu daję się ponieść i

daję z siebie trochę więcej niż bym chciał. Następnego

dnia dzieje się to samo, a trzeciego dnia jest już tak

ciężko, że muszę krzyczeć z głębi płuc, bo inaczej już

nie mogę. (śmiech)

Efekt wcale nie jest taki zły. (śmiech) Które utwory z

nowej płyty są brane pod uwagę w kontekście nadchodzącej

trasy?

Ogrywaliśmy na próbach "The Ninth Wave", "Prophecies"

i "Twilight of the Gods". Wszystkie wypadły bardzo

dobrze. Aktualnie pracuję indywidualnie nad "Miracle

Machine" i przymierzam się do "The Holy Grail".

"Grand Parade" również jest na liście, ale na chwilę

obecną raczej go odpuścimy, bo i bez niego mamy za

dużo długich kompozycji. Obawiam się, że gdybyśmy

zdecydowali się również na "Grand Parade", skończyłoby

się na tym, że gralibyśmy ledwie siedem numerów.

(śmiech)

"The Throne" nie wchodzi w grę?

Nie, na tę chwilę nie. Być może jeszcze do niego wrócimy,

ale wszystko zależy od tego, na czy staniem z

"The Holy Grail" i "Grand Parade". "Grand Parade",

jak wspomniałem, praktycznie wypada z listy, ale "The

Holy Grail" wydaje mi się wykonalny. Byłbym zaskoczony,

gdyby nie udało nam się znaleźć odpowiedniego

sposobu do wykonywania go na żywo. Są różne opcje,

ale jeśli koniec końców będziemy mieli ograne pięć nowych

kompozycji, z których trzy każdorazowo znajdą

się w secie, będę bardzo zadowolony.

Foto: Nuclear Blast

A nie braliście nigdy pod uwagę, by na większe koncerty,

na przykład na letnie festiwale, wspomagać się

na scenie kilkuosobowym chórem? Czy to nie sprawiłoby,

że większa liczba trudnych utworów byłaby

wykonalna?

Nie. Trudność od strony wokalnej polega na znalezieniu

odpowiedniego pomysłu, na dany utwór. Takiego,

który sprawi, że będę mógł go wykonywać dzień po

dniu i który jednocześnie przemówi do publiczności.

Mamy w zespole wystarczającą liczbę dobrych wokalistów,

więc nawet jeśli gramy bez orkiestry i klasycznego

chóru, możemy wszystko z powodzeniem odpowiednio

przearanżować, że ostatecznie nikomu nie

będzie niczego brakowało.

Ostatnie pytanie - album z orkiestrą. Gdy rozmawialiśmy

w połowie roku 2010…

(śmiech)

Tak, więc jak mówiłem, gdy rozmawialiśmy w połowie

roku, usłyszałem, że spora części partii orkiestry

jest już nagrana, a dalsze tempo prac w dużej mierze

zależy od tego, ile wokali uda ci się zarejestrować w

przerwach pomiędzy kolejnymi trasami. I że spodziewasz

się, że albumu a orkiestrą ukaże się nie wcześniej

niż w roku 2012. (śmiech) Kiedy możemy się go

spodziewać na dzień dzisiejszy?

Można się go spodziewać pod koniec roku 2016 lub w

pierwszej połowie roku 2017. Pierwsza połowa 2017

to termin bardzo realistyczny, ponieważ, tak, sporo

rzeczy zostało już nagrane. Od roku 2010 podczas kolejnych

sesji z orkiestrą nagraliśmy kilka kolejnych

kompozycji i w zasadzie do zarejestrowania zostały

nam już tylko dwa albo trzy utwory. Potem nagrywać

będziemy wyłącznie moje wokale. Mam kilka nagrań

demo, które wypadły bardzo dobrze. Właściwe nagrania

miałem zacząć już teraz, ale nasz producent, Charlie

Bauerfeind, nadal jest na Teneryfie, gdzie miksuje

nowy album Helloween. Stąd lekkie opóźnienie. Pracę

nad wokalami wznowimy dopiero latem 2015. Plan

jest taki, by zakończyć wszystkie nagrania w okolicach

początku roku 2016 i gdy na przykład będziemy grali

na letnich festiwalach, Charlie będzie mógł samodzielnie

dopracować miks, a później razem wszystko sfinalizujemy.

Tak więc, raz jeszcze, początek roku 2017 wydaje

mi się całkowicie realistyczny, natomiast koniec

roku 2016 to optymistyczna opcja, której na dziś również

nie można wykluczyć.

Co sprawiło, że album z orkiestrą został odłożony w

czasie na rzecz "Beyond the Red Mirror"?

Tak po prostu było nam wygodniej. Mieliśmy pomysły

na oba albumy, ale musieliśmy pójść zgodnie z nurtem,

a nurt albumu metalowego, mimo że ozdobionego licznym

orkiestracjami, okazał się w danym momencie silniejszy.

Czuliśmy, że musimy nagrać ten album najpierw,

a dopiero potem dokończyć płytę z orkiestrą.

Myślę, że to był mądry plan. Czuję się z tym komfortowo

i uważam, że możliwość pracy nad tym albumem

oraz doświadczenie zebrane przy pracy z orkiestrą na

"Beyond the Red Mirror" zaowocuje na albumie z orkiestrą.

Dokładnie to samo mówiłeś po "At the Edge of

Time". (śmiech) Więcej, "Sacred Worlds" oraz

"Wheel of Time" miały być właśnie zapowiedzią albumu

z orkiestrą. Pięć lat i kolejny metalowy album z

orkiestrą później większość fanów jest na etapie:

wydajecie to wreszcie!

(śmiech) Pewnie masz rację. Ale mimo to nadal czuję,

że uda nam się ich zaskoczyć. Sposób, w jaki pracujemy

z orkiestrą, jest dość różny od tego z "Wheel of

Time" i "At the Edge of Time", mimo że te dwie kompozycje

są najbliższe temu, o co w albumie z orkiestrą

chodzi. Myślę, że to, jak jesteśmy w stanie stworzyć

10-11 naprawdę intensywnych kompozycji wyłącznie

na orkiestrę i wokale, okaże się naprawdę interesujące.

Czyli perkusji na płycie nie będzie?

Być może jeszcze pojawi się na kolejnym etapie, ale na

tę chwilę, na poziomie komponowanie, nie. Nie ma ani

perkusji, ani reszty zespołu. Tylko orkiestra i moje

wokale.

Marcin Książek

* tłumaczenie wg przekładu J. Paszkowskiego

BLIND GUARDIAN 123


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Agitator - Mental Violence

2014 Wine Blood

Agitator to pięciu zafascynowanych

thrash/speed metalem mieszkańców Milanu,

a "Mental Violence" jest ich pierwszym

wydawnictwem. Od razu zwróciłem

uwagę na fakt, że muzycy grupy są

dość zróżnicowani wiekowo, mamy bowiem

wśród nich zarówno 15-17 latków,

jak też ludzi dobijających do oraz po

trzydziestce. Jak widać muzyka jednoczy

pokolenia, a Agitator całkiem sprawnie

nawiązuje do czasów świetności niemieckiego

thrashu z wczesnych lat 80-tych,

dodając do tego szczyptę wpływów ekip

amerykańskich, jak np. Possessed.

Osiem utworów, niespełna 28 minut muzyki

- krótko, konkretnie i na temat. Delikatne

"Intro" nie zwiastuje jeszcze tak

zmasowanego sonicznego ataku, jednak

już "Agitator" uderza z siłą i jadem połączonych

sił Sodom i Destruction i tak

już jest właściwie do samego końca tej

płyty. Zespół zdaje się też być zadeklarowanym

wyznawcą zasady, że wszystko

można zagrać jeszcze szybciej niż szybko,

co potwierdza zwłaszcza w "Suffer

My Vengeance", utworze tytułowym i

"T.U.C." ze skandowanym chóralnie refrenem.

Chwilę wytchnienia zapewniają

nieliczne zwolnienia i miarowy, nawet

całkiem melodyjny "No Words, No Life",

a przed wystawieniem wyższej noty powstrzymuje

mnie tylko syntetyczne, odstające

bardzo na minus od oldschoolowego

klimatu "Mental Violence", brzmienie

perkusji. Liczę jednak, że na kolejnym albumie

będzie lepiej, tak więc: (3,5)

Wojciech Chamryk

AlphaState - Out Of The Black

2015 Self-Released

Grecja kojarzy się bardziej z ekstremalnymi

formami metalu, a już black to prawdziwy

towar eksportowy Hellady. Nie

brakuje też jednak w tym kraju zespołów

thrashowych czy klasycznie metalowych

- debiutujący niniejszą płytą AlphaState

z Aten należy do tej ostatniej kategorii.

Mam jednak wątpliwości, czy "Out Of

The Black" zdoła zainteresować kogokolwiek

w tej istnej powodzi metalowych

płyt, tym bardziej, że to wydawnictwo

własne zespołu, a jego poziom jest dyskusyjny.

Oczywiście nie mamy tu do czynienia

z jakimś totalnym gniotem, ale też

nie ma się czym zachwycać - to 40 minut

poprawnego, sztampowego grania. Co

gorsza na początek płyty trafiły te zdecydowanie

mniej ciekawe utwory - tytułowy

i jakiś dziwnie rozłażący się w aranżacyjnych

szwach "Last Day". Później robi

się nieco ciekawiej, ale nie jest to coś, co

rzuca na kolana, każe powtarzać szczególnie

udany utwór czy słuchać go kilka

razy z rzędu, nawet w przypadku tych

najbardziej udanych numerów, w rodzaju

zróżnicowanego "The System" czy fajnie

przyspieszającego "Road To Hell". Ot, solidna

II liga i maksymalnie: (3)

Annihilator - Suicide Society

2015 UDR

Wojciech Chamryk

Od kilkunastu lat starałem się unikać kolejnych

płyt Annihilator. Powód był prosty

- pierwsze dwa albumy, czyli "Alice

In Hell" i "Never, Neverland" (który jest

takim trochę "Alice In Hell Revisited") to

spektakularne klasyki, redefiniujące pojęcie

amerykańskiego metalu. Każda kolejna

płyta zrodzona przez Jeffa Watersa

była od nich wyraźnie gorsza - i pod

względem brzmienia i pod względem zawartości

muzycznej. Ostatnie dokonania

spod szyldu Annihilator w ogóle już nie

posiadają takiego klimatu i takiej dozy

kunsztu jak jego dawne majstersztyki.

Nie uświadczymy w nich tych skocznych,

a zarazem technicznych motywów, które

były dobrze znanym znakiem rozpoznawalnym,

towarzyszącym muzyce Annihilator

przez wiele, wiele albumów. Nie

inaczej jest z najnowszym "dziełem" Jeffa

Watersa zatytułowanym "Suicide Society".

Już dawno w zapomnienie poszły

techniczne popisy i świeże spojrzenie na

thrashujące rytmy. Teraz Annihilator

brzmi jak Avenged Sevenfold. Nie, no

serio - porównajcie któryś utwór z nowej

płyty Annihilatora z jakąkolwiek piosenką

Avenged Sevenfold. Ten sam

flow, ta sama wymowa utworów, nawet

brzmienie gitar i wokalu jest bardzo podobne.

No, i na nowym Annihilatorze

jest to z czego Avenged Sevenfold jest

najbardziej znane - zrzynki z Metalliki.

Nie zalewam. Najbardziej oczywista jest

już niemal na samym starcie. Numer dwa

na płycie, czyli "My Revenge", brzmi niemal

zupełnie jak "Damage Inc.". Co poniekąd

czyni go jednym z najlepszych kawałków

na płycie - a już samo to powinno

wiele powiedzieć o tym wydawnictwie.

Nie jest to też zresztą jedyna taka

oczywista... inspiracja. Tuż po "My

Revenge" wchodzi "Snap" gdzie wyraźnie

usłyszymy Rammsteina i ichnie "Ich Tu

Dir Weh". Taka kompozycja pasuje do

Annihilatora jak koza do orszaku królowej

brytyjskiej. Pomijając naturalnie fakt,

że brzmi zwyczajnie słabo. Radiowe

granie też trzeba "umić". Same klimaty

Avenged Sevenfold, nawet bez zapożyczania

tematów muzycznych z innych zespołów,

są obecne praktycznie w każdym

utworze znajdującym się na "Suicide

Society". Jest to strasznie irytujące, zwłaszcza,

że Annihilator jasno zarysowywał

swój charakterystyczny styl i to nie tylko

na takich klasykach jak "Alice In Hell",

ale także na tych postrzeganych generalnie

jako słabsze, typu "King of the Kill",

"Remains" czy "Waking the Fury".

"Creepin' Again" miało chyba nawiązywać

tematycznie trochę do "Fun Palace" i

"Phantasmagoria", tak jak to swojego

czasu nieznacznie robiło "Tricks and

Traps" na "Remains". Niestety, w

"Creepin Again" zabrakło muzycznego

poparcia, dla podjęcia tego typu tematyki.

Nie uświadczymy tutaj prędkich technicznych

zagrywek. Szybsze partie owszem

występują, choć są proste jak konstrukcja

cepa i w dodatku męcząco przetykane

wolniejszymi wstawkami. To, co

kiedyś wychodziło Watersowi mistrzowsko,

teraz nużąco dręczy odbiorcę.

"Narcotic Avenue" ma całkiem smaczne

momenty - fajną trzeszczącą akustyczną

gitarę na wstępie, atmosferyczne outro

(pozbawione irytującej wymowy Avenged

Sevenfold) i ciekawe szybkie riffy z tremolo,

legato i ze zmianami pozycji w środku

kompozycji. Nie jest to poziom z

czasów pierwszych dokonań Annihilator,

niemniej są tutaj obecne motywy,

których nie sposób nie docenić. Podobnie

jest z szalonym tappingiem w "Death

Scent". Choć sama kompozycja jest średnia

i prostacka, to szaleńcza solówka

uwalnia takie pokłady energii, których ze

świecą szukać pośród innych leadów na

tej płycie. Końcówka konkludującego

płytę "Every Minute" też jest fajnym motywem.

Gdy już Jeff Waters porzuca płaczliwą

manierę, która chyba miała nawiązywać

do "Phoenix Rising" i dokłada do

ognia fajny energetyczny motyw, kawałek

zaczyna w końcu żyć, tracąc swą kiczowatą

atmosferę.... na kilkanaście sekund,

zanim się kończy. No, dobre i to!

Trochę to jednak mało, by udźwignąć

cały album. Jest to pierwsza płyta od

1996 roku na której obowiązki głównego

wokalisty dzierży sam Jeff Waters. Z

jednej strony to zawsze miła odmiana po

irytującym Davidzie Paddenie. Z drugiej

na tym albumie Jeff jest do bólu

przeciętnym wokalistą. Nie wiem czy

było to zamierzone, by uskuteczniał taką

mierną manierę śpiewów, ale jego wokalizy

nie przyczyniają się do pozytywnego

odbioru całości. Nie ma już tego pazura

jaki prezentował na "King of the Kill"

swoim wokalem. Dodajmy do tego maksymalnie

sztampową i bierną perkusję,

nie angażującą się w żadne skomplikowane

patenty i przejścia oraz brzmienie

gitar jak z wspomnianego już kilkukrotnie

Avenged Sevenfold. W sumie na tej

płycie nie ma wielu dobrych, czy nawet

mocno średnich momentów. Słabe to to i

liche. Jest to spokojna płytka soft metalowa

dla tych, którzy lubią Nickelbacków

heavy metalu pokroju Avenged Sevenfold

czy Linkin Park. Choć nawet w

tych klimatach nie jest ona niczym specjalnym,

więc niska ocena nie jest kwestią

nie trafienia w styl, a raczej efektem ogólnego

marazmu muzycznego. (2)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Architects Of Chaoz - The League Of

Shadows

2015 Metalville

Paulowi Di'Anno nie wiodło się ostatnio

najlepiej. Dawny wokalista Iron Maiden

słynie ostatnimi czasy bardziej z żerowania

na swej chwalebnej przeszłości niż

nowych płyt, ogrywając gdzie się da dawne

klasyki z mniej lub bardziej przypadkowymi

muzykami. Czasem jednak spotyka

na swej drodze partnerów zdolnych

do czegoś więcej niż tylko odtwarzanie

największych hitów Maiden z pierwszych

płyt, czego efektem jest właśnie

"The League Of Shadows". Słychać na

tym albumie, że niemieccy muzycy dali

dobiegającemu 60-tce wokaliście solidny

zastrzyk energii, dzięki czemu śmiało

możemy mówić o jego najlepszym wydawnictwie

od lat. W dodatku starali się raczej

unikać powielania rozwiązań typowych

dla zespołu Steve'a Harrisa, chociaż

oczywiście nie zawsze było to możliwe

("Horsemen", "Erase The World"),

czerpiąc raczej wpływy z szerzej rozumianego

ciężkiego rocka przełomu lat 70. i

80. ("Dead Eyes") czy dorzucając czasem

do nich ostrzejsze wpływy ("Apache

Falls"). Bonusowy "Soldier Of Fortune"

Deep Purple w akustycznej wersji pokazuje

zaś przywiązanie muzyków do klasycznego

hard rocka, podobnie jak kolejny

dodatek, totalnie oldschoolowy "You've

Been Kissed By The Wings Of The Angel

Of Death". W dodatku Di'Anno wypada

całkiem nieźle wokalnie, chociaż jakby

częściej sięga po niskie, dość brutalne

partie ("Rejected"), tak jakby pewne rejestry

były już jednak poza jego zasięgiem.

Ale obciachu nie ma, tak więc jeśli ktoś

pamięta Paula z lat chwały 20-30 lat temu,

to "The League Of Shadows" będzie

dla niego pozytywnym zaskoczeniem.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Ascendancy - Pinnacle Of Creation

2014 Self-Released

W równym stopniu inspirują ich zarówno

klasycy pokroju Black Sabbath, Led

Zeppelin, Judas Priest czy Iron Maiden,

bardziej progresywni mistrzowie z

Rush, Savatage i Dream Theater czy

ostrzejsze ekipy death/thrash: Morbid

Angel, Cannibal Corpse, Pantera, Metallica,

Megadeth i Overkill. Nie wypierają

się też wpływów Trivium, Shadows

Fall, Machine Head czy nawet Alice In

Chains, ale na swym debiutanckim albumie

pięciu młodych Kalifornijczyków łoi

czystej próby klasyczny thrash. Taki na

wskroś amerykański, czyli z jednej strony

zaawansowany technicznie, często całkiem

melodyjny, ale nie pozbawiony też

solidnej dawki agresji. Co istotne Ascendancy

równie przekonywująco wypadają

zarówno w szaleńczych thrashowych

łupankach jak "Pitch Black", "Uprising"

czy "Eyes Of The Tyrant", czy też tych

bardziej miarowych, mocarnych numerach

pokroju "Darkest Horizon". Potrafią

też ciekawie urozmaicić ten bezlitosny

soniczny atak: "Lies" to ognisty thrash z

wpływami Priest ery "Painkiller", "Force

To Be Reckoned" rozpoczyna akustyczne

intro, mamy też sporo efektownych soló-

124

RECENZJE


wek, z krótkim popisem basisty w "Eyes

Of The Tyrant" włącznie. Do tego kilka

utworów rozpędza się momentami do

ultraszybkich blastów, co szczególnie

"Relentless" dodaje jeszcze więcej dynamiki,

do tego Gustavo Trujillo też urozmaica

swoje partie: w testamentowym "Power

Imprission All" mamy niski, mocarny

ryk w dwugłosie z czystszym śpiewem, z

kolei w "Turning Of Malice" prezentuje

czytelny, ale jednak prawie growling. I

tak jak "Pinnacle Of Creation" zespół

wydał jeszcze własnym sumptem, to pewnie

przy okazji drugiego albumu nie powinien

mieć już problemów z podpisaniem

kontraktu. (4,5)

Wojciech Chamryk

BanDemoniC - Fires of Redemption

2014 Steel Gallery

Po pierwszym odsłuchu debiutu greckiego

BanDemoniC nie miałem zbyt dobrego

zdania o tym krążku. Może miałem

słabszy dzień? Może potrzebowałem

w tamtym akurat momencie innych

dźwięków? Naprawdę nie wiem. Tym

bardziej, że z każdym kolejnym razem

wydany nakładem Steel Gallery Records

"Fires of Redemption" rósł w

moich uszach co raz bardziej i w tym

momencie uważam go za bardzo dobry

materiał. Kwintet z Ioanniny gra klasyczny

heavy power metal z naciskiem na

ten drugi człon, ale w jego amerykańskiej

odmianie. Nazwy takie jak Metal

Church, Helstar czy Jag Panzer są tutaj

najbardziej adekwatne, chociaż wpływy

sceny brytyjskiej też da się wyczuć.

Wystarczy posłuchać znakomitego "The

Awakening", nad którym unosi się duch

Iron Maiden. Jak dla mnie zespół wypada

najlepiej w tych wolniejszych, utrzymanych

w miarowych tempach kompozycjach

jak "Burn the Witch" czy "Guardians

of Time", które wręcz powalają klimatem

i epickością. Reszta też stoi na

wysokim poziomie. Nawet pierwsze trzy

numery (pomijając intro), które wcześniej

jakoś nie mogły do mnie trafić, teraz

słucham z największą radochą . Znakomite

potężne riffy, klasyczne sola, mocna

sekcja i dobry, utrzymany najczęściej w

wysokich rejestrach wokal to wyznaczniki

tej płyty. Do tego należy dodać mnóstwo

znakomitych, nie-pedalskich melodii

oraz klimat, którego brakuje wielu dzisiejszym

krążkom. Grecy biorą wszystkie

najbardziej klasyczne patenty i wzorce,

ale są w stanie ulepić z nich coś swojego

czego nie da się uznać za kalkę. Słychać

w BanDemoniC potencjał, który jeśli

uda im się w pełni wykorzystać może

objawić się pod postacią wielu fantastycznych

krążków. Na pewno stać ich na

nagranie czegoś jeszcze lepszego. Bardzo

udany debiut i duża nadzieja na przyszłość.

(5)

Maciej Osipiak

Black Fast - Terms of Surrender

2015 Entertainment One

"Terms of Surrender" jest już drugim albumem

zajadłych metalowców z amerykańskiego

Black Fast. I trzeba już na

starcie nadmienić, że jest to jedna z

ciekawszych pozycji płytowych w tym

roku jak i w dorobku Nowej Fali Thrashu

jako takiej. Myślę, że nawet ci, którzy do

ewenementu rzeczonej Nowej Fali odnoszą

się bardzo sceptycznie, będą tutaj

mogli z uznaniem pokiwać główkami,

gdyż ta płyta nie jest bezmyślną miazgą

przekalkowanych riffów Kreatora i

Exodus po raz nie wiadomo który. Na

"Terms of Surrender" znajdziemy szybki

thrash metal, w którym zagnieździło

się mrowie technicznych patentów oraz

progresywnych dodatków. Tych ostatnich

nie jest tak dużo jak w, dajmy na to,

muzyce Vektor, Obliveon, Voivod czy

Atheist, jednak są wyraźnie obecne. Mamy

też tutaj nieco wpływów black/thrashowych

(choć o trochę innej ekspresji

niż w takim Blood Tsunami) oraz tych

bardziej charakterystycznych dla wczesnego

death/thrashu. W gruncie rzeczy

brzmienie Black Fast można najcelniej

opisać jako troszkę mniej progresywnego

Vektora z wokalami Chucka Schul-dinera

z Death za czasów "Symbolic". Poszczególne

utwory stanowią świetne

kompozycje, pełne szybkości, z odpowiednią

dozą melodii, techniki i progresji.

Nie uświadczymy tutaj przerostu formy

nad treścią, za to będziemy mogli bezpośrednio

doświadczyć świetnie zaaranżowanych

hitów - wypełnionych mocą, patosem

i agresywnością. Każdy z dziewięciu

utworów tętni metalową siłą.

Perkusja, bas i gitary współgrają ze sobą

w perfekcyjnym muzycznym unisono, a

wokalista, który brzmi jak jakaś reinkarnacja

Schuldinera, zdziera gardło aż miło,

idealnie wpasowując się w całokształt.

Jednakże "Terms of Surrender" to nie

tylko wyścigowa rzeźnia. Tak samo jak u

swoich tematycznych sąsiadów z Vektor,

mamy tutaj także elementy przemyślane

i pełne atmosferycznego klimatu, które

choć nieco wolniejsze w swej wymowie,

nadal przetaczają się z mocą kilkunastotonowej

machiny zniszczenia. "The

Fall" i "The Coming Swarm" stanowią

takie właśnie urozmaicenie. Nie są to

kawałki wolne, lecz wyraźnie hamujące

swą szybkość na rzecz zamanifestowania

innych walorów muzycznych. Jest to tylko

przykład tego jak Black Fast podchodzi

do tematu różnorodności w swej

twórczości. Fakt faktem - każda z dziewięciu

kompozycji zebranych na "Terms

of Surrender" prezentuje się na tyle oryginalnie

i wyraźnie, że nie ma tutaj mowy

o nudzie czy o nadmiernym wałkowaniu

jednego konceptu w te i we wte. (5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Blackslash - Separate But Equal

2013 7Hard

Image tych pięciu młodych Niemców jednoznacznie

wskazuje na ich muzyczne

zainteresowania i już pierwsze takty

otwierającego ich debiutancki album

utworu "Fighting The Killer" potwierdzają

je w całej rozciągłości. Nie zdziwiłbym

się nawet, gdyby w ich płytotekach

krążki wydane po 1990 roku należały

do zdecydowanej mniejszości, bowiem

Blackslash hołduje tradycyjnemu

metalowi z lat 80-tych. Prym wiodą tu

NWOBHM i surowy, ale melodyjny, germański

heavy/speed, połączone i podane

tak, że nawet największy malkontent

zdoła zauważyć, jaką frajdę sprawia chłopakom

granie właśnie takich dźwięków.

Słuchacze też pewnie nie zgłaszają reklamacji

co do jakości tego materiału, bo

Blackslash są po prostu dobrzy, wręcz

perfekcyjni. Coś krótszego, surowego, ale

z obowiązkowymi unisonami? "Bleed

Out" i "Surrender Your Soul" jak na tacy.

Bardziej miarowo, patetycznie, z balladowymi

wtrętami? "Master Of War".

Maidenowo, ale nie na zasadzie klonowania?

"All Those Nights". A może coś w

stylu niemieckiego power metalu ósmej

dekady? Utwór tytułowy, do usług. Zaskoczenia

też są, bo w finałowym "Home

Again" nie brakuje miarowego, niemal

doomowego riffowania, epickiego klimatu

i chóralnych partii wokalnych - stąd

wniosek, że skoro dwa lata temu debiut

tak im się udał, to na tegorocznej dwójce

"Sinister Lightning" może być jeszcze

ciekawiej. (5)

Black Trip - Shadowline

2015 SPV

Wojciech Chamryk

Zastanawialiście się kiedyś, co by było,

gdyby Thin Lizzy nagrał następcę legendarnego

"Thunder and Lightning"? Dodajcie

do tego nieco zadziornego NWOB

HM i mamy przybliżony obraz tego, co

kiedyś mogłoby teoretycznie powstać. W

muzyce Black Trip można się zakochać

od pierwszego usłyszenia. Słychać, że zespół

garściami czerpie z najlepszych

wzorców, a poziom wykonania jest bardzo

wysoki. Nie ma się czemu dziwić, skoro

w zespole występują same znane persony.

Miłośnicy szwedzkiej sceny znajdą

wiele znajomych twarzy. Bynajmniej nie

jest to przypadkowa zbieranina osób.

"Shadowline" wręcz poraża energią i doskonałym

brzmieniem. Uwagę przykuwa

wokalista - znany z Enforcer - Joseph

Tholl, którego głos, w porównaniu do

debiutu, zdecydowanie zyskał na mocy i

jakości. Wszystkie, ale to wszystkie numery,

trzymają bardzo wysoki poziom.

Przy tym albumie trudno się nudzić, bo

każda partia jest przemyślana i skomponowana

tak, aby słuchacz przez cały

czas skupiony był na muzyce. Jest wiele

bujających motywów, dobrze znanych ze

wspomnianego wcześniej Thin Lizzy,

oraz nieco ostrzejszych momentów, które

nadają albumowi zadziorności i niepokorności.

Mam wrażenie, że muzyka zawarta

na "Shadowline" jest zarówno

buntownicza jak i na swój sposób elegancka.

Ta płyta ma po prostu klasę. Nic

nie jest wymuszone, zespół nie plagiatuje,

lecz w elegancki sposób podąża dawno

już wyznaczonym szlakiem. Materiał nie

zawiera nic odkrywczego, a mimo to udowadnia,

że tego typu granie cały czas może

być świeże i ambitne. Perełka dla zwolenników

NWOBHM i klimatów lat 70-

tych. (5)

Blindrage - Blindrage

2015 Self-Released

Przemysław Murzyn

Blindrage to młody, speed metalowy

zespół z Włoch, który w roku 2015 zadebiutował

albumem o wyszukanym tytule

"Blindrage". Debiut ten to 55 minut

speed/thrash/heavy metalowej stylistyki

zawartej w jedenastu utworach. Instrumentalny

"The Void" wprowadza do

speed/thrashowego "United", które następnie

przeradza się bardziej w heavy metalowe

"Fist of Steel". Podobnie jest przez

kolejne utwory, takie jak m.in "Fools

Can't Cry", zaczynający się spokojnym,

motywem okalającym pojedyncze, pulsujące

dźwięki podciągnięć, które przeradzają

się w riff w iście Toxik'owym stylu

(z "World Circus"). Zespół brzmi dobrze,

zwraca uwagę jego balans i wyważenie.

Średnio-wysokie rejestry wokalu i dźwięk

gitar lekko przypominają mi Sanctuary.

Czasami powieje także lekko Helstar'

em. Również fani Meliah Rage powinni

znaleźć tutaj coś dla siebie. Nawet pojawia

się troszkę Destruction'a np. w riffie

"Fever". Mocno kopiący, heavy metalowe

"Fist of Steel" zadowoli każdego fana metalu

poszukującego energicznego, żywo

zagranego kawałka. Kompozycyjnie?

Masa podciągnięć, riffów, które już gościły

w niejednym zespole, a także galopad

("Fools Can't Cry"), spokojniejszych,

budujących klimat nieprzesterowanych

motywów (chociażby "Fever"), parę wejść

gitary basowej ("Black Virus"). Thrash/

speed metalowe riffy są wspomagane

przez mocną, dobrze brzmiącą perkusję i

bas. Solówki oraz wokal, przyozdabiają i

uzupełniają całość kompozycji. Wady?

Nie ma zbyt wiele, być może wtórność

(co obecnie jest ciężkie do przeskoczenia

przy tworzeniu tego rodzaju muzyki),

aczkolwiek wydaje mi się że fani speed/

thrashu przemieszanego z heavy powinni

posłuchać tego miksu. (3,5)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Blizzard Hunter - Heavy Metal to the

Vain

2015 Pure Undergrund

Czego można oczekiwać po takim tytule

i takiej okładce? Młodzi Peruwiańczycy

udowadniają, że to, jak nazwali płytę, w

stu procentach przekłada się na to, co

robią. Po instrumentalnym intro mamy

typową heavy/power/speedową szarżę.

Od początku słychać, że wszystko jest w

najlepszym porządku. Klasycznie, energetycznie,

z pomysłem i melodią. Do

tego trzeba dodać bardzo wysoki poziom

instrumentalny. Jednym słowem, już po

pierwszym kawałku wiedziałem, że materiał

godny jest uwagi. Lecimy dalej - tytułówka,

do której powstał również video

clip. Po usłyszeniu tekstu "The devil's

sperm, something I will never heal" nie

mam więcej pytań… Chłopaki są naprawdę

mocno pochłonięci Heavy Metalem

i bardzo to eksponują. "Heart of fire

(Vampire Hunter's song)" to kolejna mocna

pozycja na płycie. Można nawet pokusić

się o stwierdzenie, że jest to heavy

metalowy hit. Kompozycja świetnie musi

sprawdzać się na koncertach. Posiada wyróżniającą

melodię i refren, który można

chóralnie śpiewać z fanami. Po prostu

czad. Podobnie jest i w kolejnych utworach.

"Nemesis (Feel my strenght)" i

RECENZJE 125


"Ghost Rider" również posiadają sporą

dawkę hiciarstwa. Wszystko jest podsycone

zgodnym z konwencją (czasem już

dla mnie ciężkostrawnym) patosem. Generalnie

jest jednak fajnie. Wszystko

brzmi naprawdę dobrze. Dźwięk jest

selektywny i nieźle wyprodukowany.

Kawałki zamykające płytę zlewają się już

jednak w całość. Schemat grania okazuje

się dość przewidywalny i nieco monotonny.

Być może 50 minut tego typu galopowania

to trochę za dużo? Podsumowując,

muszę powiedzieć, że płytę przesłuchałem

jednak z przyjemnością. Co

prawda pod koniec byłem już nieco znudzony,

ale chłopaki fajnie robią to co

robią i tyle w temacie. (4,5)

Przemek Murzyn

Brothers of Sword - United for Metal

2015 Self-Released

Sama nazwa zespołu i tytuł płyty konkretnie

odstraszyły mnie już na wstępie.

Przez długi czas nie chciałem nawet tego

tykać. Czego bowiem można się spodziewać,

po tak paskudnie dobranych sloganach,

którymi zespół się firmuje? No masakra

w czystej postaci. Okładka wygląda

przynajmniej dość oldschoolowo, lecz nie

brakuje oczywiście na niej rycerzy z

mieczami. Wygląda jednak fajnie więc,

zabrałem się do odsłuchu. Na początek

podniosłe intro, rzecz jasna. Po krótkim

wstępie jesteśmy już gotowi wyruszyć w

muzyczny bój. "The song of Victory"

uderza prosto w twarz. Mocne, klasyczne,

oldschoolowe brzmienie robi wrażenie!

Jest potężnie, monumentalnie i nie

pedalsko! Wokal nie pieje bez sensu,

tylko oscyluje w niskich rejestrach, co

dodatkowo wzmacnia muzykę i tworzy ją

bardziej "męską", niż można by się tego

spodziewać. Wystarczy posłuchać marszowego,

chóralnie odśpiewanego "The

Cyclop". Manowar by się nie powstydził.

Prawdziwie bojowa pieśń! Chwała. Jest

naprawdę porządnie i do tego to

niesamowite oldschoolowe brzmienie!

Na "United for Metal" mamy również

dwie kompozycje, w rodzimym języku

Brazylijczyków. "Bravos" i "A espada

selvegem" to rasowe pieśni, które z pewnością

przypadną do gustu każdemu

prawdziwemu wojowi. Na koniec firmówka

zespołu czyli "Brothers of Sword".

Wałek przy którym można zabijać i z

dumą ginąć za metal. Na płycie wszystko

jest podręcznikowo. Oczywiście mówię, o

elementarzu młodego metalowego true

wojownika. Oprócz jaskrawo tandetnego

wizerunku i całej otoczki łącznie z tekstami,

muzyka zawarta na płycie jest

naprawdę bardzo dobra. Przemawia do

mnie ciekawy wokal, przypominający mi

momentami Francuzki Lonewolf i przede

wszystkim super brzmienie i aranżacje.

"United for Metal", nie licząc intra,

to jednak zaledwie sześć kompozycji.

Trochę mało, a szkoda bo potencjał muzyczny

jest! (4,5)

Przemek Murzyn

Chainsheart - Leaving Planet Hell

2015 Pitch Black

Od czasu do czasu lubię posłuchać płyt

nagranych bez żadnej spiny na pełnym

luzie, które może nie wznoszą się na

twórcze wyżyny, ale od których czuć

prawdziwą szczerość i pasję. Takim

właśnie krążkiem jest "Leaving Planet

Hell", drugi materiał cypryjskiego

Chainsheart. Debiut "Just Another

Day" z 2012 roku niestety nie jest mi

znany, ale może niedługo nadrobię zaległości.

Dźwięki które tworzą to wypadkowa

hard rocka i klasycznego heavy

metalu. W jakiejś recenzji znalezionej w

sieci wyczytałem, że słychać najwięcej

wpływów Manowar i Judas Priest, co

szczególnie jeśli chodzi o tych pierwszych

jest totalną bzdurą. Anglików na

upartego można się niekiedy doszukać,

ale najwięcej słychać tutaj Scorpions czy

Dokken, tylko momentami z trochę mocniejszym

brzmieniem. Do tego echa

Iron Maiden czy też melodyjnego metalu

w rodzaju Edguy. To co przede wszystkim

rzuca się w uszy to dobrze skomponowane

utwory, których słucha się z

dużą przyjemnością. Ogólnie mówiąc jest

to przebojowe granie, ale na całe szczęście

nie zalatujące wiochą i nie wywołujące

uczucia zażenowania tak jak to się

zdarza w niektórych przypadkach. Dynamiczne

i soczyste brzmienie też jest sporym

atutem. Słychać też, że muzycy nie

są nowicjuszami i wiedzą jak grać na

instrumentach. Może wokalista mógłby

być bardziej charakterystyczny, ale on

też wywiązuje się poprawnie ze swoich

obowiązków. Chociaż może obowiązek

to złe słowo w odniesieniu do tego materiału.

Jak już wspomniałem na początku,

z tej muzyki bije radość i lekkość grania.

Ciężko mi(sic!) wyróżnić jakieś utwory,

bo w sumie za każdym podejściem podoba

mi się inny. Nie jest to płyta z serii

takich, które będę włączał po kilka razy

dziennie, ale gdy już to uczynię to z pewnością

miło spędzę przy niej czas. Bardzo

możliwe, że niedługo zapomnę o

"Leaving Planet Hell", ale w sumie co z

tego? Miłośnicy takiego melodyjnego

grania z pewnością docenią Chainsheart

i być może ocenią go jeszcze wyżej. (4,5)

Chastain - We Bleed Metal

2015 Pure Steel

Maciej Osipiak

Ponowne zjednoczenie sił Chastain z

wokalistką Leather Leone to już pewnik,

udokumentowany nie tylko "Surrender

To No One" sprzed dwóch lat, ale też

najnowszym, już dziesiątym w dorobku

formacji, albumem. "We Bleed Metal" to

nie tylko powrót do zespołu na dobre

charyzmatycznej - przez wielu fanów

określanej mianem żeńskiego odpowiednika

Udo Dirkschneidera - wokalistki,

ale też wieloletniego basisty Mike'a

Skimmerhorna, który też doszedł do

składu w 2013 roku. W takiej sytuacji

nie mogło być mowy o jakimś niewypale

czy odcinaniu kuponów, Chastain w porywającym

stylu nawiązują do swych

najlepszych dokonań z lat 80-tych. 21 lat

przerwy nie zdołało bowiem zniwelować

tej swoistej nici porozumienia na linii

David T. Chastain - Leather Leone i

jak by na to nie patrzeć to właśnie ona

wydaje się wymarzoną i jedyną właściwą

wokalistką dla tego zespołu. Zapowiada

to już pełen werwy tytułowy opener z

szorstkim, niepowtarzalnym głosem

Leone, a w całej okazałości potwierdzają

rozpędzony "All Hail The King" i nieco

epicki, kojarzący się z Iron Maiden,

"Against All The Gods". Dalej jest równie

ciekawie, bo lider grupy nie stracił nic ze

swego niepowtarzalnego stylu kompozytorskiego,

proponując zestaw świetnie

uzupełniających się, raz bardzo szybkich,

raz bardziej miarowych numerów. Niekiedy

nieco orientalnych w klimacie

("Search Time For You", "Secrets"), patetyczno-epickich

("I Am A Warrior"),

nawet wręcz przebojowych ("Evolution

Of Terror"), a solówki Davida są jak

zwykle najwyższych lotów. I chociaż są

na tej płycie momenty świadczące o

upływającym czasie i jego negatywnym

wpływie na głos wokalistki (balladowy,

śpiewany ze słyszalnym wysiłkiem "The

Last Ones Alive"), to i tak "We Bleed

Metal" jest jednym z najlepszych albumów

Chastain w ostatnich dwudziestu

latach. (5)

Wojciech Chamryk

Crimson Valley - Halls Of Victory

2015 Self-Released

Najnowsza EP-ka wrocławskiej grupy

prezentuje jej obecne wcielenie z Ewą

Kleszcz za mikrofonem. Cztery zamieszczone

na płytce utwory, plus dodatkowo

wersja video "Shore Of Nothingness",

udowadniają więc dobitnie, że

Crimson Valley solidnie przepracowali

ostatnie dwa lata. Muzycy coraz śmielej

sięgają w swych kompozycjach do tradycji

NWOBHM i tradycyjnego metalu lat

80. ("Open The Gates"), pojawiają się też

nawiązania do surowego epic i US power

metalu (rozpędzający się z każdą sekundą

coraz bardziej "Ragnarok", równie

siarczysty, ale też i melodyjny "Shore Of

Nothingness"). Finałowa kompozycja

tytułowa to z kolei patetyczna ballada z

delikatnym wstępem, klawiszowymi partiami

J.J. z Nasty Crue, akustyczną gitarową

solówką i fortepianową kodą. Do

efektownej warstwy instrumentalnej nie

zawsze jednak pasują partie wokalne, nowa

frontwoman grupy nie dysponuje

bowiem głosem o odpowiedniej skali i

mocy. Broni się jeszcze w openerze "Open

The Gates", jednak im dalej tym gorzej, z

apogeum w wymagającej już sporych

umiejętności balladzie. Producent bądź

koledzy z zespołu zdawali sobie chyba

sprawę z niedostatków wokalistki, stąd w

dwóch utworach jej śpiew dopełnia brutalny

męski growling, nie zmienia to jednak

faktu, że jest ona najsłabszym punktem

niezłego i dobrze rokującego na

przyszłość zespołu. (3,5)

Wojciech Chamryk

Dark Moor - Project X

2015 Scarlet

Hiszpanie kojarzą się z melodyjnym power

metalem, uzbrojonym w wyśmienite

melodie oraz soczyste, pełne, symfoniczne

brzmienia, przy okazji nie gardząc

neoklasyką czy lekką progresją. Intrygującym

narratorem dźwięków Dark Moor

jest znakomity głos Alfreda Romero.

Kolejne zaś atuty to bardzo atrakcyjne,

wielowątkowe kompozycje w dodatku

olśniewająco zaaranżowane. Wiele z tych

atrybutów odnajdziemy także na ich

najnowszym krążku "Project X". Czuć,

że nad kompozycjami muzycy spędzili

sporo czasu, bo i są zajmujące i ciekawe,

wiele w nich melodii oraz frapujących

tematów muzycznych. W dodatku wszystko

zagrane jest na luzie, bez zbędnego

napinania się, generalnie nic na siłę. Muzycy

grają i śpiewają ze swobodą, a nawet

z pewnym rozmachem. Ogólnie tego

właśnie się po nich spodziewałem. Niestety

schody pojawiają się, gdy chodzi o

brzmienie i produkcję. A to dlatego, że

zamiast soczystych brzmień, mamy stonowaną

gitarę i sekcję, a klawiszowosymfoniczne

ozdobniki są zdecydowanie

wycofane w dal. Tworzy to wrażenie

obdarcia Hiszpanów z własnych atutów.

Dark Moor miało w swoich produkcjach

zwyczaj umieścić, moment lub dwa,

które bardziej zbliżały się do estetyki

rockowo-popowej. Wspomniana ingerencja

w brzmienie i produkcje spowodowała,

że cały album "Project X" właśnie

przypomina bardziej produkt rockowy o

popowym obliczu - aczkolwiek bardziej

ambitny - coś w rodzaju ELO czy Królowej

w komercyjnym wydaniu. Prawdopodobnie

chciał tego sam zespół, bo w

ich muzyce pojawiają się wyraźne inspiracje

Queen (chociażby takie "I Want To

Believe" czy "Bon Voyage!"). Wręcz

jestem przekonany, że był to ich przemyślany

zamysł. Nie wiem jednak czy to

dobry ruch, bowiem moją osobę jedynie

zniesmaczył. Zdecydowanie wolę to stare

oblicze Dark Moor, a eksperyment

"Project X" uważam za wpadkę. Mam

podejrzenie, że tak zareagować może

spore grono dotychczasowych fanów. Dawno

temu od recenzenta wymagało się

byciem obiektywnym, jest to bzdura, o

której już wszyscy zapomnieli. Każdy

krytyk ma swój bagaż doświadczeń, który

staje się pryzmatem do oceny, a to nie

może być bardziej subiektywne. Z tego

powodu stawianie na szali dobrze zagranych

niczego sobie kompozycji, a eksperyment

z brzmieniem i produkcją, jest

bez celowe. Po prostu nic nie przekona

mnie, że nowe oblicze Dark Moor jest

lepsze od tego starego. Jest to także bardzo

poważny, dominujący powód do bardzo

niskiej oceny. Jest jednak jeszcze

jeden aspekt. Przynajmniej w wypadku

mojej osoby. Lubię ELO i to co wydał

Queen, gdy kolaborował z muzyką

komercyjną, czyli muzykę nie metalową

a rockową. Z tego powodu album

"Project X" dostanie ode mnie drugą

szansę, podejdę do niego bez rutyny, z

pewną wiedzą, może wtedy przekonam

się do nowej muzyki Dark Moor. Tym

bardziej - jak już napomknąłem - wiele

walorów tego zespołu zostało zachowanych,

nie brak w tym ambicji, muzycy

rozszerzyli pole swojej aktywności o

inspiracje Queen, a i tematyka wymusiła

pewne elementy muzycznej estetyki, które

kojarzą się z kosmosem czy si-fi. Także

drugie podejście przede mną, a tymczasem...

(2)

Dark Witch - Circle of Blood

2015 Arthorium

\m/\m/

Daję sobie mały palec u nogi uciąć, że

gdybyście posłuchali Dark Witch mielibyście

takie same skojarzenia jak ja. Ten

brazylijski zespół brzmi jak niemiecki

Wizard. Tak tak, ten piewca wikińskich

bogów i heavy metalu. Niemal wszystko

jest w nim wizardowe. Jest głęboki, męski

wokal zupełnie w stylu Svena D'Anny,

co więcej, snuje się przez kawałki niemal

126

RECENZJE


tak samo skonstruowanymi liniami wokalnymi

i chórami. Jest mocne i czyste

brzmienie zupełnie jak środkowe i późne

Wizardy. Są nawet teksty zaczerpnięte z

europejskiej mitologii, włącznie z numerami

o Wahali i Zygfrydzie. Faktycznie,

wiele południowoamerykańskich zespołów

wzoruje się na niemieckim czy ogólnie

rzecz biorąc europejskim, "power metalowym"

graniu, ale jeszcze nie spotkałam

się z taką wierną kopią. Trudno

powiedzieć czy tak silne wzorowanie się

na Wizard jest zaletą czy wadą. Na

pewno dla miłośników tego zespołu,

brazylijski band będzie ciekawostką.

Tym bardziej, że kompozycyjnie i muzycznie

zespół trzyma fason. Melodii i

refrenów nie powstydziłby się niejeden

tak zwany "melodyjny" niemiecki zespół,

a sama realizacja płyty jest naprawdę

solidna. To nieczęste zjawisko wśród

debiutów. Dzięki temu, że sound jest

naturalny, przejrzysty i niepłaski, "Circle

of Blood" słucha się zupełnie przyjemnie.

Co ciekawe, Dark Witch powstał

już w 1999 roku i do czasu wydania debiutu

wypuszczał kilka nagrań demo.

"Circle of Blood" został wydany po 16

latach i myślę, że wysiłek oraz czas oczekiwania

opłaci się Brazylijczykom głównie

w ich własnym kraju. W Europie tego

typu muzykowania, zwłaszcza w tylko

dobrej czy po prostu przyzwoitej formie,

mamy po prostu ponad miarę. (3,8)

David Gilmour- Rattle That Lock

2015 Sony Music

Strati

David Gilmour nie wykazuje raczej

symptomów ADHD w zakresie tworzenia

muzyki na kolejne płyty długogrające.

Od edycji jego ostatniego solowego

wydawnictwa minęło dziewięć długich

lat, czyli sądząc na tej podstawie bliżej

mu do stoika jako przedstawiciela stoicyzmu,

kierunku filozoficznego zapoczątkowanego

grubo ponad 2000 lat

temu (jedna z zasad to utrzymywanie

stanu spokojnego szczęścia niezależnie

od zewnętrznych warunków). Dziewięć

lat to w rozwoju muzyki rockowej cała

epoka, ale w dziejach filozofii to zaledwie

nic nie znaczący "pyłek na wietrze". Gilmour

pracował na nazwisko i autorytet

w rockowym świecie od połowy lat 60-

tych, konsekwentnie i cierpliwie, przede

wszystkim w składzie legendy Pink

Floyd, dlatego dzisiaj nic nikomu nie

musi udowadniać. Sadzę, że takich podstawowych

faktów przypominać nie potrzeba,

są one powszechnie znane. Chyba

że…? No tak, ale jeżeli ktoś słuchający

muzyki rockowej od jakiegoś czasu chlubi

się faktem, że nie zna twórczości tego

faceta, to takiemu osobnikowi już nic nie

pomoże, nawet codzienne czytanie e-

booka z historią osiągnięć Floydów. Gilmour

to instytucja, przede wszystkim

gitarzysta i songwriter, do którego klasy

równać pragnie legion innych "szarpidrutów",

choć jeszcze nie wiedzą, że na próżno

i że zajmie im to ze dwa wieki. A David

spokojniutko, olewając medialny

gwar, kroczy jak cesarz swoją własną

ścieżką, pozostając głuchy na sugestie

poprawiaczy rockowego świata, wbijający

mu z lubością szpile i starający się ze

wszech miar wykazać, że nędzny z niego

muzyk, w dodatku leniwy, bo to przecież

dopiero czwarty album solowy przez 37

lat. Jeszcze inni "opisywacze" teraźniejszości

przypinają mu łatki analizując ostatni

album Pink Floyd, według ich autorytatywnej

opinii, denny, nudny i sklonowany

z fragmentów odnalezionych w

ciemnej piwnicy na Gilmourowej barce,

wyprodukowany z najniższych, wręcz

barbarzyńskich pobudek, tylko po to,

żeby od naiwniaków wyciągnąć kasę. I co

z tego wynika? Ano nic, "oskarżony" wykazuje

się denerwującą jego adwersarzy

obojętnością na te złośliwe podjazdy,

zachowując anielski spokój. Podejrzewam,

że jak kiedyś, za ileś tam dekad

(nie będzie mi dane być świadkiem tego

zdarzenia, bo moim adresem będzie wtedy

urna złożona na jakiejś nekropolii),

zejdzie David z tego świata - niech żyje

sto lat i jeszcze dłużej, ale czeka to każdego

z nas - to wiele "kundelków" ruszy

z krucjatą do Pana Boga wygrażając pięściami,

że jak Gilmour śmiał nie stworzyć

jeszcze jednej płyty, nad którą można by

się z gorliwością pastwić. Tak jest także

teraz, a szeroka publiczność, zarówna ta,

dla której muzyka rockowa to życie, jak i

ta, która odgrywa rolę przechodnia średnio

rozgarniętego w meandrach rockowego

archiwum, czyni wszystko, żeby

wystawić artyście cenzurkę. Problem jednak

w tym, że Jemu te oceny kompletnie

zwisają, ponieważ Jego dokonania na

polu muzyki w ogóle to raczej kategoria

nagrody Nobla, a nie zabawy weselnej w

wiejskiej remizie. Pusty śmiech mnie ogarnia,

gdy czytam te pogłębione analizy,

wykazujące słabości albumu "Rattle

That Lock". Nie zaskoczy mnie, gdy pojawią

się zarzuty, że David Gilmour jest

stary, a jest, że łysy, a na gębie trudno zauważyć

uśmiech. Tyle w sprawie kwestii

zupełnie niemuzycznych. "Rattle That

Lock" to dziesięć utworów, w sumie nieco

ponad 50 minut muzyki. Program bardzo

zróżnicowany, zawierający zarówno

kompozycje nawiązujące do nostalgicznych

wspomnień twórczości Pink

Floyd z okresu "The Division Bell", ale

także sporą dawkę dźwięków balladowych,

song typowo jazzowy "The Girl

In The Yellow Dress", jest także claptonowski

blues w tytułowym "Rattle

That Lock". Muzyka płynie spokojnie,

bez zrywów, raczej w klimacie nostalgii,

melancholii. Gilmour dobrał do realizacji

celów muzycznych sprawdzoną i

zahartowaną w "bojach" ekipę, doświadczonych

instrumentalistów, powszechnie

znanych w rockowej branży. Trudno ze

względu na szczupłość miejsca przeznaczonego

na recenzję wymienić wszystkich,

bo lista obejmuje kilkadziesiąt nazwisk.

Podam tylko kilka wybranych faktów.

Koproducentem został przyjaciel Gilmoura

Phil Manzanera, który udziela

się także jako klawiszowiec i akustyczny

gitarzysta. W gronie wykonawców znalazł

także miejsce Jon Carin, znany z

koncertowych wojaży, między innymi w

Gdańsku w sierpniu 2006 roku, Guy

Pratt, koledzy Crosby i Nash, czy bardzo

szanowany i ceniony Robert Wyatt.

Na albumie możemy docenić także ważny

element składowy muzyki stworzony

przez Zbigniewa Preisnera, który opracował

orkiestracje. A w numerze "A Boat

Lies Waiting" pojawia się ślad zmarłego

Richarda Wrighta, w postaci voice samples.

Fani Gilmoura i floydowych podróży

sięgać będą po ten album z radością

i chęcią, ponieważ jest w znacznym

wymiarze spełnieniem oczekiwań wobec

stylu samego autora i jego artystycznych

priorytetów i fascynacji. Wielbiciele talentu

gitarowego autora będą usatysfakcjonowani,

ponieważ wstawek gitarowych

Davida znajdziemy tutaj całe

multum. Cechuje je pewien rodzaj refleksyjności,

momentami smutku przy prezentacji

dosyć osobistych wizji, ale brzmienie

tych gitarowych czarów pozostaje

od dekad niezmienne. Pewnie znajdą się

tacy słuchacze, co będą kręcić nosem, że

Gilmour nie wymyślił nic nowego, że

zatrzymał się jakby z duchem swojego

czasu i epoki muzycznej, ale czy taki zarzut

można traktować poważnie? Z

mojego punktu widzenia, starego piernika,

który na Floydach się wychował, nadzieje

zostały spełnione. Dostałem upominek

w postaci tej charakterystycznej,

wspaniale - ckliwej, romantycznej gitarowej

melodyki, uzupełniony o reprezentatywną

paradę ballad akustyczno - elektrycznych.

Jedynym zaskoczeniem, ale in

plus, pozostał utwór "The Girl In The

Yellow Dress", który nie tylko nawiązuje,

wręcz cały jest poświęcony bardzo wyraźnie

stylistyce jazzowej. I nie chodzi tutaj

o instrumentarium, choć także ono godne

jest uwagi z wiodącymi, niezwykle

kameralnie brzmiącym fortepianem, saksofonem,

kornetem, kontrabasem, swingującą

manierą gry miotełkami na perkusyjnych

talerzach oraz stylem wokalistyki.

Nie wiem, czy to tak do końca

wypada, ale przypomniały mi się czasy,

gdy słuchałem namiętnie Elli Fitzgerald,

"Pierwszej Damy Jazzowej Piosenki"

wszechczasów, bo David wytwarza tym

swoim opanowanym, dystyngowanym

głosem, niekiedy z chrypką, jego barwą,

niesamowitą magię. Nigdy nie należał do

grona śpiewaków pokonujących kolejne

oktawy, a na tej płycie wręcz cedzi słowa,

lekkuśko, bez wysiłku, jakby prowadził

kameralną rozmowę ze słuchaczami. Im

częściej słucham albumu "Rattle That

Lock", tym bardziej mi się podoba, choć

początkowo, przy pierwszych dwóchtrzech

próbach odczucia miałem co najmniej

ambiwalentne. Teraz już wiem, że

ta intymna muzyka pozostanie w mojej

głowie ciesząc zmysły na dłużej. Wiem,

że "skopany" natężeniem pracy, gdy

wrócę do domowych pieleszy, bez ryzyka

mogę sięgnąć po ten zestaw, który daje

gwarancję przeżyć i wzruszeń na dłuższy

okres życia, nie tylko w szalonej "bieganinie"

od jednej nowości do kolejnej

premiery. Rewolucji nie oczekiwałem, bo

oczekiwanie tego typu w tym przypadku

to chyba domena szaleńców. Dywagacje,

czy ta muzyka jest nudna, mało odkrywcza,

do bólu tradycyjna - a może właśnie

o to chodziło? - pozostawię innym, mądrzejszym

od siebie. Niech się spierają,

czy powinno być więcej gitarowych zadziorów,

czy mniej tęsknoty w głosie Davida,

czy może konieczny byłby odjazd

na tory innych odłamów stylistycznych.

Ani mnie to grzeje ani ziębi. Mnie wystarczy

założyć słuchawki, lec w pozycji

horyzontalnej, zgasić wszelkie światła i

ze świadomością, że to już czarna noc za

oknem, zagłębić się bez reszty w czary

starego Mistrza. Dzięki David za te kilkadziesiąt

minut ucieczki od jazgotu

współczesnego świata. (5)

Włodek Kucharek

Dead Earth Politics - The Queen of Steel

2014 Self-Released

"The Queen of Steel" to połączenie thrashu

i dużej dozy groove. Album rozpoczyna

się utworem "Redneck Dragon-slayer",

z riffem lekko przypominającym Destruction,

tematyką wziętą z jakiegoś power,

ozdobionego dość niską manierą wokalu,

który czasami wchodzi na wyższe

rejestry. Utwór jest utrzymany w średnim

tempie, a jego ciężar jest podtrzymywany

przez gitary i wydających odgłosy wojenne

członków zespołu. Dalej jest tytułowy

utwór i "Madness of The Wanderer".

Brzmienie EPki opiera się o dość niskie

rejestry oraz przytłumione brzmienie

gitar, uwydatniające w ten sposób głos

wokalisty. Riffy mają sporą dozę groove.

Kiedy słucham "Dead Earth Politics" to

na myśl przychodzi mi Machine Head.

Na albumie jest dużo solówek oraz motywów,

które uatrakcyjniają utwory. Bas i

perkusja uwydatniają moc EPki. Płytka

uzyskuje siłę również poprzez tematykę,

sekcję gitarową, wokalistę oraz same

kompozycje. Osobiście album jakoś mi

nie podszedł, aczkolwiek fani groove i

modernistycznego thrash metalu powinni

być zadowoleni. "The Queen of Steel"

jest to całkiem porządna robota. (3,3)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Deadheads - This Is Deadheads First

Album (It Includes Electric Guitars)

2015 High Roller

High Roller Records nie ustaje w wydawaniu

na świat kolejnych perełek. A ponieważ

Szwecja ostatnimi laty jest istnym

zagłębiem muzyki hard 'n' heavy, nic dziwnego,

że oczy łowców talentów niemieckiej

firmy coraz częściej kierują się w

tamtą stronę. Deadheads powstali cztery

lata temu w Gothenburgu, mają na

koncie kilka singli i łoją tak archaicznego,

podszytego rock 'n' rollem hard rocka, że

aż dziwne, że takie nagrania mogły powstać

w XXI wieku. Mamy tu bowiem ten

specyficzny luz i klimat muzyki z

przełomu lat 60-tych i 70-tych, charakterystyczną

dla tamtych lat surowość

dźwięku i nienachalną, ale porywającą

wręcz przebojowość. Tak jak w szaleńczym

boogie z partią fortepianu "Baby

Blues", również wzbogaconym pianem

"Ghost" czy klawiszami "Deadheads", albo

stricte gitarowymi strzałami w rodzaju

"Keep On Searching". W trwającym

niespełna dwie minuty "Lose My Mind"

robi się już jednak zdecydowanie ostrzej,

równie krótki "Rock & Roll" to jakby Led

Zeppelin w bardziej szaleńczej wersji,

chociaż zbieżność tytułu z klasykiem duetu

Page/Plant jest czysto przypadkowa.

Nie brakuje też wejść harmonijki ("Freak

Out", "Live On"), muzycy umiejętnie łączą

też balladowe partie z mocniejszym

graniem w "Venom", a swoisty hołdem dla

tego zespołu jest bardziej mroczny i surowy,

chociaż nie pozbawiony dawki przebojowości,

"My Demons". Dlatego jeśli

ktoś lubi The Black Crowes, The Four

Horsemen czy Turbonegro, "This Is

Deadheads First Album (It Includes

Electric Guitars)" jest dla niego. (5)

Deadiron - Into The Fray

2015 Self-Released

Wojciech Chamryk

Trudno określić ich mianem jakichś

szczególnych pracusiów, bowiem dwa albumy

w dziewięć lat to nie jest jakiś

oszałamiający wynik nawet w dzisiejszych

czasach, gdy pełnowymiarowe płyty

zeszły na plan dalszy, ustępując miejsca

jakimś cyfrowym singlom czy innym

wynalazkom. Jednak Deadiron rekom-

RECENZJE 127


pensują niezbyt obszerną dyskografię

jakością swego materiału, dzięki czemu

do ich płyt po prostu chce się wracać.

Teoretycznie w heavy/power metalu powiedziano

już wszystko, jednak Deadiron

bazując na, zdawałoby się do cna

wyeksploatowanych pomysłach, dają

radę. Przeważają tu krótkie, szybki i

zwarte utwory w najlepszej tradycji amerykańskiego

power metalu lat 80-tych

("Bloodline", "Lady Red", kompozycja

tytułowa). Są dłuższe, bardziej rozbudowane

utwory o epickim zacięciu, jak

"Long Way Home" czy "Laureen", mamy

też dwa krótkie instrumentale: "Goodbye"

w klimacie muzyki dawnej w nieco ambientowym

ujęciu i finałowy, balladowy

"Darksbane", zaś "Whiskey By The

Mound" to skoczne, irlandzkie klimaty w

przebojowo-metalowym opracowaniu.

Alex Van Ness wokalnie też zdołał sprostać

wyzwaniu, chociaż nie wszędzie jego

głos brzmi z odpowiednią mocą ("In Memorium")

tak więc: (4)

Wojciech Chamryk

Deceased - Cadaver Traditions

2015 Hells Headbengers

Deceased to już zespół-instytucja ekstremalnego

grania i legenda podziemia.

Amerykańska grupa dorobiła się imponującej

dyskografii, a co istotne wiele w

niej płyt niezwykle istotnych dla

death/thrash metalu. Tym bardziej dziwi

mnie łączne wydanie, a raczej wznowienie,

dwóch kompilacji z coverami, mających

swą premierę kilkanaście lat temu

na pojedynczych płytach. Oczywiście są

to korzenie Kinga Fowley'a i spółki,

który również w swych innych zespołach,

by wspomnieć tylko October 31, chętnie

nagrywa przeróbki klasycznych numerów,

ale "Cadaver Traditions" to już

zbyt duża przesada i istny groch z

kapustą. Na dwóch CD mamy tu bowiem

aż 53 utwory. Od black metalu do crossover,

z uwzględnieniem też punka, hardcore,

thrashu i wszelkich odmian tradycyjnego

metalu. Niektóre z tych ostatnich

robią wrażenie (speedowy "Deathrider"

Anthrax, "Fire In The Sky" Saxon,

siarczysty "Wiped Out" Raven, "Wrathchild"

Iron Maiden), ale nie brakuje też

niewypałów (pozbawiony uroku oryginału,

wręcz "zarżnięty" "Head Hunter" Krokus,

niezbyt udane przeróbki Mercyful

Fate). Lepiej brzmią thrashowe klasyki

Kreator, Hirax, Sodom, Tankard czy

Slayer, "Black Metal" i "Die Hard" Venom

to też potęga. Z mniej oczywistych

dla metalowców wyborów bronią się też:

Impetigo, Bad Brains, Dead Kennedys,

Cro-Mags czy hitowy "I'm Not Jesus"

Ramones, ale przebrnięcie przez tę

kompilację za jednym razem wydaje się

zbyt trudnym zadaniem. Słuchanie utrudnia

też to, że jakość poszczególnych utworów

jest bardzo różna: od materiałów

studyjnych do utworów brzmiących jak

nagrania próbne z kaseciaka. (3)

Wojciech Chamryk

Def Leppard - Def Leppard

2015 earMusic

Już dawno na Def Leppard postawiłem

przysłowiowy krzyżyk, bowiem od lat nie

znajdowałem na kolejnych płytach tego

zespołu niczego dla siebie. Najnowsza

jest jakby nieco ciekawsza, nie brakuje na

niej interesujących utworów, ale o klasie

płyt z lat 80-tych możemy zapomnieć -

to już nie te czasy, forma i potencjał, że

dyskretnie nie wspomnę o wieku muzyków.

Zaczynają od "Let's Go", całkiem

przyjemnego połączenia swoich trademarkowych

patentów z czasów "Let's Get

Rocked" i rozmachu znanego z utworów...

Queen. Do dokonań Królowej sięgają

też w "Man Enough", ale ten numer jednak

chyba trochę za bardzo przypomina

"Another One Bites The Dust". Mamy też

odniesienia do The Beatles (jednocześnie

nieco też Maidenowy"All Time

High", finałowy "Blind Faith"), ale wszystko

to w jakże charakterystycznych Leppardowych

aranżach. Z kolei akustyczna,

bardzo tradycyjna w formie ballada

"Battle Of My Own" to wypisz, wymaluj

Led Zeppelin z okresu "Kashmir", a Joe

Elliot całkiem udatnie naśladuje Roberta

Planta. Więcej Def Leppard w Def

Leppard mamy za to w dynamicznych

"Dangerous", "Invincible" i "Forever

Young", szkoda tylko, że muzycy znowu

nie umieli zrezygnować z kilku słabszych

utworów. Szczególnie mam tu na myśli

sztampową balladę "We Belong", nijaki,

jakby rock 'n' rollowy w klimacie "Broke

'N' Brokenhearted" i przeładowany wręcz

elektroniką, totalnie mdły "Energized".

Ale i tak nie ma porównania z takim CD

"Songs From The Sparkle Lounge", wygląda

więc na to, że Def Leppard powoli

wracają na prostą, wyznaczoną płytami

"High 'N' Dry", "Pyromania" oraz "Hysteria".

(4)

Wojciech Chamryk

Demolition Saint - Ignorance Is The

Law

2013 Wine Blood

To co prawda materiał sprzed ponad

dwóch lat, ale thrash ma to do siebie, że

nie jest jakimś sezonowym wynalazkiem,

którego okres przydatności do spożycia

wynosi maksymalnie kilka-kilkanaście

miesięcy, tak jak przy dokonaniach wielu

sezonowych gwiazdek pop music. W

dodatku tych pięciu młodych Włochów

na swej debiutanckiej EP-ce łoi tak pomysłowo

i siarczyście, że gdyby nie pewne

brzmieniowe niuanse, to można by

spokojnie pomyśleć, że to rzecz tak z

końca lat 80-tych, a nie wytwór z XXI

wieku rodem. Cztery utwory, niewiele

ponad 20 minut muzyki, ale dzieje się tu

znacznie więcej niż na iluś nudnych albumach

niewydarzonych kapel, które zbyt

szybko porwały się na pełny krążek.

"Beyond The Doors Of Insanity" (5'56) to

idealny opener - nie tak mocny i zakręcony

jak następne kompozycje, zróżnicowany

rytmicznie, ale też i melodyjny.

