HMP 61 Cage
New Issue (No. 61) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 164 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: : Cage, Death Dealer, Denner/Shermann, Kat & Roman Kostrzewski, Wolf Spider, Divine Weep, Nocny Kochanek, Satan, Tank, Blind Guardian, Stratovarius, Divine, RAM, Reverence, Black Trip, Cancer, Protector, Nuclear Assault, The German Panzer, Masters Of Metal, Darkology, One Machine, Ghost, Tysondog, The Rods, AxeMaster, Killen, Ultra-Violence, Fallen Angels, Civil War, Witchbound and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 61) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 164 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: : Cage, Death Dealer, Denner/Shermann, Kat & Roman Kostrzewski, Wolf Spider, Divine Weep, Nocny Kochanek, Satan, Tank, Blind Guardian, Stratovarius, Divine, RAM, Reverence, Black Trip, Cancer, Protector, Nuclear Assault, The German Panzer, Masters Of Metal, Darkology, One Machine, Ghost, Tysondog, The Rods, AxeMaster, Killen, Ultra-Violence, Fallen Angels, Civil War, Witchbound and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Konkursy czas zacząć! Atrakcji tym razem
będzie co nie miara. Do wygrania najnowsze płyty: David
Gilmour "Rattle That Lock", Jeff Lynne's ELO
"Alone In The Universe", Nocny Kochanek "Hewi
Metal", Crimson Valley "Halls Of Victory", Spectrum
"XV" oraz Divine Weep "Tears of the Ages".
Chciałoby się napisać, że Divine Weep to
ciągle, młoda heavy/power metalowa kapela z Polski, ale
muzycy swój staż już "odbębnili", a ich kariera właśnie
nabiera rozmachu. Czego dowodem jest ich najnowszy,
drugi z kolei album "Tears of the Ages". Chętnych do
przekonania się o mocy tego krążka zachęcam do odpowiedzi
na poniższe pytania:
1. Kto wystąpił gościnnie na płycie "Tears of the
Ages"?
2. Jak nazywa się bonusowy kawałek, który na płycie
zarejestrowany jest po polsku?
3. Jak się nazywa jeden z byłych frontmanów Iron
Maiden, przed którym Divine Weep miało okazję
zagrać w Warszawskiej Progresji?
Muzyków z Night Mistress rozsadza energia
i... humor. Właśnie powołali do życia heavy metalowy
kabaret, Nocny Kochanek. Z ich debiutanckiego albumu
"Hewi Metal" dowcip aż się ulewa, jednak całą
sprawę muzycy potraktowali poważnie i profesjonalnie.
Aby postawić płytę tego zespołu na swojej półce wystarczy
odpowiedzieć na jedno pytanie:
1. W jakich okolicznościach powstał Nocny Kochanek?
Intro
Konkurs
Tym razem w roli głównej wystąpi Sean Peck,
wokalista takich zespołów, jak Cage, Death Dealer i Denner/Shermann.
Wszystkie te kapele w zbliżonym czasie
wydały swoje najnowsze albumy (październik 2015r.).
Denner/Shermann zaliczyli debiut EPką "Satan's Tomb",
Cage może pochwalić się "Ancient Evil", zaś Death Dealer
"Hallowed Ground". Myślę, że większość z was już zapoznała
się z tymi krążkami, może ktoś znalazł na nich jakieś
minusy, ale ogólnie musicie przyznać, że Peck i jego koledzy
przygotowali solidny "trzypak". Liczę, że wspomniane
albumy umocnią pozycję tych kapel na klasycznej metalowej
scenie, a ich kariera nabierze godnego tempa. Nie będę
ukrywał, że jestem zwolennikiem talentu Sean'a, więc naturalnym
jest to, że Cage i Death Dealer wylądowały na
okładce nowego numeru Heavy Metal Pages. Mała dygresja.
Trochę później na rynku pojawił się debiut Greków z Diviner,
"Fallen Empires". Wspominam o tym teraz, bowiem
ci którzy uwielbiają Cage i Death Dealer, z pewną dozą entuzjazmu
przyjmą również propozycję tego zespołu.
Gdyby Kat z Romanem Kostrzewskim poczekali
do obecnego roku, to bardzo sympatycznie uczciliby
pełną rocznicę wydania polskojęzycznego debiutu "666" z
1986 roku. Zespół Romana ponownie zmierzył się z repertuarem
tego albumu, co stało się motywem do przeprowadzenia
długiego wywiadu z Mistrzem Kostrzewskim. Myślę,
że fanów osoby i twórczości Romana nie muszę namawiać
do zapoznania się z tą rozmową. Jak jesteśmy przy polskich
kapelach, chciałbym zwrócić uwagę jeszcze na wywiady
z Wilczym Pająkiem, Divine Weep oraz Nocnym
Kochankiem. Wszystkie zespoły wydały bardzo udane krążki,
z którymi czytelnik Heavy Metal Pages powinien koniecznie
się zapoznać. Nie są to oczywiście wszystkie polskie
bandy. Zwolennicy polskiej sceny mogą poczytać jeszcze o
Crimson Valley, Iscariota i Spectrum.
Klasyczny heavy metal tym razem ma także
spore grono przedstawicieli. Znajdziemy tu starych wyjadaczy,
którzy nadal udanie poruszają sie po rynku muzycznym,
są też tacy, którzy ponownie odkurzają swoje stare
zapomniane kapele, albo z powodów prawnych zaczynają
od nowa pod nową nazwą, pełno jest także młodzieży, która
z pasją chce dorównać swoim idolom. Jednak tym razem
przewodzą tu stare wygi z Satan i Tank na czele, choć takie
wspomniane już Diviner czy Reverence mocno depczą im
po piętach.
Pełno jest też młodzieży thrashowej. Na pewno
więcej niż w poprzednim numerze. Wymieńmy chociażby
Ultra Violence, Fallen Angels czy Bloodrocuted.
Nie ma za to zbyt wielu z thrashowej starej gwardii. Wcześniej
wymieniliśmy Kat i Roman Kostrzewski oraz Wilczy
Pająk, a do tego grona można doliczyć jedynie Nuclear Assault.
Owszem są jeszcze okazałe artykuły o Protector i
Cancer ale te kapele zaliczane są do nurtu thrash/death metalu,
a w wypadku Cancer nawet do samego death metalu.
Sceny tradycyjnego heavy metalu i thrashu są
bardzo barwne, każda z kapel ma swoje oryginalne podejście
do tej muzyki. Jednak trafiają się zespoły, które jeszcze
bardziej chcą urozmaicić dany kierunek. Jest to dość trudne
i nie wszystkim to się udaje. Aby przekonać się komu się ta
sztuka udała zachęcam do przesłuchania najnowszych płyt
One Machine czy Kill Ritual, oczywiście do przeczytania
z nimi wywiadów również.
Nie zabrakło też sporej gromadki przedstawicieli
melodyjnych odmian ciężkiego grania, które najmocniej
firmują Blind Guardian i Stratovarius. Odnajdziemy
wśród nich również reprezentantów bardziej progresywnych
odmian, gdzie niekwestionowanie bryluje artykuł o dokonaniach
Arjena Lucassena. Ciekawostką zaś jest felieton o jednej
z najbardziej znaczących w elektronice kapel tj. Tangerine
Dream. Mam nadzieję, że będzie to pewna odmiana,
do której czytelnicy odniosą sie przychylnie.
W tak telegraficznym skrócie ciałem wam zakomunikować,
co znajdziecie w nowym numerze. Myślę, że
poznawanie szczegółów będzie znacznie ekscytujące. I tej
nadziei mocno się trzymam.
Niestety, kolejny raz nie udało się przygotować
nowego materiału tak, aby zmieścić się w trzymiesięcznym
terminie. Zbyt wiele podjętych tematów, aktualnie
specyficzny system pracy nad magazynem i cała masa przeróżnych
kłopotów, sprawia, że teraz potrzebne są cztery -
pięć miesięcy na przygotowanie pełnej nowej edycji. Piszę o
tym nie po to, aby się wyżalić, ale aby przygotować was, że
bieżący zakres edycji naszego magazynu to wspomniany
cztery - pięć miesięcy. Kolejna sprawa, która wynika z aktualnego
systemu pracy nad magazynem, jest taka, że przygotowane
materiały w przewadze powstają w konkretnym
okresie czasowym. Zdarzają się jednak wyjątki, czyli materiały
znacznie starsze, które z powodu określonych problemów
docierają do publikacji z dużym opóźnieniem. Łatwo
takie artykuły wyłuskać w trakcie czytania, ale włożono w
nie bardzo dużo pracy oraz ciągle są na tyle atrakcyjne, że
błędem byłoby z nich zrezygnować. Liczę, że taki stan rzeczy
zostanie zaakceptowany przez czytelników. A teraz zapraszam
do lektury.
Michał Mazur
We wrocławskim Crimson Valley zmiany.
Jaki efekt przyniosły? Wystarczy zapoznać się z ich EPką
"Halls Of Victory. Kto chętny?
1. Kto zastąpił dotychczasowego wokalistę Bartka
Koniuszewskiego?
2. Jak wielki "babiniec" utrzymuje w swoich szeregach
Crimson Valley?
3. Do którego kawałka z "Halls Of Victory" zespół
nakręcił teledysk?
Ciekawie zapowiada się także kolejny polski
zespół - Spectrum - który choć nie gra old-schoolowo,
preferuje dobre metalowe rzemiosło, bliskie heavythrashu:
1. W którym roku zespół rozpoczął swoją działalność?
2. Z jakiego miasta pochodzi zespół?
3. Jaki utwór promuje nową płytę zespołu "XV"
Teraz coś dla milośników szeroko pojętego
rocka. Aby posłuchać kolejnej solowej płyty Davida
Gilmoura "Rattle That Lock" należy odpowiedzieć na
proste pytania:
1. "Rattle That Lock", która to z kolei solowa płyta
Davida Gilmoura?
2. David Gilmour wystąpił w 2006 roku w Stoczni
Gdańskiej ku czci powstania związku zawodowego
Solidarność. Który z muzyków Pink Floyd wspomógł
wtedy Davida?
3. Kiedy David Gilmour ponownie odwiedzi Polskę?
Jacy znani polscy artyści mają wspólnie wystąpić z
Gilmour'em?
Ci co wezmą udział w quizie z David'em
Gilmou'rem, pewnie chętnie odpowiedzą na pytania
dotyczące się Jeff Lynne's ELO:
1. Rozwiń skrót E.L.O.
2. Do jakiego filmu E.LO. zarejestrowało ścieżkę
dźwiękową?
3. Wymień muzyków, którzy pomogli Jeff'owi Lynne
w nagraniu "Alone In The Universe".
Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy
(poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmpmag.pl
Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz
adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe
nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!
Heavy Metal Pages
ul. Balkonowa 3/11
03-329 Warszawa
Spis tresci
3 Intro
4 Cage
6 Death Dealer
8 Denner - Shermann
9 Black Trip
10 Kat & Roman Kostrzewski
14 Cancer
18 Protector
22 The German Panzer
24 Masters Of Metal
25 Architects Of Chaoz
26 Reverence
28 Wolf Spider
30 Divine Weep
32 Nocny Kochanek
34 Ghost
36 Darkology
37 Kill Ritual
38 Exorcism
40 One Machine
42 Perzonal War
44 Stormzone
46 The Deep
48 Tysondog
50 Satan
52 Sacrilege
54 Tank
56 Nuclear Assault
57 Fallen Angels
58 The Rods
60 RAM
61 Lady Beast
62 August Redmoon
63 Blizzen
64 Dust Bolt
65 Merciless Attack
66 Baby’s Breath
67 Deaf Dealer
68 AxeMaster
71 Nuclear
72 Bloodlocuted
73 Ultimate Holocaust
74 Warsenal
75 Blindrage
76 Bulldozing Bastard
77 Ugly Kid Joe
78 Diviner
80 Steel Raiser
81 In Vain
82 Killen
83 Ceaseles Torment
84 Crimson Valley
86 Millennial Reign
88 Creature
89 Broken Lingerie
90 Iscariota
91 Tentation
92 Spectrum
93 Distant Sun
94 Stratovarius
95 Dark Witch
96 Civil War
97 Tad Morose
98 Sonic Prophecy
99 Secret Sphere
100 Signum Regis
102 Witchbound
103 Crystal Ball
104 Ultra-Violence
106 Sofisticator
108 Arjen Anthony Lucassen
118 Tangerine Dream
120 Blind Guardian
124 Decibels` Storm
154 Old, Classic, Forgotten...
3
HMP: Liczę właśnie, że "Ancient Evil" to już wasza
siódma płyta. Jak się czujesz po wypuszczeniu tego
krążka, masz jakieś szczególne refleksje, podsumowania?
Sean Peck: Tak naprawdę to nasz siódmy album, a
wcześniej wydawaliśmy też muzykę w wersji elektronicznej,
jednak w tym przypadku opublikowanie albumu
było koszmarem. Skończyliśmy go rok temu i planowaliśmy
wydać go bez wytwórni po raz kolejny, jednak
wytwórnia SMG się do nas zgłosiła i opóźniła cały proces.
Z perspektywy czasu widzę, że album został zrobiony
porządnie z zajebistym teledyskiem służącym
promocji. Póki co, wczesne wyniki sprzedaży i recenzji
są zadowalające, więc naprawdę jestem podekscytowany.
Zrobić coś takiego, żeby nikt w
metalu nigdy nie odważył się
podjąć czegoś podobnego
Sean Peck jest prawdziwym pasjonatem heavy metalu.
On nawet nie tworzy, on po prostu wpada w szał
tworzenia, pisania, wymyślania. Nie dziwne, że sam październik 2015, w którym
wyszły trzy jego wydawnictwa, nazwał "Pecktober". Jedną z wielu ciekawostek, jakie poznacie
czytając poniższy wywiad jest fakt, że koncepcja, jaka trafiła na "Ancient Evil" pierwotnie
miała się znaleźć na wydawnictwie zupełnie innego projektu...
Hmmm... "Supremacy of Steel" to świetna płyta,
którą właśnie miksujemy ponownie. Musiałbym się
zastanowić czy jest bardziej skomplikowana. My po
prostu piszemy kawałki tak jak czujemy, bez konkretnego
zamysłu. Jednak wymyślanie niespodzianek na
albumie koncepcyjnym nie jest łatwe, możecie mi
wierzyć. Nie chcemy iść w zbyt progresywną stronę,
ponieważ wtedy traci się na ciężkości, jeśli materiał jest
przekombinowany. Z zasady nie słucham zbyt wiele
progresywnego metalu. Doceniam kunszt muzyczny,
ale takiej muzyce brak jaj. Nasza muzyka musi mieć w
sobie odpowiednio dużo jadu i skurwysyństwa. Śmiesznie
jest słyszeć, że "Ancient Evil" jest prostszy, ponieważ
cały czas martwiłem się, że jest przekombinowany
i przydługi. Ale czytając recenzje i widząc jak
ludzie się w niego wkręcają, pewnie masz rację.
Zmieniło się także wasze brzmienie. Jest bardziej
naturalne i głębsze niż ostatnio. Dotąd - z tego co mi
wiadomo - robiliście wszystko sami. Czy tym razem
zaprosiliście do współpracy przy produkcji czy miksie
płyty kogoś "z zewnątrz"?
Dave Garcia miksował ten album. Zaprosiliśmy kogoś
z zewnątrz, żeby to zrobił, i skończyło się to kompletną
porażką. Narzekał, że jest za dużo tego, za mało
więc jemu nie sprawia to problemu. Bałem się, że płyta
będzie za szybka, więc zwolniliśmy ją na samym końcu
kawałkiem "Tomorrow Never Came".
… choć podejrzewam, że pewnie zaczęliście pisać
"Ancient Evil" jeszcze z Normem Leggio? Sean Elg
nie bał się wyzwania? (śmiech)
Tak, zaczęliśmy z Normem, ale kiedy się ożenił, a jego
żona zaszła w ciążę, stracił na metalowości. Widzieliśmy,
że życie muzyka przestało mu odpowiadać, więc
Sean przyniósł ze sobą powiew świeżości. Ma wszystkie
niezbędne umiejętności i świetnie się go ogląda na
scenie. Jest bez wątpienia najlepszym perkusistą jakiego
mieliśmy i co najważniejsze, świetnym kumplem w
trasie. Tytułowy kawałek "Ancient Evil" jest dla nas
wszystkich prawdziwym wyzwaniem jeśli chodzi o granie
i jest istnym sztosem.
Płyta, podobnie jak wspomniany "Hell Destroyer"
jest koncept albumem. Dlaczego powróciłeś do tego
rodzaju pomysłu na płytę? Domyślam się, że napisanie
konceptu jest dużo trudniejsze niż płyty "luźnej",
bo determinują cię teksty i fabuła. Skąd pomysł na
takie wyzwanie?
Masz rację, o wiele trudniej zrobić dobry album koncepcyjny.
Kilku byłych członków King Diamond zaproponowało
mi nagranie krążka jakieś pięć lat temu.
Jako wielki fan King Diamond zgodziłem się. Zaproponowałem
nagranie albumu koncepcyjnego i zająłem
się pisaniem fabuły, która pasowałaby do klimatu. Napisałem
kiedyś kilka krótkich opowiadań, więc z naleciałościami
z komiksów i gier zacząłem wymyślać historię.
Im więcej napisałem, tym więcej musiałem dopisać,
żeby wypełnić luki fabularne i niebawem opowiadanie
rozrosło się do 150 stron. Projekt zaczął się
rozpadać i wszyscy wykruszyli się. Ja, z kolei, jestem
jak maszyna - jak coś zacznę, robię to do końca. Zostałem
więc sam z całkiem fajnym horrorem. Pokazałem
ją chłopakom z Cage i postanowiliśmy zagłębić się
w nią po same jaja. Tak narodził się pomysł na album
koncepcyjny Cage. W starym składzie napisaliśmy
materiał bardzo szybko, ale wraz z nadejściem nowych
członków postanowiliśmy to wszystko przerobić.
Udało mi się podzielić opowiadanie na rozdziały i tym
samym mieliśmy dobry punkt odniesienia przy komponowaniu.
Jest to zarazem pierwsza płyta wydana w nowym
składzie. Prawdę powiedziawszy słychać, że - choć
utrzymana w 100% stylu Cage - różni się od dwóch
poprzednich. Rzeczywiście nowi członkowie mieli
możliwość wkładu w kompozycje Cage?
Tak, na pewno. Zespół założyłem wraz z Davem
Garcią, a teraz gra z nami Casey Trask jako gitarzysta,
Sean Elg jako perkusista, oraz Alex Pickard jako
basista. Na albumie grał Dwight Magic na basie, jednak
przez rodzinne komplikacje Alex musiał zmienić
go na stałe. Strasznie podoba mi się nowy skład. Nowi
ludzie są zdeterminowani i głodni stali. Świetnie nam
się razem komponowało. Casey jest doskonałym
shredderem z oldschoolowym zacięciem i pisze sterty
zajebistych riffów. Sean, z kolei, jest najlepszym perkusistą
w San Diego. Świetnie się go ogląda i ma niebywały
talent do ożywiania kawałków. Wszyscy mieliśmy
wkład w tę płytę i niesamowite jest to, jak dobrze
nowi członkowie zespołu wczuli się w to, co sprawia,
że Cage jest królem amerykańskiego power metalu.
Mówiąc o zmianach mam na myśli pewną tendencję.
Od znakomitego "Hell Destroyer" (to jedna z moich
ulubionych płyt XXI wieku) z każdą płytą szliście w
coraz większe skomplikowanie kompozycji i linii
wokalnych. "Ancient Evil" jakby ktoś stanął z boku i
powiedział "to ślepa uliczka, wracajcie do prostszych
kompozycji jak z Hell Destroyer". Skąd przyszedł
pomysł na powrót do mniej skomplikowanych kompozycji?
Poczuliście, że bardziej niż na "Supremacy of
Steel" komplikować utworów już się nie da? (śmiech)
Foto: Karina Diane
tamtego, i szybko zorientowaliśmy się, że to nieodpowiednia
osoba. Dave się wkurwił i postanowił wrócić
do podstaw i zmienić podejście do nagrywania.
Trafił tym miksem w dziesiątkę. Uwielbiam go. Chciałem
pomóc słuchając co z tego wyszło i jestem zachwycony
wysuniętymi do przodu bębnami. Brzmienie
zdecydowanie miażdży. Wrzuciliśmy dużo delayu na
partie wokalne, ale kocham to gówno, ha! Prasa mówi
nam to samo, więc to wielka pochwała dla Dave'a,
który sprawdził się w sytuacji podbramkowej. Teraz
miksujemy stare płyty, które brzmiały jak szajs
(śmiech!) żeby je ponownie zmasterować.
Poza utworem tytułowym i "Across the Sea of Madness",
na płycie "Ancient Evil" nie rozpędzacie się aż
tak z tempem jak na "Supremacy of Steel"...
Myślę, że większość kawałków było w tempie 175-185
bpm. Staramy się grać szybko. "Cassandra" i kilka
innych nie zamulają. Wszędzie jest szybka podwójna
stopa (jak zwykle, śmiech), więc prędkość na tym albumie
jest jak dla mnie w porządku. Perkusista jest o
wiele szybszy niż Norm Leggio, nasz stary bębniarz,
Właśnie, już wcześniej czytałam, że historia, na
której oparliście "Ancient Evil" jest wymyślona i
napisana przez ciebie i że istnieje jeszcze inny jej
zapis, w postaci eBooka.
Jak właśnie wytłumaczyłem, najpierw napisałem opowiadanie,
ale potem edytowałem je i dokładałem nowe
części, kiedy Cage zdecydowało się go użyć. Występuje
jako eBook, ale również nagrałem je w wersji audiobooka.
To dość niespotykane w metalu, żeby wydać
album koncepcyjny wraz z książką i audiobookiem.
Zawsze staram się przełamywać schematy i próbować
nowych rzeczy. Jednak jeśli przesadzisz z innowacjami,
zabijesz ducha metalu.
To twoja pierwsza "pełna" książka czy masz w szufladzie
inne swoje opowiadania?
Nie, są też inne. Mam kozacki scenariusz osadzony w
realiach postapokaliptycznej Ziemi po inwazji kosmitów
z zajebistymi nowymi pomysłami na urozmaicenie
muzyki. Mam jeszcze opowiadanie "Seven Skulls",
które przerobiłem na kawałek dla Denner/Shermann.
Nowa okładka dla Death Dealer miała być okładką
mojej książki, ale musiałem poświęcić ją na potrzeby
płyty. Zacząłem kilka innych, które nie wiem czy dokończę,
ale na pewno wydam "Seven Skulls". Jest zbyt
fajne by tego nie zrobić. Moja kuzynka, Nikki Jefford,
pisze mnóstwo książek o wampirach i wiedźmach w
stylu "Zmierzchu". Nagrywałem jej audiobook "Aurora
Sky". Zobaczcie sobie na Amazon!
W przypadku "Hell Destroyer" także spisałeś wcześniej
(choćby dla siebie) fabułę? Nie mówię o książeczce
do płyty (śmiech).
Tak, pisząc "Hell Destroyer" robiłem notatki i napisałem
akapity znajdujące się w książeczce z płytą. Marzę,
aby to zekranizować. Byłby to sztos! Z początku
chcieliśmy zrobić komiks, ale artysta, który go rysował,
był zbyt wolny i zostało to co zostało. Zajęło nam to
cztery lata, ale skończyliśmy "Ancient Evil" o wiele
wcześniej kiedy już wszyscy się przyłożyli.
Akcja "Hell Destroyer" toczy się w przyszłości, akcja
"Ancient Evil" w przeszłości, w 19 wieku. Dlaczego
zdecydowałeś się tak radykalnie zmienić ramy cza-
4
CAGE
sowe?
Wszystko zaczęło się od klimatów Czarnej Śmierci,
ale ewoluowało w stronę H.P. Lovecrafta. Jestem
wielkim fanem Lovecrafta, więc była to dla mnie sama
przyjemność. Wiedziałem, że przeszłość to o wiele
straszniejsza i bardziej wiarygodna okoliczność niż
przyszłość.
Co było dla ciebie największą inspiracją? Zgaduję,
że angielska literatura grozy?
Dużo czytałem o tych czasach i co działo się wówczas
w Londynie. Historia kręci się wokół Elliota Worthingtona,
wysoko postawionego kata w największym
więzieniu w Londynie. Poczytałem o systemie więziennictwa
w tamtych latach i zebrałem najwięcej okropnego
gówna ile tylko mogłem wyczytać. Środek rewolucji
przemysłowej w Anglii i zapyziałe kanały Londynu
stały się płótnem dla mojego umysłu. Chciałem,
aby mój bohater ganiał tam jakiegoś potwora. Nie chcę
zdradzać zbyt wiele, ale to było fajne. Wrzuciłem też
parę egipskich retrospekcji, które świetnie oddaje nowy
teledysk, który właśnie wypuściliśmy. Egipskie zło jest
tak metalowe, że musiałem gdzieś je tam wrzucić, a
cała fabuła posklejała się bardzo ładnie, dając nam w
efekcie końcowym szaloną, horrorową jazdę.
Zarówno na "Hell Destroyer" jak i "Ancient Evil"
pewną rolę odgrywa Chrystus. Skąd pomysł na wcielenie
tej ważnej dla historii i religii postaci w komiksową,
zabawową formułę?
Tutaj główny bohater znajduje się w straszliwej sytuacji
bez możliwości podjęcia dobrej decyzji i w skrócie
nawiązuje pakt z diabłem. Ma tylko swoją wiarę i zaufanie
do Boga jako podporę, gdyż stoi sam przed niemożliwymi
zadaniami. Czuję, że to daje niebywałą
głębię głównemu bohaterowi, a jego wielkie szczęście i
siła w walce z przeciwnościami mogą być przypisane
boskiemu planowi. W "Hell Destroyer" chciałem
stworzyć ostateczny koniec świata, dobro kontra zło,
anioły kontra demony. Ten rodzaj opowiadania.
Chciałem zrobić go tak, żeby nikt w historii metalu
nigdy nie odważył się podjąć czegoś takiego.
Wspomniałeś kiedyś, że sam miałeś w swoim życiu
kilka doznać z pogranicza mistycznych…
Tak, wraz z dziewczyną dostrzegliśmy w pełni ucieleśnioną
zjawę i nawet przeszliśmy przez nią! To był
niepodważalny dowód istnienia życia po śmierci. Taka
świadomość ma swoje plusy. Nie martwię się tym, co
stanie się gdy umrę. Zobaczyłem to, więc pewnie miało
to wpływ na moją twórczość. Kilka innych takich zwariowanych
rzeczy widziałem jeszcze w ostatnich latach.
Nie aż takich, jak zobaczenie zjawy, ale widzieliśmy
jakieś chore gówno z innymi świadkami.
Jak to się stało, że w jedną z postaci na "Ancient
Evil" wcielił się Blaze Bayley? Kwestia przypadku,
czy dokładnie on pasował ci do koncepcji?
Nie, poprosiłem go, żeby zagrał i zrobił to świetnie.
Jego aktorstwo wokalne było doskonałe i szybko stałem
się jego fanem. Nie chciałem sam nagrywać głosów
innych bohaterów i potrzebowałem kogoś z dobrym
angielskim akcentem. On naprawdę pomógł mi tchnąć
życie w tę historię. Wspaniale było puścić w niepamięć
przeszłość i posklejać znajomość w imię metalu. Znów
doskonale się spisał!
Jaką rolę grają takie miniaturowe kawałki jak "To
Save Love"? Traktujesz je jak pełnowartościowe
utwory, czy jako formę wprowadzającego w klimat
intra do kolejnego kawałka?
To dość zabawna historia. Album był już prawie skończony
i kiedy upewniałem się, że wszystko jest w porządku,
zorientowałem się, że dość istotna część fabuły
nie jest do końca wytłumaczona muzycznie. Dave
miał w szufladzie małą kompozycję. Wziąłem ją jednego
wieczora wziąłem ją i zrobiłem linię wokalną. Wyszło
bardzo dobrze, a ja świetnie się bawiłem używając
głosów, których na ogól nie mam okazji użyć.
Postać na okładce w prawej, górnej części okładki
wydaje się być inspirowana tobą. Czy rzeczywiście
tak jest? Jeśli tak, czyja to była koncepcja?
Ha, Marc Sasso, artysta, który robił okładkę, po prostu
narysował go podobnego do mnie. Chcieliśmy, żeby
wyglądał jak Ming Bezlitosny (postać z filmu Flash
Gordon - przyp. tłum.), a on zrobił go ciut zbyt podobnego
do mnie, ale to chyba nic złego. Wszyscy mnie o
to pytają. Myślę, że będę się na nim podpisywał rozdając
autografy (śmiech)! Okładka jednak wyszła
świetnie i ukazuje ważną część fabuły. Nie mogę doczekać
się winylu.
Wiem, że jesteście zespołem typowo hobbystycznym,
komponujecie wtedy, gdzie macie czas i
ochotę. Jak w ten sposób pracy wpasowali się nowi
członkowie? Mieszkacie w jednym mieście? Nie
macie problemów z organizacją prób?
Wszyscy mieszkamy w północnym San Diego w
odległości nie większej niż piętnaście mil od siebie, co
bardzo ułatwia pracę. Teraz, kiedy mam dwie inne
kapele, których członkowie rozproszeni są po całym
piekle, bardzo doceniam tę bliskość. Świetnie jest mieć
zespół, z którym można jammować trzy razy w tygodniu
i naprawdę się do tego przyłożyć. Naturalnie,
pomaga to zespołowi doskonalić umiejętności. To
wciąż hobby, ale teraz będę jeździł w trasy i występował
częściej niż kiedykolwiek. To naprawdę doskonałe!
Cage od lat nagrywa świetne płyty, "Hell Destroyer"
to majstersztyk. Jak to jest, że niestety dopiero po
tym, jak zacząłeś śpiewać w Death Dealer wiele
osób zauważyło Cage?
To głównie dlatego, że nie jeździliśmy w trasy zbyt
często przedtem. Teraz planujemy to zmienić, a z pomocą
nowej wytwórni na pewno się to uda. Uwielbiam
to, a nowy skład nadaje się do występowania jak żaden
inny. Dlatego też cieszę się, że pozbyłem się poprzedniego
składu, który nie był w stanie grać w tej częstotliwości
co teraz. Bycie w Death Dealer i w pewnym
stopniu w Denner/Shermann naprawdę rozsławia
mnie i zwraca uwagę na Cage.
Nie miałeś problemu z oddzieleniem tego, co robisz
dla Cage i tego, co robisz dla Death Dealer? W końcu
obie płyty wychodzą niemal jednocześnie…
Tak, również z Denner/Shermann. To przypadek, że
wszystko wydarzyło się w październiku 2015. Nazwałem
go "Pecktober" i nawet zrobiłem ulotki, które
wciskałem gdzie się dało. Ludzie się mocno podjarali.
Robiłem album koncepcyjny, więc tematyka kawałków
różniła się. Zrobiłem album Denner/Shermann po
tym jak uporałem się z Cage i Death Dealer, więc to
również nie był problem. Teraz pracuję nad długograjem
Denner/Shermann i nowym albumem Cage, ale
może wydam go pod inną nazwą. Potem następny
album Death Dealer. Ufff, metal nigdy nie śpi!
Będę zaskoczona jeśli powiesz, że jeszcze działasz w
Iron Empire?
Ha, śmieszny zbieg okoliczności. Gra tam zajebisty
gitarzysta z Syrii, Ammar Fattal, który jest ogromnym
fanem Cage. Napisał do mnie na Facebooku z pytaniem
ile kosztowałoby żebym zaśpiewał w jego piosence.
Odpowiedziałem mu, a on powiedział, że to
więcej niż jego rodzina zarabia miesięcznie. Nie powiedziałem
mu tego, ale napisałem i nagrałem cały
kawałek i wysłałem do niego. Wyszło przekozacko, a
on był zachwycony. Dobrze poczułem się robiąc taką
niespodziankę innemu metalowcowi. Jestem z nim w
kontakcie i prawdopodobnie nagrany razem EPkę. Projekt
nosi nazwę Iron Empire, która zajebiście mi się
podoba.
Uda wam się znaleźć czas na trasę promującą "Ancient
Evil"?
Tak, prawdopodobnie zrobimy wielką trasę po Europie
w kwietniu i zaczęliśmy już trasę po Stanach.
Bardzo dziękujemy za poświęcony czas dla Heavy
Metal Pages. Życzymy wszystkiego najlepszego!
Bardzo dziękuję za wsparcie i mam nadzieję, że
zobaczymy się na trasie. HMP zawsze nas bardzo
wspierało i życzymy wam wszystkiego najlepszego.
Pytania były świetne!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Oskar Gowin
Cage - Ancient Evil
2015 SMG
Cage to zespół, który z powodzeniem mógłby by być
jeszcze lepszy niż jest. Prowadzi go wszak utalentowany
- jakkolwiek to patetycznie zabrzmi - wokalnie i kompozytorsko
Sean Peck. Facet, który ze swoim wprost stworzonym
do klasycznego heavy metalu głosem potrafi
zdziałać cuda. Facet, który wraz z Davem Garcią potrafi
wykreować niezwykle nośne i błyskotliwe kawałki.
Dlaczego więc piszę, że Cage - mimo takich zalet - mógłby
być lepszy niż jest? Otóż dlatego, że zespół niestety
jest tylko zespołem "od święta". Panowie komponują i
grają wtedy, kiedy mają czas po pracy, a swoje płyty
tworzą w zasadzie sami, od produkcji (stąd czasem nietrafione,
przekombinowane krążki) po opiekę nad brzmieniem
(stąd brzmienie spod kredensu). Jeden z najlepszych
albumów zespół nagrał w 2003 roku ("Darker
than Black") a magnum opus w 2007 roku ("Hell Destroyer").
I od tej pory zachłyśnięty rozbuchaną stylistyką
tejże płyty, która mu się kapitalnie udała, zaczął
się staczać po równi pochyłej. Choć może słuszniej byłoby
napisać, że zaczął rosnąć jak balon i był na granicy
pęknięcia. Mianowicie Cage postanowił kontynuować
motywy zastosowane na "Hell Destroyer" w zwielokrotnionej
wersji. Tak "Science of Annihilation" i szczególnie
"Supremacy of Steel" utonęły w tysiącach nakładających
się chórków, w których Peck śpiewał sam ze
sobą. Nic dziwnego, że podeszłam z dystansem do mającego
się właśnie pojawić "Ancient Evil". Iskierka nadziei
pojawiła się wraz z zapowiedziami, że album ma
wrócić do tradycji "Hell Destroyer", a więc albumu koncepcyjnego.
Rzeczywiście, "Ancient Evil" to płyta tekstowo
oparta na powieści napisanej przez… samego
Seana Pecka, a muzycznie… cóż, spuszczenie powietrza.
Cage prawdopodobnie doszedł już do ściany, pod
którą nie da się już stworzyć czegoś bardziej barwnego i
teatralnego niż "Supremacy of Steel" i wykonał krok
wstecz. Być może do tej zmiany przyczynili się także
nowi członkowie grupy, którzy "trzeźwo" popatrzyli z
boku na to, co dzieje się w szeregu Cage. Nie da się przecież
ukryć, że w ostatnich latach w ekipie Pecka zmienił
się gitarzysta, basista i perkusista, a więc ponad połowa
składu Cage. Choć "Ancient Evil" to krążek w stylu
stuprocentowego Cage, te zmiany osobowe słychać
także muzycznie - zarówno gitarowo jak i w aranżacjach
perkusji. Sama płyta szczęśliwie nawiązuje do "Hell Destroyer"
kontynuując jego rozpędzone tempa i trzymające
w napięciu linie wokalne, jednocześnie nie przerysowując
ich. Najlepiej to słychać w pierwszej części płyty,
która nosi najlepsze na krążku kawałki. Taki "Behind
the Walls of Newgate" to stylistycznie to, co w Cage
najlepsze - umiejętne połączenie estetyki rodem z Iced
Earth z Judas Priest tworzące niepowtarzalny, cage'owy
styl. "The Procedure" ze swoją niezwykle wciągającą kombinacją
temp i linii melodycznych również mógłby się
znaleźć na "Hell Destroyer". Płyty słucha się znakomicie
mniej więcej do "Acorss the Sea of Madness", potem
jej moc siada. Przyjemność ze słuchania potęguje fakt, że
Cage wreszcie, od lat, dobrze brzmi. Nadal nie jest to
coś w rodzaju szwedzkiej produkcji, ale i tak jest o niebo
lepiej niż w przypadku poprzednich płyt. Brzmienie nie
jest tak bardzo płaskie, a wysokie rejestry nie kłują w
uszy. O ile stylistycznie "Ancient Evil" jest krokiem
wstecz (w tym akurat nie ma nic złego, zespół wrócił do
złotego wieku), o tyle brzmieniowo Cage postawił krok
naprzód. Zdaję sobie sprawię, że wiele zmęczonych ostatnimi
dziełami Cage osób postawiło już na nim krzyżyk.
Mimo to zachęcam, żeby mimo uprzedzeń sięgnąć po
"Ancient Evil". Znów można się zanurzyć w świetnym
heavy metalu… przynajmniej do połowy. Płyta faktycznie
"jakościowo" jest nierówna, ale z drugiej strony
nagrywanie koncept albumów to rzecz niezwykle trudna.
Fakt, że Cage znów podjął się tego działania świadczy
tylko o jego ambicji. A przecież sam Sean Peck
przeżywa w tej chwili chyba najbardziej "płodny" muzycznie
czas. (4,4)
Strati
CAGE 5
Shermann i kiedy wydaliśmy płytę, moja renoma
bardzo urosła, co na pewno pomogło Cage i Death
Dealerowi.
Ross the Boss: Dla nas, muzyków z Death Dealer,
nie ma znaczenia co który z nas robił w przeszłości.
Pomysł na zespół wyszedł od Seana.
Deah Dealer to najlepszy targ, jakiego kiedykolwiek dobiłem
Trzy zespoły z Seanem Peckiem w roli wokalisty wypuszczają swoje płyty niemal
w tym samym czasie. Z dwoma, które wydają longplaye udało nam się przeprowadzić wywiady.
Peck - do niedawna znany niemal wyłącznie z Cage, dziś wreszcie, po latach, ma okazję
dotrzeć do dużo szerszej publiczności. Jeśli wierzyć muzykom, to on jest w dużej mierze
sprawcą całego zamieszania i sam zwerbował do współpracy Rossa the Bossa. Być może
Pecka słuchają teraz muzycy Manowar. Skąd takie przypuszczenie? Zachęcamy do przeczytania
naszej rozmowy z Seanem i drugim filarem Death Dealer - Rossem the Bossem.
odsłony metalu. Blasty, blackmetalowy wokal, hymnowe
kawałki do machania głową, ballada, orkiestra
symfoniczna, mamy wszystko! Jednak najważniejsze to
pisać dobre kawałki.
A jak narodziła się idea powołania do życia tego
zespołu?
Ross the Boss: Sean Peck i Stu Marshall skontaktowali
się ze mną. Nie znałem ich wcześniej, ale bardzo
szybko zaznajomiłem się z ich wybitną twórczością
i talentem.
Sean Peck: Rozmawiałem kiedyś ze Stu na Skypie,
kiedy stwierdził, że powinniśmy założyć zespół.
Nie obawiałeś się, że w Cage twój głos jest tak szeroko
eksploatowany, że dla Death Dealer nie
będziesz miał już nic nowego do zaoferowania?
(śmiech)
Ross the Boss: Jak mówiłem - nie słyszałem o Cage
przedtem, a teraz lubię każdą jego twórczość, jednak w
Death Dealer Sean jest niezrównany.
Sean Peck: Ha! Ross jest świetny i zawsze bardzo
mnie wspierał. Wypowiada się o mnie tak dobrze, że
mam kłopot ze spełnianiem jego oczekiwań. Jestem
bardzo dumny ze swojej pracy na obydwu płytach
Death Dealer. Gramy w innym strojeniu, więc to też
pozwala mi spróbować czegoś nowego. Granie z innymi
muzykami naprawdę zwiększa kreatywność. Bardzo
pomogło mi to rozwinąć się muzycznie.
Mam wrażenie, że w Death Dealer robisz wszystko,
żeby śpiewać inaczej niż w Cage. Kto zajmuje się
pieczą nad Twoimi liniami wokalnymi? Ktoś nad nim
czuwa czy sam się pilnujesz, żeby nie kopiować
Cage? (śmiech)
Sean Peck: Ktoś ma nadzorować moje linie wokalne?
Ha, no proszę cię! Nie wymiękają one przy nikim innym!
Ciężko jest pilnować się, żeby się nie powtarzać,
ale póki co dobrze idzie. Jeśli chodzi o różnorodność,
to chyba nikt nie jest w stanie mi dorównać. Jeśli się
mylę, to daj mi znać, chętnie posłucham tej osoby.
Ross the Boss: Sean jest swoim własnym szefem - sam
pisze teksty i nagrywa samego siebie. Kawałki Death
Dealer są zupełnie inne i nie potrafię przyrównać ich
do żadnego gatunku.
HMP: Na wstępie gratuluję Wam świetnej płyty!
Mam wrażenie, że jest bardziej spójna i "przemyślana"
niż wasz debiut…
Ross the Boss: Dziękuję, że chcieliście przeprowadzić
z nami wywiad. Moim zdaniem "Warmaster" jest
świetną debiutancką płytą, jednak dojrzeliśmy jako zespół.
Jeździliśmy w trasy i zdobywaliśmy doświadczenie,
a nasze kompozycje to odzwierciedlają.
Sean Peck: Tak, zrobienie tej płyty zajęło nam trochę
więcej czasu. Napisaliśmy i nagraliśmy "Warmaster" w
zaledwie dwa miesiące. Z tą płytą spędziliśmy natomiast
więcej czasu i, tak jak Ross powiedział, czas spędzony
w trasie naprawdę pomógł nam udoskonalić nasze
umiejętności. Myślę, że "Hallowed Ground"
będzie lepszą płytą.
Skład Death Dealer od początku był elektryzujący.
Połączenie muzyków Manowar ze znakomitym
wokalistą sugerowało, że efekt będzie prawdziwą
perełką heavy metalu. Biorąc się za pisanie numerów
dla Death Dealer nie mieliście tremy, poczucia, że
czegoś takiego po prostu nie można zrobić "na pół
gwizdka", nie dać z siebie wszystkiego?
Ross the Boss: Nasz skład bez dwóch zdań wymagał
perfekcji. Oczekiwania i ekscytacja, które nas otaczały,
były tak wielkie, że płyta musiała być świetna. Jeśli
mam być szczery, to nigdy nie wątpiliśmy w sukces.
Sean Peck: Samo zakładanie zespołu bo było naprawdę
ekscytujące. Musieliśmy zrozumieć się nawzajem,
ale zapału nie brakowało, dlatego też pierwszy album
powstał bez żadnego wysiłku. Tworząc "Hallowed
Ground" poświęciliśmy więcej czasu na pracę, aby pokazać
ludziom, że klasyczny, heavymetalowy dźwięk
dalej liczy się w dzisiejszych czasach, tak samo jak i
trzydzieści lat temu. Osiągnęliśmy to dodając własne
smaczki do muzyki, co stworzyło bardzo mocną podstawę.
Uważam, że w Death Dealer każdy znajdzie
coś dla siebie, ponieważ odzwierciedla on wszystkie
Foto: Death Dealer
Współpracowałem z nim już kilka razy w jego innych
projektach, więc byłem zainteresowany. Zaproponowałem,
żebyśmy uderzyli do jakichś znanych gości i zapytali,
czy chcą grać w naszym zespole istniejącym na
razie tylko w wyobraźni, ha!. Zaczęliśmy dzwonić po
ludziach tej samej nocy, i w ciągu godziny mieliśmy
pełen skład. Patrząc wstecz, to niesamowite, że nam
się udało. Dlaczego Ross i Mike się zgodzili, nie mam
pojęcia. Wiem, że jestem dobrym komiwojażerem, ale
to chyba najlepszy targ, jakiego kiedykolwiek dobiłem.
Istnieje pewna historia tłumacząca dlaczego Stu chciał
założyć ten zespół. Narodził się on z czystej, pierdolonej
zemsty. Na obecną chwilę nikt nie zna tej historii,
ale kiedyś ją wyjawię. Co tu dużo mówić - wraz z
powstaniem tego zespołu, zemsta została dokonana.
Mówicie, że pomysł wyszedł od Seana. To ciekawe,
bo Death Dealer tworzą muzycy, którzy grali w niejednym
zespole i mają bogate doświadczenie. Wyjątkiem
jesteś ty, Sean. Mimo, że jesteś jednym z
najlepszych współczesnych heavymetalowych wokalistów,
dotąd jedynym Twoim "dużym" zespołem był
Cage.
Sean Peck: Tak, to ja, wraz ze Stu, zorganizowałem
wszystko. Teraz, kiedy śpiewam także z Denner/
Mimo to, wiele linii wokalnych jest bardzo podobnych
do Cage. Mam rozumieć, że koledzy z zespołu
dają ci wolną rękę?
Sean Peck: Musiałbym posłuchać i sprawdzić. Na
pewno mam charakterystyczny styl i jakieś przyzwyczajenia
kompozytorskie. Nie obchodzą mnie standardy
panujące w power metalu. Wychowałem się na
Iron Maiden i Judas Priest, a oni też nie przywiązywali
do tego wagi. To mnie po prostu nie rusza.
Potrzebuję jadu i nienawiści w tym co tworzę.
Ross the Boss: Tak, ma wolną rękę do pisania i nagrywania.
Dla mnie jedynym podobieństwem jest fakt, że
to Sean śpiewa. Jak kto brzmi on w "The Way of the
Gun"? I jak w "I am the Revolution"? Jak nikt inny,
tylko Death Dealer.
Tak, ale nie tylko ja mam wrażenie, że Wasza pierwsza
płyta momentami siłą rzeczy przypominała
także Cage. Na tej tych podobieństw jest dużo
mniej. Sami to zauważyliście i próbowaliście zmienić
stylistykę czy to kwestia przypadku?
Sean Peck: Miałem w zanadrzu parę kawałków i linii
wokalnych napisanych z myślą o Cage, jednak
znalazły się one na pierwszym albumie Death Dealer,
więc mogę zrozumieć te domysły. Ale to wciąż heavy
metal, więc gramy to co nam wyjdzie. Co do "Hallowed
Ground", porzuciłem wszelką pracę nad Cage na
rzecz tego albumu.
Ross the Boss: Jak mówiłem wcześniej, nie miałem
pojęcia co to Cage i jak brzmi. Interesował mnie tylko
ten wokal, a jest chyba najlepszy w heavy metalu.
Death Dealer nie stara się naśladować żadnego stylu.
Gramy tak jak nam pasuje i udowodniliśmy to albumem
"Hallowed Ground", który został ukształtowany
samoistnie.
Mimo to, dla wielu fanów heavy metalu, w tym, muszę
przyznać, także dla mnie, Death Dealer był
nadzieją na namiastkę Cage z lepszym (bardziej
przestrzennym i naturalnym) brzmieniem.
Sean Peck: Produkcja albumów na pewno jest lepsza,
jednak ten problem w Cage zdążyliśmy już rozwiązać.
Jednak brzmienie Death Dealer to zupełnie inna para
kaloszy. Mamy większą liczbę numerów ze średnim
tempem, podczas gdy Cage to w większości naparzanka.
Ross the Boss: Gramy tak, jak nam wychodzi. Nie
oglądamy się na inne zespoły. Pewnie, mamy jakieś
własne inspiracje i wpływy, ale to normalne.
Rzeczywiście brzmienie Death Dealer jest lepsze niż
Cage. Cage mimo znakomitych kompozycji i rewela-
6
DEATH DEALER
cyjnego wokalu nagrywa płyty z brzmieniem, które
nie wszystkim pasuje… Jakie kryteria brzmienia
wzięliście sobie za wytyczne? Odnosiliście się także
do brzmienia Cage? Nagrywaliście i produkowaliście
płytę sami?
Ross the Boss: Jak już wielokrotnie mówiłem, Death
Dealer to Death Dealer, a nie żaden inny zespół.
Nagraliśmy i wyprodukowaliśmy obydwie płyty samodzielnie.
Tak na dobrą sprawę, to Stu zrobił całą robotę.
Sean Peck: Stu jest doskonałym inżynierem i wszystko,
co wychodzi spod jego palców jest idealne. Wiemy,
że większość albumów Cage była kiepsko zmiksowana,
ale mam dobre wieści - wszystkie zostaną zremiksowane
i ponownie wydane z nowymi utworami!
Mastering również robimy od nowa, więc można
spodziewać się najlepszego. Na pewno przez to doceniam
Stu, bo strasznie się przez niego rozpuściłem.
Możecie zdradzić jaki wkład w komponowanie mają
poszczególni członkowie Death Dealer?
Ross the Boss: Muzykę pisze Stu, Sean i oczywiście
ja. Na następnej płycie Mike i Steve również będą
mogli przyczynić się do komponowania.
Sean Peck: Wszyscy mieliśmy spory wkład w kompozycje.
Długie rozmowy na Skypie i dzielenia się plikami.
Steve napisał doskonałe partie perkusyjne na
"Hallowed Ground", które naprawdę zmieniły styl
niektórych kawałków w nieoczekiwany sposób. "Way
Of The Gun" wyszło świetnie właśnie dzięki niemu!
W składzie, w którym nagraliście "Hallowed
Ground" Rhino został zastąpiony przez Steve'a
Bolognese…
Ross the Boss: Już na początku wiadomo było, że
Rhino potrzebuje spędzać więcej czasu z rodziną, a my
wszyscy zgodziliśmy się, że Steve Bolognese gra jak
bestia i ma wyjątkowy talent.
Sean Peck: Rhino bardzo nas rozczarował. Jest
doskonałym muzykiem i był dla zespołu dużym
atutem, ale to nie był dla niego dobry czas. Byliśmy jak
statek kosmiczny, zasuwający przez wszechświat, a on
nie dawał rady utrzymać się. Byłem na niego wściekły
i wkurzony całą sytuacją, ale pogodziliśmy się i
wszyscy traktujemy go jak brata.
W waszej muzyce można znaleźć całe bogactwo
inspiracji wieloma heavymetalowymi zespołami. Na
pierwszy plan wysuwa się chyba Judas Priest z okresu
"Defenders of the Faith", "Ram it Down" i
"Painkiller". Rzeczywiście jest to dla Was główna
inspiracja?
Ross the Boss: Sean i Mike uwielbiają Judas Priest,
jak wszyscy zresztą. Jednak moje inspiracje są zupełnie
inne.
Sean Peck: Myślę, że różnice w inspiracjach dają nam
dużą przewagę przy komponowaniu. Jestem wielkim
fanem Judasów, metalu lat 80-tych i odrobiny
thrashu. Stu kocha thrash i melodyjny power metal.
Steve tak samo. Mike i ja różnimy się chyba najmniej,
jednak on zachwyca się starym Black Sabbath w sposób,
jakiemu nigdy bym nie dorównał.
Słychać też rzecz jasna wpływy Manowar, zwłaszcza
jeśli chodzi o solówki (choćby w "Corruption of
Blood"). Jak to jest, że nawet w utworach Daeth
Dealer, które nie nawiązują muzycznie i kompozycyjnie
do Manowar po solówce od razu słychać, że
Ross the Boss to były muzyk Manowar?
Ross the Boss: Jestem twórcą Manowar,
więc oczywistym jest, że moje
kompozycje słychać na całym albumie
"Hallowed Ground", choćby w "The
Way of thr Gun", "The Anthem", lub "I
Am The Revolution". Dziękuję za komplement.
Sean Peck: Z czasem naprawdę zrozumiałem
i doceniłem naturę Rossa. Nigdy
nie przepadałem za Manowarem, ale Stu
owszem. Przez całe to granie w zespole
wreszcie zrozumiałem o chuj chodziło z
całym zachwytem nad Rossem i teraz
widzę jaką magią włada. Ma doskonałe
wyczucie i naturalność w tworzeniu melodii.
Kurwa, uwielbiam gościa!
Niektórzy wręcz oczekują od Was kompozycji
nawiązujących wprost do Manowar. Podczas
komponowania celowo staracie się pisać utwory w
zupełnie innej stylistyce?
Ross the Boss: W żadnym wypadku! Piszę tak jak
czuję.
Sean Peck: Myślę, że panowie z Manowar słuchają
tych albumów i myślą "o kurwa, Ross jest zajebisty!"
Jak mogliby tak nie myśleć? Bez urazy, ale uważam, że
albumy Manowar z Rossem są uważane za najlepsze.
On jest jak pierdolony zbawca metalu na tych płytach.
Jego stal jest teraz tylko szybsza i twardsza!
Słychać też niuanse innych zespołów, np. riff w
"Break the Silence" jest bardzo w stylu Savatage. To
przypadek?
Sean Peck: Uwielbiam Savatage, albumy takie jak
"Hall of The Mountain King" były dla mnie wielką
inspiracją, a mój ulubiony utwór to "Sirens". Natychmiastowo
przyciągają mnie albumy w stylu tamtych
lat. Sporo riffów w stylu Chrisa Olivy będzie można
usłyszeć na trzecim albumie Death Dealer!
Utwory z "Hallowed Ground" powstały z myślą o tej
płycie, czy część z nich to pomysły, które powstawały
równolegle z powstawaniem debiutu?
Ross the Boss: Dobre pytanie. Jestem przekonany, że
niektóre z riffów napisaliśmy wcześniej, ale wszystkie
kawałki zostały napisane z myślą o "Hallowed
Ground".
Sean Peck: Na pewno tak było z pierwszym albumem.
Miałem trochę materiału napisanego z myślą o Cage,
ale kiedy wciągnąłem się w Death Dealer, przeznaczyłem
część materiału na tę kapelę, w tym sam utwór
"Death Dealer". Nowy album, "Hallowed Ground",
został napisany wyłącznie dla Death Dealer.
Istnieje myśl przewodnia łącząca wszystkie utwory
zawarte na "Hallowed Ground"?
Sean Peck: Historia kryjąca się za tym albumem jest
taka, że miał on być utrzymany w stylu westernowym.
Mieliśmy nawet przygotowaną na tę okazję świetną
okładkę, której koniec końców nie wykorzystaliśmy.
Zatrzymaliśmy nazwę i stworzyliśmy nową, zajebistą
okładkę i wszystko ułożyło się w całość. Stanęło na
tym, że nie ma motywu przewodniego, ponieważ napisałem
kilka fikcyjnych historii z buntowniczym
charakterem. Bunt i wolność to tematy, które zarówno
ja, jak i Ross uwielbiamy.
A skąd pomysł na powstanie utworu "Anthem" z tekstem
opiewającym heavy metal? Uważacie, że każdy
szanujący się zespół heavymetalowy powinien mieć
coś takiego w swoim repertuarze? (śmiech)
Ross the Boss: Chcieliśmy złożyć hołd naszemu
gatunkowi i szeregom lojalnych fanów.
Sean Peck: To był ostatni utwór, który napisaliśmy.
Byłem w dołku twórczym i nie wiedziałem jak napisać
słowa na refren. Miałem coś w stylu "We are fighting..."
(ang. "walczymy..." - przyp. tłum.). Strasznie mi się to
nie podobało i byłem przybity tym utworem. Próbowałem
z heavymetalowym refrenem, który słychać
obecnie i nie mogłem wymyślić nic lepszego. Teraz
czytam w recenzjach, że to jeden z lepszych utworów i
to tylko pokazuje, że metal nigdy cię nie zawiedzie!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Oskar Gowin
Death Dealer - "Halloweed Ground"
2015 SMG
Poprzednia, debiutancka płyta Death Dealer nie
była tak swoista jak "Hallowed Ground". Mimo
elektryzującego składu - gitarzysta Manowar i znakomity
Sean Peck z Cage - brzmiała jak młodsza i
mniej zorganizowana siostra Cage. Drugi album
Death Dealer brzmi tak, jakbyśmy się mogli
spodziewać po rzeczonym duecie. Krążek zawiera
zarówno garść stylistyki Cage, garść estetyki
Manowar, ale całościowo jest bardziej wyważony i
jednorodny niż "War Master". O ile debiut był
zbiorem różnych pomysłów, a jego styl wydawał się
dopiero wyłaniać z chaosu wizji na Death Dealer,
o tyle "Hallowed Ground" to płyta bardziej
konkretna. Droga jaką obrali muzycy oscyluje wokół
klasycznego heavy metalu osadzonego na
trzonie takich zespołów jak Judas Priest i Accept,
a okraszona jest tym, co obaj panowie przynieśli ze
sobą z macierzystych formacji. Jest to zatem płyta
bardzo dynamiczna, energetyczna i oparta na ciętych
oraz ciężkich i masywnych riffach. Niektóre
utwory trzymają się klasycznej, "neutralnej" stylistyki,
jak choćby acceptowy "I am the Revolution".
Przez niektóre przedzierają się bagaże doświadczeń
Seana Pecka (cage'owe "Break the Silence" i
"K.I.L.L.") i Rossa the Bossa (manowarowe
"Corruption of Blood", "Skull and Crossbones",
"Way of the Gun"). Całość brzmi jednak bardzo
spójnie. Pomaga jej nie tylko umiejętne i płynne
żonglowanie stylistykami, ale też brzmienie i miks,
który potraktował wszystkie obecne na krążku
style według jednego klucza. Trudno jednak nie
zauważyć, że brzmienie jest grubo ciosane i niewątpliwie
odróżnia się ono od spłaszczonego
brzmienia ostatnich płyt Cage. Linie wokalne łączą
"umiarkowaną melodyjność" Cage z topornością i
skandowaniem Accept. Co ciekawe, mimo tego, że
niejednokrotnie przypominają te pisane dla Cage
(pewnie Sean Peck sam je pisał), Sean wydaje się
unikać kopiowania siebie z Cage. Próbuje śpiewać
niżej, poza pojedynczymi krzykami stara się unikać
typowego dla siebie przenikliwego wrzasku
tworzącego złożone linie wokalne. Słychać to choćby
w "Way of the Gun", "The Anthem" czy "Skull
and Crossbones". O ile charakterystyczność wokalu
wydaje się być czymś oczywistym i trudno nie
postrzegać Death Dealer przez pryzmat Cage, o
tyle w przypadku gitarzystów, ta charakterystyczność
nie zawsze jest jasna jak na dłoni. Nie w
przypadku Rossa the Bossa. Aż trudno uwierzyć
jak bardzo jego solówki w Death Dealer są spokrewnione
z tymi, które grał w Manowar. Wbrew
pozorom istnieje niewielu gitarzystów, których tak
łatwo odcyfrować ledwie po kilku dźwiękach. Te
intensywne, przeładowane solówki dodają klimatu
do "Hallowed Ground". Płyta wychodzi niemal w
tym samym czasie co Cage, prawdopodobnie jednak
materiał ten powstał dużo wcześniej. Jeśli tak,
to dobrze rokuje, zespół bardzo szybko wychwycił
swoje pięty achillesowe i wydał spójny, dobry album.
Później więc powinno być jeszcze lepiej! (4,5)
Strati
DEATH DEALER 7
HMP: To wielka przyjemność
robić z tobą wywiad, Michael. Na wstępie
porozmawiajmy trochę o najnowszym wydawnictwie.
Właśnie wydaliście "Satan's Tomb". Jak się z
tym czujesz?
Michael Denner: Moja przyjemność. "Satan's Tomb"
było wspaniałym doświadczeniem. Piosenki, muzycy,
chemia między nami, więc prostą sprawą było uczestniczyć
w tym rejsie.
Dlaczego zdecydowaliście się nagrać tylko EP-kę?
Możemy oczekiwać pełnej płyty w przyszłości?
Przyczyną wydania EP-ki była chęc wypuszczenia czegoś
szybko w tym składzie. Alternatywnym wyjściem,
było zaczekać na resztę kompozycji na pełną płytę, ale
ja nigdy nie byłem zbyt cierpliwym facetem. Czemu
czekać na coś fajnego, skoro to już jest, od zaraz.
Jak udało wam się zebrać wszystkie te osoby do nagrania
"Satan's Tomb"?
Hank ściągnął Mark'a z zespołu Demonica, ja sprowadziłem
Snowy'iego, który jest jednym z moich najlepszych
przyjaciół, natomiast Sean Peck usłyszał plotki
o naszym zespole i odpisał na ogłoszenie odnośnie
wokalisty. Zasugerował abyśmy zapoznali się z jego
dorobkiem oraz projektami, w których uczestniczył w
przeszłości i... Boom! Zaskoczyło idealnie!
Sean Peak jest świetnym wokalistą, co to tego nie ma
wątpliwości. Ciężko go było do was ściągnąć?
Tak jak wspomniałem, on doszedł do nas z własnej
woli. Jesteśmy z tego bardzo dumni i szczęsliwi.
Jak to jest, gdy legendy znowu się spotykają? Mam
na myśli ciebie i Snowy Show'a…
(Śmiech), ze Snowy'm utrzymywałem bliski kontakt
od czasów, gdy graliśmy razem w Mercyful Fate. Poza
tym on mieszka w Geteborgu, a ja w Kopenhadze - jest
moim bliskim przyjacielem i według mnie jest najlepszy
w swoim fachu. Jestem bardzo zadowolony, że
znowu razem gramy z wielu powodów.
Ciężko było skomponować materiał?
Nie, Hank jest mistrzem metalowych riffów a Sean
ma wyobraźnie jak mało kto. Proces twórczy był zatem
szybki, prosty i owocny.
Jestem dumny z tego, co
stworzyliśmy i będę się tym
hołubić przez resztę mojego życia
Oj, niejeden chciałby być na miejscu Michaela Dennera i móc
wypowiedzieć takie słowa. W końcu nie każdy może pochwalić się
współódziałem w popełnianiu najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych
metalowych albumów wszechczasów. O nowym wydawnictwie
oraz o starych, dobry czasach z Mercyful Fate i Kingiem Diamondem,
rozmawiałem z samym mistrzem gitary we własnej osobie. Serdecznie
zapraszam na spotkanie z miłym Duńczykiem - panem Dennerem.
Foto: Metal Blade
Kto był głównym kompozytorem, a kto zajął się pisaniem
tekstów?
Shermann: muzyka. Peck: teksty. Denner i Shermann:
partie gitarowe, gitarowe motywy i solówki
O czym opowiada "Satan's Tomb"?
Myślę, że o głębsze znaczenie powinieneś zapytać
Sean'a.
Jeśli byłbyś zmuszony wybrać jeden numer, który by
to był? Który lubisz najbardziej?
Wybrałbym "The New Gods", ma mocny Mercyful'owski
feeling, światowej klasy bębnienie i troche
fajnych, gitarowych partii w środku
Kto namalował okładkę i czyj to był koncept?
Mieliśmy przywilej użycia malunku samego Thomasa
Holm'a, który stał za pracami zdobiącymi "Melissę",
"Don't Break the Oath" czy "Fatal Portrait". Jesteśmy
bardzo zadowoleni, bo to kawał dobrej roboty.
Powiedz nam kto jest odpowiedzialny za brzmienie
EP-ki? Jesteś zadowolony z efektu końcowego?
Brzmienie to kombinacja tego, co z Hankiem planowaliśmy
na wczesnym etapie działania. Arnold
Lindberg - inżynier i Snowy, kontynuowali pracę nad
naszymi zamierzeniami w Geteborgu, natomiast Mark
i Sean wtrącali swoje pięć groszy prosto z USA.
Teraz proszę o szczerość - czy podczas procesu tworzenia,
myśleliście o tym jako o materiale Mercyful
Fate czy jako o czymś zupełnie nowym?
Przeważnie myślę o Mercyful Fate, jeśli tylko pracuję
przy muzyce. To dla mnie całkiem oczywiste, bo to jest
jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłem podczas mojej
długiej kariery.
Myślałeś kiedyś o reaktywacji Mercyful Fate?
Każdego dnia, ale tak jak dla Kinga, jego zespół stanowi
priorytet, tak teraz dla mnie projekt Denner/
Shermann odgrywa najważniejszą rolę.
Jak wyglądają twoje relacje z Kingiem Diamondem?
Często rozmawiacie?
Raz na jakiś czas rozmawiam z Kingiem. Głównie są
to biznesowe rozmowy, ale też czasami zdarzają się
osobiste pogawędki. Cały czas jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
Niemożliwym jest ominąć lub przemilczeć temat
Mercyful Fate. Jestem przekonany, że pytano cię o to
tysiące razy, ale powiedz jeszcze raz - jak to jest
stworzyć takie arcydzieła i ponadczasowe klasyki jak
pierwsze płyty Mercyful Fate i King Diamond?
To magia i chemia pomiędzy członkami zespołów to
spowodowała. To jak przepis, którego poszczególne
składniki stanowią o perfekcji dania. Także pragnienie
i motywacja do bycia najcięższym zespołem na świecie
w tamtym czasie. Jestem dumny z tego, co stworzyliśmy
i będę się tym hołubić przez resztę mojego
życia.
Jak wspominasz tamte dni? Jaka była atmosfera pomiędzy
wami? Traktowaliście to wszystko jako zabawę
czy bardziej na poważnie?
Cały nasz wolny czas spędzaliśmy razem. Śmialiśmy
się, płakaliśmy, ciężko pracowali, dyskutowali, walczyli.
Mieliśmy silną więź. Jak rodzina, jak pięciu braci.
Będę ich kochał i szanował już na zawsze.
Jaka była różnica podczas pracy nad pierwszymi albumami
Mercyful Fate, a Kinga Diamonda?
Całkiem spora. Proces tworzenia u Kinga był już pod
bardziej profesjonalnym kątem. Usiedliśmy z Kingiem
i zaczęliśmy wybierać muzyków, którzy nam pasowali,
zupełnie tak jak w puzzlach. Wzięliśmy sprawy w swoje
ręce i okazało się, że muzycy których wybraliśmy
mieli odpowiednie umysły, umiejętności i swoje zdanie.
Dzięki za to! Jestem dumny z tych dwóch albumów,
które udało nam się wspólnie nagrać.
Jak wspominasz koncerty w latach 80-tych? Dużo
imprezowaliście?
Było dużo lakieru do włosów i spandexu, co nigdy do
końca nie było w moim guście. Owszem było imprezowanie,
ale nic poważnego w porównaniu do innych kapel
z tego okresu.
A jak wyglądały wasze próby?
Śmiertelnie poważnie, z Mercyful Fate graliśmy sześć
dni w tygodniu po minimum pięć godzin dziennie. Zazwyczaj
Hank przynosił jakiś pomysł albo dwa i się
zaczynało.
Wraz z Andym LaRoque stanowiliście fenomenalny
gitarowy duet. Jak wspominasz waszą współpracę?
Andy jest jednym z najbardziej utalentowanych i najlepszych
muzyków z jakimi miałem przyjemność pracować.
Ma dobre serce i jest bardzo inteligentny. Nigdy
nie robił problemów odnośnie tego, który z nas jakie
partie ma grać. To była prawdziwa gra zespołowa.
Wierzę, że zabłysneliśmy na "Fatal Portrait" i
"Abigail".
Wasze brzmienie było magiczne! Pamiętasz może
jakiego sprzętu używałeś w tamtych czasach?
Tak, sprzęt którego używałem to: Ibanez Graphic EQ,
Tube Screamer, Boss spectrum, Marshall 100 amp,
diverse Flying V's i mojego BC Rich Stealth (zwanego
również Abigail)
Dlaczego "Into the Unknown" było twoim ostatnim
albumem z Mercyful Fate?
Urodziło mi się wówczas pierwsze dziecko i było
troche komplikacji z samym porodem. Z krwawiącym
sercem musiałem opuścić moich przyjaciół z zespołu i
zająć się rodziną.
W jaki sposób znowu zeszliście się z Hankiem?
Przez wszystkie lata, zawsze miałem bliski kontakt z
Hankiem. Każdego tygodnia rozmawialiśmy przez
telefon. On jest jednym z moich najbliższych przyjaciół,
więc w gruncie rzeczy my nigdy się nie rozdzieliliśmy.
Czy od czasu ostatniego wydawnictwa Mercyful
Fate miałeś też kontakt z pozostałymi członkami zespołu?
Tak jest, cały czas.
Jakie są wasze plany na przyszłość? Planujecie z
Hankiem jakąś trasę?
Zdecydowanie tak. Z pełnym albumem, który może
ukazać się wiosną.
Jeszcze raz - to była wielka przyjemność rozmawiać z
tobą, Michael. Ostatnie słowa należą oczywiście do
ciebie…
Nigdy nie miałem okazji zagrać w Polsce. Wiem, że
metal w waszym kraju to wielka i ważna rzecz, więc
zagrać u Was będzie stanowiło dla mnie priorytet. Do
zobaczenia w krótce!
Przemek Murzyn
8
DENNER-SHERMANN
A może znasz jakieś zespoły z naszego kraju, z
Polski?
(Śmiech!) Jestem fetyszystą jeśli chodzi o Wschodnio-
Europejskie zespoły. Myślę, że "Dorosłe Dzieci"
Turbo, to jeden z najlepszych albumów jakie kiedykolwiek
powstały, a "Ostatni Tabor" Kata, to moja ulubiona
piosenka wszechczasów.
Jak zamierzacie promować "Shadowlane"?
Tak jak teraz. Koncertować, udzielać wywiadów itp.
HMP: Cześć Black Trip! Po pierwsze, chciałbym
pogratulować wam nowego albumu! Świetna robota!
Jak się czujecie po wydaniu "Shadowlane"?
Sebastian Ramstedt: Bardzo dziękujemy! Jesteśmy
bardzo zadowoleni i usatysfakcjonowani rezultatem.
Gdzie i dlaczego powstał Black Trip?
Początkowo Black Trip było nazwą, pod którą Peter
umieszczał swoje riffy, gdy uczył się grać na gitarze. To
był projekt tylko dla niego i wydaje mi się, że miało to
miejsce jakoś w połowie lat dwutysięcznych. Tak
naprawdę zespołem staliśmy się, gdy zaczęliśmy grać
próby i przygotowywać seta na występ na Muscle
Rock w 2012 roku. Miał to być dla nas tylko poboczny
projekt, ale poczuliśmy, że chcielibyśmy razem zrobić
coś większego. Zdecydowaliśmy się na nagranie pełnej
płyty i napisaliśmy piosenki na "Going Under".
Szczerze mówiąc, wasza muzyka najbardziej kojarzy
mi się z Thin Lizzy. Czy jest to jedna z waszych
największych inspiracji?
Nie, niespecjalnie, choć jestem w stanie zrozumieć,
dlaczego tak sądzisz. Myślę, że w naszej muzyce jest
sporo z Thin Lizzy, ale bardziej inspirujemy się całym
ruchem metalowym z czasów około 1980 roku.
Heavy Metalowe obowiązki
Black Trip to coraz mocniejszy heavy metalowy gracz. Zespół złożony z samych
metalowych wyjadaczy, rozpycha się łokciami i wychodzi mu to całkiem dobrze! Właśnie
nagrał drugi album, zrobił krok do przodu i wygląda na to, że jeszcze będzie o nim głośno.
O heavy metalowych obowiązkach rozmawiałem z gitarzystą - Sebastianem Ramstedt'em.
W waszej muzyce jest sporo inspiracji z lat 70-tych.
Czy muzyka z tego okresu jest dla waszego zespołu
swego rodzaju złotym środkiem?
Ludzie zapominają, że zespoły heavy metalowe z
końca lat 70-tych i początku lat 80-tych były bardziej
"boogie", niż się o tym pamięta. Łatwo jest myśleć, że
muzyka brzmiała wtedy jak "Restless and Wild"
Accept czy "Defenders Of The Faith" Judas Priest.
Większość zespołów grających oldschoolowy heavy
metal kopiuje styl z okolic 1983 roku. A tak naprawdę
ta muzyka była bardziej bluesowa. Odpowiadając więc
na twoje pytanie, muszę powiedzieć, że nie. Dla Black
Trip zespoły ze złotego okresu to te, które grały pod
koniec lat 70-tych i na samym początku lat 80-tych.
Wiem, że gracie w różnych zespołach. Co znaczy dla
was Black Trip? Nie sądzę by był to tylko poboczny
project…
Dla mnie, Petera oraz Johana Black Trip to główny
zespół. Dla kolegów z Enforcera, Black Trip to też
Joseph i Jonas będą mieli wielką trasę na przełomie
jesieni i zimy. Nie obawiacie się, że zaniedbają
obowiązki związane z Black Trip?
Nie, Joseph zostaje z nami, a Enforcer zabiera
gitarzystę sesyjnego. Jonas jedzie w trasę z
Enforcerem, ale mamy kapitalnego sesyjnego pałkera,
imieniem Anders Bentell. To on wyprodukował
album "Hrimthursum" z moim poprzednim zespołem
- Necrophobic. Zawsze wiedziałem, że jest świetnym
perkusistą i bardzo dobrze pasuje do zespołu.
Jak często się spotykacie i wspólnie gracie?
Najmocniej koncentrujemy sie kiedy mamy zaklepane
koncerty albo wchodzimy do studio. Ale generalnie raz
w tygodniu.
Co chcecie osiągnąć jako Black Trip?
Sex drugs and rock n roll! (śmiech!)
Czy da się wyżyć z grania muzyki?
Nie, nie sądzę. Te dni już przemineły. Blackie
Lawless kiedyś powiedział, że dni kapeli są policzone,
kiedy kampanie muzyczne zaczynają pompować kase,
aby zespół stał się "wielki". Ja obok moich heavy metalowych
zobowiązań, zawsze miałem na boku zwyczajną
pracę.
Dzięki za poświęcony czas. Ostatnie słowa należą
oczywiście do ciebie…
Dzięki za wywiad, zdrówko!
Przemysław Murzyn
Black Trip jest swego rodzaju zespołem typu "all
star". Jak ze sobą współpracujecie?
Za pomocą pięści i przekleństw! (śmiech!) Nie,
niezupełnie. Nie traktujemy siebie jako zespołu "all
star". Jesteśmy grupą przyjaciół, których łączy zainteresowanie
starym heavy metalem. Nie wiem,
dlaczego prasa zaczęła nazywać nas "All Star Band". To
głupie. Nie jesteśmy żadnymi gwiazdami. Ale to miłe,
gdy ludziom podoba się nasza muzyka.
Czy cały zespół jest zaangażowany w proces twórczy?
Na pierwszym album Peter napisał całą muzykę, a
Joseph wszystkie teksty. Tym razem Joseph napisał
kilka piosenek, a ja i Jonas po jednej.
Co było waszą największą inspiracją przy tworzeniu
nowego albumu?
Myślę, że po prostu chcieliśmy nagrać album lepszy od
poprzedniego. Inspiracją były w zasadzie wszystkie
nasze poprzednie muzyczne doświadczenia. Zarówno
z koncertów, jak i płyt z naszymi wcześniejszymi
zespołami. Nie chcieliśmy, żeby nowa płyta brzmiała
tak sucho jak poprzednia, więc spędziliśmy więcej
czasu na dopracowaniu brzmienia.
Kto jest producentem nowego albumu?
Nicke Andersson z Imperial State Electric. To fantastyczny
muzyk i producent. Bardzo łatwo się z nim
współpracowało. Jest dobrym kumplem, zna
ograniczenia i możliwości każdego z członków
zespołu. Myślę, że dzięki niemu brzmimy najlepiej, jak
to możliwe.
Macie kontrakt ze Steamhammer. Jesteście z tego
zadowoleni?
Tak, to fantastyczne. Zapewnili nam tym razem dobrą
promocję.
Zamierzacie wyruszyć w trasę po premierze?
Tak, właśnie jesteśmy w trakcie trasy. Siedzimy na
backstage'u i odpowiadamy na pytania, sącząc
whiskey. To nasza pierwsza trasa europejska, a na
jesień planujemy mini tour po Stanach. Będziemy grać
też sporo koncertów w Szwecji.
Foto: SPV
najważniejsza rzecz, kiedy gramy próby i koncertujemy.
Wiadomo, że mają swoje obowiązki względem
innych zespołów, ale nie wypływa to na jakość rzeczy,
które wspólnie wypuszczamy.
Opisz jak wyglądają wasze koncerty dla tych, którzy
nigdy nie mieli okazji was zobaczyć.
To rock and rollowy atak po całości. Nie jesteśmy przebierańcami,
a na żywo dajemy czystą energię.
Masz może jakichś faworytów wśród młodych kapel?
Kocham Helvetets Port. Możliwe, że są jednym z
najlepszych zespołów w ogóle!
BLACK TRIP 9
Spotkanie z Diabłem przy kieliszku rumu po latach
Kat i Roman Kostrzewski to zespół wszystkim dobrze
znany, tak samo jego obecne i wcześniejsze dokonania. W
przyszłym roku 30-te urodziny obchodzi ich debiutancka płyta,
lecz zespół już teraz postanowił uczcić tę okoliczność i nagrał
na nowo utwory z tamtego albumu. O okoliczności, powodzie
rerecordingu, kulisach wydania oryginału w 1986r. i
nie tylko, opowie nam sam Roman Kostrzewski.
zwiększenie możliwości popełnienia błędu spowodowałby,
że kapela musiałaby częściej grać, a właśnie
chodziło o to, żeby w tym animuszu, w tym powerze,
jaki się ma przed zagraniem utworu, żeby go po prostu
zachować do samego końca, co jest pewnego rodzaju
trudnością, bo w którymś momencie przychodzi zmęczenie,
uwaga ludzi wiadomo po stosunkowo krótkim
czasie ulega degradacji, więc nie jest to łatwa sztuka.
Utrudniliśmy, ale był jeden istotny powód, chodziło o
to, żeby kapela czuła się wzajemnie, żeby czuć było
jeden organizm grający, żeby wszystkie utwory miały
mniej więcej te same warunki realizatorskie, krótko
mówiąc, żeby płyta brzmiała spójnie. "Szóstki" w latach
80-tych, były nagrywane troszkę inaczej, ale też
bardzo sprawnie, płytę w końcu nagraliśmy w przeciągu
dwóch tygodni to stosunkowo też krótki czas realizacji,
wspomnę, że współcześnie ludzie nagrywają nawet
cztery miesiące i więcej. Różnie to z tym bywa.
Dlaczego myśmy nagrali? Bo mieliśmy świadomość
przemian, które się dokonały w nas, ale też i w zespole,
zespół tracił muzyków w różnych okolicznościach, a
też dokonał się rozpad Kata na bazie, którego my od
jedenastu lat grając na koncertach pielęgnujemy tą tradycje
metalową z takim skutkiem, że odczuwamy
dziejące się zmiany, przemiany w nas, publiczności,
przenosić na język angielski, więc szybkie akcje, które
skutkowały w konsekwencji wydaniem "Metal and
Hell". Dzisiaj, by było nonsensem robienie "Metal and
Hell", dlatego, że zespół w początkowym okresie nie za
bardzo mógł pojawić się na scenach zachodnich z
uwagi na nieuregulowany stosunek do służby wojskowej,
gdy w końcu mogliśmy już wyjechać na
Zachód to już była w zasadzie inna kapela. Mieliśmy
takie plany, cały czas mieliśmy te uważanie, a przynajmniej
teksty były tłumaczone na język angielski,
tłumaczenia na pewno są do "Oddechu Wymarłych
Światów", przy czym w latach 90-tych, kiedy już
można było swobodnie wyjeżdżać z naszego kraju, to
zespół był już związany rodzinnie, a to już zupełnie
inne okoliczności. Widzisz, jak w młodym wieku,
ustawisz swoje życie pod kątem kariery to zrobisz
wszystko dla niej, to jest to bardzo prawdopodobne, że
tak się stanie, więc gdybyśmy w tym okresie wyjeżdżali,
mieli tą możliwość wyjechania, zapewne
bylibyśmy kapelą o randze europejskiej, taką, jaka się
wówczas jawiła po wydaniu "666", opinia o tej płycie
na rynku zachodnim była pozytywna. W Polsce, gdy
graliśmy z zachodnimi kapelami, te akurat zawsze
potwierdzały dobrym słowem trasę tego zespołu, więc
nic nie stało na przeszkodzie zrobienia tej kariery, no,
ale czynniki zewnętrzne, jakby niezależne od nas
wpłynęły na nasze losy, a gdy już ma się rodzinę to już
człowiek tak niechętnie lokowałby się gdzieś tam,
skoro znalazł swoje miejsce w życiu. Myślę, więc, że
skoro Kat ma, dla kogo w tym kraju grać i skoro się tak
ułożyło w tym kraju, że my naprawdę mamy dużo
zajęć w bilansie jednego roku, to chętnie odpowiemy
na jakieś propozycje grania na Zachodzie i to się dzieje,
ale jechać tam szukać niewiadomych, skoro się już
znalazło, my znaleźliśmy, jako artyści szczęście w postaci
publiczności, która nas nagradza owacjami, która
ujawnia swój rodzaj związku z naszą sztuką. To jest to,
co jako młodzi ludzie najbardziej pragnęliśmy, jak
każdy młody człowiek chciałem powiedzieć "ja jestem",
więc miło mi, że dzięki publiczności dowiedziałem się,
kim jestem
HMP: Witam Pana, Panie Romanie. Na wstępie
chciałem pogratulować solidnie wykonanej płyty. To,
że "666" jest kultem polskiego metalu, wie każdy fan
ciężkiej muzyki, ale udało wam się w płytę tchnąć
nowego ducha. Pierwsze pytanie: "666" została wydana
w maju 1986 roku, a jej anglojęzyczny odpowiednik
miesiąc wcześniej. To 29 lat temu. Nie woleliście
tej płyty wydać na okrągłą, 30-tą rocznicę?
Roman Kostrzewski: Dzień dobry. Rocznica nie
miała jakiegoś specjalnego wpływu na toczące się
rzeczy w zespole m.in. plany wydawnicze. Powody, dla
którego powstały "Szóstki" były głównie dwojakiego
rodzaju. Jeden to na pewno publiczność, która jest
świadoma zmian w zespole, szczególnie po latach
zmian personalnych i też zmian wynikających z długiego
okresu grania, artyści się też zmieniają, publiczność
z resztą się też zmienia, więc po latach części
publiczności wydało się być ciekawe ponowne spojrzenie
na "Szóstki". Nie wiem, dlaczego, z jednej strony
może, dlatego, że "Szóstki" powstały w czasach dopiero
kształtowania się soundu, który w dzisiejszych czasach
jest troszkę odmienny. Współczesne kapele jak
grają metal, w zasadzie mogą grać różnie, ale technologie
wykorzystywane do nagrań i do gry trochę się
zmieniły od tamtych czasów, co oczywiście determinuje
brzmienie, więc publiczność nagabuje, zachęca nas
do nagrania ponownych "Szóstek", być może, dlatego,
żeby uchwycić te zmiany. Być może, dlatego, że słuchając
na koncertach odczuwali inne wrażenia niż po
wysłuchaniu "Szóstek". Natomiast dla zespołu było to
też, pewnego rodzaju wezwanie, bo też dla nas było
ciekawe jak po latach takie "Szóstki" zabrzmią w konwenansie
brzmieniowym, charakterystycznym dla
współczesnych czasów, to na pewno było interesujące
wezwanie. Trochę żeśmy sobie utrudnili próbując nagrywać
rzecz w taki sposób, w jaki mniej więcej się
nagrywało w czasach powstawania rock'n'rolla. Otóż
muzycy musieli być doskonale przygotowani, najwyżej
rejestrując z raz, dwa utwory i tyle, więc zasadniczo
utwory były nagrywane w sześć dni metodą tzw. nagrywania
na setkę, czyli w zasadzie rejestracja na żywo.
Wszystkich rzeczy nie byliśmy w stanie nagrać w jednym
czasie z uwagi na wiele problemów technicznych.
Studio było wspaniale przygotowane do nagrań,
abyśmy nie musieli po prostu tworzyć osobnej kabiny,
separacje dla chociażby wokalisty, już nie mówiąc o
tym, że solówki albo jakikolwiek błąd muzyka, bo
Foto: Mystic
więc tak jakby się chciało powiedzieć "zrobimy sobie
prezent, zagramy jeszcze raz, to, co zagraliśmy dawno,
dawno temu".
Skoro dostaliśmy nagraną na nowo debiutancką płytę
w wersji polskiej, to idąc drogą implikacji czy
możemy też się spodziewać, że i anglojęzyczna wersja
"Metal and Hell" doczeka się odświeżenia?
Nie, takich planów nie mamy, "Metal and Hell" -
anglojęzyczna wersja "Szóstek" powstała w wyniku
zapotrzebowania rynku zachodniego. Otóż przyjechał
do Polski Jos Kloek, który akurat wydawał płytę
"Heavy Metal World" TSA, spotkaliśmy się z nim,
odbyła się prezentacja pierwszych dźwięków na "Szóstki"
i on uznał, że płyta mu się podoba i jest w stanie
zainwestować środki, swoją pracę poświęcić na rzecz
powstania takiej płyty, więc szybko nastąpiły tłumaczenia
i ja taki nie do końca anglojęzyczny musiałem
stosunkowo szybko opanować język angielski w
stopniu takim, żeby to w ogóle wyśpiewać. Do dzisiaj
nie znam angielskiego w stopniu pozwalającym na
pisanie w tym języku. Tak, owszem mogę się poruszać
w świecie tzw. podstawowych zwrotów i pojęć, ale nie
do stopnia takiego, żeby próbować te swoje liryki
Dlaczego zarówno jak i oryginalna jak i odświeżona
płyta nazywa się "666" a nie "Metal i piekło", które
jest tłumaczeniem anglojęzycznego "Metal And
Hell"?
"Metal And Hell" w zasadzie był tytułem zaproponowanym
dla wydania zachodniego przez ówczesnego
wydawcę, a tu głównie chodzi o realizatora, nazywał
się ten Pan Jos Kloek, był Belgiem, pracował głównie
dla firmy Mausoleum, jednakże tą płytę zarezerwował
dla swojej prywatnej firmy, założył własną
firmę o nazwie Ambush Records, nikomu tej płyty nie
dał i sam ją (śmiech) wydał. Z resztą z dobrym
skutkiem, bo wykupił całe prawa po latach, także rzecz
mu się podobała. Myśmy nie zmieniali, nie chcieliśmy
zmieniać czegoś, co jest charakterystyczne dla tej płyty
w sensie jej tożsamości, czyli nazwy, nazwy tytułów
itd. tego nawet nie wolno zmieniać, prawa autorskie w
zasadzie nie zezwala na naruszanie tzw. dóbr osobistych,
a te są przynależne do więzi twórcy z określonym
utworem, także nie wolno nam zmieniać nawet
swoich własnych utworów, swojej nazwy, możemy w
dekompilacji zrobić to inaczej, inaczej nazwać, ale
jeżeli robimy coś, co ma związek z pracą zbiorową,
zostało to nazwane w sensie całości, ma tytuł zbiorczy
"666", jeżeli robimy to samo, tylko w inny sposób, inne
wykonanie jest, ale tych samych utworów, tej samej w
zasadzie grupy utworów, no to nie ma powodu, dla
którego należałoby wymyślać jakąś inną nazwę.
Czyli wychodzi na to, że nazwa polska jest wynikiem
pomysłu waszego, a "Metal And Hell" wytwórni
tak?
Nie no wytwórnia wymyślać nie musiała, dlatego, że
pamiętajmy "Metal And Hell" to tytuł utworu, więc
po prostu wydawcy spodobał się tytuł utworu, bo
uważał, że nosi bardziej nośny tytuł na warunki zachodnie,
więc zaproponował czy mogłaby się ta płyta
nazywać "Metal And Hell", a ja (śmiech) nie byłem aż
tak zazdrosny o swoje własne tytuły, więc dla mnie to
nie miało żadnego znaczenia.