Utwór tytułowy (3'39) uderza już z pełną

mocą thrashowej łupanki na najwyższych

obrotach, zaś skandowany chóralnie refren

dodaje mu jeszcze agresji. Dwa kolejne

utwory są znowu dłuższe - oba mają

ponad sześć minut - łącząc liczne zmiany

tempa i sporo ciekawych aranżacyjnych

patentów. "God-fearing" jest szybszy i

bardziej bezkompromisowy, z kolei

"Brainless World" to numer mocarny,

czasem tylko przyspieszający, szczególnie

w końcówce. Nie dostrzegam tu słabych

punktów, panowie: Schiavina, Bondioli,

Mastrangelo, Zambardi i Nola są na

dobrej drodze i już chyba najwyższa pora

na debiutancki album. (5)

Wojciech Chamryk

Denner & Shermann - Satan's Tomb

2015 Metal Blade

Nie, wcale nie jestem jakoś specjalnie

rozczarowany. No, może tylko troszeczkę.

Tego duetu gitarzystów przedstawiać

nikomu nie trzeba. To na ich riffach

się wychowałem, przy ich grze zyskiwałem

świadomość muzyczną. To oni

kreowali wizerunek doskonale zgranego i

brzmiącego heavy metalu. W moich

oczach legendy, które złotymi zgłoskami

wpisały się do historii metalu. Sam nie

wiem, czy chciałbym nowego albumu

Mercyful Fate, dlatego rozwiązanie w

postaci opisywanego projektu brzmi całkiem

ciekawie. Pierwsze dźwięki i wiadomo

o co chodzi. Jest dobrze. Słychać wyraźnie

ducha MF, co było nieuniknione.

W składzie znajduje się jeszcze dobrze

znany Snowy Shaw, więc formuła grania

wynika niejako sama przez się… Na wokalu

Sean Peck z Cage. Myślę, że całkiem

niezły wybór. Wprawdzie na tej

skromnej EP-ce, zawierającej cztery kompozycje,

nie wzniósł się na wyżyny, ani

nie wykreował czegoś, co będziemy

wspominać za parę lat. Mimo to, jest zadowalająco

dobrze. Ale czy to wystarczy?

Właśnie ta kwestia mnie nurtuje najbardziej,

za każdym razem, gdy sięgam po

"Satan's Tomb" - czy to wystarczająco?

Poprawność i trzymanie, co najwyżej,

dobrego poziomu, chyba nie do końca

mnie satysfakcjonuje. Być może przez to,

że o żadnym albumie Mercyful Fate ani

Kinga Diamonda nie jestem w stanie

powiedzieć, że jest to "spoko" płytka. Każdej

płycie z udziałem tego duetu gitarzystów

dotychczas towarzyszyły silniejsze

emocje, czego przy "Satan's Tomb"

nie było. Może do tego stopnia zmitologizowałem

te postacie, że oczekuję po

nich tylko wspaniałych rzeczy? Nie

wiem. Wszak opisywana EP-ka złą absolutnie

nie jest! Momentami bardzo przypomina

mi Hell, co muszę uznać za wielki

plus. Tak jak wspomniałem na początku,

rozczarowany nie jestem, bo nawet

geniuszom zdarzają się "tylko" dobre

albumy. (4)

Przemysław Murzyn

Desecrate - At The Edge of Sanity

2012 Self-Released

"At The Edge of Sanity"... Jak czytałem

ten tytuł to miałem skojarzenia z innym

zespołem wykonującym thrash, z Hexenhaus.

I powiem wam, że po przesłuchaniu

omawianego materiału nadal je mam.

Chociażby taki "Retributions End" przypomina

mi arcydzieło tejże hordy, "As

Darkness Falls". Natomiast "Spawn of

Ashes" jak dla mnie to takie przemieszanie

"Incubus" z "Toxic Trace". Powiem

to od razu. Riffy na tym albumie w lwiej

części brzmią świetnie, pasują do wokaliz

Nicka, zwykle usytuowanych w formie

power/heavy metalowym śpiewie. Niestety

tutaj też musze dodać, że czasami maniera

wokalu jest po prostu kiepska (chociażby

w "Invisible Dream"), nie jest zbyt

agresywna i nie brzmi. Żeby nie być gołosłownym,

podobną manierą posługuje się

wokalista Revocation, chociaż tu z lepszym

skutkiem. W "Signed For Live"

trochę mi powiało Morbid Saint i Coroner'em

(z okresu "Grin" i "Mental Vortex").

W kompozycjach głównie czuć

wcześniej wymieniony Coroner, Hexenhaus,

Morbid Saint, czasami troszkę

zaleci power metalem. Pojawiają się także

neoklasyczne wstawki - jak dla mnie brzmiące

Bach'em - za przykład niech posłuży

"Repent" czy bonusowo zamieszczony

"Altered Creations", znany z debiutu.

Technicznie instrumentarium jest

wykonane perfekcyjnie, instrumentalny,

przysłodzony "Obsession" tego dowodem.

Gitary mają odpowiednią siłę ciężkości.

Brzmienie albumu kopie rzyć obecnej

plastikowej produkcji. I co tu więcej

dodać? Warto przesłuchać, choć trochę

zgrzytnie w uszach ta maniera wokalu i

troszkę brakuje do ideału albumów Hexenhaus.

A kto powinien głównie tego

przesłuchać? Fani technicznego i progresywnego

thrashu, wcześniej wymienionych

zespołów. Ode mnie (3,6)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Desecrate - Of Death And Damnation

2015 Self-Released

Mogę powiedzieć jedno, "Of Death And

Damnation" różni się od swojego poprzednika,

zarówno czasem trwania, jak i

stylem. "At The Edge of Insanity" zbliżał

się do dokonań Hexenhaus, zaś ten

album nawiązuje do dorobku Revocation

i innych kapel z bardziej modernistycznym

podejściem do thrashowego

łojenia (przeradzającego się w death). I

słychać to już od pierwszych minut

instrumentalnego "Last Rites". Desecrate

na tym albumie postawiło na modernistyczny

metal, z wokalem, który ma rozpiętość

od czystego wokalu, aż po tą

manierę znaną z deathowych zespołów (i

znowu tu muszę wymienić death/

thrashowe Revocation). Narzekałem w

poprzedniej recenzji na manierę wokalisty,

a dostałem jej jeszcze więcej. Chociaż

tutaj wokal brzmi lepiej, szczególnie

w proporcjach, które są w kawałku "Into

The Abyss", oraz w zestawieniu z przytłaczającym,

pesymistycznym riffem utworu

i jego solówką. Jednak nadal uważam, że

to nie jest to. Skoro już mówimy o solówkach,

widać tutaj troszkę inspiracji Coroner.

Część riffów też przypomina mi

okres albumu "Grin". Czasem powieje też

klasyką, np. w jednym z motywów "No

Salvation". Parę solówek jak dla mnie jest

z lekka nietrafionych. Poza tym, ten

128

RECENZJE


album posiada o wiele więcej tych prostszych

riffów, bardziej zahaczających o

nu-metal i groove, zaaranżowanych w

ostrzejszej, ocierających się o modernistyczny

thrash/death brzmieniach. Czasami

zapląta się pojedynczy power metalowy

motyw ("The Gift of Pain"), by następnie

przemienić się w djentowy riff.

Do samych instrumentów, jak i do techniki

nie mogę się przyczepić, poza tym,

że to nie jest poziom poprzednika. Ogółem,

ten album mogę polecić fanom modernistycznego

thrashu przemieszanego

paroma innymi motywami. Mnie to nie

kręci, jednak posłuchać bez bólu można,

tak więc: (3)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Destitution - The Human Error

2011 Self-Released

Ludzie często popełniają błędy. Powiem

nawet, ludzką rzeczą błądzić jest. Jednakże,

ten album błędem nie jest, ani tym

bardziej słuchanie go. Szczególnie jeśli

jest się fanem w średnich tempach thrashu

i ma się ochotę na krótkie posiedzenie

z kolejnymi wariacjami na temat polityki

i broni atomowej. No tak, trochę

wieje to sztampą. Trudno się mówi i

słucha się dalej, czyż nie? Tak więc, tutaj

mamy do czynienia z trzy-utworową

EPką "Destitution", z kawałkami takimi

jak "Radiation", "Genesis" i "Global

Content". Kompozycje Destitution zalatują

trochę Destruction i Hexenhaus'em.

Wokal posiada swoją manierę trochę

kojarzącą się z Coroner'em. Brzmienie

gitar, perkusji bez zarzutu. Jak już

wcześniej pisałem, wałki usytuowane w

średnich tempach, które to raz przyspieszają,

raz zwalniają. Spodobał mi się pewien

zabieg zastosowany w "Global Content",

a mianowicie motyw przesterowanego

wstępu odegrany pod koniec przez

gitarę klasyczną. Troszkę czuć wtórność,

co jest na minus. Poza tym, chłopaki

nagrali całkiem w porządku materiał. (3).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Destitution - Beware The Fury of The

Patient Man

2014 Self-Released

Destitution wydaje swój debiutancki

album, "Beware The Fury of The Patient

Man" wypełniony wprost po brzegi

niechęcią do władzy. Polityka z krążka

wylewa się niczym woda z rzeki podczas

obfitych ulew. Ogólnie poruszają się między

innymi po wątkach, które omawiali

w swych kompozycjach Testament czy

Toxik. Album jest otwierany przez wałek

traktujący o chciwości i władzy pieniądza

w społeczeństwie ("Mr. Greedy"). Następnie

zespół serwuje kawałek o dźwięcznym

tytule "Alcatrash" będący grą

słów. Później jest parę haseł o krytyce

przy stukocie końskich kopyt, czy tam

przeciwieństwo rzymskiej maksymy prawnej.

Pomiędzy polityką znalazło się

miejsce dla przerywnika, odpoczynku od

brutalnej rzeczywistości ("Affinity").

Debiut ten to 45 minut thrashu w stylu

Exodus, Xentrix czy Sacred Reich.

Instrumentarium? Standardowo gitary

elektryczne, basowe i perkusja, plus gościnny

występ gitary akustycznej w "Affinity".

Brzmienie jest porządnie, nie czuć

tutaj zbytniego plastiku, chociaż gitary

jak dla mnie nie mają takiego kopa jakiego

powinny mieć. Perkusja brzmi porządnie,

podobnie jak bas. Wokalista troszkę

przypomina mi dokonania Sacred

Reich. Kompozycyjnie, zespół tworzy

średnio-szybkie i szybkie wałki, jest w

nich parę odniesień do wyżej wymienionych

zespołów. Moimi ulubionymi

utworami są, walcowate, jak dla mnie

odnoszące się do średniowiecznych hord

ze wschodu, "Rhythm of Horses" i dość

przebojowe "Vigilante" oraz spokojne,

rozwijające się i wyrzucające z siebie ładunek

emocji "Affinity". Ogółem cały album

do polecenia fanom politycznego

thrashu, którego jak dla mnie jest zbyt

wiele. Jednakże warto odsłuchać tego, co

ma do zaproponowania Destitution.

(3,3)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Divine Weep - Tears Of The Ages

2015 Self-Released

Już demo "Age Of The Immortal"

sprzed dwóch lat udowadniało, że w konwencji

power/heavy metal białostoczanie

z Divine Weep czują się całkiem pewnie

i stać ich na wiele, nie sądziłem jednak,

że na aż tyle. Brakującym ogniwem okazał

się nowy wokalista Igor Tarasewicz,

z którym Divine Weep mają szanse

wejść na znacznie wyższy poziom. Igor,

mimo młodego wieku, jest już bowiem

wokalistą kompletnym, z niewyobrażalną

łatwością radząc sobie nie tylko z tymi

wysokimi i najwyższymi tonacjami, ale

też z niższymi, pełnymi agresji partiami.

A ponieważ Bartosz Kosacki, Dariusz

Moroz, Janusz Grabowski i Dariusz

Karpiesiuk są do tego wyśmienitymi

muzykami i niezgorszymi kompozytorami,

efekt końcowy w postaci dziesięciu

utworów rzuca na kolana. Starsze utwory

znane z demo zostały tu przearanżowane,

zagrane i zaśpiewane tak, że nie ma

żadnego porównania z pierowotnymi

wersjami, to relacja typu surowy prototyp

- dopieszczona wersja finalna. Dopełniły

je cztery nowe numery, mamy też dwa

bonusy, w tym "Łzy wieków", znane jeszcze

z "Promo'97". Co oistotne zespół

równie porywająco prezentuje się w

rozpędzonych killerach z drapieżnym

śpiewem, jak: "Fading Glow" czy "Never

Ending Path", są kojarzące się z motoryką

najlepszego Dio numery w rodzaju "Last

Breath", czy wielowątkowa, epicka wręcz

kompozycja "Age Of The Immortal". Nie

brakuje też ciekawych melodii, pasaży i

unison, sporo też efektownych gitarowych

popisów, w tym gościnnego udziału

Wojciecha Hoffmanna (Turbo), a

brzmienie całości (Hertz / Dobra 12) jest

mocarne i klarowne. W dodatku zespół

równie dobrze wypada z tym materiałem

na koncertach, udowadniając, że jest w

stanie równie dobrze wykonać na żywo

wszystkie partie zarejestrowane w studio,

dodając do nich ogromą dawkę energii.

Jak dla mnie "Tears Of The Ages" to murowany

faworyt do pierwszej trójki najlepszych

metalowych płyt tego roku w

Polsce, na świecie Divine Weep też mogą

się z nim pokazać - szkoda tylko przeogromna,

że Igor właśnie rozstał się z

zespołem... (6)

Diviner - Fallen Empires

2015 Ulterium

Wojciech Chamryk

Ostatni raz tak się ekscytowałem przy

debiucie Death Dealer "War Master".

Grecy z Diviner podobnie do Amerykanów

uwielbiają klasyczny heavy metal.

Również ich główną inspiracją jest Judas

Priest, ale w równym stopniu Dio i Manowar.

Podobne jest też to, że mimo

odniesień do złotych lat heavy metalu, to

korzystają z współczesnej techniki i nie

silą się na staro-szkolne brzmienia. Jednak

w muzyce Greków można odnaleźć

niewielkie (śladowe, ale zawsze) wpływy

amerykańskiego grania typu Iced Earth

czy Metal Church. Death Dealer ma

niesamowitego śpiewaka Sean'a Peck'a,

który posiada głos kojarzący się z Rob'em

Halfor'em. Diviner też ma wyśmienitego

wokalistę Yiannis'a Papanikolaou'a,

którego tembr głosu, w pewnym

stopniu, przypomina nieodżałowanego

Jamesa Ronniego Dio. Podobne

skojarzenia mieli też inni, bowiem Yiannis

współpracuje także z Rock'n'Roll

Children, które jest tribute band'em

Dio. Bywają momenty, które nie do

końca przypadły mi do gustu. Czasami

wspaniały wokal Papanikolaou'a wspierany

jest niby chórkami. Chociażby w

"The Legend Goes On" od czasu do czasu,

pojawia się takie: hu-ha-hu! Zupełnie niepotrzebne.

Całe szczęście są to sporadyczne

incydenty. Kawałki zróżnicowane,

klasyczne zbudowane, wpadające w

ucho, nie rozpędzają się za bardzo, ale na

pewno wolne nie są. Sporo w nich podniosłości

i epickości, na pewno każdy z

nich to heavy metalowy hymn. Jest ich

dziesięć i jak dla mnie, żadnego słabego

punktu. Po prostu moc! Instrumentaliści

też błyszczą, w szczególności para gitarzystów

Thimios Krikos i George

Maroulees (obaj robią różnice). Za to

współczesne brzmienie Divinera odpowiada

Thimios Krikos, który wspólnie z

Fotis'em Benardo (Sixfornine, ex-Septic

Flesh) czuwał nad realizacją materiału,

który rejestrowano w ateńskich Devasoundz

Studios. Masteringu dokonali

Tailor Maid i In de Betou (Arch Enemy,

Opeth, Amon Amarth) oczywiście

pod czujnym okiem Thimiosa Krikosa.

Niestety grafika nie podążyła z muzycznym

zamysłem. Przynajmniej mnie tak

się wydaje. Ogólnie okładka jest taka sobie,

zdigitalizowana i o niczym, jej autorem

jest Alan Fall z Digital Grief.

Mimo pewnych niedoróbek, nie mających

wpływu na całość, debiut Diviner

"Fallen Empires" jest znakomity. Fanom

klasycznego heavy metalu bardzo polecam!

(5)

\m/\m/

Dogbane - When Karma Comes Calling

2015 Heaven And Hell

Doom metal dzisiaj przeżywa kryzys,

jeśli chodzi o wysyp nowych zespołów,

które ożywiłyby scenę. Dziś tak się już

nie gra i każdy poda inny powód: bo to

niemodne, bo nie jest wystarczająco

ciężkie, bo to nudne itd. Jednak czasami

wyłoni się z tłumu jakiś młodziak, któremu

należy się przyjrzeć. I taki jest Dogbane,

który wydał w tym roku swój drugi

album przesiąknięty porządną ciężką

muzyką. Od samego początku dostajemy

dwa mocarne kawałki, które łatwo wpadają

w ucho, czyli "Warlord" i "Dogbane".

Potem nie jest wcale gorzej "Karma" i

"Deceiver", też sprawiają dobre wrażenie,

kolejne dwa utwory już są trochę słabsze,

ale wciąż potrafią do siebie przekonać.

Najsłabszymi punktami są instrumentalny

"Apocynaceae", w którym jeden motyw

powtarza się przez dwie minuty, a słychać

jakby był rozciągnięty do granic

możliwości, przez co jest strasznie nużący

oraz "Free Spirit", w którym to

chłopaki chcieli przyśpieszyć i zahaczyć o

death metalowe rejony, ale coś im nie

wyszło. Owszem słychać szybsze tempo i

ową otoczkę, ale nie ma w tym utworze

nic chwytliwego poza niezłą solówką,

przez co całość nie jest w stanie nam zapaść

w pamięć. Za to wieńczący album

"Sands of Time" jest już bardzo przyjemną

kołysanką stworzoną na koncerty.

Łatwo przy tej pieśni wpaść w stan letargu

a ręce same się zaczną kołysać. Jedyny

problem, ale dość poważny, jakie ma to

wydawnictwo to to, że to wszystko już

kiedyś słyszeliśmy. Album jest w pełni

odtwórczy. Mamy tu przekrój od Black

Sabbath przez Manilla Road po nawet

Darkthrone, Candlemass czy Thin

Lizzy, ba nawet w "Calm Before The

Swarm", można usłyszeć riff żywcem wyjęty

z Megadeth (ktoś pamięta kultowy

numer stworzony przez nich, na potrzeby

gry "Duke Nukem" 3D?). Nawet wokal

nie stara się udawać, że jest inaczej i

manierą przypomina m.in. Kevina Heybourne'a

z Angel Witch, a w "Sands of

Time" podchodzi nawet pod Ozzy'ego

Osbourne'a. Także dostaliśmy produkt z

solidnymi utworami, tyle, że niewnoszącymi

niczego nowego, jednakże po

takim "Warlord" czy "Sands of Time",

warto przyglądać się tej kapeli, a nuż na

następnym krążku zaserwują nam cos

własnego, co zostanie w pamięci na długo.

(4)

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Doomshine - The End Is Worth Waiting

For

2015 Metal On Metal

Piętnaście lat istnienia, trzy płyty -

Doomshine stawiają na jakość, nie spieszyli

się więc z pracami nad następcą

"The Piper At The Gates Of Doom", co

skończyło się fortunnie o tyle, że w tzw.

międzyczasie Metal On Metal Records

wyraziło zainteresowanie powstającym

materiałem. Muzycy mogli się więc

skupić na spokojnym dopieszczeniu siedmiu

planowanych na płytę utworów,

czego efektem jest bodaj najlepszy album

w dorobku niemieckiej grupy. Najbardziej

dopracowany, zwarty, robiący wrażenie

nie tylko na zadeklarowanych fanach

doom metalu. Doomshine wracają

RECENZJE 129


tu bowiem w pewnym sensie do korzeni,

jeszcze śmielej czerpiąc z klasycznego

hard rocka z Black Sabbath na czele

("Moontiger"), wplatają w miarowe struktury

swych monumentalnych kompozycji

stricte heavy metalowe patenty czy

przyspieszenia ("Shelter Of The Beast"),

a do tego są nadal niezrównani w patetycznych

i pełnych epickiego rozmachu

kolosach. Najlepszym tego przykładem

jest trwający blisko 11 minut "Witchburn

Road", ale opener "Celtic Glasgow Frost",

"Third From Inferno" czy "Shipwrecked At

Doom Bar" są równie udane. (5)

Wojciech Chamryk

Dragonheart - The Battle Sanctuary

2015 Pitch Black

Nazwa brazylijskiego Dragonheart jest

mi znana od dłuższego czasu, lecz okazuje

się, że prawdopodobnie albumów z

początku nowego milenium tej kapeli nie

słyszałem. Może jedynie drugi krążek

"Throne Of The Alliance", ale szczerze,

nie pamiętam tego. Amnezja. Prawdopodobnie

mam czego żałować, bo "The

Battle Sanctuary" prezentuje się co najmniej

solidnie. Muzycznie Brazylijczycy

sięgają po heavy/power metal w stylu

Grave Digger, speed/power inspirowany

Paragon czy heavy metal, który znamy

m.in. z Hazy Hamlet. Ogólnie jest ostro,

dynamicznie, z pewną dozą rycerskości,

wręcz toporności. Są oczywiście fragmenty

bardziej melodyjne, wtedy można

odnaleźć podobieństwa do Gamma Ray,

HammerFall czy Blind Guardian, którego

inspiracje najjaskrawiej wyłapiemy

w wolnym, bardowskim songu "Marching

Under The Stars". Sporą rolę odgrywa tu

pomysł na wyważenie mocy i melodyjności.

Muzycznych wzorów można odnaleźć

zdecydowanie więcej, jednak nie o

to chodzi. Bowiem ogólnie Brazylijczycy

muzycznie umiejscowieni się w niemieckim

speed/power/heavy metalu z lat

osiemdziesiątych - z pewnymi odchyłami

- o brzmieniu i produkcji, jakie można

uzyskać w współczesnych studiach. Nie

silą się całkowicie na oldschool. Kompozycje

są dość bezpośrednie, jednak zbudowano

je ciekawie i gęsto w strukturach.

Muzycy raz mocniejszy akcent kładą na

riffy, innym razem na melodie, czy

ciekawy klimat. Ze względu na preferencje,

każdy może znaleźć coś dla siebie.

Świadczy to o sporej wyobraźni i talencie

muzyków, choć z pewnością w ich propozycjach

sporo jest ograniczeń wynikających

z ich priorytetu stylów czy środków

wyrazu. Ciekawie jest z manierą wokalisty,

głównie słyszymy coś z Chrisa

Boltendahla czy Andreasa Babuschkina

ale chwilami robi się zagadkowo,

gdy wokal popada w coś, co przypomina

Marka Sheltona. Ogólnie wokal dość

często wspomagany jest innym głosem

czy też wielogłosowymi chórkami, co jeszcze

mocniej wzbogaca propozycję

Dragonheart nie tylko w sferze wokalnej

ale także w i tak dość bogatą w aranżacje,

pomysły i melodie ich muzykę. "The

Battle Sanctuary" to bardziej niż solidny

krążek, dla fanów starego niemieckiego

power metalu z akcentami, bardziej

współczesnej odmiany melodyjnego power

metalu. (3,7)

\m/\m/

Drastic Solution - Thrashers

2014 Wine Blood

Tytuł debiutanckiej płyty tego włoskiego

kwartetu jest chyba wystarczającą wskazówką

co do jej zawartości. Wydany

przez niewielką, podziemną firmę Wine

Blood Records album to niespełna pół

godziny siarczystego łojenia na najwyższych

obrotach. 2-3 minuty w zupełności

wystarczają Drastic Solution, aby pokazać

jak sprawnie przyswoili sobie szaleńcze

granie spod znaku Nuclear Assault

czy S.O.D. Dochodzi do tego histeryczny

wrzask Marco Lecce, często

wspieranego przez kolegów w chóralnych

czy skandowanych refrenach, ale pomimo

tak skumulowanej w krótkich utworach

agresji nie brakuje w nich też melodii

("Die Beatle Die") czy całkiem sprawnie

odegranych solówek ("Silent Fart").

Plusem jest też naturalne, potężne

brzmienie bębnów - taki "Iron Cop" pewnie

przez osiem na dziesięć młodych

kapel zostałby pod tym względem spartolony,

a tu mamy uderzenie pełne nieokiełznanej

mocy, tak więc i nota będzie

ciut wyższa: (4,5)

Eldritch - Underlying Issues

2015 Scarlet

Wojciech Chamryk

Pierwsze to co rzuca sie w uszy to nowoczesne

brzmienie gitar. Riffy są muskularne,

potężne, industrialne, bezlitosne,

grane gęsto i zadziornie. Przez nie robi

się duszno i mrocznie. Człowiek zaczyna

myśleć, że słucha czegoś z nu-metalu

albo innego groove metalu, ba gitarzyści

czasami przemycają zagrywki, które

kojarzą się z tymi stylami a nawet z djentem.

Całe szczęście to tylko część arsenału

gitarzystów, bo trochę thrashu i power

metalu też odnajdziemy. A co najważniejsze

normalne, klasyczne solówki,

które panowie grają jak z nut. Do gitar

dopasowana jest sekcja rytmiczna,

ociężała, prosta ale też zagrana z wyczuciem.

Klawisze też są, ale gdzieś w oddali,

bardzo rzadko wysuwają się do przodu,

dodając w ten sposób pewnego kolorytu i

luzu. Nie jest to żadna symfonika, ale

nowoczesne klawisze zagrane z pazurem.

Power metalu trochę juz odnaleźliśmy.

Jednak głównie odnajdziemy go w śpiewie

Terence'a Holler'a. Melodie i harmonie,

które wyśpiewuje bardzo kojarzą

się z tym nurtem. Są dużym kontrastem

do ostrej muzyki, a są tak melodyjne, że

czasami zastanawiam się czy przez cały

kawałek Terence śpiewa refren. Utwory

są bardzo zwarte, intensywne, co przy

mocarnych gitarach wywołuje, pierwsze

wrażenie, że kawałki są takie same lub

zlewają się w jedną całość. Trzeba się

wsłuchać aby wyłowić oczywiste różnice,

nie mówiąc o tym, że każda ma swoje

tempo. Przeważają te w średnich prędkościach

ale są też wolniejsze i bardzo

szybkie fragmenty. Muzycy grają perfekcyjnie

z technicznym zacięciem, co może

być tym pierwiastkiem progresywnym.

Trudno powiedzieć, że mamy do czynienie

z progresywnym metalem. Raczej

powinno się powiedzieć, że Eldrich na

"Underlying Issues" to nowoczesny power

metal z pewnym progresywnym podejściem.

No i bez wokalu Terence'a

Holler'a ciężko byłoby znieść ten album,

a tak można pokusić się, że mamy do

czynienia z czymś intrygującym i ciekawy.

Choć jestem pewien, że wcześniejsze

oblicza Eldrich były dla mnie ciekawsze.

(3,7)

Elvenpath - Pieces Of Fate

2015 Self-Released

\m/\m/

Gdy słyszycie termin melodyjny power

metal z Europy to o czym myślicie? Sonata

Arctica, Freedom Call, Stratovarius,

Nightwish, Epica i cała masa podobnych

kapel. Prawda? Na Encyclopeia

Metallum właśnie w taki sposób określono

niemiecki Elvenpath. Co bardzo myli,

bowiem ten zespół zdecydowanie opiera

się o heavy metal - wpływy NWOB

HM z Iron Maiden na czele oraz trochę

na europejskim power metalu - ale tym z

początków lat osiemdziesiątych reprezentowanym

przez wczesne Helloween

czy Running Wild. Owszem są i inne

inspiracje, chociażby dość dobrze słyszalna

epickość w stylu Majesty czy Stormwarrior,

jednak to klasyczny heavy metal

jest tym co napędza muzykę Elvenpath

na "Pieces Of Fate". Kompozycje Niemców

są dość typowe jak na ten rodzaj

heavy metalu, lecz nader pomysłowe, ciekawe

zaaranżowane i bardzo długie. Ich

czas mieścił się gdzieś pomiędzy pięcioma

minutami a grubo ponad trzynastoma

minutami. Najkrótszym kawałkiem

jest instrumentalny, na poły akustyczny

"Coming Home", który pełni coś w rodzaju

przerywnika między kompozycjami.

W sumie dziesięć utworów daje blisko

siedemdziesiąt minut. Z początku stanowi

to problem, bo muzyka w takiej ilości

przytłacza. Jednak z czasem, im dłużej

słucha się całego "Pieces Of Fate", to ten

problem rozmywa się. Świadczy to jedynie,

że Niemcy postarali się i przygotowali

nam ciekawą muzycznie propozycję.

Wykonanie też wydaje się na poziomie,

choć instrumentaliści nie kandydują do

miana wirtuozów. Dość ciekawa jest sytuacja

wokalisty. Jego maniera rozkłada

się pomiędzy Dickinsonem a Bayleyem

(jednak bliżej mu do tego drugiego), głosem

operuje bardzo swobodnie, zaś jego

melodie są dość zgrabne i wpadają w

ucho. Największą ciekawostką tego krążka

jest to, że w kliku momentach zespół

wspiera sam Uwe Lulis. Niemniej zaskoczenie

mija gdy okazuje się, że Lulis zajął

się również produkcją, miksem i masteringiem.

Ogólnie Uwe trzeba pochwalić,

bo brzmienie "Pieces Of Fate" jest takie

jakiego oczekiwałem, ani nie za szorstkie,

ani nie wypolerowane, przesiąknięte oldschoolem

ale na siłę nie ucieka od możliwości

współczesnego studia. Na koniec

wrócę do utworów, wypełnia ich treść,

która porusza różne tematy. Nie są to jakieś

naukowe rozważania, ale na pewno

nic błahego i dotyczą konkretnych tematów,

a także książek czy filmów. Elvenpath

jest doświadczony, undergrundowym

zespołem i dużo włożył w serca aby

nagrać "Pieces Of Fate". Powinniśmy to

docenić (4,5)

\m/\m/

Empheris - Ye Olde Varsovia Live 2015

2015 Bestial Invasion

Dyskografia necro black / thrash metalowego

Empheris rozrasta się w tempie

godnym podziwu, ale brakowało w niej

oficjalnego albumu koncertowego. Aż

dziwne, że taka płyta pojawiła się dopiero

teraz, tym bardziej, że zespół Adriana

na żywo wymiata. W całej okazałości

potwierdza to również niniejsza płyta,

będąca zapisem koncertu z 29 maja tego

roku, kiedy to Empheris poprzedzali

Varathron i Rotting Christ w warszawskiej

Progresji, dopełnionym dwoma

utworami zarejestrowanymi 24 lipca w

Rock Side 99, gdzie dzielili scenę z Relentless,

Ferosity i Hell Patrol. "Ye

Olde Varsovia Live 2015" to nie tylko

pierwsza płyta live Empheris, ale wydawnictwo

szczególne, dokumentujące dojście

do składu grupy argentyńskiego perkusisty

kryjącego się pod pseudonimem

Burner Of The Cross oraz jedyną pamiątką

po bytności w zespole gitarzysty

Krakusa, zastąpionego niedawno przez

Tomasza Dobrzenieckiego (Hazael,

Alastor, Nightmare). Mając jako support

mało czasu do dyspozycji Empheris nie

marnował czasu, prezentując przekrojowy

set utworów z albumów "Ancient Necrostroms"

oraz "Regain Heaven", dorzucając

to i owo z demówek oraz EP-ek

oraz dwa nowe utwory: "Hellish Crusade"

i "Screams From Hell". Dźwięk jest trochę

bootlegowy, ale konkretny, tak więc jest

czego posłuchać, chociaż przerwy pomiędzy

poszczególnymi utworami nieco irytują.

Na koniec dostajemy brzmiące bardziej

surowo "Black Pyramid" i "Blasphemous

Possession", a jeśli ktoś nie miał dotąd

okazji być na koncercie tych warszawskich

szaleńców, zyskał ich doskonałą

wizytówkę 100 % live - rzecz nie do pogardzenia

w sytuacji, gdy Empheris koncertuje

coraz częściej. (5)

Wojciech Chamryk

Eradicator - Madness is My Name

2012 Yonah

"Madness is My Name" jest syntezą kilkunastu

składników. Rozkładając ten album

na części pierwsze otrzymujemy

dość dobre, klarowne, aczkolwiek old

schoolowe brzmienie, wiele riffów inspirujących

się klasykami thrashu, kilka

świetnych solówek gitarowych, dobrą

sekcje instrumentalną oraz dość pesymistyczną

tematykę. Ale od początku.

Eradicator to niemiecki thrash metalowy

zespół, który zadebiutował albumem

"The Atomic Blast", poprzedzającym recenzowany

album. "Madness is My

Name" to thrashowa petarda zawierająca

w sobie masę bombowych, jakkolwiek

sprawdzonych patentów sporządzonych

na ich własny styl. Są odniesienia m.in

do Destruction ("Nuclear Overkill",

"Parasite"), do Metallica ("At The Brink

of Dead") i Vendetta ("Judgment Day").

Ogółem zespół czerpie całymi garściami z

130

RECENZJE


dokonań swoich rodaków. Kompozycje

są okraszone wokalem Sebastiana

Stöbera, który brzmieniem trochę przypomina

wokalistę Grindera. Album zaczyna

się od utworu tytułowego, by następnie

przejść do gorącego niczym stosy inkwizycji

"Baptized By Blood". Następnie

mamy dość depresyjny "Final Dosage",

potem ostry "Born in Hate", kolejno

lekko polityczny "Judgment Day". I tak

dalej, przez kawałki takie jak "Last Days

of Defiance", "Evil Twisted Mind" i

kończącego album "Nuclear Overkill".

Ogółem tekstowo jest dość dobrze, chociaż

po raz kolejny są wałkowane te same

tematy. Co do sekcji instrumentalnej,

całkiem w porządku, perkusja podkreśla

riffy swoim soundem, bas również

wzmacnia ich brzmienie, nie ma żadnych

dodatkowych wstawek innych instrumentów.

Co mogę więcej napisać: czuć tu

dość dużą inspirację klasykami thrash

metalu, co nie jest nazbyt oryginalne, są

dość rozbudowane teksty traktujące o

tematach powielanych, co rusz przez

kolejne oldschoolowe zespoły. Album dla

głodnych staroszkolnego młócenia, warto

się z nim zapoznać. (3,8)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Eradicator - Slavery

2015 Yonah

Dość melancholijne i smutne "Intro" jest

oderwane od kolejnego kawałka, "Of

Ashes And Sand", który to poprzedza

"Evil Command". I tak dalej. Aż do tytułowego

wałka, który zwieńcza ten 42- minutowy

albumu. Tak samo jak na "Madness

is My Name", album jest przepełniony

odniesieniami do twórczości innych

zespołów, chociażby utwory "Evil

Command", "Smash The Masquerade" czy

"Bloodbath" i "One Man Jury", które co

krok odnoszą się do dokonań Destruction,

bądź też "Manipulhate" odnoszące

się tym razem do Exodus. W odróżnieniu

do wcześniejszego LP, na tym bas

pozwala sobie czasami wyjść na pierwszy

plan, wymienię chociażby "Bloodbath".

Zmieniło się także brzmienie - na bardziej

czyste, klarowniejsze. O czym "Slavery"

jest? Poza niewolnictwem, jest także

o propagandzie nienawiści oraz innych

takich związanych ze społeczeństwem.

Tematy wałkowane dość często, jednak

Eradicator wałkuje je z odpowiednią

(jak dla nich), młodzieńczą werwą.

Jak wcześniej zostało to wspomniane, bas

stał się bardziej widoczny, aczkolwiek

główna uwaga nadal się koncentruje na

gitarach i wokalu. Sekcja perkusyjna uzupełnia

całą resztę. Riffy i solówki łączą

elementy wspólne dla wspomnianego

wcześniej Destruction, Exodus, oraz

Anthrax i Metallica (co jest widoczne

np: na "Manipulhate"). Wokalista brzmi

czyściej, młodzieńczo. Jego wokal jest

dość rzadko wspierany przez chórki.

Ogółem album jest miksem niemieckiej i

amerykańskiej szkoły thrashu - odświeża

jej patenty swoimi riffami, które i tak

zdają się dość znajomo brzmieć. "Slavery"

jest godny polecenia fanom staroszkolnego

thrashu zrealizowanego w nowym

stylu. Ode mnie (3,8)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Eradikator - Edge of Humanity

2015 Divebomb

Dźwięki spokojnie rozlewające się po

panoramie odsłuchu zostają zastąpione

przez galopadę perkusji i gitar, następnie

wchodzi pierwsza gitarowa solówka i

wokalista zaczyna wyrzucać z siebie słowa...

o to pierwsza minuta "Mesmerized" z

najnowszego albumu Eradikatora -

"Edge of Humanity". Kanonada dźwięków

dobywających się z głośników, przeorana

wieloma solówkami, thrash metalowymi

riffami, m.in na wzór Xentrix'a

oraz odważną, energiczną i dość Hetfield'ową

manierą wokalu, wybrzmiewająca

w kompozycjach o średnich i szybkich

tempach, to jest to, co Eradikator

ma do zaoferowania. I powiem, że jest to

całkiem przystępne, ale i zarazem ciężkie

granie. Eradikator'owi udało się stworzyć

album łączący tą późniejszą manierę

wokalu Hetfield'a i Chuck'a Billy'ego, z

thrashowymi riffami Xentrix'a ("The

Great Deception"), Testamentu, a nawet

lekkimi powiewami Coroner'a (w "Seasons

of Rage") i Destruction. Tematyka

skrywająca się za maską stworzoną z riffów

i wokalów jest oparta m.in na człowieku,

na jego emocjach oraz na sferze

duchowej, okalanej przez nieograniczony

kosmos, trochę jak dla mnie inspirowanej

Lovecraftem. Przemknie także wśród

tego odniesienie do mitologii greckiej (na

"Kairos Passing"). Brzmieniowo album

jest całkiem przystępny, ma odpowiednią

dawkę mocy, perkusja wybrzmiewa

wśród gitar, a wokal i bas uzupełnia

przestrzenie dźwiękowe. Miks nie kole w

uszy swoją sztucznością i nie zraża adeptów

ciężkiego grania. Jedynie do czego

można się przyczepić, to być może

maniera wokalu i riffów, która przewodzi

na myśl Metallikę (co może być zarówno

minusem jak i plusem). Poza tym, nie ma

nic takiego do zarzucenia temu albumowi,

zwieńczonemu przyjemnym, instrumentalnym

utworem "Kairos Passing" -

polecam fanom takich zespołów jak

Metallica, Xentrix, Testament, Re-

Animator, Metallica i... czy nie zapomniałem

o Metallice? Ode mnie (4)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

EstWind - Out Of Control

2014 Self-Released

Słoweńcy pogrywają sobie tradycyjny

heavy metal od pięciu lat i niedawno

uznali, że najwyższy czas udokumentować

to płytą. Sami firmują "Out Of

Control", bo wydawcy nie udało im się

znaleźć, co wcale mnie nie dziwi w kontekście

poziomu tych ośmiu utworów.

Ot, schematyczne i pozbawione jakiejkolwiek

inwencji granie na jedno kopyto,

coś pomiędzy heavy lat 80-tych a

współczesnym power metalem. Większość

utworów jest zdecydowanie za

długa, zbyt rozwleczona, dlatego fajne

patenty jak basowy pochód czy patetyczny

refren "Ice Queen" czy mroczny,

chwilami nieźle przyspieszający "Kill The

Evil", po prostu nużą w dawce 6-8 minut,

tym bardziej, że praktycznie w każdym z

tych utworów perkusista z uporem maniaka

powtarza takie samo, w dodatku

jakoś syntetycznie brzmiące, przejście.

Krótsze numery wychodzą EstWind zdecydowanie

ciekawiej - może poza nudnym

openerem "Born Again" - pozostaje

dla mnie zagadką, dlaczego na to miejsce

nie trafił znacznie ciekawszy, ostrzej brzmiący

"Crazy Night". Mamy też punkowy,

zaśpiewany po niemiecku dwuminutowy

wygłup "Auzenkontrolen" na

koniec, dlatego jako całość "Out Of

Control" w żadnym razie nie porywa.

Muzycy, zwłaszcza gitarzyści i wokalista

Andrej Goljevšèek mają jednak tzw.

"papiery na granie", dlatego mimo pierwszego

falstartu nie można jeszcze

EstWind zupełnie spisywać na straty.

(3)

Wojciech Chamryk

Eternal Champion/Gatekeeper - Retaliator/Vigilance

2015 No Remorse

Dwa młode, niezbyt znane zespoły:

amerykański Eternal Champion i

kanadyjski Gatekeeper proponują na

swym splicie epicki heavy metal wysokich

lotów. Co ciekawe nie mamy tu typowego

dla takich wydawnictw prezentowania

obu zespołów po kolei, ale ich

utwory są wymieszane, tworząc całkiem

spójną całość. Zaczyna epicko/rycerskim

intro "Ride For Revenge" Eternal Champion,

po czym uderza swym sztandarowym,

mocarnym i surowym "Retaliator".

Następnie Gatekeeper prezentuje

równie dynamiczny "Angelus Noctum",

numer z melodyjnym refrenem, dynamicznym

riffem i czytelnym odwołaniem

do przełomu lat 70. i 80., umieszczony

pomiędzy krótkimi instrumentalami:

akustycznym "Vigilance I" oraz miarowym

"Vigilance II". Rzecz nie zwalnia

tempa dzięki kolejnej odsłonie Eternal

Champion: patetycznemu "The Last

King Of Pictom" oraz, chyba, najlepszemu

na płycie, mrocznemu riffowcowi

"War At The Edge Of The End". Cztery

ostatnie utwory należą do Kanadyjczyków.

Mroczny "The King's Ghost" to

typowe instrumentalne outro, nie zachwyca

też "Tale Of Twins", bo jak na prawie

siedem minut dzieje się w nim niezbyt

wiele. Jednak już w większości akustyczny

"Vigilance", płynnie przechodzący w

rozbudowany "Fields of Dreams" to już

ponad 11 minut epickiego grania na najwyższym

poziomie, tak więc moja całościowa

ocena tego, całkiem solidnego

splitu, to mocne: (4,5), ze wskazaniem

na "Retaliator", "War At The Edge Of The

End" i "Fields of Dreams".

Wojciech Chamryk

Evil Army - Violence and War

2015 Hells Headbangers

Gorące, upalne lato, zapach siarki, metaliczny

posmak krwi w ustach, dym i kurz.

Dźwięk granatu, ogień kaemów, cieknąca

posoka, trupy. Pośród zamętu wojny

nadchodzi nowa, świeża EPka od Evil

Army wypełniona po brzegi dość ostrymi,

ciężkimi i szybkimi wałkami. Utwory

tematycznie kręcące się wokół wojny,

przemocy i śmierci nie są niczym nowym.

Aczkolwiek to co stworzył ten tercet jest

warte sprawdzenia - agresja, obskurne

brzmienie, mięsistość gitar i riffy. Nie jest

tu może nazbyt wiele rozbudowanych

kompozycji, spektakularnych solówek

czy długich motywów, ale jest tu całkiem

rzetelna robota, z agresywnym zacięciem.

Pięć krótkich kompozycji, trochę zalatujących

wczesnym Voivodem - coś - co

może spodobać się old schoolowym fanom

thrashu. Jak pisałem wcześniej, rzetelna

robota zasługująca na rzetelną ocenę.

(3)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Evo/Algy - Damned Unto Death

2015 High Roller

Paul Evo, wokalista/perkusista znany

przede wszystkim z Angelic Upstarts i

Warfare oraz Algy Ward, basista/wokalista

Tank, ale też grający też wcześniej w

The Damned oraz The Saints, połączyli

swe siły w nowym projekcie. Na mini

albumie "Damned Unto Death" dają

upust swym muzycznym fascynacjom, łącząc

metal z punkiem i rock 'n' rollem.

Na początek dostajemy dwa numery autorskie:

wyryczany przez Warda motoryczny

"Anger, Violence, Hatred", mroczny,

wzbogacony partią elektrycznych,

jazzujących skrzypiec Evo "Nosferatu", a

kolejny, "Doomed At Dodes" kryje się pod

indeksem numer cztery i jest solidnym

utworem w klimacie starego C.C.R. Trzy

pozostałe utwory to covery: o "R.A.M.O.

N.E.S." Motörhead nie ma się nawet co

rozpisywać, bo to atak muzycznej agresji

w pigułce trwającej 1'23. "Know Your

Product" to z kolei stary, ale wciąż jary

numer The Saints z końca lat 70., kiedy

to Ward był członkiem tej kapeli, zaś

"Tune To The Music" to jeden z pierwszych

przebojów Status Quo z drugiego

okresu działalności - w wydaniu

Evo/Algy oczywiście znacznie mocniejszy,

a do tego wzbogacony partiami fletu

i sitaru. "To nie jest Warfare ani Tank"

podkreślał Evo i trudno się z nim nie

zgodzić, ale fani obu tych zespołów powinni

sięgnąć po "Damned Unto

Death". (4,5)

Exorcism - World in Sin

2015 Dream

Wojciech Chamryk

Doomowy, ciężki Dio - tak najkrócej i

najtrafniej można opisać muzykę jaką gra

Exorcism. Spiritus movens tego zespołu

jest serbski wokalista, obdarzony mocnym,

głębokim głosem z pogranicza Dio

i Landego - Csaba Zvekan. Całą resztą

zajęli się różni muzycy. O ile debiutancki

album nagrany był w składzie czteroosobowym,

o tyle omawiana EPka, "World

in Sin" to dzieło zbiorowe. Wśród muzyków

znaleźli się ci nagrywający longplay

RECENZJE 131


jak i wielu innych. Muszę przyznać, że

proporcja muzyków do ilości i skromności

muzyki zawartej na tym wydawnictwie

robi wrażenie. Prostą, utrzymaną w średnich

tempach, okraszoną subtelnymi

Hammondami muzykę tworzy aż 11

osób. Sam Zveckan odpowiada za całość

muzyki, śpiewa, gra na gitarze, basie,

klawiszach, a także produkuje "World in

Sin". Ten mini album został wydane wyłącznie

w formie elektronicznej i jest do

pozyskania na stronie zespołu

(www.exorcism13.com). (3,6)

Explain - Just The Tip

2014 Self-Released

Strati

Kanada jest krainą ukrytych thrash metalowych

klasyków takich jak wczesny

Annihilator, Obliveon czy Voivod. W

Kanadzie powstał także dziś omawiany

album - "Just The Tip" - który jest swoistym

aktem progresywnego thrash metalu.

Album zaczyna się od krótkiego instrumentalnego

wstępu zagranego na

gitarze elektrycznej, który wprowadza do

"Agressions Progression". Tutaj wyłapujemy

motyw przewodni, wygrywany w

dość wysokich rejestrach, okraszony solidną

pracą perkusji i dość pokraczną (irytującą

mnie) manierą wokalu, która mogę

przyrównać do wokaliz Davida Davidsona

(Revocation). Ogółem kompozycje

na tym albumie mają trochę wspólnego z

albumami wyżej wspomnianej grupy.

Czasami także objawi się motyw lekko

przypominający holenderską grupę Artillery,

z okresu albumu "By Inheritance".

Innym razem trochę zaleci Anthrax'em.

Jest masa fraz gitarowych okalających

główny riff. Utwory w większości są grane

w dość szybkim tempie (poza "The

King"). Album brzmi dość wysoko. Postprodukcja

instrumentów stoi na przyzwoitym

poziomie. Bas czasami dorzuci

swoje trzy grosze, np. w kompozycji

"Allegiance To Pain". Co mogę napisać

więcej: nie jestem fanem brzmienia tego

albumu. Nie podoba mi się zbyt wysokie

brzmienie instrumentów, irytuje mnie

maniera wokalisty, żaden utwór jakoś

specjalnie mnie nie urzekł, mimo wielu

technicznych niuansów, więc napiszę

tyle: polecam głównie fanom modernistycznego

metalu, takiego jak np.: Revocation.

Ode mnie (3,3)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Ghost - Meliora

2015 Spinefarm

Po bardzo dobrze przyjętym przez fanów

"Infestissumam" zespół nie kazał nam

długo czekać na następny krążek, bo dostajemy

go dwa lata po premierze poprzednika,

co dla nowych zespołów (może nie

do końca Ghost jest nowy, bo w ciągu

pięciu lat od premiery pierwszej płyty

wyrobił sobie już status i styl) jest dobrym

tempem, by nie dać o sobie zapomnieć,

a tym bardziej znudzić, ponieważ

każda ich płyta jest inna. Najpierw

dostaliśmy mroczny "Opus Eponymous", a

potem bardzo przebojowy i bardziej

przystępny dla szerszej liczby odbiorców

"Infestissumam". Nie inaczej jest na

"Meliorze", która po łacińsku oznacza lepsza.

Ghost na tej płycie postanowił

wrócić do ciężkiego grania, lecz nie aż takiego

jak na "Opus Eponymous", ponieważ

jak jeden z Bezimiennych Ghouli

mówił, zespół inspirował się teraz latami

70-tymi i takimi zespołami jak Led Zeppelin,

których korzenie są rzeczywiście

słyszalne. Podobnie jak na poprzednich

płytach zespół buduje klimat grozy żywcem

wyjętego z dawnych horrorów nawet

gitary, które po chwili wchodzą podtrzymują

ową atmosferę niepokoju wygrywając

jednostajny rytm, który nawiązuje

po części do ich utworu z debiutu

"Con Clavi Con Dio" i po chwili wchodzi

głos Papy Emeritusa III - nowego i

nienowego wokalisty Ghost (o którym

więcej powiem wkrótce) dołączają się organy

i mamy sztandarowy utwór Ghost

skropiony atmosferą jakie-goś obrzędu,

np. Mszy Świętej. Utwór mimo pięciu

minut jest dość krótki i nie zapada w pamięć,

co czyni go najsła-bszym momentem

na płycie, co jest dość zaskakujące,

bo dotychczas utwory otwierające płyty

Ghosta niczym u Iron Maiden, od razu

zamieniały się w hit, ale nie ma, co się

martwić, bo potem jest tylko lepiej. "Spirit"

ma nas psychicznie nastawić na to, co

się stanie za chwilę, zbudować odpowiednią

atmosferę. Gdyby ktoś jednak usnął

na pierwszym utworze, to następny

utwór bez cienia wątpliwości go rozbudzi.

"From The Pinnacle To The Pit" startuje

od wysokiego C nastrojową linią basu,

by ustąpić werblowi, który wywołuje

na nas wrażenie niczym wyważenie drzwi

solidnym kopniakiem. Gdy już drzwi do

naszego umysłu zostają otwarte, gitary

wygrywają potężny riff, który łatwo

wpada w ucho, a potem Papa Emeritus

znów buduje klimat mroku, niepokoju,

by przejść do nieco rozentuzjazmowanego

śpiewu w refrenie, gdy refren mija,

następuję chwilowy oddech dla wokalisty,

a rolę lidera przejmują bębny, które

wybijają hipnotyczny rytm, a gitara im

akompaniuje, po chwili wraca Papa, który

podbija atmosferę hipnotycznej ceremonii.

Potem gitara poniekąd kopiuje

pomysł Nirvany i solówką przez większość

swoich pięciu minut wygrywa linie

wokalu ze zwrotki, gdy solówka do-biega

końca znów wracamy do układu zwrotka

- refren i po chwili utwór się kończy brutalnie

wyrywając nas ze swo-ich objęć.

Trzecim utworem i przy okazji pierwszym

singlem promującym jest "Cirice",

do której powstał obrazek hoł-dujący filmowi

Briana de Palmy pt. "Carrie".

Sam w sobie utwór jest kolejnym murowanym

hitem koncertowym, choć nieco

słabszym od "From The Pin-nacle To The

Pit", co ciekawe po raz pierwszy usłyszmy

tutaj gitarę akustyczną, której próżno

było szukać w poprzednich albumach.

Bardzo ciekawym zastosowaniem

jest rywalizacja gitary prowadzącej i organów,

które w środku utworów wygrywają

solówki, z czego klawisze brzmią jak

zmieszanie gitary z syntezatorem. Pomimo

sześciu minut, co czyni "Cirice" najdłuższym

utworem na najnowszym krążku,

kawałek nie nuży. Co ciekawe przed

solówką gitary wygrywają zagrywkę nawiązującą

do "As I Die" Paradise Lost.

Gdy słuchacz jest już dostatecznie rozgrzany,

zespół zwalnia wygrywając krótką,

bo trwającą nie całą minutę miniaturkę,

będącą wstępem do następnego

utworu, w którym nie sposób się zakochać,

bo dostajemy świetną powerballadę

(pierwszą w dorobku Ghosta) idealną do

grania na ognisku, z solówką, w której

czuć ducha Led Zeppelin. Następne w

kolejce "Mummy Dust" jest hołdem w

stronę doom metalu, gitary grają mięsiście,

a klawisze nastrojowo przygrywają,

by później zdominować słuchacza psychodeliczną

solówką podobnie jak w

"Cirice" i zakończyć utwór porządną dawką

chorału. "Majesty" jest utworem,

który ma idealnie pasujący tytuł do zawartości,

bo dostajemy dostojny, majestatyczny

kawałek, który z każdą chwilą

kroczy w stronę naszych serc, jednocześnie

rozbrajając nas refrenem, który

idealnie się nada na koncertach do machania

na boki rękami. Następny utwór

to kolejna miniaturka, która trwa chwilę

dłużej, jest bardzo nastrojowa i ma się

wrażenie, że to jest koniec płyty. Praktycznie

idealna coda. Gdy jednak chcemy

wcisnąć opcję odtwarzania od nowa, dostajemy

kolejne dwa utwory, tym razem

bardzo radosne, jakby zespół chciał nas

pocieszyć, gdybyśmy odczuli smutek, że

płyta się kończy. Smaczkiem w "Absolution"

są klawisze, które w środku utworu

wygrywają melodię przywodząca na myśl

lata 80-te i stare gry komputerowe. Ostatni

utwór "Deus in Absentia" sam dobrze

wie, że jest ostatni i zaczyna się od tykania

zegara, który jakby chciał nam odmierzyć

czas do ponownego odtwarzania.

Co ciekawe tekst jest dość smutny, a muzyka

paradoksalnie radosna, a nogi same

skłaniają się do tańca, no, bo jak inaczej

sklasyfikować, chociażby ten fragment

tekstu?

"The world is on fire

And you are here to stay and burn with me

A funeral pyre

And we are here to revel forever more"

Po ponad pięciu minutach utwór dobiega

końca, kurtyna opada, a Ghost schodzi

ze sceny, choć nie do końca, ponieważ na

winylu mamy bonusowy utwór, który odbiega

klimatem od całości albumu. Przywodzi

na myśl Depeche Mode, The

Cure czy Blue Öyster Cult (w refrenie

słychać nawet trochę ABBY, melodia do

złudzenia przypomina "Lay Down Your

Love On Me") i też wytwarza hipnotyczną

atmosferę, jest jednak trochę słabszy

i w porównaniu do "Cirice", która

trwa tyle, co "Zenith", trochę męczy. Teksty

podobnie jak wcześniej są pastiszem

dawnych okultystycznych tekstów. Wokalistą

na "Meliorze" jest Papa Emeritus

III - szumnie zapowiadany nowy wokalista.

Jest to jednak bez cienia, ten sam

człowiek, którego tożsamość i tak zorientowanym

jest bardzo dobrze znana, który

tylko zmienia kostium i na koncertach,

by podtrzymać otoczkę tajemniczości

zmienia lekko sposób śpiewania. Podsumowując,

"Meliora" to krążek wypełniony

po brzegi potencjalnymi przebojami i

śmiało można go stawiać, jako kandydat

do płyty roku 2015, choć przed nami jeszcze

wiele równie emocjonujących premier.

(6)

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Girlschool - Guilty As Sin

2015 UDR Music

Panie z Girlschool nie dają za wygraną -

grają już od 40 lat, choc pod obecną nazwą

raptem "tylko" od 1978 roku. Skład

grupy wielokrotnie w tym czasie ulegał

zmianom, odchodziły też muzyczne mody

i trendy, a Girlschool wciąż gra oldschoolowy

NWOBHM. Na szczęście nie

odcinają przy tym tylko kuponów od lat

sławy z początków ósmej dekady XX wieku

- vide chybiona nowa wersja klasycznego

"Hit And Run - Revisited"

sprzed czterech lat, nagrywając niekiedy

też albumy z premierowym materiałem.

"Guilty As Sin" wstydu Kim McAuliffe,

Denise Dufort, Enid Williams i Jackie

Chambers nie przynosi, ale o jakiejś euforii

też nie ma tu mowy. Słuchając po

raz kolejny tej płyty mam za to wrażenie

obcowania z wymęczonym, pozbawionym

energii, nagranym na siłę materiałem.

Tylko czasem dziewczyny przypominają

sobie dawne czasy, przyspieszając

w stylu Motörhead ("Take It Like

A Band", "Night Before"), o latach świetności

grupy przypominają też dynamiczny

"Perfect Storm" miarowy, tytułowy

rocker. Z resztą jest już niestety znacznie

gorzej, z kulminacją w postaci najmniej

udanego trio: chybionej przeróbki "Stayin'

Alive" Bee Gees, popowego "Painful"

oraz w żadnym razie nie zachęcającym

do zabawy "Everybody Loves (Saturday

Night)". Fani grupy pewnie i tak będą zachwyceni,

ale nie sądzę, by dzięki "Guilty

As Sin" przybyło Girlschool nowych

zwolenników... (3)

Godsticks - Emergence

2015 Self-Released

Wojciech Chamryk

Sięgnąłem po ten album, bo skusił mnie

slogan, progressive heavy rock band. Po

raz kolejny przekonałem się jak różnie

ludzie opisują muzykę. Oczywiście na

"Emergence" jest ciężko, jest i rockowo.

Za to zupełnie daleko od pojmowania

terminu heavy rock, bowiem Godsticks

muzycznie ulokowało się w znacznie nowocześniejszej

estetyce i blisko jest dokonaniom

Soundgarden czy Alice In

Chains. Dla mnie jest to spore rozczarowanie,

choć nie będę kłamał, że nie

słuchałem przed chwilą co wymienionych

zespołów. Z drugiej strony Angolom

nie brakuje elementów zaczerpniętych

z klasycznego rocka czy też hard

rocka. Progresję zespół rozumuje już w

bardziej zwyczajny sposób. Instrumentaliści

grają gęsto, technicznie przez co

bardzo interesująco, a nawet błyskotliwie.

W uszy rzuca się gra sekcji rytmicznej,

zwłaszcza, że kapela, to trio. Gitarzyście

nie można odmówić wirtuozerii,

ale gra bardziej na rzecz kapeli, no i, to

on, swoim brzmieniem utrzymuje grunge'

owy klimat kapeli. Skupiając się tylko na

stronie kompozytorskiej, fani progresywnego

grania mogliby poczuć więcej

satysfakcji, jednak innych aspektów tak

łatwo nie da sie odrzucić. Także progresja

bardziej odnosi się do warsztatu muzyków

oraz umiejętności tworzenia bogatych

kompozycji, niż do stylu muzycznego.

Nie pomaga kapeli wokalista, jego

tembr głosu jest dość natrętny ale generalnie

bardzo zwyczajny. Posiada za to

zdolność do układania niezłych melodii,

co jest jedną z zalet tego teamu. Po stronie

plusów można zaliczyć także produkcję,

bo tą po prostu zrobiono bardzo dobrze.

Odpowiadał za nią Jamesa Loughery.

Godsticks trudno zaliczyć do

jakiejkolwiek odmiany tradycyjnego

heavy metalu, w swojej klasie pewnie jest

niezły, ale oceną niech się zajmą ci, co

znają się na takiej muzyce. (-)

Graal - Chapter IV

2015 Jolly Roger

\m/\m/

Istniejący od dziesięciu lat włoski kwintet

Graal jest reprezentantem coraz sil-

132

RECENZJE


niejszej tamtejszej sceny heavy rockowej.

I chociaż tzw. retro rock przeżywa obecnie

swoje przysłowiowe pięć minut sławy,

to jednak wrzucenie Graala do tego samego

worka z młodziakami, próbującymi

grać tę muzykę, bo jest ona obecnie znowu

popularna i kultowa, nie jest w żadnym

razie zasadne. Włosi grają bowiem

dźwięki bliskie im od wielu lat, a spojrzenie

na choćby jedną ich fotografię jasno

potwierdza, że wychowywali się w czasach

największych triumfów hard rocka

czy raczkującego dopiero heavy metalu.

Dlatego tyle w tych dwunastu utworach

odniesień do dokonań Deep Purple,

UFO, Iron Maiden czy Molly Hatchet,

słyszalnych zarówno w dynamicznych

riffach, gitarowo-organowych dialogach,

ognistych solówkach gitar czy syntezatorów,

jak też w przebojowych nierzadko

refrenach. Utwory ze szczególną rekomendacją

to jak dla mnie: siarczysty rocker

"Shadow Play", nieco bardziej transowy

"Guardian Devil", orientalizujący "Last

Hold" i efektowny instrumental "A

Northern Cliff" z jazzującą partią fortepianu,

ale trudno też nie zachwycić się folkową

balladą "Little Song" czy czerpiącym

z rocka progresywnego "Goodbye".

Udana, wyrównana płyta dla fanów ambitnej

i ciężkiej, nieco staromodnej

muzyki. (5)

Wojciech Chamryk

Grave Digger - Exhumation (The Early

Days)

2015 Napalm

Kilkoro moich znajomych zarzeka się, że

po najnowsze wydawnictwo Kopigrobka

nie sięgnie, bo nie ma sensu. I sięganie po

takie płyty i ich nagrywanie. Przecież

pierwsze trzy krążki należą do swojej

epoki, brzmią tak a nie inaczej, bo powstały

w latach osiemdziesiątych. Nie są

ani niedoskonałe, ani źle nagrane, żeby

nadawać im nowe wcielenie. Paradoksalnie,

Grave Digger dokonując tytułowej

"ekshumacji" nadał tym starym numerom

nie tylko nowe wcielenie, ale dał

nowe życie. Jak to? Można by zapytać,

przecież te stare numery nagrywane

przez młodszych muzyków, pełnych

pasji i werwy mają w sobie o wiele więcej

witalności niż ostatnie nagranie Kopigrobka.

Paradoks polega na tym, że zespół

nagrał je po to… żeby móc je bezkarnie

grać na żywo. Wreszcie zapomniane

duchy heavy metalu wypełzną z

lochów i będą miały okazję zaprezentować

się na deskach sceny. Na żywo. Wszak

do niedawna ze starych numerów, live

istniał w zasadzie tylko "Heavy Metal

Breakdown". Rzecz jasna można grac stare

numery i bez całej tej "szopki" z rejestrowaniem

na nowo starych kawałków,

wkładaniem w to wysiłku i pieniędzy.

Można, ale wiele zespołów związanych

kontraktami, zwłaszcza niemieckich, jest

bardzo ograniczona w polu działania. Ich

działalność nie tylko ma pozwalać realizować

się artystycznie muzykom, ale

także, jeśli nie zwłaszcza, dać im i wytwórni

zarobić. Wydając ego typu album

zespół dużo inwestuje, ale z nadzieją na

zysk. Wszak wywołanie szumu wokół takiego

wydawnictwa dużo lepiej nakręci

ewentualną trasę niż samo jej ogłoszenie.

Mnie to niezwykle cieszy, bo koncerty

Grave Digger od dłuższego czasu prezentują

się jak efekt "kopiuj, podmień nowe

utwory na nowsze, wklej". Nie zmienia

to jednak faktu, że te stare numery

nie będą de facto tymi samymi starymi

numerami. Sam "Heavy Metal Breakdown"

brzmi na "Exhumation" dokładnie

tak, jak od dobrych kilku lat gra go Grave

Digger na koncertach, a więc masywniej,

ciężej, z niższym wokalem i chórem

w refrenie. To samo będzie z innymi

kawałkami. Muzycy będą się na koncertach

do nich odnosić jako do "nowych"

wcieleń starych duchów, a nie do tych

duchów jako takich. To zresztą nieuniknione,

bo ostatecznie ze składów pierwszych

trzech płyt Kopigrobka ostał się

jeno Chris Boltendahl, a dla pozostałych

stary Grave Digger jest tak samo

odległy jak dla nas, słuchaczy i fanów.

Nagranie tej płyty jest także o tyle sensowne

w świetle tej domniemanej przyszłej

trasy, że dzięki płycie muzycy mogli sobie

ograć, wszak "nieużywany" repertuar

z lat osiemdziesiątych. Ciekawe jest też

to, że Grave Digger kopie coraz głębiej.

W 2009 roku powstał bardzo klasyczny

album, "Ballads of the Hangman", rok

później jasny powrót do tematyki "Tunes

of War", w 2014 powrót do "The Reaper"

nie tylko lirycznie ale i brzmieniowo.

A w tym roku powrót bez certolenia i

owijania w bawełnę, po prostu ekshumacja

starych numerów. Myli się ten, kto

sądzi, że Grobokop nagrał tylko kompozycje

z trzech pierwszych krążków. Na

"Exhumation" trafiły także "Stand up

and Rock" z płyty Digger (jakże ciężej,

szybciej i mocniej zagrany!) czy "Shoot

Her Down!" z demówki z 1984 roku. Nie

da się ukryć, że na spójność albumu

wpływa fakt, że wszystkie te stare numery

zostały wyrównane do jednego poziomu

stylistycznego i brzmieniowego.

Niezależnie od punktu wyjściowego,

niemal każdy utwór brzmi jednocześnie

ciężej, bardziej monumentalnie i rzecz jasna

jest obleczony w dużo bardziej chropowaty

i niższy niż dawniej głos Boltendahla.

Muszę przyznać, że sięgając po to

wydawnictwo, też zastanawiałam się jaki

jest sens jego wydawania i poświęcania

czasu na jego słuchanie. W tym momencie

krążek robi "któryś" już obrót i za każdym

razem mam uśmiech od ucha do

ucha. Cóż z tego, że utwory znam i gra

mi w głowie ich pierwotne wykonanie.

To nie ma znaczenia, tych starych przecież

nikt nam nie zabiera. W każdej

chwili można do nich wrócić. Te wydają

się ożywiać czasy, które wydawały się już

nie do odzyskania. Dla mnie świadomość,

że Grave Digger AD 2015 nagrywa

te ledwie pamiętane numery jest bardzo

pozytywna. Te numery zamiast kurzyć

się w szufladzie znów ożywają pod

palcami muzyków, a być może ożyją niedługo

i na deskach sceny. Może i "Exhumation"

jest tylko płytą-ciekawostką,

płytą dla kolekcjonerów. Nie zmienia to

przecież faktu, że ostatnie wydawnictwo

Grave Digger to zbiór świetnych heavymetalowych

kawałków. (4,5)

Grim Justice - Grim Justice

2015 Self-Released

Strati

Młodzi Austriacy debiutują właśnie za

sprawą wydanego samodzielnie krążka o

eponimicznym tytule. Fajna, mroczna

okładka, dziewięć utworów, łącznie prawie

50 minut muzyki. Najwięcej tu w sumie

tradycyjnego metalu w duchu wczesnych

lat 80-tych minionego wieku, często

dochodzą też do głosy hard rockowe

fascynacje muzyków. Efekt może nie powala,

ale nie ma też mowy o fuszerce. Minusy

to zbyt długi czas trwania większości

utworów, tak jakby członkowie Grim

Justice nie mieli jeszcze wyczucia, że nie

ma sensu przedłużać numeru do 5-7 minut,

skoro trwając np. 4'30 będzie prawdziwą

petardą - tak jak chociażby surowo

brzmiący rocker "Whisky" z partią

organów czy rozpędzony "The Avenger".