Wiadomo, że część waszej publiczności domagała się
nagrania na nowo "Szóstek". Czy wy sami również
tego chcieliście czy jednak to bardziej nacisk fanów
zdecydował?
Tak, no ja już ci wspomniałem, że to jest fajna zabawa
dla artysty, no nie może sobie pozwolić artysta na to,
żeby nagrywał te same utwory rokrocznie, ale powinien
wydaje mi się zrobić to po jakimś czasie, bo świat
10
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
jest tak urządzony, że on się zmienia. Myślę sobie, że
Chopin, który grał swoje utwory w swoich czasach grał
je w kontekście, tego, co mu było wykonawczo bliskie,
dzisiaj myślę, że się inaczej wykonuje tę sztukę. Czy
mu by się to podobało? Trudno orzec, ale wiadomo, że
tą muzykę się gra, grają ją różni wykonawcy, w końcu
z Katem było też tak, że też zagrali inni wykonawcy,
mają do tego prawo, wystarczy poprosić w ZAiKS-ie o
licencje na wykonanie takiego utworu i jest to, akurat
w przypadku Kata te wykonania były bardzo fajne,
przypomnę, że jednym z utworów Kata "Wyrocznia"
zajął się Vader i było to bardzo fajne wykonanie, z
resztą na jedno z nich zaproszono mnie, abym udzielił
swojego głosu i też inaczej wyszło, też wydaje mi się,
że jest ciekawym wykonaniem, więc utwór można
wykonywać na różne sposoby. Wydaje mi się, że
zespół, w którym są artyści tworzący muzykę na tą
płytę tym bardziej powinni mieć prawo do wyegzaltowania
utworów, które towarzyszyły im w przeszłości,
tak? Już po latach często zapominamy, kim
byliśmy, więc zasadniczo podchodzimy ponownie do
danej materii i ona jakby w rzeźbieniu muzycznym
może po prostu ujawnić zupełnie inne kształty.
Jak wiadomo na "Oddechu Wymarłych Światów"
były pewne korekty m.in. w tekstach z powodu cenzury
czy to, dlatego w oryginalnej wersji "Mordercy"
jest ucięty tekst "Czeka... śmierci brata" zamiast
"Czeka na chwilę śmierci brata" Czy cenzura w tamtych
czasach ingerowała w pańskie teksty pisane na
debiutancką płytę?
Tego tekstu akurat nie dotknęła cenzura, to znaczy
dotykać dotykała w tym sensie, że musiała zaaprobować.
Cenzura to był taki rodzaj instytucji, która
kontrolowała wszystkie wydarzenia artystyczne i te,
które były prezentowane na żywo czy też te, które były
rejestrowane na taśmach, ale nie przypominam sobie.
Tutaj ta zmiana wynikała stąd, że to, co mi się wydawało,
że jak będą pominięte te dwa wyrazy to zyska
na tym artyzm, patrzę na to z punktu muzycznego
widzenia, więc wydało mi się nietracące z logiki, nie
wytracała się logika poprzez ubytek dwóch wyrazów.
Dzisiaj mogę swobodnie dośpiewać te dwa wyrazy i też
nie widzę jakiejś wielkiej różnicy, to są niuanse, które
dla tych, którzy kochają muzykę mają jakieś istotne
znaczenie, ale wydaje mi się, że nie aż tak, żeby zakwestionować
zagrania utworu.
Jak pan ocenia te teksty z perspektywy czasu? Czy
zmieniło się pańskie podejście do pisania tekstów?
Czy byłby pan w stanie teraz napisać coś podobnego?
Ja myślę, że nie, dlatego że artysta, gdy podchodzi do
jakiejkolwiek pracy o jakimkolwiek charakterze jest
związany z określoną chwilą, z określonym swoim
stanem emocjonalnym, z określonym swoim stanem
psyche w kontekście określonych czasów, określonych
wydarzeń, więc wydaje mi się twórczość jest wyrazem
tych wszystkich elementów tak szalenie istotnych, żeby
powstała myśl jakaś twórcza, którą chce się zachować
czy na płycie czy w twórczości. Czasami jest
dziełem pewnego rodzaju przypadku, bo meandry
myśli akurat gdzieś zahaczą o takie rewiry, które nagle
zostawiają ślad i artyście się podoba to, co z tych meandrów
wyłuskuje, więc to są pewnego rodzaju osobliwości,
wątpię żeby człowiek był w stanie tak jak klon
automatyzować swój stan ducha, swój stan psyche.
Dlaczego na "666" (nawet na odświeżonych) nie
znalazł się nigdy "Ostatni Tabor", który pojawił się
na zremasterowanej wersji "Metal and Hell", a który
jest niewątpliwie jednym z największych przebojów
Kata?
Wiesz, w intencji było zachować stan rzeczy, jaki był
charakterystyczny dla tej płyty, tak jak w kontekście
treści jak i muzyki, to, co pozostało nam do zrobienia,
to oddać temu potencjałowi charakterystycznemu dla
wykonania - a to chwila, a to pewien rodzaj przygotowania,
instrumentarium określone, pewnie kultura
muzyczna, a także aranżacje i oczywiście stylu, który
miał też niebanalne wpływ na sound, brzmienie, czyli
rodzaj podejścia do samej realizacji, ona też zmienia
bardzo dużo. Sam realizator - człowiek, który miksuje,
przecież ma ogromny wpływ na sound, na brzmienie, a
w końcu muzyka, to nie tylko same literalne dźwięki
gdzieś tam zawieszone w jakiejś przestrzeni, którą
nazywamy melodyką, ale też rozumiemy coś takiego
jak właśnie sound. "Ostatniego Taboru" na oryginale
nie było, ponieważ nie mieścił się, w tamtych czasach
nam się wydawało, że jakby odstaje swoją konwencją,
wyczuwałem pewne subtelne różnice przynależności
utworów do określonych, różnych okresów do zbiorczego
ujęcia rzeczy. Gdy odbyliśmy rejestracje pierwszych
utworów to po prostu robiliśmy takie, a nie
inne, bo innych nie było, ale gdy tych utworów było
coraz więcej to dostrzegaliśmy, że niektóre utwory
bardziej pasują do siebie, współgrają, a niektóre mniej.
Dlaczego zdecydowano się na dwie wersje okładki
nowej wersji szóstek. Czy można to zrozumieć, jako
ukłon w stronę starego debiutu, który również nie
miał jednej okładki?
Bardzo fajna uwaga zaskakujesz mnie trafną oceną,
natomiast tutaj chyba, co innego zagrało. Otóż w przypadku
pierwszego wydania "666" lat 80-tych i "Metal
And Hell" po prostu było w tym wszystkim trochę
przypadku. Płyta "666" wydana została z okładką wypracowaną
przez artystę, który w zasadzie nie
ukończył pracy przed wydaniem płyty na Zachodzie.
Krótko mówiąc polski wydawca miał w planie wydać
płytę opatrzoną grafiką taką, jaka była i powierzył
artyście do zrobienia. Te działania były trochę
opóźnione w stosunku do potrzeb wydawniczych Josa
Kloeka, w związku z tym Kloek wymuszał i na szybko
trzeba było coś wymyślić, więc w zasadzie długopisem
był rozrysowany szkic, na to zostały naniesione kolory
i cała historia tej okładki. Dysponowaliśmy zdjęciem
z tamtego okresu i to jest cała kwintesencja skutku
graficznego zawartego na płycie "Metal and Hell",
więc tak to się miało w tamtych czasach, a tu była
trochę odmienna sytuacja otóż grafik miał dwa pomysły,
nie był pewny dwóch projektów, gdy do mnie
trafiły te projekty to rozstrzygnęliśmy razem z wydawcą
Michałem Wardzałą, że jedna i druga jest
fajna, w związku z tym trzeba przyporządkować jedną
do powiedzmy płyty CD, a drugą niech będzie LP i to
Foto: Mystic
w zasadzie Michał Wardzała podsunął ten pomysł,
mi się bardzo spodobał i tak zostało.
Bo właśnie te stare wydania jak się przyjrzeć każde z
nich miało inną okładkę. Był tytułowy kat, były dwie
wersje tych czaszek zależnie od roku wydania.
Wydanie z 1993 roku miało inną i rok 1996, kiedy
przejął was Silverton też miało inną i od czego to
zależy? Czy po prostu pojawił się jakiś grafik, który
miał jeszcze inny pomysł?
Głównie to było powodowane takimi czynnikami jak
charakter wydawanych rzeczy w dawnych czasach. O
czym mówię? Otóż myśmy wydawali swoje rzeczy w
schyłkowych czasach PRL-u. Powoli powstawały tzw.
firmy polonijne, krótko mówiąc rynek fonograficzny
zaczął się rozszerzać, powstawały firmy, które do rynku
muzycznego dodawały swoją wartość i możliwości.
Powstawały inicjatywy prywatne, więc coraz więcej
firm mogło to robić. W związku z tym, że każdy wydawca
miał jakieś swoje własne ambicje wydawnicze,
często swoje własne "widzi mi się", co zmienia w tych
warunkach okoliczności charakterystyczne dla jakiegoś
porządku wydawniczego, charakterystycznego dla
Zachodu lub też dla utrwalonego rynku, bo gdyby
rzeczy miały się tak, że tylko wydawane były wydawnictwa
te, które w PRL- u wówczas funkcjonowały
to prawdopodobnie to okładki byłyby jednolite i za
każdym razem takie same, natomiast tu wszystko
zaczęło się zmieniać, zmieniały się firmy, mało tego
powstało w 1994 roku prawo autorskie, które zupełnie
zmieniało postać rzeczy. W związku z tym firmy, które
miały jeszcze do niedawna prawa wydawnicze przestały
je mieć, tak samo do okładek, do możliwości itd.,
więc tu się zmieniały rożnego rodzaju okoliczności. W
końcu jeszcze doszedł jeden istotny aspekt, otóż gdybyśmy
my, jako młodzi ludzie byli na tyle zasobni, że
stać nas byłoby na wypracowanie wszystkich tych
działań charakterystycznych dla przygotowań płyty do
tłoczenia, a więc nie tylko przygotowalibyśmy własnym
sumptem muzykę, mielibyśmy ją dzisiaj wykonaną
dzięki swojej własnej zasobności portfela i też
uczynilibyśmy jakieś tam okładki czy zwrócilibyśmy
się do jakichś artystów do zrobienia okładek, prawdopodobieństwo
by było duże, że okładki byłyby takie
same, ale w sytuacji takiego rozgardiaszu na rynku, no
działo się tak jak działo. Ja bym jeszcze do tego dodał
jedną rzecz. Czasami te wydania, ta wola producentów
absolutnie nas nie zadowalała w kwestiach graficznych,
także, gdy nadarzyła się taka możliwość to
myśmy te okładki zmieniali na własną modłę.
Czy nie kusiło was, by w celu zachowania jeszcze
większego szacunku do oryginału nie sprowadzić na
nagrania fortepianu, który by rezonował wasz dźwięk
i stworzył klimat, tak jak to było przy nagrywaniu
pierwszych "Szóstek"?
No nie, dlatego, że nam nie chodziło o stworzenie
kopii, właśnie nam chodziło o wypuklenie tych różnic
wykonawczych, które charakteryzują muzyka po latach
to raz, oczywiście dotyczy to wykonawstwa
mojego i Irka, natomiast artystów, którzy doszli do
zespołu i zaimportowali te utwory, to też to wnosi
nową jakość, więc zasadniczo nie chodziło o powielenie,
bo od tego służy kopia, a nam nie zależało na
kopiowaniu. Nam zależało na nowym wykonawstwie,
na dodaniu wartości twórczej do muzyki, co jest powszechną
rzeczą na świecie.
Całość zarejestrowaliście na setkę w Raven Studio
w Skrzyszowie. Dogrywaliście jedynie wokale i
solówki. Nie woleliście nagrać wszystkiego śladowo,
jak większość współczesnych płyt?
No nie, dlatego że po pierwsze płyta by była dłużej
nagrywana, już nie mówiąc o tym, że na pewno to by
było droższe, ale niewiele by to dało, niewiele by to
stwarzało różnic, a tego rodzaju udziwnienia są fajne,
gdy podchodzisz do nagrań w sposób kreatywny,
jeszcze nie wiesz, co chcesz, więc może tak, może
inaczej, może tą gitarę nagrajmy w inny sposób, może
inaczej przystawmy itd. Tutaj była inna koncepcja, tu
była koncepcja zagrania zespołu spójnego, jednolitego
w jednolity sposób każdego utworu, optymalnie bez
stosunkowo udziwnień, bazując tylko na własnym
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI 11
skupieniu się na własnym wykonawstwie. W miarę
możliwości dźwięk ma być uchwycony w sposób jednorodny,
my artyści wiemy, że dźwięk powoduje potworne
zmiany w soundzie, wystarczy zmiana ciśnienia
i już się rzeczy po prostu zmieniają, więc na pewno i te
drobne zmiany charakterystyczne dla chociażby zmiany
ciśnienia też mogą zawarte być na nagraniach,
natomiast, jeżeli nagrywasz płytę, tak np. powstał
"Oddech Wymarłych Światów", myśmy jeździli do
studia przez całe pół roku. Nie tyle, żeśmy po prostu
siedzieli w tym studiu pół roku, tylko wchodziliśmy w
tzw. okienka, bo wtedy była możliwość nagrywania. Po
prostu studio miało w takim, a nie innym czasie wolne
studio, więc wchodziliśmy na te okienka, więc to pół
roku wymagało koncentracji, ćwiczeń, wtedy byliśmy
młodzi i stać nas było na tego rodzaju szaleństwo,
dzisiaj nie, dlatego, że mamy rodziny, mamy sezon grania
na żywo, więc krótko mówiąc te rozwiązanie wydawało
się najstosowniejsze.
Dlaczego akurat Raven Studio w Skrzyszowie, a nie
jak w przypadku oryginału Teatr Stu, który wciąż
funkcjonuje? Co was zachęciło do współpracy z
Raven Studio?
No właśnie cały czas próbuję ci jakby tą zasadniczą
myśl przekazać, która przyświecała artyście - nie chodziło
o tworzenie klonu. Poza tym nie wiem, Teatr
Stu zapewne jest dalej dobrym studiem, natomiast w
międzyczasie powstało mnóstwo różnych obiektów,
widzisz w Teatrze Stu studio było adaptowane, z tych
pomieszczeń, które były możliwe, była adaptacja studio
i powiem ci, że w tamtym czasie było właśnie dało
się odczuć te wady nie do spełnienia. Dzisiaj polskie
studia budowane są w sposób profesjonalny, czyli stare
pomieszczenia próbuje się we właściwy sposób dostroić,
uchwycić dobry sound, stara się w taki sposób
tworzyć różnego rodzaju pułapki dla basu czy też uwypuklić
takie, a nie inne częstotliwości, żeby było jak
najbardziej zrównoważone brzmienie. Często wadą
studia w tamtych czasach było to, że gdy studio było
niezestrojone, akustyk nie słyszał sybilantów, więc gdy
podkreślał te sybilanty, okazywało się, że reżyserka
była niedostrojona, nie uchwycała sybilantów, w związku
z tym później nagrania w realu były przeświszczone
lub sprawiała wrażenie, że wokalista sepleni, tego
rodzaju problemy powstają, tak typowe techniczne
aspekty.
Jak wyglądał proces masteringu nowej płyty, ponieważ
słychać, że gitary są trochę cichsze niż wokal,
co słychać między innymi w pierwszej części
"Diabelskiego Domu"?
Działania miksu i masteru powierzyliśmy Jackowi
Miłaszewskiemu, to jego koncepcja realizacji,
owszem mieliśmy wpływ i próbowaliśmy dokonywać
różnego rodzaju sensownych korekcji, ale powiedziałbym
tak: sztuka masteringu jest złożoną sztuką i
jeden człowiek po prostu usłyszy to, co chce przy pierwszym
słuchaniu, a inny dopiero po dziesiątym, więc
to są bardzo subtelne, osobowe wrażenia i tutaj jakby
trudno doszukiwać się jakiegoś modelu. Każdy człowiek
ma troszkę odmienne ucho, inaczej słyszy, więc
jeżeli Jackowi Miłaszewskiemu to grało to nie wolno
nam artystom dokonywać pewnych roszad, dlatego że
gubi się obraz muzyczny kogoś, kto to robił. Owszem,
publiczność może mieć takie wrażenie, ale być może
intencją Jacka było to, żeby np., gdy większość ludzi
słucha muzyki w ciszy, tworząc tzw. uśmiech, czyli
podbijając basy i górę w tym momencie wytraca się
środek, czyli wokal, że on się wtedy zsuwa na dalszy
plan, więc podejrzewam, że w tych warunkach odsłuchowych
wszystko będzie OK. tzn. wokal nie będzie
przysłaniał lub też, jeżeli metal będzie głośno słyszany
to charakterystyczną rzeczą głośnego słuchania metalu
jest to, że wokal się gubi, że przesterowane gitary będą
zasłaniać wokal, być może to leżało u podstaw takiej
realizacji dźwiękowej. To są naprawdę z drugiej strony
niuanse, bo gdybyśmy dostrzegali te różnice to można,
by było trochę bardziej schować wokal, ale to ma też
swoje dobre strony, bo nawet jak głośno podkręcisz to
ten wokal nie schowa się aż tak, żeby był niezrozumiały,
więc to są dobre i złe strony takiego podejścia
do sprawy miksu.
Foto: Katarzyna Loth
Czy dziś po prawie 30-tu latach jakieś utwory stanowiły
dla pana wokalne trudności i musiał pan się
jakoś do nich specjalnie przygotować?
Ja się przygotowałem do nagrań szybko, standardowo
mam jakiś określony rodzaj doświadczeń do przygotowania
swego głosu, fajną rzeczą było w nagrywaniu
na setkę to, że nie musiałem np. w studio czekać
dwóch czy iluś tygodni na wyśpiewanie swoich kwestii,
po prostu w tym samym dniu, w którym przyjechaliśmy,
rozłożyliśmy graty, nastąpiły pierwsze próby
realizacji i na drugi dzień od razu nagrywaliśmy, więc
charakterystyką gry na setkę jak już ci powiedziałem
jest to, że podstawa została nagrana w jednej, dwóch
wersjach, oceniliśmy, która wersja byłaby OK., chłopaki
poszli odpocząć, a mi w godzinę lub dwie zajęło
nagranie tych utworów, zazwyczaj dwa lub jak dobrze
mi szło to trzy, więc to zazwyczaj dwie do trzech godzin
trwało nagrywanie wokalu, w międzyczasie chłopaki
odpoczywali. Dlaczego dwie, trzy godziny? Albowiem
jak masz zarejestrować dwa, czasami trzy ślady,
a jak są chóralne to cztery, więc to trochę czasu potrzeba,
ale każdy wokalista ci powie, że to szybka sprawa,
zazwyczaj nagrywają dwie do trzech wersji, czasami jak
nie byłem pewien no to nagrywałem trzeci ślad, ale to
było bardzo rzadko, więc krótko mówiąc sprawnie.
Nie myśleliście, żeby gościnnie zaprosić na album
Wojciecha Mrowca i Tomasza Jagusia? Wiem, że
ten drugi wyemigrował w 1987 roku do Stanów.
Może kiedyś tak zrobimy jak poczujemy, że kapela
będzie zmierzała do jakiejś emerytury, choć nie wiem
czy jest to możliwe. W przypadku artystów, którzy
mają swoją publiczność, mają, dla kogo grać, co może
spowodować kłopoty zdrowotne, co jest oczywiście
możliwe. Jeżeli takie rzeczy by nastąpiły to trzeba, by
było po prostu pożegnać się z tym wspaniałym zajęciem
pełnego rocka, pasji, ale jednakże bardzo wymagającym,
więc jeżeli taki moment, by przyszedł może i
czas, by był na to, żeby nagrać jakąś pamiątkową płytę
możliwie ze wszystkimi muzykami wiadomo, że ze
wszystkimi nie będzie możliwe.
Macie z nimi jeszcze kontakt? Czy oboje siedzą
nadal w muzyce?
Nie bezpośredni. Pewnie, po latach mniej więcej wiemy,
co się u nich dzieje w życiu Tomka i Wojtka, natomiast
są to szczątkowe informacje. Z tego, co mi wiadomo,
Tomek jak już wyjechał do Stanów, uczynił to
przed nagraniem "Oddechu...", najpierw wyjechał do
Niemiec, później do Stanów - do Kanady przez Zieloną
Hutę, stamtąd się dostał do Stanów, później związał
się z partnerką, z którą żyje do dzisiaj. Czasami
dochodzą do nas jakieś informacje, więc myślę, że nie
towarzyszy mu muzyka, bo co prawda, w którymś momencie
miał jakieś aspiracje związane z artyzmem, ale
nie poparł to jakimiś pracami, które by to zarejestrowały,
natomiast z Wojtkiem Mrowcem, chociaż nie
mamy kontaktu wiemy, że mieszka w Warszawie, jego
pasją jest modelarstwo.
Na nowej wersji "666" jedynymi osobami, które nagrywały
oryginalne "666" jest pan oraz Ireneusz Loth.
Nie baliście się, że nie odtworzycie tej atmosfery,
która towarzyszyła nagraniu tamtego albumu? Że
wyjdzie zupełnie inna płyta?
Wiesz, atmosferę może każdy wytworzyć, można indywidualnie
wytworzyć grupę, oczywiście, że w tamtych
czasach młodzi ludzie w ogóle mieli troszkę odmienny
rodzaj podejścia do życia niż ludzie dojrzali, zważywszy
na to, że każdy z nas w kapeli ma rodzinę czy
też jest związany z osobami bliskimi, dzieli życie artystyczne
z rodzinami, z rzeczami ważnymi z punktu
widzenia tych istotnych spraw, które czynią, że mamy
domy, jakieś zajęcia pozamuzyczne zazwyczaj związane
z rodziną. W tamtych czasach mieliśmy swoje
ukochane partnerki itd. natomiast troszeczkę jak
wolne ptaki nie byliśmy obciążeni okolicznościami
tymi, które są charakterystyczne dla utrzymania rodzin,
dla poświęcenia pewnej uwagi na rzeczy i dobro
domu, więc też troszkę inaczej każdy z nas pracował,
była to pasja, do której podchodziliśmy bardzo poważnie
do sztuki, co nie znaczy, że nie było wesoło, teraz
też jest wesoło, więc, o jakim klimacie my tu mówimy.
Głównie chodzi o rodzaj artystycznego zrozumienia
między artystami, krótko mówiąc doszukiwanie pewnego
rodzaju symbiozy, wspólnoty. Ją określa określona
piosenka, melodyka, umówione zagrywki, z którymi
gdy się drugi artysta spotyka już wie, że może dodać
swoją grą, dowartościować tą strukturę, więc za
każdym razem może ona być inna, koncerty wyraźnie
dokumentują, że za każdym razem artysta trochę
inaczej podchodzi do sprawy. To wynika też chociażby
z samopoczucia, jednego dnia powiedzmy basista może
być w dołku i się może to odzwierciedlić na charakterze
gry, czasami to może być słaby dzień perkusisty
i odwrotnie mogą się pojawić w każdym artyście dni
wzniosłe, wspaniałe, które owocują zagrywkami,
wspaniałą grą, wyjątkową, bo zwykle na scenie jest tak,
że za każdym razem, gdy się poddajemy ulotnej, artystycznej
wizji, to za każdym razem ma po prostu inny
koloryt, inne barwy.
Skąd czerpał pan inspirację pisząc teksty oprócz literatury
m.in. Micińskiego, którą w tamtych czasach
pan dogłębnie zgłębiał. Czy chociażby trylogia "Diabelskiego
Domu" odwołuje się do jakichś wydarzeń z
pańskiego życia?
Moje pisanie ma związek z moim życiem czy też z
życiem innych ludzi, natomiast należę do tych artystów,
którzy starają się nie tworzyć jakby hiperrealizmu
w tekstach. Moje teksty czasami są ulotne w kontekście
zrozumienia fabuły, o co w ogóle tam chodzi, natomiast
teksty mogą się okazać inspirujące słuchacza do
myśli, te teksty potrafią trafić do trzewi i pomóc słuchaczowi
spotkać się z samym sobą. Na pewno oprócz
obserwacji życia wpłynęły prace z zakresu psychologii,
religioznawstwa. W tamtych czasach czytałem bardzo
różnorodne treści od literatury pięknej do literatury
popularnonaukowej, fantastyki, też byłem młodym
człowiekiem i każdy chyba chłopak czytał ileś tam
rzeczy związanych z fantastyką. Trudno mi wymienić
12
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
książki, które mi wówczas towarzyszyły, ale które
niewątpliwie miały wpływ na taki rozwój intelektualny,
który byłby w stanie przenieść obserwację na język,
który jest charakterystyczny dla nazwijmy to trochę
ambitniejszych piosenek. Wiadomo piosenki mogą
zawierać treści sielankowe, zabawne, mogą też w
końcu dotykać dramatów ludzkich, albo też dotykać
tych meandrów głębi naszej psyche, która w zasadzie
umyka uwadze, codzienności, stajemy się półsenni,
dokonujemy wielu koniecznych działań i nie ma czasu
na retrospekcję, więc wydaje mi się, że gdy artysta próbuje
zmagać się z życiem, z dramatem życia ludzkiego,
z różnego rodzaju meandrami (śmiech) współistnienia,
to może się okazać przydatny dla czasami zagubionej
psyche, czasami znękanej trudami życia lub po prostu
być artystycznym głosem w dyskusji, "Jakim być? Kim
mamy być? Jak współistnieć?"
Wasze koncerty w tamtych czasach były dość spektakularne,
( jako przykład podam dostępny w Sieci
koncert z Katowic w 1986r.) czy można się spodziewać
jakiejś specjalnej oprawy z okazji ponownego
nagrania "Szóstek" lub jakichś niecodziennych
atrakcji, np. tortu?
(Śmiech) Powiem ci, że myśmy w którymś momencie
zrezygnowali z oprawy scenograficznej głównie, dlatego,
że trzeba się było po prostu dostosować do warunków
zmieniającej się sceny polskiej. Gdy zaczynaliśmy
tą zabawę graliśmy zazwyczaj w MDK-ach. Sceny
były wymiarowe, krótko mówiąc starczało tam miejsca
dla różnego rodzaju działań choreograficznych i to
czyniliśmy, natomiast, gdy przyszło nam grać w
zmieniających się warunkach, to trzeba czasami stanąć
na scenie, gdzie po prostu już przysłowiowej szpili nie
można zmieścić, trzeba zagrać, więc w takich warunkach
trudno sobie wyobrazić konstrukcję, które by ubarwiały
sztukę. Z drugiej strony charakter muzyki metalowej
nie zawsze potrzebuje tego. Wydaję mi się, że ta
uszczuplona scena heavy metalowa o wielkie sceny
wcale nie traci na wartości, dlatego że publiczność to
istotny element choreografii w ogóle koncertu. Same
instrumenty są wystarczająco atrakcyjne, dodać do
tego światła, dym, a przede wszystkim egzaltacja artysty
jest wystarczającym rodzajem obrazku, który słuchacz
akceptuje w sposób werbalny, bo po prostu
wsłuchuje się w dźwięki lub je też egzaltuje, krótko
mówiąc są słuchacze tacy, którzy nawet nic nie widzą
poza własnymi meandrami myśli, wibracjami, które
wywołuje muzyka.
Na zakończenie może ma pan jakieś humorystyczne,
ciekawe anegdoty z okresu nagrywania pierwszych
"Szóstek"?
Myśmy wówczas nagrywali "Szóstki" w Krakowie w
Teatrze Stu, pomieszkiwaliśmy już nie pamiętam, ale
chyba w Hotelu Cracovia i pamiętam, że w towarzystwie
w wolnych chwilach, odwiedzała nas grupa studentów,
kochająca muzykę metalową. Po jakichś
dwóch spotkaniach zaproponowano nam uroczystość
rodzinną któregoś z nich, już nie pamiętam kogo. W
każdym razie w pięknym starym mieszkaniu z wieloma
ozdobami artystycznymi od rzeźb po stare obrazy.
Dało się wyczuć zapach starych czasów, młode
chłopaki ubrani byli widocznie stylowo jak na tamte
czasy w okolicznościach urodzin czy innych uroczystości
byli ubrani w garnitury rozpoczęli tą całą zabawę
od gry na pianinie - śpiewów przy pianinie. Trwało to
może z jakieś piętnaście minut i w którymś momencie
nie wytrzymaliśmy i ktoś z nas zadał wówczas pytanie
"Słuchajcie. Dość tego wstępu, dość tej akademii to, co
czas na imprezę", więc po prostu rozruszaliśmy wówczas
towarzystwo alkoholem, trochę bardziej bliższym
kontaktem niż przysłowiowy krakowski zwyczaj towarzyszący
takim a takim akurat uniesieniom zabawowym
młodych ludzi, bo w końcu ja pamiętam czasy
Młodej Polski jak się bawili artyści dawnych czasów,
pamiętam też, że treści tragiczne Kasprowicza nie
wynikały z jego umiłowania do Polski, którą niechybnie
w sobie miał, ale akurat z tego powodu, że on po
prostu Boy - Żeleńskiemu poderwał żonę, więc czułem,
że gramy taki rodzaj sztuki, który wymaga też
(śmiech) od imprezy nazwy czy czegoś innego, więc
spróbowaliśmy jakby skruszyć tą powściągliwość
młodych ludzi i zacząć się bawić w taki pełny sposób.
Dziękuję za rozmowę
Również dziękuję.
Grzegorz Cyga, Mateusz Borończyk
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
13
Jednym z wczesnych death metalowych
zespołów był brytyjski Cancer. Nie był on co prawda
pierwszy, ani nie był też jednym z pierwszych
nawet na Wyspach, na których już wtedy szalały
takie zespoły jak Bolt Thrower, Napalm Death i
Repulsion. Należał jednak na pewno do jednych z
barwniejszych pod względem muzycznym grup metalowych.
Cancer i jego umiejętne łączenie ze sobą
żywiołów thrash metalu oraz siekącego gradobicie
death metalu stanowiło jeden z interesujących elementów
przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Ichnie opus magnum w postaci "Death
Shall Rise", a także proste (lecz wcale nie prostackie!)
i mocarne "To The Gory End", są znane niemal
każdemu maniakowi mocnej rzeźni i na stałe
zapisały się litymi zgłoskami w historii muzyki.
Klasyczne death metalowe uderzenie, wyraźnie zabarwione
na brzegach thrash metalową furią, jest
kwintesencją siły i mocy uderzeniowej wściekłego
buldożera. Cancer nie przebierał w środkach, także
w kwestii swoich tekstów, które bardzo obrazowo
kreowały intensywną i chorą wizję wyprutych flaków,
gnijących trupów i prawdziwej ubojni rodem
z horrorów.
Kapela powstała w 1987 roku w Telford,
mieście oddalonym o 50 kilometrów od Birmingham.
Założyła ją trójka przyjaciół - basista
Ian Buchanan, perkusista Carl Stokes oraz wokalista
John Walker, grający także na gitarze - którzy
mimo tego, że grali w różnych zespołach w tym
czasie, to pogrywali ze sobą od czasu do czasu. W
końcu, w 1988 roku, zachęceni dobrym klimatem i
Do krwawego końca
Wczesny death metal powstał na zrębach thrashu jako szlak, wytyczony
przez tych pionierów muzyki metalowej, którzy chcieli grać jeszcze ciężej, jeszcze
mocniej i jeszcze brutalniej. Wydawać by się mogło, iż zawsze istniała taka tendencja
w muzyce metalowej, by iść brzmieniowo coraz dalej i dalej - pchać ekstremum
tak daleko jak tylko się da. Dzięki temu, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych
zaczęły przetaczać się gwałtowne fale kolejnego zaognienia ciężkich
brzmień.
Foto: Cancer
chemią, która między nimi zaistniała, postanowili
oficjalnie zadziałać jako nowy zespół. Tego wieczoru,
gdy zapadła taka decyzja, John, Carl oraz Ian
siedzieli w Tontine Pub w pobliskim Ironbridge, celebrując
założenie nowej kapeli i przy okazji myśląc
nad jej nazwą. Nad kuflami brytyjskiego ale latały
różne pomysły, jeden bardziej obleśniejszy od drugiego,
jednak żadna nie wydawała się odpowiednia
dla młodych Brytyjczyków. W końcu siedzący
obok gość baru nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy,
sugerując, że skoro zastanawiają się nad takimi
chorymi nazwami, to może by się od razu nazwali
Cancer (czyli rak) i się w końcu zamknęli.
Muzycy stwierdzili, że ta nazwa będzie wprost idealna.
I tak, jak twierdził Carl Stokes, nie spodziewali
się, że uda im się zaistnieć w szerszych kręgach
metalowych.
Następnym ruchem, po poskładaniu
składu i ustawieniu paru lokalnych koncertów, z
których pierwszy odbył się w rodzinnym Telford u
boku crossoverowego Bomb Disneyland, było nagranie
taśmy demo. Muzycy zamierzali ją rozesłać
do wytwórni muzycznych, w nadziei na to, że spece
od łowienia młodych talentów, jak tylko ją obadają,
zapukają do ich drzwi z kontraktem płytowym.
Tak powstała taśma, która będzie w podziemiu
funkcjonowała pod tytułem "No Fuckin
Cover", właśnie z powodu braku okładki. Demo
zawierało dwa utwory - "The Growth Has Begun"
oraz nagrany ponownie trzy lata później na "Death
Shall Rise" "Burning Casket (My Testimony)". Demo
powstało w legendarnym Pits Studio w Birmingham,
a do jego nagrania przyłożyli swe ręce
Stevie Young (kuzyn Angusa Younga z AC/DC)
oraz Mick Hughes (inżynier dźwięku koncertów
Metalliki). Mimo to jakość nagrania jest, oględnie
rzecz ujmując, fatalna. Jest to sieczka, w której można
właściwie usłyszeć (o ile się porządnie pchnie
gałkę z głośnością w prawo) werbel, gitary i bardzo
amatorsko nagrany wokal. O dziwo, mimo rachitycznej
jakości brzmienia, odzew był dość spory. Do
Cancer odezwało się między innymi Earache Records
proponując bardzo zachęcający deal. Zespół
jednak obawiał się, że Earache, które posiadało w
swoich szeregach sporo death metalowych zespołów,
może nie być skłonne do odpowiedniej promocji
kapeli. Koniec końców trio zdecydowało się
podpisać umowę z Vinyl Solution - label z którym
związał się także Bolt Thrower oraz Cerebral Fix
- w celu zapewnienia odpowiedniego poziomu
wsparcia promocyjnego i finansowego. Nagrywając
po drodze swoje drugie demo w 1989 roku, kapela
dostarczyła swój pierwszy album studyjny "To The
Gory End" w 1990 roku.
Sam tytuł oraz okładka, którą przygotował
Carl Stokes na podstawie motywu ze sławnego
kadru z kultowego filmu "Świt Żywych Trupów"
z 1978 roku, a także szybki żuraw do bookletu
z tekstami, powiedzą nam, czego można się
spodziewać po tym albumie. Bezkompromisowe
biczowanie ostrymi riffami i zgniatający części witalne
ciężar gitar oraz perkusji towarzyszą nam
przez całe trzydzieści pięć minut trwania płyty.
Ten album to chłosta drutem kolczastym, polanym
sokiem z cytryny, wyłupywanie oczu rozżarzonymi
prętami i szarpanie sutków kowalskimi obcęgami.
Maczeta wbita w głowę na okładce jest tak bardzo
przekonująca, że w niektórych krajach ta okładka
została ocenzurowana do samego logotypu kapeli
na czarnym tle. Możliwe, że album brzmi tak potężnie,
gdyż miksami zajął się Scott Burns, ten
sam, który w tym samym czasie współpracował z
Deicide, Death, Cannibal Corpse, Demolition
Hammer, Obituary i wieloma innymi kapelami
death metalowymi (i nie tylko). Samo przygotowanie
tego albumu było nie lada ekwilibrystyką. Taśmy
kursowały między Usk w Walii, gdzie zostały
zarejestrowane instrumenty i główne wokale, Tampą
na Florydzie oraz Londynem. Sam zespół nagrał
wszystkie ścieżki w cztery dni zimą 1989 roku.
Swoje cztery grosze dołożył także John Tardy z
Obituary, który za namową Scotta nagrał dodatkowe
ścieżki wokalne do "Die Die". Całość prac
nad "To The Gory End" zakończyła się w kwietniu
1990 roku.
Współpraca ze Scottem Burnsem i
amerykańskim Morrisound Studio opłaciła się.
Nie dość, że debiut Cancer zbierał pochlebne opinie
w brytyjskim undergroundzie, to także w muzycznej
prasie wypowiadano się o nim w samych
superlatywach. Zasługą tego ostatniego była także
jakość dźwięku. Apogeum osiągnął magazyn muzyczny
Sounds, w którym felietonista narzekał, że
brytyjskie zespoły metalowe nigdy nie będą w
stanie dorównać amerykańskim death metalowcom
takim jak… Cancer! Cancer na pewno wyróżniał
się na ówczesnej brytyjskiej scenie deathowej, stawiając
bardziej na agresję i ciężar, tak jak Obituary i
dodając do swych kompozycji bardzo niewiele melodii.
Cancer nie osiadł jednak na tych wczesnych
laurach. Wszyscy trzej muzycy świetnie zdawali
sobie sprawę, że na tym etapie kariery trzeba
nadal przeć naprzód, w poszukiwaniu ekspansji
swojego stylu. Po zakończeniu trasy promocyjnej u
boku Deicide i Obituary, zespół postanowił udać
się do Morrisound Studios na Florydzie, ówczesnej
death metalowej mekki, i już tam na miejscu
zarejestrować materiał na następny album. Podczas
sesji nagraniowej w Tampie, Ian, John oraz Carl
spotkali Jamesa Murphy'ego, który został niedawno
wyrzucony z Obituary. Muzycy poprosili go
by nagrał gościnnie jedną solówkę na nowym albumie.
Efekt był tak zadowalający, że wszyscy razem
zdecydowali, że to Murphy nagra wszystkie solówki
do "Death Shall Rise". James pojawił się także
na zdjęciach promocyjnych zespołu z tego okresu,
14
CANCER
a także, po uzgodnieniu szczegółów zespołu z wytwórnią,
wyruszył z Cancer w trasę promującą nowy
album. Pierwsze koncerty odbyły się na Wyspach
Brytyjskich, gdzie Cancer był supportowany
przez Unleashed oraz Desecrator. Następnie zespół
poleciał w trasę do USA, której ukoronowaniem
był występ na Milwaukee Metalfest. Na
backstage'u tego festiwalu zespół spotkał się z
Ronem Garretem z Restless Records, wytwórni
która w porozumieniu z Vinyl Solution dystrybuowała
"To The Gory End" na terenie Ameryki
Północnej. Dzięki niezależnej umowie podpisanej z
zespołem tego dnia w Milwaukee, Restless Records
mogło sprzedawać nowy album Cancer samodzielnie
- już nie na zasadach licencji innej firmy
- dzięki czemu zwiększyły się faktyczne zyski
dla zespołu. Kto wie, może dzięki tej decyzji Cancer
mógł także pojawić się także na kultowym splicie
"Live Death".
Samo "Death Shall Rise" można opisać
pokrótce jako jedno słowo - rzeźnia. Metal serwowany
przez Cancer jest brutalny i bestialski. Barbarzyńska,
miarowa perkusja idzie w sukurs ołowianym,
bezkompromisowym gitarom, niczym
prawdziwy towarzysz broni, a wokalizy Johna
Walkera nabrały w końcu pełni i przestrzeni. Ten
album jest o wiele bardziej dojrzały niż "To The
Gory End", bardziej złożony i bardziej plastyczny,
z tym, że jednak Cancer nie traci na nim swojej
energii i bezdusznego rozmachu. James Murphy,
choć nie ułożył ani jednego riffu do nowego albumu,
a część jego solówek była oparta na przygotowanych
przez Johna melodiach, był wymierną
składową brzmienia nowego albumu. Jego ogień w
palcach i wyjątkowo charakterystyczna artykulacja
gry solowej sprawia, że ten album błyszczy jeszcze
bardziej. Styl solówek Murphy'ego jest niczym polewa
ze świeżej krwi na tej szesnastokołowej ciężarówce
wyładowanej po brzegi gnijącymi trupami
i ciepłymi jeszcze flakami. Prasa branżowa rozpływała
się w pochwałach nad "Death Shall Rise"
i trudno się temu dziwić. W końcu to wydawnictwo
to nieśmiertelny klasyk. Sam album wywołał
niemało kontrowersji, zwłaszcza w Europie. Nie
tylko za sprawą swych tekstów, ale także za sprawą
genialnej okładki pędzla Juniora Tomlina, będącej
nota bene jedną z najlepszych okładek w historii
heavy metalu. W Niemczech doszło nawet do tego,
że sprzedaż tego albumu została zabroniona przez
instytucje rządowe sprawujące nadzór nad cenzurą
treści. Do utworu z tego albumu - "Back from the
Dead" - został także nakręcony pierwszy cancerowski
wideoklip.
Punkty zwrotne mogą wystąpić w karierze
zespołu dosłownie w każdej chwili. Dla Cancer
jednym z takich powodów było odejście ze
składu gitarzysty Jamesa Murphy'ego. Rozejście
swoich ścieżek było nieuniknione, gdyż Cancer
jako brytyjski zespół, musiał w końcu wrócić na
Wyspy, a sam James usilnie starał się założyć
własny zespół w USA. Tak, więc, po zakończeniu
trasy Cancer i po podpisaniu umowy z Road-racerem
przez Jamesa w sprawie jego solowego projektu,
w której maczał palce sam Monte Conner,
zespół wrócił do domu znowu jako trio.
Specyfika nowego brzmienia Cancer
oraz nowego materiału spowodowała jednak, że
zespół potrzebował mimo wszystko drugiego gitarzysty.
James stał się na tyle kluczową postacią
podczas swego krótkiego, ośmiomiesięcznego pobytu
w Cancer, że znalezienie zastępstwa na jego
miejsce nie było rzeczą ani prostą, ani łatwą.
Zwłaszcza, że muzyka Cancer nie stała w miejscu,
a John Walker i spółka ciągle starali się poszerzać
stylistykę swego materiału. Death metal wciąż był
w miarę nowym gatunkiem, więc jego granice nie
zostały jeszcze zbadane. Wiele zespołów pokusiło
się podążać coraz dalej i dalej, właśnie w poszukiwaniu
tego jak daleko można dokonać ekspansji
brzmieniowej w tym stylu.
Nowym gitarzystą prowadzącym został
wkrótce Barry Savage. Barry został wybrany
przez zespół spośród 300 innych wioślarzy, którzy
nadesłali taśmy ze swoją grą. Zanim jednak nowy
wioślarz dołączył do składu, zespół zagrał w 1992
po raz drugi na Milwaukee Metalfest. Z tego koncertu
pochodzi chyba najbardziej kultowy death
metalowy split, wydany w 1994 roku sumptem Restless
Records, a wkrótce także przez Road-runnera
- "Live Death". Obok Cancer na tym wydawnictwie
pojawiły się inne świetne metalowe grupy
jak Suffocation, Malevolent Creation oraz
Exhorder. W 1993, po dołączeniu do składu nowego
gitarzysty, zespół zabrał się za pisanie nowego
materiału. I tak powstał "The Sins of Mankind"
- album death/thrashowy, który choć nie
dorównywał swoim klimatem do takiego giganta
jakim był "Death Shall Rise" to nadal prezentował
bardzo ciekawe podejście do zagadnienia muzyki
metalowej. Był to także pierwszy album studyjny
Cancer, do którego nie przyłożył ręki Scott
Burns. Całość została zarejestrowana i zmiksowana
w studio The Windings we Wrexham, a
masteringiem zajął się samodzielnie John Walker.
Słychać przez to odstępstwa brzmieniowe od
typowego death metalowego brzmienia z Tampy.