Ten utwór powinien zresztą rozpoczynać

płytę, a nie niemrawy, pozbawiony mocy

i polotu "Fight". Nawet Michela Vignoli

brzmi w nim jak jakaś rekonwalescentka,

gdy tymczasem we wspomnianym już

"The Avenger" czy "Devil's Walk" nie bez

powodu przypomina Betsy z Bitch z jej

najlepszych lat. Takie lepsze momenty

na szczęście przeważają na tej płycie, tak

więc, dodawszy jeszcze plusik za zainteresowanie

prawdziwą muzyką w erze dominacji

plastikowej tandety, zasługują na

solidne: (4)

Guiltys Law - Rise Again

2014 Self Released

Wojciech Chamryk

Guiltys Law to Japońska kapela z Tokio,

która gra tradycyjny power metal w stylu

niemieckich kapel Gamma Ray, Helloween

czy Scanner. Na zawartość albumu

składają się ciekawe, różnorodne, pełne

dynamiki utwory, zagrane z pasją i

werwą. Kompozycje są naszpikowane fajnymi

riffami, melodiami, tematami i kontrastami

muzycznymi, tyradami gitar,

popisami solowymi, wspartymi bardziej

niż rzetelną sekcją rytmiczną. Szkoła

niemiecka słyszalna od początku, wiedzie

prym na "Rise Again". W takich "Die

Another Day" czy "We Will Rise Again"

słychać to aż nazbyt dobrze. Natomiast

w "Open Your Eyes", "Fight The Fight" czy

"Play Of The The Stranger" słyszane są

też lekkie wpływy amerykańskiego grania,

typu Lizzy Borden czy Obsession.

Na tym albumie znajdziemy również

kawałki, które odnoszą się momentami

do bardziej współczesnego melodyjnego

power metalu. Na takich "Kip The Faith"

czy "Only The Good Sie Young" można

wyłapać wpływy Edguy czy Freedom

Call. Zaś w rozpoczynającym album "Requiem

From A Drema" oprócz niemieckiej

szkoły, odnajdziemy detale, które

mogą skojarzyć się z Iced Earth, innym

razem z Labyrinth, reprezentantem ambitniejszego

europejskiego melodyjnego

power metalu. Instrumentaliści prezentują

się bardzo dobrze, wokaliście też

niczego nie brakuje. Jest coś w jego angielskim,

taki "śpiewny" japoński akcent,

ale to też jest oldschool, bo przyzwyczaiły

nas do tego takie Anthem czy

Loudness w latach osiemdziesiątych.

Poza tym, w jego liniach melodycznych

jest coś co przypomina mi Klausa Meine

ze Scorpions, ale to żadna ujma. Mimo,

że inspiracje Japończyków są wyraźne, to

w niczym to nie przeszkadza, aby pozytywnie

ocenić "Rise Again". Tym bardziej,

że zespół podjął się wszelkich starań

aby zaprezentować swoją muzykę z

jak najlepszej strony, a także przemycić

w niej ich własny kunszt. A i tak, za kilka

ładnych lat fani nie wezmą tego pod uwagę,

bo Guiltys Law będzie dla nich równie

oldschoolowy co Gamma Ray,

Helloween czy inne wymienione w recenzji

zespoły. (4)

Hatrix - Deny The Death

2015 Self-Released

\m/\m/

Ta młoda częstochowska kapela debiutuje

niniejszą EP-ką. Rzecz jest wydana na

CD-R, ale w profesjonalnej oprawie graficznej

- trzypanelowy digipack, wysoka

jakość druku, teksty, etc. Niestety nie do

końca można to powiedzieć o zawartości

"Deny The Death", bowiem tych sześć

utworów to niczym nie wyróżniający się

thrash/heavy metal. Ma to zapewne związek

z wiekiem tworzących zespół muzyków

i ich nie najwyższymi jeszcze umiejętnościami,

dlatego póki co ich debiutancki

materiał raczej furory nie zrobi.

Jest tu co najwyżej poprawnie, przeważają

oklepane i schematyczne pomysły,

składające się na toporne, pozbawione w

sumie jakichkolwiek atutów utwory. Czasem

mamy tu patenty Destruction,

gdzie indziej zapachnie środkową Metalliką,

ale generalnie przed chłopakami jeszcze

sporo pracy na próbach by im dorównać

- póki co jest potencjał i chęć grania,

zobaczymy co z tego wyniknie. (3)

Wojciech Chamryk

Heavens Gate - Best For Sale!

2015 Limb Music

Niemieccy metalowcy zakończyli działalność

16 lat temu, ale dopiero w maju

tego roku doczekali się podsumowującej

ich działalność kompilacji. Na "Best For

Sale!" trafiły utwory wybrane ze wszystkich

albumów grupy: "In Control",

"Livin' in Hysteria", "Hell For Sale!",

"Planet E." oraz "Menergy". Rzecz jasna

najwięcej jest utworów z trzech pierwszych

płyt, co za bardzo nie dziwi, skoro

to właśnie dzięki nim zespół podbił

nie tylko serca niemieckich, ale też i japońskich

fanów. Osobiście najbardziej

lubię z nich debiutancki "In Control",

reprezentowany tu siarczystym numerem

tytułowym z drapieżnym śpiewem Thomasa

Rettke, równie dynamicznym

"Surrender", wręcz speed metalowym,

bardziej surowym "Tyrants" i patetycznym,

miarowym rockerem "Path Of

Glory". Ale dwójka jest równie udana, co

potwierdzają rozpędzony tytułowy killer,

mocarny "The Neverending Fire" czy ballada

z partiami fortepianu "Best Days Of

My Life"; na CD "Hell For Sale!" też nie

brakowało udanych numerów, w tym

surowych, bardzo archetypowych "Under

Fire" i "White Evil", albo mrocznego "He's

The Man" z partią kobzy. Ekspery-men-

RECENZJE 133


tów nie brakowało też na "Planet E." z

1996r., co słychać zwłaszcza w dopełnianym

dźwiękami skrzypiec "Planet Earth"

oraz trwającym ponad 10 minut "Noah's

Dream". Najsłabiej, bo tylko jednym

utworem, jest reprezentowany pożegnalny

album "Menergy", ale tu akurat chyba

nikt na tym nie traci, bo fani zespołu od

dawna mają go w swoich zbiorach, a tym

którzy poznali Heavens Gate za sprawą

niniejszej składanki pozostałe utwory na

niej zawarte powinny w zupełności wystarczyć.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Hellish/Valpurgia - Hellish/Valpurgia

Morbid Chapel

Niniejsze wydawnictwo to kolejny dowód

na to, że kasety magnetofonowe

wracają do łask. Może nie w takim zakresie

jak płyty winylowe, ale coś jest na

rzeczy - wystarczy chociaż pobieżnie zapoznać

się z ofertą niezależnych firm czy

dystrybucji. Morbid Chapel Records

przypomniała na tym splicie dokonania

dwóch powiązanych ze sobą personalnie

zespołów: bytomsko-warszawskiego

Hellish i kieleckiej Valpurgii. Pierwszych

siedem utworów to Hellish. Zostały

one zarejestrowane w latach 2004-

2005 i są to zarówno nagrania studyjne,

w tym znane już ze splitu z Bloodthirst,

ale tu w innym miksie, a także z partiami

basu dogranymi w tym roku, jak też nagrania

z prób. Hellish łączy bezkompromisowy

thrash/black z odniesieniami do

klasycznego heavy metalu lat 80-tych, co

szczególnie efektownie wypada w "Possessed"

i "The Second War In Heaven".

Grupa nieźle wypada też w surowych

nagraniach z próby, które można właściwie

określić mianem rejestracji koncertowych

bez publiczności. Z powodu pomyłki

na kilku pierwszych egzemplarzach

kasety mamy też nagranie koncertowe

- zamiast studyjnego "Lucifer" jest

"Possessed", live z Metal Cave z roku

2004, a już po chwili ten sam utwór wybrzmiewa

w wersji studyjnej - co jest niezłą

gratką dla kolekcjonerów. Równie interesująca

jest strona B tego wydawnictwa,

bowiem "Rehearsal 1993" Valpurgia

ukazuje się oficjalnie po raz pierwszy.

Ta kielecka, istniejąca w latach 1989-95

grupa, też grała black/thrash metal, jednak

jeszcze bardziej surowy, wręcz prymitywny,

co potwierdza próba zarejestrowana

w DK "Amonit". To zaledwie cztery

utwory, w tym cover Venom "Countness

Bathory", w których poza ostrą jazdą na

najwyższych obrotach mamy też nawiązania

do death/doom metalu ("Last Journey")

oraz szaleńczy black/crossover ("Bitch!").

A ponieważ nakład tej kasety to

zaledwie 200 ręcznie numerowanych kopii

- warto się pospieszyć, by dołączyć do

kolekcji tę perełkę. (5)

Hevilan - The End Of Time

2015 Massacre

Wojciech Chamryk

Brazylijczycy doczekali się właśnie oficjalnego

wznowienia wydanego samodzielnie

przed dwoma laty debiutu. Tym

razem firmuje go nie byle kto, bo Massacre

Records, co daje spore szanse na

to, że album ten trafi do szerszego grona

zainteresowanych. A po "The End Of

Time" w pierwszym rzędzie powinni sięgnąć

fani symfonicznego power metalu:

pełnego rozmachu, urozmaiconego aranżacyjnie,

ale też z odpowiednią dawką

mocy i agresji. Muzycy Hevilan potrafią

bowiem nieźle dołożyć do pieca, z polotem

wykorzystując przy tym patenty Judas

Priest z czasów LP "Painkiller"

("End Of Time") czy Black Sabbath z

pierwszego etapu z R. J. Dio ("Minus

Call"). Nie brakuje też prawdziwych

aranżacyjnych majstersztyków jak bardzo

urozmaicony "Loneliness", swoje robią

też obecne w kilku utworach partie chóru

- czasem dodającego danej kompozycji

jeszcze więcej patosu gdy śpiewa sam

("Son Of Messiah"), ale dopełniającego

też śpiew Alexa Pasquale, tak jak np. w

"Sanctum Imperium". Wokalista Hevilan

radzi sobie - z chórem czy bez - znakomicie,

a do tego w dwóch wersjach "Shades

Of War" wspierają go: Vitor Rodrigues

(Torture Squad i VooDoo Priest, śpiewa

jeszcze w dwóch innych utworach) oraz

Warrel Dane (Sanctuary i Nevermore).

Zwolennicy gościnnych kolaboracji pewnie

docenią też solo w wykonaniu

Eduardo Ardanuy (Dr. Sin) w wersji

"Shades Of War" zaśpiewanej przez Dane'a,

warto też zwrócić uwagę na to, jak

dużo wniósł sesyjny perkusista Aquiles

Priester (Angra, Primal Fear). Drugim

bonusem, poza "Shades Of War" z gwiazdorską

obsadą jest nagrany ponownie

"Quest of Illusion" z pierwszego demo,

tak więc nawet jeśli ktoś ma pierwszą

wersję tego materiału, to ta nowa kusi

zdecydowanie bardziej. (5)

Wojciech Chamryk

Heavylution - Children Of Hate

2015 Brennus

Trochę wody upłynęło w Loarze, nim ta

ekipa z Saint-Étienne wydała swój debiutancki

album. Słucham go właśnie już po

raz kolejny i zastanawiam się czy jednak

aby na pewno ci młodzi muzycy dorośli

już do firmowania pełnego krążka. Wydawca

- Brennus Mucic - nie miał żadnych

wątpliwości, ale to jeszcze o niczym

nie świadczy... Teoretycznie wszystko

zgadza się: mamy tu surowy, często

całkiem melodyjny tradycyjny heavy metal,

utrzymany w archetypowej stylistyce

lat 80-tych. Zwykle szybki ("Burn Out")

bądź nawet bardzo szybki ("The Eye Will

Control"), czasem też skręcający bardziej

w stronę melodyjnego power metalu

("Fight For Changes"). Szkopuł jednak w

tym, że nazbyt często ciekawe riffy czy

pomysły rozmywają się w zbyt długich,

sztampowych i rozwleczonych ponad

miarę utworach ("Obsession", ballada

"Future Is On Your Side"), niekiedy też

jest po prostu amatorsko, zarówno od

strony muzycznej jak i brzmieniowej

("Children Of Hate", "Balls Of Steel").

Tak więc na tę chwilę jestem na nie, jednak

nie odmawiam muzykom pewnego

potencjału, tak więc może z czasem będzie

lepiej. Na razie więc: (3)

Wojciech Chamryk

Hibria - Hibria

2015 Test Your Metal

Brazylia to kraj, który wszystkim kojarzy

się z niesamowitymi piłkarzami jak Ronaldhinho,

festiwalem Rock In Rio, taśmowymi

telenowelami czy w końcu gorącymi

kobietami i wczasami. Ma też

również świetne grupy jak Sepultura,

która jest dziś znana każdemu szanującemu

się wielbicielowi ciężkich brzmień.

Ale dziś zajmiemy się inną zasłużoną dla

Brazylii grupą. Mowa o power metalowej

Hibrii, która w tym roku na dziewiętnastolecie

swego istnienia wydała piąty krążek

o tytule takim samym jak nazwa zespołu.

I trzeba przyznać, że prezent sobie

i fanom sprawili dobry, choć nie bez wad.

Zacznijmy jednak od początku mamy

dziesięć kompozycji osadzonych w klimatach

power metalu i speed metalu i takich

sztandarowych, schematycznych kawałków

trochę jest, wymienię chociażby

drugiego na liście "Abyssa", w którym aż

roi się od dźwięków rodem z Dragonforce'a

czy Avalanch, ale nie jest to jedyne,

co nam Brazylijczycy serwują, mamy

też sporo melodii i kiczowatości z lat

osiemdziesiątych, które wyglądają do nas

zza rogu praktycznie, co rusz, a to w

"Life", który pachnie m.in. jak Whitesnake

czy w "Church", który ma w sobie trochę

japońskiego klimatu. Ale jak poczujemy

zmęczenie i odruch wymiotny w

kolorze tęczowym to dostaniemy porcje

solidnego mięcha poczynając od "Tightrope",

przez "Ghosts", gdzie z początku

czujemy się trochę jakbyśmy słuchali

Black Label Society, przebojowym

"Ashamed", którego riffy wwiercają się do

naszych głów, na świetnym "Fame" kończąc,

który brzmi jak duet Korna z Within

Temptation. Jednak najciekawszym

punktem jest "Pain", który wprawdzie

jest rasowym speed metalem, ale

ma też w sobie trochę progresywności i w

połowie utworu słyszymy trochę funku i

trąbkę, co kojarzyć się może z Frankiem

Zappą, lecz to nie jedyny moment, kiedy

takie smaczki są na tej płycie wplatane.

Najsłabszym kawałkiem jest "Legacy",

który trwa ponad dwie minuty i praktycznie

ma w nim nic ciekawego, nudzi i

męczy, co słychać po przesterowanym

wokalu w zwrotkach, który brzmi jak

zawodzenie zmęczonego życiem staruszka.

Jednak największą wadą albumu jest

to, że całościowo jest dość do siebie podobne

i słuchając tej płyty ma się wrażenie,

że odtwarzamy cały czas ten sam

utwór, pomijając te utwory o cięższym

zabarwieniu. Dopiero słuchając pojedynczo,

utwory zaczynają pokazywać własną

tożsamość. Hibria koła na nowo nie wymyśliła,

ale podała naprawdę dobre danie,

które jednak wymaga doprawienia.

(4)

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Higlow/Wolfrider - Wolf Riding High

& Low

2015 Defense

Stosunkowo nie dawno mogliście czytać

recenzje nowych EPek, Highlow "The

Scarecrow" i Wolfrider "Wolfrider".

Highlow reprezentuje starą szkołę mocnego

heavy/speed metalu z pewnymi

naleciałościami thrash metalu. Inspiracje

od Iron Maiden, po przez Running

Wild aż do niemieckiego speed/thrashu z

Kreator na czele. Swoją EPką "The Scarecrow"

daje świadectwo, że nową falę

heavy metalu czy też thrash metalu, młode

pokolenie w Polsce również potrafi

grać. Płytka stała się jednocześnie przepustką

do decyzji o nagraniu dużego, debiutanckiego

krążka. Nad czym Highlow

pracuje intensywnie. Także split "Wolf

Riding High & Low" jest kolejnym przystankiem

do tego co - miejmy nadzieję -

nastąpi niedługo. Jak wiadomo Wolfrider

to kontynuacja działalności power/

heavy metalowego Claivoyant, wraz ze

zmianą wokalisty - obecnie jest nim Rafał

Gebicki - zespół przyjmuje obecną

nazwę. Jeszcze w 2014 powstaje demo,

które wraz z tym splitem otrzymuje status

oficjalnej EPki. Sesję wypełniają

cztery utwory, które mieszczą się w

objętej przez kapele stylistyce. "Holy

Knight" wyróżnia się swoim bardziej

nowoczesnym podejściem, "Hearts Of

Iron" to power metalowa petarda, "Rise

Of NWO" to wolniejszy heavy metalowy

kawałek, zaś sztandarowy "Wolfrider" to

bardziej epicki power/heavy. Kompozycje

są nieźle "skrojone", z fajnymi melodiami,

dobrze zagrane, równie dobrze, a zarazem

mocno brzmiące, także do niewielu

rzeczy można się przyczepić. W końcu

nawet wokal daje radę. Ogólnie dobra wizytówka

dla zespołu, więc czas na podejście

do dużej płyty. Ci co nie mieli okazji

słyszeć/kupić tych wydawnictw, a mienią

się fanami old-schoola powinni się zaopatrzyć

w wydanie Defense Records. A to

dlatego, że nie dość, że płytka dobrze wytłoczona,

z niezłymi załogami, to zaopatrzona

w stylową grafikę. Na pewno, nie

zeszpeci domowych kolekcji. Oczywiście

swoich też warto wspierać. (-)

\m/\m/

Hrom - Legends Of Power Heart Part 1

2015 Self-Released

Kanada może i jest nieco przytłoczona

sąsiedztwem, obfitujących w metalowe

talenty, Stanów Zjednoczonych, ale również

ma czym się chwalić, by wspomnieć

tylko takie legendy jak: Anvil, Breaker,

Deaf Dealer, Exciter, Witchkiller czy

Thor. Młodzież śmiało i bez kompleksów

podąża w ich ślady, a Hrom z Calgary

jest jednym z takich zespołów. I

chociaż teoretycznie w oldschoolowym

power/speed metalu powiedziano już

praktycznie wszystko, to jednak da się z

niego jeszcze to i owo "wycisnąć" - głównie

za sprawą odpowiedniej kombinacji

połączenia szczerości, wiarygodności i totalnego

zaangażowania. Muzykom

Hrom nie zbywa na niczym z wyżej wymienionych

cech, dlatego na swym

drugim albumie nie biorą jeńców. "Legends

Of Power Heart Part 1" to trzy

kwadranse grania czerpiącego zarówno z

dokonań Anvil jak wczesnego Helloween.

Jeśli nawet któryś z utworów rozpoczyna

się miarowym riffem, to prędzej

niż później rzecz rozpędza się - jedynym

wyjątkiem jest tu chyba niezbyt mocna

ballada "Time Diamond". W pozostałych

kompozycjach Hrom dociska pedał gazu

134

RECENZJE


maksymalnie jak się da, ale o monotonii

nie ma mowy, bo albo wplotą między

mocarne riffy gitarowe unisono ("Citadel

Of Heroes"), poprawią melodyjnym refrenem

("Virtues Decay"), a nawet wykorzystają

dość pomysłowo syntezatory

bądź fortepian (końcówka "Terminal

Velocity"). Tytuł płyty zdaje się sugerować

powstanie kolejnych części, tak więc

warto śledzić dalsze poczynania Hrom.

(5)

Wojciech Chamryk

Hyades - The Wolves Are Getting

Hungry

2015 Punishment 18

Wiele lat upłynęło od czasu, gdy recenzowałem

jedną z pierwszych demówek

tej włoskiej grupy. "Hyades" to nie było

jeszcze to, ale było słychać, że muzycy

podchodzą do tego co robią z ogromnym

zaangażowaniem, a i grać w 2002 roku

też potrafili już niezgorzej. Po prawie

trzynastu latach mają już na koncie

cztery albumy, w tym najnowszy "The

Wolves Are Getting Hungry". Rozwój

grupy z Lombardii jest tu zauważalny od

razu, bowiem stworzyła ona prawdziwą,

heavy / thrashową bestię bez słabych

punktów. To thrash ostry niczym brzytwa

szaleńca czającego się na swoją ofiarę

w mroku jakiegoś zaułka, totalnie bezkompromisowy,

pełen wściekłości i emanujący

agresją. Nawet jeśli robi się ciut

wolniej, to tylko po to, by grupa po chwili

przyspieszyła jeszcze bardziej niż przed

owym zwolnieniem ("Ignorance Is No

Excuse", "Sing This Rhyme"), okazjonalnie

pojawiające się melodie też pełnią

zdecydowanie służebną rolę wobec nadrzędnej

roli szybkości i szaleńczego pędu.

Owszem, mamy tu co prawda "Eight Beer

After", rzecz nie tak histerycznie wywrzeszczaną

przez Marco Colombo jak pozostałe

utwory, jakby ciut bardziej wygładzoną,

ale w żadnym razie nie jest to

singlowy pewniak na obecne listy przebojów,

a raczej zamierzone urozmaicenie

tej, porażającej kontrolowaną agresją,

płyty. Mamy tu też dłuższe, efektowniej

zaaranżowane numery jak: tytułowy czy

"The Apostoles Of War", zespół odświeżył

też "Hyades" z pierwszej płyty, brzmiący

w nowej wersji jeszcze bardziej złowieszczo.

Mocna to płyta, bez wątpienia. (5)

Wojciech Chamryk

In Vain - The Little Things that Matter

2014 Self-Released

Na płycie tego hiszpańskiego zespołu

mamy całe panoptikum heavy metalu.

Mamy Running Wild, Persuader, Iced

Earth, Vicious Rumors i szczyptę thrashu.

Co ciekawe, wszystko okraszone butnym

i "szczeniackim" wokalem Daniela

Cordóna. Muzyka jaką prezentuje In

Vain jest agresywna, ostra, gęsta i dynamiczna.

Nie zwalniając tempa - niekiedy

ostro skręca w stronę thrashu, niekiedy

wplata melodyjne motywy i chóry w refrenach

czy bridge'ach. Z kolei te bardziej

"melodyjne" motywy przywodzą na myśl

Domine czy Elvenking. Przy całej szalonej

różnorodności, "The Little Things

that Matter" brzmi spójnie. Wydaje się,

że do tych wszystkich inspiracji jest jeden

klucz, wspomniany Persuader. Mimo tego,

że In Vain nie dorasta Persuader do

pach, wydaje się, że świadomie czy nie,

był dla nich inspiracją. Szybka, gęsta sekcja,

napastliwe gitary, rozwrzeszczany

wokal i wpadanie w melodyjne rewiry to

przecież wizytówka szwedzkiej ekipy.

Mimo tego, że wokal Cordóna może drażnić,

zwłaszcza w wysokich partiach,

"The Little Things that Matter" słucha

się całkiem dobrze. Szczególnie w momentach,

w których In Vain mniej "młóci",

a bawi się w ciekawe rozwiązania kompozycyjne

- przejścia, zmiany melodii

etc. Ta madrycka grupa istnieje już ponad

10 lat, a omawiana płyta to ich trzeci

krążek. To, że nie każdy o nich słyszał

może być wynikiem braku własnej wytwórni

i samodzielnemu szyciu płyty.

(3,8)

Iron Kingdom - Ride For Glory

2015 Self-Released

Strati

Chciałbym napisać, że Iron Kingdom to

ciągle nowy, rozpoczynający swoją karierę

zespół. Przecież zaczynali dopiero co,

w 2011 roku. A mają na swoim koncie

trzy studyjne albumy i jeden koncertowy.

Trzeci w kolejności album to właśnie

omawiany "Ride For Glory". Kanadyjczycy

w równym stopniu, co na poprzednich

krążkach, oddają się grze klasycznego

heavy metalu. Tym razem na wierzch

wypłynęła fascynacja Iron Maiden. Co

nie jest zaskoczeniem, bo w poprzednich

produkcjach ta admiracja była również

widoczna, choć nie tak mocno jak właśnie

teraz. Oczywiście nadal można dostrzec

pozostałe wpływy, innymi kapelami

NWOBHM, Manilla Road czy Manowar.

Jednak obecnie są one w zdecydowanie

śladowych ilościach. Przy zachowani

swoich własnych cech, oryginalny

głos Chrisa Ostermana, specyficzne

riffy gitarzystów, muzycy Iron Ki-ngdom

wycisnęli jeszcze coś wartościowego

z gry w stylu "żelaznej dziewicy". Ich

pomysły muzyczne są dopracowane, dopieszczone

i przemyślane, zagrane zaś z

precyzją, a czasami wirtuozerią. Przykuwają

uwagę i wciągają słuchacza, choć

muzycznie kapela porusza się w temacie

doskonale nam znanym. Zdecydowanie

Kanadyjczykom udało się odcisnąć własne

piętno, więc dywagacje o nieoryginalności

nie mają sensu. Ogólnie kompozycje

i muzyka jawią się jako produkt zdecydowanie

dojrzały. Straciła na tym pewna

witalność i młodzieńcza werwa. Nie

znaczy, że Iron Kingdom smęci czy

przynudza, wręcz odwrotnie, proponuje

nam muzykę kipiąca energią, dynamiką i

mocą. Album jak i pojedyncze kompozycje

maja swoją wartość. Brzmienie jest

mocne i selektywne, ułatwiają to same instrumenty,

żaden z nich nie chowa się za

drugim, po prostu grają swoje niełatwe

partie z zaangażowaniem i polotem. Myślę,

że "Ride For Glory" spodoba się nie

tylko zagorzałym fanom Iron Maidem,

ale ogólnie zwolennikom klasycznego

heavy metalu i lat osiemdziesiątych. Iron

Kingdom jest na dobrej drodze aby stać

się marką wśród młodego pokolenia oldschoolowych

kapel. (4)

Iron Maiden - The Book of Souls

2015 Parlophone

\m/\m/

Na starcie napiszę kilka zastrzeżeń, by

czytający tę recenzję odpowiednio ja zrozumieli

- lubię Iron Maiden, lecz nie jestem

bezmyślnym fanbojem, plującym jadem

na tzw. "hejterów" (czyli wszystkich,

którzy śmią mieć inne przemyślenia na

temat tego zespołu, niż radosne spusty,

wielbiące twórczość Harrisa i Dickinsona

pod ostatnie kręgi niebios). Nie uważam

też, by długość utworu była ważną cechą,

stanowiącą o jego dobrym czy złym odbiorze,

gdyż - według mnie - cały witz polega

na tym, by niezależnie od tego, czy

mamy do czynienia z krótkim wałkiem

czy z epicką kompozycją, zespół przedstawił

ją w sposób interesujący. Liczy się

fakt czy zaaranżował ją w taki sposób, by

nie nudzić słuchacza, jednocześnie prezentując

ją ciekawie i zajmująco oraz to,

czy zamanifestował w niej swoją pasję i

ekscytację, tym co robi. I tak dalej, i tak

dalej. Mam nadzieję, że łapiecie o co chodzi.

Przejdźmy zatem do meritum - przed

wami recenzja "The Book of Souls", najnowszego

albumu Iron Maiden. Album

już na pierwszy rzut oka wygląda na

ciężką przeprawę. Iron Maiden nigdy się

nie porywało na aż tak epicki rozmach.

Jasne, mieliśmy świetnego "Seventh Son

of a Seventh Son", ale "The Book of

Souls" to prawdziwa kabała. Zależnie od

wersji wydawnictwo mieści w sobie dwie

płyty kompaktowe albo trzy winyle.

Możemy do tego dorzucić jeszcze trochę

innych liczb i faktów: "The Book of

Souls" to ponad półtorej godziny muzyki

rozpostarte na raptem jedenaście utworów.

Najdłuższy z nich trwa prawie dwadzieścia

minut i zajmuje w całości całą

ostatnią stronę trzeciego winyla. To dopiero

epika godna homeryckich rozmiarów.

Nic dziwnego, że podświadomie

podchodziłem do tego pełen obaw.

Owszem, lubię długie utwory, o ile są -

jak już wspomniałem - dobrze zaaranżowane.

Taki "Rime of the Ancient Mariner"

to jedna z lepszych kompozycji Iron

Maiden w historii. Jednak biorąc pod

uwagę kondycję ostatnich albumów Maidenów

oraz nie opuszczające mnie natarczywe

skojarzenie z tym, że mamy do

czynienia ze swoistym odpowiednikiem

"Nostradamus" Judas Priest, nie spodziewałem

się czegoś porywającego, a raczej

nudnego, monotonnego rzępolenia i

jękliwego wycia tego, co zostało z wokalu

Bruce'a Dickinsona. Najpierw może

nieco o samy brzmieniu instrumentów.

Według mnie, całość prezentuje się o

wiele lepiej niż to, czego mogliśmy

uświadczyć na "The Final Frontier", "A

Matter of Life and Death" czy "Dance

of Death". Gitary są mniej pretensjonalne

i bardziej miękkie - trochę jak za czasów

starych majdenowskich klasyków - a

przy tym wyraźnie słyszalne i z odpowiednią

dawką przesteru - nie za mocną i nie

za lekką. Rozwiązania w produkcji

dźwięku jasno wskazują, że mamy do

czynienia z albumem nowożytnym. Na

szczęście wydawnictwo nagrano na tyle

tradycyjnie, że brzmienie nie odstręcza.

Jednak nie czuć w nim takiej dozy energii

jaką można by się spodziewać po takiej

marce jak Iron Maiden. Samo "The

Book of Souls" jawi się jako wariacja na

temat "Brave New World". Utwory

brzmią jak swoiste odrzuty do sesji z

tamtego albumu, o wiele bardziej niż

miało to miejsce na ostatnich płytach.

Wspominałem o energii. Coś, co powinno

bić z takiej płyty hektolitrami, w końcu

Iron Maiden to legenda heavy metalu,

zespół który ustanowił jeden z najbardziej

rozpoznawalnych przyczółków ciężkiego

grania. A tymczasem nowe wydawnictwo

bardzo często jawi się jako zupełnie

wyprane z energii. Zdarzają się

dobre momenty, owszem, jak "If Eternity

Should Fail" czy "Speed of Light", jednak

po obiecującym początku, większość albumu

zupełnie nie ma wykroku. Początek

wygląda nieźle. "If Eternity Should

Fail" jest fajną kompozycją, rozpoczynającą

się klimatycznym początkiem,

pełnym niejasnego mistycyzmu i okultystycznej

atmosfery. Choć sam utwór

nie ma jakieś zdumiewającej aranżacji,

opierając się na oklepanym schemacie

następujących po sobie zwrotek, refrenów

i solówek, to prezentuje się w porządku.

Szału nie ma, ale jest przyzwoicie.

Ot, takie rzemiosło - zarówno w temacie

riffów, jak i w temacie leadów. Jak

się szybko okazuje, jest to najlepsza rzecz

jaką uświadczymy na tym wydawnictwie.

W tym miejscu nadmienię, że Bruce

Dickinson tak wyje, że aż uszy więdną.

Wokalista Iron Maiden już dawno

stracił swoja ciepłą barwę głosu i teraz

jedynie skrzeczy. Owszem, trafia w odpowiednie

dźwięki, ale przy tym tak strasznie

zawodzi, że szok. Na "The Book of

Souls" mamy kilka wałków, które trwają

po kilka i kilkanaście minut. Niestety,

długość utworów nie spełnia w nich swojego

celu. Kompozycje są rozwleczone do

granic możliwości, nie oferując wiele podczas

swego trwania. Niby powinno być

epicko, z rozmachem i w ogóle z wielkim

patosem, a tak naprawdę jest dość prosto.

Wypociny gitarzystów są tak bardzo nie

interesujące, że aż szkoda gadać. Jest

kilka fajnych momentów, no ale na półtorej

godziny muzyki jest ich zdecydowanie

za mało. Czasem odnosi się wrażenie,

że brakowało pomysłów, że niektóre

motywy są wymuszone, że czasem

jedzie straszną amatorką... Zwłaszcza, że

"The Book of Souls" wykazuje braki w

temacie ciekawych leadów, przejść i

solówek. To nie jest to stopniowanie patosu

i epickości, którego doświadczamy

na "Somewhere in Time" czy "Seventh

Son of a Seventh Son". Aranżacja utworów

prezentuje się miernie. Naprawdę,

nawet te kompozycje, które są jednocześnie

długie i spokojne, można ciekawie

przedstawić. W takich utworach nie musi

kipieć agresją i energią od początku do

końca, by był on interesującą kompozycją.

W sumie jedyne momenty, które zapadają

w pamięć, to te, które kojarzą się

z innymi utworami Maidenów z poprzednich

albumów. A takich motywów jest

całkiem sporo. Już pomijam zubożony i

odessany z energii riff z "Wasted Years"

na początku "Shadows of the Valley". Już

pomijam początek "The Book of Souls",

który brzmi niemalże identycznie do intro

do "The Talisman" (oraz to, że przy

przyspieszeniu "pożycza" riff z "Losfer

Words" z "Powerslave"). Takie festiwale

autoplagiatu można tu mnożyć. Przykładowo,

takie modulowane chórki w stylu

Łooo-Łooo-ooo w "The Red and the

Black", są jakby żywcem wzięte z "The

Wickerman" (po prawdzie, różnią się jedynie

jednym bonusowym dźwiękiem),

ale no błagam - czemu to miało służyć

jak nie zjadaniu własnego ogona? Ten

utwór swoją drogą to niezły kocioł ambiwalentnych

odczuć. Z jednej strony słaba

warstwa liryczna oraz instrumentalna,

która została ułożona pod teksty. W dodatku

w dalszej części kompozycja jawi

się jak bałagan motywów poklejonych

bez ładu i składu z różnych, niedopracowanych

pomysłów, w których przejawiają

się wyraźne wariacje na temat "The

Wickerman" i "Dream of Mirrors". Z

RECENZJE 135


drugiej, w tych kilkunastu minutach jest

kilka dobrych momentów instrumentalnych,

które na tym albumie jawią się niczym

upragniona manna z nieba. Podobnie

jest z niektórymi innymi utworami.

Nawet, gdy nie będziemy przymykać oka

na odkopywanie ciągle tych samych zagrywek,

to ten album nadal nie jest kompletną

stratą czasu. Iron Maiden czasem

porzuca sztampę i uderza fajną solówką,

ale w sumie nie zarejestrowałem ani jednej

fajnej wymiany leadów między dwoma

czy trzema gitarami. Nie ma tu w

ogóle tego fajnego przejścia z jednego solo

w drugie, jakie znamy z najbardziej

rozpoznawalnych hitów Maidenów. Ot,

takie odbębnione rzemiosło - w większości

średnie, czasem pod tą średnią opadające.

To wydawnictwo nie ma w sobie

wielu interesujących aspektów. Nie jest

inspirujące, nie elektryzuje słuchacza,

wieje chałturą, nudą i taką... "typowością".

Czasem pojawia się interesujący motyw,

to prawda. Jednak wydaję mi się, że

dzieło sztuki jakim jest album muzyczny,

powinno tętnić takimi motywami, a nie

rzucać czasem takowym kimś jakby to

był jakiś jaśniepański ochłap. Teksty, podobnie

jak same utwory, nie zapadają w

pamięć. Iron Maiden jest znane z tego,

że tworzyło hiciory, które jak już wpadły

do łba, to łatwo z niego nie wyszły. I to

nie tylko w przypadku utworów o "standardowej"

długości. Wersy z takich "Rime

of the Ancient Mariner", "Hallowed Be

Thy Name" czy "Seventh Son of a Seventh

Son" zapamiętywało się samoistnie. Tutaj

nie ma tej magii. Nawet przy pierdyliard

razy powtarzanych refrenach, co zdarza

się na "The Book of Souls" niemal w

każdym utworze. Recenzja jest surowa.

Może trochę za. Jednak po zespole, który

stworzył takie ponadczasowe klasyki

heavy metalu jak "Aces High", "The Trooper",

"Hallowed Be Thy Name", "Killers",

"Powerslave" czy nawet "Fear of the

Dark", spodziewam się wyłącznie tego, co

najlepsze, a nie półśrodków i odcinania

kuponów. Ponadto, dawałem temu albumowi

wiele szans, słuchałem go parokrotnie

- tylko straciłem czas, dostrzegając

przy tym co i rusz kolejne irytujące elementy

tego wydawnictwa. Jak widać nie

skupiałem się zbytnio na autoplagiatach,

które zostały popełnione na tym albumie,

a jest ich więcej niż te, o których napomknąłem.

Prawda jest jednak taka, że

"The Book of Souls" jest albumem w

najlepszych razie średnim. To wydawnictwo

nic nie wnosi do muzyki, przerabia

stare motywy, często w nawet niezmienionej

formie i promieniuje nudą i marazmem.

Będąc legendarnym sportowcem

można odejść w blasku i chwale i zająć się

szkoleniem swych następców. Można też

uporczywie trzymać się swej dyscypliny i

z czasem zajmować coraz dalsze pozycje,

nie kwalifikować się do zawodów, staczać

się coraz niżej i niżej, rozmieniając na

drobne swoją renomę. Jak widać ma to

też swoje przełożenie na świat muzyki.

(2,5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Ironsword - None but the Brave

2015 Shadow Kingdom

Już myślałem, że raczej nie usłyszymy nic

nowego od tej maszyny zagłady, która

pod sztandarami epickiego metalu niszczy

pozerską ciżbę. A tu proszę Tann,

dokoptował sobie nowych muzyków w

tym roku i nagrał czwarty album długogrający

pod szyldem Ironsword. "None

but the Brave" jest wydawnictwem osadzonym

w krótkich, chwytliwych utworach

z silnie zarysowanymi refrenami,

czerpiących to co najlepsze ze sprawdzonych

schematów tradycyjnego metalu.

Mamy tutaj klasyczne podejście do zagadnienia

oraz odpowiednią dozę epickości

i podniosłego majestatu. Dzięki temu

przez to wszystko przebijają się echa takich

kapel jak Omen, Attacker czy

Manilla Road. Ironsword wykuwa na

swym kowadle bardzo zgrabny mariaż

gibkiej szybkości i podniosłego charakteru.

Zespół wie, kiedy uderzyć szybkością,

a kiedy dorzucić kolejną warstwę

patosu. Dzięki temu albumu słucha się z

zapartym tchem. Nie ma tu co prawda

nic nowego czy wyszukanego, brakuje też

rozbudowanych epickich kompozycji,

jednak całość nie nudzi i stanowi świetną

zabawę. W kwestii tekstów też nie ma

żadnych niespodziewanych nowości.

Liryki oscylują wokół tematu barbarzyńskich

motywów oraz prozy Roberta Howarda

(i to nie tylko wokół oczywistego

wyboru jakim jest Conan, ale także innych

tworów tego genialnego pisarza).

Nie zmienia to faktu, że są dobrze napisane

i pasują do warstwy muzycznej

poszczególnych utworów. To, co zasługuje

na wyróżnienie, to fakt, że każdy z

dwunastu utworów, które goszczą na

"None but the Brave" jest wyraźnie oddzielony

od reszty. Kompozycje są zróżnicowane

i charakterystyczne. Dzięki temu,

oraz świetnie dopracowanemu brzmieniu,

ten album prezentuje się znakomicie

i stanowi godne wydawnictwo. W

gruncie rzeczy, mimo iż nie mamy tutaj

żadnych spektakularnych nowości, a sam

Ironsword ma w sumie na swoim koncie

lepsze albumy, to ta płytka stanowi jedno

z lepszych wydawnictw 2015 roku. (5)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Iscariota - Historia życia

2015 Defense

Jeśli ktoś pamięta ten sosnowiecki zespół

z kaset wydawanych w pierwszej połowie

lat 90-tych to zawartość "Historii życia"

może go nielicho zaskoczyć. Zespół

bowiem już na wydanym w 2007r. albumie

"Pół na pół" odszedł od death/

thrash metalu, zaś najnowszy album jest

dobitnym potwierdzeniem tego stanu

rzeczy. Przez te wszystkie lata zespół

przeszedł prawdziwą rewolucję kadrową:

nie ma już wokalistki Grażyny Machury

ani trzech innych muzyków, a w składzie

pozostał tylko Piotr Piecak - niegdyś

perkusista, obecnie wokalista. Z nowymi

muzykami - m.in. dawny gitarzysta grupy

Dominik Durlik - Iscariota gra tradycyjny

heavy metal. Zakorzeniony zwykle

w klasyce gatunku (łączący klimat Iron

Maiden i współczesnego power metalu

"Publiczny wróg", czerpiący z Black Sabbath

lat 80-tych "Człowiek nietoperz"),

ale też niekiedy odwołujący się do przeszłości

zespołu ("Gdański portowy świt").

Mamy też sporo zacnych gości: "Celtycki

chłód" wzbogaca udział samego Romana

Kostrzewskiego, a Iscariotę wsparli nie

tylko gitarzyści jego zespołu, Krzysztof

Pistelok i Piotr Radecki, ale również

Szymon Kmak oraz Piotr Brzychcy

(Kruk). I chociaż niektóre refreny za bardzo

ocierają się o popowe schematy

("Rzeka zapomnienia"), a plastikowe, niestety

na wskroś współczesne, brzmienie

perkusji nie dodaje im mocy, to jednak

"Historia życia" warta jest uwagi. (4)

Wojciech Chamryk

Jeff Lynne's ELO - Alone In The

Universe

2015 Big Trilby

Założyciel legendarnego Electric Light

Orchestra miał już chyba serdecznie

dość stricte zarobkowej działalności

swych niektórych byłych kolegów, pod

coraz dziwniejszymi nazwami w rodzaju

The Orchestra starring Electric Light

Orchestra Former Members, czy już

wręcz kuriozalnej, aktywności osobników

w rodzaju Phila Batesa, niegdyś frontmana

Electric Light Orchestra part II

oraz The Orchestra. Prezentuje on, głównie

w Niemczech i Polsce, projekt ELO

Classic, nawet wyglądem naśladując

Lynne'a, dzięki czemu w sieci nader często

można natrafić na teksty typu "ELO

zagrało na dożynkach w Piździchowicach

Górnych". Okładka i tytuł, będącej

przedmiotem niniejszej recenzji, płyty

dobitnie potwierdzają , kto tak naprawdę

jest ELO, chociaż na wstępie rozwieję

wszelkie wątpliwości: fani tego zespołu z

lat 70-tych i 80-tych nie znajdą na "Alone

In The Universe" zbyt wiele dla siebie.

Jest to bardziej solowy projekt Lynne'a,

który zagrał na wszystkich instrumentach,

wspierany tylko okazjonalnie

przez Laurę Lynne i Steve'a Jaya. Większości

z tych dziesięciu nowych utworów

brakuje rozmachu i klimatu największych

przebojów ELO z LP's "A New

World Record", "Out Of The Blue" czy

"Discovery", ale słychać w nich jednak

rękę mistrza i ten charakterystyczny głos.

Lynne świadomie odwołuje się tu do lat

60-tych, kiedy to jako dziecko marzył o

karierze muzyka ("When Was A Boy")

czy do czasów nawększej chwały nurtu

Mersey Beat ("Aint It A Drag"). Są też -

niezbyt dotąd częste w jego twórczości -

nawiązania do bluesa ("Love And Rain")

czy reggae ("When The Black Come"),

zaś nad unosi się jednak duch ELO

("Dirty To The Bone", kompozycja tytułowa)

oraz The Travelling Wilburys

(hołd dla Roya Orbisona w "I'm Leaving

You", z tą niepowarzalną manierą i barwą

głosu zmarłego w 1988 roku artysty).

Generanie dużo na tym krążku nastroju,

klimatu i przebojowych melodii - cudownie

archaicznych, nawiązujących do

czasów, kiedy komputery nie mogły zastąpić

kompozytora czy muzyka w studio.

Nawiązuje do tego też czas trwania

płyty, bowiem w wersji podstawowej to

raptem niecałe 33 minuty muzyki, a więc

tyle, ile 50 lat temu trwał typowy longlpay.

Nic jednak nie stoi na przeszkodzie,

by słuchać "Alone In The Universe"

częściej, bowiem zdecydowanie nie jest

to produkt jednorazowego użytku. (5)

Wojciech Chamryk

Joe Satriani - Shockwave Supernova

2015 Sony Music

Amerykański gitarzysta od ponad 30 lat

wydaje płyty wypełnione porywającą,

najczęściej wyłącznie instrumentalną,

muzyką najwyższych lotów. Dlatego też,

pomimo braku partii wokalnych również

na najnowszym albumie, opowiedziana

dźwiękami historia jego alter ego, tytułowego

"Shockwave Supernova" w żadnym

razie nie nuży. Wręcz przeciwnie,

z każdym kolejnym utworem ma się wrażenie,

że gitarzysta dzieli się ze słuchaczami

wspomnieniami czy wrażeniami

niezwykle dla siebie ważnymi, mówiącymi

też wiele o tej drugiej, bardzo złożonej

części jego osobowości. Oczywiście

nie brakuje na tym krążku trademarkowych

dla Satrianiego gitarowych popisów,

muzyk nie zapomniał też jednak o

tak charakterystycznych dla siebie melodiach,

specyficznym nastroju i urzekającym

klimacie, dzięki którym jego płyty

można było od razu odróżnić od dokonań

pozbawionych nawet części jego geniuszu,

bezdusznych shredderów. Niezależnie

więc, czy Satriani wymiata w dynamicznym

utworze tytułowym, nawiązuje

do zeppelinowego "Kashmir" w "Cataclysmic"

czy proponuje mroczniejszy

"Lost In A Memory", jego niepowtarzalny

styl jest od razu słyszalny. Muzyk dorzuca

do tego lżejszy, funkujący "In My Pocket"

z partią harmonijki ustnej, "All Of

My Life" też kojarzy się z funkiem, we

wspomnianym już "Lost In A Memory"

czy "Butterfly And Zebra" na plan pierwszy

wysuwają się syntezatory, zaś rozkołysany

"San Francisco Blue" to nie tylko

blues, ale też klimat The Shadows

czy nawet Status Quo. Można więc zastanawiać

się, czy gitarowi wymiatacze w

drugiej dekadzie XXI wieku mają jeszcze

rację bytu, ale problem ten najwidoczniej

nie dotyczy Joe Satrianiego, tym bardziej,

że towarzyszący mu muzycy też

nie wypadli sroce spod ogona . (5)

Kill Ritual - Karma Machine

2015 Scarlet

Wojciech Chamryk

W 1996 roku pewien thrash metalowy

zespół z Wielkiej Brytanii wydaje "Scourge",

czwarty LP w swoich dorobku. Jest

to Xentrix. Dziewiętnaście lat później, w

Kalifornii powstaje trzeci album Kill

Ritual, "Karma Machine". Pomiędzy

tymi dwoma albumami można dostrzec

parę podobieństw, między innymi zbliżone

brzmienie wokalu czy dość analogiczne

riffy. Różni je natomiast bardziej

dosadniejsze brzmienie "Scourge", przypominające

lekko "Grin" Coronera.

Wracając do Kill Ritual i ich "Karma

Machine". Zaczynamy od "Just A Cut",

pierwszego kawałka, który zaprasza nas

do zbadania zawartości albumu. A jego

ramy to modernistycznie podejście do

grania thrash metalu, z dużą dozą progresywności

i elementów znanych z zespołów

tworzących metal w nowoczesnym

stylu. W porównaniu do poprzedniego

dorobku Kill Ritual, wokal zmienił

się na plus. Jego zawodząca maniera,

przypominająca wokalizy Toxika, idealnie

pasuje do stylu, w którym gra ten

zespół. Prawdę powiedziawszy, nie jest to

thrash znany z wcześniejszych dwóch albumów,

ale raczej około thrashowy eksperyment,

o dość nowoczesnym, wygładzonym

brzmieniu, koncentrującym się

na gitarach i perkusji. Jest masa moty-

136

RECENZJE


wów i riffów charakterystycznych dla

modernistycznego metalu. O czym to?

Chociażby o inwigilacji, o poglądach i

sposobie ich forsowania i innych takich.

Ogółem powiem, że album mnie nie

przekonał - być może - nie jest w moim

typie. Jednak trudno odmówić mu porządnego,

modernistycznego brzmienia, dobrego

ogarnięcia instrumentów i szerokich

horyzontów tematycznych (chociażby

"Kundalini", które jest odniesieniem

do azjatyckich wierzeń i systemów

filozoficznych). No cóż, nie jestem targetem

tego albumu. Za to odbiorcami tego

albumu niewątpliwie są ludzie lubiący

słuchać metalu nowoczesnego, progresywnego,

dość ciężkiego, o dużym stężeniu

solówek. Jeśli jesteś fanem naprawdę

agresywnego, ostrego i dosadnego metalu

w starym stylu - odpuść "Karma Machine".

Ode mnie - (4)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

King Heavy - King Heavy

2015 Cruz del Sur Music

Jeśli nie macie ochoty na muzyczne eksperymenty,

a klasycznego doom metalu

nigdy wam za dużo - powinniście zainteresować

się nową propozycją chilijskobelgijskiego

kolektywu pod szyldem

King Heavy. I to nie dlatego, że podobnych

płyt brakuje na rynku, lecz dlatego,

iż jest to rzecz na bardzo wysokim poziomie,

a z takimi zawsze warto się zapoznać.

Żeby było jasne, oryginalności nie

ma tu za grosz, ale wszystkie wymogi stawiane

tej stylistyce są zrealizowane znakomicie.

Debiut King Heavy brzmi rewelacyjnie

- mrocznie, ciężko i… smoliście.

Jest najeżony znakomitymi, posępnymi

riffami niczym pojazdy Myszołowów

w nowym Mad Maxie kolcami. Partie

gitary generalnie to prawdziwa poezja

i najlepszy element płyty! Brawo Matias

Aguirre! Sekcja rytmiczna fajnie sprawdza

się zarówno w partiach czysto doomowych,

jak i nielicznych przyśpieszeniach.

Stojący za mikrofonem Luther

Veldmark prezentuje bardzo ciekawą

paletę ekspresyjnych wokali - od czystego

podniosłego śpiewu aż po krzyki, minimalnie

zahaczające wręcz o ryk. Do tego

dorzuca jeszcze garść ponurych recytacji.

No i zobaczcie, jak ten facet wygląda! Kapitalnie

musi prezentować się na scenie.

Cóż, King Heavy na razie nie trafi w glorii

i chwale autostradą do Valhalli, bo

trochę za mało w ich muzyce własnego

stylu, ale za to skutecznie uprzyjemni

wam czas. (4.5)

Klootzak - Bloodlust

2011 Armée de la Mort

Adam Nowakowski

"Bloodlust" to pierwszy pełny album

francuzów z 2011 roku. Trochę szkoda,

że nie zdecydowali się nagrać płytki w

swoim rodzimym języku, gdyż uważam,

że ten naprawdę świetnie sprawdza się w

klasycznym heavy metalowym graniu i

nadaje mu dodatkowego uroku. A tak

mamy kolejny, niczym szczególnym nie

zachwycający i nie wyróżniający się zbytnio

krążek. Nie chcę powiedzieć, że coś

jest rażąco nie tak, nic z tych rzeczy. Po

prostu materiał, który znalazł się na

"Bloodlust" jest zwykły. Nie wychodzi

przed szereg, nie zwraca szczególnej uwagi,

nie zachwyca. Ani grzeje, ani ziębi.

Linie wokalne nie przykuwają należytej

uwagi, riffy tną, bo tną, ale nic poza tym.

Nie odnalazłem na płycie tej iskry, która

sprawia, że lubię wrócić do albumu i która

nadaje jej niepowtarzalnego charakteru.

Trochę się wynudziłem, jeśli mam

być szczery. Brzmienie też mnie nie

wkręciło. Odnoszę wrażenie, że jest może

nieco mało dynamiczne. Nie przepadam

również za rycerskim patosem, którego

na płycie nie zabrakło. Wszystko już kiedyś

słyszałem, a tutaj zostało to podane

po raz tysięczny i to na dodatek w średnio

satysfakcjonującej mnie formie. Serio,

na tej płycie nie ma nic ciekawego i

raz przesłuchana w zupełności wystarcza.

Nie ma się co rozpisywać. Totalna średniawka

jakich mamy na pęczki. (3)

Kruk - Beyond Live

2015 Metal Mind

Przemysław Murzyn

Kruk postarał się o całkiem niezłe wydawnictwo

koncertowe. Na dysku audio

znalazło się dziesięć akuratnie dobranych

kompozycji. Od samego początku muzycy

starają się zabrzmieć dynamicznie,

ekspresyjnie i koncertowo. Klasyczne dla

hard rocka instrumentarium brzmi mocno,

selektywnie, choć za mało soczyście.

No ale to jakby nie było są nagrania

"live", więc "naturalne" brzmienie jest tu

zupełnie na miejscu. Piotr Brzychcy gra

niczym sam Ritchie Blackmore, zadziornie

a zarazem melodyjnie, klasycznie

oraz ze smakiem. Kolejnym magnesem

Kruka z pewnością będą wyeksponowane

organy Hammonda, choć to

nie jedyne brzmienia klawiszy z tej sesji.

Sekcja rytmiczna pracuje z wyczuciem,

finezją ale też potrafi przeć do przodu niczym

taran. Od momentu pojawienia się

Romana Kańtocha w Kruku obserwuję

go uważnie. Nie chodzi o to, że fałszuje,

czy kiepsko śpiewa. Nie, absolutnie nie.

Wręcz odwrotnie, Roman może być

wzorem dla wielu rockowych wokalistów.

Po prostu mnie jeszcze nie przekonał do

siebie. Może to kwestia innego tembru

niż sie spodziewałem, albo mniejsza moc

w jego głosie, nie wiem, trudno mi powiedzieć...

O dziwo Roman Kańtoch na

"Beyond Live" zyskał w moich oczach.

Zaprezentował się wyśmienicie, swoje

partie odśpiewał z swobodą i na luzie, z

zaangażowaniem i pełna paletą emocji.

Pod względem muzycznym zespół wypadł

równie dobrze. Kompozycje dobrane

zostały tak, aby ukazać pełen arsenał

będący w zanadrzu kapeli. Zebrane tu

utwory podkreślają wszechstronność

"kruczej" muzyki, gdzie zderzają się style

hard rocka, heavy metalu, bluesa i rocka

progresywnego. Obok bezpośrednich, dynamicznych,

ostrych brzmień koegzystują

dźwięki delikatne, spokojne, urokliwe i

melancholijne. Wraz z nośnymi i przebojowymi

motywami mieszają się elementy,

trudne, złożone i wielowątkowe. Najciekawszym

momentem bloku z muzyką

autorską jest niesamowity "It Will Not

Come Back". Innymi atutami tego koncertu

są covery z udziałem gości. Pierwszy

z nich to "When A Blind Man

Crise" zaśpiewany przez Grzegorza Kupczyka

i wsparty gitarą Piotra Luczyka.

Jednak ozdobą całego "Beyond Live" jest

utwór SBB "Memento z banalnym tryptykiem"

z udziałem samego Józefa Skrzeka.

Mam nawet wrażenie, że w tym momencie

Pan Józef skradł całe show. Jednak

to dopiero jedna trzecia całego wydawnictwa,

bowiem na dysku DVD,

oprócz tego co poznaliśmy w wersjach

audio, znalazło się jeszcze drugie tyle

muzyki. Zacznijmy jednak od takiej

sprawy. Koncert zrealizowano w studio

koncertowym Radia Katowice. Z pewnością

miejsce pod względem akustyki

wspaniałe ale ogólnie do grania koncertu

rockowego średnio się nadaje, tym

bardziej do zarejestrowania tego wydarzenia

na taśmie filmowej. Z pewnością

publiczności to miejsce nie dodawało

skrzydeł. Powiem wprost, wszelkie przebitki

z publiczności lub otoczenia sceny

bardzo mnie irytowały i dekoncertowały

przy słuchaniu i oglądaniu tego koncertu.

Wersja wideo w stosunku do audio rozszerzona

jest o kilka własnych kompozycji

Kruka, wybija się wśród nich "In Reverie"

zaśpiewana w duecie z Grzegorzem Kupczykiem

oraz blok akustyczny, gdzie

Piotr Brzychcy gra na gitarze elektroakustycznej.

Zetkniemy się też z większą

ilością coverów, gdzie najbardziej udane

to "Heaven And Hell" oraz "Burn" (ponownie

z udziałem Grzegorza Kupczyka).

Ze względu na wspomniane minusy zdecydowanie

wolałbym aby muzycy i

wytwórnia zdecydowali się na podwójny

album audio z pełną listą utworów. W takiej

formie "Beyond Live" zdecydowanie

lepiej by się prezentowało. Lecz mimo

tych niedoskonałości, w sumie nie najważniejszych,

Kruk ma w swojej dyskografii

kolejny ważny tytuł, do którego fanów

nie trzeba namawiać. (-)

Lachrymose - Carpe Noctum

2015 Pure Steel

\m/\m/

Przy okazji nowej płyty Magister

Templi wspominałem, jak zgubną drogą

w muzyce bywa gatunkowy synkretyzm.

O ile jednak Norwegom ten zabieg wyszedł

fajnie i spójnie, o tyle Grecy z Lachrymose

moim zdaniem nagrali płytę

pełną sprzeczności. Spece od marketingu

całkiem trafnie nazywają ich debiut

wypadkową Candlemass i Nightwish

(ja bym jeszcze dodał Novembers Doom,

ale domyślam się, czemu ta nazwa tu nie

pada). Oto jednak gdzie jest pies pogrzebany,

bo naprawdę, ilu miłośników

Szwedów uważa, że ten zespół byłby lepszy,

gdyby za mikrofonem postawić zwiewną

sopranistkę? Albo czy z kolei fani

twórczości Finów domagają się więcej

mroku i masywnych riffów, a mniej klawiszy

i orkiestracji na płytach swoich ulubieńców?

Ano właśnie… Nie twierdzę, że

tych żywiołów nie da się pogodzić (choć

mi trudno to sobie wyobrazić), ale przynajmniej

Lachrymose to się nie udało.

"Carpe Noctum" to album niespójny.

Warstwa instrumentalna jest bardzo

obiecująca. Zwłaszcza gitary to majstersztyk.

Fajnie pracuje sekcja rytmiczna,

przydając grze zespołu kojarzącej się z

Novembers Doom dynamiki. Kompozycje

są zgrabnie napisane i - co niezwykle

ważne w takiej muzyce - atmosferyczne,

mimo nieużywania klawiszy. Niestety

wokale to kompletne nieporozumienie…

Śpiew niejakiej Hel jest moim zdaniem

męcząco-irytujący, a przy tym zupełnie

nie pasujący do reszty. Po prawdzie,

pojawiający się tu i ówdzie growl

Blackmassa jest słaby i nic nie wnosi, ale

przynajmniej nie kłóci się z warstwą instrumentalną.

Docenić wysoki kunszt

"Carpe Noctum" mogłem dopiero, kiedy

nauczyłem się ignorować wokalistę, a to

bardzo zły znak. Najlepszym utworem

na płycie jest "In a Reverie", bo tam gościnnie

śpiewa udzielający się niegdyś w

Candlemass Thomas Vikström. I

wiecie co? Z taki wokalem Grecy brzmią

genialnie! Co jest tym smutniejsze, gdy

pomyśleć, jaki potencjał został tu zmarnowany.

I naprawdę nie chodzi o moją

niechęć do kobiecego śpiewu, bo na przykład

"Tears Laid in Earth" The Third

And The Mortal ze zjawiskową Kari

Rueslatten absolutnie uwielbiam, tylko

że ona tam pasowała idealnie! Przeprowadźcie

eksperyment i posłuchajcie

"Death Hymn" Norwegów i "Face of

Horror" Greków. Wybaczcie, że całą recenzję

nawijam o jednym, ale prawdę

mówiąc to jest jedyny mankament debiutu

Lachrymose. Jeśli uważacie, że śpiew

wokalistki jest strawny - znakomicie, płyta

powinna się wam spodobać, bo jest

świetnie napisana i zagrana. Jeśli jednak

zgadzacie się ze mną, to umęczycie się

słuchając jej. (3.5)

Lady Beast - II

2015 Inferno

Adam Nowakowski

Zespoły, których liderką jest kobieta lubią

nazwy sugerujące "płeć zespołu". Wystarczy

przypomnieć sobie Huntress, Vixen

czy Thundermother. Nie inaczej

stało się w przypadku amerykańskiej formacji,

Lady Beast. Twarzą tej grupy z

Pensylwanii jest Deborah Levine. Choć

niestety nie jest obdarzona ani charyzmą,

ani mocnym głosem, jej sposób śpiewania

pasuje do stylistyki jaką uprawia Lady

Beast. Grupa powstała zaledwie sześć lat

temu, ale obraca się w klimatach rodem z

wczesnych lat osiemdziesiątych oscylujących

między tradycyjną amerykańską

sceną a brytyjską NWoBHM. Muzyka,

jaka wylewa się z tej pierwszej długogrającej

płyty Lady Beast jest niezwykle

klasyczna, prosta i bez mrugnięcia okiem

odwołuje nas do estetyki szalenie tradycyjnego

heavy metalu. Proste riffy brzmią

ostro i mocno, a sekcja nadaje muzyce

lekko galopujący rytm. Brak gęstych gitar

i rozpędzonych temp doskonale korespondują

z naturalnym brzmieniem. "II"

mogłaby w zasadzie wyjść w 1985 roku i

krążyć dziś gdzieś po targach winylowych

staroci. To skojarzenie nie jest przypadkowe,

ponieważ - jak na obecny trend

przystało - Lady Beast wydało swój krążek

najpierw w wersji winylowej, a dopiero

chwilę później w wersji kompaktowej.

Pojawiła się także… kaseta. Jak widać, ta

północnoeuropejska moda dociera także

pod zamorskie strzechy. Zresztą, nie tylko

bezpretensjonalna, oddająca hołd

klasyce muzyka nasuwa skojarzenia z latami

osiemdziesiątymi. Tematyka, jaką

wybrali Amerykanie jest równie do bólu

klasyczna i czerpie garściami z tego, co

już najlepsi "wynaleźli" - Deborah śpiewa

o córce lodowych gigantów, Banshee i

wiedźmach. Takie zespoły, choć przeciętne

muzycznie, dają często fanom klasycznego

heavy metalu to, czego sami od

swoich ulubionych kapel z lat osiemdzie-

RECENZJE 137


siątych dostać nie mogą - nowych płyt i

koncertów. Właśnie dla nich jest Lady

Beast. (3,5)

Strati

Lujuria - Esta Noche Manda Mi Polla

2015 Maldito

Tandetna okładka raczej nie zachęca do

sięgnięcia po ten MCD, ale jego zawartość

jest zdecydowanie ciekawsza od opakowania.

Było nie było Lujuria to przecież

doświadczona ekipa: Hiszpanie grają

od 24 lat, mają na koncie nie tylko 9

albumów, ale też szereg innych wydawnictw.

Ostatnio było o nich jakby ciszej,

przypominali swe dawniejsze dokonania

wydając kompilacje, aż chyba doszli

do wniosku, że najwyższa pora na coś

nowego i nagrali cztery premierowe numery.

Czasem bardziej hard rockowe, za

sprawą szlachetnych gitarowych riffów i

organowych partii ("Mi primer Condon",

fragmenty "Menge a trois"), częściej jednak

utrzymane w stylistyce tradycyjnego

metalu wczesnych lat 80., tak jakby muzycy

zapatrzyli się w swych bohaterów z

nurtu NWOBHM (maidenowy momentami

utwór tytułowy, bardziej power metalowy

"Mil dudas me asaltan"). W przywołanym

już "Menge a trois" nie brakuje

też nawiązań do rodzimej legendy

Obus, tak więc jeśli ktoś lubi takie klimaty

warto przyjrzeć się "Esta noche

manda mi polla" dokładniej. (4,5)

Wojciech Chamryk

Mad Max - Thunder, Storm And

Passion

2015 SPV

Po wydanym dwa lata temu jedenastym

albumie studyjnym "Interceptor" Mad

Max zafundowali sobie powrót do przeszłości.

Oficjalnie z powodu 30-lecia grupy,

ale powód ten wydaje mi się dość naciągany,

z racji powstania zespołu w roku

1981 i dziesięcioletniej przerwy w latach

1989-1999. Tak czy siak panowie ponownie

nagrali dwanaście utworów z trzech

płyt wydanych w latach 80-tych: "Rollin`Thunder",

"Stormchild" oraz "Night

Of Passion". Zabieg to kontrowersyjny

o tyle, że rzadko kiedy takie eksperymenty

mają jakikolwiek sens, a jeśli

już muzycy chcieli pokusić się o odczytanie

na nowo i odświeżenie swych starszych

dokonań, to mogli raczej sięgnąć

do debiutanckiego LP "Heavy Metal" z

1982r., bo rzecz jest praktycznie niedostępna,

w przeciwieństwie do wydanych

w sporych nakładach i wznawianych na

CD późniejszych płyt. "Thunder, Storm

And Passion" traktuję więc jako taki

okolicznościowy the best of. Bez zaskoczeń,

bo sami muzycy podkreślali, że

chcą utrzymać w tych nowych wersjach

ducha lat 80-tych. Zmian muzycznych

praktycznie więc nie ma, poza jakimś kosmetycznymi

zabiegami, zmieniło się za

to brzmienie. Teraz jest na wskroś współczesne,

mocarne, co słychać szczególnie

gdy porówna się nowe i oryginalne wersje

utworów z wydanego w 1984r. LP "Rollin`Thunder".

Późniejsze albumy brzmiały

już znacznie lepiej, tak więc, ale

generalnie nowe wersje są mniej surowe,

czasem nawet bardziej wygładzone, mimo

tego, że Mad Max już w latach 80-

tych był przecież zaliczany do grona reprezentantów

bardziej melodyjnej odmiany

metalu. Zmianie uległy też oczywiście

partie wokalne, bowiem Michael

Voss śpiewa obecnie znacznie niżej, jest

też znacznie lepszym i dojrzalszym wokalistą

niż przed laty, gdy nagrywał "Fly

Fly Away" czy "Never Say Never". Zespół/

wydawca zdają sobie pewnie sprawę z

tego, że taki odgrzewany kotlecik może

nie okazać się wystarczającym magnesem

nawet dla najbardziej zagorzałych fanów,

dlatego mamy też dodatkowy haczyk: bonusowy

CD "Live At Bang Your Head

Festival 2014". Akurat wersja promo jest

pozbawiona tego koncertu, ale mamy tu

siedem klasycznych numerów grupy z lat

80-tych plus nagrany również wtedy cover

The Sweet "Fox On The Run" w

znacznie wydłużonej wersji. Tak więc

gdybym miał skusić się na wydawnictwo,

to raczej tylko dla tego koncertu. (3.5)

Macbeth - Imperium

2015 Massacre

Wojciech Chamryk

Jakieś dziesięć lat temu recenzowałem

składankę "Zeit der zeiten" z archiwalnymi

utworami z lat 80-tych tej niemieckiej

kapeli. Warto tu jednak dodać, że

nie był to zespół, jakich wówczas wiele

grało za naszą zachodnią granicą - Macbeth

istniał w ówczesnym NRD, czyli

Niemieckiej Republice Demokratycznej,

gdzie heavy metal, poza okazjonalnymi

sytuacjami, był na cenzurowanym. Doświadczał

tego również ten zespół, aż z

przymusowym zakończeniem działalności

w roku 1989 włącznie, ale po kilku

okazjonalnych powrotach, od trzynastu

lat Macbeth działa już regularnie. "Imperium"

to czwarty album grupy wydany

w tym okresie i zarazem kolejny dowód

na odchodzenie od tradycyjnego metalu

w bardziej thrashowym i mrocznym

kierunku. Przeważają tu więc szybkie

tempa z perkusyjnymi kanonadami, mocne

gitarowe riffy uderzają z całą bezwzględnością,

a śpiewający po niemiecku

Oliver Hippauf dodaje temu wszystkiemu

jeszcze więcej szorstkości i agresji.

W "Das Große Gericht" czy "König

Der Henker" naprawdę robi to wrażenie,

zamierzoną surowość większości kompozycji

dopełniają zaś chóralne partie

wokalne ("Inferno"), balladowe zwolnienia

("Verloren", "Imperium") czy efekty

ilustracyjne (np. odgłosy maszynowej kanonady

w "WN62"). Sporą ciekawostką

jest też finałowy "Soweit Die Füße Tragen",

ośmiominutowy kolos łączący orkiestrowo

- balladową aranżację z miarowym

riffowaniem i dwiema melodyjnymi

solówkami. Gorzej jest już niestety z

trzema bonusami z wersji digipack: elektryczne

wykonanie "Death Under Moonlight"

uderza jak trzeba, ale już "Der

Fährmann" i "Maikäfer Flieg" zarejestrowane

unplugged to nieporozumienie: niski,

zdarty głos Hippaufa brzmi w tych

aranżacjach wręcz karykaturalnie, duet z

jakąś - sądząc z głosu - dziewczynką też

wypada tak sobie, zaś całość jest po prostu

nudna i nijaka. (4)

Wojciech Chamryk

Magister Templi - Into Duat

2015 Cruz del Sur Music

Wiele młodych zespołów decyduje się

budować swoją muzyczną tożsamość na

bazie synkretyzmu. To na pewno więcej

obiecujące rozwiązanie, niż kurczowe

trzymanie się nie tylko jednej stylistyki,

ale nierzadko wręcz dorobku jednego

tylko zespołu. Wiąże się z nim jednak

pewne ryzyko. Otóż sięgając po rozwiązania

pochodzące z różnych źródeł,

łatwo stworzyć ohydną papkę, która zamiast

przemówić do szerszego grona

smakoszy, w efekcie nie spodoba się nikomu.

Ot, trochę jak z gotowaniem (mięso

na słodko?). O takiej przykrej sytuacji

przeczytacie w recenzji płyty Lachrymose,

w tej natomiast zamierzam mlaskać

i cmokać. Bo Norwegowie z Magister

Templi odrobili swoje lekcje. Ich

wypadkowa heavy i doom metalu smakuje

wybornie! Wzięli co najlepsze z obu

stylistyk i w efekcie stworzyli płytę z jednej

strony mroczną, pełną tłustych riffów

i nawiedzonego wokalu, a z drugiej dynamiczną,

rytmiczną, bardzo koncertową.

O tak, na żywo ten materiał musi dodatkowo

zyskiwać! W warunkach domowych

też daje radę - głowa, szyja, nogi i

inne części ciała same idą w ruch. Większość

starych mistrzów podobnych

dźwięków od dłuższego czasu milczy,

dlatego warto poszerzyć krąg znanych sobie

zespołów i dać Magister Templi

szansę! (5)

Adam Nowakowski

Mark Shelton - Obsidian Dreams

2015 Golden Core

Już od jakiegoś czasu Mark zapowiadał

wydanie solowej płyty akustycznej i oto

w końcu jest. "Obsidian Dreams" wydane

zostało przez Golden Core, która wypuściła

również ostatni album Manilla

Road. Jak prezentuje się ten krążek od

strony muzycznej? Zawsze lubiłem akustyczne

utwory czy motywy, które Shelton

tworzył dla swojego zespołu, więc

czekałem na jego solowy krążek ze sporymi

nadziejami i mogę z pełną odpowiedzialnością

napisać, że się nie zawiodłem.

Co prawda jest tu trochę inny klimat niż

się spodziewałem. Nie ma mroku, tajemnicy

ani opowieści o dawnych i zapomnianych

czasach. Jest natomiast refleksja,

nostalgia, ale też i spora doza optymizmu.

Słychać, że jest to bardzo osobista

płyta dla Marka i jest dokładnie taka

jaka miała być. Momentami, gdy słucham

tych dźwięków i zamykam oczy to

mam wrażenie jakbym znalazł się na polu

kukurydzy zdobiącym okładkę. Bardzo

ciepła i głęboka muzyka. Jak to często

bywa w przypadku płyt akustycznych

obawiałem się braku głębi, czego tu na

szczęście nie uświadczyłem. Ta muzyka

jest wypełniona wieloma dźwiękami dzięki

czemu można jej słuchać raz za razem.

Oczywiście dominują tutaj gitara i głos

Marka jednak to co się dzieje w tle dodaje

tym utworom smaczku i bez tych dodatków

te kompozycje byłyby niepełnowartościowe.

Całość ma delikatny folkowy

posmak, co odzwierciedlone jest w

niektórych melodiach, czy nawet rytmach.

Oprócz 8-iu nowych utworów jest

tu też nagrany na nowo numer "Tree of

Life" znany z albumu Manilla Road

"Voyager", który doskonale wpasował się

w klimat całości. Choć nie ma tu nawet

skrawka metalu to jednak myślę, że wielu

metalowcom przypadnie do gustu ten

album. Warto czasem odciąć się od otaczającego

nas ze wszystkich stron gówna

i zatracić się w obsydianowych snach. (5)

Maciej Osipiak

Masters of Metal - From Worlds Beyond

2015 Metalville

Cóż to za zuchwały zespół wydający ledwie

swój debiut śmie się nazywać Masters

of Metal? Nie kto inny jak Agent

Steel, który bez Johna Cyriisa woli używać

zastępczej nazwy. Nie dziwota więc,

że wybrał tą nawiązującą do najsłynniejszego

kawałka Amerykanów, "Agents of

Steel", w którym rzeczony Cyriss wykrzykuje

w refrenie "Masters of metal,

agents of steel!". Dodatkowo kto jak kto,

ale grupa mająca za sobą trzydziestoletnią

historię i kilka świetnych płyt na koncie

ma ostatecznie prawo do tak zuchwałej

nazwy. Ba, ma prawo do zapisania jej

w formie logotypu skopiowanego od swojej

macierzystej formacji. Rzeczywiście,

zespół Masters of Metal tworzą zarówno

muzycy grający od zarania w Agent

Steel (Bernie Versailles, Juan Garcia) jak

i ci, którzy dołączyli na początku XXI

wieku (Rigo Amezcua, Robert Cardenas).

Nasuwające się od razu pytanie o brak

wokalisty rozwiewa osobliwa decyzja muzyków

o osadzeniu w tej roli samego

gitarzysty, Berniego Versaillesa. Wiadomość

nieco rozczarowująca, bo w początkowej

wersji w Masters of Metal

miał śpiewać znany choćby z Redemption

i Steel Prophet, świetny Rick

Mythiasin. Okazało się jednak, że jego

obecność była efemeryczna i skoncentrowała

się w zasadzie tylko na wydaniu z

Masters of Metal jednego singla oraz zaśpiewaniu

na koncercie podczas Keep it

True. Osadzenie Versaillesa za "sitkiem"

okazało się pomysłem nieco kontrowersyjnym.

Bernie ma subtelny głos, a linie

wokalne towarzyszące "From Worlds

Beyond" wydają się być pisane pod bardziej

wymagającego wokalistę. I choć

Versailles przeplata melodyjne, subtelne

linie z agresywnymi, thrashowymi, szczekanymi,

słychać, że w obu przypadkach

jest to coś, czego dopiero się swojej nowej

roli uczy. Słuchając tej przecież agresywnej

w wyrazie płyty, odnoszę wrażenie,

że jego wokale nie nadążają za jej mocą.

Efekt ten potęguje fakt umieszczenia na

końcu albumu "Vengeance and Might", w

którym za mikrofonem stanął James Rivera

i najzwyczajniej skontrastował te

dwa sposoby śpiewania. Zresztą sprawa

odbioru głosu Berniego jest kwestią indywidualną,

jednym - jak mi - nie do

końca pasuje, inni uważają, że zderzenie

subtelnego wokalu z mocną muzyką tylko

dodaje jej oryginalności. Zwłaszcza, że

sama muzyka wprost kontynuuje stylistykę

Agent Steel. Stylistykę thrashu

przemieszanego z mocnym, amerykańskim

speed i heavy metalem. I rzeczywiście

muzycznie na debiucie Masters of

Metal jest czego słuchać. Suche, przej-

138

RECENZJE


rzyste brzmienie znakomicie eksponuje

precyzyjne riffy galopujące w rytm technicznie

dopracowanej sekcji. Ten z pozoru

ascetyczny i zimny klimat albumu

ciekawie wzbogacają linie wokalne. O ile

- jak już wspomniano - subtelność głosu

Versaillesa może budzić kontrowersje, o

tyle same linie melodyczne są naprawdę

ciekawie napisane. Często w obrębie jednego

kawałka kilkakrotnie zmienia się

tempo i sposób ekspresji (od skandowania

przez melodyjność po krzyk) wokali.

Wpasowują się one w urozmaicone utwory

"From Worlds Beyond", które balansują

między speedowymi cwałami, a dociążonymi

numerami o średnich tempach.

Niewątpliwie to zróżnicowanie

działa na rzecz nieco mrocznego klimatu

krążka. "From Worlds Beyond" to dobra

technicznie płyta, zrównoważona,

ciekawa muzycznie. Bez wątpienia grupa

zasługuje na "zuchwałe" miano. (4)

Strati

Mentally Defiled - Aptitude For Elimination

2014 Violent Solution

Intro "Reanimated To Mosh" zapowiada

dalszy bieg łatwych do przewidzenia wypadków:

następujący po nim numer tytułowy

to trzy i pół minuty bezkompromisowej

thrashowej nawalanki z histerycznym

wrzaskiem osobnika kryjącego się

po ksywą IronBeast i tak jest już do końca

tej dość krótkiej (34 minuty), ale bardzo

intensywnej płyty. Co prawda niekiedy

Mentally Defiled "udają Greka",

bo choćby "Forced To Obey" to niemal

kalka "Aptitude For Elimination", później

też wybrzmiewają jakoś dziwnie znajome

riffy, ale generalnie nie jest to jakiś wielki

mankament. Chłopaki łoją bowiem

konkretnie, nie unikając przy tym dość

melodyjnych refrenów ("Beyond Redemption"),

gitarzyści wymieniają się ognistymi

solówkami ("Retro Nerd"), zaś perkusista

trzyma to wszystko w garści, wyznaczając

tempo i kontrolując sytuację.

Gdzieniegdzie robi się bardziej crossover'

owo ("Soldier Of The Underground"), z

kolei w "Merchants Of Hope" mamy pewne

urozmaicenia arażacyjne w warstwie

wokalnej i instrumentalnej, świadczące o

tym, że bardziej techniczne patenty też

nie są muzykom obce. (4,5)

Wojciech Chamryk

Metal Allegiance - Metal Allegiance

2015 Nuclear Blast

Czasy mamy takie, że już nie tylko jazzmeni

czy muzycy klasyczni grają w 1-2

zespołach, bowiem mizeria obecnego

rynku muzycznego wymusza większą

aktywność również na tzw. "szarpidrutach".

Stąd też coraz większa ilość różnych

okazjonalnych projektów czy supergrup,

a jedną z nich jest Metal Allegiance.

Dowodzone przez Marka Menghiego,

Alexa Skolnicka, Dave'a Ellefsona i

Mike'a Portnoya. Metalowe przymierze

szybko zjednoczyło swe siły z kolejnymi

gwiazdami metalu, a Nuclear Blast nie

trzeba było długo namawiać do firmowania

tego przedsięwzięcia. Nazwy takie

jak: Pantera, Slayer, Anthrax, Sepultura,

Lamb Of God, Exodus, Death Angel

czy Machine Head to przecież wciąż

ścisła czołówka ekstremalnego grania, a

do pochodzących z tych zespołów instrumentalistów

dołączyli równie zacni wokaliści.

Przeważa tu rzecz jasna ostry, nowoczesny

thrash, tak jak w openerze

"Gift Of Pain" z udziałem Randalla

Blythe'a, "Dying Song" zaśpiewany przez

Phila Anselmo czy "Can't Kill The Devil"

wyryczany przez Chucka Billy'ego. Bardziej

tradycyjne są za to "Let Darkness

Fall" (wokale Troy Sanders - Mastodon)

i całkiem melodyjny "Scars" z wokalnym

duetem Cristiny Scabbii (Lacuna Coil) i

Marka Oseguedy (Death Angel). Kontrastowo

jest też w "Wait Until Tomorrow",

zaśpiewanym przez Douga Pinnicka

(King's X) i Jamey'a Jastę (Hatebreed).

Osegueda udziela się też w zadziornym

i całkiem chwytliwym "Pledge

Of Allegiance", z kolei "Destination: Nowhere"

to już Matthew K. Heafy. Mamy

też cover Dio "We Rock", zaśpiewany na

finał m.in. przez Tima "Rippera" Owensa

i Chrisa Jericho, Alissę White-Gluz

czy Steve'a "Zetro" Souzę, tak więc znacznie

więcej tu plusów niż minusów i

warto zapoznać się z tą płytą. (4,5)

Wojciech Chamryk

Michael Monroe - Blackout States

2015 Spinefarm

Hanoi Rocks cieszyli się w latach 80-

tych sporą popularnością w naszym kraju,

co potwierdziły koncerty w roku 1985

oraz wydanie bootlegowej ich rejestracji

"Rock & Roll Divorce" nakładem Pronitu.

Był to już jednak łabędzi śpiew fińskiej

formacji, bowiem kilka miesięcy

wcześniej w wypadku spowodowanym

przez wokalistę Mötley Crüe, Vince'a

Neila zginął perkusista Razzle, zaś zamieszanie

po tej tragedii zaowocowało

nie tylko zmianami składu, ale też rychłym

rozpadem grupy. I chociaż reaktywowała

się ona na początku obecnego

stulecia, to jednak "pary" coraz starszym

muzykom starczyło tylko na kilka lat

działalności, tak więc frontman Michael

Monroe kontynuuje, zapoczątkowaną

jeszcze w 1987 roku, karierę solową. Towarzyszy

mu w niej dawny kumpel z Hanoi

Rocks, basista Sami Yaffa, a "Blackout

States" jest szóstym solowym dziełem

blondwłosego wokalisty. Jeśli ktoś

lubi/lubił dokonania jego macierzystego

zespołu, to zawartość tej płyty też go nie

rozczaruje. Monroe proponuje bowiem

archetypowy, dość tradycyjny rock 'n'

roll/glam/hard rock. Czasem bardziej

surowy i dynamiczny ("This Ain't No

Love Song", "The Bastard's Bash"), kiedy

indziej atakujący z punkową zadziornością

("R.L.F." z wejściami harmonijki ustnej,

"Dead Hearts On Denmark Street",

"Walk Away"). Nie brakuje też nawiązań

do The Rolling Stones ("Six Feet In The

Ground"), bluesa ("Under The Northern

Lights") czy też lżejszych, bardziej przebojowych

utworów z saksofonowymi partiami

lidera ("Good Old Bad Days", "Permanent

Youth"). Podsumowując więc:

idealna płyta na imprezę czy na dłuższą

trasę. (4,5)

Wojciech Chamryk

Miecz - Invisible War

2015 Self-Released

Może powyższa nazwa nie wskazuje jednoznacznie

na stylistykę skrywającej się

pod nią grupy, ale ten wrocławski Miecz

nie gra power metalu, lecz łoi thrash jak

się patrzy. Żadne tam nowomodne pitolenie,

ale solidny thrash, w prostej linii

wywiedziony z dokonań niemieckich i

amerykańskich klasyków gatunku z lat

80-tych. Można by pewnie od razu

zacząć dywagować o tym, czy takie zbytnie

zapatrzenie w dość już odległą przeszłość

ma jakikolwiek sens, ale nie ma to

tutaj racji bytu, bowiem tych pięć pięć

utworów z debiutanckiej EP-ki Miecza

broni się w każdym aspekcie. Zapom-nijcie

o jakichś zbyt czytelnych zapożyczeniach

czy kopiowaniu, chłopaki nasłuchali

się klasycznych płyt (na swym profilu

FB przywołują "Show No Mercy",

"Pleasure To Kill", "Infernal Overkill"i

"Darkness Descends") i na tę modłę kombinują

po swojemu. Zwykle w szybkich,

często zawrotnych tempach, bo nawet

jeśli stosują zwolnienia czy zaczynają

któryś utwór wolniej, to tylko po to, by

rozpędzić go jeszcze bardziej. Nie zapominają

jednak przy tym o pewnej dozie

melodii, bardziej technicznych patentach

czy krótkich, acz dopracowanych solówkach,

co jak dla mnie najefektowniej wypada

w "N.B.C." oraz utworze tytułowym.

Udany debiut, oby starczyło im determinacji

na kolejne wydawnictwa, bo

może być tylko lepiej! (5)

Wojciech Chamryk

Millennial Reign - Carry The Fire

2015 Ulterium

Zawsze kiedy mogę, piszę o mojej niezwyklej

fascynacji albumem "Images and

Words". Muzyka na tym albumie w niebywały

sposób łączy moc, technikę i

melodyjność, ale ten ostatni element melodie,

tam właśnie rządzą. W wypadku

drugiego albumu Millennial Reign można

napisać to samo. Na "Carry The

Fire" dzieje się bardzo wiele, ale to chwytliwe

melodie i refreny porywają słuchacza,

a jest ich tak wiele, że zdają się tworzyć

niewyczerpalny skład melodyjnych

tematów. Zadziwia również kreatywność

muzyków w ich wymyślaniu. Na krążku

wyłapuję muzyczne niuanse, które kojarzą

się z Dream Theater czy Queensryche,

jednak muzyka Millennial Reign,

to na pewno nie progresywny metal,

nie ma w niej aż tak wielkiego technicznego

zacięcia. Zdecydowanie więcej

jest w tym klasycznego heavy (Saxon,

Iron Maiden), power metalu (Crimson

Glory, Kamelot) czy hard rocka (Uriah

Heep). Kompozycje bardzo ciekawe,

wielowątkowe, o różnym napięciu i jak

wspominałem, naszpikowane doskonałymi

melodiami. Poza tym znakomicie i

efektownie są zaaranżowane zapewniając

doznaniom niezwykle wysoki standard.

Świadczy to też o wysokiej kulturze muzycznej

zespołu, jak i ambicjach jego muzyków.

Amerykanom bardzo się nie śpieszy,

ale nie ma mowy, aby marudy i zatraceni

w melancholii znaleźli coś dla

siebie. Muzyka z "Carry The Fire" jest

pełna wigoru oraz tryska energią i przebojowością.

Nie bez znaczenia jest fakt,

że muzycy bardzo umiejętnie balansują

pomiędzy melodyjnością a heavy metalową

mocą. Warsztat muzyków jest niesamowity,

wyróżniają się gitarzyści Dave

Harvey i Jason Donnelly, ale ich gra nie

brzmiałaby tak dobrze, gdyby nie wysmakowana

sekcja rytmiczna, czyli basista

Daniel Almagro i perkusista Wayne

Stokely. W muzyce Millennial Reign

dość ważna rolę odgrywają klawisze, nie

są one głównym atutem muzyki Amerykanów,

nie pchają się na pierwszy plan,

ale odzywają się w momentach potrzebnych

i podkreślają muzyczną narrację.

Ktoś je fajnie wymyślił ale odbiegają one

pod względem klasy od pozostałych instrumentów.

Niestety w elektronicznym

pakiecie promocyjnym nie ma informacji,

kto za nie odpowiada. Nie może zabraknąć

parę słów o wokaliście Jame'sie

Guest'cie. Jego głos, o specyficznej barwie,

z klasycznym rockowym zacięciem,

dodatkowo ubarwia "Carry The Fire".

Jego tembr i sposób śpiewania przypomina

mi kogoś, ale do tej pory nie udało mi

się ustalić kogo. Ukułem na swoje potrzeby

zestawienie wypośrodkowane pomiędzy

Geoff'em Tate, Joey'em Tempest'a

a James'em LaBrie. Niestety, nie mam

pewności co do prawdziwości tej tezy,

tym bardziej, że czytając opinie innych,

padały porównania bardzo różne, nawet

do Steve'a Perry. Tak jak w wypadku

wokalisty i muzyki, inspiracje są mocno

zaakcentowane ale oba aspekty mają na

tyle wyraziste własne cechy, że trudno

mówić o całkowitej adaptacji, a wręcz odwrotnie,

należałoby podkreślić pewien

indywidualizm i oryginalność. Produkcja

jest old-schoolowa ale uzyskana za pomocą

współczesnego sprzętu, pewnie bez

większego napinania się, czyli z naturalnym

brzmieniem z sali prób czy koncertu.

Trudno mi wyróżnić pojedyncze

utwory, każdy z nich ma swój wysoki

standard, dlatego materiał z "Carry The

Fire" traktuję jako nierozerwalną całość,

zrobioną, zagraną, nagraną i wydaną z

sercem oraz z ogromnym zaangażowaniem.

(5)

Negative Self - Negative Self

2015 High Roller

\m/\m/

Szwedzi niemal od zawsze, to jest od

końca lat 60-tych XX wieku, chętnie dawali

wyraz swym artystycznym zainteresowaniom

w obrębie rocka progresywnego,

hard rocka czy heavy metalu.

Równie aktywni byli później w dziedzinie

bardziej ekstremalnych dźwięków, a

od kilku lat z równą konsekwencją przodują

w dziedzinie tradycyjnego metalu.

Negative Self wpisują się w ten nurt bez

pudła, w dodatku jest to historia wręcz

typowa: trzech muzyków znanych z innych,

znacznie ciężej grających kapel, założyło

kolejną. W Negative Self Andreas

Sandberg, znany przede wszystkim z

hardcore/crossoverowego Dr. Living

Dead! oraz Tor Nyman i Frank Guldstrand

spełniają się w totalnie archetypowym

hard 'n' heavy. A ponieważ czynią

to z klasą nic dziwnego, że dzięki High

Roller Records ich debiutancki album

RECENZJE 139


ukazał się na LP i CD. Zwłaszcza ten

pierwszy nośnik zdaje się pasować idealnie

do tych dźwięków, niczym z przełomu

lat 60-tych i 70-tych, wzbogaconych

jednak innymi wpływami. Bo jak wyjaśnia

lider grupy: "To dla nas połączenie

wszystkiego co lubimy: punka, hardcore,

metalu, melodyjnego grania. (…) To

crossover. Miks różnych gatunków które

lubimy". Zadziorność punka nie jest tu

może za bardzo słyszalna, może poza

chóralnymi pokrzykiwaniami w refrenach,

hardcore to raczej bezkompromisowe

podejście do materii muzycznej niż

jakieś bezpośrednie wpływy, ale z tym

metalem czy bardziej melodyjnym rockiem

Sandberg nie mija się z prawdą. W

dodatku praktycznie każdy utwór z "Negative

Self" to murowany przebój, a przy

takich "Back On Track", "Another Year",

"Dancing With The Dead" czy "Call It

Depression" po prostu trudno usiedzieć w

miejscu. Warto przekonać się o tym samemu,

tym bardziej, że w mroczniejszych,

miarowych numerach, jak np.

"Negative Self" Szwedzi też dają radę.

(5)

Wojciech Chamryk

Nocny Kochanek - Hewi Metal

2015 Self-Released

Nocny Kochanek to inne wcielenie

Night Mistress, tradycyjny heavy metal

na wesoło. Oczywiście tyczy się to tylko i

wyłącznie tekstów: szalonych, zakręconych

i totalnie jajcarskich, bo warstwa

muzyczna jasno dowodzi, że żartów tu

nie ma, a panowie grają tak, że kapelusze

(czapki, bandany, pilotki, etc.) z głów.

Wystarczył "Minerał Fiutta" z "Kapitana

Bomby" by zaskoczyło, sukces późniejszych

numerów "Wielki wojownik" i

"Andżeju" był już tylko naturalną konsekwencją

zdobytej popularności. Zespół

szybko nagrał więc całą płytę utrzymaną

w takiej stylistyce, a promowany teledyskiem

przebojowy numer "Wakacyjny"

też cieszył się sporym powodzeniem.

Wszystkie znalazły się oczywiście na CD

"Hewi Metal", uzupełniane przez sześć,

nie gorszych i równie zakręconych utworów.

W openerze "Karate" udziela się gościnnie

sam Bartosz Walaszek, a ostrą

riffową jazdę dopełnia tekst pełen zwrotów

typu: "Prawą ręką zadaj ból, lewą

ręką zadaj śmierć/Chyba, że jesteś mańkutem,

to zadaj odwrotnie". Podobna

formuła dominuje też w przewrotnej miłosnej

balladzie "Zaplątany", w której

słyszymy samą Joannę Kołaczkowską z

kabaretu Hrabi i to nie tylko mówiącą, z

kolei Sabbathowego "Diabła z piekła"

dopełnia wokalny udział Zenka Kupatasy

z Kabanosa. Zresztą na tej płycie co

utwór to potencjalny przebój, bo wpadających

w ucho melodii na "Hewi Metal"

nie brakuje, co znajduje potwierdzenie

również w wydaniu koncertowym. Mimo

tego wesołego podejścia muzycznie nie

brakuje odniesień nie tylko do Night

Mistress, ale też Iron Maiden, Judas

Priest czy Helloween, a Krzysztof Sokołowski

po raz kolejny udowadnia, że

jest w ścisłej czołówce wokalistów w Polsce,

a może i nie tylko. Zalecane dawkowanie:

wybrać się na koncert Nocnego

Kochanka, co jest atrakcją podwójną, z

racji tego, że muzycy chętnie sięgają też

to utworów Night Mistress, po czym kupić

płytę - satysfakcja gwarantowana,

tym bardziej, że śmiech to zdrowie, a dobry

hewi metalowy kabaret jest czasem

potrzebny nawet największym ortodoksom.

(5,5)

Wojciech Chamryk

Odin's Court - Turtles All The Way

Down

2015 D2C Music/ ProgRock

Może jestem w błędzie, ale zaryzykuję

twierdzenie, że trio Odin's Court nie

"cierpi" w naszym kraju na nadmiar popularności,

pomimo tego, że po wydaniu

siedmiu albumów studyjnych trudno zaliczyć

zespół do anonimowych "żółtodziobów".

Nie wiem, gdzie leży przyczyna

tego stanu rzeczy, ale - to tylko przysłowiowe

wróżenie "z fusów" - znaczący

wpływ na kwestię popularności ma wielokrotnie

wrzawa medialna wokół niektórych

wykonawców, niezależnie, czy na

to zasługują czy też nie. Odin's Court,

Amerykanie z Maryland od lat zajmują

miejsce w środku stawki klasyfikacji kapel

uprawiających szeroko rozumiany

progmetal, nurt stylistyczny dosyć rozpowszechniony

wśród rockowych wykonawców.

Z tym, że w przypadku bohatera

tej recenzji, nadmienić należy, że w ich

twórczości często pojawiają się również

wątki przypisywane rockowej progresji,

muzyce hard rockowej i heavy metalowej.

Jak z tego prowizorycznego zestawienia

preferencji stylistycznych wynika, muzyką

grupy rządzi rockowa moc. I jest to,

cytując klasyka polszczyzny, "najprawdziwsza

prawda". Motorem napędowym

poczynań Odin's Court jest Matt

Brookins, grający praktycznie na wszystkich

instrumentach akustycznych i elektrycznych,

chociaż w składzie pojawiają

się także "pomagacze" w osobach gitarzysty

Ricka Pierponta i wokalisty Dimetriusa

Lafavorsa. Ten drugi to jedyny

głos przed mikrofonem, bardzo solidny,

mocny, w manierze bliskiej scenie metalowej.

Do realizacji płyty "Turtles All

The Way Down" przyczyniła się także

grupka zaprzyjaźnionych wykonawców,

którzy wzmocnili grupę instrumentalnie

(klawisze, basy, bębny) oraz stworzyli

chórki. Autor projektu już w przeszłości

zajmował się tzw. "konceptami" i także

tym razem wymyślił fabułę, wokół której

jak satelity krążą teksty songów. Ponad

godzina muzyki i słów podzielona została

na trzy rozdziały: "Universe" (utwory

1-5), "Life" (utwory 6-11) i "Everything"

(utwory 12-13). Tematyka wiąże się ze

Wszechświatem, jego powstaniem, miejscem

człowieka w Uniwersum, losami

ludzkości w ogóle i możliwością ich przewidywania

(Brookins stawia tezę, że losy

ludzkości są "zapisane" we Wszechświecie).

Należy jednak przyznać, że teksty

stanowią próbę filozoficznego podejścia

do wymienionych aspektów, ale bez sztuczności,

balansowania na granicy abstrakcji

i realizmu i bez dywagowania, nazywanego

niekiedy w języku potocznym,

niezbyt pochlebnie "filozofowaniem". Co

oferuje Odin's Court muzycznie? Bardzo

solidną dawkę różnorodnych dźwięków

w zdecydowanej przewadze elektrycznych,

ale nie stroniąc także od partii

akustycznych, które traktowane są jednak

w kategoriach odskoczni dla słuchacza,

łagodzących intensywność przekazu

i pozwalających od czasu do czasu na

głębszy oddech koncentracji. Kompozycje,

jak to w concept- albumach bywa połączone

w integralną, suitową całość wyróżniają

się przede wszystkim dynamicznym

riffingiem, o kontrolowanym i

świadomie dozowanym ciężarze, ale bez

wpadania w karkołomne, techniczne zagrywki

będące sztuką dla sztuki. Domeną

Brookinsa jest niewątpliwie gitara, dlatego

serwuje słuchaczom wiele udanych

przejść, zagrywek o dosyć zróżnicowanej

charakterystyce od metalowej energii,

przez partie typowe dla progrocka aż po

balladowe sekwencje dźwięków akustycznych.

Z wyczuciem ustawione proporcje

między mocą i frazami rockowej agresji

a klimatyczną łagodnością sprawiają, że

materiał jako całość nie nuży, przeciwnie,

czas mija szybko, a odsłuchiwane

fragmenty potrafią przyciągnąć uwagę

odbiorcy. Wśród trzynastu części swoich

faworytów znajdą zwolennicy rockowych

hymnów, podniosłych i epickich jak "The

Death Of A Sun", "Life's Glory" czy zamykająca

całość rozbudowana, wielowątkowa

kompozycja "Box Of Dice (Does God

Play?)" (17:24). Nie brakuje także akapitów,

w których panuje intymna atmosfera

podkreślona partiami fortepianu,

subtelnych syntezatorów lub gitary akustycznej,

np. w "A Song For Dragons" czy

"Life's Glory". Przeciwwagę dla odcinków

atmosferycznych stanowią numery ostre,

dynamiczne, pulsujące energią, chociażby

"The Depths Of Reason" czy "The

Warmth Of Mediocrity". Na koniec

wspomnę jeszcze o wielu ciekawych rozwiązaniach

melodycznych, stanowiących

mocną stronę wydawnictwa. Odin's

Court rewolucji w rocku nie czyni, ale

prezentuje bardzo solidny, w pełni profesjonalny

warsztat wykonawczy, technicznie

dopracowane brzmienie, wysokie

umiejętności instrumentalne słyszalne w

bogatym, urozmaiconym spektrum

dźwięków. Warto posłuchać! (4).

Włodek Kucharek

One Machine - The Final Cull

2015 Scarlet

Od pierwszych sekund, gdy włączyłem tę

płytę słychać było, że mam do czynienia

z petardą. Czuć, że to nowoczesny metal

spod znaku Arch Enemy czy Nevermore,

ale już od pierwszego utworu "Forewarming"

słychać miażdżące riffy, szybkie

zwrotki, które trącą Slayerem i refrenem,

na którego nuceniu dałem się

złapać już po kilku sekundach. Potem

dostajemy tytułowy utwór, który również

kopie, ale od poprzednika różni się ,po

pierwsze, bardziej melodyjnymi solówkami,

które wywołują ciary. Po drugie, wokal

przypomina trochę Joe Duplantier'a

i sam utwór trochę kojarzy mi się z ostatnim

albumem Gojiry i po trzecie, utwór

ma bardzo taneczny refren, nie żartuję,

od pewnego momentu mamy rytm i

melodię, która jest utrzymana w klimacie

walca. Także, jeśli ktoś chce potańczyć

przy cięższej muzyce to tu ma coś dla

siebie. Jedynie w tym utworze szwankuje

wstęp, który, mimo, że klimatyczny to

strasznie rozwlekły i się dłuży. Trzeba

przyznać, że zespół dobrze się czuje w

dłuższych utworach, ponieważ trzeci

utwór obok tytułowego jest drugim

najdłuższym na płycie i w tych dwóch

utworach muzycy upchali tyle klimatu,

ile się tylko dało. Ten również rozpieszcza

nas świetnymi melodiami, refrenem,

w którym trochę czuć ducha Alice in

Chains. Tak samo jest z "The Grand

Design", który rozpoczyna się wstępem

zagranym na sitarze i wprowadza do

utworu trochę orientalnego klimatu, by

potem przerodzić się w kolosa spod

znaku Black Sabbath, trwającym ponad

siedem minut. Ale mamy też i krótsze

utwory, które jednak nie są już jakoś

specjalnie ciekawe, "Screaming For Light"

ma dobre riffy i to by było na tyle, "New

Motive Power" ma w sobie ducha Arch

Enemy, ale nie ma nic wielkiego do zaoferowania.

Wszystko, co tam jest można

było usłyszeć w twórczości Arch

Enemy wystarczy chociażby sięgnąć po

ostatni "War Eternal", by się przekonać.

Dwa ostatnie utwory "Born From This

Hate" (w którym bardzo wyraźnie słychać

twórczość Nevermore) i zamykający

krążek "Welcome To The World" przeleciały

mi koło ucha bez większej namiętności.

Na sam koniec zostawiłem sobie

prawdziwą wisienkę na torcie, czyli

utwór, który w połowie jest balladą, czyli

"Ashes In The Sky", przy którym naprawdę

można wpaść w trans. To jest po

prostu majstersztyk. Chris Hawkins wie

jak stworzyć klimat swoją wokalną

ekspresją, na początku brzmi jak spokojny

Serj Tankian, potem jest rozmarzony

niczym Layne Staley (bardzo dobrze

czuć w tym utworze klimat Alice in

Chains), by potem wykrzesać z siebie

krzyk bólu i rozpaczy. Po prostu zakochałem

się w tym utworze i jeśli wy lubicie

mieszankę lżejszego początku z ciężkim

środkiem, to też się zakochacie.

Drugi album One Machine to bardzo

dobrze wykonana praca domowa z nowoczesnego

metalu. Nie obyło się bez kilku

wypełniaczy, ale mimo tego dostaliśmy

bardzo mocną pozycję, która zwiastuje

ciekawą przyszłość dla tego zespołu, tylko

prosiłbym, żeby na następnym wydawnictwie

było więcej progresywnych

utworów, bo trzy tutaj to dla mnie trochę

za mało, a potencjał na ciekawie rozbudowane

kawałki jest spory, do tego prosiłbym

o jedną lub dwie więcej ballad w

klimacie "Ashes In The Sky". (5)

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Pagan's Mind - Full Circle - Live At

Center Stage

2015 SPV

Ten album to pamiątka. Przede wszystkim

pamiątka dla zespołu. Pagan's Mind

miał nie jednokrotną okazję zagrać na

amerykańskim festiwalu Prog Power.

Ostatnim razem było to 11 września

2014 roku. Właśnie zapis z tego występu

stanowi zawartość "Full Circle - Live At

Center Stage". Wydawnictwo jest przepiękne,

dwa dyski audio oraz dysk z ruchomymi

obrazkami, świetnie opracowany

graficznie, znakomicie przygotowany

jeśli chodzi o dźwięk oraz obraz. Jest to

też prezent dla fanów. Przede wszystkim

dla tych, którzy byli na tym koncercie,

oraz dla wszystkich innych, którzy cenią

muzykę Norwegów. A że cenić można,

niech posłuży za przykład moja osoba,

bowiem gdy tylko w pobliżu znajdą się

jakieś nagrania tego zespołu, to później

trudno jest odciągnąć mnie od nich. Pomysł

na sam występ muzycy Pagan's

Mind też mieli przedni, bowiem w jego

pierwszej części zagrali całość albumu z

2002 roku "Celestial Entrance" (od tego

tytułu zaczęła się moja przygoda z Norwegami),

drugą zaś część wypełniły kompozycje

dobrane z całego repertuaru. Ze

względu, że ciągle promują "Heavenly

Ecstasy" (2011) większość utworów pochodzi

właśnie z tej sesji. Są także ka-

140

RECENZJE


wałki z "Enigmatic: Calling" (2005)

oraz z "God's Equation" (2007). Nie ma

nic za to z debiutu. Oprócz tego znajdziemy

cover Davida Bowie "Hallo

Spaceboy" oraz instrumentalny kolos

"Full Circle". Od niego właśnie ten zarejestrowany

koncert uzyskał tytuł. Pagan's

Mind to niesamowity kolektyw, który

składa się z wyśmienitych instrumentalistów

z wybitnymi talentami kompozytorskimi.

Do tego Nils K. Rue ze znakomitym

głosem, którego nie boi się wykorzystać.

Sprawdza się nie tylko w studio

ale także na koncertach. Norwegowie

bardzo umiejętnie potrafią przekazać na

żywo emocje drzemiące w ich muzyce.

Udaje się im to, nawet w wspominanym

gigancie muzycznym "Full Circle". Fani

progresywnego grania oraz samych

Norwegów będą usatysfakcjonowani tym

co reprezentuje sobą "Full Circle - Live

At Center Stage", nie jeden z lubością

będzie sobie odtwarzał tą pozycję. Mnie

jednak niepokoi jedna sprawa. Mija

czwarty rok od ostatniego krążka studyjnego,

a o następcy nikt nawet nie wspomina.

Odstęp między studyjnymi albumami

coraz bardziej się wydłuża. Żal jest

tym większy, gdyż Pagan's Mind należy

do wyróżniających się kapel z nurtu progresywnego

metalu i zawsze dostarcza

muzykę o wysokich standardach. W

oczekiwaniu na nowość w wersji audio

pozostaje nam delektować się dźwiękami

z tegorocznego wydawnictwa.

\m/\m/

Perversifier - Perverting The Masses

2013 Armée de la Mort

Perversifier to black/thrash'owy francuski

akt, który swoją siłą, prostotą kompozycji

i pesymizmem, wtacza się do świata

muzyki ciężkiej. To 31 minut przedzielone

dwoma instrumentalnymi, przygnębiającymi

motywami "Invocation of Corrupted

Souls" i "I Am Become Death", które

przeradzają się w ostre, ciężkie wałki.

Po instrumentalnym wstępie, przychodzi

kolej na utwór tytułowy. Następnie bardziej

bojowo brzmiący "Under Hades

Command". Potem kolej na "Killing

Spree Pandemy"... Ogółem album tematycznie

krąży wokół śmierci, piekła i gwałtów,

niczym smoliste kruki wzbijające się

wprost w ciemne niebo. Brzmienie albumu

jest dość brudne, idealnie pasujące do

muzyki, którą tworzą Francuzi. Gitary

wypluwają z siebie serie kolejnych prostych,

aczkolwiek efektownych i ciężkich

riffów. Perkusja puka niczym ulewa po

oknach, ciemnych, obskurnych budynków.

Bas grzmi w oddali, bardzo rzadko

rozjaśniając ciemne niebo kompozycji.

Solówki uzupełniają dzieło zniszczenia

oraz szorstkość kompozycji - tych twórców

perwersji - na (nie)smak i podobieństwo

Deathhammer'a. Wokalista brzmi

podobnie do Joel Grindem - tylko lepiej.

Ogółem mogę polecić fanom solidnego

black/thrashu, nie stawiającego specjalnie

na rozbudowane kompozycje i paradoksalnie

jasno się określając: gramy z kopem,

pesymistyczną energią i szybko.

Niestety nie jestem jednym z nich. Ode

mnie (3,7)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Perzonal War - The Last Sunset

2015 Metalville

Niemcy wszem i wobec znani są z solidności,

co w połączeniu z niesłabnącą

miłością do tradycyjnych odmian metalu

potrafi zaowocować może nie jakimś

oszałamiającymi karierami czy spektakularną

popularnością, ale istnieniem całkiem

niezłych zespołów. Jednym z ich

jest wydający właśnie ósmy album studyjny

Perzonal War. Zważywszy na to,

że po okresie demówkowym kolejne

płyty pojawiają się średnio co dwa lata to

niezła średnia, tym bardziej, że trzymają

też one poziom. "The Last Sunset" zaczyna

co prawda niezbyt mocny, wręcz

przebojowy opener "Salvation", potem

też od czasu do czasu mamy bardziej melodyjne

numery w rodzaju "What Would

You Say?" z niemal popowym refrenem

czy "30 Years", ale generalnie króluje na

tej płycie tradycyjny heavy. Zwykle szybki,

rozpędzony i dynamiczny, jak w singlowym

"Metalizer", "Speed Of Time",

utworze tytułowym czy ocierającym się o

thrash "Times Of Hate", ale nie brakuje

też mocarnych, miarowych rockerów,

jak: sabbathowy "Never Look Back" czy

patetyczny, nieco epicki i orientalny w

klimacie, "When Faith Has Gone Forever".

Mocna rzecz, na poziomie. (4,5)

Pink Jelly Bean - #dirtytweet

2015 Self-Released

Wojciech Chamryk

Szwajcarzy mają coś w sobie, że bardzo

lubią AC/DC. Pink Jelly Bean to już

kolejny przedstawiciel z tego kraju - po

Krokus czy Sideburn - który manifestuje

swoje uwielbienie do Australijczyków.

Jedni fani będą jęczeć o wtórności wiejącej

z tej płytki, inni po prostu włączą

się do zabawy. Odnoszę wrażenie, że ci

drudzy wyjdą na tym najlepiej, tym bardziej,

że Szwajcarzy mimo jasnej inspiracji,

swoje kompozycje przygotowują na

najwyższym poziomie. Myślę, że bracia

Young i spółka byliby również zachwyceni

osiągnięciami Pink Jelly Bean z

ich najnowszej EPki "#dirtytweet". Tym

bardziej, że muzycy tego młodego szwajcarskiego

zespołu swoje dźwięki zaklęli w

erze najlepszych dokonań Australijczyków

tj. albumach "Highway To Hell"

i "Back In Black". Pink Jelly Bean na

swoim koncie mają jeszcze jedną EPkę,

jest nią płytka zatytułowana "Down,

Down" z 2013 roku. Już wtedy muzycy

udokumentowali swoją niezłą jakość.

Wiele zespołów odnosiło się już do dokonań

AC/DC, następne lata z pewnością

przyniosą nam kolejnych interpretatorów.

Niektóre z nich osiągnęły niemały

sukces np. Airbourne. Ja zaś życzę Pink

Jelly Bean aby przynajmniej osiągnęli

status podobny do tego jaki ma Krokus.

Lubicie AC/DC posłuchajcie Pink Jelly

Bean! (4)

\m/\m/

Poligon - Vremya

2013 Molot

Nie jestem zbyt obeznany z obecną rosyjską

sceną thrashową, więc ze sporą ciekawością

podszedłem do debiutanckiego

krążka Poligon. Jednak podmoskiewska

załoga nie zrobiła na mnie zbyt dużego

wrażenia. Thrash metal w ich wykonaniu

jest poprawny, ale nie porywa i nie

wywołuje chęci ponownego odsłuchu.

Nie mogę powiedzieć, że 40 minut trwania

tego krążka to czas stracony tym bardziej,

że słucha się go nieźle, jednak bardzo

szybko te dźwięki ulatują z głowy.

Słychać spore inspiracje Annihilatorem,

pojawiają się czasem ciekawe melodie, a

teksty wyśpiewywane przez wokalistę w

jego rodzimym języku dodają trochę

indywidualnego charakteru. Nie ma tutaj

szaleńczych temp, obłędnego napierdolu

i szatana. Są za to nieźle napisane kompozycje

w większości średnich tempach, a

gardłowy stara się śpiewać, chociaż potrafi

też wydrzeć ryja. Brzmieniowo jest

bardzo współcześnie i Poligon potrafi

czasem kopnąć w dupę. Poza tym muzycy

wiedzą do czego służą instrumenty,

więc w kwestii technicznej nie można im

nic zarzucić. To czego im brakuje to większa

wyrazistość i ciekawsze, bardziej zapamiętywalne

numery. Na program "Vremyi"

składa się 9 autorskich kawałków i

cover rosyjskiej nowofalowej grupy Kino.

Jak na debiut jest naprawdę ok, ale to nie

do końca jest ten rodzaj thrashu, o który

walczyłem. Można z ciekawości posłuchać,

ale żeby w dzisiejszych czasach

zaistnieć w tym gatunku potrzeba czegoś

więcej niż tylko poprawności. "Vremya"

ukazała się już w 2013 roku, więc chyba

czas na kolejny materiał. Na pewno nie

będę na niego czekał z niecierpliwością,

ale jeśli kiedyś jakimś sposobem wpadnie

mi w łapy to z ciekawości nie omieszkam

posłuchać. (3,8)

Maciej Osipiak

Power Theory - Driven By Fear

2015 Pure Steel

Pure Steel Records reklamuje ten album

jako "the masterpiece of their career!",

jednak faktycznie trzeci krążek Power

Theory robi wrażenie. Nowy wokalista

Jeff Rose okazał się być tym brakującym

ogniwem i zarazem potwierdzeniem starej

prawdy, że charyzmatyczny, obdarzony

ciekawym i mocnym głosem śpiewak

czyni tę przysłowiową różnicę na plus.

Rose śpiewa niskim, zadziornym głosem,

wykorzystując zwykle średnie rejestry,

tak jak w kapitalnym openerze "Spinstress"

czy w utworze tytułowym, pozwala

też sobie jednak na wycieczki w górę swej

skali ("Long Hard Road", "Dark Eagle"), a

niekiedy jego wyczyny mogą kojarzyć się

z niezapomnianym R. J. Dio ("The

Truth Shall Set You Free"). Muzycznie

też jest zacnie, tym bardziej, że panowie

do - będącego najwidoczniej w głównym

nurcie ich zainteresowań - US power metalu

dorzucają też całkiem spore wpływy

Saxon (wspomniany już "Dark Eagle",

"Don't Think Twice"), zdają się też cenić

dokonania Iron Maiden ("Beyond

Tomorrow/After The Fall Reprise") oraz

Judas Priest ("Long Hard Road"). Gitarowy

duet Bob Ballinger/Nygil Hoch

precyzyjnie dozuje serie mocarnych riffów

i kąśliwych solówek, basista Alan

D'Angelo też wykorzystuje szanse na

pokazanie się w roli nieco bardziej okazałej

niż tylko dublowanie partii gitar

("Cut & Run"), zaś bębniarz Marton Veress

musiał pilnie śledzić perkusyjne wyczyny

takiego Scotta Travisa. Obraz całości

tej udanej płyty dopełnia soczysty,

potężny sound, za który odpowiada basista

Accept, Peter Baltes. I chociaż w dzisiejszych

czasach naprawdę trudno o arcydzieła

i majstersztyki, to jednak "Driven

By Fear" do takiego poziomu brakuje

już naprawdę niewiele. (5)

Praying Mantis - Legacy

2015 Frontiers

Wojciech Chamryk

Praying Mantis na dobre już zadomowiło

się w stajni włoskiej wytwórni Frontiers.

Wtajemniczeni dobrze wiedzą, co

to oznacza. Dla jednych to produkcyjna

Mekka, dla innych wręcz odwrotnie.

Osobiście raczej stronie od wydawnictw

Frontiers, choć kilka ciekawych pozycji

od nich wzbogaca moją dyskografię i chętnie

do nich wracam. Od ostatniej pełnej

płyty Brytyjczyków minęło już sześć lat.

Szczerze przyznam, że od dłuższego czasu

nie śledziłem losów kapeli i informacja

o nowej płycie spadła na mnie niespodziewanie.

Po ostatnich dokonaniach

"modliszek" nie miałem jednak wątpliwości,

że zespół będzie kontynuował

obrany kurs i raczej niespodzianek się nie

spodziewałem. Zaraz po odpaleniu "Legacy"

uderzyła mnie świeżość, która wypłynęła

z głośników. "Fight For Your Honour"

to świetny otwieracz i udowadnia,

że Praying Mantis nie postawiło jeszcze

kropki nad "i". Jest żywiołowo i elektryzująco.

Zapowiada się świetnie! Kolejny

"The One" kupił mnie w zupełności.

Numer jest rewelacyjny! Praying Mantis

w AORowej wersji, według mnie, sprawdza

się naprawdę dobrze. Takimi hitami

30 lat temu zdobywało się listy przebojów!

Dalej jest tylko dobrze i bardzo

dobrze. Kto by pomyślał, że Praying

Mantis odwali nam teraz kupę tak dobrej

roboty? Jak zwykle w przypadku

tego zespołu jest bardzo melodyjnie, subtelnie,

przejrzyście i niezwykle przestrzennie.

To za sprawą świetnie

zaaranżowanych i brzmiących klawiszy.

Przy kompozycjach typu "Better Man"

można odpłynąć. John Cuijpers udowodnił,

że doskonale pasuje do stylistyki

kapeli i serwuje nam wokale z najwyższej

światowej półki. Wystarczy wsłuchać się

w chociażby "All I See", gdzie chórki po

prostu miażdżą! Wspaniałe granie i niesamowicie

dojrzałe aranże. Klasa sama w

sobie, ot co. Nie ma numerów słabych,

czy odbiegających od generalnie wysokiego

poziomu wydawnictwa. W ogóle nie

denerwuje mnie nieco przesłodzona produkcja,

jaką od lat serwuje nam

Frontiers. Powiedziałbym nawet, że jest

to jedna z lepszych produkcji, jeśli chodzi

o tego typu granie. Całość jest nieco

przydługa i pod koniec płyty stajemy się

może delikatnie senni, jednak wrażenie

pozostaje bardzo dobre. Do płytki na pe-

RECENZJE 141


Operation: Mindcrime "The Key" vs.

Queensryche "Condition Hüman"

Telenoweli Queensryche

ciąg dalszy… Geoff Tate w 2013

roku oficjalnie stracił prawa do nazwy

zespołu, ale nie byłby sobą,

gdyby nie dał przysłowiowego "pstryczka

w nos" swoim byłym kolegom

z zespołu. Premiera płyty jego

nowego projektu musiała się

zbiegać z ukazaniem się kolejnego

albumu Queensryche i tak kilka

tygodni przed wydaniem "Condition

Hüman", Tate wypuścił twór

zatytułowany "The Key" sygnowany

szyldem Operation: Mindcrime.

Pojedynek czas zacząć.

RUNDA 1: Okładka

"The Key" odstrasza już

przy pierwszym kontakcie. Oto na

okładce nie widnieje nic innego

oprócz odkrytej klatki piersiowej,

prawdopodobnie, Geoffa Tate'a.

Nasz "bohater" ma także na szyi zawieszonego

pendrive'a w kształcie loga

Operation: Mindcrime (oraz wcześniejszych

solowych dokonań wokalisty).

Ma to jawnie odnosić się do

warstwy lirycznej, dotyczącej powstawania

nowoczesnej technologii.

Pomysł brzmi ambitnie, ale… naprawdę?

Nie dało się tego inaczej zobrazować?

O wiele lepiej wygląda sytuacja

z "Condition Hüman". Okładka,

utrzymana w ciemnobrązowej

tonacji, przedstawia dziewczynkę

przecierającą szybę, która tworzy

prześwit na wzór loga zespoołu. Za

oknem rozpościera się panorama nowoczesnej

metropolii. Enigmatycznie

prezentuje się także wnętrze pomieszczenia,

w którym przebywa dziewczynka.

Każdy przedmiot (zabawkowy

samolot, maszyna do szycia, znak

drogi stanowej) jest zakurzony, spowity

pajęczyną, zapomniany. Po lewej

można zauważyć lustro, w którym

odbija się zjawa przypominająca

Sadako z japońskiego horroru "Ring".

Troszkę na wzór okładek albumów

Dream Theater ("Images &

Words", "Awake"), każda rzecz jest

miniaturą odzwierciedlającą liryczną

stronę krążka. To estetyczna, choć

niepowalająca inwencją okładka autorstwa

Joego Helma. Punkt dla

"Ryśków".

"The Key" vs. "Condition Hüman"

0 : 1

RUNDA 2: Liryka

Trzeba przyznać, że pod

kątem warstwy tekstowej, "The Key"

radzi sobie całkiem nieźle. Mamy

czterech bohaterów, którzy wspólnie

tworzą technologię zmieniającą zastaną

rzeczywistość. Chodzi głównie o

przechwytywanie negatywnych bodźców

i zmienianie ich na korzyść społeczności.

Album, będący pierwszą

częścią trylogii, przedstawia wszystkie

postacie i tworzy zarys konfliktu.

Jedni widzą w technologii indywidualne

zastosowanie, a inni altruistyczne

- wierzą, że dzięki niej są w stanie

ulepszyć świat. Założenia są ciekawe

i generalnie cała otoczka fabularna

daje radę, szkoda tylko, że w takiej

formie jest kompletnie niesłuchana.

Ale o tym później.

"Condition Hüman", podobnie

jak "The Key", jest albumem

koncepcyjnym obracającym się wokół

tematyki egzystencjalnej oraz

problemów społeczno-politycznych -

można w nich wychwycić tematykę

bólu istnienia oraz przemijania, jak

również o upadku człowieczeństwa.

Już od wielu lat Queensryche nie napisał

tak mocnej, dosadnej, a przy

tym niezwykle refleksyjnej liryki. Zatem,

jak prezentuje się współczesna

Kondycja człowieka? Zachęcam do

osobistego przeżycia wszystkich opowieści

zawartych na krążku. Kolejna

wygrana "Condition Hüman", choć

w tym przypadku minimalna.

"The Key" vs. "Condition Hüman"

0 : 2

RUNDA 3: Muzyka

No i w tym momencie

zaczynają się schody… Na "The Key"

próżno jest szukać fragmentu, który

w całości można by było nazwać

udaną kompozycją. Płyta to zlepek

niezbyt kreatywnych kolaży gatunkowych,

monotonnych melodii i nietrafionych

zagrywek rytmicznych.

Melorecytacja na "The Stranger" to

jakiś żart, "wymyślna" sekcja na "No

Queue" nie klei się z melodią prowadzącą

(nie wspominając już o solówce),

a przesyt wielogłosów na "Kicking

In The Door" doprowadza do

krwawienia uszu. Nie jest tak, że

uwziąłem się na tę płytę. Praktycznie

każdy utwór utrzymany jest w powolnym,

pseudopsychodelicznym nastroju,

który odstrasza już przy pierwszym

zetknięciu. Zdziwiłem się, co

na tej płycie robi John Moyer (Disturbed),

któremu - od czasu do czasu

- uda się wyrzeźbić całkiem niezłe

partie na basie, chociażby na takim

"Ready To Fly". Z całego "The Key"

tylko jeden utwór można nazwać

mianem "piosenki" i jest to "Reinventing

the Future". Zwrotka jest naprawdę

niezła - ospała, ale w klimacie

świetnego "Promised Land". Wszystko

zmienia się z wejściem refrenu, a

w kompozycji zmienia się jedynie tonacja

i linia wokalna - pozbawiona

namiastki melodyjności. Mówiąc krótko:

jest gorzej niż źle.

Nowy album Queensryche

zaczyna się od udanego heavymetalowego

szlagiera - "Arrow of

Time", a w podobnym klimacie utrzymane

są dwa kolejne utwory - "Guardian"

oraz "Hellfire". To nośne kompozycje,

w których ogromny popis

daje Todd La Torre, udowadniając,

że jest godnym następcą Geoffa Tate'a.

W bardziej progresywne nastroje

wprowadza nas "Selfish Lives" oraz

"Eye9", w którym na pierwszy plan

wychodzą gitarowe popisy Michaela

Wiltona i Parkera Lundgrena. Równie

świetne wypada "Bulletproof",

oparty na klawiszowo-symfonicznych

melodiach (mistyczne chórki robią

wrażenie). Nie brakuje też akustycznej

ballady, a "Just Us" pod tym kątem

naprawdę się wyróżnia - La Torre

brzmi tam świetnie, symfoniczne

partie nadają kompozycji podniosłego

charakteru, a całość wieńczy bardzo

udane solo gitarowe. "Condition

Hüman", choć to dojrzały materiał,

to chwilami sprawia wrażenie niewykorzystanej

szansy. Przykładem tego

jest "Hourglass", który po energicznym

intrze (i to jakim!) przeradza

się w szybką balladę w nastrojach

Nickelback - dziwaczna to zagrywka,

która nie pasuje do nastroju albumu.

Płytę wieńczy utwór tytułowy, który

idealnie dopełnia progresywną tożsamość

Queensryche. "Condition Hüman"

to wielowątkowa kompozycja,

sprawnie zmieniająca nastroje i melodie.

To najlepszy finał od czasów

"Eyes Of A Stranger" z "Operation:

Mindcrime". Ta runda to miażdżąca

klęska grupy Tate'a.

"The Key" vs. "Condition Hüman"

0 : 3

RUNDA 4: Realizacja

Nie oszukujmy się, "The

Key" po prostu nie brzmi. Głos Tate'a

stracił swoją moc (nie ma nawet

jednej popisowej partii), a zespół nie

zgrywa się na płaszczyźnie melodycznej.

Instrumenty brzmią okropnie i

nie jest to wina wyłącznie słabego miksu,

ale też wzajemnego przeszkadzania

- czasami gitara zagra o kilka

dźwięków za dużo, a partia perkusyjna

zepsuje spójność utworu. Muzycy

nie mają pojęcia o tworzeniu harmonii,

co słychać na takich utworach

jak "Re-Inventing the Future", "The

Stranger" czy "Live or Death". Na

"Condition Hüman" z realizacją jest

nieco lepiej, choć bez rewelacji. Nie

podoba mi się plastikowe brzmienie

bębnów Scotta Rockenfielda (w

końcu to Pearl, co się dziwić), które

dodatkowo zostało słabo zmiksowane

z pozostałymi instrumentami.

Reszta brzmi nieźle i miło, że

zespół zaczął eksperymentować z

symfonicznymi melodiami, dzięki

czemu materiał zyskał na przestrzennym

charakterze (dobrze to słychać

na "Condition Hüman" oraz "Bulletproof").

To duży krok progres, względem

albumu sprzed dwóch lat, który

mocno zawodził w tej materii. Kolejną

rundę wygrywa ekipa Wiltona i

La Torre.

"The Key" vs. "Condition Hüman"

0 : 4

RUNDA 5: Kompozycja

Nie będzie oczywiście żadnym

zaskoczeniem, że "Kluczysko"

również nie broni się na płaszczyźnie

kompozycyjnej. Wyłączając słabo

brzmiące utwory, płyta może poszczycić

się przydługimi przerywnikami,

które sztucznie wydłużają materiał

- za mało jest w nich samej muzyki,

a za dużo monologów. Koniec

końców, i tak są mniej męczące od

bardziej "rozbudowanych" numerów,

a jedna z pauz ("An Ambush of Sadness")

ma całkiem niezłą melodię

prowadzącą. Kolejnym problemem

jest to, że cała płyta opiera się na

tych samych schematach, a pozornie

"ciężkie" gitary mają budować psychodeliczny

nastrój opowieści. Nie

do końca się to sprawdziło.

Na "Condition Hüman"

każdy utwór jest inną opowieści i różnią

się od siebie zarówno na płaszczyźnie

muzycznej, jak i melodycznej.

Trzeba przyznać, że to dobre

zagranie. Szkoda tylko, że płyta - po

energicznym początku - nagle spuszcza

z tonu i wkracza w bardziej

progresywne rewiry. Fani klasycznego

ducha Queensryche mogą poczuć

się rozczarowani, bowiem - nie licząc

pierwszych numerów i "All There

Was" - niewiele jest tu heavymetalowej

energii, a więcej nastrojowych

dźwięków przywodzących na myśl,

przytoczonego wcześniej, "Promised

Land". Pomimo nieumiejętnie rozłożonych

akcentów, sam kierunek jak

najbardziej mi odpowiada i chciałbym,

żeby zespół kontynuował go na

kolejnych płytach. Ostatni punkt ląduje

do…

The Key vs. Condition Hüman

0 : 5

Panie i panowie, drugą

odsłonę Dwóch Progów wygrywa, z

miażdżącą przewagą, "Condition

Hüman"! Album, pomimo drobnych

potknięć, okazał się wielkim powrotem

legend prog metalu, który można

spokojnie postawić obok pięciu pierwszych

dokonań grupy. Natomiast

"The Key", nie licząc lirycznego potencjału,

nie ma nic do zaoferowania

i z premedytacją psuje markę zapoczątkowaną

przez legendarny album

Queensryche - "Operation: Mindcrime".

Tate powinien zejść ze sceny

i przejść na muzyczną emeryturę, bo

z każdą kolejną płytą coraz bardziej

traci szacunek w oczach fanów. Jego

"dzieło" otrzymuje ode mnie najniższą

notę jaką dotąd wystawiłem, bez

żadnych skrupułów. Szkoda, że nie

zrekompensuje mi to godzin, które

straciłem podczas słuchania tej kaszany.

Najważniejsze, że przyszłość

Queensryche jawi się w optymistycznych

barwach. W końcu mogę

z pełną satysfakcją wykrzyczeć:

The Ryche is back!

"The Key" - (1,5)

"Condition Hüman" - (5)

Łukasz Jakubiak

142

RECENZJE


wno będę wracał. Zaciekawiła mnie i kilka

razy miałem gęsią skórkę, co jest dla

mnie wystarczającym argumentem, że

warto. (-5)

Przemysław Murzyn

Prowler - From The Shadows

2015 Pure Steel

Poraża już "oryginalna" nazwa. Kiedy w

gąszczu innych włóczęgów wyłowimy tego

właściwego, z Południowej Karoliny,

okazuje się, że w wolnych chwilach para

się on thrash/tradycyjnym metalem, namiętnie

ogląda też horrory. Połączenie

tych dwóch pasji mamy na debiutanckim

albumie "From The Shadows", ale Prowler

wypada w tych ośmiu utworach równie

mizernie, jak wampir w słoneczne

południe. Owszem, panowie potrafią

grać, ale skoro mam słuchać popłuczyn

po Metallice czy Metal Church z najlepszych

lat, to włączę raczej płyty tych

grup niż "I Am Wolf", "The Thing Not

Seen" czy "Return To A Lot". Fajnie rozpędza

się "Pet Sematary" z repertuaru

The Ramones, broni się też zadziorny,

pełen energii "Death On Wheels", wszystko

też brzmi klarownie i potężnie dzięki

Rogerowi Lian, współpracującemu w

przeszłości z Overkill czy Slayer. Jednak

na dłuższą metę nie daje się tego słuchać,

tym bardziej, że każdy utwór jest "wzbogacony"

samplami z różnych horrorów

czy filmów grozy. Jeden punkt za nieliczne

plusy, kolejny za wydanie "From

The Shadows" również na kasecie, co

daje łącznie: (2)

RAM - Svbversvm

2015 Metal Blade

Wojciech Chamryk

Uwielbiam szwedzki heavy metal. Za

brzmienie, klimat, uzdolnienia szwedzkich

muzyków w pisaniu błyskotliwych

riffów i kompozycji. Pamiętam, że kiedy

po raz pierwszy usłyszałam "Lightbringer"

sześć lat temu, pomyślałam, że oto

do grona znakomitych, klasycznie brzmiących

szwedzkich grup dołączyła kolejna

perełka. Rzeczywiście, RAM nagrał

płytę, która porwała mnie swoimi wyrazistymi,

ostrymi jak brzytwa riffami,

przejrzystym ale jednocześnie mocnym

brzmieniem, świetnymi kompozycjami i

atmosferą. To był właśnie ten heavy metal

typowy dla Szwecji - klasyczne, niemal

rodem z lat osiemdziesiątych granie

połączone z współczesną produkcją i

soundem. Kolejna płyta, "Death", choć

także dobra, odrobinę rozmyła to pierwsze,

mocne wrażenie. Niestety "Svbversvm"

odeszła jeszcze jeden, mały krok od

stylistyki "Lightbringer". Być może jej

zaletą jest fakt, że jest to najbardziej klimatyczna,

mroczna płyta RAM. Jednak

to, czy zaletą jest zbliżenie się do estetyki

Portrait, a co za tym idzie, pośrednio

Mercyful Fate, musi rozstrzygnąć każdy

według własnego gustu. Podobnie można

ocenić brzmienie. Mi dużo bardziej pasowało

wyraziste brzmienie starszego

RAM. To, które okrasza "Svbversvm"

jest nieco spłaszczone, bardziej miękkie i

stłumione. Być może właśnie ten czynnik

odbiera tej płycie część energii i wigoru,

którymi przecież RAM powinien tryskać,

zwłaszcza, że wzoruje się na klasykach

gatunku. Ostatecznie, poza wspomnianym

Portrait na krążku pojawiają się inspiracje

Grave Digger ("Forbidden Zone")

czy Accept ("Holy Death"), a nawet

W.A.S.P. ("The Omega Device"). W efekcie

otrzymaliśmy zgrabną i prostą mieszankę

tradycyjnego heavy metalu z

naciskiem na ten bardziej nastrojowy.

Efekt podkreśla produkcja, brzmienie,

miks oraz kilka dodających atmosfery

ozdobników jakimi są choćby interludium

"Terminus" - kontynuacja płyty

"Death" czy zawierające mroczne chóry

"Temples of Void". Te czynniki miały

zapewne korespondować z tematyką

płyty, na której w tekstach pojawiają się

przebłyski z odległej, postnuklearnej,

ciemnej przyszłości. Są jednak na nowym

dziele Szwedów także numery, które mogłyby

się znaleźć na płycie kilka lat wcześniej.

Numerem, który najmocniej przywołuje

"stary" RAM jest energiczny,

ozdobiony niemal maidenową harmonią

"Eyes of the Night". Na drugim miejscu

wydaje się być "Enslaver", w którym Oscar

Carlquist w swoim charakterystycznym

stylu "wyszczekuje" frazy przeplatając

je z melodyjnymi partiami, a w pewnym

momencie wywrzaskuje słowa niemal

dramatycznie. Mi osobiście taki

RAM bardziej pasuje. "Svbversvm" nie

jest złą płytą. To przecież istny punkt

zborny kilku znanych nam dobrze klasycznych

stylistyk, dodatkowo ubranych w

"ramowy" klimat. Jest to jednak płyta, na

której - poza kapitalnym "Eyes of the

Night" brakuje silnie wyróżniających się

utworów, kawałków-petard, świetnych

riffów i pomysłowych kompozycji. Muszę

przyznać, że jestem nieco rozczarowana.