Zespół zaczął też eksperymentować z bardziej melodyjnymi
partiami solowymi, jednocześnie raczej
stawiając na ich krótki czas trwania w utworze. Nie
zmienia to faktu, że na tym albumie znajdziemy
mocne, niosące destrukcję riffy - zarówno szybkie
jak i te trochę wolniejsze.
Po ukazaniu się nowego albumu Cancer
na rynku, na kilku koncertach grupy w trasie z
Cereral Fix pojawił się Nick Barker za perkusją.
Było to spowodowane rehabilitacją Carla Stokesa
po odniesionych obrażeniach, których doznał gdy
Foto: Cancer
jego motocykl wjechał w furgonetkę British Telecom.
Na szczęście nieobecność Carla była dość
krótka i wkrótce wrócił na stałe do zespołu.
Niedługo potem w stylistyce zespołu
nastąpiły dość brzemienne w skutkach zmiany,
będące też trochę znakiem ówczesnych czasów. Po
wygaśnięciu kontraktów z Vinyl Solution oraz Restless
Recrods, Cancer schronił się pdo skrzydłami
amerykańskiego EastWest. Następny album,
wydany w 1995 roku "Black Faith" był już
krokiem za daleko. Nie dość, że w znacznym stopniu
daleko mu było do death metalowych brzmień,
to jeszcze został na nim skomponowany bardzo
awangardowy konglomerat łączący ze sobą późny
doom, groove, industrial i rock alternatywny. Cancer
zaczął brzmieć jak połączenie Fear Factory z
Down i jeszcze wtedy nieistniejącym Disturbed.
Pomimo dość oryginalnych smaczków, jak używanie
ludzkiej kości do nagrywania instrumentów
perkusyjnych w "Temple Song" oraz cover Deep
Purple, album rozczarował środowisko muzyczne.
Porównywano Cancer do tego co zaczęła wyczyniać
Metallica, a niektórzy nazywali nowy album
Brytyjczyków "Heartworkiem dla ubogich". Wkrótce,
po wspólnej trasie z Meshuggah promującej
nowy album, Cancer został rozwiązany. Oficjalnym
powodem było rozczarowanie ówczesnym
rynkiem muzycznym. Prawdą jest, że w latach
dziewięćdziesiątych branża muzyczna wyglądała
mocno nieciekawie, także ta metalowa.
Poszczególni członkowie Cancer nie
zrezygnowali jednak z grania muzyki przez następne
siedem lat. Perkusista Carl Stokes wstąpił do
projektu muzycznego Nothing But Contempt
oraz grał z lokalnym hardcore'owym zespołem
Assert. Razem z Johnem Walkerem założył także
kapelę Remission. Barry Savage zarabiał jako
muzyk sesyjny, między innymi dla Cradle of Filth.
Cancer został przywrócony do życia w
2003 roku przez Carla Stokesa i Johna Walkera,
którzy zrekrutowali nowych muzyków z lokalnych
kapel black i death metalowych. Wskrzeszony
Cancer zarejestrował w 2004 roku epkę "Corporation$"
oraz studyjny album "Spirit in Flames" w
2005 roku, których poziom i brzmienie najlepiej
byłoby przemilczeć. Wkrótce, po paru koncertach
na Wyspach i Starym Kontynencie, zespół rozpadł
się ponownie. Według oficjalnego komunikatu
przyczyną był brak zaangażowania w zespół ze
strony Johna Walkera. Sam Carl Stokes, ze starymi
członkami Cancer - Ianem Buchananem, Barrym
Savagem i Davem Leitchem oraz wokalistą
Pulverized Robem Lucasem, zmontował nowy
zespół Hail of Fire, jednak po szybko wydanym
demku, żadnych innych wieści od nich już nie
było.
Historia Cancer nie została jednak
zamknięta. Ostatnio możemy zaobserwować nowy
trend w muzyce metalowej - zespoły, które się reformują
na nowo, by promować reedycje swych
starych klasycznych albumów. Ta sama koniunktura
dotknęła także brytyjski Cancer, którego pierwsze
trzy albumy - "To The Gory End", "Death
Shall Rise" i "The Sins of Mankind" - wznowiła
na srebrnym krążku i różnokolorywch winylach
niemiecka wytwórnia Cyclone Empire. Zreaktywowana
kapela, w składzie z "The Sins...", pojawiła
się w 2014 roku na szeregu festiwali w Rumunii,
Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii oraz
w USA. W 2015 Cancer zamierza zagościć takze w
Portugalii oraz w Bułgarii. Nie wiadomo czy
doczekamy się ich koncertu w Polsce. Stawiam na
to, że nie, jednak nadal pilnie śledzę informacje
koncertowe z ich obozu.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
CANCER 15
Cancer - To The Gory End
1990/2014, Cyclone Empire
Maczeta w ryju na okładce, stanowiącej
odwzorowanie kultowej sceny
z równie kultowego "Świtu Żywych
Trupów" i jazda z tym koksem. W
klimat albumu wprowadza nas przeplatanka
na bębnach, złowieszcze
monumentalne gitary i wrzask wokalisty
na początku otwierającego płytę
"Blood Bath", które po chwili uderza
z całą mocą. Szybkość połączona z
monumentalnością, okraszona dziką
brutalnością i bezkompromisową
agresją. Świetny początek świetnego
albumu. Mamy w końcu rok 1990,
czyli "złoty" rok death metalu. To
wtedy światło dzienne ujrzały takie
majstersztyki jak "Spiritual Healing"
Death, "Harmony Corruption" Napalm
Death, "Deicide" Deicide,
"Eaten Back to Life" Cannibal Corpse,
"Cause Of Death" Obituary,
"Left Hand Path" Entombed, "The
Ten Commandments" Malevolent
Creation, "Master" Master, "Subconscious
Terror" Benediction i tak
dalej. Ten rok był czasem krystalizacji
sceny death metalowej - jej jednoznacznego
oddzielenia się od thrash
metalu, z którego się wywodzi i z którym
była poczatkowo utożsamiana.
"To The Gory End" stanowi świetne
rozszerzenie thrash metalu, właśnie o
death metalowy klimat i patenty.
Utwory są szybkie, jednak nie pędzą
od początku do końca. Potrafią wyhamować,
jednak paradoksalnie nie
zwalniając wcale pędu utworu. Smolisty
ciężar sprawia, że utwory nie tracą
swojej siły i energii. Cancer poza
tym bardzo sprawnie operuje różnymi
motywami, przez co utwory są
bardzo charakterystyczne, tworząc
świetny album. "C.F.C" czyli Cancer
Fucking Cancer to gruba akcja,
"Witch Hunt" to podrzynanie gardeł,
a thrashowy "Into the Acid" to zapowiedź
miażdżenia bezbronnych
dzieci gąsiennicami czołgu. Każdy
kolejny utwór akcentuje fakt, że ten
album to pomnik wybudowany na
chwałę bezlitosnej brutalności. Nie
mamy tutaj do czynienia z chłodną
matematyką i przerostem formy nad
treścią jak teraz w tych nowoczesnych
brutal death metalowych kapelach,
bo to, co nam serwuje Cancer,
to prawdziwa muzyka. Najdłuższy na
płycie "Imminent Catastrophy" jest
kompozycją świetnie operującą klimatem.
Z początku złowieszcza,
wraz ze swoim biegiem nabiera szybkości
i nie stroni od różnorakich
urozmaiceń. Tak jak już wspominałem
- Cancer mistrzowsko łączy monumentalność
z szybkością, sprawnie,
wręcz frenetycznie przechodząc
z jednego motywu do drugiego.
Jeszcze bardziej widać to w wałku tytułowym.
Utwór rozpoczyna się epickim
motywem na syntezatorze,
który stanowi dość spore zaskoczenie,
pojawiając się tak znikąd nagle w
środku płyty. Zanim jednak zdążymy
się otrzaskać z tym faktem, uderza w
nas majestatyczny i smoliście podniosły
riff, szybujący przez przestrzeń
niczym czarny kondor zwycięstwa,
by po chwili opaść w pikującym
locie, przy wtórze gorączkowego
tremolowanego riffu. Następujące po
tym średnie tempo z miarową, łomoczacą
perkusją i interesującymi progresjami
gitar, to już czyste dobijanie
rannych przy wtórze wizji ociekającego
posoką truchła. Mimo, że wyrazisty
w swej prostocie, ten album potrafi
zaskoczyć swoją nieoczywistą
zawiłością. Brzmienie jest bardzo
surowe, choć obfituje w wylewające
się z głośników mięso i siarkę. Riffy i
solówki są nie skomplikowane, jednak
świetnie wyważone i dopracowane
do perfekcji. Metodyczna perkusja,
która raz gra prosto, a raz daje
upust technice, bardzo dobrze się z
tym komponuje. Zdarzają się momenty,
w których usłyszymy klawisze
lub gitarę klasyczną, jednak
można je policzyć na palcach jędnej
ręki. Nie zmienia to faktu, że stanowią
bardzo fajnie wkomponowane
urozmaicenie. Wokale brzmią tak jak
powinny brzmieć przy takiej muzyce
- wrzaski, które zdają się opuszczać
nadgniłe, zainfekowane gardło. Absolutna
klasyka dla fanów brutalnego
thrashu, a także klasycznego death
metalu. Na wznowieniu wydanym
przez Cyclone Empire w zeszłym
roku pojawiają się także dwa bonus
tracki - "Our Fate" i "Revenged" z demo
z 1989 roku. (5)
Cancer - Death Shall Rise
1991/2014, Cyclone Empire
Choć wielu uważa "To The Gory
End" za amatorski album, zwłaszcza
porównując go do następnego w chronologii
"Death Shall Rise", to jednak
nie można szczerze stwierdzić, że tak
jest w istocie. Zwłaszcza, że "To The
Gory End" jest bardzo dobrze dopracowanym,
rzemieślniczym albumem,
który został okraszony bardzo ciekawymi
patentami i smaczkami. Fakt
faktem, dopiero na następnym albumie,
czyli na rzeczonym "Death
Shall Rise" Cancer pokazał swój
pełny potencjał. "Death Shall Rise"
to jeszcze bardziej techniczna i brutalniejsza
perkusja, jeszcze bardziej
brutalniejsze i zarazem bardziej przestrzenne
wokale, jeszcze bardziej brutalniejsze
riffy. Album zaczyna się
wystrzałem z grubej rury. "Hung,
Drawn and Quartered" to bezkompromisowa
rzeźnia, która jest monumentalna,
a zarazem szybka - coś co
Cancerowi wychodziło znakomicie.
Pełen dzikiej brutalności refren, w
którym udzielił się także Glen Benton
z Deicide, to ucieleśnienie
piekielnej orgii zniszczenia. Od samego
początku albumu takze słychać
najważniejszą zmianę i postęp - gra
solowa. Solowki na tym albumie zagrał
James Murphy, bardzo umiejętnie
rozszerzając brzmieniowe spektrum
całości. Na "To The Gory End"
słychać było, że leady są tam w
utworach, głównie po to, że no jakieś
muszą w utworze być. Na "Death
Shall Rise" już jawnie stanowia integralną
część kompozycji. Po niszczącym
hicie "Hung, Drawn and Quartered"
pojawia się mroczny "Tasteless
Incest" spowity w całun destrukcyjnych
riffów, oraz starsza kompozycja
"Burning Casket", pojawiająca się
wcześniej na pierwszym demo zespołu.
Cancer wyśmienicie łączy w
swych utworach szykbość z hieratycznym
klimatem. Wieloaspektowość
wątków muzycznych w utworach
stanowi dodatkowo o sile ich muzyki.
Widać to w tytułowym utworze z
tego albumu. Świetne, melodyjne solówki,
ciężkie riffy, zawiłe, lecz nieskomplikowane
motywy. Początek,
który łomocze niczym zastęp robotników
wbijającym trzpenie w tory
kolejowe przechodzi następnie w
prawdziwą orgię destrukcji. Mający
coś w sobie z klimatu Obituary "Back
From The Dead" potęguje ciężar albumu.
Przeplatając melodyjny riff ze
smolistymi zwolnienami i nieco szybszym
tempem, tka wysublimowany i
jednocześnie nieskomplikowany kobierzec
panoramy piekielnego zniszczenia.
Klimat ogólnej dewastacji
bardzo dobrze kontynuują siejące
spustoszenie pociski w postaci "Gruesome
Tasks" oraz posiadającego niezwykle
krzykliwy refren "Corpse
Fire". Nieskomplikowane, lecz niezwykle
mięsne riffy, łomoczaca perkusja
i przeszywający ogień solówek
Jamesa Murphy'ego stanowi niesamowite
połączenie. Oryginalnie album
zamykała kompozycja "Internal
Decay", jednak na najświeższym
wznowieniu Cyclon Empire dodano
takze dwa bonus tracki: nagrania na
żywo z 1992 roku - "Hung, Drawn
and Quartered" oraz "Blood Bath", te
same które mozna usłyszyć na kultowym
splicie "Live Death". Drugi
album Cancer wydaje się być nieco
lepszy od i tak mocnego debiutu. Na
pewno na nim większy nacisk został
połozony na dopracowanie i wyróżnienie
melodii, gdy się już pojawia
jakaś w utworze. Nie mówimy tutaj o
jakiś przaśnych melodyjkach czy jakiś
wstępach do melodic death metalu,
ale o dobrze wyważonych szeregach
dźwięków, które bardzo dobrze
wtapiają się w brutalny i agresywny
całokształt, jednocześnie go pogłębiając.
(5,2)
Cancer - The Sins of Mankind
1993/2014, Cyclone Empire
Kulminacja twórczości Cancer przypada
bezsprzecznie na "Death Shall
Rise", do którego znakomite preludium
stanowił debiutancki krążek "To
The Gory End". Trzeci w dorobku
Brytyjczyków studyjny album był już
nieco inny od poprzednich dokonań
tej grupy. Przede wszystkim w jego
tworzeniu nie brało już uddział
Morrisound Studio z Tampy, lecz
tylko i wyłącznie rodzime studia.
Odbija się także na brzmieniu płyty.
Nie zmienia to faktu, że nadal w
muzyce Cancer zostały zachowane
jasne odniesienia do amerykańskiego
metalu z Florydy. Ten album ma coś
w sobie co przywodzi na myśl pierwsze
dwa albumy Death oraz "From
Beyond" Massacre. W porównaniu
do "Death Shall Rise" produkcja
brzmienia gitar oraz wokali jest zdecydowanie
czystsza i nieco jaśniejsza.
Kompozycje nadal stanowią stu procentowy
koncentrat death metalu zabarwionego
wpływami thrashu. Nadal
jest agresywnie i brutalnie. Może
ta smolista monumentalność została
tutaj trochę rozjaśniona, jednak nadal
potrafi zabijać swoją agresją i ciężarem.
Perkusja nie traci swojej techniki,
a momentami nawet mam wrażenie,
że przejścia i ornamenty na bębnach
są bardziej skomplikowane niż
na dotychczasowych dziełach zespołu.
Początek albumu to szybka, bezkompromisowa
jazda. Prędkość i
agresja idą tutaj w parze jak nigdy
dotąd w twórczości Cancer. "Cloak of
Darkness", "Electro-Convulsive Therapy"
oraz "Patchwork Destiny" to kompozycje
szybkie, z niezwykle wartko
przebiegającą całością. Praktycznie
bez zwalniania tempa, te trzy utwory
wpadają z rzeźnickim tasakiem, by
nieść spustoszenie i upodlającą destrukcję.
Swoisty powrót do stylu
Cancer znanego z "To The Gory
End" i "Death Shall Rise" stanowi
"Meet Train" oraz "Suffer For Our
Sins", które łączą monumentalność z
raptownym przyspieszeniami. Ciekawym
wyrafinowanym urozmaiceniem
jest oddanie pierwszego głosu klasycznej
gitarze w pierwszej części utworu
"Pasture of Delight / At the End",
zwłaszcza że po niej wchodzi ponownie
dobrze znana bezkompromisowa
rzeźnia z dudniącą perkusją i mięsistymi
organicznymi riffami. Takie
smaczki niezwykle budują klimat całości
nagrania. Całość wieńczy epicko
brutalny dwuczęściowy "Tribal
Bloodshed". Te patenty, które tam
nagrał Cancer, mogą niejedno ucho
roznieść w pył. Prawdziwa miazga.
Na zakończenie można rzec, że "The
Sins of Mankind" jest przekonującym
albumem, zawierającym wszystko
to, co dobry death/thrashowy album
powinien posiadać. Niestety,
może trochę ginie w tym wszystkim
gra solowa, która tym razem nie wyszła
spod ręki Jamesa Murphy'ego
jak na "Death Shall Rise", jednak
która i tak trzyma poziom. Choć
trzeba przyznać, że momentami jest
jakaś taka nieśmiała. Jednakże z tego
albumu wylewa się prawdziwa pasja
dla ciężkiej muzyki, utkana z przeróżnych
sekwencji niemiłosiernej
kaźni. Ten album, tak jak poprzednie
dwa albumy Cancer, to potężny kop
na ryj. (5)
16 CANCER
Cancer - Black Faith
1995, EastWest
Są takie wydawnictwa, w których już
po okładce mozna zauważyć, że nie
będą dobre. Tak jakby ktoś chciał już
na wstępie ostrzec - nie dotykaj tego
gówna. I tak jest też z "Black Faith".
Ostre logo zostało zastąpione jakąś
gazetową czcionką, a na samej okładce
szczerzy żółte zęby zdjęcie jakiegoś
łysawego arlekina. Zawartość muzyczna…
w ogóle na tym albumie jest
jakaś zawartość muzyczna? To, co
można usłyszec na "Black Faith" to
eksperymenty z groovem, industrialem,
elektroniką i alternatywnym
rockiem. Nie dość, że Cancer zmienił
zupełnie stylistykę, to także ucierpiała
na tym forma kompozycji. Pierwszy
utwór czyli "Ants (Nemesis
Ride)" (już przemilczę sam tytuł) nuży
już po półtorej minuty, a to nawet
jeśli zaoramy fakt, że jest to numer
death/thrashowego Cancer i będziemy
to traktować jako interesującą industrialną
kompozycję. Potem nie
jest wcale lepiej, a nawet wręcz przeciwnie.
Dziwne czyste wokale z nałożonymi
wokalami, synkpowane
riffy, uproszczone motywy… ten album
zwyczajnie męczy i nudzi. Mamy
na nim trochę eksperymentów zarówno
brzmieniowych jak i muzycznych.
W większości nieudanych.
Trudno rzec, co muzycy chcieli tu
osiągnąć i w jaki sposób cała czwórka
się zgodziła na takie rozwodnienie
swej muzyki. Najgorsze jest to, że
szybko się okazuje, że pierwszy
utwór był w sumie najbardziej słuchalny
z całej płyty... (1,5)
Cancer - Corporation$
2004, Copro Records
Pierwsze wydawnictwo zespołu po
wznowieniu działalności, to EPka o
jakże oryginalnym tytule "Corporation$".
Już po tym znaczku dolara
wiadomo, że będzie dużo pseudopolitycznego
pitolenia. No, ale to jest
akurat najmniejsze zmartwienie w
tym momencie. Brzydka okładka, ze
sprasowanym w paintcie logo, to niezbyt
dobry zwiastun tego jak to ma
brzmieć. No i rzeczywiście. Brzmienie
tego albumu to żenuncja totalna.
Nieczytelne, nieprzestrzenne, nienaturalnei
z zamulonym dołem. Perkusja
brzmi jak okładanie cepem pszenicy.
Temu wszystkiemu towarzyszą
jakieś dziwne czyste partie wokalne
bardziej pasujące do nowoczesnego
rocka puszczanego w radiu z alternatywną
muzyką. Cancer brzmi tutaj
jak uposledzony klon Fear Factory
czy innego Ministry. Na całą EPkę
składa się pięć utworów. "Oil", średnio
powalający cover "Dethroned Emperor"
Celtic Frost, który ma nie wiedzieć
czemu dopisek Nasty Nasty i
który stanowi w sumie najlepszy
punkt tego wydawnictwa, zarejestrowany
na nowo "Witch Hunt" - nagrany
chyba po to byśmy mogli zobaczyć
jak brzmi z garnkiem zamiast
werbla, "Oxygen Thieves", który jest
nowym utworem ale pojawia się na
EP jako… remix w manierze electrotechno.
Kto brał kwas przy tworzeniu
tego wydawnictwa? Plus jest taki, że
to w sumie jest fajny wałek do puszczania
na dyskotece. Wspominałem
o pięciu utworach, a wymieniłem
cztery. Piątą kompozycją jest… "Oil",
a raczej jego remix, a mówiąc jeszcze
dokładniej - Severed Satchel Hairy
Scary Mix. To nawet nie wymaga komentarza.
W sumie to wydawnictwo
nie powinno się nawet zdarzyć. (1)
Cancer - Spirit in Flames
2005, Copro Records
Ostatni jak dotąd album studyjny
Cancer to niezła schizofrenia. Zespół
nie mógł się chyba okreslić jak ma
wyglądać muzyka jaką chcą grać po
reaktywacji. Nic dziwnego, że w
sumie wkrótce po premierze tego
szkaradztwa kapela się rozpadła.
"Spirit in Flames" jest albumem nudnym,
nieoryginalnym, miałkim i w
sumie nie przynoszącym żadnej radości
ze słuchania. O tym, że thrashu
i deathu tu właściwie nie ma, poza
sporadycznymi momentami, to nawet
nie wspominam, bo z tym Cancer
dał se spokój po "The Sins of
Mankind". Na "Spirit in Flames"
mamy do czynienia z popłuczynami
po groove metalu przyozdobionymi
w nowoczesne cyfrowe brzmienie.
Wokale nie mają w sobie nic z pazura
klasycznego Cancer, a przypominają
raczej pitolenie w stylu Robba
Flynna z Machine Head. Kompozycje
są uproszczone do bólu, tak samo
jak partie instrumentalne. Słychać,
że muzycy Cancer chyba celowo
się upośledzili, by nie brzmieć
zbyt technicznie czy skomplikowanie,
lecz prostacko i średnio. Nawet
jeżeli zespół przez chwile zaczyna
brzmieć nieźle, a trafiają się takie momenty
w niektórych utworach, to po
chwili chyba celowo psuje dobry flow
utworu na rzecz jakiś dziwnych patentów.
Ech… (2)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
CANCER 17
napisać o tym kawałek.
Surowy i niewypolerowany
Niemiecki Protector swego czasu cieszył się sporą popularnością w Polsce - szczyt
furory przypadł na występ Niemców na Metalmanii w 1989 roku - lecz jak szybko ją zdobył,
tak też szybko ją stracił. Aktualnie zespół być może został jedynie w pamięci starych maniaków,
którzy pewnie do tej pory ciepło myślą o krążkach "Golem" czy "Urm the Mad". Z
pewnością przyczyniły się do tego zmiany personalne i brak stabilizacji w karierze kapeli.
Serca polskich maniaków zdobył dostanie dzikim, thrashowym huraganem z bardzo wyraźnymi
wpływami death metalu. Wraz z wydaniem "Reanimated Homunculus" z 2013 roku
band próbuje odbudować swoją popularność. Stosunkowo niedawno High Roller Records
odświeżyła część dyskografii tej kapeli, z początkiem 2016 roku planuje wydać resztę albumów
oraz najnowsze dzieło Protectora, "Cursed and Coronated". Także nadarzyła się okazja
aby przypomnieć o Protector, w czym pomaga nam Martin Missy...
HMP: Jakie były początki Protectora? Co było impulsem
aby założyć thrash metalowy zespół?
Martin Missy: Nie byłem w zespole od początku.
Wiem jednak, że Michael Hasse (perkusja/wokal),
Hansi Müller (gitara) i Michael Schnabel (bas)
chcieli grać najbardziej agresywny metal jak to możliwe.
Mocniejszy i straszniejszy niż cokolwiek istniało.
Nie wiem, czy im się to udało, ale kawałki na pierwszym
dwu-utworowym demie były dość brutalne. Od
razu się w nich zakochałem.
Jak wspominasz tamte czasy? Jaka była wtedy niemiecka
scena heavy metalowa?
To były świetne czasy. Scena metalowa kwitła, metalowcy
byli wszędzie i było dużo fajnych koncertów.
W 1986r. wypuściliście kultowe demo "Protector of
Death". Wydacie kiedyś jego reedycję?
Znajdziesz te kawałki na re-edycji "Misantrophy",
która High Roller Records wydali na początku tego
roku.
W 1988 roku wydaliście debiutancki album "Golem"
dla mnie do tej pory jest to album wybitny. W jakich
okolicznościach powstał ten album?
Ciągle próbowaliśmy, żeby kawałki napisane na
"Golem" były brutalne i agresywne, ale chcieliśmy dodać
także trochę techniki. Słuchaliśmy wtedy VoiVod
i to też chyba miało na nas trochę wpływ. Słuchaliśmy
też trochę hardcore'u jak Suicidal Tendencies. Myślę,
że na tym albumie przeszliśmy od black thrashu do
Muzycznie album przedstawia się świetnie, jest
wściekły, agresywny, thrashowy ale z elementami,
które można później odnaleźć na albumach zespołów
death metalowych. W ten sposób chcieliście odróżnić
się od pozostałej niemieckiej sceny thrashowej?
Nie wiem, czy chcieliśmy odróżniać się od innych
zespołów w jakiś szczególny sposób. W tamtym czasie
nie mieliśmy już planów, żeby być najbardziej agresywnym,
złym i brutalnym zespołem na świecie. Po prostu
tworzyliśmy muzykę, którą lubiliśmy, a wyszło całkiem
ciężko i thrashowo.
Jak myślisz czemu "Golem" nie odniósł takiego sukcesu
jak klasyki "Agent Orange", "Release from
Agony" czy też "Extreme Agression". Jak dla mnie
ten album absolutnie na to zasługuje.
Myślę, że to dlatego, że zespoły takie jak Sodom,
Kreator, Destruction i Tankard zaczęły wcześniej od
nas. W momencie, kiedy my wydaliśmy pierwszą EPkę,
"Misantrophy", Kreator miał już na koncie dwatrzy
albumy, Sodom wydało EP-kę i album, a Destruction
EP'kę i dwie płyty. Po prostu stanęliśmy trochę
za późno do thrashowego wyścigu. Większość zespołów,
zarówno tych niemieckich, jak i z całego świata,
skupiło się wtedy na thrashu, więc ciężko było się przebić
małemu zespołowi z Dolnej Saksonii z ich muzyką.
Innym powodem było to, że nie współpracowaliśmy z
wielką wytwórnią, jak inne zespoły. Pamiętam, że
Noise i Steamhammer zawsze robili dużo reklamy,
podczas gdy nasza mała wytwórnia, Atom H, nie
miało takich możliwości.
"Urm The Mad" ugruntowało waszą pozycję. Jest
lepsze brzmienie, lepsza produkcja, dojrzalsza muzyka...
Jedynym minusem jest na tym albumie to
"Nothing Has Changed". Co o tym sadzisz?
Tak, "Urm the Mad" było kolejnym krokiem w kierunku
bardziej "technicznym" i "zaawansowanym". Mi
również podobają się kawałki na niej i ich brzmienie.
Graliście na polskim festiwalu Metalmania w 1989
roku. Jak wspominasz tamten koncert?
W czasie, kiedy Protector grał koncert na festiwalu
Metalmania (pomiędzy wydaniem "Golem" i "Urm
and Mad"), przed niesamowitym tłumem kilku tysięcy
metalowców, opuściłem zespół po raz pierwszy. Nie
mogę więc udzielić informacji z pierwszej ręki. Michael,
Ede, Olly (był wtedy wokalistą) i Hansi powiedzieli
mi później, że to był najlepszy koncert w ich
życiu. Musieli nawet zagrać dwa bisy! Ede stwierdził,
że był tak tym wszystkim oszołomiony, że był bliski
oddania swojego basu komuś z publiczności.
Większość z nich odbywała się w Zagłębiu Ruhry
(skąd pochodzi na przykład Sodom i Kreator) i w
południowej części Niemiec (są stamtąd, np. Destruction).
Mieszkaliśmy blisko granicy z Niemcami
Wschodnimi, a tam nie było aż tak wielu klubów metalowych
i nie tak wiele koncertów. Tak, czy inaczej,
dobrze się bawiliśmy na imprezach i undergroundowych
koncertach.
Opowiedz co na początku miało największy wpływ
na waszą muzykę?
Powiedziałbym, że zespoły takie jak Slayer, Dark
Angel i Possessed miały wtedy największy wpływ na
naszą muzykę. Były tez niemieckie zespoły jak Sodom
i Kreator.
bardziej klasycznego thrashu.
Foto: Protector
Album kończy "Space Cake", ma on dla mnie specjalne
znaczenie. Skąd pomysł na taki kawałek?
Graliśmy gig w Amsterdamie w 1988 roku. Spacerowałem
sobie przed koncertem, a w barze zobaczyłem
taki duży szklany słój z ciasteczkami. Na etykietce
było napisane, że to "Spacecakes". Zapytałem kelnera
co to i okazało się, że to ciasteczka z marihuaną.
Opowiedział mi historię o turystach, którzy zjedli kosmiczne
ciasteczka, a w związku z tym, że nie poczuli
efektu od razu (to zajmuje około 45 minut), zjedli
następne… i następne… wtedy pierwsze ciastko dało
kopa… później następne… i następne, więc przez
chwilę byli "poza orbitą". Stwierdziłem, że historia o
ciastkach była interesująca, więc zdecydowałem się
W pierwszej fazie waszej kariery graliście sporo koncertów,
który z nich był dla was najważniejszy?
Właściwie to nie graliśmy zbyt często w latach 1986-
1988. Nasz pierwszy koncert odbył się we wrześniu
1987 (po roku od założenia grupy). Kiedy byłem w
zespole (marzec 1987 do luty 1989 i od lata 1989 do
grudnia 1989) zagrałem trzynaście gigów. Wiosną
1989r. Protector ruszył w trase z Wehramcht, a w
1990r. z Napalm Death, więc wtedy grali dużo więcej,
niż kiedy ja byłem w zespole. Największy i najlepszy
gig to prawdopodobnie wspomniana już Metalmania
w 1989 roku.
Protector miał olbrzymie problemy ze składem. Co
było tego powodem?
Przez pierwsze lata (marzec 1987 - luty 1989) skład
był stały, ale później zespół powoli, ale zdecydowanie
się rozpadł. Ja odszedłem w grudniu 1989r., Hansi i
Ede w 1991r., a Michael w 1992r.. Każdy z nas miał
inne powody. Na przykład ja miałem w tamtym okresie
ogromne problemy z napadami paniki i lęku. Kiedy
tylko poczułem się trochę lepiej, nie miałem już energii
i napędu, żeby grać. Hansi miał rodzinę i również zachorował
(rak), więc miał na głowie ważniejsze sprawy
niż zespół. Nie jestem pewny dlaczego Ede odszedł,
ale chyba dlatego, że wolał zespoły takie jak Anthrax i
Metallica, niż brutalne grupy, więc prawdopodobnie
właśnie dlatego zrezygnował. Michael miał wtedy
ogromne problemy z narkotykami, więc po prostu
sprawy nie układały się zbyt dobrze.
Odszedłeś z zespołu po wydaniu "Urm The Mad",
co było powodem twojej decyzji? Wspominałeś o
napadami paniki i lęku...
Właśnie... Na początku 1989r. zacząłem mieć ataki
paniki i lęku po zażywaniu haszyszu. Po prostu nie
18 PROTECTOR
mogłem skupić się na niczym innym niż na próbie
wydostania się z mojego prywatnego piekła, w którym
byłem. Latem 1989r. poczułem się trochę lepiej,
wróciłem do zespołu i nagrałem "Urm The Mad". Mój
entuzjazm i energia zniknęły, a inni chyba zdawali sobie
z tego sprawę, więc w grudniu 1989r. znowu opuściłem
grupę.
Wraz z "A Shedding of Skin" Protector coraz śmielej
skręca w stronę death metalu. Myślałeś kiedyś aby
Protector poszedł w tym kierunku?
Myślę, że głównym powodem, dla którego Protector
na początku lat 90-tych stał się zespołem deathmetalowym,
był Olly Wiebel. Był raczej fanem death
metalu, a nie thrashu. Olly przejął od Hansiego obowiązki
gitarzysty, więc był odpowiedzialny za riffy do
"A Shedding of Skin" (a później też "The Heritage"),
więc naturalnie zwrócili się w stronę death metalu.
Myślę, że w tamtym okresie to było bardzo dobre dla
Protector. Gdyby przeszli na grunge, wtedy by mi się
nie podobało. Protector to ekstremalny zespół metalowy,
który powinien grać thrash, death, albo black
metal.
Czy śmierć perkusisty Michael Hasse miała duży
wpływ na dalsze losy Protectora?
Kiedy Michael umarł w 1994 roku, już od dwóch lat
nie był zespole i z tego co wiem, Protector był wtedy
"zawieszony" (Olly, Marco i Matze stwierdzili, że zrobią
sobie rok przerwy). Oczywiście jego śmierć wszystkich
nas zaszokowała. Nadal bardzo za nim tęsknimy.
Czy kiedykolwiek myśleliście o tym aby być bardziej
popularnymi niż Kreator, Sodom i Destruction?
Cóż, większość muzyków marzy o tym, żeby być
naprawdę sławnymi, my też. Myślę jednak, że zdawaliśmy
sobie też sprawę, że to się nigdy nie wydarzy. Po
jakimś czasie staliśmy się więc realistami i skupiliśmy
się na naszej muzyce, żeby dobrze się nią bawić.
W tym roku High Roller Records wypuściła reedycje
"Misanthropy", "Golem" i "Urm The Mad". Na
przyszły rok planowane są "Leviathan's Desire", "A
Shedding of Skin", "The Heritage". Co powiesz o
tych wydaniach.
To wspaniale, że High Roller Records wyda ponownie
wszystkie albumy Protector. Szczególnie cieszy
mnie re-edycja "A Shedding of Skin", ponieważ jeszcze
się takiej nie doczekał, a wielu fanów o niego
pyta. Wydawnictwa mają fajne grafiki, które są zbliżone
do oryginalnych. High Roller odwalił tutaj kawał
dobrej roboty. Z tego co wiem, albumy nie zostały zremasterowane.
Patrick Engel, który zajął się oprawą
muzyczną, bardzo dobrze "wypolerował" ogólny
wydźwięk albumów. Brzmią naprawdę świetnie.
Te albumy będzie można nabyć także na winylach.
Czy ten nośnik ma dla ciebie szczególne znaczenie?
Nigdy nie byłem jakimś wielkim kolekcjonerem, ale
jestem dość nostalgiczny, więc cieszę się, że ten stary,
wspaniały format przeżywa obecnie swój renesans.
Czy po odejściu z zespołu podtrzymywałeś znajomości
z muzykami związanymi z Protector?
Na poczatku nie, ale jakieś piętnaćie lat temu, robiłem
stronę internetowa w hołdzie Protector, i chyba
właśnie wtedy skontaktowałem się ponownie z wszystkimi
byłymi członkami zespołu. Nadal gadamy ze
sobą drogą mailową, albo przez Facebooka, a kiedy
jestem w Wolfsburgu, staram się spotkać z chłopakami.
Co robiłeś przez tak długi okres czasu poza
Protectorem?
W latach 90-tych nie zajmowałem się zbytnio muzyką.
Byłem w zespole R.A.U. w 1993 roku, a później w
dwóch coverbandach w latach 1994-1997. To wszystko.
W 1997 roku przeprowadziłem się do Sztokholmu,
gdzie zacząłem śpiewać w zespole metalowym
Ruins of Time, to było w 2001 roku. Dwa lata później
z gitarzystą stworzyliśmy Phidin, graliśmy death
metal. Byłem też w grupie thrashowej Talion (rok
2003), a w 2006 zacząłem śpiewać w coverbandzie
Protector, o nazwie Martin Missy and the Protectors.
Kiedy w 2007 roku dołączyłem do doom/stoner/metalowej
grupy Obrero, śpiewałem w czterech zespołach
w tym samym czasie.
Dlaczego przez osiem lat - w latach 2003 - 2011 - działalność
zespołu była zawieszona?
Marco Pape, który przejął perkusję od Michaela
Hasse w 1992 roku, utrzymywał grupę przy życiu od
1996 roku do początku nowego millennium. Ostatni
gig zespołu w takiej wersji miał miejsce w 2001 roku.
Około 2003r. w grupie został tylko Marco i wokalista.
Nie wiem dlaczego Marco nie próbował znaleźć nowego
gitarzysty i basisty. W 2006r. założyłem coverband
Protectora z kilkoma szwedzkimi muzykami. Nie
chciałem nazwać grupy oficjalnie Protector, byłem
jedynym oryginalnym członkiem zespołu. Graliśmy
tak przez pięć lat, a wszędzie gdzie się zjawiliśmy fani
odnosili się do nas per "Protector". W 2011 roku
stwierdziliśmy, że chcemy napisać nowe kawałki i zrobić
to pod nazwą Protector, zapytałem więc Hansiego
Müllera, czy ma coś przeciwko, a on na szczęście
odpowiedział, że możemy.
Od połowy lat dziewięćdziesiątych do momentu
reaktywacji Protector, ukazało się wiele albumów
compilacyjnych. Czy ktoś z zespołu miał nad tym
pieczę?
Ja jestem odpowiedzialny za większość z nich. Moimi
ulubionymi są chyba "Echoes from the Past" i
"Ominous Message of Brutality", które wydała
szwedzka wytwórnia I Hate Records w latach 2003 i
2005.
Jak wspominałeś powołałeś do życia coverband
Martin Missy and the Protectors. Powiedz coś więcej
o tym projekcie.
W 2005 roku spotkałem metalowca, Jonasa Svenssona
na Nifelheil afterparty w Sztokholmie. Gadaliśmy
całą noc o metalu ogólnie i szczególnie o Protector.
Wpadlismy na pomysł coverbandu, a Jonas
powiedział, że może zorganizować odpowiednich
muzyków do projektu w swoim mieście, Uddevalla
(jakieś 500km od Sztokholmu). Jakieś pół roku
później skontaktował się ze mną i powiedział, że
znalazł Mathiasa Johanssona (bass, również wokal w
Suicidal Winds), Carla-Gustava Karlssona (m.in. też
perkusja w Grief of Emerald) i Michaela Carlssona
(też gitara w Rawhide). Na początku 2006 roku odbyliśmy
pierwszą próbę i wszystko od tamtego momentu
zagrało.
Z Martin Missy and the Protectors odrodził się
Protector. Opowiedz jak do tego doszło?
Po pięciu latach grania starych kawałków Protector w
tym samym składzie, chcieliśmy zacząć tworzyć coś
nowego i pomyślałem, że świetnie byłoby po raz kolejny,
oficjalnie reaktywować Protector. Jak już mówiłem
zapytałem Hansiego Müllera - który stworzył zespół
z Michaelem Hasse i Michaelem Schnabelem w
1986 roku - czy ma coś przeciwko. Nie miał, więc
nagraliśmy demo z czteremi utworami, które wydaliśmy
w październiku 2011r.
W 2013 roku wydaliście "Reanimated Homunculus",
album zebrał dobre recenzje. Jak się z tym czujesz?
Oczywiście byłem bardzo szczęśliwi, że fani Protector
zareagowali pozytywnie na "Reanimated Homunculus"
i większość z nich powiedziało nam, że brzmi
"jak stary Protector".
Jak pracowało się po latach w studio? Jakie
towarzyszyły ci wrażenia podczas nagrywania
"Reanimated Homunculus"?
Nagrywałem kiedyś dema z kilkoma grupami, więc ta
część nie była problemem, jednak oczywiście fajnie
było przebywać w studiu znowu z Protector. Wspaniale
było również nagrywać w Sunlight Studio Tomasa
Skogsbergsa. Jest naprawdę miłym i świetnym
człowiekiem.
Miałem wobec "Reanimated Homunculus" inne
oczekiwania. Thrashową agresje i brutalność zmieniliście
na speed/thrash, kompozycyjnie też jest bardzo
nie równo. Obok bardzo dobrych kawałków np.
tytułowy "Reanimated Homunculus" są te bardzo
słabe np. "Deranged Nymphomania". Jest szansa, że
w nowym wcieleniu odbudujecie kondycje z okresu
dwóch pierwszych albumów?
Raczej nie. Jeżeli nie podoba ci się "Reanimated Homunculus",
to nie polubisz też nowych kawałków,
które od dwóch lat tworzymy na nowy album.
W 2013 roku wydałeś z zespołem Zombi Lake debiutancki
album "Plague of the Undead". Czy będziesz
kontynuował dalszą karierę z tym zespołem? Czy
jest to boczny projekt czy równie ważny zespół jak
Protector?
Zombie Lake to tylko projekt, który założyłem z amerykańskim
metalowcem, Derekiem Schillingiem.
Nagranie "Plague of the Undead" było świetną zabawą
i może nagramy razem kolejny album, ale Protector
pozostanie moim głównym zespołem.
Trochę czasu już minęło, więc może czas na wydanie
nowego albumu Protector? Macie już jakieś plany z
tym związane?
Nowy album, "Cursed and Coronated" został nagrany
w Sunlight Studios w tym roku. Wydamy go w
lutym 2016.
Czy nadal będziecie kontynuowali współpracę z
High Roller Records? Jak oceniasz współpracę z tą
wytwórnią?
Tak. Album będzie wydany przez High Roller Records.
Świetnie się z nimi pracuje. Steffen od razu
odpowiada, kiedy wysyłam do niego maila i jest
naprawdę fajnym, miłym gościem. André Türhoff,
który zrobił okładkę, zawsze wykonuje dobra robotę,
tak jak Patrick Engel, który jest odpowiedzialny za
mastering albumu.
Na koniec parę luźnych pytań. Który album Protector
uważasz za najlepszy i dlaczego?
Najbardziej lubię "Misanthropy". Chyba dlatego, że to
mój pierwszy album z Protector i dlatego, że kawałki
na nim są takie surowe i niewypolerowane.
Który z wokalistów był dla ciebie największą inspiracją?
Wymienię tutaj dwa nazwiska: Jeff Becerra i Tom
Warrior.
Wyobrażasz sobie aby Protector grał coś innego niż
metal?
Nie, nigdy! Moim zdaniem, jeżeli jesteś członkiem
Protector, a chciałbyś grać inny rodzaj muzyki, to
powinieneś to robić w innym zespole.
Jaka była najbardziej szalona historia związana z
działalnością Protector?
Właściwie, to nie zdarzyła nam się żadna szalona historia.
Przynajmniej nie wtedy, kiedy ja byłem
członkiem zespołu. Wszystko dzieje się raczej normalnie.
Jaka jest twoja opinia o religii? Jesteś wierzący?
Nie jestem pewny. Naprawdę chciałbym wierzyć w
Boga, ale kiedy patrzę no to całe gówno, które dzieje
się na świecie, mam bardzo duże wątpliwości, czy Bóg
istnieje.
Co myślisz o New Wave of Thrash Metal?
Prawdę mówiąc, to niezbyt dużo o tym słyszałem. W
większości słucham moich starych nagrań.
Co sądzisz o nowym albumie Slayer "Repentless"?
Jak na razie słyszałem tylko tytułowy kawałek. Myślę,
że jest fajny.
Dzięki za poświęcony nam czas. Ostatnie słowa
należą do ciebie.
Dzięki za wywiad. Stay Metal!
Łukasz Brzozowski
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
PROTECTOR
19
niego ostro polecę po ocenie. (4,8)
Protector - Misanthropy
2015/1987 High Roller
Ah, rok 1987. RFN i NRD. Obydwa
narody niemieckie wzięte w kleszcze
pomiędzy kapitalistycznymi sprzymierzeńcami
USA oraz komunistycznymi
pomagierami ZSRR. Za dwa
lata upadnie słynna "Żelazna Kurtyna".
W pierwszym z państw, rok po
powstaniu, pewna niemiecka kapela
parająca się wyjątkowo dzikim thrashem
przygotowuję się do wydania
debiutanckiego albumu. Wychodzi
parę demówek i pierwsza EP-ka. Co
na tejże znajdziemy? Ano, brutalny,
bezpardonowy i obskurny niczym
pierwsza lepsza dzielnica Krakowa
thrash metal. Od początku do końca
tego mini-albumu do czynienia mamy
z bezkompromisową jazdą bez
trzymanki na najwyższych obrotach.
Diabelsko szybkie riffy idealnie uzupełniają
się z równie prędką sekcją
rytmiczną i nieokrzesanymi wokalami
Missy'ego. Wszystko to jest niebywale
agresywne i szalone, aczkolwiek
brakuje mi tu tego "czegoś", co
pojawiło się na wydanym niespełna
rok później "Golem", mianowicie -
hiciorów(!!!) z prawdziwego zdarzenia.
Ów krążek to szlagiery takie,
jak "Apocalyptic Revelations", nośny i
rewolucyjno-patetyczny tytułowiec i,
chociażby, jajcarskie "Space Cake".
"Misanthropy" nieco kuleje pod tym
względem, kawałki momentami zlewają
się w jedną, monotonną całość,
co nie jest raczej czynnikiem zachęcającym
do odsłuchu, ale bez obaw.
Pierwsza EP-ka Protector to naprawdę
dojebany thrash zaserwowany
bez żadnej gracji i ładnych dźwięków,
czyli tak, jak lubimy najbardziej.
Pomimo pewnych braków należy się
mu dobry stopień i w skali szkolnej
taki też dostanie. (4)
Protector - Golem
2015/1988 High Roller
Protector… Czy ktoś jeszcze kojarzy
tę nazwę? Pewnie tylko starzy maniacy…
Panowie z Dolnej Saksonii są
zespołem mocno zapomnianym. A
niesłusznie. W końcu mowa o kapeli,
która wywróciła niemiecką scenę
thrash metalową do góry nogami
omawianym tutaj, debiutanckim krążkiem
pt. "Golem" . Pragnę nadmienić,
że jest to album skrajnie różny
od pozostałych thrashowych produkcji
spłodzonych przez naszych sąsiadów
z zachodu. Nie ma "szwargolących"
wokali, jest za to growling
podparty wrzaskami w wysokim rejestrze.
Kto liczy na speedowe galopady
w stylu Darkness, S.D.I. bądź
też Living Death także obejdzie się
smakiem, miast tego, dostanie dziki,
thrashowy huragan z bardzo wyraźnymi
wpływami, coraz śmielej wystawiającym
rogi, death metalu. Już
od pierwszych dźwięków otwierającego
"Delirium Tremens" wiadomym
jest, iż mamy do czynienia z płytą
masakrującą wszystko i wszystkich
na swojej drodze. Prędki, prujący
przed siebie riff, diabelsko precyzyjna
praca sekcji rytmicznej oraz te
schorowane wokale, za które Martin
Missy powinien otrzymać pean z
podziękowaniami. Kawałek w środkowej
części nieco zwalnia, ale to
tylko krótka chwila na przeładowanie
armaty o nazwie "Protector", ponieważ
chwilę potem w nasze głowy
wwierca się solówka gnająca z prędkością
światła na tle której reszta
zespołu rżnie cholernie ostry thrash.
Brzmi dobrze? Oczywiście! A im
dalej w las tym jeszcze ciekawiej, albowiem
mamy tu wszystko czego
można wymagać od perfekcyjnej płyty
z bezkompromisowym metalem.
Zakręcone "Only The Strong Survive",
stopniowo rozwijające się "Germanophobe",
marszowy, niemalże
wojenny, utwór tytułowy, bezlitośnie
dewastujący "Protector of Death" oraz
"Space Cake", którego… nie da się
opisać słowami! Sami posłuchajcie z
jaką skalą destrukcji mamy tu do
czynienia. Warto również zwrócić
uwagę na nietypowe brzmienie. Z jednej
strony - brudne i prostackie, z
drugiej - nic nie tracące na czytelności.
Istna miazga dla fanów jazdy bez
trzymanki. Niestety, twór ten nie
spotkał się z taką popularnością jak
wydane w podobnym czasie, inne
klasyki pokroju: "Agent Orange",
"Release from Agony" czy też "Extreme
Agression". Jednakowoż zespół
zjednał sobie niemałą grupę maniaków
(także w Polsce, vide: pamiętna
Metalmania 89'), dzięki którym
dalej funkcjonował na thrash metalowym
poletku, wydając w latach
późniejszych jeszcze cztery, iście
wybitne albumy (i piąty, dużo słabszy),
o których wspomnę nieco później.
Tak dobre albumy wydaje się
tylko raz. Uważam, że ani ciekawy
"Urm The Mad", ani mocarny "A
Shedding of Skin", ani, w zasadzie
czysto death metalowy, "The Heritage"
nie przebiły debiutanckiego potwora,
który z miejsca zdobył moje
serce swoją porażającą szczerością,
agresją oraz bezpardonowością. W
tym przypadku - ocena może być tylko
jedna… (6)
Protector - Urm The Mad
2015/1989 High Roller
Mordercy z Wolfsburg nie kazali
długo na siebie czekać. Raptem w rok
po wydaniu barbarzyńskiego "Golem"
Panowie zarejestrowali jego następcę
o bardzo wdzięcznym tytule
"Urm The Mad". Cóż to za album?
W gruncie rzeczy dosyć podobny... i
prawidłowo! Wszakże po co zmieniać
sprawdzoną, utartą formułę jeśli
owa nie zawodzi? Przecież to takie
proste. Teraz słów kilka o samej
muzyce. Pomimo licznych podobieństw
do debiutu mamy do czynienia
z tworem nieco dojrzalszym i
bardziej zróżnicowanym, aczkolwiek
są to zmiany -powiedziałbym - kosmetyczne.
Przykładowo, otwierający
krążek utwór zatytułowany "Capistascism",
wita nas przytulnym, nieco
długawym intro by znienacka przyłożyć
mocarnym ciosem w średnim
tempie. Chwileczkę ta maszyna sunie
ospale, aż tu nagle prosto w twarz
wrzyna się bardzo szybki, huraganowy
riff, opętańcza robota sekcji i
schorowane, paranoiczne wokale.
Małe deja vu? Jak najbardziej, ale nie
przeszkadza to chyba żadnemu miłośnikowi
thrashowego blitzkriegu. Co
mamy dalej? - zapytacie. Ano bardzo
dobre rzeczy. Dla przykładu takie
"Sliced, Hacked and Grinded". W tym
przypadku nazwa kawałka jest jego
stuprocentowym odzwierciedleniem.
Chociaż zaczyna się z lekka niepozornie.
Toporne riffowanie utrzymane
w średnim tempie nie trwa jednak
zbyt długo, ponieważ znienacka
zderzamy się z wielką ścianą prawdziwie
metalowego łomotu, na który
składają się błyskawiczne prędkości,
surowe brzmienie i mistrzowskie
wrzaski wydobywane z przepony
Missy'iego. Do smakowitych kąsków
zaliczyłbym również "Decadence",
który z łagodnego baranka przeistacza
się w pokaźnych rozmiarów monstrum,
które nie zostawia nikogo i
niczego żywym. Na początek - mała
zmyła. Kojące dźwięki gitary mają za
zadanie wyprowadzić słuchacza w
pole, a gdy dojdzie to do skutku,
przyłożyć bez najmniejszej litości.
Kulminacyjnym momentem piosenki
okazuje się wejście soczystego "patataja"
i następującego po nim tornado
czyli, jak zwykle, dzikiego napierdzielu
mającego na celu pozostawić z
nas jedynie mokrą plamę. Delicje. Jednak
to utwór zamykający płytę jest
najdzikszy, najagresywniejszy i najbardziej
masakrujący nasze małżowiny.
Mowa bowiem o "Molotow Cocktail"
podpartym perksuyjnym blastem,
death metalowym riffem oraz
histerycznymi wrzaskami, które z
każdą sekundą robią coraz większą
zadrę na naszym umyśle. Teoretycznie
wszystko super, ale jest jedno
"ale". A na to "ale" zasłużył sobie "Nothing
Has Changed". Nijaki, walcowaty
numer z każdą sekundą stający
się coraz to bardziej uciążliwym. Nie
polecam. Ze świeckim spokojem mogę
stwierdzić, że mamy tutaj styczność
z najgorszym utworem w historii
tego zespołu. Na zakończenie
dodam tyle, iż bardzo chętnie wystawiłbym
temu krążkowi maksymalną
notę, ale dramatyczny "Nothing
Has Changed" odwiódł mnie od
tego pomysłu i tylko ze względu na
Protector - Leviathan's Desire
1990 Atom H
Wow, co za petarda! "Leviathan's
Desire" to druga EP niemieckich wariatów
z Wolfsburga, która poziomem
nie ustępuje żadnemu z pełnoprawnych
albumów Protector. Ba,
wśród niektórych oldschoolowych
purystów materiał ten uchodzi za
największe dzieło Protectora. Ja w
swoich sądach nie posunę się do aż
takiej opinii, aczkolwiek krążek ten
trzyma naprawdę wysoki poziom. Powstał
on w 1990 roku, czyli idealnie
między rozwścieczonym "Urm The
Mad" a mocarnym "A Shedding of
Skin", więc, jak łatwo się domyślić,
stanowi on idealny pomost pomiędzy
tymi albumami. Pełne agresji,
szybsze od szatana riffy vs piorunujące
zwolnienia i grobowy klimat,
doprawdy świetne! Kolejnym plusem
rzeczonego materiału jest jego specyficzne
brzmienie. Niesamowicie demoniczne
gitary (nigdy wcześniej ani
później nie wykręcili takiego soundu),
selektywne partie bębnów i
chamsko przesterowany bas idealnie
dopełniają dzieła zagłady. Takich EPek
mogę słuchać dzień w dzień. Kawałki
te przy całej swojej intensywności
nie nudzą choćby na moment.
Wszystko trzyma słuchacza przy
morderczym headbagingu bez końca,
a wszystko dzięki temu, że każdy
utwór ma swój klimat i bardzo łatwo
je od siebie odróżnić. Podsumowując…
Naprawdę świetna rzecz.
Idealna kontynuacja stylu wypracowanego
na "Urm The Mad" i świetna
zapowiedź tego, co pojawiło się na
śmiercionośnym "A Shedding of
Skin". Zabójczy stuff. (5)
Protector - A Shedding of Skin
1991 Major
Mawiają, że trzeci album zawsze jest
tym najważniejszym. Zasada ta - po
części - znajduje swoje odzwierciedlenie
w muzyce metalowej. "Beneath
The Remains", "Kawaleria Szatana",
"Covenant", "Awake" są bardzo
dobrymi przykładami na to, iż twórczość
niektórych kapel właśnie na tym
trzecim krążku osiąga poziom geniuszu,
a sam band wznosi się na wyżyny
swoich umiejętności. Czy tak
20
PROTECTOR
też było w przypadku Protector?
Przed nagraniem rzeczonej płyty, w
składzie Niemców zaszło poważne
przeszeregowanie. Świeżo po premierze
"Urm The Mad" z zespołem
pożegnał się wokalista i frontman -
Martin Missy. Bolesny cios. Posadę
za mikrofonem przejął gitarzysta -
Olly Wiebel, którego głos jest nieco
odmienny od poprzednika. Niski,
głęboki growl wprost z czeluści piekieł
okraszony demonicznymi wrzaskami
brzmiał jeszcze ostrzej i bardziej
siarczyście niż Missy. Styl
grupy również uległ pewnej zmianie.
Muzyka ta przesiąknięta jest wpływami
death metalu co, nie ukrywam,
bardzo mi się podoba, a i czuć też
przy słuchaniu owych kompozycji
pewien powiew świeżości. Ćwierkające
ptaszki, piórkująca gitara. Można
by rzec, że napotykamy w intro
istną oazę spokoju. Wszystko jednak
ma swoje granice i tak oto, znienacka
z subtelnością młota uderza w nas
killer czyli nic innego jak "Mortuary
Nightmare", piekielnie szybki utwór
w stylu dwóch pierwszych krążków
pruje sobie wesoło przez ponad dwie
minuty taranując nas morderczymi
riffami, zabójczą perkusją i szatańskim
growlingiem, a przez ten czas
nie da się robić nic innego jak napieprzanie
łbem w rytm tych diabelskich
dźwięków. Kolejnym genialnym numerem
jest tytułowy, "A Shedding of
Skin". Ciężkie, mielące na miazgę
rozpoczęcie atakuje nas bez najmniejszej
litości by po krótkiej chwili...
przyładować ze zdwojoną mocą!
Cholernie błyskawiczna jazda bez
trzymanki od czasu do czasu przerywana
przez brutalnie powolne, miażdżące
wstawki skutecznie dobijające
zmasakrowaną ofiarę, lecz nie temu
utworowi przyznałem miano najwybitniejszego.
Powód jest prosty, a
nazywa się on, "Tantalus". Groove'-
iasty perkusyjny beat, bujający riff i
Wiebel wypluwający swoje płuca to
wybuchowa - nieco eksperymentalna
jak na nich - mieszanka, która nie
miała prawa wyjść źle. Piosnka ta
przy każdym przesłuchaniu miota
mną tak samo, ale trudno się dziwić.
W końcu ci Panowie zawsze mieli
łapę do robienia wyśmienitych rzeczy.
Cały album trzyma bardzo równy
poziom będąc przy tym niesamowicie
spójnym, ale nie monotonnym
co - jak na zespół parający się
ekstremalnym metalem - jest dużym
osiągnięciem. Jedyny kawałek do
którego mam jakieś zastrzeżenia to
"Face Fear" będący z lekka nudnawy
przy całej swojej intensywności oraz
przerywnik w postaci "Necropolis".
Nudna i niepotrzebna introdukcja do
wspaniałego "Tantalus". Warto także
zwrócic uwagę na brzmienie. Selektywne,
czyste, mięsiste, ostro zbasowane.
Nawet w dzisiejszych czasach
taki sound uchodziłby za wyjątkowo
ciekawy. Podsumowując. Personalne
turbulencje w składzie przyniosły - o
dziwo - bardzo udane efekty. Odświeżenie
utartej formuły, więcej brutalności.
Palce lizać. Tylko gdyby nie
te "Necropolis" i "Face Fear" zasada, o
której wspomniałem na wstępie sprawdziłaby
się również tutaj... (5,4)
Protector - The Heritage
1993 C&C
Dwa lata. Tylko taki okres czasu
dane było czekać wygłodniałym metalowcom
na nowy krążek Protector.
Bardzo krótka przerwa, aczkolwiek
niosąca za sobą bardzo konkretne
zmiany. Najważniejsza - muzyka
Niemców została w 100% ogołocona
z thrash metalu. Spokojnie można
mówić tutaj o czystym gatunkowo
death metalu. Kolejna - nieco mniej
istotna - brzmienie. Suche, chłodne i
bardzo precyzyjne. Słowem, to nie są
przelewki. Tylko ostry death metal
pełną gębą. Pierwszym strzałem w
gębę jest "Mental Malaria". Kawałek
oparty na ostrym jak żyleta riffie,
opętańczym growlu i perkusyjnym
blaście chamsko napiera przed siebie
doprowadzając do ruin wszelkie
napotkane przeszkody. Czy ktoś ma
ochotę na coś jeszcze szybszego (!) i
agresywniejszego? Dla chętnych idealną
propozycją będzie kawałek
tytułowy. A co mamy tutaj? Piekielnie
szybkie blast beaty, obłędne riffy
w morderczych tempach i Wiebel'a
wypluwającego swoje płuca z ogromną
pasją i zaangażowaniem przez
kilkanaście sekund torturują membrany
głośników, lecz na moment
zwalniają tylko po to by w chwili
nieuwagi znowu przywalić niemiłosiernie,
ale… w nieco inny sposób.
Perkusista masakruje swój zestaw
dzikimi przejściami oraz gwałconą
centralą, kostkowanie na gitarach jest
tak prędkie i intensywne, że słuchacz
tylko czeka na chwilę, gdy struny
wreszcie odmówią posłuszeństwa, a
wokale? Jak to wokale. Brutalnie,
bezlitośnie, mówiąc wprost - esencja
death metalu. Kolejny wyśmienity
numer - "Convicts on The Street" bez
zbędnych wstępów atakuje nas w
sposób bardzo podobny do "The
Heritage". Gitary prujące w niesamowitych
prędkościach, dewastowana
perkusja, aż tu nagle… Luzacki,
soczysty riff, mroczny wokal, właściwie
taka growlorecytacja (hehe) oraz
"gibający" perkusyjny beat kroczą dumnie
przez lwią część utworu, żeby
niespodziewanie dorzucić do pieca.
Ze zdwojoną mocą. I w tym momencie,
znowu przeżywamy zderzenie z
buldożerem. Odegrane - nuta w nutę,
ale jeszcze szybciej (!) - pierwsze kilkadziesiąt
sekund kawałka stanowi,
idealne wręcz, tło dla świdrującej
solówki stopniowo wwiercającej się
do naszych głów. Na uwagę zasługuje
również instrumentalne "Palpitation".
Delikatne dźwięki gitary akustycznej
i subtelnie pobrzmiewające
talerze wprowadzają w trans, aczkolwiek
błyskawicznie z letargu wyrywają
nas miażdżąca atmosfera, przytłaczający
ciężar i całkiem pokomplikowane
- jak na ten zespół - przejścia.
Chłopaki w dalszym ciągu
budują klimat, piosenka zaczyna
przybierać coraz to konkretniejsze
barwy… a to co? Rwana podwójna
stopa, wtórująca jej riffowanina…
Brzmi to znajomo. Dlaczego? Ano
dlatego, iż pojawił się tu jawny, wyraźny
cytat z thrash metalowego klasyka,
"Time Does Not Heal" od Dark
Angel. Są konkrety? Są. Ogółem
rzecz biorąc, "The Heritage" to bardzo
udany tytuł, lecz jest tu pewien
zgrzyt niepozwalający mi ocenić tego
krążka na maksymalną ilość punktów
i sam nie jestem w stanie określić co
jest tego przyczyną. Może przełożenie
rutyniarstwa nad szczerość i
młodzieńczy zapał, może monotonia
niektórych utworów ("Protective
Uncounsciousness"), naprawdę, ciężkim
zadaniem jest ubranie tego w
sensowne słowa. Co nie zmienia
faktu, że, pomimo wszystko, "The
Heritage" jest solidną i godną polecenia
pozycją w dyskografii Protector.
(4,8)
Protector - Reanimated Homunculus
2013 High Roller
Rok 2003. Równo dziesięć lat po
wydaniu ociekającego barbarzyńską
brutalnością "The Heritage", stało
się. Niemiecka drużyna śmierci
oświadczył światu zakończenie działalności.
Zostawili po sobie cztery
świetne albumy, dwie EP-ki (bardzo
dobre "Misanthropy" oraz wyśmienite,
niczym nieustępujące pełnoprawnym
krążkom, "Leviathan's
Desire") i masę demówek, w tym legendarne
"Protector of Death".
Szkoda, ale Panowie postąpili z klasą.
Mało, który zespół potrafi zejść ze
sceny w odpowiednim momencie.
Tymczasem, żyjący w nadmorskiej
Szwecji Martin Missy (członek klasycznego
składu, autor partii wokalnych
na "Golem" oraz "Urm The
Mad") powołuje do życia czteroosobowy
coverband funkcjonujący
pod nazwą Martin Missy and The
Protectors. W latach 2003-2011
grali dla garstki maniaków utwory z
każdego okresu Protectora. Nawet
kawałki znajdujące się na płytach bez
Missy'iego odnalazły sobie stałe
miejsce w setliście. Każdy kto choć
odrobinę śledził poczynania tych
thrasherów wiedział, że udzielili się
oni na wydanej siedem lat temu
składance złożonej w hołdzie dla
Sodom ("In The Sign of Sodom -
Sodomaniac Tribute") własną wersją,
klasycznego już, "Sepulchral Voice".
8-ego października 2011 panowie
wydali składającego się z czterech
utworów rehearsala. Już pod nazwą
Protector. Przemianowany na macierzystą
kapelę coverband, z tylko jednym
członkiem oryginalnego składu
wydał długo wyczekiwany przez fanów,
pierwszy po "reaktywacji"
krążek pt. "Reanimated Homunculus".
Muzyka brzmi zupełnie
inaczej od ichni dokonań z lat 80-
tych i 90-tych. Nie ma tej agresji i
żaru, a death metalowe wtręty poszły
w odstawkę. Brzmi zniechęcająco,
prawda? Płytka zaczyna się rześkim,
riffowo niemalże speedowym, "Sons
of Kain". Granie zupełnie inne od
poprzednich krążków. Więcej w tym
crossoverowej prostoty oraz
speedowej przebojowości, niźli brutal-thrashowej
ma-sakry dźwiękiem.
Nieco monotonna gra perkusisty, z
każdą kolejną mi-nutą coraz bardziej
nużące, powtarzające się riffy,
wymęczone wrzaski Missy'iego.
Nienajlepszy począ-tek. Dalej jest
jednak tylko gorzej. Pseudo-majestatyczne
rozpoczęcie "Deranged
Nymphomania", bardzo nudne i
oklepane patenty oraz zrzynanie z
Desaster w refrenie, choć jest to tak
nieudolne, iż można tu mówić co
najwyżej o Desaster dla ubogich.
Sytuację ratuje nieco autentycznie
mroczny i ciężki numer tytułowy.
Oparty na kurewsko wpadającym w
ucho riffie w średnim tempie, kroczy
lepiej od niejednego "marszu
śmie(r)ci" wytworzonego przez nieudolnych
nihilistów, znanych jako
blackowcy. Niepokojący, zwiastujący
niechybną katastrofę refren, szczere,
jadowite partie wokali. To jest to! I
jeszcze cudowne przyspieszenie na
tle patetycznej solówki. Bomba! Niestety,
kolejne utwory nie potrafią
utrzymać poziomu "Reanimated Homunculus".
"Lycopolis" brzmi jak odrzut
z sesji "Golem". "Golem" z "agresją"
na miarę podstarzałych dziadków.
Sytuację ratują nieco szybkie,
zagrane z pasją i zaangażowaniem,
"Road Rage" oraz wieńczący całość,
bezpardonowy, piekielnie szybki
"Calle Brutal". Oj, bardzo nieudany
ten powrót. Wymuszone - sprawiające
wrażenie robionych na siłę -
kompozycje, wyjątkowo nieudane,
jak na Missy'iego, wokale… przerost
formy nad treścią krótko mówiąc.
Miejmy nadzieję, że Martin podrapie
się po łysiejącej czuprynie, zastanowi
nad tym i owym, a skutkiem
tego będzie krążek na miarę, chociażby,
"Urm The Mad". Jak na razie,
jest słabo, dramatycznie rzekłbym.
(3)
Foto: Protector
Łukasz Brzozowski
PROTECTOR 21
HMP: Nie lubisz, kiedy ktoś nazywa Panzer supergrupą,
Ale ze względu na waszą aktywność i liczbę
sławnych muzyków w składzie, musisz się z tym
zmierzyć, prawda?
Herman Frank: Nigdy nie nazwałbym zespołu supergrupą,
chyba, że chodziłoby o Earth, Wind and Fire,
albo coś podobnego. Albo Deep Purple. Jestem jednak
mężczyzną i jakoś sobie radzę z tym określeniem.
(śmiech) Jeżeli jesteś muzykiem i nazywasz swój zespół
supergrupą, to brzmi trochę… yhym… do dupy.
Nigdy bym tak nie powiedział. Często wytwórnie tak
do nas mówią. Z jednej strony mają rację, bo od tak
wielu lat siedzimy już w tym biznesie i nagraliśmy parę
dobrych rzeczy (mam nadzieję, śmiech). Ale supergrupa?
Taa… Jednak jeżeli ludziom się to podoba, to w
porządku, jestem zaszczycony. (śmiech)
Znaliście się już w latach osiemdziesiątych, ale dopiero
po jakimś czasie wpadliście na pomysł, żeby nagrać
wspólnie album. Nikt nie pomyślał o tym wcześniej,
czy nie było na to sprzyjającego momentu?
Właściwie poznałem Schmiera jakieś cztery - pięć lat
temu. Na koncercie w Holandii, występowałem tam
jako Herman Frank Solo Show. Grało tam również
Destruction. Był taki moment, kiedy widziałem Schmiera
na scenie, jego występ był świetny. Pomyślałem
wtedy, że wcześniej, czy później coś razem zrobimy.
(śmiech) Jakiś wspólny projekt, albo coś. Wtedy spotkałem
Schmiera po raz pierwszy. Wtedy jednak nikt
nie podejrzewał, że faktycznie dojdzie między nami do
współpracy. Pomysł powstał jakieś półtora roku temu,
albo rok temu.
Po prostu zaczęliśmy grać!
Przypadkowe w sumie spotkanie zadecydowało o tym, że muzycy Accept: gitarzysta
Herman Frank i perkusista Stefan Schwarzmann oraz lider Destruction, śpiewający
basista Schmier, połączyli swe siły w nowym projekcie. Nie lubią szyldu "supergrupa", unikają
póki co wiążących deklaracji co do dalszych losów zespołu, ale ciepłe przyjęcie debiutanckiej
płyty "Send Them All To Hell" już skłoniło ich do dość zdecydowanych kroków -
dwaj pierwsi muzycy odeszli z Accept, koncentrując się tym samym na Panzer:
Mówi się, że to Stefan Schwarzmann był inicjatorem
tego projektu. Czy to prawda?
Wpadł na pomysł, żeby zrobić coś poza Accept,
chcieliśmy mieć platformę, żeby nagrać inną muzykę.
Rozmawiał ze swoim kumplem, właścicielem klubu Z7
w Bazylei, to klub rockowy, w którym musi zagrać
każdy zespół. Pogadał z nim i powiedział, że chciałbym
mieć jeszcze inny zespół, poza Accept. Tamten
powiedział mu: "Dlaczego nie ściągniesz Schmiera jako
basisty i wokalisty, a Hermana żeby grał na gitarze?".
Wtedy zadzwonił po nas. Kiedy pierwszy raz usłyszałem
o jego pomyśle przez telefon, pomyślałem: "Yhmmm…
(śmiech) Dobra, może tak, może nie". Dał mi
chwilę, żebym to przemyślał. Prawdę mówiąc, od samego
początku podobał mi się ten pomysł, bo dzięki
temu mieliśmy szansę zrobić coś odrobinę innego,
nowego, od tego co robimy w Accept.
Od samego początku myśleliście, że to będzie prawdziwy
zespół, który nagra płytę i ruszy w trasę, czy
miał to być tylko projekt studyjny, a materiał, który
stworzycie, wykorzystacie do dalszej działalności?
Na samym początku musieliśmy pogadać, w tym klubie
Z7. Od pierwszej sekundy spotkania wiedziałem,
że to są goście, którzy myślą tak samo jak ja. Starzy
rock'n'rollowcy, którzy po prostu chcą tworzyć
muzykę. Spotkaliśmy się kilka tygodni później,
stwierdziliśmy, że musimy sprawdzić jak nam pójdzie
w sali prób. Po prostu zaczęliśmy grać. Wpadliśmy na
kilka pomysłów, kilka riffów i zaczęliśmy grać jakieś
fragmenty utworów. Od tego momentu wszyscy zaczęli
myśleć: "OK, będzie z tego zespół". Była między nami
bardzo dobra chemia… Tak, chemia to dobre słowo.
Wszyscy to poczuli. Nie było zbyt wiele gadania
(śmiech), po prostu graliśmy i wszystko pasowało.
Czyli tak wymyślacie riffy? Pracujecie nad nimi jako
grupa, a nie oddzielnie, indywidualnie?
Większość utworów, riffów, pomysłów pochodzi ode
mnie, bo jako gitarzysta zazwyczaj jestem ich twórcą.
Foto: Metal Blade
Piszę kawałki od kiedy zacząłem grać na gitarze. Na
większość riffów i pomysłów wpadłem więc ja. Schmier
wymyślił od razu, hmm… Co to był za kawałek?
Nie pamiętam wszystkich tytułów…
Tutaj Frank Herman zastanawia się przez jakieś 10 sekund, wydając przy tym z siebie
dziwne dźwięki.
Wiem! "Welcome To the Nightmare"! Nie! "Welcome To
The Freakshow". (śmiech) Od samego początku stwierdziliśmy,
że to ja, jako gitarzysta, zajmę się głównie
wymyślaniem. Później pracujemy razem, a Schmier
doda tekst. Ja mówię mu, żeby śpiewał w taki, albo
inny sposób. Jest jednak wiele kawałków, które nagrałem
wstępnie w moim małym studio w Hannowerze.
Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz od razu wiedzieliśmy
w jakim kierunku chcemy iść. Jak wymyślę
coś nowego, od razu wysyłam to Stefanowi i Schmierowi.
Gadamy o tym na Skype, albo czymś innym,
a ostatecznie spotykamy się w studio i pracujemy tam
nad numerami.
Materiał na "Send Them All To Hell" jest trochę
inny od tego, co robicie na co dzień w Accept, albo w
Destruction. Dzięki temu, mogliście wykorzystać
sporo pomysłów i riffów, które nie pasowały do tych
zespołów. Było to więc dla was łatwiejsze zadanie,
prawda?
Szczerze mówiąc, nie. (śmiech) Żadnego z tych utworów
nie miałem wcześniej w głowie pisząc dla Accept,
czy kogoś innego. Nagraliśmy ją od zera.
Czyli nie użyliście wcześniejszych pomysłów?
Nie, żaden z tych riffów nie był wcześniej grany. I
wcześniej nie wpadłem na nie. Zacząłem ten album od
zera. W końcu chcieliśmy zrobić coś innego. Gdybym
użył czegoś, co odrzuciło Accept, albo czego nie użyłem
do mojego solowego albumu, nie byłoby tak samo.
Czyli to w stu procentach nowy materiał?
Tak, dokładnie. Oczywiście poza coverem Gary'ego
Moore'a. (śmiech)
W związku z tym, że jesteście bardzo znanymi muzykami,
zdajecie sobie pewnie sprawę, że fani oczekują
od was czegoś całkowicie unikatowego. Nagrywacie
pod większą presją niż w waszych regularnych
zespołach, czy jest tak samo?
To było całkiem fajne, nowe doświadczenie. Dlatego
było dla mnie takie interesujące. Byłem bardzo podekscytowany,
żeby nagrać ten album, bo to była inna,
nowa platforma. Każda nowa rzecz sprawia, że czujesz
jakąś presję. Chodzi o to, że nikt nie wie, czy wszystko
będzie do siebie pasowało, czy spodoba się publiczności,
czy dobrze się skończy. Jednak według mnie, jeżeli
chcesz zrobić coś nowego, to w pierwszej kolejności rób
to dla siebie. Chcieliśmy być usatysfakcjonowani.
Jeżeli przy okazji spodoba się komuś jeszcze, dobrze.
(śmiech)
Czyli najważniejsze to trzymać poziom i być z siebie
zadowolonym?
Dokładnie. (śmiech)
Z drugiej strony, na albumie Panzer mogliście posmakować
bardziej twórczej wolności i iść w innym
kierunku niż w Accept i Destruction. Racja?
Jasne. W stu procentach prawda. Właśnie dlatego
stworzyliśmy ten zespół i nagraliśmy album. Nie chcieliśmy
utknąć w tym samym stylu. Chcieliśmy po prostu
trochę świeżości, surowości, nie myśleć o tym, co
mamy zagrać. Tylko to, co masz w głowie. Wpadasz na
jakiś pomysł i wiesz, czy będzie pasował, czy nie.
Chociaż ja mam w dupie, czy pasowałoby to do
Accept, albo gdzie indziej (śmiech). Ważne, że pasuje
do naszego gustu w tamtym momencie.
Czyli po prostu robicie to, co wydaje wam się dobre?
Tak.
Dzięki temu albumowi, prawdopodobnie mogliście
powrócić do czasów, kiedy byliście bardzo młodzi i
dopiero zaczynaliście swoją przygodę z heavy metalem.
Kiedy słuchałem tego albumu, po kilku tygodniach od
nagrania go, wiem, że jest on tym, czego brakowało mi
na ostatnich produkcjach, które stworzyliśmy, czy sam
stworzyłem, jako muzyk. Ten album brzmi tak, jakbym
był młody, masz rację, ale to powrót do tego, co
chciałem robić, kiedy zaczynałem grać. Ta świeżość,
życie, nie jest przesadzony. Po prostu podłączasz się i
grasz. Według mnie właśnie to słychać na płycie i to
sprawiło, że tworzenie jej było dla mnie dobrą zabawą.
Pytam o to, bo w kawałkach takich jak "Death
Knell", "Temple Of Doom" i "Roll The Dice" da się
usłyszeć nawiązania do Judas Priest z lat siedemdziesiątych
i osiemdziesiątych. Jak do tego doszliście?
Jestem wielkim fanem Judas Priest od kiedy miałem
18, albo 16 lat. Nie wiedziałem, że słychać ich wpływy.
Może dlatego, że kiedy coś tworzę to nie myślę, że ten
numer może trochę przypominać Judas Priest, albo
coś innego. Wychowałem się na tej muzyce, więc nie
jest niespodzianką, że mogę być nią zainspirowany.
Judas Priest to nadal bogowie metalu, czyli nie muszę
się wstydzić takich wpływów. (śmiech)
Prawdopodobnie świadomie unikaliście nawiązań do
waszych rodzimych zespołów. Musieliście jednak
pożyczyć pewnie od nich pewne rozwiązania - chcieliście
stworzyć ostry, w stu procentach metalowy
album i do tego dążyliście?
Chcieliśmy surowego metalu. Mogę jedynie powtórzyć
to, co już powiedziałem. Nie myślę o tym zbyt wiele,
kiedy nagrywam i tworzę (śmiech). Po prostu chcę to
zrobić. Jeżeli zacznę myśleć nad tym, czy to co robię
jest dobre, to nic by mi z tego nie wyszło.
A czy myślałeś o tym, że ktoś mógłby stwierdzić, że
powtarzasz, albo kopiujesz wzorce innych zespołów
22
THE GERMAN PANZER
metalowych?
Nie.
Więc nie unikałeś świadomie tych nawiązań?
Nie, chodzi mi o to, że zawsze, niezależnie czy spojrzysz
na tekst piosenki, czy w książkę, ludzie będą
mówić: "O, ten pisarz inspirował się tym i tym". Tak
samo jest muzyką. Ludzie mogą myśleć: "Ten inspirował
się tym, a tamten skopiował to", albo twierdzą,
że zapożyczyłem coś od twórcy, z którym nie mam nic
wspólnego (śmiech). Nie chcę tak! Jeżeli ktoś wyda
nowy album, w porządku, posłucham go, może nawet
ze dwa razy, ale na pewno nie pod kątem: "Może
mógłbym coś skopiować!" (śmiech). Staram się trzymać
moją prywatność z dala od muzyki, więc nie mam
pojęcia skąd się wzięły te inspiracje. Ale może pewnego
dnia stanę się wzorem dla innych (śmiech).
Ludzie z Nuclear Blast byli pewnie zachwyceni,
kiedy zaprezentowaliście im materiał na ten album?
Byli naprawdę zaskoczeni. Bardzo im się podobało. Na
początku wysłaliśmy im chyba dwa-trzy prawie skończone
kawałki, a oni już wiedzieli, że chcą to wydać.
Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło! (śmiech) A przynajmniej
nie mnie, w ciągu ostatnich dziesięciu lat
(śmiech). Tak więc my byliśmy zaskoczeni i oni byli
zaskoczeni tym, w jakim kierunku album zmierzał i od
samego początku im się to podobało.
W związku z tym, że albumy coraz gorzej się sprzedają,
wydaje się, że wytwórnia bardzo wierzy w wasz
sukces, bo wydali waszą płytę zarówno w różnych
wersjach. Od cyfrowej do winylu. i to w różnych kolorach.
Tak, wierzyli w nas od samego początku. Inaczej nie
podpisalibyśmy kontraktu z Nuclear Blast. Są naprawdę
świetnymi ludźmi. Jeżeli podpisują z kimś kontrakt,
z jakimś nowym zespołem, to muszą w niego
wierzyć.
Na limitowanym digipacku i LP zamieściliście bonus
track - "Murder In The Skies" Gary'ego Moore'a, o
którym już wcześniej wspomniałeś. Stwierdziliście,
że będzie to dodatkowa atrakcja, która zwiększy
sprzedaż, czy wybraliście ją ot tak?
Wytwórnia płytowa zawsze chce mieć jakiś bonus
track. Spotkaliśmy się z nimi, kiedy przełożyli premierę
ze stycznia tego roku, na listopad 2014 roku. To
było chyba sześć tygodni zanim ruszyliśmy w trzy i pół
miesięczną trasę z Accept. Musieliśmy wiec skończyć
album, zanim wyjedziemy (śmiech) Wymyśliliśmy parę
kawałków, później w studiu pisaliśmy i szukaliśmy
jakiejś dodatkowej piosenki na bonus. Chcieliśmy
wziąć "Panzer", ale posłuchaliśmy jej i po półtorej
godziny stwierdziliśmy, że to może nie być to.
Musieliśmy więc na nowo szukać tego kurewskiego
bonusa (śmiech). Siedzieliśmy tak i rozglądaliśmy się,
a wtedy Schmier powiedział: "Hej! Mogę zaśpiewać
"Murder In The Skies"!". Odpowiedziałem: "Ja znam
riff i jestem fanem Gary'ego Moore'a". Stwierdziliśmy,
że damy temu szansę. Usiedliśmy i po dziesięciu minutach
mieliśmy już naszą wersję. Nagraliśmy ją w przeciągu
godziny i tak znaleźliśmy nowy bonus track.
(śmiech)
Czyli dodaliście bonus track, bo wam kazano, a
utwór wybraliście, bo wokalista potrafił go zaśpiewać…
Tak, wszystkim się podobał. Benjamin wpadł na ten
pomysł, powiedział, że zawsze chciał zaśpiewać
"Murder In The Skies". Ja znałem ten kawałek, więc
czemu mieliśmy nie spróbować. Tak po prostu
(śmiech). Jeżeli ktoś by nas poprosił o kolejny bonus
track, w porządku! Dajcie nam godzinę (śmiech). Bardzo
przydatne jest, kiedy masz duże doświadczenie i
znasz dużo piosenek (śmiech).
Tak, to prawda (śmiech). Wydaje mi się, że ten kawałek
dobrze pasuje do podstawowego materiału na
"Send Them All To Hell". Pasuje muzycznie i stylowo.
Zgodzisz się z tym?
Tak. Nie mam tu nic więcej do powiedzenia, poza "tak"
(śmiech).
W tekstach nie unikacie poruszania trudnych tematów,
co dodaje mroczności muzyce.
Schmier zawsze chciał zbawić świat i wskazać publiczności
każdy problem społeczny, o którym słyszał
(śmiech) Myślę jednak, że chyba dobrze pasuje to do
muzyki. W końcu nie moglibyśmy śpiewać o miłości.
To by nie pasowało. Co powiedziałbyś na smoki?
(śmiech). Wiele grup o nich pisze. Zabijanie dziwek?
Nie mój styl. Zgadzam się z tym co śpiewa. Wskazuje
palcem. Dlatego nazywamy się Panzer, chcemy pokazać
palcem wszystkich dupków wokół nas, którzy robią
złe rzeczy.
Foto: Metal Blade
W dzisiejszych czasach chyba już nikogo nie szokuje
szatan i tego typu sprawy, więc zmierzacie w dobrym
kierunku (śmiech) Czy jest szansa na to, żeby
zobaczyć was na żywo?
Mamy zabukowanych już parę koncertów. Potwierdzono
festiwal w Hiszpanii, Summer Breeze Festival
w Niemczech i tego typu rzeczy. Nie wiem, czy ruszymy
w prawdziwą trasę, bo chyba jest jeszcze za
wcześnie. Musimy sprawdzić, jak przyjmie się album.
Z promotorami można zacząć poważne rozmowy,
kiedy płyta będzie na rynku jakieś sześć - osiem tygodni.
Wtedy promotorzy wiedzą już mniej więcej, ilu
ludzi mogą się spodziewać na koncertach. Tak wiec,
jeżeli będziemy mieli szczęście zagramy na kilku festiwalach,
pojawimy się jako goście specjalni. Wszyscy
starają się teraz załatwić jakieś koncerty. Jedno jest
pewne, na pewno chcemy wyjść do ludzi.
Czy będziecie starać się odtworzyć tą mroczną,
surową atmosferę płyty podczas koncertów?
Po prostu podłączymy się z gitarami (śmiech). Nie
jesteśmy pewni. W tym momencie zastanawiamy się,
jak odtworzyć ten materiał na żywo. Na nagraniach
jest wiele gitar. Może będziemy potrzebowali drugiego
gitarzysty, ale tego jeszcze nie wiem. Chciałbym dać
sobie tak ze dwa tygodnie, żeby ograć wszystko z tylko
jedną gitarą. Popróbujemy z zespołem, jak się uda, to
fajnie. Jak nie, będziemy szukać drugiego gitarzysty.
Przy okazji, wielu fanów będzie was pewnie prosiło o
zagranie kawałków Accept, albo Destruction.
(Śmiech) Czy ma się zakończyć nasza przyjaźń z
Accept? (śmiech) Nie ma szans.
Czyli nie ma szans na żadne klasyczne kawałki?
Nie, dlaczego mielibyśmy je grać. Cenię sobie przyjaźń
Accept (śmiech). Ten okres jest już zamknięty. Dlaczego
miałbym grać "Fast As A Shark"? To kawałki,
które należą do nich. Raczej skłaniałbym się do tego,
żeby skomponować kolejnych pięć utworów (śmiech).
Ja, osobiście, naprawdę nie chciałbym tego.
OK. Zadaję to pytanie, bo fani pewnie będą prosili o
takie rzeczy.
W takim razie powinni się wybrać na koncert Accept.
My brzmimy inaczej, trochę bardziej surowo. Trochę
bardziej jak stary metal. Chociaż jak tak sobie teraz
myślę, to może jednak, z jedną piosenkę… (śmiech)
Ale będzie naprawdę surowa, bardziej jak old school
metal. Tak jak na początku.
Czyli konsekwentnie będziecie chcieli prezentować
nowy materiał?
Tak, chociaż nie wiem jeszcze. Na festiwalach będziemy
pewnie mieli jakieś 45, albo 60 minut, więc
możemy zagrać wszystko. Tak naprawdę, to jeszcze o
tym nie rozmawialiśmy. Na ten moment mogę ci
jedynie powiedzieć, że nie chcę grać numerów Accept
z Panzer. Może to być jednak interesujące.
Wspomniałeś o tym i teraz myślę o tym (śmiech)
Może… Surprise, surprise (śmiech) W sumie może być
fajnie, na przykład zagrać "Son Of A Bitch" w stylu
Panzer. Wybrałbym te prawdziwe klasyki.
Pewnie, właśnie to fani chcą usłyszeć.
Na pewno nie wybrałbym nic z ostatniego albumu. Nie
pasowałyby do Schmiera i mojego głównego zamysłu.
Zobaczymy (śmiech).
Accept i Destruction dają teraz sporo koncertów.
Myślisz, że może mieć to jakiś wpływ na możliwości
Panzer, jeżeli chodzi o wspólne granie?
Nie dla mnie i Stefana, bo nie jesteśmy już w Accept.
Skoro planujecie koncerty na festiwalach, to znaczy,
że myślicie o Panzer poważnie, a nie jak o jednorazowym
projekcie. Prawda?
Racja. Reakcje ludzi wskazują na to, że naprawdę podoba
im się nowy zespół i nam też się podoba. Nie
spodziewaliśmy się tak pozytywnych reakcji. Z miłą
chęcią pociągnąłbym to przez kolejne lata. To dopiero
początek.
Podjęliście już decyzję o kontynuowaniu aktywności,
czy jest jeszcze za wcześnie na takie oświadczenia?