(3,8)

Razorrock - Electric City

2015 Self-Released

Strati

Szwajcarzy dziesięć lat przygotowywali

swój debiutancki album i jak na tak długi

czas od momentu uformowania zespołu

aż do wypuszczenia płyty to "Electric

City" nie elektryzuje. Nie można tu oczywiście

mówić o jakimś totalnym niewypale,

bo nie brakuje na tym krążku całkiem

udanych utworów: marszowy wstęp

"March Of The Rebels" przechodzi w siarczysty

numer tytułowy, wypisz wymaluj

wyciągnięty ze skarbnicy metalu lat 80-

tych. Równie ostry i przebojowy jest

"First Train To Hell", z kolei miarowy

"Fallin' Down" ubarwiają bluesowe

akcenty, zaś "Red Bearded Man" partie

harmonijki ustnej, co fajnie współgra z

surowym, archetypowym riffowaniem a

la wczesne lata 80-te. Jeszcze dalej chłopaki

idą w rozpędzonych "Doctor $" i

"Razorrock", bo to metalizowany rock 'n'

roll na modłę Motörhead, tyle, że z wyższym

wokalem. I wszystko byłoby fajnie,

ale mamy tu jeszcze niesoiony co prawda

fajnym riffem (kłania się stara, dobra

szkoła AC/DC czy naszego TSA), ale nijaki

"Never Look Back", równie sztampowe,

na poły balladowe "Silent & Deep"

oraz "Another Day (Or The End Of The

World)" czy zaczynający się obiecująco,

jednak później grzęznący w schematach

szybki "Rock 'N' Roll Will Never Die!".

Jest więc tak, plus minus, poł na pół, więc

ocena też wypośrodkowana: (3,5)

Wojciech Chamryk

Rebellion - Wyrd Bið Ful Araed - The

History Of The Saxons

2015 Massacre

Wygląda na to, że Rebellion bez problemu

poradził sobie z odejściem Uwe Lulisa

i dwojga innych muzyków przed pięcioma

laty, skoro wydaje już drugą płytę

po tym personalnym zamieszaniu. Tomi

Göttlich skompletował bez problemu

nowy skład, a ponieważ zespół wywodzi

się z Saksonii, przyszła pora na koncept

o dzielnych Sasach. I chociaż "Wyrd Bið

Ful Araed - The History Of The Saxons"

raczej nie ma świeżości i rozmachu

opowieści zainspirowanych dziełami Szekspira

czy historią Wikingów, to jednak

siódmemu albumowi Rebellion nie można

odmówić też atutów. Niemcy są

bowiem nadal niezrównani w perfekcyjnym

łączeniu tradycyjnego heavy z

power metalem ("Take To The Sea",

"Runes Of Victory"), efektownie wplatają

też weń balladowe ("Slave Religion") czy

patetyczne ("Hail Donar") refreny. Jeszcze

efektowniej wypadają zaś w surowym,

dynamicznym heavy zakorzenionym

w latach 80-tych - jeśli ktoś pokochał

w tamtych latach Accept czy Grave

Digger, to "Irminsul", "Sahsnotas" czy

"Blood Court" zachwycą go na pewno,

tym bardziej, że Michael Seifert też jest

w wokalnej formie, a jego potężny, niski

głos wspaniale współgra z warstwą instrumentalną

"Wyrd Bið Ful Araed - The

History Of The Saxons". (4,5)

Wojciech Chamryk

Renaissance Of Fools - Spring

2015 Metalville

Na początek parę informacji o samym zespole.

Renaissance Of Fools to prog

rockowo metalowa kapela ze Szwecji założona

przez gitarzystę Daniel'a Magdic'a

(ex-Pain Of Salvation) i perkusistę

Magnus'a Karlsson'a, aktualnie wspierają

ich wokalista David Engström (również

Silent Nation) oraz basista Linus

Carlsson (ex-Kamtchatka). Przy nagraniu

omawianego albumu, muzyków

wspierał Kristoffer Gildenlöw, przygrywając

na basie w niektórych momentach.

Zaś "Spring" to ich drugi studyjny album.

Muzycy progresywni mają to do

siebie, że dość często potrafią popaść w

klimaty refleksji, tkliwości i melancholii.

O dziwo potrafią je opisać w niesamowitych

barwach i ich odcieniach. Taka właśnie

jest płyta przygotowana przez Renaissance

Of Fools, bardziej rockowa,

mocno nastrojowa i wręcz w swej liryczności

epicka. Zdaje sobie sprawę, że dla

metal maniaków to tylko nudne, ospałe,

wręcz depresyjne dźwięki, ale niech

uwierzą na słowo, że tak nie jest. Z pewnością

nie pomoże im fakt, że Szwedzi

dość często sięgają po aranżacje rodem z

progresywnego metalu, zdarza się też, że

żeglują w rejony bardziej nowoczesne

ocierając się o groove. Także przynajmniej

fani progresu nie będą się nudzić, bo

zespół sięga nie tylko po różnorodne style,

ale bardzo ciekawie komponuje swoje

utwory. Fan znajdzie w nich cały arsenał

środków wyrazu wykorzystywany przez

muzyków z tego nurtu. Operowanie nimi

Szwedom przychodzi z łatwością i praktycznie

sprawdza się w każdym momencie.

Najbardziej spektakularnym przykładem

tej umiejętności jest kompozycja tytułowa,

która jest w zasadzie pięcioczęściową,

trwającą prawie pół godziny suitą.

Niech ktoś ze zwolenników progresywnych

dźwięków powie, że się nudził

przy "Spring", że mimo ogólnej atmosfery

smutku i zadumy, nie targał nimi cały

wachlarz uczuć, na czele z tym, że jednak

jest w tym albumie coś optymistycznego.

Renaissance Of Fools to jeden z jaśniejszych

punktów na mapie progresywnej

sceny, choć oczywiście bardzo licznych,

nie ułatwiających w wyborze tych najbardziej

ulubionych. Liczę jednak, że fani

dadzą szansę tej kapeli (4).

Reverence - Gods of War

2015 Razar Ice

\m/\m/

Pochodząca z Detroit, amerykańska grupa

Reverence już w momencie powstania

została okrzyknięta super grupą. Nic

w tym dziwnego skoro band zgromadził

muzyków znanych z takich grup jak

Tokyo Blade, Savatage, Crimson Glory

a dodatkowo posiada w swych szeregach

znanego z Jack Starr's Burning i

Riot V, obdarzonego czterema oktawami,

wokalistę Todda Michaela Halla.

Jak doskonale wiemy znane nazwiska nie

gwarantują z miejsca nagrania ponadczasowego

albumu i tak się stało w przypadku

rzeczonej grupy i ich debiutanckiej

płyty "When Darkness Calls" z roku

2012. Minęły trzy lata i na rynek trafia

kolejna produkcja sygnowana marką Reverence.

Album "Gods Of War" to jedeneścia

metalowych, melodyjnych

utworów utrzymanych na przyzwoitym,

dobrym poziomie, ale podobnie jak w

przypadku debiutu, na kolana nierzucających.

Grupa gładko przemieszcza się

w obrębie stylistyki heavy/power metalowej

czasami zbliżając się do Judas Priest,

tak jak w rozpoczynającym płytę utworze

tytułowym a czasami galopując niczym

Helloween choćby w dynamicznym

"Heart Of Gold". Dużo przebojowego,

melodyjnego grania połączonego z metalowym

żarem znajdziemy w takich numerach

jak "Angel In Black", "Choices

Made", czy zapiętym mroczną klamrą

"Tear Down The Mountain". Sporo tu

także agresywnych, niemal thrashowych

riffów gitarowych "Blood Of Heroes",

"Battle Cry", połączonych z przebojowością.

Najlepszym tego przykładem "Cleansed

By Fire" ze świetnym melodyjnym refrenem.

Muzycy nie szczędzą nam także

gitarowych solówek, jednak w większości

nie pozostają one w głowie na dłużej.

Podsumowując - "Gods Of War", to album

z pewnością warty zainteresowania,

doskonale zagrany i zaśpiewany, jednak

mam poważne wątpliwości, by stanowił

przepustkę do pierwszej ligi metalowej

dla zespołu. Dlaczego? Moim zdaniem

RECENZJE 143


kompozycje nie porywają, są utrzymane

na przyzwoitym, niezłym poziomie - ot w

sam raz na zespół aspirujący do elity metalu…

wciąż jeszcze aspirujący. (4.5)

Tomek "Kazek" Kazimierczak

Riverside - Love, Fear And The Time

Machine

2015 Mystic Production

Licząc wszystkie pełnowymiarowe albumy

studyjne, "Love, Fear And The Time

Machine" jest szóstym naszej eksportowej

marki Riverside. Grupa znajduje się

już na takim etapie kariery, że dosyć

dawno porzuciła konieczność dostarczania

kolejnych argumentów, że należy do

grona kapel szanowanych i uznanych w

progrockowym środowisku dobrej muzyki.

To jest niejako "oczywista oczywistość".

Kwartet tworzy swoje kolejne płytowe

rarytasy według precyzyjnie nakreślonego

planu, a ta uwaga dotyczy także

stylistycznej zawartości wydawanych

longplayów. Zanim dysk z nowymi kompozycjami

trafił do dystrybucji Mariusz

Duda w swoich wypowiedziach zaznaczał,

że tym razem główne akcenty rozłożone

zostaną między innymi na nieco

łagodniejsze brzmienie i nośną, łatwo

wpadającą w gusta melodykę. Jak powiedzieli,

tak zrobili, cholernie konsekwentnie

i profesjonalnie, ponieważ w działalności

Riverside panuje od zawsze zasada

"zero tolerancji dla bylejakości". Trzeba

mieć dużo pozytywnej energii, pewności

siebie i wiary we własne umiejętności,

żeby już na wstępie pracy twórczej

dosyć jednoznacznie zdefiniować zamierzenia

i profil muzyczny przyszłej publikacji

fonograficznej. Przecież zawsze

istnieje ryzyko, że coś nie "wypali", zmianie

ulegnie koncepcja, "rozjadą" się oczekiwania

muzyków. Tak się czasami dzieje,

wcale nierzadko, ale po wysłuchaniu

nowego albumu okazuje się, że Riverside

takie przypadki się nie imają. Po raz kolejny

potrafią zaskoczyć szerokie rzesze

publiczności, swoją niebanalną, nietuzinkową,

piękną melodycznie i długimi

momentami dosyć łagodną brzmieniowo

ofertą. W tej muzyce, ujętej w ramy

dziesięciu nagrań można się "zadurzyć"

od pierwszego dźwięku. Głównie w kapitalnych

tematach melodycznych "wypływających"

praktycznie w każdej kompozycji.

Jednak pomimo świadomego

"zmiękczenia" warstwy brzmieniowej, Riverside

nie rezygnuje ze swoich od dawna

skatalogowanych priorytetów artystycznych.

Wielokrotnie na nowej płycie

pojawiają się zadziorne, dynamiczne i

energetyczne zagrywki gitarowe, świetnie

wkomponowane w zawartość albumu.

Autorzy zaprojektowali także stosowne

terytorium dla akordów basowych. Pięknie

sprawują się klawisze w trafnych

proporcjach syntezatorowej elektroniki i

ciepłych, intensywnych organów. A perkusja

w bezbłędny sposób potrafi "pogonić"

dźwięki w dynamicznym biegu, by w

zupełnie innym kontekście usunąć się w

cień, dyskretnie dyktując rytmiczny puls

kompozycji. Imponujący jest także sposób,

w jaki wykonawcy kształtują klimat,

pięknie przechodząc od melancholijnych

refleksji, "podlanych sosem" nostalgii do

fraz hard rockowego żywiołu. Uwagę

zwraca fantastyczne, ciepłe, naturalne

brzmienie każdego instrumentu, z przykładem

klawiszy, gdy organy w popisowej

partii w "Afloat" tworzą taką nastrojowość,

jakby chciały sprowokować słuchaczy

do zwierzeń w kameralnych warunkach.

Otrzymujemy sam konkret, bez

epatowania elektronicznymi gadżetami,

przesterami. Słuchając "Love, Fear And

The Time Machine" podoba mi się jeszcze

jeden aspekt. Mariusz Duda potrafi odciąć

"riversideowe" kompozycje od stylistyki

solowego projektu Lunatic Soul,

choć zdarza się, że w niektórych fragmentach,

nielicznych, właściwości te się

krzyżują. Dzięki takiemu zabiegowi- nie

wiem, czy jest to działanie z premedytacją

- oba te przedsięwzięcia zachowują

autonomię artystyczną, co nie należy do

zadań łatwych i bezproblemowych. Ale

powróćmy do płyty Riverside. Dla podkreślenia,

że mamy do czynienia z szóstym

wydawnictwem dyskograficznym

Mariusz wykoncypował - a sam przyznaje,

że lubi takie "gierki" - że tytuł albumu

składał się będzie z sześciu wyrazów. Naturalnie

nie jest to czynnik decydujący o

fakcie, że otrzymaliśmy album znakomity,

bez skaz i załamań formy. Utwory,

jak na Riverside, średniej długości, bez

żadnego "dwucyfrowca", pomimo niekiedy

piosenkowej formy, chwytliwych refrenów,

nic nie straciły ze swojej progresywności,

a prym w tym gronie wiedzie

ponad 8 - minutowy "Towards The Blue

Horizon", posiadający zdecydowanie najbardziej

złożoną strukturę, od brzmienia

począwszy aż po podziały rytmiczne.

Utwór zmienia się jak kameleon, od delikatnych

wokali po dosyć surowe, cięższe

partie gitarowe. Różnorodność przykuwa

uwagę słuchacza, szczególnie charakterystyczny

riff, przejścia z fraz super

melodyjnych do fragmentów pulsujących

dynamiką, wręcz gitarowo i perkusyjnie

agresywnych, odbywają się niezwykle

płynnie i bezkolizyjnie, nie wywołując

żadnych dysonansów rytmicznych. Gdy

stwierdzimy, że jesteśmy wyczerpani intensywnością

rockowych impulsów, łatwo

znajdziemy ukojenie w pół - akustycznym

"Time Travellers", z kunsztownymi

gitarami, zarówno na polu akustyki,

jak też elektryki. A partia na elektryczne

struny o delikatnie kosmicznym brzmieniu

od granicy 3:10 po prostu zachwyca

swoją urodą i atmosferycznością. Wprawdzie

jej maniera i brzmienie delikatnie

trąca podobieństwem do zwyczajów instrumentalnych

Pata Metheny, ale sądzę,

że jest to całkowicie przypadkowa

zbieżność, a szukając dalej punktów stycznych

z innymi "wioślarzami" wpadniemy

w paranoję. Każdy, kto chce delektować

się świeżymi i urokliwymi dźwiękami,

celebrować słuchanie tego albumu,

moim zdaniem najlepiej w słuchawkach,

żeby nic nie uronić z mnogości niuansów,

ten powinien "musowo" sięgnąć po "Love,

Fear And The Time Machine". Gdyby

tak się zastanowić, to rockmani z Riverside

każdy składnik naszego życia

wymieniony w tytule wspaniale "ubrali"

w dźwięki. Oczywiście to kwestia pewnej

dowolności interpretacji, ale na albumie

jak "Miłość" są utwory intymne, spokojne

i romantycznie finezyjnie. Są także songi

o charakterystyce "Strachu", o sporym

potencjale dynamiki, okraszone masywnymi

i solidnymi riffami. Natomiast

"Maszynę czasu" kreuje nieco kosmiczny

nastrój, odlotowe pasaże instrumentalne,

klawiszowe krajobrazy. Jednym słowem,

jest świetnie! (5)

Włodek Kucharek

PS. Michał urwie mi łeb za tak długi

tekst. Ale napisać o płycie Riverside w

kilkunastu zdaniach, to tak jakby nic nie

napisać. Sorry Michał!

Sacred Oath - Ravensong

2015 Angel Thorne Music

To już piąty krążek, nie licząc nagranego

na nowo debiutu, od czasu powrotu Sacred

Oath do grania. Niestety żadnemu

z nich nie udało się dobić do poziomu legendarnego

"A Crystal Vision", jednak

prezentowały one dość wysoki poziom.

Poprzedniego materiału kwartetu z

Connecticut "Fallen" nie dane było mi

usłyszeć, więc może dlatego ich nowe

dziecko wzbudziło we mnie spore kontrowersje.

O ile możemy stwierdzić, że

"Ravensong" jest "amerykańska" jeśli

chodzi o klimat i samą muzykę to z

amerykańskim power metalem ma już

niewiele wspólnego. Szybkości za wiele

tu nie uświadczymy, choć oczywiście

przyspieszenia też się pojawiają. Natomiast

sporo tym razem w tych dźwiękach

hard rocka i groove co słychać momentami

nawet w takim trochę nonszalanckim

sposobie śpiewania Rob'a. Z jednej strony

dużo ciężkich riffów, a z drugiej sporo

spokojnych fragmentów. Momentami

pojawia się też klawisz robiący za tło, ale

na szczęście użyty jest bardzo oszczędnie

i nie przeszkadza w odbiorze. Z pozytywnych

rzeczy muszę wymienić przede

wszystkim znakomite sola, które naprawdę

robią dobrą robotę i ubarwiają chyba

każdy numer. Poza tym jest też dużo

naprawdę niebanalnych melodii, a zdecydowana

większość utworów ma swoją

tożsamość. Wyróżnić mogę też kilka numerów

takich jak otwierający program

"Death Kills", który podobałby mi się

jeszcze bardziej gdyby nie baaardzo średnie

zwrotki. Oprócz tego mój ulubiony

"So Cold" ze świetnymi melodiami. Oba

należą do najszybszych na płycie i może

stąd moja sympatia. Pozostałe wałki zawierają

zarówno ciekawe momenty jak i te

zupełnie nijakie. I teraz przejdźmy do negatywów.

Dla mnie będzie to zdecydowanie

ilość wypełniaczy na płycie, nie

najlepsze brzmienie oraz nowoczesny

charakter tej muzyki. Nowoczesny oczywiście

w stosunku do starszych materiałów.

Słychać, że zespół ewidentnie zmierza

w tym kierunku i co raz bardziej oddala

się od swoich korzeni. Mam nadzieję,

że nie odpłyną za daleko. "Ravensong"

to nawet niezły album i jak już się

go włączy to słucha się całkiem ok, ale

nie ma się za bardzo ochoty do niego

wracać. Jeśli wydadzą w przyszłości kolejny

krążek do pewnie i tak go przesłucham,

jednak z wypiekami oczekiwać

go nie będę. (3,5)

Sacrilege - Ashes To Ashes

2015 Karthago

Maciej Osipiak

Ta brytyjska grupa z nurtu NWOBHM

w pierwszych latach istnienia (1982-

1987) wypuściła tylko kilka kaset demo,

które nie spotkały się z jakimś szczególnie

przychylnym przyjęciem, zwłaszcza

ze strony przedstawicieli wytwórni płytowych.

Sytuację dodatkowo komplikował

fakt istnienia swoistej konkurencji, to jest

zespołu o tej samej nazwie z wokalistką

Lyndą Simpson, który w dodatku w

ciągu dwóch lat zdołał wejść na profesjonalny

poziom za sprawą dwóch albumów.

Sacrilege Billa Beadle nigdy nie

udało się tego osiągnąć, jednak pomimo

rozpadu grupy jej lider nie przestawał

tworzyć, a cztery lata temu zdecydował

się reaktywować zespół, wydając od

tamtego czasu pięć płyt z premierowymi

i archiwalnymi kompozycjami. Niedawno

dołączyły do nich dwie kolejne,

dzięki Pure Steel Records i Karthago

Records, tak więc bez cienia przesady

można powiedzieć, że Sacrilege w bardzo

krótkim czasie z nawiązką nadrobili

wydawnicze zaległości sprzed lat. Na

kompilacji "Ashes To Ashes" mamy

całkiem kompetentny wybór czternaście

zremasterowanych utworów z różnych

lat działalności zespołu, począwszy od

kaset demo z lat 80-tych do tych dostępnych

tylko na niskonakładowych albumach

wydanych w postaci CD-R. Dają

one całkiem dobry wgląd w potencjał i

umiejętności zespołu - jednoznacznie

kojarzonego z nową falą brytyjskiego metalu

dzięki takim numerom jak tytułowy

czy "The Ruler", ale też czerpiącego z

hard rocka (zeppelinowy "Rock 'N' Roll

With The Devil"), doom metalu (mroczny

"Gates Of Hell") czy wykorzystujący

w aranżacjach klawiszowe ("The Traveller")

czy smyczkowe partie ("The Fight

Back"). Szkoda tylko, że nie zawsze wypada

to równie interesująco: "Feeding On

The Humans" to zdecydowanie zbyt długa,

rozwleczona i nijaka kompozycja, równie

monotonny jest "Ascention", nie

przekonuje też balladowy "The Dawn It

Dies", w sporej części brzmiący niczym

mniej udany brat bliźniak "Before The

Dawn" Judas Priest.

Sacrilege - Six6Six

2015 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Na szczęście "Six6Six" jako całość jest

znacznie ciekawszy od kompilacji "Ashes

To Ashes". Tu środek ciężkości przesunął

się nieco bardziej z nowej fali na

doom metal, dzięki czemu poszczególne

utwory stały się jeszcze mroczniejsze i

bardziej drapieżne. Charakterystyczne,

wiele zawdzięczające Black Sabbath

riffy stanowią więc o sile "Lucifer's Soldiers",

"Sanctuary" czy ponad ośmiominutowego

kolosa "Eyes Of The Lord",

również partie wokalne Beadle'a to często

wykapany Ozzy O. ("In Hell", "Forever

After"). Poza wymienionymi utworami

spore wrażenie robią też miarowy riffowiec

"Welcome To The Dragons Den" i

mroczna ballada "Paranoia", zresztą typowych

wypełniaczy tu nie ma, cały materiał

trzyma poziom. (5)

Satan - Atom by Atom

2015 Listenable

Wojciech Chamryk

Brytyjski Satan jest jednym z tych zespołów,

któremu udało się zgarnąć najdobitniejszą

nazwę. Nic dziwnego, powstał w

1979 roku, wtedy wachlarz nazw do wyboru

był większy. Najdobitniejszą przynajmniej

pod kątem jej prostoty i mocy

rażenia, bo sami muzycy przyznają, że

mieli przez nią niejedne problemy. Mimo,

że muzycy tej NWoBHMowej formacji

grali także w czasie niebytu zespołu

Satan, a więc w latach 1987-2013, powrót

tej kultowej grupy został przyjęty

bardzo gorąco. Nie dość, że zespół wrócił

w dokładnie takim samym składzie w

144

RECENZJE


jakim nagrywał "Court In the Act" w

1983 roku, to jeszcze zaprezentował nam

krążek będący istnym wehikułem czasu.

Tak, "Life Sentence" z 2013 roku był

godnym następcą "Suspended Sentence"

z 1987 roku. Zaraz po wydaniu reunionowej

płyty Brytyjczycy ruszyli w

trasę i zarejestrowali koncertówkę "Trail

of Fire", będącą zapisem występów w

Ameryce Północnej. Grupa nie kryła się z

tym, że niemal od razu zabrała się za

pisanie numerów na kolejny album. Tak

też się stało, "Atom by Atom" wyszedł

ledwie dwa lata po "Life Sentence". Hm.

Tym razem grupa nas nieco zaskoczyła.

O ile jeszcze dwa lata temu kreowała się

na prawowitego nosiciela kaganka oldschoolu

(toż to żadne tam małolaty ubierające

się w białe adidasy i próbujące odtwarzać

dawne dzieje, tylko żywa legenda!),

o tyle "Atom by Atom" jawi się jako

płyta wyprodukowana w XXI wieku. Jest

to oczywiście porcja absolutnie klasycznie

brzmiących numerów heavymetalowych

o tradycyjnym soundzie. Nie wydaje

się ona jednak tak bardzo kłaniająca

się archaizmowi jak w przypadku "Life

Sentence" wręcz wołającym "pochodzę z

lat osiemdziesiątych!". "Atom by Atom"

przede wszystkim nie boi się ani ciężaru,

ani ostrzejszego brzmienia. Krążek brzmi

mocniej i agresywniej niż poprzedniczka.

Wrażenie to potęguje także fakt, że jest

bardziej dynamiczny i szybszy niż ona.

W zasadzie mamy do czynienia z pakietem

typowych dla Satan energicznych,

wcale nie prostych riffów, tworzących

kanwę dla wszystkich dziesięciu utworów.

Można się zasłuchać w "Atom by

Atom" skupiając się na samych riffach -

są interesujące, bogate i zmieniają się jak

w kalejdoskopie. A to dopiero część płyty.

Jej bardzo charakterystycznym elementem

są melodyjne linie wokalne bardzo

nastrojowo wyśpiewywane przez

Briana Rossa oraz trafiające się tu ówdzie

ciekawe solówki, jak choćby ten gitarowy

pojedynek z "The Devil's Infantry"

czy "Farewell Evolution". Płyta jest bardzo

zgrabnym połączeniem tempa z melodyjnością.

Na "Atom by Atom" trafiły

kawałki nieco w stylu NWoBHM takie

jak "Ruination" czy "Bound in Enmity" ale

również te niemal thrashujące takie jak

"The Devil's Infantry". Wyjątkiem jest

wolniejszy - co nie zmienia faktu, że również

obdarzony ciekawym riffem - prawie

hymniczny "My Own God" i zamykający

płytę niemal progresywny "The

Fall of Persephone". Niewątpliwie najnowsze

dzieło Satan jest płytą interesującą,

pełną efektowych, "inteligentnych" gitar,

ciekawych kompozycji i obdarzoną tym

klimatycznym, NWoBHMującyh feelingiem

kreowanym głównie przez wokalistę.

Pozytywny jest fakt, że zespół powracający

po latach nie wpadł w pułapkę

kopiowania samego siebie i odcinania kuponów

od sławy lat osiemdziesiątych.

(4,5)

Savage - 7/Live 'N' Lethal

2015 Minus2Zebra

Strati

Wiele zespołów nurtu NWOBHM na

dobrą sprawę odeszło w zapomnienie,

nim zaczęła się ich kariera. Savage mieli

szczęście o tyle, że w ich przypadku nie

skończyła się ona na wydaniu demo czy

singla, bowiem przed rozpadem w 1986

roku doczekali się aż dwóch albumów.

Pierwszy z nich, wydany w 1983r. przez

Ebony Records "Loose 'N Lethal" to jedna

z perełek brytyjskiej nowej fali metalu

wczesnych lat 80-tych, kolejny "Hyperactive"

też nie przynosi wstydu swym

twórcom. Grupa reaktywowała się 20 lat

temu, ale - co cieszy - nie odcina tylko

kuponów od lat dawno "minionej sławy,

wydając w miarę regularnie udane albumy

studyjne. Najnowszym jest "7", jak

łatwo się domyślić siódmy album w dorobku

Savage. Słychać, że zespołowi

weterani, Chris Bradley i Andy Dawson,

wspierani przez grającego z nimi

już od ładnych kilkunastu lat Marka

Nelsona oraz najmłodszego w tym gronie

syna Chrisa, Kristiana, są w formie.

Można tu odnieść wrażenie, że czas

zatrzymał się dla nich tak w okolicach

1984 roku, stąd tak duża liczba na tej

płycie szybkich, kąśliwych, surowych i

zarazem melodyjnych numerów w rodzaju

"I Am The Law", "Lock 'N' Load", "Circus

Of Fools" czy "Speed Freak". Czasem

robi się bardziej miarowo, jak np. w

"Crazy Horse" bądź w "Children Of The

Night" ale też dynamicznie, jest też patetyczna

ballada "The Road To Avalon

(Sins Of The Father)". I chociaż nie

wszystkie utwory, szczególnie monotonny

w końcówce "Payback's A Bitch", nie

są tak udane jak te wymienione, to jednak

"7" trzyma generalnie poziom. Limitowane

wydanie tego albumu dopełnia

pierwsza w historii Savage, ogólnie dostępna

koncertówka "Live 'N' Lethal" i

tutaj tytuł też dobitnie sugeruje z czym

mamy do czynienia - odegranym w całości,

chociaż w nieco zmiennej kolejności,

kultowym debiutem, z "Let it Loose"

na koniec, dopełnionym co lepszymi

utworami z albumów "Sons Of Malice" i

"Xtreme Machine" oraz "We Got The

Edge" z 12"EP-ki oraz drugiego LP. Wszystko

brzmi tu bez zarzutu, począwszy od

wykonania, aż do klarownego, mięsistego

brzmienia. W dodatku nikt nie kombinował,

to po prostu rzetelny, autentyczny

zapis koncertu, bez jakichś dziwnych

przerw między utworami czy

wyciszania publiczności. Dlatego wybór

pomiędzy zakupem jedno płytowej wersji

"7" a tej z koncertowym krążkiem jest

oczywisty - trzeba brać 2CD, tym bardziej,

że ich oprawa graficzna też zachęca

do kupna. (5)

Wojciech Chamryk

Shadowkiller - Unitl the War is Won

2015 Pure Steel

Ten kalifornijski zespół z powodzeniem

mógłby funkcjonować na przełomie lat

osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych,

w tym samym muzycznym świecie, w

którym swoje największe sukcesy odnosił

Queensryche, Savatage czy nawet Metal

Church i W.A.S.P.. I choć w muzyce

Amerykanów można znaleźć odniesienia

do tych grup, zwłaszcza do dwóch pierwszych,

jest to zespół grający lekką odmianę

heavy metalu. Riffy nie są gęste,

wokale czyste i subtelne, a same linie melodyczne

spokojne. Nie zmienia to faktu,

że sama muzyka niczym języczek u wagi

przechyla się raz w stronę hard rocka, raz

w stronę progresywnego metalu. Całość

wydaje się jednak idealnie wyważona i

bardzo dojrzała. Niewątpliwie Shadowkiller

jest kierowany właśnie do miłośników

amerykańskiego metalu z nurtu tak

zwanego power/progressive. Nurtu, który

zgarnął wszystkie karty ponad dwudziesta

lat temu i teraz trudno przywrócić mu

świetność. Shadowkiller niestety nie dorównuje

tuzom tego gatunku, niemniej

jednak dobrze odnajduje się w takiej estetyce.

Grupa pierwszy krążek wydała w

2013 roku, ale zapewne dopiero zmiana

wytwórni na Pure Steel pomogła jej się

nieco bardziej wypromować. Płyty przez

wzgląd na jej harmonię, spójność i dojrzałość

słucha się bardzo przyjemnie. (4)

Strati

Signum Regis - Chapter IV: The

Reckoning

2015 Ulterium

Słowacy kontynuują na swym czwartym

albumie to, co niedawno tak efektownie

zaprezentowali na EP-ce "Through The

Storm", jednak długograj "Chapter IV:

The Reckoning" nie robi już na mnie

takiego wrażenia jak tamten materiał.

Teoretycznie wszystko się zgadza: Mayo

Petranin nie stracił głosu, instrumentaliści

nadal na niezłym poziomie łączą power

metal z tradycyjnym heavy z ósmej

dekady ubiegłego wieku, a brzmienie jest

konkretne, jednak za dużo na tym krążku

sztampowych wypełniaczy i schematycznych,

przewidywalnych rozwiązań.

Na EP-ce było bardziej heavy, tu - nawet

jeśli jest ciężej, albo utwór zaczyna konkretny,

mięsisty riff - to i tak, raczej

prędzej niż później, pojawi się typowo

powerowa galopada i melodyjny refren.

Jednak czasem Signum Regis potrafią

połączyć dawny heavy ze współczesnym

powerem w całkiem intrygującą całość,

jak w surowym, ale i melodyjnym "Prophet

Of Doom" czy "The Voice In The

Wilderness", jeszcze fajniej brzmią w oldschoolowym

"The Kingdom Of Heaven",

jednak jako całość mogę polecić tę płytę

tylko najbardziej maniakalnym fanom

współczesnego power metalu. (3,5)

Slayer - Repentless

2015, Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

Dobra, mamy tutaj dużo rzeczy do omówienia,

więc oszczędźmy sobie rozwlekłych

wstępów. Wszyscy zainteresowani

wiedzą, że mamy do czynienia z nowym

albumem Slayera, że w składzie nie ma

już Dave'a Lombardo i nieodżałowanego

Jeffa Hannemana oraz, że całą

muzykę przygotował Kerry King. Jak

więc wygląda następca "World Painted

Blood"? No, szału tu nie ma. Album

rozpoczyna się relatywnie krótkim i klimatycznym

intro. Przynajmniej z początku

klimatycznym, gdyż szybko kompozycja

zaczyna cierpieć na to, co jest

zresztą mankamentem większości innych

utworów na tym albumie. Numery mają

w środku bardzo wiele zbytecznych partii,

które są zwyczajnie tymi samymi motywami

powtarzającymi się trochę bez

celu i pomysłu. Czuć, że brakowało koncepcji,

w którą stronę ma podążyć dana

kompozycja, przez co zespół co i rusz

plącze się i plącze, by w końcu skończyć

utwór, w sumie bez żadnego wyraźnego

meritum czy punktu kulminacyjnego.

Szybko okazuje się, że początek albumu

jest w sumie najlepszą jego częścią. Po

niespełna dwuminutowym intro wbiega

właściwy numer tytułowy. Jest to pełen

energii hicior - tego nie da mu się

odmówić, jednak nie jest to ten Slayer,

który rzeźbił agresywne riffy i niesamowite,

rozsiewające ciary na plecach przejścia.

Partie są proste, wręcz prostackie, a

rozkład dźwięków w taktach uproszczony

jak u jakieś początkującej kapeli. To

wszystko nie jest złe, jednak nie jest to

dobry thrash. Nie jest to nawet dobra

muzyka, Jest to bardziej granie w stylu

Trivium i to gorzej od samego Trivium.

Na tym albumie będą nam niemal stale

towarzyszyły proste rozwiązania - proste,

wręcz bezmyślne riffy, proste akordy,

proste zagrywki, proste refreny, proste

struktury kawałków, i tak dalej, i tak dalej.

To nie jest ten Slayer, który potrafił

wykuć prawdziwie kunsztowne kompozycje

- przemyślane, dobrze zaaranżowane,

a przy tym agresywne. Po dość dobrym

początku, zaczynają się coraz większe

odmęty metalcore'owego stylu gry.

"Repentless" przypomina to, co Slayer

starał się zrobić na "God Hates Us All",

z tym że trzeba przyznać, że teraz brzmienie

jest nieco lepsze, bo nie ma tej irytującej

i nieczytelnej ściany dźwięku -

perkusja i gitary brzmią bardziej organicznie.

No fajne, ale co z tego, jak zawartość

muzyczna kuleje? Jeżeli, ktoś napalił

się na nowy album Slayera po obejrzeniu

teledysku do utwory tytułowego, to gratuluję.

Reszta albumu w ogóle nie przypomina

tego, co możemy na nim usłyszeć.

Z grą solowa jest różnie. Słychać,

które leady wyszły spod ręki Gary'ego

Holta, a które są dziełem Kerry'ego Kinga.

No, niestety King strasznie odstaje

od rzemiosła Holta, który jest nieporównywalnie

lepszym gitarzystą i który lepiej

rozumie zagadnienie podejścia do

uzupełniania riffów odpowiednimi solówkami.

No, King robi to co zwykle -

jakieś losowe naparzanie w progi, męczenie

wajchy z prawie taką samą lubieżnością

jak Kirk Hammett molestuje pedał

wah-wah - wszystko to bez jakiegoś

głębszego pomysłu czy planu. Tyle, że

kiedyś to nawet pasowało do muzyki Slayera

i dobrze brzmiało, a teraz jest wręcz

przeciwnie. Gary Holt za to błyszczy

swoimi dobrze skrojonymi popisami,

naprawdę wzbogacając kompozycje swoimi

leadami. To, czego zabrakło to melodyjność.

Nie chodzi tutaj o słodkopierdzące

melodyjki czy inne wsiurskie potupanki,

chodzi o melodykę, która zawsze

była obecna w thrashu i która podnosiła

jego poziom jakości. Januszowym sceptykom,

którzy teraz stwierdzą, że przecież

to hurr durr Slayer i ma napierdalać,

przypominam takie kawałki jak "Angel of

Death", "Crionics", "Black Magic", "At

Dawn They Sleep" czy choćby "Dead Skin

Mask". W nich Slayer nie dość, że srogo

promieniował agresją i bezprecedensowym

łomotem, to jeszcze potrafił

wpleść w to wszystko kunsztowne przejścia.

Tego typu wstawek i motywów zabrakło

praktycznie całkowicie na "Repentless".

Jeżeli Slayer się gdzieś na albumie

sili na jakąś melodię czy ciekawsze

bridge'e, wypada to mdło i z wymuszoną

sztucznością. I nawet nie zaczynajmy po-

RECENZJE 145


ruszać kwestii wokali Arayi. Mille z Kreatora

potrafi śpiewać na nowych albumach.

Gerre z Tankarda potrafi śpiewać

na nowych albumach. Blitz z Overkilla

potrafi śpiewać na nowych albumach.

Cholera, nawet Angelripper z tym swoim

głosem słaniającej się nad grobem kobyły

potrafi śpiewać na nowych albumach

Sodom. A Araya? Albo śpiewa

czysto jak dziadek próbujący małpować

Serja Tankiana albo drze ryja jak jakiś

pryk w kolejce do przychodni. I niemalże

wszystko na góra dwóch dźwiękach. No,

błagam - gdzie te piękne zaśpiewy z

"Show No Mercy"? Gdzie te agresywne

wciry z "Reign in Blood"? Słuchając przez

te kilkanaście minut jak się Araya męczy

było samo w sobie nie lada męką. Człowiek

aż żałuje, że nie może mu zabrać

mikrofonu. Lepiej by było, gdyby śpiewał

ktoś inny w Slayerze. No, ale jak to -

herezja, świętokradztwo, Slayer tylko z

Arayą i tak dalej. Otóż nie do końca.

Gdy taka ikona jak Mark Shelton już

nie wyrabiała z wokalami w Manilla

Road, to na plan wkroczył Hellroadie.

Mark dalej gra na gitarze, udzielając się

czasami wokalnie, lecz główne obowiązki

"mikrofonowego" dzierży teraz inna

osoba, która dysponuje zbliżoną barwą

głosu do samego Sheltona. I jak pokazują

ostatnie albumy Manilla Road (oraz

koncerty) - zdaje to egzamin! I to nie jest

odosobniony przypadek. Może warto

pomyśleć o czymś takim w Slayerze, zanim

ten osiągnie ostateczne poziomy żenady.

No dobrze, ale warto też wspomnieć

o tych trochę lepszych momentach,

które spotkamy na "Repentless", choć

nie ma ich wiele. Jest ich tak mało, że

można je wszystkie(!) wymienić z marszu.

Nadmienię, że wypunktowane motywy

nie są jakimiś onieśmielającymi, misternymi

pozycjami, lecz są po prostu lepsze

od pozostałej nieciekawej zawartości

albumu. Mamy więc tutaj intro "Delusions

of Saviour" (dopóki nie traci pomysłu

na siebie i nie zaczyna męczyć

buły - dodam, że to naprawdę trzeba

umieć, by stworzyć kawałek trwający

1:55, który męczy bułę), "Repentless" (a

zwłaszcza solówki Holta, dzięki którym

można przymknąć oko na prostackie riffy

i - co za niespodzianka - męczenie w nich

buły), riff pod zwrotkę w "Take Control",

perkusyjne przejście przed całkiem smaczną

solówką Holta w "Cast the First

Stone", przyspieszenie w "Implode" oraz

"Atrocity Vendor" (a zwłaszcza jego początek).

Jak widać, by dokopać się do

czegoś lepszego, trzeba rozbierać kawałki

na części pierwsze, a chyba nie o to

chodzi w albumie muzycznym. Muzyka

na płycie powinna być dobra jako całość,

albo przynajmniej serwować kilka

dobrych utworów, a nie raptem prezentować

jako taki poziom w niektórych

swych segmentach. Swoją drogą - to, co

zostało zrobione z "Atrocity Vendor" to

już zakrawa na smutną ironię. Jest to

ostatnia kompozycja skomponowana

przez Jeffa Hannemana, oryginalnie zarejestrowana

podczas prac nad poprzednią

studyjną płytą. Jej ówczesną wersję

możemy usłyszeć na stronie B jednej z

wersji singla "World Painted Blood". Był

to kawałek naprawdę świetny, w starym

dobrym stylu, a przy tym szybki i

niemiłosiernie agresywny. Jego nagrana

na nowo wersja nie dość, że została srogo

okaleczona w leadzie, który pierwotnie

grał Jeff, to jeszcze całościowo prezentuje

się o wiele gorzej. Straciła większą

część swojej werwy, mocy i intensywności.

Teraz to wszystko brzmi po prostu

średnio. Niestety mimo to, jest to nadal

jeden z lepszych momentów na nowym

albumie. Przesłuchałem to wydawnictwo

wielokrotnie, starając się do niego

przekonać i znaleźć w nim jakiś sens.

Niestety, bezskutecznie. Dalej nie kminię

jak Slayer mógł popełnić takie bezeceństwa

jak "Vices", "When The Stillness Comes"

- które nota bene jest paskudztwem

najniższych lotów, "Piano Wire", "You

Against You" czy "Pride in Prejudice".

Niestety, wszystkie wymienione w tej

recenzji elementy są dowodem na to, że

nie złoży się dobrego albumu, gdy na siłę

chcemy do niego włożyć tyle ułomności.

Płaskie wokale Arayi, brak pomysłu na

aranżacje praktycznie wszystkich utworów,

nudne motywy, brak interesujących

patentów, przewaga słabszych kawałków

nad tymi lepszymi, ba - Slayer na "Repentless"

nie nagrał ani jednego(!) kawałka,

który byłby dobry od początku do

końca. W każdym King (bo to on tworzył

muzykę) musiał coś spieprzyć: dać

nudny motyw, pochwalić się swym brakiem

pomysłu czy zwyczajnie zacząć męczyć

bułę. O solówkach Kinga nawet nie

wspominam, bo to stały słaby motyw w

muzyce Slayera, z tym że, tak jak już

wspomniałem, o ile tak do końca lat

osiemdziesiątych zbytnio nie drażnił, to

teraz jest prawie nie do zniesienia.

Aktualnie King brzmi jeszcze bardziej

jak początkujący gitarzysta niż na "Hell

Awaits"! O, ale za to oprawa graficzna

jest ładna! "Repentless" jest albumem

zwyczajnie słabym. Starałem się wydobyć

z niego to, co najlepsze, ale trudno

się rzeźbi w rozwodnionym błocie. Są tutaj

elementy, które nie są do końca złe,

lecz nie jest ich za dużo i są porozsiewane

po całym albumie. Dominuje za to nuda

i dojmujące partactwo. Nie jest to "The

Real Metal-Hammer and The Album

of The Year" jak nazwał tę płytę niemiecki

Metal Hammer. Jest to rozczarowująco

mizerny produkt. (2)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Soldier - Defiant

2015 Self-Released

Soldier to dinozaur w Wielkiej Brytanii.

Zespół z Northapmton, swego czasu dołożył

swoje pięć groszy, do budowania

sceny spod znaku Brytyjskiego metalu.

Wprawdzie nic wielkiego nie zrobił, ani

nie osiągnął, gdyż wydał zaledwie jakieś

demka i single. Panowie po ponad dwudziestu

latach, zreflektowali się jednak i

stwierdzili, że warto wydać swój pierwszy,

długogrający krążek - "Sins of the

Warrior". "Defiant" to trzeci i najnowszy

album anglików. Jak prezentuje się jego

zawartość? Otóż zaczyna się całkiem

obiecująco. "Conquistador" to fajny

otwieracz, z chwytliwym refrenem i nieźle

rozbudowanymi partiami instrumentów.

Wszystko brzmi przestrzennie i porządnie.

Co mnie uderzyło od samego

początku, to niezbyt charyzmatyczny i

monotonny wokal. Moje obawy niestety

sprawdziły się… Wokal dość szybko zaczyna

nużyć. Barwa jest w porządku,

natomiast sposób prowadzenia głosu jest

po prostu nudny. Mało ekspresyjny i płaski,

co bardzo rzutuje na ogólne wrażenie.

Dodatkowo facet ma momentami

niezbyt przyjemną, lekko "lalusiowatą"

manierę, która po drugim przesłuchaniu

materiału, zaczęła mnie po prostu

wkurzać. Dobra, dajmy już mu spokój,

koleś nie jest przecież zły, tylko mi wyjątkowo

nie podpasował. Trudno. Obcując

z muzyką Soldier, nie można oprzeć

się wrażeniu, że to wszystko, to jednak x-

krotnie odgrzewany kotlet. Kotlet zawsze

spoko, ale ileż można. Na "Defiant" nie

ma za bardzo nic, co mogłoby na dłużej

zwrócić moją uwagę, czy czymś szczególnym

mnie przyciągnąć. Może "Concrete

Wilderness" i "A light to see the Darkness"

wyróżniają się na plus. Są to bowiem wolniejsze,

bardziej epickie kompozycje, w

których zespół wypada na prawdę nieźle.

Reszta jest po prostu fajna i tylko fajna.

Ja już tylko fajnych rzeczy nie szukam.

Mimo wszystko będę obiektywny, bo to

dobra płyta, i dam jej dobrą notę. Choć

mnie osobiście nie porywa. (4)

Przemek Murzyn

Sonic Prophecy - Apocalyptic Promenade

2015 Maple Metal

Wszystkich, którym klimaty fantasy kojarzą

się z galopadą warto odesłać do

Sonic Prophecy. Ta amerykańska ekipa

opowiadająca historie ubrane w takie

tytuły jak "Legendary", "The Warriors

Heart" czy "Born of Steel and Fire" nie

celuje ani w "melodyjny" power metal, ani

w marszowe granie pod Majesty. To

swojego rodzaju symfoniczny metal oparty

na pompatycznych aranżacjach oraz

średnich tempach. Mimo, że cały krążek

sprawia jednolite wrażenie, jest to koncept

album złożony z bardzo różnorodnych

stylistycznie kawałków, od zaaranżowanych

symfonicznie ballad, przez

hard'n'heavy á la późna Avantasia po

współczesny heavy metal w stylu powiedzmy

Firewind. Co więcej, mimo, że na

płycie dominują podniosłe utwory oblane

klawiszowym sosem syntetycznych smyczków,

Sonic Prophecy nie ucieka od

wyeksponowania tej metalowej strony

swojej muzyki: w miksie wyciąga na wierzch

klangujący bas, wplata dynamiczne

riffy. Także wyrazisty wokal Shane'a

Provstgaarda oddala Sonic Prophecy

od tradycyjnego pojęcia symfonicznego

metalu kojarzonego głównie z żeńskimi

wokalami. Facet ma w głosie coś z

Scheepersa, coś z Kiske'go a nawet

odrobinę z Howe'go. Niewątpliwie

"Apocalyptic Promenade" to płyta wielu

odcieni, dojrzała i różnorodna. Grupa nie

bała się rozpocząć płyty 12-minutowym

kolosem ani wpleść do i tak barwnych

klawiszy dodatkowe instrumentarium

folkowe. Niemniej jednak na pewno nie

jest to krążek dla tych, którzy oczekują

klasycznego heavy metalu. (3,8)

Spectrum - XV

2015 Art-Media

Strati

Spectrum to zespół istniejący od końca

lat 90, ale debiutujący pełnowymiarowym

CD dopiero kilka miesięcy temu.

Album "XV" niejako podsumowuje dotychczasowy

dorobek zespołu, będąc też

jednocześnie nowym początkiem historii

grupy. Tworzą ją doświadczeni muzycy,

tak więc nie ma mowy o jakimś niewypale,

ale rewelacji też nie doświadczymy.

Panowie preferują bowiem solidny heavy/

thrash ("Łzy zatraconych", "4U"), chętnie

sięgając też do jego nowocześniej brzmiącej

odmiany ("Walka bez końca",

"RMZ"), tradycyjnego metalu (instrumentalny

"Pierwszy") czy momentami

nawet melodyjniejszego rocka ("Chwasty

z moich myśli"). Sporo tu naprawdę

interesujących riffów, solówki może są i

proste, ale klimatyczne i dobrze wpasowane

w struktury utworów, fajnie pomyka

też gitara basowa, chociażby w "Chwastach

z moich myśli" czy "Marnotrawny

powrócił", Konrad Moskal też daje radę

za mikrofonem - może poza drętwą melodeklamacją

w "Chwastach...". Tak więc

jeśli ktoś lubi Acid Drinkers, Hunter,

Illusion czy Panterę - warto sprawdzić

debiut ekipy z Sułkowic, o ile nie jest się

uczulonym na infantylne teksty w rodzaju:

"Przyszły złe dni/chmury na niebie/W

swoim szaleństwie/rozkręcam się/i nie ma

Ciebie..." ("4U") czy "Gdy Twoje sumienie

przynosi cierpienie Ci/Jest jeszcze nadzieja,

uchyla dla Ciebie drzwi" ("Trzynaste

powstanie"). (4)

Stash - A Matter Of Time

2015/1987 No Remorse

Wojciech Chamryk

Istniejący w drugiej połowie lat 80-tych

holenderski Stash doczekał się wówczas

tylko jednej kasety demo, by wkrótce pogrążyć

się w niebycie. Było to o tyle dziwne,

że zespół tworzyli muzycy znani m.

in. z Blackout czy Emerald, a w swej nowej

grupie proponowali całkiem udany

speed/power metal. Reaktywowany niedawno

w oryginalnym składzie zespół

postanowił przypomnieć na początek swe

dawne dokonania, nagrywając materiał

przygotowywany w 1987 roku na debiutancki

LP. Zabieg to zawsze kontrowersyjny,

jednak w przypadku Stash zdecydowanie

opłacił się, gdyż "A Matter Of

Time" to album ze wszech miar udany.

Wygląda na to, że muzycy po prostu

nagrali w dobrym studio swe stare utwory,

co przydało im mocy i zadziorności -

bez kombinowania, urozmaicania na siłę

aranżacji i tym podobnych, zwykle chybionych,

zabiegów. Wyszło więc klasycznie,

by nie rzec szlachetnie, zarówno w

tych szybkich, zadziornych numerach,

jak: "There's Another World" czy "Piece Of

The Action" jak i miarowych rockerach.

Zespół preferował zresztą średnie tempa,

co potwierdzają rozpędzający się stopniowo

"By The Light Of Fire", niesiony nie

tylko gitarowym, ale też organowym riffem

"Waiting For The Night" czy patetyczny

- kłania się MSG młodszego Schenkera

- utwór tytułowy z partiami fortepianu.

Z kolei w krótkich utworach instrumentalnych

mamy dowody na szerokie

horyzonty muzyków: "Intro" to miniatura

z gitarą a' la Paco de Lucía, zaś "Prelude"

i "Outro" są zakorzenione w muzyce klasycznej.

Mamy też sześć utworów bonusowych,

to jest oryginalne nagrania demo

z lat 80-tych - całkiem nieźle brzmiące i

dające możliwość porównania z nowymi

wersjami. (5)

Starblind - Dying Son

2015 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Szwedzi kochają tradycyjny metal nie

mniej od, słynących z zamiłowania do

tego gatunku, Niemców, a dobre zespoły

grające tam niczym w latach 70-tych i

80-tych minionego wieku można już tam

liczyć na przysłowiowe kopy. Dwa lata

146

RECENZJE


temu dołączył do nich Starblind, który

w tak krótkim czasie dorobił się już

dwóch albumów studyjnych. Ten nowszy

to nagrany na żywo w studio "Dying

Son", rzecz , która na pewno przemówi

do fanów wielbiących brzmienie i styl

wczesnych lat 80-tych. Już singlowy "A

Dying Son" jasno udowadnia, że idolami

muzyków są panowie z Iron Maiden, w

dodatku z tych pierwszych lat istnienia,

czasów debiutu, "Killers" czy "The Number

Of The Beast". Dudniący charakterystycznie

bas, gitarowe unisona, partie

perkusji, zadziorny śpiew na modłę

Di'Anno - gdyby nie plastikowy, niestety

typowy dla obecnych czasów sound bębnów,

zdradzający, że to współczesna produkcja,

naprawdę mógłbym zastanawiać

się, czy to nie jakaś archiwalna perełka

sprzed lat. W kolejnych siedmiu utworach

panowie nadal bawią się w dość wysokiej

klasy tribute band Maidenów, z

kulminacją w postaci trwającego 11 i pół

minuty "The Land Of Seven Rivers Beyond

The Sea", czyli ich wypisz, wymaluj

"The Rime Of The Ancient Mariner". Fakt

faktem, że słucha się tej płyty świetnie,

ale jak dla mnie za dużo tu jednak Maiden,

za mało Starblind... (3,5)

Wojciech Chamryk

Starsoup - Bazaar Of Wonders

2013 Sublimity

Niestety, wbrew tytułowi cudów nie ma

się co po tej płycie spodziewać. Muzyków

tej rosyjskiej, istniejącej od czterech lat i

debiutującej niniejszym CD w roku

2013, grupy inspirują ponoć dokonania

Metalliki i Dream Theater. Wzorce to

godne naśladowania, słychać też na

"Bazaar Of Wonders", że grać panowie

potrafią, jednak ta - stworzona przy

udziale całego tłumu wokalistów i sidemanów

- płyta, delikatnie mówiąc, rozczarowuje.

Nie ma tu bowiem niczego co

przyciągnęłoby uwagę na dłużej, ot, tak

marna kopia, w dodatku wykonana na

kolanie i bez polotu. W dodatku zespół

próbuje chyba złapać za ogon kilka przysłowiowych

srok: zaczyna progresywnym

metalem, ale w "Angels" mamy też obok

czystego śpiewu również growling, "Ain't

No Superman" ma w sobie lekki posmak

jazzu, ale też partie... rapowane, "Road

To Sunset" z saksofonem w roli głównej

to zrzynka z muzyki tanecznej lat 70-

tych, "Voices Of The Wind" to właściwie

pop przechodzący w dynamiczny funk.

Owszem, ta partia basu pierwsza klasa,

ale robi się z tego stylistyczny misz-masz,

zresztą to Amerykanie wymyślili takie

granie czterdzieści lat temu i to oni są w

nim najlepsi. Sytuacji nie ratują orientalny

w klimacie instrumental "Bazaar" czy

zróżnicowany "Cradle Of War" z fajnymi

wejściami saksofonu, bo kto w dzisiejszych

czasach będzie słuchał trwającej 55

minut płyty dla ciekawszych 2-3 numerów?

Dwóch muzyków Starsoup gra też

w Distant Sun - panowie, skoncentrujcie

się na power/heavy metalu, to wychodzi

wam znacznie lepiej. (2,5)

Steel Raiser - Unstoppable

2015 Iron Shield

Wojciech Chamryk

Uwielbiam muzykę lat osiemdziesiątych.

Tamten feeling, piękne, emocjonalne solówki

i szybkie jak bolid Formuły 1 riffy.

No, ale na Boga ileż można? Czy naprawdę

każdy zespół dziś grający taką muzykę

musi powielać schematy i grać w kółko,

w ten sam praktycznie sposób te same

akordy? Gdzie tu jakaś świeżość, innowacja,

oryginalność? Cokolwiek, co

pokaże, że jest to hołd tamtym czasom,

ale i pokazanie czegoś własnego? Niestety

tu na trzeciej płycie Steel Raiser tego

nie uświadczymy. W gruncie rzeczy

wszystko, co tu jest zostało zagrane przez

Judas Priest, Accept czy Gamma Ray,

ale przyjrzyjmy się dokładniej temu dziełu.

Pierwszy kawałek zaczyna się przewidywalnie,

ale wpada w ucho i dobrze

buja. Zwrotki szybkie na urwanie karku i

wchodzi całkiem przyjemny, do tego z

lekkim pirackim zaśpiewem pod koniec,

ale jednak jakiś taki miałki, czegoś brakuje,

jakby mocy. Drugi kawałek już wypada

lepiej. Od razu dostajemy w twarz mocnym

refrenem i tak jest praktycznie do

samego końca, jedyne zwolnienie tempa

jest w solówce, choć wciąż jest dość szybkie.

Bardzo dobry utwór w stylu Acceptu,

warto do niego wracać. "Fast As The

Light" to bardzo dobry tytuł dla tego numeru.

Szybki jak błyskawica, że poza

śpiewnym refrenem nie da się tu nic wyłapać,

przechodzi bez większego echa.

"Scent Of Madness" to typowy judasowy

killer. Co ciekawe na albumie znalazł się

w dwóch wersjach, w dodatkowej wersji

zmieniona została solówka i trochę linia

basu. Sam w sobie utwór naprawdę cieszy,

refren wpada w ucho, choć lirycznie

majstersztyk to nie jest, bo mówi o tym,

że adresat nie może uciec od przeznaczenia,

którym jest stosunek płciowy z podmiotem

lirycznym. Sztampa, nuda, ale

dobrze się śpiewa. Na uwagę zasługuje

na końcu dodanie lekko indiańskiego klimatu

poprzez grę na fletni Pana lub

czymś bardzo podobnym. Jeśli komuś

mało Judasów to następny utwór będący

półmetkiem albumu, kontynuuje tą tradycję,

lecz refren jest bardziej chóralny,

co przywodzi na myśl chociażby Def

Leppard. Sam tekst oczywiście jest wyrazem

tęsknoty do ukochanej. Nie ma tu

jakichś wielkich metafor, ukrytych sensów.

"Thousand Blades" to kolejny szybki

utwór, który trochę kojarzy mi się z Manowarem.

Najciekawsze w nim są partie

wokalne, które w końcu nie kopiują wyłącznie

Roba Halforda i Marka Tornillo,

ale jest w końcu jakaś odmienność i Alfonso

Giordano stara się śpiewać w sposób

bardziej teatralny i trzeba przyznać,

że nadaje to utworowi pewnego uroku.

"Unstoppable" jak sama nazwa wskazuje

jest utworem, którego nie da się powstrzymać.

Pędzi tak szybko, że nie zwraca

uwagi na to czy nam wpadnie do ucha

i po niezłym refrenie pozostawia jedynie

niedosyt. "Mole Breaker" zaczyna się riffem,

który został już zagrany na tysiąc

sposobów. Sam utwór spogląda w stronę

Iron Maiden. Jeśli mi nie wierzycie, posłuchajcie

refrenem, którego linia melodyczna

jest zerżnięta z "Wildest Dreams"

Maidenów jeden do jednego. Początkowo

utwór sprawia dobre wrażenie, włącznie

z refrenem, ale gdy zdamy sobie

sprawę skąd znamy tą melodię, pojawia

się grymas na twarzy. "The Last Tears" to

najlepszy, najbardziej oryginalny i odmienny

utwór na tej płycie. Dostajemy

utwór będący skłonem w stronę gothic

metalu i takich zespołów jak Type O Negative

- posłuchajcie sobie wokalu, który

bardzo mocno przypomina świętego pamięci

Petera Steela. Dodatkowo w refrenie

śpiewa kobieta, której głos przypomina

mi głos dziewczyny, która śpiewała w

"Erased" Paradise Lost. Od samego początku

do końca kawałek trzyma w napięciu

i zapada w pamięć. Podsumowując

"Unstoppable" to niezły materiał, ale

poza "The Last Tears" mocno odtwórczy,

co momentami męczy i nudzi. Na szczególną

uwagę zasługuje okładka, która jest

bardzo ładna, kolorowa, ale trochę kiczowata,

co jednak pasuje do całości albumu.

Wracając do albumu owszem, można

posłuchać, ale po kilku przesłuchaniach

pojawia się wniosek, że jednak lepiej

wrócić do starych, klasycznych albumów

i katować je do porzygu. (3)

Grzegorz "Gargamel" Cyga

StormHammer - Echoes Of A Lost

Paradise

2015 Massacre

Sześć lat przerwy dzieliło czwarty i piąty

album niemieckich power metalowców.

Szczególne znaczenie zdaje się tu mieć

zmiana wokalisty, chociaż od razu warto

zaznaczyć, że w StormHammer często

dochodziło do zmian za mikrofonem, a

nowy nabytek Jürgen Dachl sprostał

wyzwaniu. Co ciekawe ten wokalista

wcześniej występował w zespołach stricte

heavy metalowych czy thrashowych,

tymczasem w power powerowej stylistyce

czuje się jak ryba w wodzie, a w dodatku

ostrzejsze, zarówno wokalnie jak i muzycznie,

kompozycje "Fast Life" czy "Black

Clouds" zdają się sugerować jego niebagatelny

wpływ na ostateczny kształt

"Echoes Of A Lost Paradise". Zresztą w

innych utworach też nie brakuje siarczystych

riffów ("Bloody Tears", "Promises"),

ale zespół nie zapomina też o

swych korzeniach, proponując rozbudowane

utwory o symfonicznym, wspartym

partiami chóru klimacie ("Glory Halls Of

Valhalla", "Leaving"), klimatyczne ballady

("Into Darkest Void", oparta na partii

fortepianu "The Ocean"), pojawiają się

też lżejsze, bardziej przebojowe utwory

jak tytułowy czy "Stormrider". Dlatego

też po "Echoes Of A Lost Paradise" mogą

spokojnie sięgnąć nie tylko fani zespołu,

ale też szeroko rozumianego, melodyjnego,

acz nie pozbawionego ciężaru,

tradycyjnego metalu. (4,5)

Wojciech Chamryk

Stormhold - Battle Of The Royal Halls

2015 Art Gates

Już od jakiegoś czasu wiadomo, że Szwecja

nie tylko death czy black metalem

stoi, a takie zespoły jak: Wolf, Hammerfall,

Enforcer, Portrait, Sabaton, Helvetets

Port, Falconer czy Ram dumnie

reprezentują swój kraj w bardzo silnej

światowej konkurencji, wstydu mu przy

tym nie przynosząc. Panowie ze Stormhold

też pewnie marzą o takiej karierze,

ale stawiając sprawę jasno: zbyt wielkich

szans na to nie widzę. I nie chodzi w żadnym

razie o to, że nie potrafią grać, brakuje

im pomysłów, etc. Przysłowiowy sęk

w tym, że jest poprawnie i nic poza tym,

co przy ilości obecnie istniejących zespołów

oraz podejściu do muzyki współczesnych

fanów, spektakularnych sukcesów

zespołowi nie zapowiada. Co gorsza zbytnie

zapatrzenie w Iron Maiden ("Tales

Of Astral", rozwleczony, 11-minutowy

utwór tytułowy) czy Helloween ("Legions

Of The Brave") nie przekłada się na

coś równie elektryzującego jak dokonania

w/w zespołów, a Filip Peterson okazuje

się wokalistą o niezbyt interesującym,

pozbawionym odpowiedniej mocy, głosie,

rozkładając na łopatki choćby "Destiny's

Calling". Nie przekreślam ich od razu

tylko dlatego, że to ich pierwszy album,

a cudownie archetypowe dla lat 80-

tych "King (Born Out Of Madness)" i

"Godric Hammerfist" dowodzą jednak, że

może coś z tego jeszcze być. Na razie: (3)

Stormzone - Seven Sins

2015 Metal Nation

Wojciech Chamryk

Stormzone jest heavy metalową kapelą z

Irlandii Północnej. Tenże zespół obraca

się w stylistyce tradycyjnego heavy metalu

z melodyjnym zacięciem i śpiewnymi

wokalami. Nowy album, zatytułowany

"Seven Sins", jest czwartym w dorobku

Irlandczyków i trzecim, który obraca się

wokół wątku Death Dealera, postaci z

której Stormzone zrobiło swoistą maskotkę.

W tej odsłonie Death Dealer jest

Dr. Dealerem - obwoźnym handlarzem

miksturami. Dwanaście utworów koncentruje

się na jego postaci i jego działalności.

Ponieważ Stormzone lubuje się w

tego typu koncepcyjnych opowieściach

muzycznych, tak i tutaj mamy dość

bogatą warstwę fabularną tekstów. A tutaj

jest srogo z fabułą. Główną postacią

jest Dr. Dealer, obwoźny sprzedawca tajemniczych

mikstur, podróżujący wespół

z różnymi równie tajemniczymi przydupasami

swym ołowianym dyliżansem.

Jeżdżąc nocą i zawsze przyjeżdżając do

poszczególnych miast tuż przed wschodem

słońca, gość robi za wędrownego

handlarza. Jednak to nie jest kolejny "Dr.

Stein makes funny creatures", bo się okazuję,

że gość ma także inny cel w swej

podróży niż sprzedawanie wywarów z

dupy grzechotnika. Przybywając do poszczególnych

miast, Dr. Dealer ma już

na celowniku paru jegomościów, którym

chce sprzedać swoje najbardziej "specjalne"

eliksiry. Tymi typami są ludzie,

którzy są szczególnie okrutni względem

swoich dzieci, w większości dlatego, że

ich pociechy są chore lub zdeformowane

w jakiś sposób - trzymane po piwnicach i

strychach, i tam dręczone. Wyrodni rodzice

dostają propozycję wypicia jednego

z siedmiu eliksirów - swoistego symbolu

siedmiu grzechów. Pięć z nich nic nie

zrobi, a jeden wydłuży ich życie i zagwarantuje

pozbycie się wszelkich trosk,

lecz któryś spośród tych siedmiu jest

śmiertelną trucizną dla ducha i ciała. W

sumie nie wiem po co to wszystko, bo do

RECENZJE 147


tego dochodzi jeszcze onieśmielająco piękna

asystentka Dr. Dealera, która sama

włamuje się do tych domów z tymi umęczonymi

dziećmi, uwalnia je i dokonuje

krwawej zemsty na ich rodzicielach. I tak

od miasta do miasta. Wszystko ładne i w

ogóle, ale pamiętajmy, że przede wszystkim

album muzyczny jest - no właśnie! -

muzyczny. Jak więc jest z tą muzyką?

Tutaj akurat nie ma zaskoczeń, Stormzone

brzmi tak samo jak brzmiało na poprzednich

płytach: takie bardziej melodyjne

U.D.O. zderzone z bardziej melodyjnym

Metal Inquisitor. Kompozycje

są jaskrawe i melodyjne, choć jeszcze

nie przekraczające tej granicy "przemelodyjkowania",

która byłaby już nie do

zaakceptowania. Główny nacisk został

położony na głośne, wysokie, melodyjne

wokale oraz gitarowe leady. Same riffy

gitarowe są na ogół dość proste, choć nie

jest tak źle w tym temacie jak, dajmy na

to, w późniejszym Helloween, no i nie

mają także tej dozy cukierkowatości. Bas

jest słyszalny, lecz rzadko się rozstaje ze

ścieżką gitary rytmicznej. To wszystko

okraszają fajne solóweczki, które mają

wszystko to, co trzeba, by się podobały.

Tego albumu należy słuchać jako całości.

Opowiada spójną historię i poszczególne

utwory wpisują się w jej poszczególne

epizody. Mimo, iż album jest zróżnicowany,

to jednak, jak w przypadku większości

concept albumów, trudno jest

wskazać jednoznacznie, które kompozycje

wyróżniają się na tle innych. Każdy

utwór po prostu ma do spełnienia ściśle

określona rolę i już oderwany od całości

nie prezentuje się tak samo jak wtedy,

gdy jest jedną z części większej całości.

Innymi słowy - poszczególne utwory nie

zapadają raczej w pamięć, lecz robi to cały

album. "Seven Sins" nie jest złą płytą,

gdyż jest tutaj kawał rzemieślniczej roboty

i fajna wizja oraz pomysł na heavy metal.

Nie jest to granie, którego słuchałbym

na co dzień w domu. Brakuje temu

wszystkiemu pazura. Muzyka Stormzone

jest jakaś taka ugrzeczniona i niemrawa.

Nie rzuca się do gardła, nie wyszarpuje

bebechów, nie wgniata w ścianę.

Poprawne, melodyjne granie, bez nudy i

tyle. Są jednak momenty, które chwytają

za serduszko - np. szybki i apodyktyczny

"Abandoned Souls" czy niesamowita gra

solowa w "Raise the Knife". Takich momentów

jest więcej, lecz najlepiej wypadają,

gdy się całego albumu słucha po

prostu "jednym ciągiem". Plusem jest to,

że całość trzyma ogólnie dobry poziom -

nie uświadczymy tutaj jakiś krzywych

opcji w postaci wyraźnie słabszych utworów.