Idziemy dalej, zdecydowanie! Nie robiłbym tego
wszystkiego tylko dla jednej płyty (śmiech) Nie ma
mowy, jestem na stary na takie gówno (śmiech) Od
pierwszego spotkania, każdy z nas wiedział, ze to nie
jest tylko jednorazowy projekt, który skończy się na
jednym albumie. Inaczej bym w to nie wszedł. Mamy
z tego zbyt wiele radości! Nasza trójka: ja, Schmier i
Stefan, pasuje do siebie. Daliśmy nowy charakter czemuś,
co nie jest nowe. Nie znam żadnego innego zespołu,
który miałby w sobie coś takiego jak Panzer.
To były już wszystkie moje pytania.
Fajnie było! Bardzo dziękuję, że poświęciłeś swój czas.
(śmiech)
Mateusz Borończyk, Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
THE GERMAN PANZER 23
Nowe, oryginalne oblicze Agent Steel
Po kilku latach niepewności niepokojącej dusze nie tylko fanów, ale i
samych muzyków, nareszcie pojawiła się debiutancka płyta Masters of Metal.
Debiutancka, choć dla żadnego muzyka tej formacji funkcjonowanie w tym składzie
nie jest debiutem. Wszyscy wchodzą w skład ostatniego line-upu Agent Steel,
a rolę wokalisty objął gitarzysta Agent Steel, Bernie Versailles. O trudnościach
towarzyszących powstawaniu "From Worlds Beyond" opowiedział nam wieloletni
gitarzysta, Juan Garcia.
HMP: Na wstępie chciałabym pogratulować
Wam "From Worlds Beyond", ten krążek to
kopalnia ciekawych riffów i masa niebanalnych
kompozycji. Cieszę się, że w końcu udało
Wam się nagrać pełny album. Jak się czujecie
teraz, po wydaniu wreszcie płyty?
Juan Garcia: Nieco uwolnieni i nieco zasmuceni
zarazem. Rozumiem przez to, że cudownie
jest mieć w końcu zrobiony album, zwłaszcza,
że pracowaliśmy przy tym wydawnictwie od
dłuższego czasu. Z drugiej strony, znaleźliśmy
się w strasznych okolicznościach, bo nasz gitarzysta
i wokalista (Bernie Versailles - red.) cierpi
na uszkodzenie mózgu, mamy nadzieję, że
szybko wyzdrowieje.
Też mu tego życzymy. Jakiś czas temu zagraliście
na Keep it True, festiwalu, które zajmuje
się między innymi reanimacją wielu zespołów
i spełnianiem marzeń fanów (śmiech). Już wtedy
zakładaliście, że będziecie pełnoprawnym
zespołem nagrywającym własne płyty? Czy
raczej byliście tam tylko jako "spełnienie
marzenia" ujrzenia przez fanów Agent Steel?
Występowanie na Keept it True w Niemczech
zawsze jest super cool. Grałem tam kiedyś zarówno
z Agent Steel jak i Abattoir. Występ o
którym mówisz odbył się w 2010 roku kiedy
Masters of Metal występował na żywo z Rickiem
Mythiasinem. Pracowaliśmy Rickiem ze
Steel Prophet przez pewien czas, jest świetnym
wokalistą.
Muszę przyznać, że jego obecność była dla
wielu nadzieją na świetny projekt: połączenie
znakomitej muzyki Agent Steel z kapitalnym
głosem Mythiasina. Dlaczego nie udało Wam
się zatrzymać go na dłużej?
Rick jest bez wątpienia świetnym wokalistą,
pracowaliśmy nad nowym materiałem razem z
nim, ale nie wyszło między nim, a zespołem.
Rick jest współautorem kawałka na płycie
Masters of Metal, "Third Eye".
Linie wokalne na "From Worlds Beyond" są
bardzo urozmaicone, wymagające i wydają się
być pisane pod wszechstronnego wokalistę.
Nasuwają mi one skojarzenie, że materiał na
tę płytę powstawał jeszcze za ery Mythiasina
i był pisane pod jego głos…
Z pewnością kilka utworów zostało stworzonych
z myślą o Ricku, ale nie całość krążka.
Napisaliśmy też utwór mając na uwadze wokal
Jamesa Rivery, "Vengeance & Might".
Foto: Metalville
Jak wpadliście na taki pomysł?
James po raz pierwszy pojawił się na EP Masters
of Metal w 2013 roku w kawałku "Lunacy",
w którym śpiewał także Sean Peck.
James jest przyjacielem zespołu od lat, a jego
Helstar jest fenomenalny.
A propos Pecka. Na swoim fanpage'u wśród
inspiracji obok klasyków podajecie właśnie
Cage. Muszę przyznać, że to dla mnie bardzo
miłe zaskoczenie, bo uważam, że ich "Hell
Destroyer" to jedna z najlepszych heavy metalowych
płyt XXI wieku. Kto z Was jest
największym fanem Cage?
Przyjaźnię się z Seanem Peckiem od pewnego
czasu i uważam, że płyty Cage są jednych z
najlepszych hymnów w kategorii tradycyjnego
metalu. Uwielbiam kawałek "Final Solution".
Płyta "Hell Destroyer" jest także epicka.
Przykład Cage ucieszył mnie także dlatego, że
często bywa tak, że muzycy grający metal od
wielu lat, nie interesują się - jako fani muzyki
metalowej - współczesnymi zespołami. Są jeszcze
inne "nowe" metalowe zespoły, które
Was inspirują jako muzyków i odcisnęły piętno
na Waszym graniu?
Jestem raczej pod wpływem oldschoolowych
muzyków takich jak Michael Schenker z MSG
i UFO, Glenn Tipton i KK Downing z Judas
Priest, czy Dave Murray oraz Adrian Smith z
Iron Maiden.
Wróćmy do Masters of Metal. Mieliście naprawdę
świetny pomysł na nazwę zespołu. W
refrenie "Agents of Steel" fraza "masters of
metal" pojawia się razem z "agent of steel"
sugerując, że oba określenia opisują to samo.
Dodatkowo nazwa podkreśla Wasze wieloletnie
doświadczenie w graniu metalu. Rzeczywiście
nazwa "Masters of Metal" była pierwszą
i oczywistą jaka przyszła Wam do głowy?
Nie bardzo. To była tylko nazwa, która miała
nas reprezentować i była dobrą kontynuacją
projektu nad którym pracowaliśmy. To znaczy,
muzyka, którą pisaliśmy była z pewnością pod
wpływem Agent Steel, ale nie jest taka sama jak
Agent Steel, pragnęliśmy więc oddzielić te dwa
zespoły.
Wielu fanów metalu zastanawia geneza założenia
Masters of Metal. Najczęściej przytacza
się powrót Johna Cyriisa do Agent Steel
i fakt, że nie ma możliwości wydania płyty bez
niego pod szyldem Agent Steel. Wiem, że to
delikatna kwestia, ale może możecie wyjaśnić
dlaczego musieliście "uciec" do nowej nazwy?
Kiedy Bruce Hall opuścił Agent Steel, skontaktowaliśmy
się z Johnem Cyriisem, który był
zainteresowany ponownym dołączeniem do
Agent Steel. Byliśmy rzecz jasna otwarci na pomysł
ponownego włączenia do zespołu oryginalnego
wokalisty, jest on przecież potężną częścią
spuścizny Agent Steel. Zagraliśmy więc z nim
kilka koncertów w Japonii i na Sweden Rock w
2010. Chcieliśmy stworzyć razem z nim materiał
na nową płytę Agent Steel, ale, że to nie
wyszło, napisaliśmy nową muzykę i wydaliśmy
pod szyldem "Masters of Metal". Myślę, że wydanie
go pod nazwą Agent Steel byłoby niewłaściwe,
biorąc pod uwagę też fakt, że zaśpiewał
Bernie Versailles i jesteśmy teraz grupą czteroosobową.
Najłatwiej wyjaśnić to w ten sposób:
wyobraź sobie, że w Judas Priest Roba Halforda
zastępuje śpiewający Glen Tipton, a zespół
wydaje płytę pod szyldem Judas Priest.
Według mnie, byłoby to niedorzeczne i nieakceptowalne.
Zrobiliśmy krok dalej i stworzyliśmy
nowy album "From Worlds Beyond".
Nie jest to wcale delikatny temat, to znaczy,
jeśli bym chciał, mógłbym wydać nowy krążek
Agent Steel, ale po tym wszystkim, myślę, że
lepiej zostawić Agent Steel w spokoju.
Jak to jest, że w przypadku trzech ostatnich
płyt Agent Steel nie było takich problemów?
John Cyriss nie miał problemu z tym, że kontynuujemy
działalność zespołu i wydajemy
nową muzykę. Od kiedy wrócił, mieliśmy z nim
ustną umowę, że jeśli grupa będzie istniała nadal
i stworzymy nowy materiał, to będzie to
materiał z nim, jako wokalistą. Prawdę powiedziawszy
próbowaliśmy uczynić, żeby tak się
stało, ale nie wyszło.
Bernie Versailles śpiewał kiedykolwiek wcześniej?
Według mnie, Bernie chciał śpiewać od pewnego
czasu, aczkolwiek nie był gotowy i rozwinię-
24
MASTERS OF METAL
cie wokalu do obecnej formy trochę czasu mu
zajęło. Wykonywał on już chórki na płytach
"Omega Conspiracy" i "Order of the Illuminati".
Choć dobrze poradził sobie z tym materiałem,
słychać, że jego głos jest dość subtelny. Niewątpliwie
dodaje oryginalności muzyce. Właśnie
tym kierowaliście się nie chcąc "zatrudniać"osobnego
wokalisty do Masters of Metal?
Wokale Berniego Versaillesa wnoszą do tego
wydawnictwa powiew oryginalności, sądzę, że w
ty momencie trudno byłoby nas porównać do
jakiegokolwiek innego zespołu. Album Masters
of Metal jest jak świętowanie metalu, pokonaliśmy
wiele przeszkód aby go wydać.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mimo nazwy
i loga, Masters of Metal różni się odrobinę
stylistycznie od Agent Steel. Na "From
Worlds Beyond" jest więcej niż w klasycznej
twórczości Agent Steel utworów mniej thrashowych,
lżejszych, wręcz heavy metalowych.
To celowy pomysł, czy tak po prostu wygląda
Wasza ewolucja jako muzyków?
"From Worlds Beyond" to naturalna ewolucja
muzycznego kształtu zespołu. Próbujemy być
jako kapela na tyle oryginalni, na ile to możliwe,
ale jednocześnie pisząc kawałki próbujemy
utrzymać ducha speed/thrash/heavy i klasycznego
metalu.
Ulubionym tematem Agent Steel są teorie
spisku. Wydaje się, że po części poruszyliście
także tę tematykę na płycie Masters of Metal.
Powiedzcie proszę, które z nich ukrywają się
na "From Worlds Beyond"?
Na nowej płycie są ciekawe teksty. Trzeba uważnie
słuchać wskazówek zarówno w nich jak i w
muzyce. Starliśmy się tym razem uniknąć bycia
oczywistym. Jest takie stare powiedzenie mówiące
"Szukajcie, a znajdziecie", a drugie "jak
uczeń jest gotowy, znajdzie się i nauczyciel".
Wybieracie się w trasę promującą płytę? Wzorem
koncertu na Keep it True zamierzacie sięgnąć
także do Waszej przeszłości?
Byłem właśnie w Europie kilka miesięcy temu z
Body Count, zagraliśmy 21 koncertów, głównie
festiwali. Bardzo bym chciał wybrać się w trasę
promującą wydawnictwo Masters of Metal,
prowadzone są rozmowy na temat możliwości
zagrania kilku koncertów, ale nic nie jest na tę
chwilę ustalone.
HMP: Każdego roku powstają tysiące nowych zespołów,
jednak Architects Of Chaoz jest w porównaniu
z nimi w dość uprzywilejowanej pozycji, bo w
końcu niewiele z nich może pochwalić się składem z
udziałem jednej z legend metalu?
Andy Ballnus: To prawda, ale my gramy razem od
dziesięciu lat, dając koncerty z utworami klasycznego
Iron Maiden, więc naprawdę nigdy nie myśleliśmy o
graniu w zespole z "legendą metalu". Jesteśmy po prostu
piątką przyjaciół, która postanowiła utworzyć zespół
z oryginalnym materiałem.
Początkiem była pewnie wasza współpraca w zespole
towarzyszącym Paulowi Di'Anno w czasie jego
solowej trasy?
Paul Di'Anno: Absolutnie! Dom, Gonzo i Andy byli
ze mną od samego początku i naprawdę szybko staliśmy
się nie tylko zgranym zespołem grającym na scenie,
ale również dobrymi przyjaciółmi poza sceną. Trzy
lata temu naszego byłego drugiego gitarzystę zastąpił
Joey i dopełnił skład Chaoz.
Paul znany jesteś z tego, że często zmieniasz towarzyszących
ci muzyków, najczęściej wygląda to
tak, że są to raczej wynajęci na krótki czas sidemani,
niż regularny skład. Wygląda więc więc na to, że
zaiskrzyło pomiędzy wami nie tylko w sensie towarzyskim,
ale też przede wszystkim twórczym?
Paul Di'Anno: Naprawdę nie zmieniam muzyków. Po
prostu mam różne zespoły w różnych miejscach i krajach,
gdy wykonuję materiał Maidenów! Architects
Of Chaoz to pierwszy raz od wielu lat prawdziwy
Paul Di'Anno ostatnimi laty nie rozpieszczał
zbytnio swoich fanów, coraz
bardziej zapracowując na miano
kogoś, kto już tylko odcina kupony
od sławy zespołu, z którym rozstał się
34 lata temu. Jednak towarzyszący
mu muzycy mieli już serdecznie
dość odgrywania co wieczór
klasyków Iron Maiden i dorzucili
do nich trochę autorskiego
materiału, co stało się początkiem zespołu
Architects Of Chaoz. O świetnej
atmosferze, debiutanckim albumie "The League
Of Shadows" oraz całkiem już zaawansowanych
pracach nad utworami na jego
następcę rozmawialiśmy z wokalistą i gitarzystą
tego brytyjsko/niemieckiego zespołu:
Nadszedł czas, by pokazać ludziom, że żyję!
zespół, w którym znowu jestem i kocham to!
Andy Ballnus: Tak, sądzę, że może to wyglądać jakby
Paul wielokrotnie zmieniał skład, ale po prostu spójrz
na nas. Gdzie byliśmy z nim w trasie przez te dziesięć
lat i myślę, że jego włoski zespół również robi to długo.
Co było początkiem tego procesu, którego etapem
końcowym jest album "The League Of Shadows"?
Andy Ballnus: Byliśmy w trasie, jako The Phantomz,
grając koncerty z piosenkami Maidenów i wpadliśmy
na pomysł, by napisać własne piosenki i po prostu
sprawdzić jak ludzie zareagują na nowy materiał. Joey
napisał pierwsze piosenki i potem Gonzo i ja przyszliśmy
z następnymi. Wybraliśmy cztery utwory i nagraliśmy
demo. To demo było bardzo docenione, jako np.
demo miesiąca w niemieckim piśmie "Rock Hard".
Graliśmy również jedną z tych piosenek podczas maidenowskiego
koncertu i publiczność pokochała to co
stworzyliśmy.
Paul chyba też dość chętnie przyłączyłeś się do
tworzenia nowego materiału, tym bardziej, że ostatnio
dość rzadko wydajesz płyty z czymś nowym, a
poza tym ile można grać bez znudzenia nawet te nieśmiertelne
hity w rodzaju "Iron Maiden" czy "Running
Free"?
Paul Di'Anno: To prawda! Więc nie mogliśmy zrobić
nic innego niż nagrać pełny album i zobacz, co się stało.
Już pierwsze utwory które stworzyliście utwierdziły
was ponoć w przekonaniu, że jest to projekt wart kon-
Dziękuję za poświęcony czas dla Heavy
Metal Pages i życzę wszystkiego najlepszego!
Dziękuję za wsparcie. Bieżące informacje o
Masters of Metal znajdziecie na www.mastersofmetal.tv
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Metalville
ARCHITECTS OF CHAOZ 25
tynuacji?
Paul Di'Anno: I to jest właśnie to! Pamiętam jak
siedzieliśmy na backstage'u i pytaliśmy samych siebie
jak długo chcemy grać utwory Maidenów. Nie zrozum
mnie źle, wciąż kocham to, co robię i wciąż uwielbiam
wykonywać stare rzeczy, ale od strony kreatywności
nowe piosenki są większym wyzwaniem - ostatni album
wydałem piętnaście lat temu, więc nadszedł czas,
by pokazać ludziom, że żyję!
Od początku braliście pod uwagę, że to będzie regularny
zespół, czy też ta opcja pojawiła się dopiero po
ukończeniu płyty?
Andy Ballnus: Definitywnie! Pomijając fakt, że sami
uwielbiamy te utwory, reakcja prasy była entuzjastyczna,
więc dalej będziemy to robić.
Paul jesteś dość zajętym człowiekiem, większość z
was też gra w innych zespołach. Jak więc traktujecie
Architects Of Chaoz - to dla was w tej chwili zespół
priorytetowy, czy jednak raczej poboczny projekt?
Paul Di'Anno: I nie nazywaj tego projektem! Jestem
naprawdę szczęśliwy, że znów gram w prawdziwym
zespole, a nie w" Paul Di'Anno i bla bla bla" Architects
of Chaoz. To właśnie to! Od samego początku to
był zespół. Tak to czułem.
Andy Ballnus: Architects of Chaoz jest priorytetem
dla nas wszystkich.
Kiedy w jednej grupie spotykają się legendarny
wokalista tradycyjnego nurtu metalu i kilku muzyków
świetnie odnajdujących się w tej stylistyce to
jest więcej niż pewne, że nie pójdą w kierunku np.
black metalu czy jakiegoś metalcore. Ale zawartość
"The League Of Shadows" utwierdza mnie w przekonaniu,
że byliście jak najdalsi od pójścia na łatwiznę
i po prostu kopiowania patentów znanych z płyt
Maiden?
Andy Ballnus: Oczywiście zawsze znajdzie się w
naszej muzyce coś, co można porównywać z innymi,
ale co możemy zrobić? Kochamy ten rodzaj muzyki i
zasadniczo piszemy piosenki takie, jakich sami chcemy
słuchać. Muzyka, którą możesz usłyszeć na "The League
Of Shadows" jest esencją naszej piątki i dopracowywania
wspólnych pomysłów. Pewnie, zawsze
będzie ktoś, kto powie "Podwójne gitary, to wzięli z
Maidenów", ale czemu nie? Uwielbiamy podwójne
gitary. Ale również uwielbiamy thrash i tu i tam są
małe przejścia. Więc co? Jeśli jest to dobra piosenka, to
jest to dobra piosenka.
Paul Di'Anno: Absolutnie! Umieszczamy wspólnie
nasze muzyczne tło i to, co się dzieje. A tak przy
okazji, jeśli lubisz podwójne gitary powinieneś posłuchać
Thin Lizzy. Mieli je wcześniej niż Maiden,
(śmiech!).
Wpływów takiego zespołu jak Maiden nie dało się
oczywiście uniknąć ("Horsemen", "Erase The World"),
ale niejednokrotnie idziecie w swych poszukiwaniach
dalej, sięgając do nurtu hard & heavy
przełomu lat 70. i 80. jak w "Dead Eyes" czy hard
rockowy "Switched Off"?
Paul Di'Anno: Oh, to bardzo interesujące! Jesteś pierwszą
osobą, która opisuje "Dead Eyes" jakby miała coś
z hard & heavy. Wielu ludzi nazywa to, jako nowoczesny
thrash. Może trafiasz we właściwą nutę, ale
widzisz to jest to, o co nam chodziło. Dla jednego
brzmi to jak to, dla innego kompletnie inaczej. Myślę,
że zrobiliśmy sporo rzeczy dobrze i znajdujemy to we
własnym brzmieniu, ale oczywiście hard rock to to, co
zasadniczo było w latach 70-tych i również możemy
być pod jego wpływem.
To dlatego nagraliście też swoją wersję "Soldier Of
Fortune" Deep Purple, by zaakcentować te związki z
początkami ciężkiego rocka?
Paul Di'Anno: "Soldier Of Fortune" od dawna było na
mojej liście, więc powiedziałem chłopakom, że musimy
to zrobić. O dziwo wszyscy powiedzieli tak.
Dlaczego ten utwór, obok "You've Been Kissed By
The Wings Of The Angel Of Death", jest tylko
bonusem na wersji CD?
Andy Ballnus: Wyszło tak z czysto technicznych
powodów. Płyta winylowa może posiadać tylko pewną
ilość minut po każdej stronie w doskonałej jakości
dźwięku. Możemy umieścić wszystkie utwory na winylu,
ale to by oznaczało straty w jakości dźwięku, a
chcieliśmy dać fanom najlepszą możliwą jakość.
Niektórzy fani narzekają też na to, że utwór "Je suis
Charlie" jest dostępny tylko w postaci cyfrowej na
iTunes. Czasy mamy ciężkie, trzeba oszczędzać i nie
było opcji wydania winylowej wersji "The League Of
Shadows" na dwóch czarnych krążkach, z tymi trzema
bonusami jako ekstra premią dla waszych najbardziej
zagorzałych, kupujących LP's, zwolenników?
Andy Ballnus: Taka była opcja, ale nie zapominajmy,
że to nasz debiutancki album i nikt nie wie jak to się
dalej potoczy. Zobaczymy gdzie nas przyszłość zaprowadzi.
Może wydamy go również w fizycznej formie.
Z tekstów właśnie "Je suis Charlie" czy "Apache
Falls" wnoszę, że nie interesuje was typowa dla metalu
tematyka fantasy, etc., opieracie się na tym, co
wydarzyło się w rzeczywistości i uznaliście, że warto
o tym napisać słowa?
Paul Di'Anno: Tak, zawsze pisałem o tym, co się
dzieje wokół nas. Nigdy nie pisałem o lochach i smokach.
Po prostu włączasz wiadomości i myślisz, jaki to
chory świat i ja o tym piszę. Czasami teksty są różne
jak w "When Murders Comes To Town". To po prostu
ja i wtedy wychodzi ze mnie psychol, (śmiech!).
Umieszczenie dwóch utworów dodatkowych na CD,
który odchodzi powoli do lamusa, nie jest czasem
takim trochę koniunkturalnym zabiegiem waszej
wytwórni? Bo przecież LP i tak się sprzeda, tym
bardziej, że jego nakład jest limitowany, gorzej z
digipackiem? Wyobrażacie sobie czasy, że nie będzie
już w sprzedaży tradycyjnych płyt, a tylko pliki w
sieci, etc.?
Andy Ballnus: Myślę, że podążamy tą drogą od
dłuższego czasu, ale sądzę, że nic nie umiera kompletnie.
Zawsze będą ludzie, którzy będą chcieli fizyczną
płytę CD lub winyl, spojrzeć na szatę graficzną książeczki,
poczuć ten zapach okładki i tak dalej. To dziwacy
jak ja. Po prostu jest ich coraz mniej.
Pewnie solidna trasa koncertowa byłaby w stanie
wypromować waszą płytę na tyle, żeby sięgnęło po
nią - w fizycznej postaci - jak najwięcej ludzi. Czynicie
starania by pograć w związku z tym jak najwięcej?
Paul Di'Anno: Mamy kilka nadchodzących festiwali w
Wielkiej Brytanii, Belgii itp. i trasę przez Niemcy i
Holandię. Ciągle powiększamy naszą trasę i staramy
się promować album najlepiej jak umiemy, więc jeśli
jest w Polsce ktoś, kto chce nas zwerbować to śmiało.
Występy takie jak na Wacken też są pewnie bardzo
pomocne w promocji? Jak wam poszło na tym festiwalu?
Paul jest uwielbiany w Niemczech, więc pewnie
już na starcie mieliście nieco ułatwione zadanie?
Paul Di'Anno: Wacken było niesamowite! Poza jednym
dniem, gdzie deszcz zalał cały festiwal! Ale ludziom
i tak to się podobało i dobrze się bawili. Nie
powiem, że to było łatwe. To jest zawsze trudne wyjść
na scenę z nowymi piosenkami, ale myślę, że poszło
nam całkiem dobrze.
Trudno jest się przebić z nową kapelą, nawet z tak
kultowym wokalistą w składzie?
Andy Ballnus: Nie jestem nawet pewien czy to faktycznie
tego nie utrudniało. Paul nie wydał nic nowego
od lat, więc ludzie nie oczekiwali niczego, a oczywiście
zawsze masz ludzi, zwłaszcza w internecie, którzy powiedzą,
że muzyka jest zła nawet bez odsłuchania,
ponieważ Paul jest zaangażowany. Ale co możesz z
tym zrobić? Hejterzy będą hejtować, a my nie damy
ciała.
Trudno w tej chwili planować cokolwiek z jakimś
większym wyprzedzeniem, tym bardziej, że dopiero
co wydaliście pierwszą płytę, ale zapytam na koniec:
myślicie o kontynuacji tej współpracy, czy też czas
pokaże, co z tego wyjdzie?
Andy Ballnus: Oczywiście będziemy kontynuować!
Jesteśmy też w trakcie przygotowań do następnego
albumu! Joey jest teraz naprawdę szybki z pisaniem i
już mamy dziewięć utworów. Ja mam cztery i jestem
pewien, że i inni też będą mieć wkrótce materiał, więc
jesteśmy na bardzo dobrej drodze do kolejnej płyty.
Paul Di'Anno: Zdecydowanie będziemy kontynuować!
Jestem z was dumny i nie zamieniłbym braterstwa
Architects of Chaoz w życiu na nic innego.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Grzegorz Cyga, Anna Kozłowska
HMP: Witaj Todd, powiedz co słychać w zespole
przed premierą waszego nowego albumu "Gods of
War"?
Todd Michael Hall: Prowadzimy dość zajęte życie,
musimy pogodzić rodzinę, pracę oraz muzykę. Promocja
nowego albumu również zajmuje dużo czasu, dlatego
ciężko jest jednocześnie komponować utwory. Jesteśmy
podekscytowani wydaniem drugiej płyty i ciekawi
nas, co ludzie o tym myślą.
W 2010 roku, gdy powstaliście, niektórzy fani okrzyknęli
Reverence zespołem gwiazd. Powiedz nam, czy
takie głosy sprawiają, że trudniej jest wam tworzyć
muzykę?
Nie utrudniło nam to tworzenia muzyki, jednak wprawiło
mnie to w lekkie zakłopotanie, ponieważ nie postrzegałem
tego w ten sposób. Nie uważałem, że osiągnąłem
wystarczająco dużo, aby być uważany za gwiazdę
w heavy metalowym świecie. Mimo tego jest to
miły komplement, więc schlebia mi myśl, że ktoś patrzyłby
na to w ten sposób.
Co działo się z zespołem po wydaniu debiutu "When
Darkness Calls"?
Zanim pojawił się Pete, wraz z Bryanem mieliśmy napisaną
większą cześć "When Darkness Calls", więc
największą zmianą na drugiej płycie był fakt, że Pete
odegrał większą rolę w pisaniu muzyki. Wraz z przyjściem
Michaela Massie, poprawił się też brzmienie
naszego basu. Michael był basistą na naszych koncertach,
więc naturalne było przyjęcie go do zespołu. Ned
Melonii wciąż pozostaje przyjacielem naszej grupy, jednak
nie mógł on znaleźć czasu poza pracą, aby grać
koncerty, właśnie dlatego wykonywał je z nami Michael.
Czekaliśmy ponad trzy lata aby usłyszeć waszą
nową muzykę. Dlaczego tak długo?
Nie jesteśmy pełnoetatowymi muzykami, dlatego byliśmy
pochłonięci pracą i obowiązkami rodzinnymi, w
związku z czym sprawy trochę się przeciągnęły. Mieliśmy
również około roku przerwy od pisania, po tym
wszystkim wróciliśmy. Musi minąć trochę czasu żeby
wejść w rutynę. Nie każda piosenka się udaje. Napisałem
tekst do dwudziestu trzech piosenek, jednak sporo
z nich odrzuciliśmy. Mieliśmy zamiar nagrać około siedemnastu
kawałków do nowej płyty, ale udało nam się
zarejestrować tylko czternaście, po czym zawęziliśmy
je do dwunastu. Obawialiśmy się też o to, czy podołamy
stworzyć coś na miarę pierwszego albumu, przez
co mieliśmy do siebie wiele zastrzeżeń. Chcieliśmy
mieć pewność, że nasza druga płyta będzie godna kontynuacji
"When Darkness Calls".
Oba wasze albumy wydała wytwórnia Razar Ice Records
. Możesz coś o niej powiedzieć?
Razar Ice Records jest wytwórnią płytową prowadzoną
przez Bryana Hollanda, zgaduję więc, że mógłbyś
powiedzieć, iż wydajemy swoje płyty niezależnie. Jednakże
do drugiego albumu podpisaliśmy również
umowę z Marquee/Avalon dla Japonii i Azji. Nasz
pierwszy album wzbudził dość spore zainteresowanie
w Stanach i Europie, jednak nagłośnienie w Japonii było
bardzo małe. Potrzebna była nam wytwórnia, która
umożliwi zdobycie odpowiedniego zainteresowania w
tej części świata, właśnie dlatego podpisaliśmy kontrakt
z wytwórnią Marquee/Avalon.
Bardzo podoba mi się okładka do "Gods of War", zawiera
wiele ciekawych szczegółów. Myślę, że fajnie
wyglądałaby w formacie płyty winylowej...
Mnie również podoba się okładka "Gods of War".
Jobert Mello po raz kolejny wykonał dla nas świetną
pracę. Właściwie przeszliśmy przez dość sporo powtórzeń,
aby wszystko było jak należy, począwszy od
opisu koncepcji, którą wraz z Bryanem rozwinęliśmy.
Jest tam sporo detali, więc mogłoby to wyglądać świetnie
na płycie winylowej. Przypuszczam jednak, że może
być trudno zrobić z tego t-shirt.
Opowiedz nam o procesie pisania i nagrywania materiału
na nowy album?
Proces pisania muzyki na nowy album przebiegał praktycznie
tak samo jak miało to miejsce podczas pierwszej
płyty, z wyjątkiem tego, że Bryan i Pete razem
pracowali dużo więcej nad muzyką. Bryan i Pete opracowywali
wystarczającą ilość muzyki żeby stworzyć
kompletną paletę kawałków. Kiedy skończyli, przekazywali
ją mnie abym opracował tekst i melodie wokalne.
Czasem zdarzało się, że utknąłem, pokazywałem
wtedy Bryanowi niektóre opcje, aby usłyszeć jego opinię.
Są również sytuacje, w których ja sugeruję drobne
zmiany w aranżacji, ale w większości moja praca polega
na opracowywaniu tekstu i melodii wokalnych, a
26
ARCHITECTS OF CHAOZ
Niepełnoetatowi muzycy
Pochodząca z Detroit, amerykańska grupa Reverence już
w momencie powstania została okrzyknięta super grupą.
Nic w tym dziwnego skoro band zgromadził muzyków znanych z takich grup jak Tokyo
Blade, Savatage, Crimson Glory, a dodatkowo posiada w swych szeregach znanego z Jack
Starr's Burning i Riot V, obdarzonego czterema oktawami, wokalistę Todda Michaela Halla.
Z nim to, rozmawiamy o przeszłości i przyszłości zespołu, jak również o ich najnowszym
dziele " Gods Of War".
Bryana i Pete'a na opracowywaniu muzyki.
Jesteś autorem wszystkich tekstów, opowiedz nam o
nich...
Tematy, które wybierałem zazwyczaj wynikały z mojego
życiowego doświadczenia. Uważam też, że muzyka
przejawia tendencje przemawiania do mnie. Normalnie
na początku myślę o refrenie i wtedy słowa same
wskakują mi do głowy, kierunek piosenki jest zazwyczaj
w dużym stopniu ustalony i resztę tekstu piszę,
opierając się na tej koncepcji. To nie jest definitywnie
koncepcja albumu i są też całkowicie inne tematy.
Wybraliśmy "Gods of War" jako tytuł płyty, ponieważ
podobała nam się ten utwór i uważaliśmy, że ten
koncept będzie stanowić dobrą okładkę.
Bardzo podoba mi się szybkie, agresywne riffy połączone
z melodyjnymi refrenami na "Gods of War"...
Jak mówiłem, nam także podoba się ten utwór. Postrzegam
refren, jako rodzaj hymnu marszowego i wyobrażam
sobie tłum ludzi śpiewających go.
Kolejnym moim ulubionym kawałkiem jest "Cleansed
by Fire" z mrocznym preludium, thrashowymi riffami
i melodyjnym refrenem...
Wystarczająco dziwne jest to, że podczas nagrywania
demo jego los mógł potoczyć się w dwóch kierunkach.
Podobał mi się, ale myślałem, że jest po prostu tylko
OK. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego, ale ożywiło
się to u mnie, kiedy zabraliśmy się do końcowego nagrania.
Może byłem wcześniej zbyt krytycznie nastawiony
do niego. Uwielbiam sposób, w jaki to się ukazało
i uważam tę piosenkę za jedną z moich ulubionych
z tej płyty, chociaż jestem właściwie bardzo zadowolony
ze wszystkich piosenek z tego albumu. Miałem
takie odczucia odnośnie pierwszego albumu i jestem
dumny mogąc powiedzieć, to samo o kawałkach z
"Gods of War".
Z drugiej strony w refrenie utworu "Until My Dying
Breath" wyczuwam coś z Skid Row. Zgadzasz się z
tym?
Jest to ciekawe porównanie i jedno z tych, o których
bym nigdy nie pomyślał. Za tą piosenką kryje się interesująca
historia. Skończyłem nagrywanie wokalu do
naszego demo i wysłałem nagranie, do Bryana. Oddzwonił
do mnie i powiedział, "dobrze to brzmi, ale
podstawowa melodia refrenu jest taka sama jak w "Tear
Down the Mountain". Pomyślałem "o cholera, faktycznie".
Nie wiem co chodziło po mojej głowie. Przesłuchałem
ją parę razy i wpadłem na kompletnie inny
sposób śpiewania refrenu. Pół godziny później miałem
ponownie nagrany wokal i wysłałem to Bryanowi z
nową melodią, którą możecie właśnie teraz usłyszeć.
Wkomponowała się ona znakomicie. Przestałem myśleć,
że ta piosenka jest OK, po prostu się w niej zakochałem.
W mojej opinii jest to prawdopodobnie najlepsza
piosenka na tej płycie, ale wiem też, że każdy ma
inną opinię na ten temat.
"Heart of Gold" do niezwykle dynamiczna piosenka
przypominająca mi power metalowe kapele typu
Helloween...
Bryan i Pete wykonali świetną pracę. Początek "Heart
of Gold" przypomina mi styl Iron Maden. Może inni
uważają inaczej, ale wiem, że piosenka dysponuje dużą
ilością energii i jest naprawdę wciągająca.
Na albumie w sposób imponujący mieszacie różnymi
stylami, a sam tytułowy kawałek mógłby znaleźć się
na ostatnim albumie Judas Priest...
Każdy przejawia tendencje do słyszenia czegoś innego.
Wraz z Bryanem mamy dość spoistą wizję dla muzyki,
którą chcemy pisać i uważam, że nasze brzmienie
jest dość rozpoznawalne. Mimo tego, jesteśmy ogromnymi
fanami wszystkich wielkich metalowych zespołów,
więc jestem pewny, że znajdziecie wiele wpływów
pod każdym względem. W dzisiejszych czasach jest
trudno nie być pod wpływem muzyki, która pojawiła
się przed nami.
Foto: Reverence
Dogrzebałem się do ciekawej informacji, że w 2013
roku w Meksyku otrzymaliście nagrodę muzyczną.
Prawda to?
To było właściwie w Nowym Meksyku i powędrowała
ona do Sida Garcii. Konkurs odbył się w jego części
kraju, a on prezentował kawałek "Too Late" z albumu
"When Darkness Call". Mimo tego, nie potrafię sobie
przypomnieć za co dokładnie ta nagroda była przyznawana.
Wydaje mi się, że otrzymał ją jako twórca muzyki
do tej piosenki.
Todd jak to się stało, że zacząłeś śpiewać heavy metal?
Odkąd pamiętam, zawsze śpiewałem. Od samego początku
różni ludzie mieli na mnie wpływ. Wielu z nich
to osoby, których byś nie podejrzewał, jak John Denver,
Bread, Barry Manilow oraz Lionel Ritchie.
Istniały wtedy grupy rockowe jak Styx, Queen, Boston,
REO Speedwagon, etc. Kiedy wszedłem w młodzieńcze
lata w roku 1983, moi starsi bracia słuchali
największych metalowych hitów, które pojawiły się w
tamtych czasach, zaprzestałem wtedy krytykowania tej
muzyki. W 1980-tych latach hard rock i metal były
świątyniami dla wszystkich wielkich wokalistów, więc
naturalnie zmieniłem swoje postępowanie.
W 2014 roku dołączyłeś do Riot V i nagrałeś z nimi
niesamowity album "Unleash the Fire'. Jak wspominasz
to wydarzenie?
Traktuję to jako niewiarygodne błogosławieństwo.
Właściwie działo się to bardzo szybko, więc w pewnym
sensie wciąż jestem zaskoczony, że to się wydarzyło.
Zacząłem pracować z nimi nad nowymi piosenkami
zanim zostałem ogłoszony jako nowy wokalista. W
trakcie sześcio-miesięcznych rozmów, nagrałem, a nawet
napisałem dużo tekstów i melodii. Jestem zarówno
dumny z "Unleash The Fire", jak i ze zrealizowania
testamentu Marka Reale'a. Chłopcy z Riot V są niesamowitymi
muzykami i darzę ich wszystkich ogromnym
szacunkiem. Możliwość grania z nimi na żywo
jest wielką przyjemnością.
Czy możesz powiedzieć nam o aktualnej sytuacji
Riot V. Planujesz nagrać z nimi kolejny album?
Definitywnie planujemy nagrać kolejną płytę. Mamy
sześcio-miesięczną przerwę od występów na żywo i
jesteśmy zdeterminowani do napisania nowych utworów
w tym czasie. Wraz z Donniem i Mike'em pracujemy
już nad nową piosenką, i obaj mówią, że będzie
tego więcej.
Czy to prawda, że Bart Gabriel skontaktował cię z
zespołem?
Tak, to prawda. Spotkałem Barta Gabriela osobiście
po raz pierwszy kiedy grałem na KIT Festiwal z Burning
Starr w 2013r. Miesiąc lub dwa później wysłał
mi e-maila dając znać, że pozostali członkowie z Riot
szukali nowego wokalisty i zasugerował skontaktowanie
się z nimi. Dał mi adres Donniego i od tamtej pory
sprawy poszły do przodu.
Todd, czy mógłbyś wymienić twoich najlepszych wokalistów
heavy metalowych? Kogo byś wybrał?
To bardzo ciężki wybór, ponieważ jest dziś tylu wspaniałych
wokalistów. Dawniej czułem dużą przynależność
do Geoffa Tate'a, jednak w ostatnich latach wypadł
z moich łask. Eric Adams miał również na mnie
duży wpływ. Oni zawsze stanowili dla mnie najlepszą
dwójkę. Po nich jest grupa ludzi na trzecim miejscu,
takich jak Tony Harnell, Dio, Bruce Dickinson, a lista
zdaje się nie ma końca.
Wracając do Reverence , planujecie koncerty promujące
album?
Jest to trudna i kosztowna kwestia. Bardzo byśmy
chcieli, lecz najpierw musimy wydać nową płytę i zobaczyć,
jaką przyniesie reakcję. Jeśli będzie wystarczająca
ilość ludzi domagających się zobaczenia nas koncertujących
na żywo, wtedy z pewnością byśmy to zrobili.
Dzięki za wywiad i proszę o parę słów dla czytelników
HMP...
Dziękuje za poświecenie czasu na czytanie tego wywiadu
oraz za wasze wsparcie. W dzisiejszym cyfrowym
świecie darmowych pobrań oraz dzieleniu się na
różne odłamy, wasze wsparcie jest dla nas wszystkim.
Trzymajcie się! Z Bogiem!
Tomasz “Kazek” Kazimierczak
Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz
REVERENCE
27
Gramy głównie dla fanów i naszej frajdy!
W latach 80-tych Wilczy Pająk nie miał sobie równych w Polsce w konkurencji
techno thrashu, co na początku kolejnej dekady zaowocowało kontraktem z Under One Flag,
zmianą nazwy na Wolf Spider i dwiema płytami wydanymi na Zachodzie. Później nie było
już jednak tak różowo i zespół rozpadł się w roku 1991. Przed kilku laty pomysł reaktywacji
trafił jednak na podatny grunt, czego efektem były nie tylko koncerty, ale też wydanie
nowego, świetnego albumu o wszystko mówiącym tytule "V". O tym wydawnictwie i kulisach
jego powstania rozmawiamy z zespołową starą gwardią, basistą Mariuszem "Marysiem"
Przybylskim i gitarzystą Piotrem "Mańkoverem" Mańkowskim oraz przedstawicielem
młodej krwi w zespole, wokalistą Maciejem "Rockerem" Wróblewskim:
HMP: 20 lat przerwy to nie przelewki - uznaliście, że
dość już odpoczęliście i najwyższa pora wziąć się
znowu do roboty? (śmiech)
Maryś: Przerwa była konieczna (śmiech). Zespół
musiał nabrać dystansu, pozbierać myśli i dostosować
się muzycznie do obecnych czasów. Tak naprawdę w
tym okresie nigdy razem się nie spotkaliśmy, kontakty
były sporadyczne i dopiero czterech z nas z pierwotnego
składu spotkało się na 30-leciu Turbo.
Moment był też chyba o tyle sprzyjający, że w 2009r.
MMP wznowiło wasze wcześniejsze wydawnictwa
i okazało się, że muzyka Pająka wciąż cieszy się
sporym zainteresowaniem?
Maryś: Oczywiście temat reedycji naturalnie poruszył
w nas miłe wspomnienia, tym bardziej, że Mańkover
remasterował i czyścił te stare kawałki na nowo
Co było tym decydującym impulsem, przysłowiową
kropką nad "i"? Czuliście niedosyt po tych czterech
płytach, które zbierały dobre recenzje, ale nie mieliście
szansy promować ich odpowiednią ilością koncertów?
Zresztą nie tylko na Zachodzie, ale też w
Polsce, gdzie sztuk również było mało, a jak już coś
się trafiło, to pomysł był chybiony, bo tak oceniam
wasz - nomen omen - ostatni koncert przed Deep
Purple w 1991 r.?
Mańkover: Impulsem była chęć wspólnego grania,
powrotu do genialnych chwil na scenie, kiedy grasz i
widzisz zadowolenie fanów. Kiedyś brakowało nam
koncertów, to prawda - zawsze powtarzam, że przez
ostatnie dwa lata działalności kapeli zagraliśmy tylko
cztery koncerty. Ostatni przed Deep Purple - był problematyczny,
to prawda, ale zobaczyliśmy to dopiero
później. Wtedy widzieliśmy to jako wielką szansę i
nobilitację.
Wróciliście niemal w oryginalnym składzie, z trzecim
wokalistą Jackiem Piotrowskim. Tomasz Goehs był
pewnie zbyt zajęty, by rozważać udział w kolejnym
zespole - nawet takim, w którym odgrywał kiedyś
taką rolę?
Maryś: Pomysł powrotu zespołu był na pierwszy
skład. Lechu Szpigiel odmówił na początku, bo kończył
jakiś solowy projekt, Tomek Goehs już był umówiony
z nami na pierwszą próbę ale akurat wtedy Kazik
ogłosił reaktywę KNŻ, Jacek Piotrowski się zgodził.
Beata Polak okazała się idealną kandydatką do
Jak Maciej Wróblewski trafił do zespołu? To chyba
spory atut mieć w składzie zawodnika, który dzięki
sile i skali głosu bez problemu radzi sobie z utworami
śpiewanymi niegdyś przez swych wszystkich
poprzedników?
Maryś: Jak Mańkover powiedział, Jacek jadąc na próby
spędzał 18 godzin w busie i na dłuższą metę nie ujechalibyśmy
daleko. Zaczęliśmy poszukiwania wokalisty
który "uniósłby" dorobek trzech poprzedników.