Stormzone prezentuje równe, rzemieślnicze

podejście. Ich nowa płyta Nie

jest onieśmielającym albumem - jest zwyczajnie

po prostu dobra. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Strange Here - II

2015 Minotauro

Ot ciekawostka: zespół powstał w roku

ubiegłym, debiutuje za sprawą długogrającej

płyty, ale nosi ona tytuł "II". Być

może ma to związek z wydanym lata temu

solowym albumem "Strange Here?"

lidera grupy Alexandra Scardaviana,

warto też przy tej okazji wspomnieć, że

muzyk to doświadczony, znany ze współpracy

z liderami Death SS, Paulem

Chainem i Steve Sylvestrem. Dlatego

zawartość "II" nie rozczarowuje w najmniejszym

stopniu, bo Scardavian i wspomagający

go basista i gitarzysta Domenico

Lotito, proponują wyśmienity

doom metal najwyższej próby. Mroczny,

posępny i monumentalny, niczym z pierwszych

płyt Black Sabbath czy Candlemass

("Still Alone", "Shiftless"), ale podszyty

też specyficzną, demoniczną aurą

("Kiss Of Worms", "Born To Lose"). Ciekawie

brzmią też próby urozmaicenia zawartości

"II" innymi elementami: transowo/psychodeliczny

"Black, Grey And

White" jest oparty na brzmieniach akustycznych

oraz Hammondach i organach

grającego gościnnie Enri Zavalloniego,

"Acid Rain" to doom o nieco orientalnym

posmaku, a "Only If..." to nie

tylko najdłuższa i najbardziej urozmaicona,

w sporej części balladowa, kompozycja

na płycie, ale też gościnny popis gitarzysty

Reda Crotalo. Siedem utworów,

a jeden lepszy od drugiego, bez wypełniaczy

i nawet zbędnej nuty - dla doomstersów

jazda obowiązkowa. (5,5)

Stratovarius - Eternal

2015 earMusic

Wojciech Chamryk

No dobra, przyznam się. Nie jestem obiektywny

wobec Stratovariusa, zawsze

wspierałem ten zespół nawet w najtrudniejszych

momentach. Zwątpiłem jedynie

w jednej chwili (wiadomo w jakiej). Z

tego powodu staram się wywinąć z recenzowania

albumów tego zespołu. Nie

zawsze mi się to udaje, a zwłaszcza ostatnio.

Pisząc o Finach silę się na bezstronność,

ale czy to mi wychodzi... to już inna

sprawa. Pierwsze dźwięki otwieracza

"My Eternal Dream", a szczególnie brzmienie

klawiszy, nie nastraja mnie najlepiej,

są one po prostu przaśne. Jednak z

czasem kawałek przeradza się w szybką

dynamiczną kompozycję, z ciekawymi

motywami oraz melodiami podszytymi

symfoniką i neoklasycyzmem. Generalnie

standard do jakiego ten zespół przez

lata nas przyzwyczaił. O dziwo z biegiem

trwania krążka jest równie dobrze.

Muzyków stać aby kolejne kawałki były

utrzymane na tym samym poziomie, aczkolwiek

stanowiły różnorodne propozycje

dla odbiorcy. Może to zdziwić co niektórych,

bo od kilku lat ciągnie się za tym

zespołem opinia, że od dawna nie nagrał

nic dobrego. Prawda wydaje się inna.

Stratovariusowi po tym, jak jego były

lider prawie rozmontował band, udało się

stanąć na nogi. Serwuje nam muzykę, do

której przyzwyczaił swoich fanów, ciągle

na niezłym poziomie. Na swój sposób

jest przewidywalna i oczywista, jakby nie

było, melodyjny power metal nie wymyślono

w tym roku. Mimo wszystko Finów

ciągle stać na interesujące i intensywne

utwory, pomysłowe aranżacje i cała

gamę, nigdy nie kończących się dobrych

melodii. Niby to wspomniana norma, ale

czasami przebija się echo dawnej chwały,

chociażby w takim "Lost Without A Trace"

czy "Man In The Mirror". Niewiele

jest smuteczków, co parę albumów

wstecz było regułą. Mowa tu o wolnym,

nastrojowym "Fire In Your Eyes". W takim

klimacie utrzymana jest też środkowa

część finałowego epickiego kolosa

"The Lost Saga", ale to już zupełnie inny

wymiar. Starzy muzycy Timo Kotipelto

i Jens Johansson kolejny raz udowadniają

swoje wybitne umiejętności. Młodzież

w sekcji dowodzi, że są więcej niż solidną

podporą. Zaś gitarzysta Matias Kupiainen

wręcz zaczyna doganiać swoich

starszych kolegów jeśli chodzi o muzyczny

kunszt. Nie mówiąc o jego własnym

ciekawym brzmieniu. Produkcja "Eternal"

to też standard, wyśmienita fińska

szkoła. Pozostaje mi powtórzyć, że trzeba

życzyć sobie aby Stratowarius jak

najdłużej nagrywał tak rzetelne albumu,

a od czasu do czasu przeskoczył na wyższy

"level". (4)

\m/\m/

Sudden Flames - Under The Sign Of

The Alliance

2014 Maple Metal

Dobrze wiedzieć, że w Kanadzie heavy/

power metal wciąż ma się całkiem nieźle.

Oczywiście lata 80-te ubiegłego wieku to

już bardzo odległa, szczególnie dla

młodych muzyków, przeszłość, ale nie

zmienia to faktu, że dźwięki z tamtych

czasów wciąż rozbrzmiewają w salach

prób, na koncertach i z płyt takich jak

"Under The Sign Of The Alliance". Nie

zamierzam udawać, że mamy tu do

czynienia z jakimś arcydziełem czy obajwieniem

na miarę dawnych legend - to

klisze, ale zagrane z serducha i bardzo

fajnie się tych utworów słucha. Jest ich

dziewięć i najfajniej wypadają według

mnie te, w których zespół porzuca lżejsze,

melodyjne powerowe patenty na

rzecz bardziej surowego grania, zwłaszcza

mroczny "Pilgrims Of Steel", rozpędzone

"Warrior Of Hell" i "Freedom"

oraz dłuższe, bardziej epickie, "Beyond" i

zamykający całość numer tytułowy. A

ponieważ wydali tę płytę już półtora

roku temu to kto wie, może niebawem

zaskoczą nas longiem numer trzy, w dodatku

jeszcze ciekawszym? (4,5)

Sunlight - My Own Truth

2015 Total Metal

Wojciech Chamryk

Sięgnąłem po tę płytę bo Grecy z Sunlight

mieli grać heavy metal. No i grają,

ale jest to odmiana bardzo melodyjna, z

dużymi wpływami neoklasycznymi, hard

rocka i europejskiego power metalu, oraz

z pewną dozą progresji i AORu. Gdy

człowiek kojarzy z heavy metalem ostrą

jazdę bez trzymanki, to trochę czasu

trzeba poświęcić, aby do tej sytuacji się

przyzwyczaić. Później też nie jest łatwo,

bo owa różnorodność, nie pozwala odebrać

jednoznacznie dźwięków muzyków

z Sunlight. Cały ten puzzel zaczął układać

się w konkretną całość, gdy przez

przypadek skojarzyłem, że taki "Earthquake"

bardzo przypomina dokonania

Royal Hunt. Właśnie to wyobrażenie,

pozwoliło ustawić na odpowiednich torach

twórczość tego heavy metalowego

zespołu z Grecji. W tym kontekście zupełnie

inaczej spostrzega się też znaczenie

progresji w dokonaniach Sunlight.

Bowiem greccy muzycy bardzo sprawnie

poruszają się w swojej różnorodności,

choć zupełnie inaczej niż to się przyzwyczailiśmy

w wypadku głównych nurtów w

progresywnym metalu, czy też w ambitniejszym

power metalu. Właśnie to stanowi

o sile tego zespołu, o ich oryginalności

i własnej ścieżce w świecie muzyki.

Swoją wielobarwność nie tylko zaznaczają

poprzez dotykanie wielu stylów, ale

też sięgając po wiele form muzyczny, a

także liczne rozwiązania aranżacyjne.

Mam podejrzenia, że dla fana ogarnięcie

takiej ferii dźwięków jest dość trudne.

Mimo dość melodyjnej sfery, w której

porusza się band, to ta muzyczna wielorakość

może być dużą przeszkodą w zdobyciu

większej popularności. Ogólnie

kompozycje są ciekawe, zagrane rewelacyjnie.

Każdy muzyk, z sekcji rytmicznej,

klawiszowiec, gitarzysta i śpiewak mają

niesamowity warsztat. Ludzie w studio

też nie zawiedli, przygotowali produkcję,

która zapewniła "My Own Truth" najwyższą

jakość. Generalnie mimo obiekcji

album ten bardzo mnie zaciekawił, na

tyle, że jestem bardzo zainteresowany

dalszymi losami Sunlight. No i nie wierzcie

tym, co będą starali się przekonać

was, że ten grecki zespół gra heavy metal.

Zdaje się, że dużo lepiej będzie go traktować,

jako przedstawiciela ambitniejszego,

hard rocka, heavy metalu czy power

metalu, a może nawet melodyjnego

progresywnego metalu. Przede wszystkim

w ten sposób łatwiej traficie do m-

uzyki tej kapeli. (4)

Symphony X - Underworld

2015 Nuclear Blast

\m/\m/

Amerykański band Symphony X od ponad

dwudziestu lat wytycza ścieżki swojej

twórczości proponując słuchaczom

styl oparty na metalowym fundamencie,

który jednak ewoluuje w określonych

ramach każdego albumu. Dlatego atrybuty

heavy, thrash, symphonic, speed, prog,

power towarzyszą kolejnym wydawnictwom

kwintetu, publikowanym dosyć

wstrzemięźliwie w 4-5 letnich cyklach.

Początki grupy nie były wcale "usłane

różami", z trudnością znaleziono wydawcę

debiutu aż w dalekiej Japonii, a skład

podlegał personalnej fluktuacji. Sytuacja

ustabilizowała się dosyć szybko, praktycznie

w momencie edycji drugiego albumu

"The Demnation Game", gdy do zespołu

dołączył znakomity wokalista Russell

Allen, który wywarł istotny wpływ

na wykrystalizowanie się stylu grupy,

podkreślającego klasyczne inklinacje

Symphony X. Później kwintet dzięki

uporowi i ciężkiej pracy szlifował swój

muzyczny charakter, dokładając do niego

symfoniczne piękno w symbiozie z bezkompromisowymi,

twardymi i surowymi

riffami, znakomite patenty melodyczne i

niebanalną tematykę tekstów, których

autorem od początku był współzałożyciel

formacji, gitarzysta Michael Romeo.

Rozgłos uzyskali po wydaniu płyty z numerem

katalogowym "trzy", zatytułowanej

"The Divine Wings Of Tragedy", na

której zespół zaproponował swój pierwszy,

epicki utwór, ponad 20-minutowy

epos tytułowy. Było to także pierwsze

świadectwo inspiracji twórców mitologią

antyczną, oraz wykonanie projektu koncepcyjnego.

Do idei concept albumu

Romeo i koledzy wracali wielokrotnie na

następnych albumach. Cztery lata fani

musieli czekać na premierowy materiał,

który pojawił się 24 lipca 2015 roku, sygnowany

nazwą "Underworld", ale po

148

RECENZJE


wysłuchaniu ponad godziny muzyki

można dojść do konkluzji, że warto było.

Album, zawierający jedenaście kompozycji

świadczy o profesjonalizmie i dojrzałości

kwintetu, którego muzyka nic

nie straciła na świeżości, dynamice, melodyjności,

oddziaływując emocjonalnie

także na słuchaczy. Tym razem zespół

nie podążył utartą ścieżką i zrezygnował

z tworzenia concept-albumu, rozumianego

jako spójna i zamknięta w swojej

strukturze historia. Owszem, tematyka

krąży wokół zagadnień poruszonych w

dziele Dantego "Boska Komedia", koncentrując

się przede wszystkim na micie

o Orfeuszu i Eurydyce. Romeo zainteresował

się symboliką piekła, dążąc w

poszczególnych utworach do znalezienia

wspólnej płaszczyzny, na której mogłyby

egzystować treści emocjonalne świadczące

o tym, że potrafimy zejść do samego

piekła za kimś bądź za czymś, co uważamy

z naszego punktu widzenia za ważne.

Już operowa, symfoniczna "Uwertura",

emanująca mrokiem, tajemniczością,

z potężnym, "klasztornym" chórem

staje się czytelnym, monumentalnym

znakiem, że będziemy mieli do czynienia

z projektem teatralnym, dramatycznym,

w którym brzmienia symfoniczne znajdują

idealny kompromis z dźwiękami,

których korzenie leżą w gatunku

ciężkiego heavy metalu i jego mutacjach.

Trudno o bardziej trafną w swoim klimacie

symfoniczno - rockową oprawę dla

dyskusji o piekielnych żywiołach. Od

pierwszych sekund udało się wykonawcom

wykreować nastrój grozy, niesamowitości,

który towarzyszy słuchaczom w

kolejnych odsłonach. I gdy po "Overture"

mogą rodzić się jeszcze jakieś wątpliwości,

w jakim muzycznym kierunku podąża

Symphony X, tak po "Nevermore" niepewność

pęka jak przekłuty balon. Od pierwszej

sekundy zostajemy "zgwałceni" potęgą

thrashowego, mega agresywnego

intro, z ultra szybkimi riffami i "salwami"

perkusji, druzgocącej szybkością uderzeń

przestrzeń dźwięków w istną sieczkę. Do

tego Allen wykrzykujący brutalnym tonem

pojedyncze słowa jak uzurpator

chcący przywłaszczyć sobie wszelkie

prawa do rządzenia ludzkimi emocjami.

Jedynym elementem "rozświetlającym"

mroczny klimat jest genialnie melodyjny

refren, w którym pojawia się tytułowe

hasło "Nevermore". Godny podziwu jest

sposób, w jaki wokalista potrafi bezkolizyjnie

przejść ze skandowanego tekstu do

sympatycznej melodii refrenu. Poraża dynamika

i kosmiczna prędkość gitary, kontynuowana

w następnym akcie "Underworld",

w którym także Russell Allen

"drze papę", jakby go obdzierali ze skóry.

Muzycy prowokują grzmoty, krzesają

dźwiękowe iskry, jakby unicestwiony

świat wpadał w ziejącą ogniem, piekielną,

wielką "dziurę". Słuchanie tak intensywnej

muzy to nie lada wyzwanie dla

zmysłów. Dlatego "Without You" stara się

nas uwieść w nieznane kapitalną melodią,

przy której tysiące mrówek rozpoczyna

swój marsz donikąd po naszej skórze.

A w drugiej części kompozycji, gdy

wokalistę wspierają wygenerowane chóry,

leżymy z zachwytu na łopatkach. Na

najnowszym albumie Symphony X momentów

gigantycznej euforii estetycznej

jest bez liku. Co rusz "jak diabeł z pudełka"

wyskakuje genialny riff, gwałtowne

przejście w strefę łagodności, by za moment

ruszyć z kopyta szarpiąc bezlitośnie

strefę piekielnej ciszy. A gdy wraz z

zespołem docieramy do "Swansong" nic

nie gwarantuje nam, że pod wpływem

emocji i niebotycznego piękna tego magicznego

utworu pozostaniemy dalej przy

zdrowych zmysłach. Cudo, które wzrusza

do łez! Kto stawi czoła temu ślicznemu

kawałkowi, przebijając jego urodę?

Nie widzę, nie słyszę! Romeo przebiera

paluszkami po strunach z prędkością

światła i z precyzją szwajcarskiego zegarka.

A fortepianowa wstawka Michaela

Pinnelli, który w finale jak samotny

aktor pozostaje na wyimaginowanej scenie

sam? Palce lizać! A gdy tak ułożeni w

marzeniach w błogostanie "Swansong"

czekamy na epilog, dostajemy na rozbudzenie

kafarem "Legend" prosto w łeb.

Dopiero teraz możemy trzeźwieć po "pomroczności

jasnej"! Do kolejnego przesłuchania!

(5,5)

Tad Morose - St. Demonius

2015 Despotz

Włodek Kucharek

Poprzednia płyta Tad Morose była

zagadką. Zespół miał kilkuletnią przerwę

w działalności, doszło do poważnych

roszad w składzie, z grupy odszedł charakterystyczny

i nadający wiele sensu Tad

Morose, Urban Breed. O ile "Revenant"

odpowiedział na pytanie o nowy rozdział

w dziejach Szwedów, o tyle "St. Demonius"

jest już tylko jego pokłosiem. Zespół

rozpoczął nowy rozdział i wszystko

wskazuje na to, że właśnie tak będą

wyglądać jego najbliższe lata. To znaczy -

zespół będzie tworzył kolejne kopie "Revenant"

w zasadzie nie wracając to tego,

czym był za ery Breeda. Podobnie jak w

przypadku poprzedniczki, płyta została

absolutnie zdominowana przez Ronny'

ego Hemlina. Ten wykonawca znany

poprzednio głównie ze Steel Attack ma

tak hegemoniczny głos, jak mało który

heavy metalowy wokalista. Owszem,

śpiewa potężnie, mocno, charakterystycznie,

ale swoim mocarnym, przetaczającym

się jak głos organów pod kopułą

katedry głosem, przesłania pozostałe

składowe muzyki. Często osoby mało zainteresowane

muzyką słysząc jakiegoś

wokalistę w nowym zespole, twierdzą, że

ów zespół brzmi jak stary zespół nowego

wokalisty. Niejednokrotnie kompletnie

nie mają racji. W tym jednak przypadku

ten mechanizm właśnie tak działa - Tad

Morose z Hemlinem brzmi jak Steel

Attack. Do tego nowego oblicza Szwedów

dobrze jest podejść na zasadzie tabula

rasa. To po prostu nowy zespół, którego

ze starym łączy tylko zbieżność nazwy.

I choć lubią nami rządzić emocje,

warto podejść do tego nowego Tad Morose

nie jak do Tad Morose. Usłyszeć

dobre technicznie granie, masywne i ciężkie

riffy, przestrzenne brzmienie, po

prostu niezły, współczesny heavy metal.

Płytę cechuje głębokie, mocne, lecz nie

toporne brzmienie podkreślane przez

ciężkie riffy i rozmaszysty sposób śpiewania

Hemlina (naprawdę łapię się na tym,

że podobnie 9 lat temu pisałam o Steel

Attack). Mam jednak wrażenie, że cała ta

pełna rozmachu i swojego rodzaju bombastyczna

kreacja gubi nośność płyty.

Słuchanie "St. Demonius" na dłuższą

metę męczy. Pomijając niewielką zmianę

stylistyki, zespołowi brakuje wdzięku, finezji

i nastrojów kreowanych przy poprzednim

duecie gitarzysta Daniel Olsson

i Urban Breed. Naprawdę trudno

wyzwolić się od porównań. (3,8)

Tanagra - None Of This Is Real

2015 Self-Released

Strati

Tanagra powstała w Portland pięć lat temu.

Amerykanie na warsztat wzięli power

metal. W sumie nic w tym dziwnego,

w Ameryce gra się niezły power metal.

Nie zdumiewa również to, że ich inspiracje

sięgają przede wszystkim do melodyjnego

europejskiego power metalu

(tego z przełomu wieków). Takich kapel

już parę słyszeliśmy, chociażby Cellador.

Jakkolwiek nie jest to nagminne. Inna

sprawa, że Amerykanie nie zawsze sprawdzają

się w takim graniu. Muzycy z Tanaga

starają się aby ich muzyka, mimo

konkretnych wzorców miała ich własny

sznyt. Poniekąd udaje się im dzięki temu,

że jednak wplatają wpływy US metalu i

ogólnie lat osiemdziesiątych, chętnie

uciekają w epickie klimaty oraz starają się

aby kompozycje były urozmaicone. Nieźle

operują też nastrojami i tempami.

Niestety budują przez to kolosy typu

"The Path To Talmor" (ponad dwanaście

minut). Nie zawsze jest to przekonywujące,

bowiem Amerykanie eksponują

proste środki i łatwo wpadające w ucho

melodie nad te bardziej wysublimowane i

eksponujące technikę. Być może melodyjny

power metal w Ameryce jest nadal

atrakcyjną formą muzyczną, ale tu w

Europie jest zgoła inaczej. Teraz, aby

zaistnieć na tej scenie należy się bardzo

postarać. Natomiast muzycy z Tanagra

zdecydowanie skupiają się na ogranych

patentach i schematach, co prawda tych

najlepszych, ale nam europejczykom doskonale

znanych. Także odbiór debiutanckiego

albumu Amerykanów z Portland

jest niejednoznaczny. Instrumentaliści

mają opanowany warsztat na bardzo

przyzwoitym poziomie. Trochę gorzej

jest z wokalistą. Ogólnie głos Toma Socia

brzmi całkiem nieźle, są jednak fragmenty,

gdzie jest zupełnie bezbarwny.

Chwała Amerykanom, że nie zatrudnili

klawiszowca. Produkcja i brzmienie także

jest przyzwoite. "None Of This Is

Real" to nie najgorsza propozycja z

współczesnego melodyjnego power metalu.

W tym roku słyszałem już kilka zdecydowanie

gorszych. Nie jest to jednak

album, który pozwala na rekomendacje

Tanagry. Nieźle? Przyzwoicie? Przed

Amerykanami dużo roboty... (3)

Tank -Valley Of Tears

2015 Metal Mind

\m/\m/

Pewnie niewielu było optymistów wierzących

w siłę uderzenia tego brytyjskiego

zespołu po ubiegłorocznych zmianach

składu. Tak jak wymiana sekcji rytmicznej

(nowi muzycy to basista Blind

Guardian Barend Courbois i były perkusista

Sodom, Bobby Schottkowski) nie

jest pewnie aż tak traumatycznym doświadczeniem,

to już strata takiego frontmana

jak sam Doogie White nie rokowała

Tank najlepiej. Tymczasem ZP

Theart (ex Dragonforce) nie dość, że

błyskawicznie znalazł wspólny język z

zespołowymi weteranami Mickiem

Tuckerem i Cliffem Evansem, ale też

stał się współtwórcą niemal całego materiału

i godnym następcą Szkota. Muzycy

zapowiadali swoisty tunning stylu Tank i

coś rzeczywiście jest na rzeczy, bo na

"Valley Of Tears" królują mocarne, majestatyczne

utwory i średnie tempa. Tak

na dobrą sprawę zespół rozpędza się tylko

w dwóch numerach: surowym, niesionym

potężnym riffem i punktującym

basem "Heading For Eternity" i bardziej

melodyjnym "World On Fire". Wyróżniają

się też potężny utwór tytułowy z przebojowym

refrenem, równie chwytliwe

"Eye Of A Hurricane" i "Living In Fantasy".

Czasy eksperymentów z lat 80-tych

grupa podkreśla w "Make A Little Time" z

bluesowym wstępem i niemal rockowym

klimatem w rozwinięciu, zaciekawia też

żwawy instrumental "One For The Road"

z gitarowym udziałem Jima Durkina

(Dark Angel). I chociaż nie ma tu mowy

o powrocie do czasów świetności/popularności

Tank z czasów trzech pierwszych

LP's, to jednak "Valley Of Tears"

bez dwóch zdań zasługuje na miejsce

obok nich. (5,5)

Ten - Isla De Muerta

2015 Rocktopia

Wojciech Chamryk

"Isla De Muerta" to 12 album studyjny

brytyjskich hard rockowców z Ten. Jak

na 19 lat, które upłynęły od premiery

debiutanckiego "X" wynik to znakomity,

tym bardziej, że ukazywały się też rozmaite

EP-ki, kompilacje czy też płyty live

zespołu Gary'ego Hughesa. Wygląda

jednak na to, że znacznie korzystniejszym

rozwiązaniem dla Ten, a przede

wszystkim dla jego fanów, byłoby zwolnienie

tempa, ponieważ ostatnie płyty

grupy nie porywają. Oczywiście wydawca

w materiałach promocyjnych może i musi

rozpływać się z zachwytu nad kolejnym

dziełem "gigantów brytyjskiego hard

rocka", nie zmienia to jednak faktu, że

"Isla De Muerta" niemal w całości wypełnia

wtórna, pozbawiona mocy i totalnie

bezduszna muzyka. Jak dla mnie ten

album rozpoczyna się tak na dobre dopiero

od utworu numer siedem, to jest

połączonych instrumentalnego "Karnak"

o pięknej, orientalnej melodii oraz monumentalnego,

łączącego hard rocka z bardziej

progresywnym podejściem, "The

Valley Of The Kings". Wrażenie robi też

rozpędzony, typowy dla lat 80. "Angel Of

Darkness", mogą podobać się organowe

pasaże w "Tell Me What To Do" czy

emocje w głosie Hughesa w balladowych

fragmentach "This Love", ale jak na

trwającą ponad 60 minut płytę to doprawdy

niewiele. Poza tym, jeśli już coś zaczyna

odstawać in plus od, mocno przeciętnej,

zespołowej średniej, to albo jest

to zżynka z Ozzy'ego O. ("Acquiesce")

czy Scorpions ("The Last Pretender") w

bonusowym "We Can Be As One" też pobrzmiewają

echa innego utworu, wielkiego

przeboju lat 70. "Seasons In The

Sun". Zespół nie do końca ma też sprecyzowaną

wizję stylistyczną, bo miota się

od typowego AOR/pop rocka lat 80. aż

do bardziej nowoczesnych, nasyconych

mroczną elektroniką patentów, nierzadko

w obrębie tego samego utworu ("Revolution"),

przeciąga te utwory w nieskończoność

(7 minut to zdecydowanie za długo,

choćby dla nudnego jak flaki z olejem

"The Dragon And Saint George"), mimo

trzech gitarzystów w składzie nie ma

mowy o jakimś mocniejszym uderzeniu,

a całości tego dość nędznego obrazu dopełnia

nijakie, totalnie syntetyczne brzmienie

- bez mocy, pazura i typowego dla

hard rocka ciosu - nawet wyśmiewany w

RECENZJE 149


latach 80. amerykański Poison brzmiał

mocniej i klarowniej. (2)

Tentation - Tentation

2015 Inferno

Wojciech Chamryk

Pierwsza rzecz, która przyciąga uwagę to

okładka. Lubię ten klimat. Jest w niej coś

tajemniczego, niepokojącego, zwiastującego

coś niezwykłego i mrocznego zarazem.

Mimo, że jest to tylko EPka, za

którymi z natury nie przepadam, miałem

spore oczekiwania co do materiału. Nie

zawiodłem się. Abstrahując od tego, że

bardzo lubię francuski heavy pokroju

Killers, Melediction, Satan Jokers czy

Nightmare, dźwięki zawarte na "Tentation"

od razu mnie kupiły. Wprawdzie

nie jest tak mrocznie jak zapowiada grafika,

ale za to bardzo, ale to bardzo klasycznie.

Nie ma żadnych eksperymentów,

chłopaki jadą po starych, dawno już

sprawdzonych schematach i wychodzi im

to na dobre. Występują niedociągnięcia,

głównie w postaci wokalu, ale nie psuje

to ogólnej koncepcji wydawnictwa. Muzycznie

często miałem skojarzenia z tradycyjnym

NWOBHM, co stanowi tylko

dodatkowy atut. Momentami jest dość

siermiężnie, momentami melodyjnie, ale

cały czas z pazurem i do przodu. Wyjątek

może stanowić bardziej urozmaicony

"Spectre de lumiere", który wprowadza

nieco wspomnianej już wcześniej i oczekiwanej

przeze mnie mrocznej aury. Bardzo

miłym akcentem jest zamykający

płytkę, cover kultowej francuskiej kapeli

- H Bomb - "Double Bang" z rewelacyjnej

płyty "Attaque" z 1984 roku. Brzmi

świeżo i porywająco. Mocno trzymam

kciuki za rozwój kariery tych chłopaków,

bo widzę że wzorce mają dobre, a i warsztat

nie najgorszy. Wszystko idzie w dobrym

kierunku, a ja czekam na pełną,

długogrającą płytę. (4,5)

The Deep - Premonition

2015 Self-Released

Przemysław Murzyn

Gdyby zestawić zdjęcie londyńskiego

bandu The Deep, z informacją, iż nagrał

on właśnie debiutancką płytę mogłoby to

wzbudzić lekkie zaskoczenie, gdyż muzycy

bynajmniej na młodzieńców nie wyglądają.

I faktycznie, trzon kapeli stanowią

muzycy znani z formacji Deep Machine,

która zakończyła działalność w

roku 1982. Minęło bagatela 30 lat i panowie

w słusznym już wieku postanowili

dokonać czegoś na kształt reaktywacji a

że nazwa Deep Machine jest już w użyciu,

nazwali kapelę po prostu The Deep.

Zatem "Premonition" to debiutancki album

nagrany przez dojrzałych muzyków.

I przyznać trzeba, że od pierwszych

dźwięków doskonale to słychać. Szlachetne

granie na pograniczu hard rocka i

klasycznego heavy metalu z dużym szacunkiem

do klasyki gatunku (Dio, Saxon,

Thin Lizzy). Trzeba od razu jednak

zwrócić uwagę, że The Deep robią to naprawdę

stylowo, brzmią współcześnie a

kompozycje w większości robią bardzo

dobre wrażenie. Próbkę możliwości zespołu

otrzymujemy już w otwierającym

album, rozpoczynającym się motorycznym

riffem "The Rider", gdzie udany

refren zdobią nie mniej udane, stylowe

chórki. Jeszcze większy potencjał przebojowości

zapewnia kolejny w zestawie

"You Take My Breath Away", imponujący

melodyką i niezwykle chwytliwymi wielogłosami.

Refren to jakby coś z pogranicza

hard rocka i glam metalu. Podobnie

"Night Stalker", który oparty jest na klasycznym

rockowym riffie, jednak ciekawie

przełamanym podkręceniem tempa w

środkowej części. Utwór ten dodatkowo

wzbogacono rozbudowaną solówką gitarową.

"Cold Hearted", to delikatne obniżenie

tempa, coś w rodzaju rockowej ballady

jednak zaraz po nim klasycznie gitarowy

"All I Want" i jeszcze bardziej rozpędzony

"Out Of Touch" ze świetnym refrenem

i melodią na długo pozostającą w

głowie. Na osobne słowa uznania zasługuje

wokalista Tony Coldham, dysponujący

mocnym, czystym wokalem świetnie

osadzonym w stylistyce zespołu. Utwór

tytułowy to już bez owijania w bawełnę

czysty, klasyczny heavy-metal z gitarami

w stylu Iron Maiden (przywodzi na myśl

"Aces High") i długą rozbudowaną solówką,

która jednak z nóg nie zwala. Album

trzyma wysoki poziom do końca za sprawą

takich numerów, jak mocno bujający

"Spellbound", zaczynający się nastrojowo

i pięknie się rozwijający "Saga", czy "Turn

Me Loose" z kolejnym niedającym spokoju

głowie refrenem. Ostatnie dwa wspomniane

utwory pokazują też umiejętność

zespołu do tworzenia utworów o nieco

bardziej złożonej strukturze. Bez względu

jednak na to, czy grają krótko i treściwie,

czy kombinują, na albumie "Premonition"

niemal wszystko im się udaje.

Naprawdę solidny album dla fanów melodyjnej

strony mocy! (5)

Tomek "Kazek" Kazimierczak

The V - Now or Ever

2015 Frontiers

Tej pozycji nie znajdziecie na stronie

metal-archives. Mimo, że w nagrywaniu

"Now or Ever" brali udział tacy muzycy

jak Tony Martin, Leather Leone czy

Mike LePond z Symphony X, nie jest to

płyta metalowa. Sprawczynią "zamieszania"

jest wokalistka Benedictum, Veronica

Freeman, a zespół "The V" to jej

solowy projekt, w którym wzięli udział

przeróżni muzycy ze świata metalowego i

rockowego. Właśnie to drugie słowo jest

kluczem do rozwiązania zagadki. Członkini

Benedictum znana z drapieżnych

wokali podkreślających moc i ciężar riffów

tego kalifornijskiego zespołu postanowiła

nagrać zupełnie lekką, hard rockową

płytę. Przypomina to nieco sytuację

Doro, która po rozwiązaniu Warlock

poszła w lżejsze granie, a towarzyszyli jej

czasem sami muzycy jej macierzystej formacji.

Veronica ma jednak tą przewagę,

że jej zespół nie rozwiązał się, a droga

jaką obrała jest jej pomysłem-odskocznią,

inaczej niż w przypadku Doro, której taka

droga została poniekąd narzucona

przez producentów. "Now or Ever" sprawia

wrażenie płyty rock'n'rollowo rozkołysanej,

odrobinkę bluesującej, bliskiej

estetyce rocka lat osiemdziesiątych.

Ogólny klimat i brzmienie krążka może

kojarzyć się z klasycznymi płytami Dokken

(zresztą w nagrywaniu "Now or Ever"

brał udział Jeff Pilson). Oczywiście nad

albumem unosi się duch Benedictum

wywołany typowymi dla Freeman linami

wokalnymi ale zapewne też obecnością

Johna Herrery jako producenta, który

zajmował się także produkcją ostatniej

płyty Benedicum. Ten wspomniany

duch Benedictum najmocniej wybija się

w "Rollercoaster", który jest też najbardziej

"metalowym" utworem płyty. Na

drugim biegunie znajdują się bardzo subtelne

kawałki takie jak "Starsihine", "Love

Sholud be to Blame" czy "L.O.V.E.". Gdyby

nie głos Veroniki, który jak wiadomo,

jest jak dzwon i udział metalowych

muzyków mających wciąż inklinacje do

cięższego riffowania, "Now or Ever" byłaby

rzeczywiście delikatną płytą. Zwłaszcza,

że czuć w niej "kobiecą rękę|,

głównie w przestrzeni tekstów. Swoją

drogą, bardzo mądrze uczyniła Veronica

wyraźnie oddzielając swoje dwa zespoły

od siebie i umieszczając teksty o miłości

w "The V". Mimo, że nie jest to nadzwyczajna

płyta, jest dobrze zagrana,

świetnie brzmiąca i podkreślająca atuty

mocnego wokalu Veroniki Freeman. Na

deser polecam "Kiss my Lips" zaśpiewany

w duecie z Leather Leone. Dwa silne kobiece

głosy w jednym numerze robią wrażenie.

(3,5)

Thundermother - Road Fever

2015Despotz

Strati

Pamiętacie Vixen? Amerykanki grały typowy

dla swojej epoki hard rock. Nawet

gdy nagrały reunionowy krążek w 1998

roku nagrały go w typowej dla epoki -

tym razem lat dziewięćdziesiątych - stylistyce.

Choć Thundermother pod wieloma

względami przypomina Vixen, jest to

jednak zespół-rekonstrukcja. Ich muzyka

współcześnie naśladuje granie sprzed 30,

a nawet 40 lat. Szwedki założyły formację

w 2010 roku, a omawiany "Road Fever"

to ich drugi krążek. Płyta - jak na

szwedzkie warunki przystało - brzmi

doskonale, przejrzyście, mocno a jednocześnie

naturalnie, wręcz analogowo. I

choć wyraźnie Szwedki wzorują się na

stylistyce swoich sławnych poprzedniczek,

nie ma w nich cienia lukrowatej

słodkości typowej dla drugiej płyty Vixen.

"Road Fever" to dziesięć absolutnie

dynamicznych, energetycznych numerów

hard'n'heavy, mogących powstać we

wczesnych latach osiemdziesiątych, a

przy dobrych wiatrach nawet i w siedemdziesiątych.

Płyta trzyma tempo, wciąga

jak odkurzacz i budzi chęć skoku prosto

pod scenę na koncercie. Ta przecież prosta

muzyka jest napisana tak, żeby jednocześnie

podtrzymywać płomień klimatu

"tamtej" epoki, a z drugiej strony

zachwycać witalnością i nośnością.

"Road Fever" wprost roznosi energia, a

mocy muzyce dodaje zadziorny głos Clare

Cunningham i jej awanturnicze linie

wokalne. W pierwszej chwili można odnieść

wrażenie, że Thundermother to

kolejny zakochany w oldschoolu band. Z

drugiej jednak strony, takie granie, zwłaszcza

na północy Europy, właśnie świeci

tryumfy. Być może jednak Thundermother

jest właśnie typową formacją

swojej epoki? (4)

Strati

Tony Tears - Follow The Signs Of The

Times

2015 Minotaurao

Tony Tears to projekt włoskiego gitarzysty

i klawiszowca ukrywającego się

pod tym pseudonimem, który jednak po

serii solowych wydawnictw połączył swe

siły z pełnym składem. Efekt to album

"Follow The Signs Of The Times",

wypełniony trzema kwadransami doom

metalu, ale z odniesieniami zarówno do

rocka progresywnego jak i psychodelicznego.

Czasem jest więc mocarnie, patetycznie

i niezwykle majestatycznie

("Mark Of Evil", "Covenant Of The Lords

Of The End"). Niekiedy na plan pierwszy

wysuwają się też wpływy pionierów ciężkiego

rocka z przełomu lat 60-tych i 70-

tych ("The Road To Research"), są bardziej

klimatyczne, częściowo balladowe

utwory ("Blind Love For A Medium"), ale

eksperymentalne podejście lidera grupy

jest najbardziej słyszalne w mrocznych

utworach instrumentalnych, w których

Tony Tears zagrał na wszystkich instrumentach.

Już "Intro (Sighs Of Times

Fear)" zapowiada niezłą jazdę, czego potwierdzeniem

są tajemnicze "Outro (The

Awakening Of The Soul)", syntezatorobasowa

miniatura "Deep Misantrophy"

oraz przede wszystkim hipnotyczny

"Demonic Puppets". Dlatego jeśli ktoś gustuje

w mocarnym doom metalu i takich

demonicznych klimatach, to "Follow

The Signs Of The Times" czeka na niego

z pełną gwarancją satysfakcji. (5)

Trinakrius - Introspectum

2015 Pitch Black

Wojciech Chamryk

Jakoś ta się dziwnie składa, że te najbardziej

klasycznie grające zespoły działają

gdzieś na peryferiach muzycznego

rynku, nierzadko w małych miejscowościach,

bądź na prowincji danego kraju.

Podobnie jest w przypadku Trinakrius,

który na Sycylii pogrywa sobie - z przerwami,

bo z przerwami, ale już od 20 lat -

klasyczny doom metal. "Introspectum"

jest czwartym albumem foramcji z Palermo,

pierwszym z nowymi muzykami,

którymi są: wokalista Francesco Chiazesse,

gitarzysta Valerio Frosini i basista

Ivan Bologna. Wygląda jednak na

to, że z racji zblizonego wieku i niezłych

umiejętności szybko znaleźli wspólny

język z liderem grupy, perkusistą Claudio

Florio, co przełożyło się też na jakość

siedmiu utworów tworzących nową

płytę. Oczywiście nie ma tu mowy o

czymś zaskakującym, bowiem Włosi proponują

archetypowy, możn aby rzec klasyczny

doom metal, pełen nawiązań i odniesień

do dokonań Black Sabbath czy

Candlemass. Jest więc mrocznie, posępnie

i majestatycznie, sporo w tym melodii

i surowych riffów, solówki też są niezgorsze.

Pojawiają się też pewne urozmaicenia,

w postaci akustycznego, balladowego

"Within The Silence" w klimacie

150

RECENZJE


Dio/Deep Purple, do wczesnego okresu

Dio nawiązuje też najszybszy na płycie,

dynamiczny "Facing The Mirror". Udany

album, warto dać mu szansę. (4,5)

Wojciech Chamryk

U.D.O. - Navy Metal Night

2015 AFM

To już trzecia koncertówka Dirkschneidera

na przestrzeni trzech ostatnich lat.

Trochę tego sporo, jednak "Navy Metal

Night" to wydawnictwo wyjątkowe w jego

przepastnej dyskografii. Jest to zapis

specjalnego koncertu, który U.D.O. dał

w lutym 2014 roku ze wsparciem orkiestry

i chóru niemieckiej marynarki wojennej.

Nie jestem jakimś mega fanem takich

kooperacji, ale muszę przyznać, że ta

akurat wypadła bardzo dobrze. Jeśli

chodzi o dobór utworów to mamy tu

zbiór największych hitów w twórczości

U.D.O. Nie zabrakło więc takich numerów

jak "Independence Day", "Heart of

Gold", "Animal House", "Faceless World"

czy "Future Land". Warto zaznaczyć, że

tym razem Udo obył się bez żadnego

kawałka Accept co moim zdaniem było

dobrym posunięciem. Te numery ograne

były w nieskończoność, a tak zrobiło się

miejsce dla równie świetnych kompozycji

jego obecnej grupy. Wszystkie zabrzmiały

znakomicie i naprawdę potężnie w

nowych aranżacjach. Publiczność też jest

dobrze słyszalna dzięki czemu faktycznie

czuć, że jest to nagranie live. Sam Udo

jest w rewelacyjnej formie i mam nadzieję,

że obyło się bez zbyt dużej ingerencji

w studio. Nie obyło się oczywiście bez

gościa, którym była tutaj, co chyba nie

jest żadnym zaskoczeniem, Doro Pesch.

Pojawiła się w balladzie "Dancing with an

Angel" i był to bardzo pozytywny występ.

Oprócz klasycznych utworów U.D.O. są

tu też instrumentalne kompozycje zagrane

przez samą orkiestrę. "Das Boot", "In

the Hall of the Mountain King" i "Ride",

bo o nich mowa, idealnie wpasowały się

w dramaturgię tego koncertu i stanowią

udane przerywniki między numerami

metalowymi. Nie jest to wydawnictwo

(jeden krążek DVD i dwie płyty CD) z

gatunku "must have", ale podejrzewam,

że każdy prawdziwy fan muzyki Dirkschneidera

ma już je na półce. Zresztą

wszyscy ci, którzy lubią jakiekolwiek połączenie

muzyki klasycznej z rockową

lub metalową również powinni się zainteresować

"Navy Metal Night", bo jest

to jedno z lepszych tego typu wydawnictw

jakie ostatnio słyszałem. (5)

Maciej Osipiak

Ugly Kid Joe - Uglier Than They Used

Ta Be

2015 Metalville

Starsi czytelnicy Heavy Metal Pages pamiętają

pewnie jeden z większych przebojów

1991 roku, "Everything About You"

z debiutanckiego MCD Ugly Kid Joe. Ci

młodzi Amerykanie zaprezentowali na

tej płytce więcej tak udanych utworów,

by wspomnieć choćby "Madman", oddali

też hołd klasykom z Black Sabbath, nagrywając

udaną wersję "Sweet Leaf". Pierwszy

album grupy "America's Least

Wanted", nagrany z gościnnym udziałem

Roba Halforda też okazał się sukcesem,

dzięki singlowym "Neighbor" i "Cats

In The Cradle", na albumie nie zabrakło

też oczywiście wcześniejszych przebojów

grupy. Potem była już jednak eksplozja

popularności grunge, co z jednoczesnym

spadkiem formy zespołu zaowocowało jego

rozpadem po wydaniu dwóch następnych

płyt. Niedawno Ugly Kid Joe zebrali

się na nowo, a "Uglier Than They

Used Ta Be" jest ich czwartym albumem.

Jak widać, zarówno okładka jak i

tytuł tej płyty, nawiązują bezpośrednio

do czasów ich największych sukcesów odnoszonych

dzięki "As Ugly As They

Wanna Be", ale wygląda niestety na to,

że muzycy nie mają zbyt wiele do zaoferowania.

Już sam fakt, że jednym z najlepszych

utworów na tym krążku jest

ognista przeróbka "Ace Of Spades" Motörhead,

zarejestrowana, podobnie jak

dwa inne numery, z gościnnym udziałem

smego Phila Campbella, o czymś świadczy.

Mamy też inny, całkiem niezły cover,

"Papa Was A Rolling Stone" rozsławiony

niegdyś przez soulową grupę

The Temptations, podany w mocarnopsychodelicznej

aranżacji. A numery

autorskie? Próżno tu szukać czegoś tak

przebojowego i porywającego, jak na

pierwszych wydawnictwach grupy, przeważają

bowiem rozlazłe, pozbawione

werwy ballady czy zwykłe, utrzymane

najczęściej w średnim tempie, błahe piosenki.

Czasem zespół potrafi zaskoczyć

turbodoładowaniem jak w końcówce

"The Enemy", fajnie brzmią "Let The Record

Play" czy "My Old Man", ale wtedy

wokalista Whitfield Crane niweczy to

wszystko nijakim, pozbawionym energii

śpiewem - jeśli ktoś kojarzy go jako pełnego

werwy młodzieńca z teledysku

"Everything About You", to może sobie

spokojnie darować "Uglier Than They

Used Ta Be" po odsłuchaniu dwóch w/w

coverów. (2,5)

Wojciech Chamryk

Vänlade - Rage Of The Gods

2015 Metalizer

Amerykańska ekipa uderza z drugim,

znacznie lepszym od debiutanckiego

"Iron Age", albumem. Słychać, że panowie

okrzepli, wiedzą co chcą osiągnąć i

dążą do wyznaczonego celu bez zbaczania

z trasy i jakichkolwiek kompromisów.

Efektem jest US power/tradycyjny heavy

metal, ale z coraz śmielszymi zapędami w

kierunku bardziej epickiego, majestatycznego

grania. Są one słyszalne zwłaszcza

w tych dłuższych, trwających 8-9

minut utworach jak "Aeons Of Madness"

czy "As Above, So Below", ale w numerach

typu tytułowy opener czy mroczny

"Carnicidal" też pojawiają się a to patetyczne

chóry bądź klimatyczne zwolnienia,

a nad tym wszystkim unosi się wszechobecny

klimat lat 80-tych. Recepta na

sukces Vänlade wydaje się prosta: zrezygnowanie

z pozbawionego polotu zwykłego

naśladownictwa idoli ze szczenięcych

lat na rzecz oddania im hołdu, jednak

nie z pozycji klęczek. Dlatego

wpływy Accept, Dio, Iron Maiden, Judas

Priest, Manowar bądź Riot są słyszalne,

ale dyskretne, zespół gra po prostu

swoje na bazie ich dokonań. Dochodzą

do tego siarczyste, speed metalowe

ciosy jak "Jaws of Life" czy "Hellrazor", a

wokalista Brett Blackout Scott z tym

szponiastym, zadziornym głosem pasuje

świetnie do każdej z odsłon Vänlade na

"Rage Of The Gods". Może więc Amerykanie

po roku 1990 znacznie spuścili z

tonu jeśli chodzi o klasyczne metalowe

granie, oddając prym różnej maści uzurpatorom,

jednak od kilku lat wygląda na

to, że sytuacja wraca tam do normy z

okresu circa 1984 roku - także dzięki

takim zespołom jak Vänlade. (5)

Wojciech Chamryk

Vexovoid - Heralds of The Stars

2014 Self-Released

Międzygalaktyczna przestrzeń. Przedwieczni.

Nowoczesna technologia. Włosi

z Vexovoid z miłości do Vektor'a, Obliveon'a,

science fiction i opowiadań Lovecrafta

stworzyli jeden z ciekawszych materiałów

roku 2014. Piętnaście minut kosmicznych

riffów, przenoszących słuchacza

pod przestrzenie wypełnione wyrównaną

sekcją rytmiczną, riffami na wzór

Obliveona (głównie tego z "From This

Day Forward") oraz wokalami pomiędzy

Vektor'em a Obliveon'em. Swój materiał

zaczynają dość pasującym do reszty

intrem "Sector 05", by następnie przenieść

się do inspirowanego Lovecraftowskim

"W Górach Szaleństwa" i "Zew

Cthulhu" utworu "The Great Slumberer".

Następnie zespół puszcza oczko do fanów

gier komputerowych w utworze

"Prophet of The Void". Początkiem końca

jest monolog poprzedzający kolejną nawałę

kosmicznych riffów utworu tytułowego.

Brzmienie albumu jest klarowne,

oparte na współbrzmieniu średnich rejestrów

gitar i wokalów. Trzyma się swojej

tematyki. Album skierowany do fanów

dobrego, choć już lekko utartego gatunku

technicznego thrashu, idealny do sesji ze

Starcraftem, Warhammer'em czy League

of Legends. Ode mnie (3,3), czekam

na więcej.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Virgin Steele - Nocturnes Of Hellfire

& Damnation

2015 SPV

David DeFeis zaczyna chyba odczuwać

upływ czasu, chociaż mając raptem 54

lata nie powinien być jeszcze wypalonym

weteranem. Tymczasem po wysłuchaniu

jego najnowszego dzieła zastanawiam się:

śmiać się czy płakać? Lider przywołuje w

materiałach prasowych albumy "Noble

Savage" i "Age Of Consent" jako te, do

których "Nocturnes Of..." odnosi się najbardziej,

dodając, że to ciężkie, pełne

energii, mroczne, melancholijne, agresywne

i gniewne dźwięki. Niestety, większość

z tych słów to bardziej pobożne życzenia

niż coś, co ma pokrycie w faktach.

Z rozrzewnieniem wspominam więc czasy,

kiedy Virgin Steele byli w stanie zaproponować

porywające, iście magiczne

dźwięki na wieloczęściowych konceptach

"The Marriage Of Heaven And Hell"

czy "The House Of Atretus", że o swoich

ulubionych płytach z lat 80-tych nie

wspomnę. Tu nie ma o tym mowy, mimo

tego, że już na zwykłej edycji "Nocturnes

Of..." mamy aż 14 trwających niemal

80 minut utworów. Większość z nich

brzmi niestety niczym niezamierzona

parodia stylu Virgin Steele, w dodatku

pozbawiona klasy i dawnej potęgi. Dość

powiedzieć, że pierwszy znośniejszy

numer pojawia się dopiero pod szóstym

indeksem, ale i tak "Devilhead" ma się

nijak do starszych dokonań grupy. Mamy

też swoiste covery, nagrane ponownie

"Queen Of The Dead" i "Black Mass"

Exorcist sprzed niemal 30 lat, ale, mimo

pewnych zmian, to też dla mnie niezrozumiałe

pociągnięcie. In minus zadziwia

też śpiew DeFeisa, również pozbawiony

mocy czy nawet cienia dawnej oryginalności,

a już nadmierne wykorzystywanie

w iluś utworach, kojarzącego się z warczeniem

baraszkującego szczeniaka,

"wrauu", budzi tylko uśmiech politowania.

Żeby było ciekawiej poza wydaniem

2LP z tą samą 14. utworów jest też dostępna

wersja 2CD, gdzie na dodatkowym

dysku mamy kolejne (15!) utworów,

w tym covery "Black Sabbath" i "Immigrant

Song", ale na szczęście wersja

promocyjna dotarła bez nich. (2)

W.A.S.P. - Golgotha

2015 Napalm

Wojciech Chamryk

Blackie Lawless ostatnimi czasy nie rozpieszcza

swych fanów. Poprzedni album

jego grupy ukazał się sześć lat po premierze

poprzedniego "Babylon", zawierającego

też przecież aż dwa covery na

dziewięć uworów. W dodatku na koncertach

W.A.S.P. ograniczali się zwykle do

odgrywania zestawu swych najbardziej

znanych utworów i szybko schodzili ze

sceny, a do tego złamanie nogi przez Lawlessa

w 2013 roku i długa rehabilitacja

też miały wpływ na przesunięcie daty

premiery CD "Golgotha". Tym razem

Blackie postarał się nieco bardziej, proponując

też dziewięć, ale w pełni autorskich,

długich i urozmaiconych kompozycji.

Niektóre z nich, jak choćby patetyczna

ballada "Miss You", pochodzą co prawda

z czasów albumu "The Crimson

Idol", ale ponieważ cały album utrzymany

jest w klimacie tej płyty, jak też

poprzedzającej ją "The Headless Children",

wszystko brzmi niezwykle spójnie.

Oczywiście od pierwszych taktów "Scream"

słychać, że to W.A.S.P., bowiem

Lawless nader chętnie korzysta z wypracowanych

przez lata schematów kompozytorskich

i aranżżacyjnych, ale tym razem

brzmi to wszystko dość świeżo, nie

brakuje nawet utworów w rodzaju "Last

Runaway" czy "Eyes Of My Maker", które

śmiało mogą konkurować z jego największymi

osiągnięciami. Sporo też na tej płycie

ballad, podniosłych refrenów i klawiszowych

brzmień - czasem niezbyt przekonywujących,

jak choćby "Fallen Under",

ale też robiących znacznie lepsze

wrażenie - tu wyróżniam "Hero Of The

World". Przejmująco wybrzmiewa też finałowa

ballada tytułowa, w której Lawless

śpiewa: "Jesus I need you now/Free me

I'm lost somehow/Oh, remember me today/I'm

RECENZJE 151


a leper left to hang". I pomyśleć, że to ten

sam człowiek, który deklarował kiedyś w

"Animal (Fuck Like A Beast)": "I'm the wolf

with the sheepsskins clothing/I lick my chops

and your tasting good/I do whatever i want to,

to ya/I'll nail your ass to the sheets"... Jak

widać 59-letni Lawless ma już zupełnie

inne priorytety i jego duchowa przemiana

zdaje się być czymś niezaprzeczalnym

- na szczęście jakość kolejnych płyt

W.A.S.P. na tym nie traci. (4,5)

Waken Eyes - Exodus

2015 Ulterium

Wojciech Chamryk

Czytając o zapowiedziach ze świata prog

metalu, wyczytałem, że w nowym projekcie

Wacken Eyes, wokalistą będzie Henrik

Bath. Nie powiem, wkurzyłem się.

Ledwo co wyprostowali sytuację na lini

Darkwater a Harmony, dając Henrik'

owi możliwość skupienia się na jednym

zespole, a tu proszę pan Bath ląduje w

nowym przedsięwzięciu. Na moją irytacje

niewątpliwie wpłynął fakt, że mocno

preferuje Darkwater i wszystko co może

zagrozić temu zespołowi wzbudza we

mnie agresję. Zacznijmy jednak od początku.

Na pomysł założenia Wacken

Eyes wpadł gitarzysta Tom Frelek. Z

resztą znakomity gitarzysta, który inspiracji

szukał wśród takich tuzów, jak

Joe Satriani, Paul Gilbert, Jimi Hendrix,

Stevie Ray Vaughan, Al Di Meola,

Michael Romeo, John Petrucci i

B.B King. Jego pomysłem było stworzenie

kapeli, która grałaby progresywny

metal, ciężki a zarazem melodyjny z narracją,

jak w muzyce filmowej. Od 2013

roku samotnie pracował nad materiałem

nagrywając dema ze swoimi pomysłami.

Inspiracji szukał w różnych mediach,

obrazach, filmach i muzyce. Głównie w

klasycznej i filmowej, wśród twórczości

Chopina, Mozarta, Stravinsky'ego,

Hansa Zimmera, Jamesa Newton Howarda

czy Danny'ego Elfmana. Słuchając

albumu "Exodus" to trzeba przyznać

szczerze, że osiągnął efekty wręcz oszałamiające.

Co prawda jest to wyśmienity

prog metal z głównego nurtu, w stylu

począwszy od Dream Theater aż po

wszystkie co bardziej wybijające się zespoły,

ale echa wspomnianych wzorców

też można się doszukać. Oczywiście Tom

asygnował wszystko swoim talentem,

także jak to bywa w tym nurcie słucha się

jego muzyki, jak coś świeżego, niebanalnego,

ożywczego i nowego. A jak to dobrze

wychodzi wystarczy się wsłuchać w

prawie dziewiętnasto minutową suitę

"Exodus". Dawno nie słyszałem tak dobrej

a zarazem długiej kompozycji. Fan takiej

muzyki z pewnością będzie miał podobne

wrażenia do moich. Oczywiście Tom

Frelek nie osiągnąłby takich rezultatów,

gdyby nie muzycy, których namówił do

współtworzenia Wacken Eyes. A to nie

byle jacy muzycy. Znakomity niemiecki

perkusista Marco Minnemann, którego

Tom wypatrzył, jak ten wspomagał

Paula Gilberta. Basista, Mike Lepond,

którego doskonale znamy z Symphony

X. No i wspomniany na początku Henrik

Bath. O klasie instrumentalistów nie

ma co więcej wspominać. O Henriku jedynie

napiszę, to że wypadł wyśmienicie,

choć inaczej niż w Darkwater. Bath dopasował

się do klimatu i wartości muzyki

Freleka, uwypuklając jej wszystkie atuty

i ukazując swoją do tej pory nie znaną

twarz. "Exodus" to bardzo dobry debiut

Wacken Eyes. Prog maniacy powinni

zapamiętać tę nazwę. (5,5)

War Agenda - Night Of Disaster

2015 MDD

\m/\m/

Akurat thrashowa płyta kapeli pochodzącej

z Niemiec nie może i nie powinna być

żadnym zaskoczeniem, jednak debiutujący

za sprawą "Night Of Disaster"

War Agenda nieco zaskakują. Nie, nie

jakimś szczególnym mistrzostwem czy

nowatorstwem, ale świadomą rezygnacją

z wpływów germańskiego thrashu na

rzecz nieco bardziej technicznego łojenia

rodem z Bay Area. Zapomnijcie więc o

surowym graniu z czasów pierwszych

LP's Destruction, Kreator czy Sodom,

Nils Nortmeyer wraz z kolegami mają

inne aspiracje. Łączą więc ostre, niewiarygodnie

szybkie i naprawdę bardzo agresywne

numery z histerycznym śpiewem,

takie z czasów wczesnego Slayera ("Sentenced"

czy tytułowy) z atakami w stylu

Exodus czy Heathen ("Axis Of Evil",

najbardziej urozmaicony i zróżnicowany

na płycie "Time Heals Nothing"). Wrażenie

robi też "Destiny Of A Mad Man" z

efektownymi solówkami, opener "Shot

To Pieces" też jest niezgorszy w kategorii

takiego zaawansowanego technicznie, ale

nie plastikowego thrashu. Dlatego, chociaż

zespół nieuniknął też bardziej

sztampowych, monotonnych numerów w

rodzaju "The Wait", to jednak debiut

mogą bez dwóch zdań odznaczyć po stronie

plusów swej, jeszcze niezbyt długiej,

kariery. (4)

Warsenal - Barn Burner

2015 Punishment 18

Wojciech Chamryk

"Barn Burner" to jeden z tych albumów,

obok których żaden fan, staro-szkolnego

amerykańskiego thrashu zagranego w

młodzieńczym stylu, nie powinien przechodzić

obojętnie. Kanadyjski Warsenal

stworzył półgodzinny album wypełniony

dziewięcioma kawałkami w thrash/speed'

owej stylistyce. Wstęp do "Dying On

Stage" jest zagrany na wzór Death Angel.

W "Hit'n'Run" mamy lekko "megadeth'owe"

podejście do kompozycji. Na

"Wars" znajdziemy jakieś tam inspiracje

Possessed. Na całym krążku doszukamy

się też innych znajomych elementów np.

z Whiplash'a, Exciter'a czy Destruction.

Te odniesienia są połączone wokalem

Mathieu, który przypomina Schmiera

z jego wczesnej działalności w Destruction

(co możemy chociażby usłyszeć

na "NightStalker") oraz z dość średnio-wysokim

brzmieniem gitar. Ogółem

brzmienie albumu jest w porządku, nie

czuć tej sterylności, na którą cierpią inne

nowofalowe thrash metale. Poza inspiracji

do wcześniej wymienionych zespołów,

na "Barn Burner" odnajdziemy masę

bluesowych zagrywek, sprawiającą, że ten

album ma swoje brzmienie. Tematy ogółem

są o niechęci do wojny, o koncertach,

itd. Warsenal stworzył także swój hymn,

"Unstoppable". Podsumowując, album w

znaczniej mierze korzysta ze stylów, które

wypracowały sobie takie zespoły jak

Death Angel (na debiucie), Exciter czy

Destruction. Nie jest to nadzwyczaj odkrywczy

krążek, aczkolwiek jest całkiem

porządny, posiadający parę świetnych riffów

i zasługujący na chwilę uwagi. Ode

mnie (4)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Wings Of Destiny - Time

2015 Power Prog

Pierwsze takty tego albumu prowadzą

nas do fantastycznego świata melodyjnego,

europejskiego power metalu. Odnajdujemy

w nim wszystko co znamy i co

kojarzy się nam z najlepszymi momentami

z Helloween, Gamma Ray, Stratovarius

czy Angra. Praktycznie całość zagrana

jest z speedową werwą (oprócz podniosłego

"I Saw An Angel Cry" i wolnego,

pełnego patosu i epickości "Nothing

Last Forever"), nie pozbawioną jednak

techniki, kunsztu a zarazem smaku.

Ambitne podejście do tematu odnajdziemy

praktycznie w każdym muzycznym

aspekcie. Od różnorodnych, wielowątkowych

tematycznie i stylistycznie

kompozycji, po przez zbiór wyrazistych,

finezyjnych melodii, niezwykłą intensywność

aranżacyjną, po wyśmienite techniczne

umiejętności instrumentalistów.

Melodyjny power metal z przełomu

wieków w zasadzie powiedział już wszystko,

tym bardziej z dużym zaskoczeniem

przyjmuję fakt, że jednak jeszcze ktoś z

tego nurtu potrafi zainteresować swoją

muzyką. Tak właśnie jest z kostarykańskim

Wings of Destiny (wcześniej

Destiny). Zespołowi w sukurs przychodzi

jeszcze umiejętne balansowanie między

mocą a melodyjnością. Nie przeszkadzają

też klawisze, które wypływają w nielicznych,

lecz potrzebnych momentach.

Jednak zdecydowanie ważniejszym atutem

tej kapeli jest wokalista Anton Derusso,

który swoim śpiewem dodaje i tak

nie małej już klasy. Jak już wspomniałem

do niedawna Kostarykańczycy działali

pod nazwą Destiny, a swój debiut "Time"

wydali w 2014 roku. Ze względu, że

włodarze Power Prog Records postanowili

wydać pod swoim szyldem ponownie

ten album, ze względów prawnych muzycy

zmuszeni zostali zmienić nazwę, a label

uatrakcyjnił krążek odświeżoną grafiką

i dodatkowym utworem, którym

ponownie jest "Fallen Angel" ale z gościnnym

udziałem Roborto Tirant'a znanego

z Labyrinth. "Time" to wyjątkowo

dobry album, co prawda jedynie dla wąskiego

grona ale zawsze... (4)

Witchbound - Tarot's Legacy

2015 El Puerto

\m/\m/

Nazwa tego niemieckiego zespołu znana

jest pewnie niewielu, bo to debiutanci.

Ale już o Stormwitch słyszało znacznie

więcej czytelników naszego pisma, bo to,

było nie było, germańska legenda tradycyjnego

metalu. Aż trzech muzyków

Witchbound: gitarzysta Stefan Kauffmann,

basista Ronny Gleisberg i perkusista

Peter Langer grało w klasycznym

składzie tej formacji, również drugi gitarowy

Martin Winkler ma za sobą krótki

epizod w Stormwitch, zaś skład dopełnia

doświadczony wokalista Thorsten

Lichtner. W/w panowie postanowili nagrać

album, który przygotowywał przedwcześnie

zmarły lider Stormwitch w latach

80-tych, gitarzysta Harald Spengler

a.k.a. Lee Tarot (1963-2013), jednak nie

zdołał już sfinalizować tego przedsięwzięcia.

"Tarot's Legacy" wykorzystuje więc

koncept opowieści Spenglera, traktującej

o dawnych czasach, Wikingach, magii,

polowaniach na czarownice, poszukiwaniu

św. Graala, etc., etc. Muzycznie

jest też całkiem zacnie, bo jeśli ktoś hołubi

wciąż kultowe "Walpurgis Night" i

"Tales Of Terror" Stormwitch, to znajdzie

na "Tarot's Legacy" sporo dźwięków

i utworów podobnej klasy, fani Grave

Digger, Helloween czy Blind Guardian

też nie będą rozczarowani. Mamy

tu zarówno szybką, ale melodyjną jazdę

("Dance Into The Fire", "Jester's Day"),

klimaty orientalne czy etniczne ("Mauritania",

"Holy Ground") i bardziej epickie

("To Search For The Grail"). Z kolei "Die

Sword In Hand" uderza surowością typową

dla metalu lat 80-tych, "Mandrake

Fire" i "Trail Of Tears" wiele zyskują

dzięki balladowym i akustycznym partiom,

a lżejszy brzmieniowo "Sands Of

Time" wzbogaca partia chóru. Są też nawiązania

do klasyki w miniaturze "Petite

Bouree", a "Keep The Pyre Burning" wzbogaca

gitarowe solo Oskara Dronjaka -

lidera Hammerfall i wielkiego dłużnika

Haralda Spenglera. (5)

Wojciech Chamryk

Witchsorrow - No Light, Only Fire

2015 Candlelight

Wszystko się zaczyna, wszystko się kończy.

Kończy się pewna era w historii

muzyki. Black Sabbath jak powszechnie

już wiadomo w przyszłym roku rozpocznie

trasę wieńczącą ich karierę. Skoro

tak się dzieje to może przydałoby się poszukać

jakichś następców, naśladowców,

którzy będą dalej kultywować tradycję

ciężkiego grania spod znaku Sabbath. W

dzisiejszych czasach ciężko znaleźć jakiś

młody zespół, który się zdecyduje na granie

doom metalu. Ale hej, właśnie wychylił

się Witchsorrow ze swoją trzecią

płytą. Spójrzmy, co ma nam ciekawego

do zaoferowania. Od samego początku

słychać, kim zespół się inspiruje. To

Black Sabbath pełną gębą, sam wokalista

dobitnie pokazuje, która era Sabbathów

jest mu bliska, duch Ozzy'ego ewidentnie

siedzi w jego gardle. Pierwszy,

krótki jak na ten album utwór jest dość

żywiołowy, trochę przypomina "Children

Of The Grave". Wchodzi bardzo łatwo

bez popity. Drugi utwór rozpoczyna serię

wolnych, długich utworów, których na

tej płycie mamy kilka. Początek brzmi

jak "War Pigs", widać, że chłopaki nieźle

się napatrzyli na Sabbatów, bo i pod koniec

słychać cytat z "Iron Mana". Mimo

dziewięciu minut trwania kawałek nie

nudzi, idealnie oddaje moc Sabbathów,

152

RECENZJE


ciężko, ale ciekawie, bo w połowie utworu

zespół wyraźnie przyśpiesza i odgrywa

wcześniej wspominany fragment szlagieru.

Jeden z ciekawszych momentów na

tej płycie. "Made Of The Void" to kolejny

hołd oddany w stronę Sabbathów, co

nawet już sugeruje sam tytuł. Ciekawe

jest to, że pierwsze bicia rytmu oddają

bębny, które brzmią jak plemienne werble.

Potem wchodzą gitary i już wszystko

jest wiadome, walec numer trzy powinien

dobrze rozbujać publiczność na koncertach.

Mimo umiarkowanej prędkości zachęca

słuchacza do dobrej zabawy. "Negative

Utopia" i "Disaster Reality" to tacy

naśladowcy znanego wszystkim utworu

"Black Sabbath" z pierwszej płyty. Trwają

one ponad dziesięć i jedenaście minut i

niestety potrafią zmęczyć swą jednostajnością,

brak tu większych urozmaiceń.

Lecz zespół pamięta jak grać szybko i w

"To The Gallows" trochę przypomina

szybsze rejony "End Of The Beginning" z

ostatniego albumu swoich idoli. Boli natomiast

fakt, że w tym utworze wokal jest

trochę słabo słyszalny, gitary go trochę

przykryły. Sam w sobie utwór zaczyna

już podchodzić pod rejony black metalu.

Mamy też bardzo ciekawą miniaturkę

trwającą minutę, lecz po kilku chwilach

trochę męczy, czegoś jej zabrakło, może,

dlatego trwa tylko jedną minutę. Album

wieńczy ponad czternastominutowy kolos,

rozciągnięty do granic możliwości. W

tym utworze najbardziej czuć czas trwania,

zwrotki wokalista zaczyna dopiero

śpiewać w czwartej minucie utworu. Do

tego czasu można usnąć, później niestety

nie jest lepiej, bo riff utrzymuje się przez

resztę czasu, jedynie solówki pod koniec

siódmej minuty, która trwa około dwóch

minut i pod koniec dziewiątej minuty jakoś

uatrakcyjniają ten utwór, ale nie

zmienia to faktu, że z założenia epicki

utwór jest strasznie naciągany i wymęczony.

Jeśli ktoś chce zacząć przygodę z

tego typu muzyką, ale nie chce mu się,

bądź nie ma dostępu do pierwszych płyt

Sabbathów to wydawnictwo będzie dla

niego niczym encyklopedia, ale dla innych

lepiej odpalić po raz kolejny Black

Sabbath i poczekać na lepsze, bardziej

pomysłowe wydawnictwo od Witchsorrow,

ponieważ mimo kilku ciekawych

utworów, dostajemy po prostu odgrzewanego

kotleta. (2)

Wolf Spider - V

2015 Self-Released

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Pająki wróciły po dwudziestu latach przerwy

i na swym najnowszym albumie

udowadniają, że nie był to czas stracony.

Już EP-ka "It's Your Time" sprzed dwóch

lat była dowodem na to, że zespołu nie

interesuje tylko odgrywanie klasycznych

utworów sprzed lat, a już dobitnym potwierdzeniem

tego stanu rzeczy jest właśnie

wydany, piąty album poznańskiej

formacji. Do członków oryginalnego

składu, gitarzystów Piotra Mańkowskiego

i Macieja Matuszaka, zastąpionego

pod koniec nagrań przez Przemysława

Marciniaka oraz basisty Mariusza

Przybylskiego, dołączyła znakomita

perkusistka Beata Polak, zaś Jacka

Piotrowskiego, śpiewającego w Wolf

Spider na przełomie lat 80-tych i 90-

tych, zmienił Maciej Wróblewski. Razem

stworzyli porywający album, łącząc

typowy dla siebie techniczny thrash z

soczystym, dynamicznym brzmieniem,

dzięki czemu "V" dociera nie tylko do starych

fanów, ale też do młodszych słuchaczy.

Techniczne patenty i rytmiczne łamańce

("Who Am I?", "Sense Of Life") są

tu też dopełniane bardziej agresywnym

łojeniem ("Phoenix", "The New Freakality"),

nie brakuje też numerów wręcz

progresywnych w formie ("Vacuum"). Pojawiają

się też bardziej melodyjne

("Sleepless") czy lżejsze kompozycje

("White Samba"), mamy też zaskakującą

wersję "It's Your Time" w orkiestrowym

opracowaniu. Mamy też gitarowy duet w

"Instability", to jest najnowszy nabytek

grupy Marciniak gra z dawnym wiosłowym

grupy, Popcornem. Oddzielna kwestia

to partie wokalne, bowiem do tej pory

w Wilczym Pająku/Wolf Spider za

mikrofonem, poza wspomnianym już

Piotrowskim stali jeszcze równie znakomici,

Leszek Szpigiel i Tomasz Zwierzchowski,

jednak Maciej Wróblewski

sprostał wyzwaniu, a o tym, że jest idealnym

wokalistą dla obecnego wcielenia

zespołu przekonuje nie tylko płyta, ale

też koncerty, gdzie bez problemów radzi

sobie z zespołową klasyką. Na takie płyty

warto czekać nawet i dwadzieścia lat, a

"V" to jeden z murowanych kandydatów

do tytułu metalowej polskiej płyty roku

2015. (6)

Wülfhook - The Impaler

2015 Divebomb

Wojciech Chamryk

Power metalowe zespoły mają to do siebie,

że ta muzyka praktycznie, co miała

do powiedzenia już powiedziała i teraz

jedynie powtarzane są schematy lub są

wprowadzane kosmetyczne zmiany, które

dla przeciętnego ucha są nie do wyłapania.

Co prawda, muzycy starają się

wplatać różne nowe elementy, ale koniec

końców i tak wychodzi to samo. Wülfhook

to zespół powstały w 2009 grający

power metal oraz heavy metal. Dotychczas

wydali trzy demówki. W tym roku

po sześciu latach od powstania ukazuje

się ich debiutancka płyta, co dla młodego

zespołu jest dosyć trudną sprawą, bo jeżeli

młody, prosperujący zespół zdobędzie

jakiś rozgłos zanim wyda swój pierwszy

pełnoprawny materiał i potem każe

długo czekać na swój debiut, to może być

to gwoździem do trumny, bo przez te kilka

lat ludzie, którzy interesowali się ich

poczynaniami mogą z czasem o nich zapomnieć.

Czy "The Impaler" przysporzy

muzykom chwilę chwały i sławy? "The

Impaler" jest nafaszerowany schematami,

poza kilkoma momentami niczym

nie zaskakuje. Już na samym początku

tytułowego utworu dostajemy klimatyczny

wstęp, który przywodzi na myśl

"Raining Blood", a zaraz potem atmosfera

się zmienia, ponieważ gitara wygrywa

melodie w stylu flamenco kojarzącą się

trochę z "Journeyman'em" od Iron Maiden,

co jest bardzo ciekawym zabiegiem,

lecz po chwili zespół wchodzi na wyznaczoną

ścieżkę i gra dość energiczny, aczkolwiek

przewidywalny schemat kojarzący

się z Judas Priest. Nawet solówki nie

są jakoś specjalnie twórcze, wpadają do

ucha, by za kilka chwil z niego wylecieć.

Jednak Panowie z Detroit się nie poddają

i próbują nas przekonać do siebie, nieco

thrashowym "Brutal Nightmare", w którym

słychać wyraźne echa Kinga Diamonda

i Mercyful Fate i tu im się to

udało, bo kawałek mimo pewnej przewidywalności,

jest porządną porcją mięcha i

z pewnością warto do niego wracać. Kolejne

dwa utwory to typowe maidenowskie

galopady, jednak w pierwszym refren

jest trochę za słaby, by na dłużej zagościć

w naszych głowach, za to w drugim

spisuję się lepiej i da się go zapamiętać.

Ponadto w "Bridge Burner" słychać

delikatnie klimaty "Powerslave". Połowa

drogi za nami, ale do domu wciąż jeszcze

daleko. Stronę B krążka zaczyna "Samara's

Well", w której znów pobrzmiewają

inspirację twórczością duńskiej legendy,

lecz podobnie jak w tytułowym

otwieraczu, czegoś zabrakło i kawałek

mimo niezłego klimatu ma rolę wypełniacza.

"Eternal" oznaczony diabelskim

numerkiem sześć to typowy powermetalowy

szlagier, którego muzyka jest przeźroczysta

i całościowo męczy. Kojarzy z

was ktoś "Insanity" Kinga Diamonda z

"The Eye"? Jeśli tak to dobrze, bo najdłuższy

na płycie "Sacrifice" zaczyna się

w dość podobnym tonie (przy okazji motyw

z początku stanowi również codę

utworu). Potem zespół wyraźnie przyśpiesza,

przez co ciężko znaleźć przez

ponad dwie minuty w tym utworze coś,

co przyprawiłoby o palpitację serca, w

zamian tego odczujemy bardziej efekt

déj? vu, bo znowu słychać egipski klimat

"Powerslave" zmieszany z dynamicznym

graniem Mercyful Fate. Diabelska nierządnica

("Devil's Harlot"), z którą muzycy

spotykają się pod koniec płyty, chyba

miała dosyć obfity w zajęcia dzień, ponieważ,

gdy się jej słucha słychać już pewne

zmęczenie, choć w kulminacyjnym

momencie jeszcze wspina się na wyżyny i

próbuje poświadczyć o swoich możliwościach,

by po chwili znów opaść z sił i

udać się na odpoczynek. Co innego Prześladowca

("Tormentor"), który jest ewidentnie

nie tylko prześladowcą, ale i

przyjacielem zespołu, bo z jednej strony

słychać dynamiczne tempo, jakby instrumentaliści

uciekali przed swoim ciemiężcą,

czego nie można powiedzieć o wokaliście,

który z dostrzegalnym entuzjazmem

i przejęciem śpiewa o nim w refrenie

tak, jakby szedł gdzieś z nim po

udanej imprezie ramię w ramię. Ostatni

utwór "Atomic Punk" zaczyna się szarżą

po wytłumionych strunach, co przywodzi

na myśl "Voodoo Child" Jimiego Hendrixa,

lecz nic bardziej mylnego, bo po

chwili muzyka przeradza się w numer o

podobnej energii, co "Electric Eye", tyle,

że wolniejszy, lecz wystarczająco szybki,

by po trzech minutach zakończyć album,

a słuchacza zostawić w stanie oszołomienia.

Dla bardziej wprawnego ucha jest to

cover utworu Van Halen'a lecz praktycznie

niczym się nie różni od oryginału.

Spektakl zakończony, kurtyna opadła,

publika rozeszła się do domów a jak wrażenia?

Dosyć mieszane, bo jak wcześniej

wspomniałem, nie dostajemy tu niczego

nowego i niejednokrotnie możemy poczuć

się znużeni, niemniej jednak jest to

niezły debiut, który ma mocne momenty,

ale nie ma tu praktycznie nic, co by było

nad wyraz przełomowe. Słychać, że zespół

bardziej chcę nam się pochwalić,

czego słucha w wolnych chwilach, aniżeli

dostarczyć nam coś swojego i jest to

płyta, która wymaga, co najmniej trzech

przesłuchań, ponieważ za pierwszym razem

wszystko zlewa się ze sobą i brzmi

jak jedna długa suita, przez co przy drugim

odsłuchu można usnąć. Może na następnych

dziełach, zostaniemy zaskoczeni,

zaintrygowani. Warto jednak spróbować

przemóc się i dać szansę, bo gdy już

pochłonie nas to można przy nim spędzić

kilka miłych chwil. (3)

Zandelle - Perseverance

2015 Pure Steel

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Zandelle jest z jednej strony zespołem

bardzo charakterystycznym, trudnym do

podrobienia, z drugiej strony specyficznym

i niełatwym w odbiorze. Na oba

efekty wpływają w zasadzie te same czynniki

- niebanalny wokal Georga Tsalikisa

oraz styl Zandelle, będący połączeniem

europejskiego "power metalu" z

amerykańskim prog metalem. Co więcej,

typowe dla Zandelle jest konstruowanie

kawałków na podobnej zasadzie, na jakieś

tworzą je niektóre zespoły progresywne.

Mimo wielu melodii zaczerpniętych

z Helloween czy Gamma Ray, w wielu

fragmentach w Zadelle linie melodyczne

"sobie" a riffy "sobie". Taka rozdzielność

jest przecież typowa raczej dla Redemption

czy Circus Maximus, a nie "euro

power metalu", który tak inspiruje tę

amerykańską ekipę. Tymczasem w Zandelle

zwykłe konwenanse wydają się być

"postawione na głowie", czego dowodem

jest także i ich ostatnia płyta, "Perseverance".

Spotykają się na niej tak odmienne

inspiracje, że aż trudno uwierzyć, że

wszystkie do sobie pasują. Słyszymy więc

zarówno dynamikę Dragonforce, refreny

Helloween jak i łamańce typowe nie

tylko dla amerykańskiej "power metalowej"

sceny, ale wręcz dla progresywnej.

Co ciekawe, utwory są odmienne względem

siebie. Na "Perseverance" spotyka

się ciężki, masywny "Shadow Slaves" ze

skocznym "Lycanthrope", który gdyby nie

złożone zwrotki, mógłby należeć do repertuaru

Freedom Call. Spotyka się też

prosty, trącący niemal luzem á la Axel

Rudi Pell numer "Avenger of the Fallen" z

nastrojowym, ciężkim, pełnym świetnych

chórów "Beyond the Point". Niektóre kawałki

skupiają różnorodność same w

sobie. Należy do nich choćby tytułowy

"Perseverance", który jest osobliwym połączeniem

zwrotek w stylu progressive

rocka z lat siedemdziesiątych z refrenami

zaczerpniętymi z Rhapsody, czy złożony

"Midnight Reign", w którym dominującą

dla aranżacji rolę odgrywają klawisze

naśladujące hammondy. Te zresztą płyną

przez całą płytę nadając jej specyficzny

charakter - bez wątpienia nowy klawiszowiec,

Josh Tuckman dokonał ostatecznego

sznytu, jeśli chodzi o odbiór płyty.

Drugim elementem, który przyprawia

płytę ciekawym klimatem są pojawiające

się tu i ówdzie ciekawe chóry. Kto kojarzy

Zandelle choćby z rozpędzonej, galopującej

"Vengeance Rising" i nie ma

ochoty na powtórkę z rozrywki, powinien

sięgnąć po "Perseverance". Słychać

na niej, że zespół nie tylko robi kolejne

kroki w rozwoju, ale też znakomicie bawi

się swoją muzyką. Słuchając tego już piątego

dzieła Amerykanów, odnosi się wrażenie,

że mają oni tyle pomysłów, że z

trudem udaje im się obdzielić nimi tylko

jeden album. Co więcej, mimo ciągłego

rozbudowywania stylu, zespół Zandelle

wciąż pozostaje wierny swoim wyznacznikom,

dzięki którym niełatwo jest pomylić

go z inną grupą. Panowie mieli

czas, żeby dopracować swój styl - aż trudno

w to uwierzyć, ale w tym roku Amerykanie

obchodzą dwudziestolecie swojej

działalności. (4)

Strati

Zombie Holocaust - Entitled to Enlightenment

2013 Self-Released

"Entitled to Enlightenment" to kolejny

album tej amerykańskiej grupy. Zombie

Holocaust stworzyło muzykę, która jest

o wiele bardziej zbliżona do dokonań

RECENZJE 153


Suicidal Tendencies, Municipal Waste

oraz innych zespołów z tego gatunku, niż

ich poprzednia płyta "Strike Forces".

Napiszę nawet, że ta muzyka się trochę

różni od tej ze "Strike Forces". Zawiera

dozę żartu, np. wstawkę saksofonu (w

"Heres To You"). Masę motywów basowych,

mocnych, aczkolwiek oklepanych

niczym stare auto na złomowisku. Skłaniających

do moshu riffów, parę naprawdę

ciekawie zrealizowanych solówek

(np. na "Dry Flower" czy "Pedal To The

Metal"). Brzmienie względem wcześniejszego

albumu też się poprawiło. Zmieniły

się wokale, ich brzmienie stało się bardziej

luzackie i klarowniejsze. Z resztą

jak cały album. Instrumentarium, poza

wspomnianym saksofonem jest dość

standardowe, aczkolwiek jego brzmienie i

pozycja jest bardzo porządnie wyważona.

Jak już napisałem, jest dość dużo wstawek

basu (intro zaczynające "Dry Flower"),

zaś perkusja uzupełnia riffy i

solówki. Znajdziemny także wiele

odniesień do innych crossoverowych bandów,

chociażby do D.R.I czy Anthraxu.

Ogółem na albumie jest dziewięć utworów.

W tym jeden instrumentalny "Sound

of Awakening", zawierający w sobie

swoiste pokłady spokoju przemieszane z

radością, które następnie przechodzą w

emocjonalny, egzaltowany, wyrzut emocji

w trakcie słonecznego dnia. Utwór

przypomina mi lekko dokonania Buckethead'a.

Tutaj nie ma co więcej pisać,

trzeba przesłuchać! Poza tym, muszę

wspomnieć, że album się broni porządnym

brzmieniem, wpadającymi w ucho

motywami - nie są zbyt rozbudowane -

ale idealnie wpasowują się do gatunku.

Zakończę tym, że album jest do polecenia

fanom wyżej wymienionych zespołów.

Warto przesłuchać! (3,5)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Accept - Objection Overruled

2015/1992 HNE

Wydany po rozstaniu z Udo Dirkschneiderem

LP "Eat The Heat" portretował

Accept w bardziej komercyjnym

wydaniu, ale wokalne wyczyny, skądinąd

świetnego, Davida Reece nie spotkały

się z uznaniem fanów grupy. Przeważały

wśród nich opinie, że bez Udo nie ma

Accept, promujące album tournée okazało

się klapą oraz nieporozumieniem,

także z powodu konfliktów między muzykami

i koniec końców w roku 1990

Accept zakończył działalność. Jednak

powodzenie koncertowego albumu

"Staying A Life" z nagraniami z japońskiej

trasy promującej "Metal Heart"

sprawiło, że członkowie klasycznego lineup

Accept znowu zaczęli się spotykać, a

gitarzysta Wolf Hoffmann zamieszkał

nawet ponownie w Niemczech. Reaktywacja

zespołu była więc tylko kwestią

czasu i nastąpiła w roku 1992, w składzie

Dirkschneider / Hoffmann / Peter

Baltes / Stefan Kaufmann. Nagrany

przez nich 9-ty studyjny album Accept

"Objection Overruled" robił wrażenie w

momencie premiery i podobnie jest po

ponad 20 latach. Tytułowy opener to jeden

z ostrzejszych numerów w dorobku

grupy, ostro dokładają też do pieca w

"Sick, Dirty And Mean" i "This One's For

You", niekiedy ocierając się wręcz o

patenty rodem ze speed czy thrash metalu.

Panowie nie zapomnieli też o typowych

dla Accept chóralnych refrenach,

wplatając je zarówno w te bardziej przebojowe

numery, jak "I Don't Wanna Be

Like You" i "All Or Nothing", miarowe

rockery przypominające AC/DC w rodzaju

"Donation" czy wspomniane już szybsze

petardy, gdzie chórki jakby otulają

warkotliwy jak zwykle głos Udo. Ale

wokalista nie tylko charczy, choćby w

pięknej balladzie "Amamos La Vida"

prezentując inną interpretację. Mamy też

instrumentalną balladę "Just By My

Own" z licznymi popisami Hoffmanna,

który zresztą na całej płycie ma znacznie

więcej takich wzlotów. Szkoda tylko, że

w czasach popularności grunge i alternatywnego

rocka album nie odniósł jakiegoś

oszałamiającego sukcesu, być może

to też stało się powodem pójścia grupy w

innym, znacznie nowocześniejszym kierunku

na kolejnym albumie "Death

Row". I szkoda tylko, że ta bardzo staranna

reedycja HNE Recordings zawiera

w książeczce reprodukcje okładek towarzyszących

albumowi singli, ale bonusów

audio, np. "Rich & Famous" z MCD "All

Or Nothing", już zabrakło. Nie zmienia

to jednak faktu, że "Objection Overruled"

można śmiało postawić obok

Acceptowej klasyki z lat 1981-86.

Wojciech Chamryk

Adrian - One Step Into The Uncertain

2014/1987 Karthago

Ten niemiecki zespół rozpadł się wkrótce

po wydaniu swego debiutanckiego i firmowanego

samodzielnie LP, tak więc nie

zdołał zapisać się zbytnio w pamięci

fanów i kolekcjonerów. Zadanie miał

utrudnione o tyle, że w drugiej połowie

lat 80-tych. Niemcy stały metalem jak

długie i szerokie, a wśród setek istniejących

tam zespołów nie brakowało naprawdę

wyróżniających się czy wręcz wybitnych

przedstawicieli gatunku. Na tle

ich dokonań "One Step Into The

Uncertain" jawi się z perspektywy lat

jako album może niezbyt oryginalny,

momentami wręcz amatorski czy niespójny

stylistycznie, ale zdecydowanie wart

poznania. Stało się to możliwe w roku

ubiegłym dzięki Karthago Records, firmującej

zremasterowane wznowienie

wydanego oryginalnie w 1987r. albumu.

Opener "Reach The Sun" uderza z mocą

archetypowego germańskiego power metalu,

"The King Is Born Again" to z kolei

niezbyt mocny, utrzymany w średnim

tempie rocker z melodyjnym refrenem.

W balladzie "Love Dies In A Painful

Way" bardziej wyeksponowano klawiszowe

brzmienia, zmiękczające i tak już niezbyt

mocny numer, ale szaleńczo rozpędzony

"The White Death" i, poprzedzony

instrumentalnym gitarowym "Prelude",

speedowy, ocierający się wręcz o thrash,

"Never Again" nieźle dokładają do pieca.

"South Africa" jest bardziej zróżnicowany,

z dłuższymi partiami instrumentalnymi

gitar i klawiszy, tak jakby muzycy

chcieli pójść w nieco progresywnym

kierunku. Potwierdza to zresztą bonusowy,

przebojowy, ale też mocarny i mroczny

"Rainbow Warrior", a zawartość

płyty dopełnia bardziej przebojowy

"Dreamer". Tak więc może to i druga liga,

ale z przebłyskami - fani niemieckiego

tradycyjnego metalu będą dziełkiem Adrian

usatysfakcjonowani.

Wojciech Chamryk

Aiming High - Geraldine, The Witch

2014 Karthago

"Geraldine, The Witch" to ubiegłoroczne

wznowienie debiutanckiego albumu

Aiming High z 1984r. Grupa z Monachium

jakoś nigdy nie mogła wyjść z cienia

swych słynniejszych rodaków z Bonfire,

ale zawartość tego albumu potwierdza

w całej rozciągłości, że miała ku temu

podstawy. Grupa Häppla Barthela

dopracowała bowiem do perfekcji umiejętność

komponowania ostrych, bardzo

dynamicznych, ale zarazem też niesamowicie

chwytliwych utworów. Wtedy określano

już takie dźwięki mianem AOR czy

melodyjnego metalu, obecnie pewnie

mówiono by o hard rocku czy hard 'n'

heavy. I tylko brzmienie większości tych

utworów dobitnie wskazuje, że to produkcja

z lat 80-tych i delikatne, niekiedy

za bardzo wręcz syntetyczne brzmienie

oraz anemicznie brzmiąca perkusja są tu

minusem. Bo siarczystemu utworowi tytułowemu,

miarowemu rockerowi "What

A Surprise", niesionemu mocarnym dudnieniem

basu "Give Us A Chance", "Skol"

z zadziornym śpiewem Barthela czy wyróżniającemu

się mocnym riffem "Love

Bite" trudno odmówić klasy. Tak więc

zwolennicy tłustego, organicznego

brzmienia mogą tu kręcić nosem, ale jeśli

ktoś lubi lata 80-te z całym "bogactwem

inwentarza", to łyknie "Geraldine, The

Witch" bez przysłowiowej popitki.

Wojciech Chamryk

Angus - Track of Doom

2015/1986 Cult Metal Classics

W obecnym 2015 roku grecka wytwórnia

Cult Metal Classics wypuściła na rynek

kilka ciekawych wydawnictw trochę

zapomnianych kapel z lat 80-tych. Jedną

z nich jest pochodzący z Amsterdamu

speed/heavy metalowy Angus. O ich

debiucie "Track of Doom" z 1986 roku

swego czasu było dość głośno i to nie

tylko w rodzimej Holandii, ale także u

nas, gdzie udało im się trafić na listę

Metal Top 20. Nie ma się zresztą czemu

dziwić, gdyż muzyka zawarta na tym

krążku jest zdecydowanie godna uwagi.

Połączenie melodii z szybkością i potężnymi

gitarami robi spore wrażenie. To

właśnie praca wioślarza Bert'a "Foxx"

Ettema'y i dobry mocny głos Edgara Loisa

wiodą tutaj prym. Brzmienie całości,

mimo że trochę archaiczne to jednak pasuje

do tych utworów i nadaje im specyficznego

klimatu. Moim faworytem jest

następujący po otwierającym krążek instrumentalnym

"The Centaur", epicki

"When Giants Collide", który jest najlepszym

reprezentantem twórczości Angus.

Wyróżnić można jeszcze klasycznie

heavy metalowy utwór tytułowy, speedowy

"Heavyweight Warrior" oraz instrumentalny

"Dragon Chase", w którym

gitara, a szczególnie solo rozpieprza w

drobny mak. Reszta też trzyma poziom

co razem tworzy bardzo udaną całość.

Trochę śmieszą średnio udane i mocno

infantylne teksty, ale cóż, nie można

mieć wszystkiego. Zresztą widać, że język

angielski nie był przez nich opanowany w

zbyt zaawansowanym stopniu. Ale koniec

końców liczy się przede wszystkim

muzyka, a ta jest przednia. Słychać

wpływy zarówno amerykańskiego poweru,

speedu czy też brytyjskiego heavy,

ale razem wymieszane i dające zwarty

monolit. Na reedycji z Cult Metal

oprócz programowych ośmiu numerów

dostajemy dodatkowo cztery kawałki z

pierwszego dema z 1983 roku. Moim

zdaniem są jednak słabsze od tych z

"Track of Doom" co nie zmienia faktu,

że jest to ciekawy bonus. Angus to z pewnością

jeden z ciekawszych heavy metalowych

bandów jakie działały w latach

80-tych w kraju tulipanów, a ich debiut

jest jednym z klasyków tamtejszej sceny.

Uważam, że warto zaopatrzyć się w to

wydawnictwo nie tylko ze względów kolekcjonerskich,

ale również dlatego, że

jest to świetny album zawierający taką

muzykę i klimat jakich ciężko się doszukać

na współczesnych krążkach. Zakosztujcie

holenderskiej stali.

Angus - Warrior of the World

2015/1987 Cult Metal Classics

Maciej Osipiak

Rok po debiucie holenderska załoga powróciła

z drugim krążkiem zatytułowanym

"Warrior of the World". Muzyka,

pomimo tego, że nadal była klasycznie

heavy metalowa to tymśrodek ciężkości

został przesunięty bardziej w stronę

niemieckiego grania co da się usłyszeć

choćby w Acceptowskim "Leather and

Lace". Nie brakuje również rozpędzonych,

inspirowanych speed metalem

kawałków w rodzaju "Moving Fast",

"Money Satisfies" czy "Black Despair", ale

z drugiej strony mamy też taką sobie balladkę

"I'm a Fool with Love". Na mnie

największe wrażenie zrobił ciężki i mro-

154

RECENZJE


czny "2086", który zdecydowanie wyróżnia

się z tłumu. Natomiast niezbyt

podchodzi mi "Freedom fighter" z dziwnym

automatycznym i nienaturalnie

brzmiącym beatem perkusyjnym w refrenie.

Brzmienie jest bardziej wypolerowane

niż na debiucie, a zmianę słychać

szczególnie jeśli chodzi o bębny. Przede

wszystkim stopy są wyraźniejsze i bardziej

wysunięte do przodu. Zresztą można

powiedzieć to o całej sekcji, bo bas

również daje się usłyszeć. Muszę też

wspomnieć, że Edgar Lois momentami

brzmi podobnie do Dio co chyba powinien

uznać za komplement. Na reedycji

Cult Metal Classics do programowych

dziewięciu utworów zostało dodanych

pięć bonusów. Są to dwa numery pochodzące

z kompilacji "Heavy Touch" wydanej

w 1985 roku, dwie nigdy wcześniej

niepublikowane kompozycje, z czego

jedna w fatalnej jakości wersji live oraz

przeróbkę hitu Madonny pod zmienionym

tytułem "Papa don't Freak". Podobnie

jak w przypadku "Track of Doom"

te dodatkowe numery nie prezentują

zbyt wysokiego poziomu, ale na pewno

kolekcjonerzy będą zadowoleni. "Warrior

of the World" według mnie jest

trochę słabszym materiałem niż debiut.

Przede wszystkim nie posiada tej epickiej

atmosfery, barbarzyństwa i metalowego

obłędu. Tutaj wszystko jest bardziej

wygładzone co mi akurat trochę nie pasuje

do tego zespołu. Ogólnie jest kilka

bardzo dobrych kawałków, kilka przeciętnych,

ale płyta i tak jako całość się

broni. Może nie ma jakichś wybitnie

porywających melodii, riffów czy fragmentów

powodujących opad szczeny, ale

jest porządny klasyczny heavy metal co

mi całkowicie odpowiada. W końcu nie

każdy krążek musi być ponadczasowym

klasykiem. Lekka zniżka formy, ale wciąż

było dobrze. Szkoda tylko, że był to niestety

ostatni album kwartetu z Amsterdamu.

Artch - Another Return

2015/1988 Divebomb

Maciej Osipiak

Nie ma cienia wątpliwości co do tego, że

Artch zdołali podnieść się po tragicznej

śmierci wokalisty Espena Hoffa tylko

dzięki jego następcy. Islandczyk Eirikur

Hauksson był już wtedy dość znany w

metalowym światku dzięki płytom zespołów

Start i Drýsill, ale przede wszystkim

miał fenomenalny głos. Dołączył do

norweskich kolegów w 1986 roku i już

razem przygotowali zestaw nowych

utworów oraz opracowali na nowo kilka

starszych, z "Metal Life" na czele. Poszukiwania

wydawcy trochę trwały, aż

angielska, wówczas prężnie działająca

Active Records zdecydowała się podpisać

z muzykami kontrakt. Dzięki

licencjom płyta ukazała się też w innych

krajach, w tym na nawiększym wówczas,

amerykańskim i kanadyjskim ryku, dzięki

Metal Blade Records. Zainteresowanie

tej firmy "Another Return" nie

dziwi w kontekście zawartości tej płyty,

mamy bowiem na niej czystej wody,

porywający US power metal. Inspirowany

z jednej strony NWOBHM (mroczny

"Another Return To Church Hill",

Maidenowy "Metal Life"), ale też dokonaniami

Black Sabbath ery Dio (balladowy

"Where I Go", mocarny "The

Promised Land"). Jeśli ktoś lubi granie z

wczesnych lat 80-tych to znajdzie na tej

płycie sporo dla siebie a Eric Hawk

(wszyscy muzycy skryli się pod anglosasko

brzmiącymi personaliami), staje tu

w jednym szeregu z wokalistami tej miary

co Bruce Dickinson, Ian Gillan czy

Ronnie James Dio. I nawet jeśli w momencie

premiery "Another Return" furory

nie zrobił, to po 27 wciąż brzmi ponadczsowo

i klasycznie.

Wojciech Chamryk

Artch - For The Sake Of Mankind

2015/1991 Divebomb

Mimo wydania promocyjnego singla i

zrealizowania wideoklipu do utworu

tytułowego debiutancki LP Artch nie stał

się przebojem. Zespół znowu musiał szukać

wydawcy, ale na szczęście Metal

Blade zaproponowała mu kontrakt na

kolejne wydawnictwo. "For The Sake Of

Mankind" ukazał się w 1991 roku, w

niezbyt sprzyjających dla tradycyjnego

metalu czasach. W dodatku zespół nie

zdołał nawiązać do świetnego debiutu,

proponując na kolejnym krążku niezbyt

porywające utwory. Są one zdecydowanie

mocniejsze niż wcześniej, często wręcz

thrashowe ("To Whom It May Concern",

zakręcony "Burn Down The Bridges") albo

ostre, speedmetalowe ("Turn The Tables",

"To Be or Not To Be"), ale jednocześnie

odarte z tego specyficznego klimatu

znanego z debiutu. Powraca on w

urokliwych balladach, jak choćby w "Confrontation"

oraz, kojarzącej się momentami

z Pink Floyd, "Appologia" czy też

bardziej metalowo tradycyjnych "When

Angels Cry" i "Batteries Not Included", ale

nijakie wypełniacze ("Paradox"!) często

psują ten efekt. Oczywiście Eirikur Hauksson

robi tu nadal świetną robotę, co

słychać szczególnie w ognistym coverze

"Razamanaz" Nazareth, ale generalnie

jest niezbyt porywająco. Sytuacji nie poprawiają

też bonusy z tegorocznego

wznowienia: nijaki "Jezbel" i dwa numery

z demo '89: "Dog On The Run" i thrashowy

"Sirens".

Wojciech Chamryk

August Redmoon - Heavy Metal

U.S.A.

2015/1981 HNE

Hear No Evil/Cherry Red przypomniała

właśnie dorobek jednej z niesłusznie zapomnianych,

a bardzo interesujących

amerykańskich formacji. August Redmoon

powstał w 1980r., dwa lata później

wydał kultową obecnie EP-kę

"Fools Are Never Alone", by dość szybko

zacząć działać pod innymi nazwami i

ostatecznie rozpaść się. Grupa wróciła

jakiś czas temu - najpierw jako Eden, a

od dwóch lat działa pod pierwszą nazwą,

prowadzona przez dwóch muzyków oryginalnego

składu: basistę Gary'ego Winslowa

i perkusistę Dave'a Younga. Materiał

podstawowy tej składanki to sześć

utworów z różnych wydań "Fools Are

Never Alone". Muzycy zbytnio w nich

nie kombinują, słychać, że są pod wpływem

NWOBHM, łącząc surowe, dynamiczne

brzmienie z fajnymi melodiami.

Dużo do powiedzenia ma tu basista

(utwór tytułowy, "Bump In The Night"),

gitarzysta Ray Winslow wycina nie tylko

siarczyste riffy, ale też ogniste solówki

("We Know What You Want"), a wokalista

Michael Henry dokłada do tego

wysoki, ale zadziorny śpiew ("Jeckyll 'N'

Hyde"). Aż dziwne, że nie zdołali się

wtedy przebić, ale przy setkach konkurentów

widocznie nie było to August

Redmoon pisane, nawet mimo umieszczenia

na "Metal Massacre IV" udanego,

szybkiego numeru "Fear No Evil". W

nieco późniejszych utworach, wydanych

na niniejszej kompilacji w wersjach z

prób zespół poszedł bardziej w kierunku

US power i speed metalu, jak w rozpędzonym

"Heavy Metal U.S.A.", równie

dynamiczne są trzy utwory z demo 1984

Terracuda, ze wskazaniem na "Survival

Of The Fittest". Mamy też cztery utwory

live z 1983r: brzmiące raczej bootlegowo,

ale dobrze ukazujące koncertowy potencjał

zespołu z tego okresu.

Axis - No Man's Land

2015 No Remorse

Wojciech Chamryk

Opisywany tutaj Axis powstał w 1981

roku w stanie Wisconsin i był jednym z

kilku bandów noszących to miano. Nie

pomylcie ich też z najbardziej znanym

niemieckim Axxis. "No Man's Land" z

roku 1988 to zarazem debiut jak i jedyny

krążek wydany przez grupę. Właśnie nakładem

No Remorse ukazała się reedycja

tego materiału. I bardzo dobrze, że tak

się stało, gdyż jest to materiał ze wszech

miar udany i zasługujący na ocalenie od

zapomnienia. Ogólnie rzecz biorąc muzykę

graną przez Axis można określić jako

tradycyjny heavy metal i będzie to chyba

najbliższe prawdy. Najmocniejsze punkty

to obok konkretnych gitarowych riffów

i naprawdę ciekawego głosu wokalisty

Douglasa, przede wszystkim znakomite

melodie. Ju z pierwszy utwór "The

King" rozpieprzył mnie swoim refrenem,

a to tylko jeden z takich momentów na

tym krążku. Podobnie jest w "Here Today,

Gone Tomorrow" czy "Bewilderness".

Znakomite są też balladowy, przepełniony

nostalgią "No Man's Land" czy heavy

metalowy killer "Top of the Hill" albo

Saxonowy "Road to Somewhere". Obok

tradycyjnie metalowych wałków są też

bardziej hard rockowe momenty jak

choćby "Line of Duty" czy . Płytę kończy

kolejny zajebisty hit w postaci "Over the

Edge". Axis ze swoim jedynym krążkiem

jest dla mnie jedną z największych niespodzianek

w ostatnim czasie i co najważniejsze

"No Man's Land" słucha się

tak znakomicie, że nie chce się jej wyciągać

z odtwarzacza. Słychać, że zespół

ten miał ogromną łatwość pisania świetnych

melodii i komponowania po prostu

bardzo dobrych numerów. Wielka szkoda,

że tak potoczyły się losy Axis i nie

nagrali już nic więcej, ale życzyłbym sobie,

żeby wiele zdecydowanie popularniejszych

zespołów nagrało chociaż jeden

taki album Zdecydowanie polecam wszystkim

tę reedycję i wracam do kolejnego

odsłuchu. Oby jak najwięcej takich płyt.

Maciej Osipiak

Bad Axe - Contradiction to the Rule

2015/1986 Cult Metal Classics

Kolejny wynalazek wyciągnięty z lamusa

przez Cult Metal Classics to pochodzący

z Michigan, Bad Axe. Grecki label

wydał na CD ich jedyny, zarejestrowany

w 1986 roku materiał "Contradiction to

the Rule". Na program płytki składa się

dziewięć utworów utrzymanych w stylu

będącym wypadkową amerykańskich epickich

grup jak Omen czy Brocas Helm

oraz starych hard rockowych kapel z lat

60-tych i 70-tych i melodyjnego pudel

metalu. Niezła mieszanka prawda? Te

bardziej metalowe numery to przede

wszystkim "All the Dead Magicians", w

którym pojawia się też zwolnienie przywołujące

lekkie skojarzenia ze średniowieczem

czy też barokiem. Znakomity

jest też następny kawałek "The Ice Queen"

oraz epicki "The Last Knight" oparty na

marszowej rytmice i będący jednym z

najjaśniejszych punktów albumu. Podoba

mi się też typowo amerykański "Mystified"

mający w sobie coś z hitu i ozdobiony

znakomitym solem. Na drugim

biegunie natomiast są bardziej komercyjne

rockowe numery w rodzaju quasi ballady

"Love on the Run" czy kojarzącego

się z pudel metalem "You Can't Stop Me

Now". Umiejętności muzyków i wokalisty

nie pozostawiają wiele do życzenia, a

RECENZJE 155


płyty, mimo dość archaicznego brzmienia

słucha się dobrze. Uprzedzam jednak,

że lepiej nie patrzeć na zdjęcia grupy,

bo ich image był dość zabawny i to w

złym tego słowa znaczeniu. Płyta jest

trochę nierówna i da się zaobserwować

na niej dość duży rozrzut stylistyczny.

Jak łatwo się można się domyślić mi zdecydowanie

bardziej pasuje te klasycznie

metalowe oblicze. Widocznie zespół nie

mógł się zdecydować, którą drogą podążyć

w przyszłości i może właśnie ta niepewność

spowodowała, że nie było kolejnych

wydawnictw sygnowanych nazwą

Bad Axe.

Betsy - Betsy

2015 Divebomb

Maciej Osipiak

Betsy Weiss... Ta amerykańska wokalistka

dała się poznać na początku lat 80-

tych w Bitch, pamiętanym do dziś dzięki

świetnym wydawnictwom jak EP "Damnation

Alley" i pierwszy long "Be My

Slave". Jednak bardziej komercyjny kierunek

z LP "The Bitch Is Back" nie okazał

się sukcesem takim jakiego oczekiwali

włodarze, rozprowadzającej wówczas

płyty z Metal Blade wytwórni Enigma,

tak więc już w roku następnym wokalistka

zaczęła prace nad swym solowym debiutem.

"Betsy" nie przyniósł jakichś rewolucyjnych

zmian stylu, to raczej pójście

jeszcze bardziej w kierunku z "The

Bitch Is Back". Mamy tu więc głównie

melodyjny rock w stylu Pat Benatar:

chwytliwe, wypolerowane utwory typowe

dla dekady lat 80-tych, pozbawione jednak

mocy dawnych numerów Bitch. Owszem,

czasem jest bardziej surowo ("Rock

'N Roll Musician"), Betsy też nie oszczędza

się za mikrofonem (Plantowy

"What Am I Gonna Do With You?", histerycznie

zaśpiewany "Stand Up For

Rock"), ale ten materiał to bardziej AOR

niż heavy metal. Tegoroczne wznowienie

Divebomb Records zawiera też dwa

utwory dodatkowe: "Walls Of Love" i

remix "Sunset Strut", oba znane z MLP

"A Rose By Any Other Name" - wydanego

w 1989 roku już pod szyldem B-

itch, kiedy solowa kariera Betsy nie wypaliła.

Jeśli ktoś lubi typowo amerykańskie

granie z charakterystyczną wokalistką

może zaryzykować, ale w konfrontacji

z wczesnymi płytami Bitch ten projekt

wypada dość nijako, z przywoływanymi

przez wydawcę Blacklace, Hellion,

Rock Goddess czy Warlock też nie ma

żadnego porównania.

Wojciech Chamryk

Black Dragon - Heavy Metal Intoxication

2014/1982 Karthago

Teoretycznie nie powinno być już takich

niespodzianek, ale jak widać na przykładzie

tego sekstetu z Saksonii wszystko

jest możliwe, skoro grupa dorobiła się tylko

jednego, wydanego własnym sumptem

w śladowym nakładzie w 1982 roku LP,

po czym szybko się rozpadła. Słuch więc

o niej zaginął, płytę w swych zbiorach

mieli tylko nieliczni, przede wszystkim

niemieccy kolekcjonerzy, ale teraz, dzięki

serii wznowień Karthago Records, ów

stan rzeczy może ulec zmianie. Początek

lat 80-tych minionego wieku był okresem

przełomowym dla rozwoju ciężkiej muzyki.

NWOBHM była wówczas na absolutnym

topie, ale nie brakowało też jeszcze

zespołów zapatrzonych w hard rocka

poprzedniej dekady. Black Dragon

należał do tej właśnie grupy, całkiem

umiejętnie nawiązując do stylu AC/DC

("Born For Solution") czy gigantów hard

rocka pokroju Deep Purple ("Atonal

Attention") czy Uriah Heep ("Strange

Kind Of Love"). Słychać też jednak już

wpływy Saxon ("Here We Are") czy Judas

Priest ("No Nomination", ale też brzmiący

niczym mniej udana kopia "Heading

Out To The Highway", rozwleczony

"Rocking Movie Star"). Generalnie jednak,

jeśli ktoś lubi takie archaiczne/

archetypowe granie z początku lat 80-

tych to nie powinien być "Heavy Metal

Intoxication" rozczarowany. Odradzam

jednak kontakt z podrasowną na 30-lecie

wydania, pełną wersją tego albumu dołączoną

do CD jako bonus, bo to w większości

zupełnie inaczej brzmiące, często

zmienione nie do poznania utwory.

Bootlegs - W.C. Monster

2014/1989 Minotauro

Wojciech Chamryk

Pewnie wśród fanów thrashu mało kto

nie słyszał o tej islandzkiej kapeli, ale już

z posiadaniem, jej bardzo trudnych do

zdobycia płyt, było już znacznie gorzej.

Minotauro Records za jednym zamachem

wznowiła obie, jednocześnie udowadniając,

że "kultowy" nie zawsze jest

niestety równoznaczny z muzyczną jakością.

Nawet biorąc poprawkę na pewną

izolację Islandii, znikomą - nawet obecnie

- liczbę jej mieszkańców czy niedużą

tam popularność metalu, to zawartość

obu albumów ekipy z Reykjaviku nie powala.

Zespół powstał w połowie lat 80-

tych, debiutował u schyłku dekady, kiedy

to thrash/speed metal był już za sprawą

dokonań amerykańskich czy niemieckich

zespołów u szczytu artystycznego rozwoju.

Tymczasem "W.C. Monster" to jedenaście,

w większości bardzo krótkich, surowych

kompozycji. Więcej tu crossover

niż thrashu, przeważają zawrotne tempa,

ostra łupanka na najwyższych obrotach i

totalny chaos, z rzadka urozmaicane jakimś

perkusyjnym przejściem, solówką

czy balladową partią. Są też nawiązania

do tradycyjnego metalu, ale utwór tytułowy

to po prostu zrzynka z "Children Of

The Damned" Iron Maiden, z kolei

"Thrash Attack" zmyłkowo zaczyna... riff

w stylu Running Wild. (3,5)

Bootlegs - Bootlegs

20141990 Minotauro

Wojciech Chamryk

Na "Bootlegs" z 1990 mamy innego wokalistę

- Nonni skoncentrował się na gitarze,

a zastąpił go Junior i efekty tegoż

posunięcia są bardziej niż dobre, bowiem

nowy śpiewak miał znacznie lepszy,

ostrzejszy głos, chętniej śpiewał też po

islandzku. Kompozycje również zyskały:

to nadal przede wszystkim szaleńczy

crossover, ale mamy też ostrą, thrashową

jazdę ("Óljóslega Stjórnlaus"), pojawiają

się eksperymenty w rodzaju zakręconego

walczyka ("Vögguvísa" ), patenty w stylu

Voivod ("Vid Daudans Dyr"), klawiszowe

brzmienia ("Jólarokk") czy nawiązania do

metalizowanego rock 'n' rolla ("Tippikal").

Oba wznowienia mają też bonusy:

po siedem utworów, dających w sumie

pełny trzeci album Bootlegs, koncertowy

"Live" - zarejestrowany po kolejnej reaktywacji

zespołu w końcu lat 70-tych, wydany

jednak półprofesjonalnie dopiero w

2007 roku. Mamy tu niezły wybór najlepszych

utworów z obu albumów grupy,

a do tego nowsze numery jak "Wall" czy

"Street Lover", zaś wykonanie i żywiołowa

reakcja - nielicznej, jak słychać, ale głośnej

publiczności - każe fanom gatunku i

kolekcjonerom zastanowić się, czy za

cenę posiadania słabszego "W.C. Monster"

nie warto czasem mieć tego koncertu

w całości, mimo tego, że rozdzielony

na dwóch płytach. (4)

Wojciech Chamryk

Clientelle - Destination Unknown

2015 Cult Metal Classics

Ciekawe ilu z Was nazwa Clientelle wydała

się znajoma? Ja zetknąłem się z nią

po raz pierwszy i jak się okazało był to

jeden z ogromnej rzeszy bandów tworzących

nową falę brytyjskiego heavy metalu.

Zespół powstał w 1977 roku i ma na

koncie jeden pełny album "Destination

Unknown" nagrany w 1981r., singiel,

split i koncertówkę. W tym roku niezastąpiona

Cult Metal Classics wydała

kompilację zatytułowaną identycznie jak

debiut, na której program składają się

pełen krążek "Destination...", kilka

nagrań live i numery z dema '85. Ogólnie

rzecz biorąc dostajemy 16 utworów

trwających łącznie ponad 75 minut. Tak

więc jest to wydawnictwo zawierające

praktycznie wszystkie nagrania Clientelle,

dzięki czemu otrzymujemy kompletny

obraz tego czym był i co tworzył ten

zespół. Pomimo tego, że jest on zaliczany

do NWoBHM to jednak ta muzyka

typowym heavy metalem nie jest. Oczywiście

pewne jego elementy pojawiają się

również, co słychać szczególnie w takich

numerach jak "Nice Girl", "Skyflier" czy

"Bike", jest to jednak bardzo pierwotna

wersja tego gatunku osadzona mocna we

wczesnych latach 70-tych, a może i późnych

60-tych. Przede wszystkim jednak

jest to materiał zdecydowanie bardziej

hard rockowy z wieloma różnymi wpływami

takimi jak blues ("Workday Blues"),

czy też nawet rock psychodeliczny

("Destinatiom Unknown"). Jeśli mam być

szczery to niespecjalnie mnie ten materiał

ruszył. Jest kilka naprawdę dobrych

numerów jak wymienione wcześniej

"Skyflier", "Destination..." czy "Workday..."

oraz numery z demo '85 "Black

Cloud" i "71(Still Bloppin')", ale ogólnie

rzecz biorąc nie sądzę bym jakąś specjalną

atencją obdarzył ten krążek. Muzycznie

momentami jest naprawdę nieźle i

w żadnym wypadku nie nazwałbym Clientelle

słabym zespołem, jednak takich

kapel, do tego prezentujących podobny

poziom było multum. Nie ma tutaj nic co

by ich odróżniło od innych przeciętnych

grup z tamtego okresu. Jest to wydawnictwo

przede wszystkim dla tych co łykną

wszystko z łatką NWoBHM i pewnie z

myślą o nich zostało ono wydane. Przede

wszystkim spora ciekawostka i chyba tak

też należy traktować tę płytę.

Maciej Osipiak

Coldseed - Completion Makers The

Tragedy

2015/2006 Metal Mind

Właśnie co, Metal Mind wznowił debiutancki,

a zarazem jedyny krążek projektu

Coldseed. Podstawę zespołu tworzą muzycy,

którzy stanowili koncertowy lineup

Blind Guardian tj. Thomen Stauch

(perkusja), Oliver Holzwarth (bas) i Mi

Schuren (klawisze). Thomen i Mi

współpracują również w Savage Circus,

zaś Olivier w swoim C.V. ma tak długą

listę projektów, w których brał udział - i

to nie byle jakich - że szkoda miejsca na

to w tej recenzji. Ja przytoczę jedynie

jedną nazwę, najważniejszą dla mnie, a

mianowicie Sieges Even. Skład Coldseed

uzupełniają wokalista Bjorn

"Speed" Strid (Soilwork) oraz gitarzyści

Thorsten Praest i Gonzalo Alfageme

Lopez. Także w projekcie znaleźli się

głównie muzycy znani, ukształtowani i z

niebłahymi umiejętnościami. Postanowili

oni sprawdzić się w rejonach dotąd przez

nich nieodkrytych, czyli w nowoczesnym

metalu, gdzie głównie mieszały się wpływy

groove, indrustialu czy new metalu.

Jednak to nie wszystkie naleciałości, tego

sporego konglomeratu muzycznego, a

można znaleźć w nim, chociażby gotyk,

thrash, progresję, power itd. Ta olbrzymia

różnorodność miała być atutem,

czymś co miało wyróżnić, a wręcz dodać

splendoru temu projektowi. Niestety był/

jest to przysłowiowy gwóźdź do trumny.

Bo mimo, że zespół skupia muzyków wysokiej

klasy, to najwyraźniej środowisko

nowoczesnego metalu było im na tyle

obce, że nie potrafili zaprezentować materiału,

który mógłby mocno zainteresować

większe grono fanów. A tych co mieli

do tej pory wręcz mogli odstręczyć

dźwiękami z "Completion Makers The

Tragedy". Gdy za pierwszym razem

przesłuchiwałem płytę, zrobiłem to pobieżnie,

odniosłem wrażenie, że może to

być ciekawa propozycja. Niby dużo się

działo, złożone kompozycje, dla fana

progresu zapowiadało się ciekawie. Niestety

wszystkie zabiegi aranżacyjne utonęły

w nowoczesności, która w bardzo

szybki sposób wciąga słuchacza w wszechogarniającą

nudę. Mówię o wszystkich

fanach nawet tych co uwielbiają nowoczesny

metal, dla nich też Coldseed musi

wydawać się dość dziwnym projektem.

Ta źle przyjęta koncepcja muzyczna nie

pozwala na skupienie się na atutach tego

albumu, a niewątpliwie jest to gra instrumentalistów

oraz bogate i intrygujące

aranżacje poszczególnych kawałków. Jeszcze

rok i będzie dziesięć lat od wydania

tego longplaya, więc musi być coś na

rzeczy, że muzycy nie skusili się na nagraniu

kontynuatora "Completion Makers

The Tragedy". Czego by nie pisać

156

RECENZJE


więcej nie polecam tego krążka, bo jego

największą wartością są muzycy, którzy

wzięli udział w tej sesji. Na pewno nie

muzyka.

Crisis - Battlefield

2015 Cult Metal Classics

\m/\m/

Zespołów o tej nazwie słyszałem już kilka,

ale z ekipą z Macclesfield nie miałem

dotąd styczności. Jednak niezawodna

Cult Metal Classics umożliwiła mi to za

co jestem jej bardzo wdzięczny. "Battlefield"

to kompilacja wszystkich (chyba)

nagrań grupy z lat 80-tych. Składają się

na nią między innymi oba dema - "Eyes

in the Night" (1985) oraz "Battlefield"

(1986), a także nagrania z sesji dla BBC

z 1986r., nagrania live z tego samego

roku z Blackpool oraz z sesji w Stockport

z 1987r. Tak więc mamy rozstrzał jeśli

idzie o jakość nagrań i brzmienie, ale i

tak w tej kwestii jest naprawdę dobrze.

Szczególnie nagrania dla telewizji brzmią

znakomicie i bardzo selektywnie. Co do

muzyki to tutaj jest naprawdę dobrze, a

długimi momentami wręcz zajebiście.

Słychać w tych dźwiękach różne formy

NWoBHM. Z jednej strony tę bardzo

melodyjną w rodzaju takich grup jak Demon

czy Praying Mantis, a z drugiej tę

ostrzejszą i z większym pazurem w stylu

Saxon. Kilka utworów zrobiło na mnie

ogromne wrażenie i już tylko dla nich

warto wejść w posiadanie tej płyty. Pierwszym

z nich jest "Battlefield", który

tutaj pojawia się w dwóch wersjach. Prawdziwy

hicior, który zawiera wszystko co

najlepsze w takiej muzyce. Znakomitą

pracę gitar, wyraźny i melodyjny bas,

czysty, ale mocny wokal oraz masę melodii

i super refren. Uwielbiam ten kawałek

podobnie jak następny w kolejce "Spirits

of the Night". Dynamiczny rocker oparty

na klasycznym riffie i posiadający znów

bardzo charakterystyczny refren. Kolejny

kawałek, o którym muszę tu wspomnieć

to jeden z moich ulubionych "Warriors of

Arthur". Być może ze względu na tematykę,

a może na nieco surowsze brzmienie

przywołuje mi skojarzenia z epic metalem.

Ponownie mamy tutaj te charakterystyczne

melodie, a do tego podniosły

refren. Natomiast "The Silent Roar"

(tutaj również w dwóch wersjach) zaczyna

się gitarą natrętnie kojarzącą mi się

między innymi z… Lady Pank. Naprawdę

świetny rockowy numer i również jeden

z moich faworytów. Mógłbym jeszcze

wyróżnić "Hungry Oceans", którego

początek przywołuje mi skojarzenia z

"Hallowed be Thy Name". Najpierw spokojny,

a później po niezłym pierdolnięciu

nabierający rumieńców. Oprócz tego mamy

niezły "Suicide", spokojniejszy "Casablanca",

heavy rockowy "Eyes in the Night"

oraz cięższy i wolniejszy o zdecydowanie

mroczniejszej atmosferze "Chaser",

będący ciekawą odmianą od pozostałych

wałków. Niestety trzy ostatnie utwory,

czyli zarejestrowane na żywo "Can I be

the Hero", "No One Screams" i "Souvenirs"

są zdecydowanie najsłabsze. Zwykłe

przeciętniaki, które nie wnoszą nic ciekawego

do tego wydawnictwa. Na pewno ze

względów kolekcjonerskich są ciekawym

dodatkiem jednak jak dla mnie trochę

psują doskonałe wrażenie pozostawione

przez poprzednie kawałki i niestety muszę

też obniżyć przez nie notę końcową.

Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo udane

wydawnictwo i myślę, że nie tylko fani

wszystkiego co związane z NWoBHM

powinni po nie sięgnąć. Myślę, że każdemu

kto siedzi w tradycyjnym heavy lub

hard rocku ten krążek przypadnie do gustu.

Despair - Decay of Humanity

2015/1990 Punishment 18

Maciej Osipiak

Dziwna sprawa jest z naszymi polskimi

zespołami i muzykami. W kraju ojczystym,

z którego pochodzimy, gdy osiągniemy

jakiś sukces nikt nas nie docenia,

wręcz przeciwnie miesza z błotem bez

większego oporu. A za granicą takie zespoły

jak Behemoth czy Vader to uznane

marki. Podobnie jest z Niemcami ich

symbolem muzyki są głównie Scorpions

i Rammstein. Jednak Niemcy mają więcej

dobrej muzyki, często od zespołów, o

których już nie pamiętamy. Przykładem

jest niemiecki zespół Despair, w którym

co ciekawsze grało dwóch polskich gitarzystów

- nieżyjący już Marek Grzeszek

i Waldemar Sorychta (również producent

muzyczny znany chociażby ze

współpracy z Therionem czy pracy nad

ostatnią płytą Sodomu). Ponadto Despair

jest pierwszym zespołem zakontraktowanym

przez Century Media Records

- jednej z największej dzisiaj wytwórni

płyt metalowych, która wydaje

płyty takich artystów jak Arch Enemy

czy Paradise Lost. Nie inaczej jest w

tym przypadku, Centaury dobrze wiedziały,

w kogo inwestują. "Decay of

Humanity" to 38 minut, (czyli optymalny

czas sporej części klasycznych płyt)

soczystego materiału, który pochłania

bez reszty. Na albumie jak na klasyka

przystało dostajemy osiem utworów, w

których każdy znajdzie coś dla siebie. Od

typowego thrashu spod znaku chociażby

Kreatora ("Decay of Humanity") po sabbathowe

utwory (" A Distant Territory").

Ponadto znalazło się miejsce dla bardziej

gotyckich, trochę orientalnych klimatów

a la Tiamat, dla którego Sorychta grał

na keyboardzie i tę aurę z Tiamatu słychać

w dwóch utworach - "Victim of Vanity",

gdzie są również echa Candlemass

i kończącym album instrumentalnym

utworem "Satanic Verses". Nawet w solówkach,

które są bardzo melodyjne, można

doszukać się ducha choćby Carcassu.

Brzmienie płyty jest bardzo przestrzenne,

słyszymy każdy instrument, każdy

smaczek. Nie ma się, do czego przyczepić.

Wokalista ma spore możliwości

nie dość, że ma głos stworzony do thrashu,

to jeszcze jest w stanie się pokusić o

bardziej wyniosłe, operowe wokalizy jak

to czyni w "Victim of Vanity" czy nawet

burzyć ściany mocnym falsetem w przebojowym

"Cry For Liberty" niczym King

Diamond. Kończąc recenzje, "Decay of

Humanity" jest jedną z tych płyt, którą

warto przesłuchać, chociażby po to, aby

m.in. przekonać się jak zdolnych w Polsce

mamy muzyków.

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Drýsill - Welcome To The Show

2014/1985 Karthago

Lata temu ucieszyłem się jak dziecko,

gdy na jednej z kaset w ramach tape-tradingu

od nieżyjącego już kolegi dostałem

nagraną tę płytę. Później trafiła mi się

lepiej brzmiąca kopia już na CD-R, ale o

- wydanym w 1985 roku w nakładzie

raptem tysiąca egzemplarzy - LP nie było

rzecz jasna mowy. Dlatego dobrze, że

jedyny album Islandczyków ukazał się w

końcu na CD dzięki Karthago Records,

nie ma tu bowiem mowy tylko o jakiejś

egzotycznej ciekawostce dla maniakalnych

kolekcjonerów. Przeciwnie, "Welcome

To The Show" do dziś robi wrażenie

i niewątpliwie jest to jedna z tych

płyt, które zaskakująco dobrze zniosły

próbę czasu. Wszystko dzięki temu, że

zespół z Reykjaviku nie silił się na kopiowanie

sprawdzonych rozwiązań, nie

próbował też za wszelką cenę naśladować

ówczesnych gwiazd metalu. Oczywiście

wpływów takich Iron Maiden uniknąć

się nie dało, ale są one bardzo subtelne i

tylko dobarwiają specyficzną nutą

NWOBHM surowe, ale melodyjne kompozycje

Drýsill. Dużo w nich gitarowych

harmonii i efektownych solówek, riffów -

może nie tak mocno brzmiących jak obecnie,

raczej typowych dla lat 80-tych, ale

jednak siarczystych oraz równie charakterystycznych

dla tamtego okresu chórków.

Jak dla mnie najciekawiej wypadają:

ostry opener "Anthem For The Insane",

równie dynamiczny utwór tytułowy oraz

mroczny, wręcz surowy "Fiesta For

Friends", ale pozostałe utwory też trzymają

poziom. Klasą samą w sobie jest też

wszechstronny, obdarzony charakterystycznym

głosem wokalista Eirikur

Hauksson - może to nazwisko mówi mało,

ale to ten sam człowiek, który śpiewał

później jako Eric Hawk na płytach norweskiego

Artch, w tym kultowym debiucie

"Another Return", jest też gwiazdą

muzyki pop w Islandii.

Wojciech Chamryk

Fates Warning - A Pleasant Shade Of

Gray

2015/1997 Metal Blade

Tak się złożyło, że "A Pleasant Shade

Of Gray" to jeden z moich ulubionych

albumów Fates Warning. O dziwo w

rozmowach z fanami tego zespołu, także

ogólnie progresywnego metalu, tytuł tego

krążka dość często pada, jako jeden z ważniejszych

z tego nurtu. Moje zaskoczenie

jest tym większe, iż album jest bardzo

melancholijny, mroczny, przygnębiający

wręcz smutny. Przedstawia muzykę

jednobarwnie i szaro, co może niewyrobionego

słuchacza odstręczyć, ewentualnie

uśpić (m.in. pewnie dla nich zespół

na końcu materiału umieścił dzwonek

budzika). Ale nie, wielu jednak nie dało

się zwieść pozorom i wręcz nie może

wyjść z podziwu, jak można sugestywnie

opowiedzieć o takim głębokim smutku.

"A Pleasant Shade Of Gray" to złożony

koncept album podzielony na dwanaście

części. Muzycznie jest dość powolny,

operujący całą gamą środków muzycznych,

potężną dawką dźwięków oraz

kaskadą wyśmienitych melodii. Kompozycje

przeplatane są, a to delikatnym,

subtelnym klimatem, z rzadka industrialną

konwencją, innym razem instrumentalną

dynamiką, opartą o piękne akordy,

doskonałe riffy czy złożoną sekcję rytmiczną.

Odnośnie do muzyki ciężko opisać,

to co się dzieje na "A Pleasant Shade

Of Gray". Jedno jest pewne, zespół

udowadnia, że w ich dźwiękowej szarości

odnajdziemy kalejdoskop wszelkich emocji

i uczuć. Pod względem tematyki jest

równie ciekawie i skomplikowanie. W

Fates Warning często podejmowali kwestie

ludzkiej egzystencji, tym razem też

nachylili się nad zgnębionym człowiekiem,

który jest pełen żalu po utracie bliskiej

osoby, ale jednak tkwi w nim światełko

nadziei. Pomysł i sposób jego realizacji

to również najwyższa pólka. Przyglądając

się muzykom, ich grze i ekspresji,

nasza szczęka nadal pozostanie na

dole w pozycji zwisu. Sekcja rytmiczna

panów Marka Zondera i Joey'a Vera

jest perfekcyjna, techniczna, dynamiczna,

umiejętnie stosująca kontrasty, raz

prowadzi grę oszczędną, innym razem

pełną wszelakich połamańców i figur muzycznych.

Gitara Jima Matheos'a czaruje

jak zwykle, porywając i zadziwiając

swoimi riffami, rytmiką i popisami solowymi.

To ona buduje klimat, narrację i

ogólnie ciągnie powieść muzyczną na "A

Pleasant Shade Of Gray". Jim wsparcie

ma w klawiszach Kevina Moore'a, którego

gra jest raczej zwięzła ale bardzo

atrakcyjna i różnorodna. Nad całością

góruje wspaniały głęboki wokal Ray'a

Alder'a, który niesamowicie żongluje

emocjami i uczuciami. To on nadaje ostateczny

sznyt całemu albumowi. Arcydzieło,

majstersztyk, jak zwal tak zwał,

niewątpliwie album bardzo dojrzały i jeden

z ważniejszych w nurcie progresywnego

metalu. Z tym większą przyjemnością

odnotowałem, że w tym roku

Metal Blade Records wydał ten krążek

w zdecydowanie rozszerzonej wersji.

Obok podstawowej wersji znajdziemy

dysk z nagraniami "live" całego "A Pleasant..."

nagranego na koncertach w

Europie, pomiędzy 16 - 26 kwietnia, z

dodatkiem koncertowej wersji "We Only

Say Goodbye" nagranej w Szwajcarii oraz

coveru "Tn Trance" Scorpions (znakomitego

z resztą). Kolejny dysk z wersjami

przed produkcyjnymi (1996) i demo

(1995). Przyznam się, że te surowe,

niedopieszczane wersje bardzo przykuły

moją uwagę i chyba właśnie tern krążek

słuchałem najczęściej. Do tego dysk

DVD z dwoma koncertami, z czerwca

1997r. gdzieś w Europie, i kwietnia

1998r. w klubie The Whisky (bodajże

Los Angels). Na obu występach kapela

zagrała całość "A Pleasant Shade Of

Gray" i ponownie "We Only Say Goodbye"

tym razem z Aten. Czy można wymarzyć

coś więcej? Jak dla mnie to wydanie

"A Pleasant Shade Of Gray" jest

obłędne.

\m/\m/

Graven Image - People In Hell Still

Want Ice Water

2015/1984/1987 No Remorse

Kalifornijczycy z Graven Image doczekali

się za czasów istnienia dwóch niskonakładowych

EP-ek: "People In Hell

Want Ice Water" oraz "Warn The Children",

by wkrótce rozpaść się bez odniesienia

jakiegokolwiek, poza lokalnym,

sukcesu. Grupa pozostała jednak we wdzięcznej

pamięci najbardziej zagorzałych

RECENZJE 157


fanów US power metalu, doczekała się

też przed dziesięciu laty kompilacji

"People In Hell Still Want Ice Water",

z wyborem utworów z obu 12-calówek i

nagrań demo. Grecka No Remorse Records

wznowiła właśnie ten album i chociaż

szkoda, że nie mamy tu kompletu

płytowych nagrań Graven Image, to i

tak rzecz jest co najmniej interesująca.

Grupa bowiem już w 1984 roku nie ustępowała

niczym nieco bardziej znanym

czy doświadczonym kolegom z takiego

Omen czy Savage Grace, proponując

ostrą, drapieżną, ale nie pozbawioną też

szlachetnej przebojowości muzykę. Czasem

wręcz rozbrajająco surową ("Warn

The Children" czy "The House"), ale już

takie utwory jak "No Rest For The Wicked"

dobitnie udowadniają, że zespół zasługiwał

wtedy na szansę wydania pełnej

płyty. Nie do końca przekonują za to późniejsze

nagrania demo - czasem sprawiające

wrażenie niedopracowanych, zwłaszcza,

że większość z nich to wersje instrumentalne.

Wojciech Chamryk

Headstone - Burning Ambition

2014/1983 Karthago

Jako bardzo młody człowiek w okolicach

1985 roku, kiedy to w PRL-u zdobycie

czegokolwiek, nie tylko płyt czy kaset,

graniczyło często z cudem, zastanawiałem

się jak dobrze muszą mieć fani muzyki

na Zachodzie, mający dostęp praktycznie

do wszystkiego. Okazuje się jednak,

że oni też nie mieli tak różowo,

bowiem swoista nadprodukcja metalowych

kapel na całym świecie miała też

niewątpliwy wpływ na możliwości dotarcia

do ich wydawnictw nawet dla najbardziej

maniakalnych i zasobnych fanów,

szczególnie jeśli chodziło o kasety,

płyty czy single wydane własnym sumptem.

Tak było też w przypadku niemieckiego

Headstone, gdyż ekipa z Oberammergau

- po sąsiedzku istniał jeszcze

jeden zespół o tej samej nazwie - doczekała

się raptem dwóch płyt w pierwszej

połowie lat 80-tych: pierwszej wydanej

samodzielnie, drugiej już nie, ale firmowanej

przez małą, niezależną firmę.