Paru "zawodników" przesłuchaliśmy, ale nie było to to
czego szukaliśmy. Będąc na przeglądzie w Ostrowie
Wielkopolskim, w trakcie próby Titanium, usłyszeliśmy
Maćka. Ale dopiero po kilku tygodniach będąc w
Poznaniu pojawił się u nas na próbie, zaryczał i tak został
do teraz (śmiech).
Dwa lata temu daliście pierwszy materialny dowód
istnienia, wydając EP-kę "It's Your Time". To jej
przychylne przyjęcie i pierwsze udane koncerty
nowego składu sprawiły, że postanowiliście zintensyfikować
prace nad swym piątym, powrotnym
albumem?
Maryś: Decyzja była prosta, doskonałe koncerty,
żywiołowe reakcje publiczności, nowy materiał, też dobrze
był przyjmowany. Tak więc zapadła decyzja o
nowej płycie, o którą notabene coraz częściej fani po
koncertach nas pytali.
Mieliście tu o tyle ułatwione zadanie, że - poza zarejestrowanymi
we Free Fly Music Recording Studio
bębnami - nagrywaliście w twoim studio Coverius,
odpowiadasz też za miks i mastering tego albumu?
Mańkover: To ułatwione zadanie polega chyba tylko
na ograniczeniu kosztów (śmiech). A tak poważnie to
duże udogodnienie móc pracować w spokoju, bez pogoni.
Zajmuję się realizacją na co dzień, więc chętnie
podjąłem się tego zadania, choć praca nad swoim materiałem
jest niezwykle trudna.
(śmiech). Zaczęliśmy dzwonić do siebie w związku z
umowami, prawami autorskimi itd. Kontakty siłą
rzeczy odnowiły się znacznie.
zastąpienia Tomasza i tu pewnie nie mieliście żadnych
wątpliwości, jednak chyba dość szybko okazało
się, że są pewne problemy organizacyjne i współpraca
z Jackiem nie może być kontynuowana?
Mańkover: To prawda, Beata świetnie zastąpiła Tomka
i znakomicie sprawdziła się w nowym materiale. A
Jacek mieszka jakieś 1200 km od Poznania i logistycznie
nie byliśmy w stanie sprostać tej sytuacji, choć
nie jest tajemnicą, że chęci do śpiewania u Jacka są
przeogromne.
Leszka Szpigiela nie mogliście brać pod uwagę,
Tomasz Zwierzchowski już nie żył, tak więc nie było
innej możliwości, jak rozejrzeć się za kimś nowym?
Mańkover: Leszka braliśmy pod uwagę od samego
początku, ale nie udawało nam się sfinalizować choć
jednego spotkania. Tak więc mieliśmy trudny orzech
do zgryzienia.
Trafiło nań wiele waszych wspólnych kompozycji
sporo też indywidualnych dokonań twoich i gitarzysty
Macieja Matuszaka - tym większym zaskoczeniem
była jego decyzja o odejściu z zespołu?
Mańkover: Cała muza Wolf Spidera była zawsze w
połowie Maćka i moja. Tym razem Maciek skomponował
cztery utwory. Odejście Jeffa to dla nas trudna
decyzja. Niestety rzeczywistość po raz kolejny zweryfikowała
możliwości wspólnego muzykowania.
Zastąpił go Przemysław Marciniak, który zdążył
nawet zagrać solo w "Instability" - to był występ
gościnny, czy też wiedzieliście już wtedy, że trafi do
zespołu?
Mańkover: Przemek nagrał solo pół roku po odejściu
Jeffa. Reszta materiału była już nagrana, a zależało mi,
żeby Przemek też miał swój wkład na płycie: choć
symboliczny, ale jednak znamienny. Tym bardziej, że
zaangażował się ogromnie w całą oprawę graficzną płyty,
z której jesteśmy bardzo zadowoleni.
Skoro o gościach mowa to w tym samym utworze
słychać też solówkę Popcorna, a mało kto pamięta, że
też kiedyś grał w Wolf Spider, więc pewnie z przyjemnością
znowu do was dołączył, nawet w tak symbolicznym
wymiarze?
Mańkover: Popcorn zawsze jest przychylny Spiderowi,
z którym nagrał przecież dwie płyty, i występował
już dwa razy gościnnie na naszych koncertach w
Poznaniu. Dla mnie było oczywistym wygospodarować
dla niego miejsce na płycie, zwłaszcza, że zrobił to z
wielką przyjemnością.
Podoba mi się na "V" to, że gracie tak jak kiedyś, nawiązując
do technothrashowych, klasycznych korzeni
zespołu, ale jednocześnie brzmi to wszystko nowocześnie,
nie sprawia wrażenia kolejnego bezsensownego
powrotu wypalonych weteranów?
Mańkover: To było najtrudniejsze, aby złapać korzenie
i posadzić je w nowym czasie. Bo przecież to musi
być Wolf Spider, a nie jakaś inna kapela. Tym bardziej
cieszą opinie, że udało nam się tego dokonać.
To długi materiał - nazbierało się wam tych pomysłów
przez lata, czy też przeciwnie, staliście się tak
twórczy po reaktywacji?
Mańkover: No nie tacy twórczy (śmiech), bo utwory
powstawały przez trzy lata. Ale faktycznie, wszystkie
powstały po reaktywacji.
Sporą ciekawostką jest finałowa, druga wersja "It's
Your Time" z orkiestrowymi partiami autorstwa Se-
28
WOLF SPIDER
bastiana Stieglera - to był wasz pomysł czy sam zaproponował
takie rozwiązanie?
Mańkover: Sebastian wrzucił nam fragment utworu
w wersji orkiestrowej i zapytał jak nam się podoba. A
nam się bardzo spodobało i tuż przed wydaniem płyty,
rzutem na taśmę, dołączyliśmy go jako bonus.
Na EP-ce mieliśmy kilka piosenek po polsku, na albumie
są tylko wersje anglojęzyczne - czyli nagraliście
ten album tylko po angielsku, a "To twój czas", "Psycho
wojna" i "Walka" są rarytasami dostępnymi tylko
na tym krótszym wydawnictwie, czy też dysponujecie
również pełnym materiałem z polskimi wokalami?
Rocker: Równolegle nagrywaliśmy wersje polskie i
angielskie wszystkich tekstów, tak więc dysponujemy
całą polską wersją albumu. Pierwotny plan zakładał
nawet równoległe wydanie obu wersji, jednak z
różnych przyczyn nie doszło to do skutku. Wierzę jednak,
że w niedługim czasie uda się skończyć miksy i w
jakiejś formie ta rodzima wersja trafi do ludzi. Jako
swoistą zajawkę tego wydawnictwa, na prośbę fanów,
na trasie śpiewam część z tych utworów (m. in. "Próżnię",
czy "Feniksa") po polsku.
Sami też jesteście wydawcą "V" jako Coverius, zaś
jego dystrybutorem jest Universal Music Polska -
uznaliście, że w obecnej dobie jesteście w stanie zrobić
to wszystko samodzielnie, a tylko rozprowadzanie
płyty trzeba powierzyć firmie z odpowiednimi
kontaktami, kanałami dystrybucji, etc.?
Mańkover: Ale de facto wszystko robiliśmy sami od
początku. Dlatego podjęliśmy decyzję, aby również
wydać płytę. Trochę zabawy z tym było, oczywiście,
ale ostatecznie jesteśmy zadowoleni z decyzji.
Kiedyś nie mieliście zbyt wielu koncertów, jednak po
reaktywacji sporo się w tym temacie zmieniło,
odwiedziliście nawet Chiny, grając tam regularną
trasę "Wolf Spider China Tour 2014". Jak wspominacie
to wydarzenie?
Maryś: Doskonała trasa: 10 koncertów 8,5 tysiąca km
przejechanych po Chinach, w tym dwa duże festiwale
w Szanghaju i nad rzeką Jangcy, profesjonalne przygotowanie,
bardzo przychylne przyjęcie przez Chińczyków,
czego chcieć więcej? Przez pół roku, kiedy e-
mailowałem z Chinami, cały czas zastanawialiśmy się
jak to będzie? Wtopa? Czy nas ktoś z lotniska odbierze??
Tymczasem wszystko do ostatniej kolacji było
przygotowane w 100%.
Czyli gdyby była okazja, chętnie tam wrócicie? Tym
bardziej, że przygotowaliście specjalnie na tę trasę
"Zemstę mściciela" po chińsku?
Rocker: Było dla mnie nie lada wyzwanie - zaśpiewać
coś w tak trudnym języku, jakim jest chiński. Na szczęście
pomogła mi w tym zaprzyjaźniona z zespołem
sinolożka, która pilnowała mnie w studiu. Ja wróciłbym
tam na kolejną trasę bez wahania. Nie dość, że
Chiny to wspaniała kultura, tak odmienna od naszej,
to jeszcze ludzie są tak przyjaźnie do siebie i do nas
nastawieni i są niezwykle pomocni. Od momentu, gdy
opuściliśmy lotnisko w Pekinie, nie musieliśmy się już
o nic martwić - wszystko było dopięte na ostatni guzik,
a sama Xue, nasza tour managerka, była niezwykle
zorganizowana i pomocna we wszystkim. Dla mnie
osobiście była to przygoda życia - pojechać do tak odległego
kraju, zwiedzić kilka magicznych miejsc, porozmawiać
z ludźmi mieszkającymi tam i przekonać się,
że szczera muzyka jest uniwersalna, a Wolf Spider jest
tam znany! …no i chętnie jeszcze raz zagrałbym przed
taką wielotysięczną publiką, jak na Long River Festivalu
(śmiech).
Co ciekawe ta wersja jest też bardzo ciepło odbierana
podczas promującego nowe wydawnictwo "The
Sense Of... The "V" Tour" - wgląda na to, że nawet
zyskaliście dzięki niej pewną popularność, szczególnie
wśród młodszej publiczności?
Rocker: (Śmiech), nie wiem, czy akurat dzięki tej wersji,
ale faktem jest, że wiele dzieciaków przychodzi na
nasze koncerty ze słowami: "Moi rodzice ich słuchali,
więc warto sprawdzić na YouTubie co to jest", a
później przychodzą na koncerty. Mało tego! Często
przychodzą z rodzicami! A swoją drogą, ta chińska
wersja jest pewnego rodzaju ciekawostką na naszym
rynku i rzeczywiście zdarzyło nam się, że na kilku koncertach
ludzie domagali się zaśpiewania "Mściciela"
właśnie po chińsku! Szok!
Ale na koncertach pojawiają się też pewnie ci starsi
fani, pamiętający was jeszcze z lat 80-tych i 90-tych?
Maryś: Pojawiają się ze swoimi dziećmi, które świetnie
odbierają te stare i te nowe kawałki co nas niezmiernie
cieszy (śmiech).
Ponoć planujecie nie tylko kolejne koncerty promujące
płytę, ale też coś specjalnego z okazji 30-lecia
powstania zespołu? Możesz już zdradzić jakieś
szczegóły co do tego poznańskiego koncertu w styczniu
przyszłego roku?
Mańkover: To prawda, że szykujemy wyjątkowy koncert
w Poznaniu 16 stycznia w Sali Wielkiej CK Zamek.
Szczegóły będziemy podawać już wkrótce, ale
mogę powiedzieć, że pojawi się wielu niezwykłych gości,
którzy byli lub są związani z Wolf Spider lub z
każdym z nas z osobna.
To jak podsumujecie te ostatnie cztery lata - wydaje
mi się, że nie żałujecie decyzji o powrocie?
Rocker: Uwierzysz? Właśnie stuknęły mi trzy lata w
zespole! I absolutnie nie żałuję dołączenia do Pająka,
bo wciąż odczuwam tę ekscytację, jakbym dołączył do
niego wczoraj (śmiech). Jest to zespół kochający grać i
uwielbiający przebywać ze sobą na scenie i poza nią.
Jesteśmy nie tylko muzykami, ale przede wszystkim
paczką przyjaciół. I wiem, że ludzie pod sceną to widzą,
czują i doceniają. I nieważne jest wtedy, czy się
pomylisz przy graniu, czy nie. Nie jesteśmy robotami!
Dlatego najważniejsza jest ta atmosfera na i pod sceną.
Myślę, że gdyby nie to, Pająk, podobnie jak wiele takich
powracających po latach kapel, zagrałby parę koncertów
i ponownie odszedł w niebyt.
Maryś: Nie ma takiej opcji żeby czegoś tak przyjemnego
można było żałować, jest naprawdę zaskakująco
fajnie co nie znaczy, że branża jest lekka, łatwa i przyjemna
(śmiech). Ale gramy głównie dla fanów i naszej
frajdy, której przez te cztery lata mieliśmy mnóstwo
(śmiech).
Wojciech Chamryk
Zdjęcie: Elżbieta Piasecka-Chamryk
Nowa era
Jeśli ktoś pamięta ten zespół z połowy lat 90-
tych minionego wieku, po czym stracił kontakt
z Divine Weep, może przeżyć nie lada
zaskoczenie po usłyszeniu debiutanckiego
albumu tej białostockiej grupy. Już demo
"Age Of The Immortal" pokazało bowiem,
że przestawili się z black metalu na klasyczny
heavy/power metal i był to krok w
dobrym kierunku, zaś właśnie wydany debiutancki
album "Tears Of The Ages" bije tamten materiał
na głowę, będąc jedną z lepszych płyt w tym gatunku wydanych
w Polsce. O historii zespołu, reaktywacji, dopracowywaniu i nagrywaniu
debiutu oraz szansach na międzynarodową karierę opowiada współzałożyciel
Divine Weep, gitarzysta Bartek Kosacki:
HMP: Wielu co młodszych słuchaczy bierze was za
utalentowanych debiutantów, tymczasem historia
Divine Weep sięga pierwszej połowy lat 90-tych, kiedy
graliście zupełnie inaczej.
Bartek Kosacki: Zespół powstał w 1995 roku, zaś w
tym świętowaliśmy swoje dwudzieste urodziny. Byliśmy
niepewni, czy wypada je organizować, skoro zespół
miał przerwę w graniu, ale na szczęście okazało
się, że nasze urodziny zostały zorganizowane przez kogo
innego. A my na nich zagraliśmy.
Co sprawiło, że po okresie wzmożonej aktywności i
nagraniu debiutanckiego promo w 1997r. zespół dość
szybko zawiesił działalność? Trapiły was wówczas
Wznowiliście działalność kilka lat temu, jednak ze
starego składu pozostałeś tylko ty i perkusista Daro,
a główną zmianą było to, że z grupy grającej dość melodyjny
black staliście się bandem klasycznie heavy
metalowym. Skąd ta zmiana?
Wychowałem się na tej muzyce i od zawsze ją lubiłem.
Darek także. O ile ówczesna twórczość podoba nam
się do dziś (mam na myśli te nagrania m.in. z promo
97) i mamy wiele inspiracji w blacku, to nie jest to muzyka,
którą chciałbym grać w tej chwili z takim zaangażowaniem,
jak robimy to obecnie. Nasze upodobania
po prostu się zmieniły. Heavy metal jest muzyką bardziej
uniwersalną i mniej niszową. Podoba się zarówno
metalowcom jak i często ludziom w ogóle niezwiązanym
z metalem. Także mamy szersze pole do popisu.
Czyli doszły tu do głosu wasze wczesne fascynacje
muzyczne, bo przecież praktycznie każdy zaczynał od
słuchania klasycznego metalu czy hard rocka i podobnie
było pewnie w waszym przypadku?
Naturalnie wychowałem się przede wszystkim na tym.
Jest mi bliska muzyka Hendrixa, Def Leppard, Deep
Purple, Pink Floyd, starych Scorpions i wielu, wielu
innych kapel tego pokroju.
Po bodajże pięciu waszych koncertach na których byłem
mogę śmiało powiedzieć, że Igor stał się mocnym
punktem zespołu, a ty chyba odetchnąłeś, mogąc
skoncentrować się na gitarze i okazjonalnych chórkach?
Na to właśnie czekałem. Igor idealnie wpasował się w
rolę frontmana, jest charyzmatyczny, a dodatkowo super
śpiewa. Ja prezentuję się na gitarze i dośpiewuję
mu chóry. Obecnie pracujemy nad tym, aby także Darek
Moroz dośpiewywał boczne wokale.
Potencjał nowego składu był tym decydującym czynnikiem,
który zmotywował was do zaczęcia prac nad
pierwszym albumem?
Tak, to skład był tym decydującym czynnikiem. Gdy
doszedł Jano wizja zespołu mocno się zmieniła. Od
razu zajął się pierwszym menadżeringiem. Zespół zaczął
istnieć mocniej w sieci. Ogarnęliśmy mocniej materiał
i zaczęliśmy grać pierwsze występy z Igorem.
Bazą wyjściową płyty "Tears Of The Ages" stała się
większość z utworów z "Age Of The Immortal", to
jest: "Imperious Blade", "The Mentor", "Day Of Revenge",
"Petrified Souls" i tytułowy, ale mamy tu do
czynienia z ich znacznie lepszymi, bardziej dopracowanymi,
wręcz wzorcowymi wersjami.
Kawałki są te same, jednak ich aranżacja gitarowa i wokalna
jest znacznie lepsza. Dodaliśmy też sporo nowych
motywów, stare ulepszyliśmy. Nawet w studiu
dodaliśmy parę nut. Cieszę się, że te utwory zarejestrowaliśmy
na nowo. Zasługują na to.
Dorzuciliście do nich kilka nowości: "Fading Glow",
"Last Breath", "Never Ending Path" i "Tears Of The
Ages", powstałych już z twórczym wkładem Igora i
tak narodził się program tej porywającej płyty - prostszej
recepty na sukces chyba nie można sobie wyobrazić?
(śmiech)
Cieszę się, że płyta cię porwała. Dzięki (śmiech). Materiał
jest spójny i tworzy jednolitą całość. Nowe kompozycje
idealnie uzupełniły te starsze. Jesteśmy bardzo
zadowoleni z efektu pracy.
liczne problemy, w tym kadrowe - to one były główną
przyczyną zamilknięcia Divine Weep?
Były dwie główne przyczyny. Po pierwsze niektórzy
muzycy przestali traktować granie poważnie i zaczęli
podchodzić do tego bardzo lekkodusznie. Zaczęły liczyć
się im używki, a nie muzyka. Gdy opowiadamy to
z Darkiem chłopakom z nowego składu nie są w stanie
w to uwierzyć. To były bardzo śmieszne czasy i raczej
nie miały zbyt dużo wspólnego z tym, co robimy obecnie.
Druga przyczyna to życie prywatne. Gdy wszystko
wygasało, nieco spoważnieliśmy i założyliśmy rodziny.
Dopiero później okazało się, że w żyłach oprócz
krwi potrzebna jest też muzyka.
Dość szybko nagraliście "Demo 2010", po którym pojawił
się dłuższy materiał "Age Of The Immortal".
Początkowo był on traktowany przez was jako debiutancki
album, ale teraz chyba uważacie go jako kolejne,
bardziej dopracowane, ale jednak demo?
Zgadzam się, choć tak naprawdę nie ma znaczenia jak
je nazywamy. Ważne jest to, że spełniło kilka istotnych
funkcji. Pozwoliło nam zrobić krok naprzód,
znaleźć wokalistę, zapewnić sobie koncerty i zdobyć
dzięki temu pierwszych, stałych fanów.
Punktem zwrotnym było bez dwóch zdań pojawienie
się w waszym składzie nowego wokalisty. Nie wyszło
z Piotrem Jaworowiczem, ale ostatecznie w maju
2013 roku rozpoczęliście współpracę z Igorem Tarasewiczem.
Jak do was trafił? Nie mieliście obaw czy
sobie poradzi w takiej stylistyce, bo przecież Orshak
w którym wcześniej śpiewał to była zupełnie inna
bajka?
Dobry skład to podstawa. Poszliśmy kiedyś na eliminacje
na białostockie Juwenalia i tam zobaczyliśmy Igora.
Nie od razu przypadł nam do gustu, jednak przejrzeliśmy
cały internet, a następnie zdecydowaliśmy się
z nim spotkać. Ma ogromny talent, czego dowodem
jest właśnie "Tears Of The Ages". Piotr Jaworowicz
to zaś tak krótki epizod w życiu Divine Weep, że nie
warto o tym wspominać na łamach HMP. Nie zgadzaliśmy
się w wielu kwestiach: od wizji zespołu, po bardzo
daleką podróż jaką musiał przebyć, aby się u nas
pojawić na próbie.
Zanim jednak płyta pojawiła się w sprzedaży trzeba
było ją nagrać. Tym razem nie popełniliście błędu,
partie perkusji Darek zarejestrował w Hertzu, co
miało ogromny wpływ na dynamikę całości tego materiału.
W Hertzu praca nad nagrywaniem bębnów była na
bardzo wysokim poziomie. Przetestowaliśmy dwa fajne
zestawy garów, użyliśmy blach Daray'a z Huntera i
pracowaliśmy pod okiem naprawdę dobrych specjalistów.
Darek świetnie się sprawdził. Byliśmy bardzo zadowoleni
z tych kilku intensywnych, ale bardzo miłych
dni.
Wszystkie pozostałe ślady instrumentów i wokali
powstały w Dobra 12 Studio, sami wystąpiliście też
ponownie w roli producentów, ale mix i mastering całego
materiału oddaliście jednak w ręce braci Wiesławskich
ze Studia Hertz. Uznaliście, że są bardziej
doświadczeni w tej dziedzinie?
Przy rejestracji gitar, wokali oraz klawiszy pracowaliśmy
z Piotrkiem Polakiem, w studiu Dobra 12. To
bardzo dobry realizator. Cieszę się, że mieliśmy okazję
zrobić to właśnie w ten sposób, dzieląc sesję na trzy
główne etapy. Co do oddania pozostałych prac nad
materiałem, czyli mixu i masteringu, to chodziło zarówno
o doświadczenie realizatorów, jak i sprzęt. Piotrek
mógłby to zrobić oczywiście jako realizator, ale
tak czy inaczej potrzebowałby odpowiedniego zaplecza
i urządzeń. Takiej potrzeby nie było i Wojtek Wiesławski,
który był odpowiedzialny za większość prac w
studio masteringowym, zrobił naprawdę świetną robotę.
Trudno tu wyróżnić którykolwiek z utworów, bo
wszystkie są bardzo wyrównane i trzymają wysoki
poziom - mieliście dodatkową motywację wiedząc, że
na tym etapie nie możecie sobie pozwolić na wydanie
albumu z kilkoma killerami dopełnionymi wypełniaczami?
Od razu postawiliśmy sobie wysoko poprzeczkę. Po
niepełnym zadowoleniu z wcześniejszego materiału
chcieliśmy teraz postawić kropkę nad i. Pokazać wszystkim
niedowiarkom, ile tak naprawdę znaczymy. Stąd
też wszystkie założenia, nie tylko te kompozycyjne, ale
też te dotyczące całości produkcji - realizatorów, okładki
etc. Cieszę się, że oceniasz te numery na wysokim
poziomie. Numery pochodzące z EP-ki, a nawet demo
2010 dopracowywaliśmy latami. "Age..", "Never Ending
Path", "Last Breath", "Fading Glow" i "Łzy wieków" są
nowsze, a jednocześnie nie odstają od starych kompo-
30
DIVINE WEEP
zycji. Wręcz przeciwnie. Otwierają nową erę tego zespołu.
Już w trakcie nagrań mieliście świadomość tego, że
powstaje taki kipiący energią, heavymetalowy potwór,
czy też dotarło to do was dopiero po odsłuchaniu
finalnego mastera albumu?
Przy masterze niewiele się zmieniło. Raczej dopracowywaliśmy
takie elementy jak poziom kompresji, pogłosów
i brzmienie detali. Płytę tworzyliśmy wraz ze
szkołą studia Hertz, czyli od samego początku wszystko
ma dobrze brzmieć. Być dostrojone, dobrze zarejestrowane
i zagrane. Jeśli poprawnie zrobisz tę pracę u
podstaw, wtedy masz pewność że master się uda. Od
razu postawiliśmy sobie za cel robienie dobrego jakościowo
i kompozycyjnie albumu. Użyliśmy świetnych
instrumentów, często wypożyczonych tylko do tego
celu. Sądzę, że udało się zarejestrować to tak, że każdemu
fanowi Helloween, Iron Maiden, Judas Priest i
wielu, wielu zespołów sceny niemieckiej, angielskiej
czy amerykańskiej nie ma prawa nie przypaść do gustu
(śmiech).
"Łzy wieków" to polskojęzyczna wersja utworu tytułowego,
rozumiem więc dlaczego został on opisany
jako bonus track, ale dlaczego drugim dodatkiem jest
"Age Of The Immortal"?
Singiel "Age Of The Immortal" to kawałek, od którego
zrodził się zamysł całej płyty "Tears Of The Ages".
"Age.." był nagrywany dwa lata wcześniej jako singiel
do tej właśnie płyty. Wiele zdarzeń złożyło się na to,
że płyta powstała dwa lata później, gdy graliśmy już
obecne single, chociażby "Łzy wieków". Nieznacznie różni
się brzmieniem i dlatego dodany jest jako bonus i
niezależny singiel. "Age.." został także wydany na
dwóch składankach. Jedna została wydana po zajęciu
przez nas II miejsca w konkursie GoodTime Radia,
gdzie nasz utwór wybrał Tomasz "Titus" Pukacki,
znany przede wszystkim z Acid Drinkers. Drugim
miejscem będzie składanka ukraińskiego Metal Scrap
Records.
Wymyśliliście w sumie fajny patent na to, żeby na
waszej płycie można było usłyszeć dwa razy solo
Wojciecha Hoffmanna, gitarzysty Turbo, zamieszczając
na niej utwór tytułowy w dwóch wersjach
(śmiech)
A wiesz, w sumie to nie myśleliśmy o tym (śmiech). Do
końca nie wiadomo było gdzie umieścić dodatkową,
gościnną solówkę. W to miejsce we "Łzach wieków"
wpasowała się idealnie i wszystko idzie ku temu, że ja
lub Darek Moroz będziemy grać ją na żywo. Zbiegło
się to też z tym, że był na to koncept polskiego bonusu.
Żałuję jedynie, że na płycie wystąpiła gościnnie
tylko jedna osoba. W planach mieliśmy jeszcze zagranicznego
gościa, ale niestety z racji na jego trasę po
Europie terminy się nie zgrały. Innym podziękowaliśmy
za wygórowane wymagania i ego. Mam nadzieję,
że na następnej płycie zaplanujemy ten element wcześniej
i wszystko ułoży się po naszej myśli.
Jak pracuje się z kimś tak znanym, wręcz legendarnym?
Pewnie większość z was wychowywała się na
płytach Turbo, tak więc można tu chyba mówić o
czymś na kształt spełnionego marzenia?
Jasne! Każdy koncert przy dużej nazwie zespołu, na
którym się wychowałeś, lub chodziłeś na koncerty jest
spełnieniem marzeń. Zdarza mi się chodzić na koncerty
Vader, a tu mieliśmy możliwość z nimi grać. Oczywiście
apetyt rośnie w miarę jedzenia (śmiech). Często
sięgam po stare klasyki Turbo jak "Dorosłe dzieci",
ale cały czas ten zespół jest dla nas istotny i mamy nadzieję
także na kilka wspólnych koncertów w przyszłości.
Płytę zrealizowaliście i wyprodukowaliście samodzielnie
- jak widać metoda DIY wciąż doskonale się
sprawdza w przypadku takich zespołów jak wasz.
Nie korzystaliśmy ze wsparcia wytwórni przy produkcji.
Zrobiliśmy to na własną rękę. Pomogły nam pewne
osoby, które od początku w nas wierzyły. Jestem
im wszystkim niezmiernie wdzięczny.
Zadbaliście jednak o znacznie ciekawszą okładkę,
której autorem jest Piotr Szafraniec, człowiek znany
już ze współpracy z licznymi zespołami.
Okładka jest niezwykle istotnym elementem produkcji
każdej płyty. Od razu założyliśmy, że będziemy powierzać
tą pracę komuś z pierwszej ligi. Rozpatrywaliśmy
także Jerzego Kurczaka, który również ma ogromną
markę, a zupełnie inny styl. Chcieliśmy jednak, aby to
była okładka na miarę dobrych, nowoczesnych okładek,
a nie powrót do klasyki. Jestem niezwykle zadowolony
z pracy z Piotrem. To absolutny profesjonalista.
Od razu przysłał nam to co chcieliśmy. Ta okładka
została zrobiona praktycznie bez najmniejszych poprawek.
Tym samym chyba wiadomo kto będzie robił
następne (śmiech).
"Tears Of The Ages" to nie tylko płytka w efektownym
digipacku, ale też możność kupienia jej w
wersji cyfrowej, zarówno całości, jak i pojedynczych
utworów, tak więc stawiacie na każdą formę dostępności
muzyki Divine Weep dla potencjalnych zainteresowanych?
Oczywiście. Nie ograniczamy się w żaden sposób.
Chcielibyśmy, aby wydawca, z którym podpiszemy
umowę również miał w swojej ofercie dystrybucję w
formie mp3. Jest to idealna opcja dla wszystkich osób,
które z jakiegoś powodu nie mogą nabyć krążka w
formie tradycyjnej - na przykład z powodu wysokich
kosztów wysyłki, a chcą mieć ten album legalnie pozostawiając
nam swojego rodzaju cegiełkę. Tak było ostatnio
gdy wersję mp3 zamówił fan z Brazylii.
Są też firmy zainteresowane wydaniem waszej płyty
i ponoć amerykańska Stormspell Records ma na to
największe szanse?
Zakładamy dwa kontrakty do tej płyty. Pierwszy wyszedł
z inicjatywy kalifornijskiej wytwórni Stormspell
Records, o której wspomniałeś. Te płyty fizycznie są w
tej chwili przygotowywane i z tego co Amerykanie pisali,
płyta ma ukazać się tym nakładem wydawniczym
jeszcze w tym roku. Kontrakt będzie obowiązywał
przez trzy miesiące, w których Stormspell chce sprzedać
kilkaset krążków. Następnie ich prawo do dystrybucji
wygasa, a my podpisujemy kontrakt z wydawcą
długofalowym. Taka oferta została już nam złożona,
ale w tej chwili nie chcę zapeszać.
Wiadomo już coś więcej na temat ewentualnej premiery
tego wydawnictwa, szaty graficznej, etc?
Z tego co się orientuję, jeśli chodzi o Stormspell Records
wydanie będzie różniło się wyłącznie kilkoma
logami z tyłu, a także opakowaniem. Będzie to tradycyjne
pudełko plastikowe. Wszystko wskazuje na to,
że taka forma wydawnicza będzie kontynuowana w
przyszłości, tak, że digipacki, które obecnie są jeszcze
u nas do nabycia mogą się stać w niedalekiej przyszłości
białymi krukami.
Wydanie płyty jest zaledwie początkiem dłuższego,
bardzo pracochłonnego procesu jej promocji, czyli pewnie
w najbliższych miesiącach będziecie dość zajęci?
Obecnie mamy przerwę koncertową, która pozwala
nam ochłonąć po intensywnym okresie nagrań. Rok
2015 był dla nas bardzo intensywny. Zagraliśmy od
stycznia kilkanaście koncertów, a jednocześnie nagrywaliśmy
płytę. Gramy regularne próby i przygotowujemy
wolnymi krokami nowy materiał, którym będziemy
chcieli wypełnić dłuższe sety koncertowe. Promocję
skupiamy w tej chwili na mediach, czego efektem jest
chociażby ten wywiad. Kolejnym etapem będzie z pewnością
promocja koncertowa. Rozpoczniemy ją po
podpisaniu umowy na kontrakt długoterminowy z wydawcą.
Będziemy mieli wtedy na sprzedaż fizyczne
krążki dla fanów na koncertach. Latem na pewno będziemy
starać się pojawić na mniejszych lub większych
festiwalach, a następnie chcielibyśmy ruszyć w trasę po
miastach, przynajmniej tych w których już teraz mamy
fanów. Z pewnością będziesz miał także Wojtek okazję
przyjść na nasz szósty koncert, gdyż nie wyobrażamy
sobie pominięcia Łomży na trasie.
To miła wieść! W dodatku do nagrania pierwszej płyty
każdy zespół przystępuje po iluś latach przygotowań
czy tworzenia materiału, tak więc ma ileś udanych
kompozycji do wykorzystania, zaś przy kolejnej
musi już tworzyć kolejne niejako na gorąco, tak więc
pod tym względem też pewnie nie zamierzacie odpuszczać,
starając się napisać równie dobre numery jak
te na "Tears Of The Ages"?
Jak wspomniałem już to robimy. Nasza praca polega
obecnie na podrzucaniu sobie motywów, aby następnie
składać je w całość na próbach. Nieoceniony wkład
wniósł wraz ze swoim dojściem do zespołu także Dariusz
Moroz, który jest bardzo sprawnym gitarzystą i
pomaga mi przy tworzeniu materiału. Pomysły na
płytę "Tears Of The Ages", które pochodziły z wcześniejszej
EP-ki powstawały latami i były równie długo
doskonalone. Teraz zamierzamy zrobić to równie
dobrze kompozycyjnie, tylko znacznie szybciej. W
ostatnim czasie mocno się rozwinęliśmy. Wiemy czego
chcemy, jak mamy tworzyć i co mamy grać. Na pewno
kolejna płyta nie będzie słabsza, a znając nasz progres
możesz podziewać się, że nie zawiedziemy. Dziękuję
za wywiad. Pozdrawiam całą redakcję HMP, a także
wszystkich fanów.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk
DIVINE WEEP 31
Nowy wymiar metalowego kabaretu
Wygląda na to, że fanom metalu w Polsce był potrzebny właśnie taki zespół jak
Nocny Kochanek: grupa z niesłychaną lekkością łącząca tradycyjny heavy niczym z lat 80-
tych z żartobliwymi, zachęcającymi do zabawy tekstami. Potwierdzają to zresztą świetne
recenzje i dobra sprzedaż debiutanckiego krążka "Hewi Metal", ale przede wszystkim frekwencja
na koncertach tej, jedynej w swoim rodzaju, grupy. O genezie sukcesu i planach na
dalsze podboje Nocnego Kochanka rozmawiamy z wokalistą Krzyśkiem Sokołowskim i
gitarzystą Arkiem Cieślą:
typowej true-metalowej konwencji. Heavy Metalu
słuchamy od wielu lat i wracając do czasów licealnych
przypominasz sobie czego wtedy słuchałeś. Wielu z
tych zespołów słuchasz do dziś, ale masz już do ich
muzyki zupełnie inne podejście. Niektóre elementy tej
muzyki, głównie w sferze tekstowej i wizerunkowej, są
po prostu śmieszne. Wyciągnęliśmy je na wierzch i
jeszcze bardziej je przerysowaliśmy. Fajne jest to, że
metalowcy potrafią śmiać się z samych siebie. W większości
przypadków mają do siebie ogromny dystans, co
z resztą zaburza stereotypowy wizerunek metalowca -
satanisty z parku, który zajada się łbami gołębi i popija
je tanim winem.
rozczarowania, że Night Mistress, zespół na wskroś
poważny, któremu poświęciliście tyle lat pracy, jest
jakby w cieniu jednorazowego wygłupu, którego początkowo
nikt, łącznie z wami, nie traktował poważnie?
Krzysiek Sokołowski: Cień dyskomfortu pewnie się
pojawił, ale muzyka Kochanka daje nam mnóstwo frajdy
i cień dyskomfortu zostawiliśmy w innym cieniu -
cieniu zabawy, fajnych koncertów, super publiki czy
dobrej sprzedaży płyt. Można śmiało powiedzieć, że
Nocny Kochanek tak naprawdę otworzył nam oczy
na podejście do grania muzyki, szczególnie muzyki metalowej.
Granie na serio jest spoko: poważne, często
głębokie, zmuszające do myślenia teksty itd. Ale ile
można? To pewnie zabrzmi nieskromnie, ale sam mam
ochotę czasem wybrać się na koncert Kochanka jako
słuchacz i widz. Mam ochotę śpiewać polskie teksty,
powtarzać proste melodie i krzyczeć melodyjne "oooooo",
napić się piwka i bawić się z zespołem, oderwać
się od codzienności i pomyśleć o dupie Maryni. Może
właśnie tyle lat pracy było potrzebne, żeby to zauważyć…
Od kilku utworów z prześmiewczymi tekstami do
nagrania płyty jeszcze daleka droga - co was ostatecznie
przekonało do tego pomysłu? Coś podobnego z
powodzeniem od lat uprawia Kabanos, mieliśmy też
inne takie zespoły, które jednak nie wyszły z podziemia,
choćby S.O.S. czy Grópa Ymadło, ale generalnie
wyglądało na to, że na rynku jest pod tym
względem luka - postanowiliście więc to wykorzystać?
Krzysiek Sokołowski: Raczej nie kalkulowaliśmy,
choć rzeczywiście zauważyliśmy, że jeśli zdecydujemy
się na całą płytę, to prawdopodobnie będziemy jedynym
takim zespołem w kraju. Nie było też jakiegoś
konkretnego bodźca, który sprawił, że zdecydowaliśmy
się na cały album. Po prostu gdzieś w środku czuliśmy,
że powinniśmy coś takiego zrobić, a było to potęgowane
przez reakcje publiki na koncertach, liczne zapytania,
czasem wręcz naciski (śmiech), by nagrać całą
płytę z groteskowymi tekstami. A kawałki powstawały
spontanicznie; jeden po drugim. Chyba po sukcesie
"...Andżeja" postanowiliśmy nagrać kolejny numer w
asyście Bartka Walaszka. Wtedy też zdecydowaliśmy,
że nagramy "Hewi Metal".
HMP: Nocny Kochanek to żartobliwe wcielenie
waszego głównego zespołu Night Mistress. Z tego
co wiem wszystko miało zakończyć się na jednorazowej
współpracy z Bartoszem Walaszkiem i nagraniem
numeru "Minerał Fiutta" do pełnometrażowej
wersji "Kapitana Bomby", ale najwidoczniej coś
poszło nie tak, jak planowaliście, skoro zostaliście
gwiazdami rocka, nawet w polskiej skali? (śmiech)
Krzysiek Sokołowski: Rzeczywiście, nagrywając "Minerał"
nie planowaliśmy kolejnych kawałków w tej
konwencji, a już na pewno nie myśleliśmy o całej
płycie. Jednak popularność kawałka przerosła nasze
oczekiwania. Widząc ogromne zainteresowanie postanowiliśmy
nagrać "Wielkiego wojownika" dedykując go
wszystkim true metalowcom. Pomimo promowania tegoż
numeru wyłącznie na własną rękę odzew znów był
duży. W tekście pojawiła się postać niejakiego Andżeja,
o którego ludzie zaczęli nas wypytać. Poszliśmy
za ciosem i nagraliśmy "Andżeju…", który swą popularnością
chyba przebił samego Wojownika. Wspomniane
kawałki stały się nieodłącznymi elementami
każdego koncertowego seta. Postanowiliśmy wreszcie
spróbować rozdzielić Night Mistress i Nocnego Kochanka
oraz nagrać całą płytę z przymrużeniem oka.
Nie spodziewaliście się chyba aż tak entuzjastycznych
reakcji i świetnego odbioru, ale idąc za ciosem
przygotowaliście kolejny utwór w takiej jajcarskiej
konwencji, "Wielkiego wojownika" - miał to być
ostateczny test na zasadzie, czy wcześniejsze powodzenie
było dziełem przypadku, czy też jednak coś
jest na rzeczy i gawiedź rzeczywiście łaknie takich
numerów?
Krzysiek Sokołowski: Trochę tak. Aczkolwiek po
prostu czuliśmy, że powinniśmy nagrać coś jeszcze, że
ludzie potrzebują takiego grania. Do głowy przyszedł
nam pomysł na numer, który chcieliśmy osadzić w
Tu jakby trochę przewrotnie podeszliście do zagadnienia,
wprowadzając do tekstu utworu tajemniczą
postać Andżeja, który autentycznie zaciekawił słu-
Foto: Nocny Kochanek
chaczy i już chyba nie było innej opcji, bo po
poświęceniu mu utworu zatytułowanego jego imieniem,
przestaliście chyba być do końca panami sytuacji,
ta postać i utwory zaczęły żyć własnym życiem?
Krzysiek Sokołowski: (Śmiech). Andżej okazał się
być nieodłączną postacią twórczości Nocnego Kochanka.
Sam kawałek powstał bardzo spontanicznie.
Widząc reakcje i komentarze ludzi dotyczące Wojownika,
a przede wszystkim częste zapytania o Andżeja,
rzeczywiście nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy
dać ludziom to, czego od nas oczekiwali. Jednak należy
pamiętać, że nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by
gonić go. Dlatego też nie udzieliliśmy konkretnej odpowiedzi.
Tym bardziej, że sami jej nie znamy
(śmiech). Sam Andżej okazał się postacią na tyle
charyzmatyczną, że w pewnym sensie, tak jak powiedziałeś,
zaczął żyć własnym życiem. Krótko mówiąc
spłodziliśmy Andżeja. To chyba dobrze… (śmiech).
Nie odczuwaliście choćby cienia dyskomfortu czy
Przygotowaliście ostatecznie dziesięć utworów,
inspirowanych muzycznie dokonaniami Iron Maiden,
Judas Priest czy Helloween, a jak powstawały teksty
do nich? Im bardziej szalone i zakręcone okazywały
się, tym lepiej? (śmiech)
Krzysiek Sokołowski: Tekst stanowiły największe
wyzwanie. To co śmieszy ciebie, nie zawsze musi śmieszyć
innych. Poza tym nasze poczucie humoru jest
dość specyficzne - nie musi podobać się każdemu.
Postanowiliśmy skupić się na motywach często pojawiających
się w muzyce metalowej, zazwyczaj przerysowując
i oprawiając w nasze poczucie humoru. Chcieliśmy
również, żeby płyta była po prostu wesoła - żeby
można było ją włączyć nawet na imprezie. Stąd też
sporo motywów związanych z piciem. Jeden z recenzentów
stwierdził, że w tekstach pojawia się to, co powinno
być na każdym albumie heavymetalowym: diabeł,
seks i alkohol (śmiech).
Po raz kolejny okazało się, że macie też rękę do lżejszych,
bardziej przebojowych piosenek, co potwierdza
numer "Wakacyjny", zilustrowany zresztą teledyskiem?
Krzysiek Sokołowski: Skoro tak mówisz (śmiech). To
był początek lipca i byliśmy akurat w trakcie nagrań.
Potrzebowaliśmy singla i klipu, który będzie zapowiadał
nadchodzącą płytę. Ze względu na wakacje oraz na
melodyjność oraz wesołe riffy, zdecydowaliśmy się na
ten numer.
A tak generalnie to może uściślijmy: kim jest Andżej,
jak ma na imię i dlaczego go nie znacie, tym bardziej,
że na podziękowania w książeczce załapał się jak
najbardziej? (śmiech)
Krzysiek Sokołowski: Gdyby odpowiedź była taka
prosta…
Znacie chyba za to gości pojawiających się na tej
płycie. Pierwszym jest Bartosz Walaszek w openerze
"Karate" - uznaliście, że ktoś o tak specyficznym
poczuciu humoru i de facto ojciec chrzestny sukcesu
Nocnego Kochanka musi rozpocząć "Hewi Metal"?
Krzysiek Sokołowski: Właściwie, gdyby nie Bartek,
to prawdopodobnie nie byłoby dziś Nocnego Kochanka.
W końcu wszystko zaczęło się od "Minerału". Co
więcej, Bartek wymyślił również nazwę zespołu, two-
32
NOCNY KOCHANEK
rząc groteskowe tłumaczenie Night Mistress. "Karate"
był - można powiedzieć - kawałkiem przełomowym.