Pierwsze z tych wydawnictw doczekało

się właśnie kompaktowego wznowienia

nakładem Karthago Records i jest to

niewątpliwie jedna z ciekawszych pozycji

w coraz obszerniejszym katalogu firmy

Stefana Riermaiera. "Burning Ambition"

nie jest li tylko archiwalną ciekawostką,

a porcją solidnego, germańskiego

heavy metalu z najlepszych lat. Surowego,

ale melodyjnego, niezbyt mocno

brzmiącego, ale to w końcu nagranie z

1983 roku, opartego na wyrazistych riffach

i oszczędnej, ale konkretnie pompującej

tempo sekcji. Momentami możemy

mówić wręcz o speed metalu

("Deadly Shades", "Burnt In Ice"), ale

zespół nie zapomina też o dyskretnych

partiach syntezatorów w mrocznym

"Wolkenkind" czy "bonusowym "Wacht

Im Weltengang", długa ballada "Queen Of

Dreams" niemal do końca opiera się na

partii fortepianu, mamy też ciekawy instrumental

"King Elephants", potwierdzający

ciągotki muzyków w kierunku bardziej

rozbudowanych, nieco nawet progresywnych

form. Mocnym punktem zespołu

jest też wokalista Harald Karg -

nie dysponował on co prawda jakimś

wielkim głosem, ale jego agresywne, bardzo

dynamiczne partie świetnie dopełniają

utwór tytułowy czy "Deadly Shades".

Wojciech Chamryk

Heathen's Rage - Knights Of Steel -

The Anthology

2015 No Remorse

Do niedawna ta amerykańska grupa była

bardziej kojarzona z zespołem w którym

zaczynał basista Symphony X Mike

LePond, bowiem debiutancka i jedyna

EP-ka Heathen's Rage znana była tylko

nielicznym. Sytuację zmienił ubiegłoroczny

powrót zespołu z Alanem Tecchio

za mikrofonem, koncerty, w tym na festiwalu

Keep It True oraz, przede wszystkim,

wysyp archiwalnych wydaw-nictw,

w tym niniejszej kompilacji. Wśród trzydziestu

utworów mamy tu rzecz jasna

trzy z jedynego do niedawna oficjalnego

wydawnictwa zespołu, "Heathen's Rage"

z 1986 roku: zróżnicowany "Knights Of

Steel", ostry i surowy "City Of Hell" oraz

mocarny i brzmiący równie oldschoolowo

"Dark Storm". Reszta materiału to utwory

pochodzące z kaset demo i różnych

próbnych sesji z lat 1984-88. I zwłaszcza

w utworach z demo '85 "Fight Till The

End" oraz demo'88 - powtarzającego cztery

utwory z tamtego materiału w lepiej

brzmiących wersjach - słychać, że zespół

miał spory potencjał i w kategorii power

metalu z odniesieniami do bardziej

epickiego grania mógł być może nie objawieniem

amerykańskiej sceny, ale jednym

z liczących się jej przedstawicieli.

Wyszło jednak jak wyszło, czasu nikt nie

cofnie - dobrze więc, że ta podwójna kompilacja

ujrzała w końcu światło dzienne.

Wojciech Chamryk

High Power - Les Violons de Satan

2015/1986 No Remorse

High Power to obok takich nazw jak

Sortilege, Blaspheme czy Der Kaiser

jeden z najlepszych i najbardziej znanych

francuskich zespołów heavy metalowych.

Powstał w 1977 roku w Bordeaux i przez

dekadę istnienia wydał dwa krążki:

"High Power" ('83) oraz "Les Violons de

Satan" ('86). Właśnie reedycja tej drugiej

płyty przez No Remorse Records jest

dobrą okazją, żeby skreślić na jej temat

kilka słów. High Power grał klasyczny

heavy metal, który może nie powalał technicznymi

fajerwerkami, ale nie był pozbawiony

mocy. Do tego dość mroczna

atmosfera i klimat typowy dla lat 80-

tych. Takich płyt już się teraz nie nagrywa.

Duże wrażenie robią przede wszystkim

najdłuższe "Le Dernier Assault" i

"Les Violons de Satan". Wolniejsze, z

większym naciskiem na klimat i epickość.

Na drugim biegunie są szybsze i bardziej

bezpośrednie wałki w postaci "Avocat"

czy "Rebelle", w których zespół również

świetnie daje sobie radę. Natomiast z jeszcze

innej bajki jest całkiem udana ballada

"Par Le Sang de l'Acier". Wszystkie

utwory zwyczajem francuski kapel z tamtych

lat zaśpiewane są w ich ojczystym

języku. Wielu może pewnie to przeszkadzać

jednak dla mnie to jest kolejny atut

przemawiający za tym albumem. Do

siedmiu numerów składających się na

podstawowy program płyty na reedycji

zostało dodanych sześć bonusów. Trzy z

nich to wersje demo kawałków z "Les

Violons...", a trzy kolejne nie były

wcześniej publikowane. Z pewnością jest

to ciekawe wydawnictwo, które jest jednym

z bardziej reprezentatywnych dla

starej szkoły francuskiego heavy. Myślę,

że warto sięgnąć po ten krążek nie tylko

ze względów historycznych, ale również

dlatego, że jest to po prostu bardzo dobra

muzyka.

Intrinsic - Nails

2015 Divebomb

Maciej Osipiak

2015 rok nas wyjątkowo rozpieszcza. Co

rusz dostajemy do słuchania dobre płyty,

że nie sposób znaleźć czas, by wszystkiego

posłuchać. Iron Maiden, Faith

No More i wiele innych, a przecież są

jeszcze młode kapele, którym też wypadałoby

poświęcić trochę uwagi. I pojawia

się odwieczne pytanie: Czego posłuchać?

Co jest dobre? Odpowiedzią na to pytanie

jest na przykład płyta długo-grająca

"Nails" zespołu Intrinsic, który powstał

w 1984, i po 19 latach doczekał się swojego

trzeciego pełnoprawnego krążka,

który nie dość, że różnorodny to jeszcze

równy. Co ważniejsze jest to album, który

nagrali w 1989r., lecz z powodu różnych

perturbacji wydany został dopiero

teraz. To, że to album z lat 90-tych słychać

od samego początku, bo już na przystawkę

dostajemy niezły thrashowy szlagier

"State Of The Union" i już po nim

widać, że ta płyta jest jak wehikuł czasu,

bo Panowie są agresywni, głodni gry i

pełni energii, a sam wokalista pieje jak

Bruce Dickinson, lecz pomimo świetnej

formy muzyków, kawałkowi zabrakło dobrego

refrenu, który zapisałby się w pamięci

i tak pierwsze cztery minuty szybko

przelatują nam koło ucha. Wspominałem

coś o podobieństwie wokalu do Bruce'a

Dickinsona? Tego samego Dickinsona,

który gra w Iron Maiden? Tak,

tego samego i to nie bez powodu, ponieważ

już w drugim utworze zespół zmienia

kierunek i inspiracje Maidenami są

bardzo dobrze słyszalne (po wokaliście

przede wszystkim), choć ciężar został zachowany,

a sam utwór nie jest super szybkim

maidenowym kilerem, to świetnie

buja i już ma to, czego zabrakło poprzednikowi.

Dodatkową wskazówką, że duch

Brytyjczyków się tu unosi, jest czas trwania

piosenki, która trwa sześć minut,

czyli tyle ile najczęściej trwają pojedyncze

kompozycje Ironów z ostatnich albumów.

Trzeci utwór to już pewnego rodzaju

eksperyment. Otóż pierwsze sekundy

to czysta kopia "Painkiller'a", lecz po

chwili chłopaki wracają na swój tor w

zwrotkach, a chwile później dostarczają

nam refren inspirowany twórczością Alice

in Chains, ale całość jest utrzymana w

thrashowym klimacie. Ciekawa hybryda,

której się dobrze słucha. Następny w

kolejce "On Gossamer Wings", to kolejny

dynamit polany maidenowym sosem

(intro w klimacie "Dance of Death"),

choć później słychać lekkie odniesienia

do Pantery. Siedem minut to wystarczająco

dużo, by zapamiętać refren z typowo

dickinsonową wokalizą, który powtarza

się kilka razy. Murowany hit koncertowy.

Zastrzelcie mnie, jeśli chcecie, ale przysięgam,

że w "Pillar Of Fire", słychać Sepulturę,

śmiem twierdzić, że początkowy

riff kojarzy mi się z "Roots Bloody Roots".

Ok, chłopaki starają się dołożyć swoje

pięć groszy, ale ich duch się unosi do

ostatniej sekundy. "Mourn For Her" to

ballada czystej krwi, do tego w klimacie

Judas Priest. Ten, kto to skomponował

bez wątpliwości nasłuchał się dużo płyty

"Sad Wings of Destiny", a przede wszystkim

utworu "Dreamer Deceiver". Jest tak

samo piękny z przeszywającą solówką, a

sam Lee Dehmer brzmi jak Rob Halford,

choć śpiewa w mniej teatralny sposób.

Dreszcze gwarantowane. Tego trzeba

po prostu posłuchać. "The Vicious Circle"

to dobra nazwa dla tej kompozycji,

ponieważ brzmi ona jak stare Red Hot

Chili Peppers, pełne gniewu i buntu ze

zwrotkami, które wokalista dosłownie

wypluwa z siebie niczym Anthony

Kiedis, a refren zachęca nas do kiwania

głową w obie strony. Kolejna dobra rzecz

na koncerty. "Denial" znów śmiało spogląda

w stronę Alicji w łańcuchach.

Gdyby nie fakt, ze Layne Staley nie żyje

od 12 lat, przysiągłbym, że wraz z Jerry'm

Cantrell'em występują tu gościnnie

(jest nawet solówka z użyciem kaczki).

Pod koniec utworu zespół przyśpiesza,

przez co mamy wrażenie, że słyszymy

"Bück Dich" Rammstein'a, choć tekst jest

tak naprawdę inny. Po solidnym wycisku

przyszedł czas na lekkie wytchnienie i

popis gitar, bo wokal pojawia się tylko w

kilku momentach. Niby dalej jest ciężko

i szybko, ale jednak trochę lżej i nawet w

pewnym momencie słychać melodię,

kojarząca się z "Aerials" pewnego Systemu.

Gitarzyści nagrywając to chyba spóźnili

się na próbę albo nagranie, bo pod

koniec utworu tak przyśpieszają, że słychać

jak ich samochód wpada w poślizg,

rozbija się szyba, aż nagle ktoś wypowiada

tytułowe "Yikes!". Numer dziesięć to

kolejna ballada, będąca połączeniem wolniejszych

fragmentów "Victim of Changes"

z twórczością Led Zeppelin. Słychać

skrzypce, marakasy czy harfę, zupełnie

jakbyśmy byli na jakiejś celtyckiej uroczystości.

Cudowna dawka folkowej rozkoszy.

Sam słuchając tego uroniłem kilka

łez. To jest niewątpliwie jedna z najmocniejszych

pozycji na tym albumie. Do

takich utworów się wraca i dla takich kupuje

płyty. A jakby ktoś wątpił, że twórczość

Zeppelinów jest muzykom bliska,

to nie będzie miał wątpliwości po następnym

utworze, którym jest cover "Dazed

and Confused", lecz jest skrócony i pozbawiony

tego, co najbardziej go charakterystyczne,

czyli partii grania na gitarze

smyczkiem. Sam w sobie cover nie wprowadza

niczego nowego jest to po prostu

odegranie klasyka, tylko na trochę cięższym

brzmieniu. Wokalista przypomina

do złudzenia manierę Planta, także nic

tu nowego nie znajdziemy, przez co to

właśnie ten cover jest najsłabszym punktem

na tej produkcji. Dwie ostatnie pozycje

kłaniają się w stronę Faith No More

i są mocno przebojowe, że gdy tylko się

kończą, palec sam najeżdża na przycisk

ponownego odtwarzania. Cie-kawostką

jest, że w "Cannabis Sativa" mamy solówkę

zagraną na…. harmonijce, a w

zwrotkach słychać grę trąbki. Kończąc,

dostaliśmy bardzo dobry album, który

zdecydowanie za długo czekał na światło

dzienne, choć dziś tak się nie gra, co

słychać po m.in. "Cannabis Sativa" to

jest on wart polecenia każdemu wielbicielowi

ciężkiej muzyki. Tutaj każdy znajdzie

coś dla siebie, a niektórzy poczują

się znów jakby mieli naście lat. Po tak dobrym

materiale, zostałem fanem Intrinsic,

bo takiego grania dziś po prostu brakuje

i jestem ciekaw, czy pójdą za ciosem

i stworzą coś równie dobrego na kolejnym

albumie, na którego liczę i mocno

158

RECENZJE


wierzę, że powstanie. Oby tylko nie trzeba

było czekać kolejnych dziewiętnastu

lat.

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Ironhawk - To the Point... and Then

Some

2015 Cult Metal Classics

Wznowień Cult Metal Classics ciąg dalszy.

Tym razem przyszła kolej na pochodzący

z Chicago Ironhawk. Nie będę

ściemniał i przyznam się, że dopiero

dzięki tej płytce dowiedziałem się o tym

zespole. Ironhawk wydał tylko jeden

materiał, EPkę "To the Point" z 1983 roku

i był to jak dotąd jedyny ślad jaki po

sobie zostawił. Wielka szkoda, że tak się

stało, gdyż płytka jest naprawdę zacna i

bardzo chętnie usłyszał bym więcej kawałków

ich autorstwa. Muzyka, którą

tworzą to wypadkowa NWoBHM i amerykańskiego

heavy metalu z naciskiem na

ten pierwszy. Szczególnie dwa pierwsze

numery są w stanie poruszyć każdego fana

tradycyjnego metalu. Pierwszy z nich

"More of the Same" zagrany w klasycznym

stylu NWoBHM ze świetnymi melodiami

i znakomitymi harmoniami gitarowymi

jest idealnym numerem na początek

i doskonałym reprezentantem

twórczości Ironhawk. Za to następujący

po nim "Locked Away" jest moim osobistym

faworytem. Nieco wolniejszy i cięższy,

z rozrywającymi trzewia gitarami i

gęstą perkusją, jest zarazem chyba najbardziej

epicką kompozycją na krążku.

No i przede wszystkim jak w każdym

numerze tak i tu mamy naprawdę zajebiste

solówki. "Dreams of Fortune" też jest

całkiem udany, ale mi średnio podchodzi

refren, więc stawiam ten wałek trochę

niżej od poprzedników. EPkę zamyka

"Cry Out" zaczynający się niemalże doomowo,

by za moment kanonada perkusji

dała sygnał do rozpoczęcia natarcia.

Świetny heavy metalowy kawałek z refrenem

stworzonym wręcz do skandowania

przez publikę na koncertach. Oprócz

podstawowego programu "To the Point"

dostajemy cztery bonusy zgodnie z drugim

członem tytułu tej reedki. Są to numery

znalezione na starych taśmach i nigdy

wcześniej niepublikowane. Pierwszy

z nich to naprawdę znakomita ballada

"Cry Out in the Night". Jest to pierwsza

pościelówa od dawna, która nie spowodowała

u mnie reakcji wymiotnej. Po niej

dostajemy potężny cios w szczękę w postaci

"Death Ride", który pomimo totalnie

chujowej jakości nagrania rozpieprza

dokumentnie. Moim zdaniem jest to

najlepszy numer Ironhawk i aż żal dupę

ściska, że jest to jedyna jego wersja. Dalej

jest niezły, ale bez wodotrysków "Look at

Yourself" oraz wersja demo "More of the

Same". Reasumując jest to wydawnictwo,

które bardzo mnie zaskoczyło i zdecydowanie

i z czystym sumieniem mogę je polecić

wszystkim fanatykom klasycznego

grania. Znakomity warsztat muzyków,

masa ciekawych melodii i po prostu bardzo

udane heavy metalowe kompozycje

to główne składowe "To the Point...

And Then Some". Niestety Ironhawk

podzielił los wielu innych grup, które pomimo

fantastycznej muzyki nie doczekały

się wydania pełnego albumu. Na szczęście

dzięki Cult Metal Classics możemy

raczyć nasze metalowe uszy tym wydawnictwem.

Maciej Osipiak

Killen - Killen

2015/1987 Cult Metal Classics

Tym razem na tapecie mamy nowojorski

Killen i ich debiutancki i w sumie jedyny

album "Killen" z 1987 roku. Na zawartość

tego krążka składa się dziewięć podstawowych

kawałków, wersje koncertowe

trzech z nich oraz trzyutworowe demo

"Restless is the Witch" z 1989r. A co z

najważniejszą sprawą czyli muzyką?

Tutaj jest naprawdę dobrze. Klasyczny

amerykański power/heavy metal przepełniony

podziemnym duchem i dość ciemną

atmosferą, a surowe brzmienie jeszcze

uwypukla te wrażenia. Mam wrażenie, że

zbyt wypolerowana produkcja mogłaby

zabić naturalność tej muzyki, która słyszalna

jest nawet w trochę amatorskich i

jakby niedbałych wokalach Vica Barrona.

Czuć tu chwilami ten barbarzyński

klimat znany z wielu innych płyt z tamtych

czasów. Posłuchajcie przede wszystkim

"The Marauder", "Soldiers in Steel"

czy "Victima". Reszta też nie odstaje, ale

te trzy wałki na dzień dzisiejszy robią mi

najlepiej. Chociaż taki "Stricken by Darkness"

też mnie porwał swoją melodią i klimatem.

Piękny jest też "Birth of a King"

z dema kojarzący się trochę z szybszymi

numerami Manowar. Jak to w power

metalu podstawą muzyki Killen są gitary.

Nawet mimo surowej produkcji słychać

moc w riffach i ogień w solówkach.

Oprócz wymienionych wyżej "Królów

Metalu" da się tu gdzieniegdzie usłyszeć

coś z Hallow's Eve, Liege Lord czy

nawet debiutu Slayer tyle, że zagranego

w wolniejszych tempach. Do tego mnóstwo

skojarzeń z wieloma innymi nazwami,

których chyba nie ma sensu wymieniać,

bo każdy z was pewnie domyśla się o

kogo chodzi. Killen to kolejny zaginiony

w odmętach historii band, który niestety

nie miał dostatecznie dużo szczęścia, żeby

wybić się wyżej i zaistnieć w świadomości

większej ilości fanów. Znakomita

choć zapomniana i niedoceniona płyta.

Podejrzewam, że to wydawnictwo zainteresuje

tylko prawdziwych maniaków

podziemia, a szczególnie sceny amerykańskiej.

Lewd Preacher - The Raw Age

2014/1988/1989 Karthago

Maciej Osipiak

W ostatnich miesiącach moja wiedza na

temat niemieckiego heavy metalu powiększyła

się znacząco - wszystko dzięki

zakrojonym na szeroką skalę zabiegom

No Remorse Records oraz Karthago

Records. Ta ostatnia firma przypomniała

w roku ubiegłym dokonania Lewd

Preacher, który w końcu lat 80-tych

wydał tylko dwie kasety demo i rozpadł

się w początku kolejnej dekady. Sześć lat

temu zespół wznowił co prawda działalność,

ale nie poszły za tym premierowe

nagrania - być może przyjdzie na to czas

po opublikowaniu archiwaliów. A te stare

nagrania wystawiają Lewd Preacher całkiem

dobre świadectwo, bowiem zespół z

Marburga całkiem sprawnie poruszał się

w stylistyce tradycyjnego, niekiedy też

inspirowanego hard rockiem czy rockiem

progresywnym, heavy metalu. Pierwsze

demo "The Master Socks The Fuse" z

1988r. brzmi tak, jakby nagrano je co

najmniej sześć lat wcześniej. To tylko

cztery, ale za to długie kompozycje.

Utrzymane, mimo okazjonalnych przyspieszeń,

w średnim tempie, patetyczne,

kojarzące się momentami z patetycznym

doom metalem czy nieco bardziej epickimi

klimatami. Sporo tu gitarowych i klawiszowych

dialogów, pojawiają się też

organowe brzmienia i chóralne partie

wokalne. I chociaż w "Knights Of Unknown"

zespół nie uniknął spadku formy,

bo akurat ten utwór na tle trzech pozostałych

jawi się nieco niedopracowanym,

to jednak jako całość to całkiem udany

materiał, który w momencie premiery nie

miał szans by zainteresować kogokolwiek.

"The Fuse Strikes Back" (1989r.)

to ponownie cztery utwory. Mocarny,

doom metalowy "Hands From Me" rozpoczyna

fragment popularnego na całym

świecie tanga, u nas znanego jako "Całuję

twoją dłoń madame", odtwarzanego z

trzeszczącej płyty na 78 obrotów, po

czym zespół jeszcze śmielej zanurza się w

krainę doom metalu i wpływów Black

Sabbath. Słychać to szczególnie w 12-

minutowym kolosie "Sand Of Secret",

niewiele krótszy "Borderline" jest bardziej

progresywny w stylu lat 70-tych, zaś

finałowy "The Other Side" jest zdecydowanie

najszybszym i zarazem też najbardziej

przebojowym utworem w dorobku

Lewd Preacher.

Wojciech Chamryk

Meliah Rage - Before The Kill

2015 Metal On Metal

"Kill To Survive" to pierwszy i dla wielu

fanów jeden z najlepszych albumów

ekipy z Bostonu, nic więc dziwnego, że

wydana właśnie kompilacja "Before The

Kill" z archiwaliami nawiązuje do tamtych

czasów. To aż szesnaście utworów z

lat 1986-88, w tym sporo dotąd niepublikowanych.

Pierwszych osiem to reh. z

próby zarejestrowanej w 1986 roku.

Brzmienie jest więc odpowiednio "piwniczne",

jednak każdy fan Meliah Rage na

pewno z ciekawością pochyli się nad,

dotąd oficjalnie niedostępnymi i nigdy

już później nie nagranymi: "The Eagle",

"Stand Up", "Warrior Lord" i "Fight", ciekawostką

jest też "Misunderstood", który

stał się punktem wyjścia do utworu "Kill

to Survive". Debiutanckie demo grupy z

roku 1987 nie jest już aż tak rzadkie, ale

cieszy fakt jego publikacji na oficjalnej

płycie; wersja próbna to też ostatni

utwór, przywoływany już kilkakrotnie

sztandarowy numer "Kill to Survive",

dostępny dotąd na japońskim wydaniu

debiutu. Zawartość "Before The Kill"

dopełniają nagrania koncertowe z roku

1988 - mocno bootlegowej jakości, ale

jako dokument i rarytas dla fanów bezcenne,

mimo tego, że to niemal "toczka w

toczkę" zawartość koncertowego MLP

"Live Kill". (4,5)

Mad Alien - Time War

2014/1989/1995 Karthago

Wojciech Chamryk

Co najmniej część czytelników Heavy

Metal Pages powinna kojarzyć niemieckich

power metalowców z Not Fragile.

Grupa ta, ze zmiennym powodzeniem,

istnieje do dziś, a nie zagrzawszy w niej

długo miejsca wokalista i gitarzysta

Raico Ebel założył Mad Alien. Oni też

nie zapisali się jakoś szczególnie w

annałach niemieckiego metalu, wydając

w ciągu kilku lat demo/EP oraz album, a

obecnie Karthago Records przypomina

ich dorobek na "Time War". W sumie

nie ma się tu za bardzo do czego przyczepić,

ale też z drugiej strony brak powodów

do zachwytów. Mad Alien eksplorują

bowiem przeważnie rejony starego,

dobrego rocka progresywnego ("Kuisatz

Haderach", "Time War" z orkiestrowymi

aranżacjami, bardziej melodyjny

"Only For You"), ale nie stronią też od

innych gatunków. I tak "Creatures Of

The Storm" to bardziej konwencjonalny

i surowy, pomimo wykorzystania instrumentów

klawiszowych, heavy. Jeszcze

ostrzej robi się w speed/thrashowym

"Nightmare On Elm Street", ale już po

chwili mamy bardziej konwencjonalny

"Fire On Ice" czy czarujący zwiewną

melodią "Opus 8,5". Takich momentów

jest tu zresztą więcej, zwłaszcza w balladzie

"Goodbye". Odbiór całości psują mi

jednak czerpiący za bardzo w warstwie

rytmicznej z The Police "Lady Desireous"

oraz przede wszystkim popowy "Lovesong",

w którym syntetycznie brzmiąca

gitarowa partia pojawia się dopiero w samej

końcówce. Tak więc: posłuchać można,

ale raczej nic poza tym.

Wojciech Chamryk

Obscene Jester - Citadel's on Fire

2015 Divebomb

Czasami są zespoły, które mają ciekawy

materiał i chcą go wydać, lecz coś w

ostatniej chwili nie zagra, zespół się rozpada,

a materiał przepada. Jednak czasami

są wytwórnie, który dany materiał

odnajdują, odsłuchują i postanawiają wydać.

I tak jest też w tym przypadku...

Obscene Jester jest to zespół, który istniał

w latach 1987-1991. Zaczynał jak

każdy od coverów, zdobywali coraz większą

popularność i grali suporty przed takimi

tuzami jak Accept czy Pantera. Po

jakimś czasie mieli szansę, aby nagrać

pełnoprawną płytę, lecz niestety na krótko

przed jej wydaniem doszło do konfliktów,

a ich ówczesnemu inwestorowi

zabrakło pieniędzy i płyta nie ujrzała

światła dziennego. Lecz po latach wytwórnia

Divebomb odnalazła ich materiał

i postanowiła wydać, ba doprowadziło

to do tego, że zespół się reaktywował

i tak oto promują swój pełnoprawny

album, którego zawartość stanowi,

to co było na EPce (która nazywa się tak

samo jak ten album) plus utwory, które

miały się pojawić na ówczesnej produkcji.

I dziś przyjrzymy się temu materiałowi.

Od początku słychać, że mamy do

czynienia z szeroko pojętym heavy metalem,

lecz panowie zdradzają też inne

swoje inspiracje. Na przystawkę dostaje-

RECENZJE 159


my "Apocalyptic Prophecy", który przy

okazji jest singlem promującym album,

który brzmi trochę jak wczesna Metallica

czy Mercyful Fate (pod koniec wokal

osiąga wysokie rejestry niczym King Diamond),

jednak sprawia wrażenie trochę

przekombinowanego utworu i szybko

wypada z pamięci. Dalej jest już lepiej,

zespół się rozkręca i dostajemy typowy

thrashowy numer emanujący energią z

marszowym refrenem, który wwierca się

do naszych uszu, a solówki są wprawiają

nas w trans. Potem muzycy zdradzają

swoją fascynację Judas Priest i ich trzeci,

tytułowy utwór brzmi niczym "Electric

Eye". Dobrze opanowali lekcję zmiany

klimatu, bo po kilku momentach tempo

zwalnia przeradzając się w sabbathowski

riff, by chwilę później grać wściekle jak

na thrash metal przystało. I taką thrashmetalową

kolejką podążają przez następne

dwa utwory, które wieńczą zawartość

mini albumu z 1989r. Następne utwory,

które już niestety nie zo-stały wydane -

aż do teraz - są już bardziej różnorodne.

W takim "Stop the Madness", który jest

jednym z chwytliwszych momentów, jest

refren, który przypomina chociażby

Accept. Solówki w tym utworze, to prawdziwy

majstersztyk, ich melodie od razu

wpadają w ucho. Siódmy na liście

"This World" (który na albumie pojawia

się dwukrotnie) to ukłon w stronę Mötley

Crüe, do tego stopnia, że barwa wokalisty

Obscene Jester brzmi niczym

Vince Neil. "I Am The One" rozpoczyna

motyw, kojarzący się z "Satellite 15 The

Final Frontier" z albumu Iron Maiden z

2010 roku, by potem pójść w rejony bardziej

rockowe rodem z Red Hot Chili

Peppers z czasów "Blood Sugar Sex Magik"

(sporą rolę odgrywa tu bas), które

również ujawniają się w utworze "Gunther".

"Nothing" to mieszanka ciężkiego

szybkiego grania jak Metallica (jest nawet

obecna hammetowa solówka wah

wah) z refrenem rodem z Kiss. Co ciekawe

w "And It Rose" słychać nawet Iron

Maiden z czasów "Seventh Son of a Seventh

Son", a "Last Laugh" powinien przypaść

do gustu zwolennikom Force of

Evil, Anthrax'u (szczególną uwagę zwróćcie

na wokal) czy Testamentu. Ostatni

"The Answer" (który również ma swoją

alternatywną wersję na płycie) to już

skłon w lat dziewięćdziesiątych w stronę

grunge'u i takich zespołów jak Alice in

Chains. Jednym słowem, płyta ma bardzo

nośne kawałki jak i słabsze momenty,

ale jest to płyta, która zawiera w sobie

wszystko co charakterystyczne dla lat

osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i

każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Grzegorz "Gargamel" Cyga

Obsession - Carnival of Lies

2015/2006 Inner Wound

Jakże miło było przypomnieć sobie po

kilku latach ten wspaniały krążek, a stało

się tak dzięki tegorocznej reedycji Inner

Wound Records. Pierwotnie "Carnival

of Lies" ukazał się w 2006 roku i podejrzewam,

że każdy kto go słyszał podziela

mój zachwyt nad nim. Znakomity US

power metal mający w sobie wszystko to

za co kocha się ten gatunek. Dynamikę,

ogniste riffy i solówki, mocne i wysokie

wokale oraz świetne melodie. Jak dla

mnie ten krążek w niczym nie ustępuje

tym nagranym przez Obsession w latach

'80. Jeśli chodzi o muzyczne skojarzenia

to najbliżej chyba jest do Riot i Judas

Priest jednak plagiatu nie uświadczymy.

Podobnie jak słabej kompozycji, bo

wszystkie prezentują się doprawdy doskonale.

Niektóre petardy w rodzaju tytułowego

"Carnival of Lies", "In for the

Kill" czy "Pure Evil" rozrywają na strzępy.

Zresztą wałek tytułowy jest totalnym

hiciorem i pomimo bardzo melodyjnego

charakteru nie traci nic na swojej metalowej

mocy. Nowa wersja podobnie jak

wznowienie z 2007 zawiera dwie dodatkowe

kompozycje, których nie było na

pierwotnym wydaniu i trzeba przyznać,

że zarówno "Judas" jak i "Panic in the

Streets" nie odstają od reszty, a wręcz ten

pierwszy jest według mnie jednym z najlepszych

na krążku. O stronę techniczną

można być spokojnym, gdyż jak wiadomo

tak doświadczony skład był gwarancją

wysokiej jakości. Wokalista Michael

Vescera powinien być znany większości

czytelników, a to z tego względu, że można

go usłyszeć na płytach wielu różnych

mniej lub bardziej bandów, ale chyba

najbardziej z powodu współpracy z

Yngwie Malmsteenem. Reszta muzyków

nagrała wcześniej razem z Michaelem

krążek jego projektu MVP w 2003

roku, więc o zgranie nie trzeba się było

martwić. Krążek został zremasterowany i

zremiksowany przez samego Vescerę.

Brzmienie co prawda jest raczej współczesne,

ale nie razi plastikiem co jest jego

ogromną zaletą. Ta reedycja posiada

również zmienioną okładkę, a efekt końcowy

wskazuje, że była to chyba jednak

dobra zmiana. Podsumowując, "Carnival

of Lies" to power metal zagrany bez żadnych

zbędnych dodatków oparty na klasycznym

rockowym instrumentarium,

czyli taki jaki ja lubię najbardziej. To

prawdziwa kopalnia metalowych hitów i

prawdziwa uczta dla fanów gatunku.

Miłośnicy klawiszowych, lukrowanych

melodyjek nie znajdą tutaj wiele dla siebie.

Znakomity album.

Maciej Osipiak

Osiris - Futurity And Human Depressions

2015/1989/1991 Divebomb

Nie ma co ukrywać, że wydanie takiej

płyty w roku 1991 było czynem dość odważnym,

zważywszy na ogromną popularność

ekstremalnych form metalu, przy

jednoczesnym odejściu wielu gigantów

gatunku, choćby Metalliki, w kierunku

lżejszych brzmień oraz rosnącym w siłę z

każdym miesiącem nurtem grunge. W

tak niesprzyjających okolicznościach holenderscy

techno thrashers z Osiris zadebiutowali

albumem "Futurity And Human

Depressions" wydanym przez niemiecką

Shark Records, bowiem już wtedy

niemieckie firmy były prawdziwą

ostoją klasycznych odmian metalu. Płyta

oczywiście przepadła na rynku, a zespół

po nagraniu jeszcze jednego demo rychło

zmienił nazwę, kierunek na nieco bardziej

nowoczesny, ale też nie zdołał się

przebić. Pozostała jednak muzyka i dzięki

Divebomb Records jedyny album

Osiris ukazał się niedawno ponownie w

wersji zremasterowanej i z dodatkowymi

utworami pochodzącymi z kaset demo. I

tak jak często spece od marketingu mijają

się z prawdą w swych porównaniach czy

reklamowych sloganach, to tak tutaj pojawiające

się nazwy: Watchtower, Sieges

Even, Mekong Delta czy Realm są

jak najbardziej uzasadnione. Dodałbym

tu jeszcze Non-Fiction i Voivod i mamy

pełny obraz całości: siedem progresywnych,

wielowątkowych, długich i urozmaiconych

kompozycji. Pełnych zmian

tempa, rytmicznych łamańców, nietypowych

podziałów ("Mass Termination",

"Inner Recession"), ale zarazem też

zaskakująco chwytliwych ("Inextricable").

Pewnie tak w 1988 roku obsypano by tę

płytę komplementami, po trzech latach

nawet Voivod brzmiał już zupełnie

inaczej na "Angel Rat"... Na dysku mamy

dziewięć utworów dodatkowych, pochodzących

z demówek "Equivocal Quiescence"

(1991) i "Inextricable Reversal"

(1989). Szczególnie w tych ostatnich

utworach Osiris brzmi bardziej surowo, a

czasem wręcz zaskakująco, jak np. w łączącym

thrash z doom metalowym zwolnieniem

"False Insinuation", nie brakuje

też wczesnych wersji kompozycji nagranych

ponownie na debiutancką płytę.

Dla fanów takiego grania zakup obowiązkowy.

Wojciech Chamryk

Paradox - Reel Life And Beyond

2015/1982/1987 Stormspell

Zespół śpiewającego gitarzysty Johna

Ellera nie zdołał w zbyt przekonywający

sposób zaznaczyć swej obecności na, zapełnionej

ponad wszelką miarę, amerykańskiej

scenie lat 80-tych. Być może na

przeszkodzie kariery grupy z Minnesoty

stanęły też inne tamtejsze grupy noszące

taką samą nazwę, jednak wydana własnym

sumptem EP-ka "Reel Life" potwierdza,

że zespół miał potencjał i dobrze

się stało, że ukazała się właśnie w

poszerzonej wersji. Kompilacja Stormspell

Records zaczyna się jednak od

utworów nagranych w 1982 roku: typowych

dla tamtego okresu, dynamicznych

i przebojowych, ze śpiewem przypominającym

barwą głosu i interpretacją Paula

Di'Anno. Materiał z EP-ki brzmi zdecydowanie

lepiej, jest też bardziej surowy -

to kwintesencja US power metalu tamtych

lat, ze wskazaniem na ostry "Star

Tripper" z zadziornym śpiewem, dynamiczny

"Wicked Rock 'N' Roll" (wcześniejsza

wersja nie ma tej mocy) i finałowy, mocarny

"Hell Gate" z akustycznym wstępem.

Utwory nagrane w 1987r. nie są już

tak interesujące - więcej w nich klawiszowych

czy fortepianowych partii ("Run

Me Ragged"), a brzmienie jest zdecydowanie

lżejsze, jakby wygładzone ("Surrealist").

Zważywszy jednak na poziom

materiału podstawowego i wręcz niemożliwy

do zdobycia winylowy oryginał, zakup

"Reel Life And Beyond" wydaje się

całkiem rozsądnym posunięciem.

Presence - Rock Your Life

2015/1986 No Remorse

Wojciech Chamryk

Debiutancki LP Presence doczekał się

kompaktowego wznowienia niemal 30 lat

od premiery. I chociaż panowie Hinorson,

Di Bravo, Krueger i Crisis na

okładkowej fotografii wyglądają z obecnej

perspektywy cokolwiek śmiesznie, to

jednak zawartość ich jedynej płyty może

wciąż budzić szacunek. Oczywiście ich

spojrzenie na tradycyjny, typowy dla

tamtej dekady heavy metal w żadnym

stopniu nie jest nowatorskie, ale na "Rock

Your Life" nie brakuje solidnych, czasem

nawet porywających, dźwięków. To wyższe

"C" zespół bierze przede wszystkim w

szybkich, dynamicznych i ostrych utworach,

takich jak opener "Danger Zone",

ocierający się o speed metal "Metal Rage",

bardziej przebojowy "Stop (Breakin' My

Heart)" czy "Paris Burning" z dodanymi

odgłosami publiczności. Są też niezłe,

miarowe rockery, jak tytułowy czy

"When A Wall Is Made", zespół nie uniknął

też jednak niestety mielizn, zbyt

komercyjnego "Com' On Baby" i singlowej,

sztampowej ballady "No Way". Na

szczęście w siarczystej przeróbce "Rock

'N' Roll" klasyków, od których tytułu

płyty zaczerpnęli swą nazwę stają już,

zwłaszcza wokalista Pat Hinorson, na

wysokości zadania. Mamy też bonusy:

sześć utworów demo z 1985 roku, w tym

dotąd nie publikowane oraz francuskojęzyczne,

wczesne wersje numerów wydanych

rok później na "Rock Your Life" i

jest to całkiem interesujące dopełnienie

tej niezłej płyty.

Wojciech Chamryk

Quasy Modo - We Are The People

2015/1989/1991 Karthago

Nie jest to jedyne wydawnictwo tego niemieckiego

zespołu, ale na pewno pierwsze,

które ma szansę trafić do szerszego

kręgu słuchaczy - oczywiście z zastrzeżeniem,

że seria wznowień Karthago Records

jest limitowana do niezbyt dużego

nakładu. Swoje robi tu jednak znacznie

lepsza dystrybucja, o której na przełomie

lat 80-tych i 90-tych ta niemiecka grupa

mogła sobie tylko pomarzyć. I nie chodzi

tu tylko - wyjaśnienie dla młodszych - raczkujący

jeszcze wówczas internet, ale

raczej o fakt, że nawet wydając swe płyty

na winylu zespół mógł rozprowadzać je

tylko drogą sprzedaży wysyłkowej bądź

na koncertach, a materiały wydane później

w postaci kaset czy CD-R ukazały

się w śladowych ilościach. "We Are The

People" przypomina te utwory. Cztery

pierwsze to zawartość debiutanckiej 12"

EP z 1989. Generalnie bez rewelacji, ale i

rozczarowań: sprawnie zagrany tradycyjny

heavy z dużą ilością klawiszowych

partii i melodyjnymi refrenami. Jak dla

mnie lepsze wrażenie robi strona druga,

to jest motoryczny "Highway Night

Rider" oraz równie dynamiczny "White

Dog". Utwory z singla "We Are The People"

wydanego w 1991r. bazują na większej

ilości akustycznych partii, są jeszcze

bardziej melodyjne i utrzymane w średnim

tempie. Wniosek po wysłuchaniu

tych sześciu numerów może być tylko jeden:

zespół spóźnił się ze swą muzyką o

kilka dobrych lat - w połowie lat 80-tych

może mieliby nawet szanse na kontrakt z

którąś z niezależnych metalowych wytwórni,

jednak pod koniec dekady popularne

były już inne dźwięki, zaś w roku

1991 grunge całkowicie zmienił układ sił

na rynku muzycznym. Tymczasem zespół

konsekwentnie grał swoje i zdawał

się tego nie zauważać, co potwierdzają

cztery ostatnie utwory demo z 1994

160

RECENZJE


roku: archetypowo metalowy "Get Up" z

wykrzykiwanym refrenem, równie staroświecki

"Christine", ballada "Goodbye" czy

miarowy rocker "Here We Go" z chóralnym

refrenem. Teraz brzmi to klasycznie

i całkiem interesująco, ale wtedy Quasy

Modo byli bez szans.

Wojciech Chamryk

Sacrilege - Behind The Realms Of

Madness

2015/1985/1986 Relapse

Pamiętam swój kontakt z tą płytą jeszcze

w przedinternetowych czasach i zaskoczenie,

że pod tak typowo metalową

okładką kryje się swoista hybryda punka

i thrash metalu. Debiutancki album

ekipy z Birmingham z blondwłosą wokalistką

Lyndą "Tam" Simpson na czele

doczekał się przez lata miana kultowego

i wielu wznowień. To najnowsze, z okazji

30-lecia premiery, pojawiło się na rynku

nakładem Relapse Records, również w

wersji winylowej. Trochę szkoda, że zrezygnowano

z tej mrocznej, czarno-białej

okładki, bo nowy projekt, mimo nawiązań

do oryginału, trąci jednak zbytnio

komputerową grafiką. W kwestiach muzycznych

nie ma tu już jednak żadnych

niedomówień, bowiem tych sześć utworów

ma nadal niewiarygodnego kopa. To

coś na styku Disorder, Plasmatics,

Hellhammer czy Kreator, rzecz totalnie

bezkompromisowa i surowa. Pełna zgiełku,

pędu, brutalnych riffów i wrzaskliwych

wokali, gdzieniegdzie tylko przetykanych

chwilą zwolnienia czy bardziej

melodyjnym wejściem gitary. Jeszcze

ostrzej brzmią pierwsze utwory bonusowe,

trzyutworowe trzecie demo Sacrilege

z roku 1986, głównie za sprawą znacznie

surowszego brzmienia. Przyznam

jednak, że nie za bardzo rozumiem dlaczego

zamieszczono tu akurat ten materiał,

skoro był on już wcześniej publikowany

na kompilacjach grupy, bowiem

znacznie bardziej pasowałyby wcześniejsze

demówki, poprzedzające "Behind

The Realms Of Madness". Warto jednak

pochylić się nad kolejnymi dodatkami,

dwoma nowymi utworami, pierwszymi

od roku 1989 i potwierdzającymi

ubiegłoroczną reaktywację Sacrilege.

"Feed" to ostry, ale też i zróżnicowany

dynamicznie numer, nawet z niemal balladowym

zwolnieniem, ale też agresywny,

również za sprawą histerycznego

śpiewu Tam. Z kolei "Dig Your Own Grave"

to ostateczne potwierdzenie, że Sacrilege

nie zamierzają niczego zmieniać,

proponując trwający niecałe dwie minuty,

bardzo intensywny, wręcz ekstremalny

utwór. Na koniec dostajemy dwa numery

koncertowe z marca 1986 roku: jeszcze

ostrzejszą wersję "The Closing Irony"

i "Bloodrun", oryginalnie dostępny w

wersji studyjnej na splicie flexi przed 30-

tu laty.

Wojciech Chamryk

Smokescreen - Complete Works

2015 Cult MetalClassics

Pozostając w temacie reedycji Cult

Metal Classics pora na kolejną zapomnianą

perłę z amerykańskiego podziemia.

Smokescreen powstał w 1981 roku na

nowojorskim bronxie i tak naprawdę

ciężko dowiedzieć się czegoś więcej. Na

koncie mają trzy dema wydane odpowiednio

w latach '88, '92 i '94 i to by było na

tyle. W tym roku grecy z Cult Metal

specjalizujący się w wynajdywaniu z najgłębszych

otchłani podobnych rarytasów

wydali kompilację, na którą składają się

wszystkie wspomniane materiały. "Complete

Works" to prawie 80 minut klasycznego

US power metalu i naprawdę niezłe

zdziwko mnie ogarnia, że jest to tak

słabo znany band. Pierwsze dwa dema

"Smokescreen" i "Demo '92" stanowią

niemal spójną całość i mogłyby równie

dobrze zostać wydane jako debiut w

1992. Potężnie brzmiące gitary wycinające

klasycznie metalowe riffy, dobry

utrzymany najczęściej w wysokich rejestrach

głos wokalisty, mocna sekcja, czyli

podstawowe składowe power metalu.

Utwory są rozbudowane, czasem wręcz

niemal epickie i w większości przekraczające

5 minut. Jest dużo melodii, ale tych,

które lubimy najbardziej czyli do cna metalowych.

Słychać, że zespół starał się jak

najbardziej urozmaicać swoje utwory

dzięki czemu nie są jednowymiarowe i

nie nudzą się. Tak naprawdę wszystkie

utwory zawarte na pierwszych dwóch demach

są znakomite i gdybym miał oceniać

tyko je to nota byłaby prawie maksymalna.

Takie numery jak "Calling

Out Your Name", "The Seventh Seal"

czy "The Curse of Im-Ho-Tep" urywają

dupę, natomiast najdłuższy, ponad 8 minutowy

"Buried Alive" to już czysty heavy

metalowy orgazm. Genialna muzyka zupełnie

nieznanego zespołu. Ostatnie demo

z '94 to już trochę inne granie. Pomimo

power metalowego rdzenia słychać

inspiracje nowszym graniem. Pierwszy

numer "Monster" jest lekki, z akustycznymi

gitarami i zajeżdżający komercyjnym

hard rockiem. Jak dla mnie straszna kupa.

Natomiast w takim "Presence" albo

"Fallout" słychać echa tego co działo się

w tym czasie w Seattle. A że delikatnie

mówiąc nie jestem fanem takiego grania

tak więc nie przypasowały mi te zmiany.

Ten ostatni materiał nie jest w żadnym

wypadku beznadziejny, ale w porównaniu

z dwoma pierwszymi jest zauważalna

wyraźna różnica. Summa summarum jest

to w zdecydowanej większości doskonały

album i jestem przekonany, że zadowoli

każdego fana amerykańskiego metalu.

Pierwsza dwa dema to ocena maksymalna,

a ostatnie zasługuje na słabą czwórkę.

Jak by nie patrzeć wychodzi 5 i myślę, że

jest to odpowiednia ocena całościowa

twórczości Smokescreen.

Maciej Osipiak

The Horde of Torment - Distorted

Recollections

2015 Divebomb

W czasach, kiedy zaczyna dominować jedna

rzecz, każda inna nawet choćby wygrzebana

z głębokich czeluści jest na

wagę złota. Tak jest z dzisiejszą muzyką

metalową, gdzie w sercach młodych zespołów

rozbrzmiewa w większości death

metal i mamy prawdziwy wysyp zespołów,

które ogrywają standardowe schematy

do granic wytrzymałości, rzadko

dodając coś oryginalnego, własnego, dlatego

każdy zespół, który gra inną muzykę

np. thrash metal czy heavy metal z lat

80-tych jest zawsze intrygujący, choć nie

zawsze da się w stu procentach wymyślić

czegoś nowego. Na ratunek przychodzi

The Horde of Torment. Grupa grająca

staro szkolny thrash metal wydała album

"Distorted Recollections". Jeśli ktoś

lubuje się w płytach takich jak np.

"Kill'em All", to ta jest dla niego. Agresja,

bunt, energia to wszystko tutaj jest, choć

nie do końca, ponieważ The Horde of

Torment nie istnieje od dwudziestu czterech

lat, a sama płyta nie jest niczym innym

jak kompilacją zawierającą praktycznie

wszystkie utwory, jakie zespół zarejestrował,

które wcześniej wydał, jako demo.

Czyli na dobrą sprawę, mamy do

czynienia z prawdziwym wykopaliskiem,

prosto z Francji. Ale za to, jakim… Dostajemy

ponad godzinny materiał w starym

stylu, lecz z pewną różnorodnością.

The Horde of Torment powstał w 1989

roku, czyli siedem lat po wydaniu wcześniej

wspomnianego "Kill'em All", którego

wpływy są tutaj bardzo słyszalne, lecz

zespół nie zamknął się w jednej stylistyce

i oprócz Metalliki czerpie ze Slayera,

Cannibal Corpse, Venomu czy nawet

Black Sabbath. Poza oczywistą młócką

zaserwowano nam utwory ze zmianą

tempa, progresywnością i przykładem na

to jest chociażby "Product Of A Sick

Mind", który, pomimo że trwa trzy minuty,

ciągle w nim się coś dzieje, a motyw

przewodni na długo nam zapadnie w pamięć,

a jakby nam było mało to dostajemy

jeszcze melodyjną solówkę, których

na tej kompilacji jest dość sporo. Kolejnym

takim wyróżniającym się utworem,

jest pierwszy z dwóch najdłuższych na

płycie o tytule "As I Lay Dying", (lecz z

zespołem o takiej samej nazwie grającym

metalcore nie ma nic wspólnego). Zaczyna

się kolejnym thrashowym riffem, który

wpadnie nam w ucho, by chwile później

zaserwować nam motyw kojarzący

się z "Hammer Smashed Face" od Cannibal

Corpse, lecz po kilku momentach

tempo znów się zmienia i chłopaki grają

zupełnie jak Slayer w swoich wolniejszych

utworach, a potem jak Black Sabbath,

by zaraz wrócić do myśli przewodniej.

Praktycznie utwór nie nudzi, mimo,

że trwa sześć minut, to ma w sobie tyle

energii i pomysłowości, że chce się do

niego wracać. Jeśli by komuś to jednak

przeszkadzało to po tym utworze znów

mamy szybki numer, który trwa lekko

ponad dwie minuty. Następny po nim

utwór trwa ciut dłużej, bo niecałe cztery

minuty, gdzie momentami nad kawałkiem

unosi się duch "Creeping Death" i

samej Metalliki. Gdy i on dobiegnie końca

zaczniemy się zbliżać powoli do końca

regulaminowego czasu gry i zaczniemy

słuchać dwóch ostatnich utworów. To,

że to prawie koniec będą nam zwiastować

organy w "Alive Within", które przywodzą

na myśl legendarny "The Oath" z

repertuaru Mercyful Fate, potem utwór

przeradza się w coś, czego nawet Megadeth,

by się nie powstydziło. Ostatni na

liście jest "Pain Asylum", który wzbudza

mieszane uczucia, ponieważ dostajemy

znów świetne partie instrumentalne, ba

nawet bas, który dotychczas nie wybijał

się przed szereg tutaj ma swoją krótką

chwilę sławy, lecz w zamian dostajemy

średni refren, owszem tytułowe "Pain

Asylum", da się chóralnie odśpiewać na

koncercie, ale ogólnie rzecz biorąc jest

dość nużący, zwłaszcza, jeśli weźmie się

pod uwagę fakt, że refren występuje dość

rzadko, a lwią część utworu stanowią

gitary, przez co ma się wrażenie, że lepiej

by było, gdyby jednak był w pełni instrumentalny.

I teoretycznie byłoby to na

tyle, lecz dostajemy kilka bonusowych

utworów, które są zdecydowanie słabsze

od swoich poprzedników poza "Just Call

Me Down" i "Tear Down The Walls",

(który ma refren kojarzący się z "Jailbreak"

AC/DC), ale dobrze, że to wydawnictwo

nie dzieli się na podstawową zawartość

plus deluxe, tylko mamy wszystko

na jednym krążku. Pozostałe to koncertowe

wersje utworów, które słyszeliśmy

już wcześniej plus utwór, który jest

tu w wersji koncertowej, jak i z próby,

lecz są one słabszej jakości niż reszta płyty,

której jakość brzmienia stoi na wysokim

poziomie, wszystko jest klarowne,

czytelne, przejrzyste (nawet bas, który w

większości gra to samo, co gitary i momentami

ciężko go się doszukać) Co do

wokalu, brzmi on trochę jak wczesny

Dave Mustaine, choć momentami również

jak młody James Hetfield i czasami

wokalista decyduje się spróbować

szarży na wyższe tony, jedynie w "Alive

Within", bardzo przypomina głos Perry'

ego Farrell'a. Podsumowując "Distorted

Recollections" jest to solidny materiał,

może nie odkrywczy, ale na pewno wart

uwagi i jeśli komuś brakuje starego thrash

metalu, a nie znał wcześniej twórczości

The Horde of Torment tu go odnajdzie

i się nie zawiedzie. Słychać, że materiał

był nagrywany dawno temu, ale ma w

sobie dużo świeżości.

Grzegorz "Gargamel" Cyga

The Rods - Havier Than Thou

2015/1986 Cult Metal Classics

Klasyczny skład nowojorskiej legendy

heavy metalu The Rods to żelazne trio:

David "Rock" Feinstein (git/voc), Gary

Bordonaro (bas/voc) i Carl Canedy

(dr/voc). Oni to w latach 1980-1984 wypuścili

5 krążków, które zdobyły mniejszą

lub większą popularność. Jednak

przed wydaniem 6-ego albumu doszło do

pewnych zmian w wydawałoby się stałym

składzie. Odszedł Bordonaro, którego

zastąpił Craig Gruber, na pozycję wokalisty

wskoczył znany choćby z Picture

czy Horizon, Shmoulik Avigal. Poza

tym do The Rods dołączyła też Emma

Zale obsługująca klawisze. W tym składzie

zespół wydał w 1986 roku album

"Havier than Thou", który jest moim

osobistym faworytem jeśli chodzi o dyskografię

grupy. Przede wszystkim dlatego,

że jest to kwintesencja stylu The

Rods i tego wszystkiego co było najlepsze

w amerykańskim tradycyjnym heavy

lat '80. Są tu prawdziwe power metalowe

petardy atakujące słuchacza ognistymi

riffami, kanonadą bębnów i mocnym,

przejmującym śpiewem. Do tego grona

trzeba zaliczyć "Make Me a Believer",

"Angels Never Run" oraz "Chains of Love".

Z drugiej strony są bardziej tradycyjne

rockery będące prawdziwymi koncertowymi

hymnami jak "I'm Gonna Rock" czy

przezajebisty i jeden z moich ulubieńców

"Born to Rock". Spokojniejszą stronę

"Havier than Thou" reprezentuje znakomita

ballada "Crossroads" oraz "Fool for

Your Love". Płyta mimo wspomnianych

wyżej różnic między poszczególnymi

utworami tworzy zwarty monolit i uderza

w pysk z całą swoją mocą. Mnóstwo

fantastycznych melodii, energia, radość

grania i zajebiste kompozycje składają się

na dzieło kompletne w swoim gatunku.

Nie mogę się nadziwić czemu dzisiaj nie

wymienia się go jednym tchem z innymi

klasykami z tamtych lat. Kryminalnie nie

doceniona płyta i nie wykorzystany

potencjał. Jest to moim nieskromnym

zdaniem szczytowe osiągnięcie The

RECENZJE 161


Rods i chyba nigdy nie uda im się przebić

tego materiału. Niestety po jego wydaniu

zespół przestał istnieć jako The

Rods, ale wydał jeszcze jeden krążek pod

innym szyldem. To już jednak temat na

kolejną recenzję. W tym roku ukazała się

reedycja tego krążka nakładem, jakże by

inaczej, Cult Metal Classics. Chyba nikt

nie ma wątpliwości, że warto mieć "Havier

than Thou" w swojej kolekcji?

The Rods - Hollywood

2015/1986 Cult Metal Classic

Maciej Osipiak

W 1986 roku The Rods wydali swój najlepszy

i zarazem ostatni aż do 2011 krążek

pod tą nazwą, czyli "Havier than

Thou". Jednak w tym samym roku ukazał

się jeszcze jeden materiał, stworzony

tym razem przez oryginalny skład plus

nowy wokalista. Płyta "Hollywood" została

nagrana pod szyldem Canedy, Feinstein,

Bordonaro & Caudle. Tak więc

do żelaznego trio dołączył Rick Caudle,

którego niektórzy mogą kojarzyć z płyty

Thrasher, w którą swoją drogą byli zamieszani

między innymi muzycy The

Rods. W tym roku nakładem Cult Metal

Classics wyszła reedycja tego krążka,

ale tym razem już z logiem The Rods.

Muzycznie, pomimo pewnych zmian,

jest w dalszym ciągu znakomicie. Przede

wszystkim jest lżej i bardziej przebojowo,

a momentami wręcz radiowo. Takie

wałki jak "All American Boys" czy "Heat

of the Night" ocierają się wręcz o stylistykę

AOR. Świetnie skomponowane i

bardzo melodyjne numery doskonale

sprawdzają się podczas jazdy samochodem

czy nawet na niekoniecznie metalowej

imprezie. Jednak nie ma się co bać, w

dalszym ciągu na płycie dominuje heavy

metal. Oczywiście w tej bardziej amerykańskiej

i "komercyjnej" odmianie, ale

słucha się tego fantastycznie. Oprócz wyżej

wymienionych znajdzie się tutaj jeszcze

więcej hitów takich jak "Don't Take

It So Hard", "Prisoner of Love" czy "Tokyo

Rose". Do tego obowiązkowo niezła ballada

"Love is Pain" i genialnie wykonany

cover Mountain "Mississippi Queen",

który ma takiego kopa i taki drive, że

wyrwał mnie z butów i wytarzał po podłodze.

The Rods tym albumem udowodnili,

że oprócz rasowego i ognistego

heavy metalu potrafią też komponować

lżejszy i bardziej przebojowy materiał,

który jednocześnie nie będzie wzbudzał

zażenowania. Jest to muzyka wręcz przesiąknięta

latami 80-tymi, więc dzisiaj dla

niektórych może brzmieć trochę archaicznie,

ale myślę, że większość z was nie

będzie miała z tym żadnego problemu.

Nie słucham zbyt często akurat tego typu

grania jednak "Hollywood" zajebiście mi

się wkręcił i wiem, że będę regularnie do

niego wracał.

Titan - Titan

2015/1986 No Remorse

Maciej Osipiak

Francja miała w latach 80-tych scenę nie

ustępującą poziomem czy ilością zespołów

tej niemieckiej czy angielskiej, jednak

tamtejsze grupy rzadko kiedy mogły

pochwalić się większym niż lokalny

sukces. Takim kultowym, istniejącym

zresztą do dziś zespołem, jest chociażby

Killers, ale po konflikcie z liderem

Bruno Dolheguy'm w połowie dekady

opuścili go koledzy: basista Pierre Paul,

perkusista Michael Camiade, gitarzysta

Didier Deboffe i wokalista Patrice Le

Calvez, szybko zakładając kolejny zespół.

Titan zadebiutował longplayem w

roku 1986 i album ten przyniósł solidną

dawkę ostrej i melodyjnej muzyki. Zakorzenionej,

co niejako naturalne, w dokonaniach

klasycznych już wtedy zespołów

jak Iron Maiden, ale też odwołujących

się do tego, co grały w owym czasie

Accept ("Black Power") czy Dio z okresu

debiutu ("G.I.'s Heritage"). Czasem robi

się nieco mroczniej ("La Loi Du Metal"),

jednak przeważają całkiem chwytliwe refreny,

w których zadziorny śpiew Le Calveza,

brzmiącego trochę jak Udo Dirkschneider

z wyższą barwą głosu, dopełniają

chórki bądź dodatkowe ślady głównego

wokalu, nie brakuje też gitarowych

popisów najwyższej próby, takich jak np.

w "Ultimatum". Zespół nie odniósł jednak

sukcesu i rozpadł się w końcu lat 80-

tych, wydawszy jeszcze koncertowy "Popeye

le Road". Pięć ostrzejszych niż w

wersjach studyjnych utworów z tego albumu

dopełniło zawartość "Titan", chociaż

szkoda, że zabrakło i pozostałych -

nowych wersji numerów Killers, w których

powstaniu muzycy Titan też mieli

udział.

Tork Ran - Tales Of Death

2011 Armee De La Mort

Wojciech Chamryk

Niniejsza płyta to remanent z najgłębszych

zakamarków zakurzonego lamusa

francuskiego metalu, zawiera bowiem

dwie demówki tych thrashers z przełomu

lat 80-tych i 90-tych plus liczne bonusy,

a ta podwójna kompilacja ukazała się

przed czterema laty. Na pierwszy ogień

idzie drugie, studyjne demo "Tales Of

Death", zarejestrowane latem 1990 roku.

Opener "Hatrh" może nieco zmylić, bo

nie dość, że zaczyna się dość długim

wstępem z udziałem strojącej instrumenty

orkiestry symfonicznej, a jak już się

rozwinie, to bliżej mu do surowego

death/doom niż speed/thrash metalu.

"Raw Death" to też bardziej klimaty

wczesnego Hellhammer; bardziej thrashowo

panowie uderzają za to w zakręconym

instrumentalnym "Iron Wars" w

stylu Voivod i "Scourge Of Gods", by

zakończyć pastiszowym instrumentalem

"Romeo And Juliet" i grobowym, mocarnym

numerem tytułowym. Zawartość

pierwszego dysku dopełnia dziesięć numerów

koncertowych z wiosny tego

samego roku, ale to rzecz raczej dla totalnych

maniaków takich ciekawostek, bo

brzmi to tak, jakby ktoś z kaseciakiem

stał tuż przed basistą, dlatego jego grę

słychać najlepiej. Gitara i bębny są gdzieś

w tle, a nad tym wszystkim dominuje

wrzask Wild Dana Killera. W programie

głównie numery z drugiej demówki,

jest też nijakie solo gitarowe i "Thrash

Fuckin' Medley", ale nie miks thrashowych

klasyków, tylko dzieł klasycznych

kompozytorów w metalowym, pełnym

energii opracowaniu. Na drugiej płycie

najpierw mamy koncertowe, chronologicznie

pierwsze demo "Haatrrh" z 1988

roku. Niestety ten materiał brzmi jeszcze

gorzej, tak jakby kasetę z tym materiałem

przegrano ileś razy, przy każdym kopiowaniu

używając jako oryginału tej właśnie

przegranej taśmy, z każdym kolejnym

takim zabiegiem coraz anemiczniej,

wręcz nieczytelnie brzmiącej. Szkoda o

tyle, że mamy tu aż czternaście kipiących

energią numerów, w tym solo perkusji/

gitarowe i "Thrash Fuckin' Medley", który

był pewnie bisem zespołu i jego koncertowym

pewniakiem. Dodatki to siedem

utworów z prób z lat 1987-88 - brzmiących

znacznie lepiej, chociaż 90 na 100

nagrano je na zwykły magnetofon. Jeśli

więc kogoś nie zraża jakość nagrania i

lubi takie ostre, surowe granie, może

sprawdzić Tork Ran.

TSA - Proceder

2015/2004 Metal Mind

Wojciech Chamryk

W 2004 na rynku pojawia się na rynku

krążek "Proceder", był to pierwszy po

dwunastu latach milczenia album studyjny,

żywej legendy, polskiego, ciężkiego

grania, czyli TSA. Pomijając fakt, że

płyta została przyjęta przez fanów i krytyków

ciepło, to przede wszystkim niosła

nadzieję, że będziemy dostawać ich kolejne

studyjne albumy w dość regularny

sposób. Nic bardziej mylnego. Mamy

2015 roku, a o nowym krążku TSA nie

ma nawet plotek. W sumie bardzo kiepska

sprawa. Polski rynek muzyczny jest

beznadziejny, szkoda, że to odbija się na

takich zasłużonych kapelach, jak omawiany

bohater recenzji. Z drugiej strony

żal, że sami muzycy nie potrafią się odnaleźć

w nowej rzeczywistości. Minione

lata nie wrócą, o tym wiedzą wszyscy i to

od dawna. Muzycy TSA nie zawiesili instrumentów

na kołku, działają w różnych

projektach i powinni już dawno dopracować

się nowej własnej formuły, gdzie mogliby

spełniać się jako TSA w sposób,

który by ich satysfakcjonował. A tak jeden

studyjny album na dwadzieścia trzy

lata to wręcz kpina. Wstyd Panowie! Sama

płyta od dawna nie gości na półkach

sklepowych i jest nieosiągalna. No chyba,

że w drugim obiegu, nie zawsze za normalne

pieniądze. Z pewnością wielu ludzi

z radością przyjęło informacje, że zespół

i Metal Mind postanowili ponownie

wydać album w trochę odświeżonej formule,

przynajmniej w tej graficznej. A to

nie koniec niespodzianek, bo jeszcze w

tym roku będzie można mieć ten krążek

w wersji winylowej. Muzycznie "Proceder"

od początku podkreślał swój wysoki

poziom, choć nie można powiedzieć, że

to najlepsza płyta TSA. Jednak o jej sile

świadczy to, że po latach muzyka ciągle

robi wrażenie i jest pełna wyrazu, a tytułowy

utwór wręcz stał się kolejnym klasykiem

w repertuarze kapeli. Instrumenty

brzmią nadal intensywnie, energetycznie

i charakterystycznie. Produkcja

nadal cieszy uszy. Kompozycje są bardzo

dobre, różnorodne, raz szybkie, innym

razem wolne, naszpicowane całą masą

świetnych riffów Adrzeja Nowaka i Stefana

Machela. Mocne melodie, wpadające

w ucho oraz typowy wokal Marka

Piekarczyka dopełnia obrazu. TSA nie

byłoby sobą, gdyby Piekarczyk nie wyśpiewywał

ważnych życiowych przesłań

czy prawd oraz nie zadawał trudnych

pytań. "Proceder" jako całość jest nadał

mocna, zwarta, z bezwzględnością kontynuująca

styl obrany przez TSA na początku

swojej kariery. Jeżeli ktoś o tym

się nie przekonał, czas najwyższy aby to

zrobił. Tylko człowiekowi żal, że przez te

dwadzieścia parę lat mógłby się cieszyć

kilkoma podobnymi krążkami, a nie

może.

Wild Dogs - Reign Of Terror

2015/1987 Divebomb

\m/\m/

Wild Dogs zadebiutowali w 1983r. albumem

odnoszącym się jeszcze do tego, co

grano w USA na przełomie lat 70-tych i

80-tych. Wydany rok później "Man's

Best Friend" to typowy materiał okresu

przejściowego, kiedy to muzycy nie

wiedzieli jeszcze, czy opowiedzieć się po

stronie tradycyjnego heavy, gdy korciły

ich też speed czy thrash metal. Co istotne

nie złagodnieli po podpisaniu kontraktu

z Enigma Records. Nie poszli jednak na

komercję i lep łatwizny przyjaznej amerykańskim

stacjom radiowym. Mimo

zmiany 2/4 składu (wokalista i basista)

stworzyli album, według mnie najlepszy

w ich karierze, a dzięki większemu budżetowi

ich muzyka mogła wreszcie zabrzmieć

jak należy. Tak, brzmi to może

paradoksalnie, ale to fakt. Na "Reign Of

Terror" nie ma już mowy o taniej przebojowości

czy wpływach hard rocka. To

power metal w całej okazałości, niemal

wzorcowy dla roku 1987. Szybkie, lub

bardzo szybkie, rozpędzone niemal do

granic możliwości utwory, takie jak na

przykład "Metal Fuel (In The Blood)",

"Man Against Machine" czy "Spellshock"

stanowią o sile tej płyty. Na drugim biegunie

mamy dłuższe, bardziej rozbudowane,

wolniejsze, wręcz mroczne kompozycje,

jak "Streets Of Berlin" i tytułową.

W tej ostatniej perkusista Deen Castronovo

imponuje wręcz potężnym brzmieniem

i przejściami - Scott Travis nie był

pierwszy z takim graniem. Wokalista

Michael Furlong śpiewa niżej od swego

poprzednika, Matta McCourta, jednak

w niektórych partiach zdarza mu się wyciągać

wyższe partie bez większego wysiłku

("Siberian Vacation"). A całość tego

materiału to niemal nieustający popis

gitarzysty, Jeffa Marka - riffy, podkłady,

sola - jest czego posłuchać. Tegoroczne

wznowienie tego klasycznego materiału

dokonane przez Divebomb Records jest

opisywane jako deluxe edition. Dziwi

mnie to o tyle, że dostajemy tu raptem

trzy dodatkowe utwory demo: krótsze

niż na LP "Man Against Machine" i

utwór tytułowy oraz dotąd niepublikowany

szybki "Eat You Alive", gdy wcześniejsze

wznowienia "Reign Of Terror",

np. Northwind Records czy US Metal

zawierały znacznie więcej materiału dodatkowego,

jak np. nie wydany w 1989

czwarty album grupy "Dead To The

World". Jak by jednak na to nie patrzeć,

to któreś z wydań "Reign Of Terror"

trzeba mieć w swej kolekcji.

Wojciech Chamryk

162

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!