Robiąc ten numer już myśleliśmy o całej płycie. Spotkaliśmy
się z Bartkiem, który zaproponował by zrobić
tekst nawiązujący do Wściekłych Pięści Węża -
tekst o "Zasadniczej Szkole Zawodowej Karate" - tylko
on mógł to wymyślić! (śmiech). Ponieważ numer
otwiera nasz Ojciec Chrzestny, a co więcej zaczyna się
on przywitania, postanowiliśmy, że od niego rozpocznie
się cała płyta.
Udział Zenka Kupatasy z Kabanosa nie jest jakimś
szczególnym zaskoczeniem, zaskakuje za to utwór w
którym stworzyliście wokalny duet: totalnie zakręcony
"Diabeł z piekła", z odniesieniami do Black
Sabbath?
Krzysiek Sokołowski: Staraliśmy się stworzyć materiał
zróżnicowany oraz nawiązujący do najbardziej
charakterystycznych przedstawicieli heavy metalu. Potrzebowaliśmy
kawałka wolniejszego, ale takiego, który
nie będzie balladą. Kiedyś zagadałem na próbie Kazona
(może i trochę podświadomie złośliwie, bo wiem, że
nie lubi Black Sabbathów z ery z Ozzym - śmiech),
żeby pomyślał nad ciężkimi sabbathowymi riffami i
zrobimy numer o 16-letnim sataniście (śmiech). Po
kilku dniach Kazon zagrał nam riffy, które były takie,
jak być powinny. Ponieważ w trzeciej zwrotce wersy się
na siebie nakładały potrzebowaliśmy kogoś, kto je ze
mną zaśpiewa. Zenek sprawdził się idealnie!
Deklamacja odtworzona od tyłu na początku tego
utworu to świadome nawiązanie do czasów "polowań
na czarownice" podprogowych przekazów na płytach
rockowych i metalowych? Od razu skojarzył mi się tu
Nicko, robiący sobie takie same jaja na LP "Piece of
Mind" Maidenów... (śmiech)
Arek Cieśla: Teoretycy twierdzący, że wszystko co
związane z muzyką metalową jest równoznaczne z wyznawaniem
kultu szatana nie mogli zostać ominięci na
płycie takiej jak "Hewi Metal". Rzeczywiście jest to
świadome nawiązanie do rzekomych przekazów podprogowych
jakich można doszukiwać się w wielu kawałkach
rockowych czy metalowych. Tak jak w przypadku
"Still Life" Maidenów miał być to taki pstryczek
w nos, który pokazuje nasze podejście do rzeczonych
przekazów.
Joanna Kołaczkowska z kabaretu Hrabi na płycie zespołu
metalowego mogłaby nieco dziwić, ale nie na
takiej płycie - to też nie przypadek, że zagościła w
"Zaplątanym"?
Arek Cieśla: Kiedy wpadliśmy na pomysł krótkiego
monologu w "Zaplątanym" od razu na myśl przyszła
nam pani Joanna. W końcu czy jest kobieta, która ma
bardziej charakterystyczny głos i jednocześnie tyle
wspólnego z Andżejem? Nie wydaje mi się (śmiech).
Niewtajemniczonych odsyłamy do zapoznania się z
"Songiem porzuconej" kabaretu Hrabi.
Dziwię się za to, że po odkryciu jej możliwości wokalnych
nie dostała od was szansy na jakąś dłuższą
partię/wokalizę, bo ten falsecik zabrzmiał zabójczo...
(śmiech)
Arek Cieśla: Pomysł, aby Joanna Kołaczkowska wystąpiła
na naszej płycie narodził się za późno, aby móc
pozwolić sobie na dłuższe wokalizy. Jednak jesteśmy
bardzo zadowoleni z efektu, a w szczególności z tego
"zabójczego falseciku" i nie jest wykluczone, że nasza
współpraca zaowocuje w postaci wspólnej piosenki na
kolejnej płycie Nocnego Kochanka.
Sami zadbaliście o wydanie tego albumu - czemu nie
szukaliście wydawcy, tak jak w przypadku Night
Mistress?
Arek Cieśla: W Polsce rynek nie jest łaskawy dla
młodych zespołów grających muzykę ciężką. Być może
z uwagi na doświadczenia jakie wynieśliśmy z Night
Mistress, byliśmy bardzo ostrożni, a nawet sceptyczni,
jeśli chodzi o wytwórnie fonograficzne. Podjęliśmy kilka
prób negocjacji, ale warunki nam przedstawiane były
dalekie od naszych oczekiwań. Jednak płyty nie wydaliśmy
sami. Co prawda kwestiami związanymi z wizualną
stroną płyty oraz jej produkcją muzyczną zajęliśmy
się osobiście, ale sprawami wydawniczymi zajęła
się agencja Hand2Band. Nasza wspólna praca przekłada
się na dobre wyniki sprzedaży, z której jesteśmy
bardzo zadowoleni.
W dodatku nie jesteście projektem tylko i wyłącznie
studyjnym, bo jeszcze w sierpniu ruszyliście w sporą
trasę, która zakończy się dopiero w grudniu - Nocny
Kochanek w wydaniu koncertowym zdecydowanie
zyskuje?
Arek Cieśla: Zbliżamy się do końca dosyć długiej, ale
bardzo owocnej trasy promującej naszą nową płytę. To
nie jest koniec, ponieważ na wiosnę znowu wracamy
do regularnego koncertowania. Jestem bardzo ciekawy
tych występów, ponieważ do tego czasu album "Hewi
Metal" będzie już doskonale znany naszym fanom, co
może znacznie wpłynąć na atmosferę panującą podczas
naszego grania. Koncerty od zawsze są dla nas
najważniejszą częścią naszej działalności. Staramy się
przygotowywać do nich jak najlepiej i zawsze nie
możemy się ich doczekać. Nagrywamy album po to by
podzielić się nim z fanami. Grając na żywo wchodzimy
w reakcje z publicznością i to właśnie zyskuje nasza
muzyka czyniąc ją jeszcze lepszą. Jeśli słuchałbyś naszego
utworu, który gramy na scenie, w momencie gdy
sala jest jeszcze zamknięta i nie ma na niej ludzi zauważyłbyś,
że brzmi on lepiej, kiedy jest wykonywany
już podczas koncertu z publiką. Uwielbiamy grać i
przebywać na scenie, cieszymy się muzyką i dajemy z
siebie wszystko. Przychodząc na nasz koncert dostajesz
znacznie więcej niż słuchając nas w domu.
Początkowo wykonywaliście też utwory Night Mistress,
w tym również te polskojęzyczne z pierwszego
demo, czyli jednak nie da się rozdzielić tych dwóch
wcieleń waszego zespołu?
Arek Cieśla: Kiedy nasza trasa mająca promować
płytę Nocnego Kochanka była już dopięta na ostatni
guzik, okazało się, że nie ma takiej szansy, aby album
ukazał się przed jej rozpoczęciem. Musieliśmy rozpocząć
koncerty mieszając utwory Kochanka, które już
były dostępne w sieci z hitami Night Mistress. Ludziom
to połączenie bardzo się podobało i wiedzieliśmy,
że wolą posłuchać znanych kawałków mistressowych
niż wciskanych im na siłę nowych utworów, z
którymi nie mieli jeszcze szansy się zaznajomić. Obecnie
na naszych występach gramy całą płytę "Hewi
Metal", jednak jest to materiał za krótki, aby na nim
Foto: Nocny Kochanek
zakończyć koncert, dlatego dorzucamy kilka utworów
Night Mistress oraz jeden lub dwa covery. Na pewno
nie da się oszukać samych siebie. Night Mistress to
nadal my. Jednak kiedy Kochanek dorobi się większego
repertuaru zapewne utwory Night Mistress
będą musiały ustąpić im miejsca w setliscie. Chciałbym
jednak uspokoić, że to nie jest koniec Night Mistress.
W tym wcieleniu również chcemy pojawiać się na koncertach.
Które z nich cieszą się największym powodzeniem,
wywołują najbardziej szalony młyn pod sceną i dlaczego
jest to właśnie "Andżeju…"? (śmiech)
Arek Cieśla: Rzeczywiście "Andżej" wywołuje niesamowitą
reakcję wśród publiczności. Być może to dlatego,
że jest on bardzo energetyczny, szybki i dziki, a
może chodzi tu o moc jaką ma niedościgniona osobowość
Andżeja. Bo w końcu jakiej innej reakcji można
się spodziewać kiedy śpiewa się o tej mistycznej postaci?
Utwory takie jak "Minerał Fiutta" czy "Wielki
wojownik" są doskonale znane i da się to zauważyć w
reakcji publiki. Pozostałe utwory z koncertu na koncert
są odbierane coraz lepiej bo również są po prostu
z czasem lepiej osłuchane przez fanów. Wśród tych
świeżynek koncertowych moją ulubioną, tak z resztą
jaki i publiczności jest niewątpliwie "Zaplątany".
Bez "Fear of the Dark" Iron Maiden zabawa też nie
byłaby tak dobra?
Arek Cieśla: Byłaby, jeśli w zamian pojawiłby się
"Painkiller" (śmiech). "Fear Of The Dark" to jeden z
największych metalowych hymnów. Wykonywanie go
na żywo sprawia nam dużo radości, a po reakcji ludzi
widać, że dla nich przyjemność jest jeszcze większa.
Nie da się ukryć, że bez Iron Maiden nie było by
Night Mistress czy Nocnego Kochanka. Jest to hołd
dla naszych idoli.
Zdarzają się wam spotkania z gniewnymi tzw. prawdziwymi
metalowcami, mającymi pretensje o to, że
kpicie z czegoś tak ważnego jak heavy metal, czy też
okazuje się, że mają oni poczucie humoru i obywa się
bez takich sytuacji?
Arek Cieśla: Trochę się tego obawialiśmy. Metalowych
ortodoksów. Ja osobiście nie spotkałem się z żadną
opinią twierdzącą, że jesteśmy bluźniercami metalu.
Mało tego. Przed wydaniem płyty "Hewi Metal",
grając na koncertach "Andżeja" czy "Minerał Fiutta",
zauważyłem, że ci którzy wyglądali na najbardziej zatwardziałych
metalowców z długimi włosami, odziani w
skóry i katany, właśnie przy tych utworach bawili się o
wiele lepiej niż na naszych poważnych kawałkach. Z
ich twarzy schodziło posępne spojrzenie, a pojawiał się
szczery i szeroki uśmiech. Fani metalu mają poczucie
humoru. Po prostu nikt wcześniej w Polsce nie zrobił
takiej płyty jak my, więc skąd mógł to ktokolwiek wiedzieć.
Zaskakujące jest to, że gdy pytam dużo starszych
od siebie fanów muzyki na temat tekstów
Nocnego Kochanka jestem dość zdenerwowany i
zaniepokojony opinią. Oni odpowiadają, że teksty są
normalne i nie rozumieją czemu jestem zestresowany.
Świadczy to o tym, że nie traktują tej płyty jako czegoś
gorszego czy też czegoś, o czym można zapomnieć po
paru przesłuchaniach.
Czyli nadal zamierzacie rozbawiać ludzi, a w
dodatku ponoć myślicie już o drugiej płycie, mimo
tego, że "Hewi Metal" to wciąż świeżynka?
Krzysiek Sokołowski: Pewnie, że tak. Ponieważ granie
koncertów pod szyldem Kochanka oraz robienie
numerów w humorystycznej stylistyce daje nam mnóstwo
frajdy, na pewno nagramy kolejny album. Fakt,
"Hewi Metal" to jeszcze świeżynka, ale czas nie stoi w
miejscu. Mamy ostatnio mnóstwo pracy, multum koncertów.
Chcąc nagrać nową płytę w czasie nie dłuższym
niż dziesięć lat od wydania pierwszej, musisz myśleć
o niej już dziś (śmiech).
Wojciech Chamryk
NOCNY KOCHANEK 33
HMP: Jak możemy Cię rozpoznać? Możemy jedynie
Bezimienne Ghoule rozpoznać po znaku na gitarze i
jak jest to możliwe, by rozpoznać cię przez telefon lub
przez sam głos?
Bezimienny Ghoul: Cóż, jestem Bezimiennym
Ghoulem, rozpoznawanym za pomocą znaku ognia
lub jak wolisz białej gitary.
Dlaczego Papa Emeritus nigdy nie udziela wywiadów,
tylko Bezimienne Ghoule udzielają dla nas wywiadów?
Ponieważ, gdyby był prawdziwy to czy uważasz, że
miałby czas na wywiady? On nie jest tego typu człowiekiem,
by to robić. Po drugie to tylko postać i dam
Ci dla porównania, gdybyś był dziennikarzem filmowym
i pisałbyś o "Gwiezdnych Wojnach" spytałbyś
rzecznika prasowego o wywiad z Georgem Lucasem
czy z Hanem Solo?
Z Georgem Lucasem...
To jest właśnie powód, dlaczego go tutaj nie ma. On
nie jest gościem od wywiadów.
W jaki sposób powstają wasze utwory? Jest jakiś
ogólny koncept czy powstają w wyniku improwizacji?
Sądzę, że jest wiele sposobów. Niektóre piosenki są
napisane od początku do końca, bardzo intuicyjnie,
bardzo szybko, niektóre mogły być wynikiem długiego
procesu składania ze sobą różnych części i jedna piosenka
mogła taka być... wiesz... refren mógł być wcześniej
środkiem innej piosenki. Zdecydowanie mamy
modus operandi, które napędza całą idee. Jeśli czegoś
nie czujesz, lepiej tego nie rób i jeśli zabierze to trochę
czasu - to nie ma znaczenia. Staramy się nie brnąć do
przodu na siłę, gdy piszemy i nagrywamy, ponieważ to
ważne, by piosenki, które są kończone były dobre. Na
co najmniej drugi lub trzeci album mieliśmy wielki zapas
materiału, który znalazł się na tym albumie, gdzie
"He is" jest tego dobrym przykładem, ponieważ zaczęliśmy
pracować nad nim już na "Infestissumam", ale nigdy
nie czuliśmy, że to będzie dobre i po prostu odłożyliśmy
go na bok. Myślę, że daliśmy sobie jeden czy
dwa dni i jeśli nie zaskoczy, to nie będziemy się spieszyć,
ponieważ wiedzieliśmy, że to dobra piosenka, ale
nie tak dobra jak chcieliśmy. Skoro tego nie czuliśmy,
podczas gdy zaczęliśmy pracę nad tym albumem, to
trzy lata później, czuć, że jest lepszy i trafił na swoje
Fabryka anonimowości
Grają koncerty w maskach i strojach, swojej
tożsamości pilnują jak oka w głowie. Jednak
wywiad odsłania ich człowieczą stronę. O anonimowości,
trudach związanych z ich muzyką,
powiązaniach z Polską i nie tylko rozmawiamy
z jednym z Bezimiennych Ghouli.
miejsce, więc mamy dużo cierpliwości, gdy piszemy
i to jest dobre.
Na "Meliorze" powróciliście do cięższego grania,
ale do muzyki, która inspirowana jest latami 70-tymi
i zespołami typu Led Zeppelin. Czy jest konkretny
powód, dla, którego podjęliście taką decyzję? Dlaczego
lata 70-te?
Zawsze byliśmy pod wpływem lat siedemdziesiątych i
sądzę, że to była świadoma decyzja i gdy rozmawialiśmy
z producentem, był on bardzo stanowczy, by nie
stracić kilku progresywnych elementów, które mieliśmy,
ale bardziej niż robienie dużo progresji, dużo
heavy metalu i dużo wszystko, on mówił bardziej
"Umieśćmy kilka progresywnych elementów" i gdy
mieliśmy progresywne elementy, mówił, by zrobić super
progresywne i ogólnie rzecz biorąc, może powinniśmy
podkreślić tam… wiesz elementy Rainbow, Deep
Purple, bardziej niż progresywne elementy, więc skupiliśmy
się na energii pomiędzy jak… wiesz… , jeśli ma
to być ciężki riff, to niech to będzie ciężki riff, bardziej
niż… bo ja wiem... solo na flecie nad nim lub coś w
tym rodzaju. Po prostu jeszcze bardziej postaw się na
miejscu słuchacza i nie sądzę, żeby inspiracje na albumach
całkowicie się zmieniły, ale powiedział, że skupialiśmy
się na wielu rzeczach i nie wszystko było zrobione
w tym samym czasie.
Skąd biorą się pomysły na teksty? Czy inspirujecie
się czymś konkretnym, np. jakąś literaturą?
Pewnie, pewna literatura, pewne wierzeń, wpływy muzyczne
i filmy są bardzo zainspirowane przez ludzkość,
Foto: Spinefarm
społeczeństwo, przyjaciół, przeszłości i teraźniejszości
i życia w długach. Jest tu dużo o ludzkości, wiesz o ludziach.
Teksty piszecie wspólnie, ktoś konkretny, a może
ktoś dla was je pisze?
Oczywiście, one zawsze są z tej Wielkiej Drugiej
Strony, ale… czasami mam wrażenie… wiesz, to prawie
jest jak stukanie, jest coś, czego nie wiesz, zapisujesz
to i dopiero potem rozumiesz, co to oznacza.
Oczywiście, trudno jest odpowiedzieć na Twoje pytanie,
ciężko to zdefiniować. Naprawdę nie jestem w
stanie tego zdefiniować intelektualnie, tego, czego nie
jestem pewien... jeśli to ma sens, ale wiem, że wielu pisarzy
mówi to samo, że coś, co aktualnie piszesz i rozumiesz
to dopiero później, ale dość często teksty pochodzą
z jednego źródła, ale potem zawsze jest proces, by
znaleźć właściwe brzmienie, ponieważ teksty to jedno,
a potem zawsze jest, jakość muzyczna, bo nie tylko piszesz
poezję, sylaby muszą trafić w określony sposób i
czasami pewne słowa naprawdę nie brzmią dobrze. To
powód, dla którego wiele popowych utworów ma słowa
"you", "too" i "me", to są pewne dźwięki, litery, które po
prostu działają lepiej niż inne, więc od napisania tekstu
na papierze do obecnego tekstu w piosence na nagraniu,
może zajść wiele zmian nawet w ostatniej minucie,
ponieważ nie brzmi to dobrze. Zazwyczaj w tym
procesie jest trochę z dawania i brania, gdzie wiesz ktoś
po prostu pojawia się w sali z lepszym zdaniem lub lepszym
sposobem, by umieścić frazę lub słowo właśnie
tam, więc sądzę, że jest główny tekściarz i jest proces,
w którym w dwóch lub trzech ludziach coś drgnie
(śmiech).
Biorąc pod uwagę, że chcecie zachować swoją anonimowość,
wasz skład może się zmieniać wielokrotnie,
a słuchacze nie będą zdawać sobie z tego sprawy. W
jaki sposób zachowujecie styl utworów, czy jest w
waszym zespole, osoba, która czuwa nad tym wszystkim
i pomaga wam pisać utwory, tak by nie odbiegały
one od przyjętego konceptu? Czy jest po prostu
ktoś, kto jest od samego początku istnienia Ghost,
który za to odpowiada?
Cóż, odpowiedź jest dość prosta, to, że są różne instrumenty
niekoniecznie oznacza, że zostały napisane
przez instrumentalistów, tak, więc dźwięk zawsze będzie
nienaruszony w ten sposób, bo tak. Nie stoimy w
kręgu i każdy przychodzi z innymi partiami. To jest
bliższa operacja, więc nie martwimy się o to. Oczy-wiście
na poziomie personalnym, to coś zupełnie innego.
Nie przepadamy za zmianami personalnymi, zwłaszcza
teraz, jesteśmy bardzo, bardzo silnym zespołem.
Gramy bardzo dobre koncerty i chciałbyś, by ten dobry
skład trwał wiecznie, ale dlatego natura naszego
zespołu jest trudna do utrzymania, ponieważ mocno
koncertujemy. Dużo koncertujemy, co jest trudne i
oczywiście jest to naprawdę duża zmiana dla ludzi,
którzy wchodzą do zespołu i jest on fabryką anonimowości,
wchodzisz do zespołu, w którym niekoniecznie
jesteś super. Jeśli przeszedłeś pewnego rodzaju
rockandrollową metamorfozę, to może nie być twój zespół,
ponieważ nie dostaniesz dużo osobistego uznania
i tak dalej. Tak, mieliśmy trochę zmian przez lata.
Ostatnio w jednym wywiadzie powiedzieliście, że
nagrywanie chórów na poprzedni album "Infestissumam"
sprawiło wam problemy. Jak wygląda ich rejestracja?
Czy orkiestra ma jakieś narzucone wytyczne,
których musi się sztywno trzymać czy ma pewną
dozę swobody?
Na "Infestissumam" mieliśmy problem, ponieważ nagrywaliśmy
w Nashville, które oczywiście jest jednym z
najbardziej tętniącym życiem miast muzycznych na
świecie, tętni muzyką country i jak może wiesz, praktykanci
są trochę lub pół - religijni lub bardzo religijni.
I to po prostu było bardzo trudne znaleźć tam kogoś,
by zrobił to, o co poprosiliśmy. Dobrze, że skończyło
się tak, że nie mogliśmy, ponieważ nie było tam w Nashville
chórów lub ludzi, którzy byli gotowi wziąć
udział w naszym albumie, ale poradziliśmy sobie z
tym, ponieważ w L.A ludzie nie mieli z nami problemu.
Sprzedali się, wiesz, gdyby mieli duszę, sprzedaliby
ją (śmiech) dawno temu dla zysku i rozrywki, tak,
więc rozwiązaliśmy ten problem. Tym razem do pracy
wybraliśmy Szwecję, gdzie nie mamy tyle problemów
religijnych, więc to było łatwe. Tym razem pracowaliśmy
z profesjonalnym liderem chóru, który pomógł
nam z wieloma grami słownymi i szczegółami, które są
trudne. Jeśli nie jesteś samodzielną częścią chóru. W
chórze jest dużo dynamiki trudnej do przewidzenia,
więc dlatego potrzebowaliśmy pracy z profesjonalistą,
który zaaranżuje rzeczy, które mu daliśmy, nada im
sens, więc byłoby to łatwe do nagrywania.
Każdy z dotychczasowych albumów jest inny, a jednakże
czuć wciąż wasz styl. Czy to, że nie zamykacie
się na jeden rodzaj muzyki, może oznaczać w
przyszłości jakieś eksperymenty, nietypowe kolaboracje?
Tak, czemu nie? Na pewno są rzeczy, które mamy na
porządku dziennym, których nie zrobiliśmy i jedną
rzeczą, którą zawsze byłem bardzo zainteresowany w
dołączaniu do naszych dźwięków jest wykorzystanie
prawdziwej symfonii, orkiestry, ale nie w takim sensie
jak w zespołach speed-metalowych, gdzie tylko oni grają
lub na odwrót, gdzie tylko symfonia gra. Mówię, o
nie rockowej muzyce. To ma być klasyka, jak Omen,
tego typu rzeczy, ale z wokalem i chórem i bardziej jak
muzyka filmowa, w której uważam, że jesteśmy w
stanie zdecydowanie skupić się na jednej rzeczy lub innej.
Ale zobaczymy, ponieważ jest to bardzo czasochłonne,
a to zdecydowanie wymaga formy, która może
nie działać dobrze na coś w rodzaju podstaw kon-
34
GHOST
certowania. Uważam, ze to może być trochę bardziej w
formie opowiadania.
Myśleliście kiedyś nad stworzeniem concept-albumu
lub filmu na bazie swojej muzyki?
Cóż, by powiązać to, z czym powiedziałem, tak. Niekoniecznie
film, ale może będzie concept-album, w
którym będzie nieco więcej historii. Niekoniecznie będzie
to album z muzyką rockową, wiesz z tradycyjnymi
ośmioma utworami, ale bardziej… nienawidzę tego
strasznego słowa, ale musicalowy.
Co spowodowało, że autorem grafik do waszych
ostatnich płyt został Zbigniewa Bielak?
Ponieważ, jest on bardzo dobry. Jest bardzo utalentowany
i zawiera elementy naszej muzyki, które wzbogacają
cały smak tego, co chcemy zaserwować.
Ale wybraliście go za pomocą castingu?
Właściwie nie, natknąłem się na niego pięć lat temu,
kiedy mój przyjaciel pracował z nim i poczułem, że
mógłby on być dobrym składnikiem w tym, co robimy,
bo wizualnie Ghost jest jakby zygzakiem pomiędzy,
wiesz mamy dużo gadżetów, które są kreskówkowe i w
pewien sposób śmieszne, podczas gdy zawsze chcieliśmy
nagrywać siebie nie będąc zabawnym. Mam na
myśli, że są tu zabawne elementy, ale nigdy nie chcieliśmy
nagrywać, tak żeby wyglądało to humorystycznie,
gdzie wiele innych przedmiotów i drobiazgów wygląda
na humorystyczne. I z tego punktu widzenia Bielak
dodał całości odpowiedni mrok i powagę, do tego, o
czym aktualnie śpiewamy i mówimy. Zważywszy na
to, że pracowaliśmy z wieloma osobami, którzy pracowali
nad towarem na okładkę albumu, wyglądałoby to
ładnie, ale również osłabiłoby obecną nieco poważną
zawartość, która jest na albumie, więc dla nas to jest
tak: album to jedna rzecz, a koncerty - inna, wiesz..
staramy się być zróżnicowani.
Czy miło wspominacie swój koncert w Polsce? Co o
nim sądzicie?
Nasz występ w Polsce, kiedy graliśmy w Warszawie,
ostatnim razem?
Tak.
Po prostu pamiętam, że był to bardzo dobry koncert.
Była tam bardzo dobra publika i miejsce do grania.
Mam bardzo ciepłe wspomnienia.
Mieliście okazję zwiedzić Warszawę, w której graliście
koncert?
Właściwie nie, mieliśmy bardzo mało czasu, było lato
i zazwyczaj, kiedy jesteś w letniej trasie jest bardzo mało
przestojów, ponieważ jeździsz pomiędzy festiwalami
i ostatniego lata to było po prostu szalone, daliśmy
wiele koncertów w całej Europie, wszędzie od Turcji, z
powrotem do Norwegii, do Finlandii, do południowej
Francji, po prostu patrząc na mapę koncertów to wygląda
jak Stevie Wonder, który jest gwiazdą na europejskiej
mapie, więc nie mieliśmy za dużo czasu w
Warszawie. Zrobiliśmy to kilka lat temu i wtedy…
wiesz… włóczyliśmy się trochę po Hard Rock Café
(śmiech) i to właściwie tyle.
Skąd wziął się pomysł na akustyczną mini trasę i czy
jest szansa na zawitanie z nią do Europy?
Robimy to teraz, jako część naszego koncertu i będziemy
to kontynuować w Europie, więc tak pomysł
był ze względu na nasz zespół, który w liczbach jest
dość duży. Mamy sześciu ludzi w zespole i siedmiu w
załodze. To trochę skomplikowane dla nas, zrobić duże
show, by łączył się z wydaniem albumu, który uzgodniliśmy
z etykietą i wszystkimi osobami zaangażowanymi,
że dobrym pomysłem byłoby zrobić pewnego
rodzaju występy w tej trasie i już wiedzieliśmy, mam
na myśli, nie mogliśmy od razu wyjść całym zespołem
i grać. Kosztowałoby to nas za dużo czasu i pieniędzy,
by po prostu zebrać się całością w tym samym miejscu
i zacząć grać jak w klubach muzycznych. To jest tak
czasochłonne, że jedynym sposobem było wymyślenie
czegoś podobnego, więc zagrajmy akustycznie. I tak
zrobiliśmy, wiesz... w trzech, ja, gitarzysta i Papa, to
było proste. W ten sposób pokazaliśmy również dużo
naszych zamiarów, które mamy i jako ludzie chcemy
być tego świadomi. Tak, możemy zrobić też całkowicie
akustycznie, ale to nie to samo, ale to także część naszego
DNA, jak wprowadzenie rzeczy, które zawsze
robiliśmy. Widzisz, stosujemy rzeczy, by przyzwyczaić
ludzi... wiesz teraz Papa ma dwa rożne stroje. Dlatego
chcieliśmy, aby ludzie przyzwyczaili się do drugiego
Papy występującego również w cywilnym stroju, także
niekoniecznie patrz na niego jak na papieską postać.
Możesz w nim zobaczyć także normalnego człowieka,
który nie chce szokować, gdy zaczynamy grać, gdyż
może on nie zawsze nosić papieski strój. Musisz rozdzielić
trochę przekaz, by nie zszokować ludzi za bardzo
Czy podczas koncertów, tras, mieliście jakieś problemy,
nieoczekiwane wpadki, humorystyczne historie
lub zdarzyło się coś, co zapadło wam w pamięć?
Są ich miliony. Mamy ich wiele. Nie ma żadnej szczególnej
w mojej głowie, ale zawsze dzieją się zabawne
rzeczy, zwłaszcza teraz w naszych koncertach, jako
główna gwiazda, gdzie mamy dość zróżnicowany podział
ludzi, więc mamy babcie, dzieci, maleństwa i ich
ojców i również ich ojców po kolei i niektórzy ludzie
robią śmieszne rzeczy. Wiele ludzi przebiera się i ma
też z tego frajdę. Mam na myśli, nie jesteśmy specjalnie
różni od większości innych zespołów rockowych,
przeczytaj biografię rocka i wiele rzeczy z tego jest również
na naszych koncertach. Nic bardzo odmiennego,
to te same stare rzeczy.
Życzę wam dalszych udanych albumów oraz proszę
o parę słów dla waszych fanów w Polsce.
Bardzo Ci dziękuję. Bardzo dziękuję wam polscy fani.
Chcę wam powiedzieć (tu mówi łamaną
polszczyzną) "Dziękuję", tak? Jesteśmy
trochę smutni z tego powodu, że nie
byliśmy w stanie odwiedzić Polski podczas
naszej pierwszej trasy w Europie, jesienią
tego roku, ale bądźcie czujni, ponieważ może
się to zmienić w niedalekim czasie. Cieszymy
się z powrotu do Warszawy i wielu
innych miejsc, w których już byliśmy.
Bardzo dziękuję za ten wywiad.
Bardzo dziękuję za tę możliwość
przeprowadzenia wywiadu ze
mną.
Grzegorz "Gargamel" Cyga
cąc swojej progresywnej tożsamości. Poza tym, sądzę,
że melodie na drugiej płycie są mocniejsze,
więc mogą dawać złudzenie, że są mniej progresywne.
HMP: Na wstępie chciałabym Wam pogratulować
rewelacyjnej płyty! Jest tak samo świetna
jak poprzednia i w moim prywatnym rankingu
prawdopodobnie będzie płytą roku 2015. W międzyczasie
zmieniliście wytwórnię, Kelly Carpenter
udzielał się u Gusa i w Epysode. Była zatem
jakakolwiek niepewność, że "Fated to Burn"
nie ujrzy światła dziennego?
Michael Neal: Nie, w żadnym razie. Po prostu
znalezienie nowej wytwórni zajęło trochę czasu.
Poza tym, każdy w zespole był zajęty innymi projektami.
Dwoje nerdów i genialny wokalista
Darkology jest jestem z tych niewielu zespołów, których twórczość jest kompletna,
od muzyki, przez teksty po ich niemal aktorską interpretację. Ten zespół nie
tylko mistrzowsko łączy wiele metalowych stylistyk tworząc własną, niepowtarzalną
muzykę, potrafi znakomicie połączyć moc klasycznego metalu z progresywnym pokręceniem,
ale też karmi nas ciekawymi tekstami. Te balansują na granicy filozofii, science
fiction oraz zagadnień ludzkiej psychiki. Na nasze pytania odpowiadał jeden z założycieli
grupy, basista, Michael Neal.
Muszę przyznać, że Kelly Carpenter jest jednym
z moim ulubionych wokalistów, który z reguły
udziela się w zespołach łączących mocny
heavy metal z progresywnym pokręceniem.
Tworząc właśnie taką muzykę od razu pomyśleliście
o Carpenterze?
Dobre pytanie. Na początku, Darkology był power
trio, więc wokalista nie był brany pod uwagę
w początkowej fazie pisania kawałków. Michael
dowiedział się o Kellym z Outworld, gdzie pracował
z ich klawiszowcem w jednym ze swoich
projektów. Mieliśmy krótką listę potencjalnych
wokalistów, rzecz jasna Kelly zmiótł wszystkich i
mieliśmy szczęście, że on sam się cieszył, iż będzie
z nami na pokładzie. Kiedy skład się skrystalizował,
cała cześć dotycząca pisania utworów
była już zrobiona pod kątem Kelly'ego, zresztą
miał na nią także swój wpływ.
Czy właśnie w taki sposób - tj. pokazując mu
wstępne nagrania - udało Wam się go zachęcić,
żeby śpiewał w Darkology?
Tak, album został skończony, a Kelly wniósł swoimi
wspaniałymi wokalami weń życie. Pasował
idealnie.
Muzyka na "Fated to Burn" to nagromadzenie
rewelacyjnych riffów, błyskotliwe kompozycje,
genialne wokale i perfekcyjne brzmienie. W jaki
sposób udało Wam się te wszystkie czynniki
zmieścić na jednej płycie? (śmiech)
Zapieprzaliśmy przy tym albumie. Trick polega
na tym, żeby uczynić kawałki tak mocnymi, jak
tylko być mogą. Muzyczna wirtuozeria w zespole
zawsze była obecna, jednak trzymanie dyscypliny
w graniu jest dla utworów niezwykle ważne. Zresztą
mistrzowską robotę wykonał także Chris
Tsangarides w temacie miksów.
Możecie zdradzić jaką rolę odegrał on przy produkcji?
Jak to się stało, że płyta w zasadzie niszowego
zespołu jakim jest Darkology została
wyprodukowana przez znanego producenta?
Istnieje wielu świetnych producentów hard rocka
i metalu, a Chris jest na czele tej listy, tak sądzę.
Ma świetne wyczucie muzyki i spędzał wiele czasu
na słuchaniu naszych pomysłów zanim ostatecznie
zamknął miks. Nie moglibyśmy być bardziej
zadowoleni.
Kto był głównym kompozytorem Waszej muzyki
na "Fated to Burn"? Również Michael Harris?
Tak, Michael napisał całą muzykę, a ja napisałem
wszystkie teksty na "Fated to Burn".
Moim ulubionym numerem z poprzedniej płyty
był "Nobot". Kiedy zobaczyłam wśród tytułów
utwór o podtytule "Nobot II" pomyślałam, że
może nie tylko ja tak myślę (śmiech). Skąd ta
"obsesja" na temat sztucznej inteligencji?
Rzeczywiście wierzycie, że przyszłość ludzkości
może wiązać się z dominacją post-humanistycznych
form życia?
Tak, widzę Sztuczną Inteligencję jako wielkie zagrożenie
dla ludzkości. Nasze rządy powinny się
zrzeszać, żeby monitorować postępy w badaniach
nad nią. To samo odnosi się do eksperymentów z
Wielkim Zderzaczem Hadronów. Z ta tematyką
wiąże się także kawałek "Quantum Genocide".
Z tego co wiem, Darkology jest zespołem z prawdziwego
zdarzenia, a nie sztucznie spreparowanym
projektem. Jego trzon tworzą bracia i Ty,
przyjaciel z dawnych lat.
Tak, jestem starym przyjacielem (śmiech). Główny
trzon pracuje w zasadzie razem od wielu lat
w wielu zespołach i projektach Michaela Harrisa.
36 DARKOLOGY
Foto: Darkology
Te wszystkie wybuchy śmiechu i okrzyki na
"Fated to Burn" są jego pomysłu? Pojawiają się
spontanicznie podczas nagrywania, komponowania
czy na sali prób? Domyślam się, że tak
czy owak, przysłuchiwanie się jak nagrywa wokale,
może być niezłą frajdą.
Nie możesz być bliżej prawdy. Oglądanie Kelly'
ego tworzącego w studiu to coś fenomenalnego.
On jest jak aktor w tym znaczeniu, że wchodzi w
osobowość bohatera, którego śpiewa. To stąd pochodzą
te emocje. Każdy kawałek jest filmowy w
takim samym zakresie jak samo dodawanie różnych
smaczków.
W pierwszej chwili "Fated to Burn" wydawała
mi się mniej progresywna, mniej zakręcona niż
"Altered Reflections". Dopiero po kilku przesłuchaniach
zaczęłam zauważać coraz więcej
smaczków. Jakie jest Wasze spojrzenie na proporcje
"progresywności" i heavy metalu na pierwszej
i drugiej płycie? Myśleliście o tym w ogóle
podczas komponowania?
Zdecydowanie. Zespół zdecydował się na więcej
"groove" na "Fated to Burn" jednocześnie nie tra-
Pytam między innymi dlatego, że tematyka wokół
której porusza się Darkology generalnie dotyka
filozoficznych tematów, pytań o ludzki
umysł, psychikę i ludzkość. Kto w zespole jest
największym miłośnikiem takiej tematyki, że
powstają właśnie takie teksty?
Ważne pytanie! Michael i ja dzielimy tę samą
płaszczyznę jeśli chodzi o nasze zainteresowania.
To prawdopodobnie dlatego tak lubi moje teksty.
Lubię pisać teksty ciekawe dla mnie i - mam nadzieję
- także dla naszych fanów. Michael także
jest adeptem w sztuce pisania tekstów, idzie jednak
raczej w bardziej abstrakcyjnym kierunku science
fiction. Jesteśmy oboje nerdami SF (śmiech).
Na "Fated to Burn" do moich ulubionych numerów
należy m.in. speedowy "The Eyes of the
Machine". Brzmi jak podkręcony i mroczny
Judas Priest z szaleńczymi wokalami. Na nim
zresztą również pojawia się motyw maszyn w
ludzkim świecie.
To utwór o Rewolucji. Dotyczy podstaw siły zła i
przeciwstawieniu się im w jakikolwiek możliwy
sposób. Jesteśmy stale obserwowani i kontrolowani
w takim stopniu, że nasze obywatelskie swobody
i wolność wiszą na włosku. Media są dziś
narzędziem dezinformacji i siły. Prawda leży w
falach radiowych już od wielu lat. Musisz umieć
czytać między wierszami i wyciągać własne wnioski.
Zawsze jest ktoś w grze, kto wcale nie dba o
nasze najlepsze interesy. Chodzi o bogatych i potężnych
ludzi osiągających to, czego chcą. Nie
dbają oni o nasza planetę, mnie i ciebie, liczy się
tylko chciwość. Mogą zginąć miliony, a dla nich
to będzie tylko gra. Dla zwykłego człowieka
ważne jest przetrwanie jako gatunku i to jest czas,
żeby stanąć przeciwko oligarchii Nowego Porządku
Świata.
"Shadows of Oth" urzekł mnie zaś masywnym
riffem i skalowaniem emocji w samej kompozycji.
Możecie powiedzieć o czym traktuje ten
utwór? Czyim pomysłem było to genialne
połączenie masywnego, pulsującego riffu z niemal
jazzowym zakręceniem?
Ten kawałek był w całości napisany przez Michaela
Harrisa. Jest o portalu, przez którego można
się dostać do świata własnych najgłębszych lęków
sprawdzających granice naszego rozsądku.
Tytułowy "Fated to Burn" to zaś mój ulubiony
"wolny" utwór na płycie. Jest relatywnie prosty,
ale zaskakuje sentymentalnym klimatem przejawiającym
się w linii wokalnej, riffie następującym
zaraz po refrenie i klawiszach w jego tle.
Trudno mi jednak rozszyfrować o czym dokładnie
jest tekst.
Ten numer ostrzega nas przed tym, że jeśli sami
nie otworzymy swoich oczu na tu, co naprawdę
dzieje się na naszym świecie i nie zareagujemy,
wszyscy będziemy cierpieć na skutek konsekwencji.
Największym "hitem" płyty wydaje mi się z
kolei "Festival of Fear", który ma wszystko, co w
Darkology najlepsze - perfekcyjne połączenie
mocy, heavy metalu z klimatem i progresywną,
"jazzową" solówką. Nie kusiło Was, żeby właśnie
ten utwór promować?
Zdecydowanie. Mam nadzieję, że będziemy mieli
okazję promować "Festival of Fear" do n-tej potęgi
(śmiech). To jeden z moich ulubionych
kawałków na płycie, z pewnością.
W Darkology idealnie splatają się wątki muzyczne
i tekstowe. Wasza szalona muzyka, zakręcone
linie wokalne Carpentera znakomicie
współgrają z mrocznymi tekstami. Dzięki temu
Wasze płyty tworzą dzieła całościowe. Coś
takiego udaje się naprawdę niewielu zespołom.
Wiele zespołów odwala robotę. Może to zabrzmi
arogancko, ale taka jest moja obserwacja na przestrzeni
lat. Wiele kapel zwyczajnie produkuje
śmieci. Muzykę bez melodii, bez śpiewu, bez
emocji, bez kunsztu, która jest tylko hałasem.
Osobiście powinniśmy poświęcić czas, żeby stać
się muzycznym czeladnikami i to się odzwierciedla
w muzyce.
Lubicie kręcić teledyski? (śmiech) W dzisiejszych
czasach, kiedy do promocji wystarczają
zwykłe "lyric video" mało kto chce inwestować w
kosztowny teledysk. Wam sprawia to chyba po
prostu wielką frajdę?
One pełnią rolę ziarna, które wysiewamy, żeby
później zbierać plony. Mam nadzieję, że będzie
ich więcej, ich, ale też koncertów wspierających
promocję płyty.
Każdy sposób dotarcia do fanów ze swoją muzyką jest dobry
Kill Ritual to całkiem świeży zespół mający za sobą trzy albumy w ciągu swej pięcioletniej
karierze, "The Serpentine Ritual", "The Eyes of Medusa" oraz najnowszy "Karma
Machine". W wywiadzie pozmawialiśmy o wielu sprawach, trochę o inspiracjach i najbliższych
planach na przyszłość Kill Ritual. Wywiadu udzielał Steve Rice, gitarzysta Kill
Ritual, wcześniej związany z zespołem Imagika.
HMP: Jak możecie krótko scharakteryzować Kill
Ritual?
Steve Rice: Jak dla mnie brzmienie Kill Ritual to
heavy metal z elementami klasycznego hard rocka,
thrashu i wtrąceniami z muzyki nowoczesnej, - z miksu
tych elementów powstaje nasza muzyka. My wszyscy
posiadamy masę inspiracji z muzyki nowej i starej, jednak
tworzymy to co chcemy i nie przejmujemy się
tym, czy zadowolimy fanów thrashu czy innego oldschoolu
- robimy to co sprawia, że czujemy się szczęśliwi,
a jeśli komuś się to podoba, to świetnie.
Jak doświadczenie z zespołem Imagika wpłynęło na
waszą twórczość w Kill Ritual?
No cóż, jak dla mnie Imagika była projektem, który
nauczył mnie, że w swoją pracę zawsze musisz zaangażować
się bez reszty i że najlepiej grać to, co sprawia
ci radość. Nie jest tajemnicą, że Imagika nie była
najbardziej znanym zespołem, a tworzyliśmy i graliśmy
w nim głównie dlatego, że chcieliśmy to robić.
Oczywiście, dokonaliśmy wielu starań by połączyć swe
wysiłki z właściwymi ludźmi, którym zależało na przyszłości
zespołu. Niestety, to się nie udało. Kill Ritual
jest zdecydowanie w lepszym miejscu niż kiedykolwiek
była Imagika, zobaczymy co się stanie w przyszłości.
Nauczyłem się także, że ludzie przychodzą na nasz
występ jako goście i nie możesz ich zmusić do czegoś,
czego nie chcą. Poza tym, wiem że jeśli napiszę najlepszy
materiał, to będę mógł zainteresować innych i dzięki
temu pójść naprzód. Kill Ritual parę razy już się
zmieniło i wciąż idzie naprzód. Z nową obsadą postaramy
się wycisnąć z siebie ostatnie poty, by kontynuować
naszą karierę. Im dalej tym lepiej.
Jakie zespoły was inspirują przy tworzeniu muzyki?
Jakich muzyków stawiacie sobie za wzór?
Pewnie tu nie będę zbyt oryginalny. Judas Priest, Iron
Maiden, Black Sabbath, Thin Lizzy, UFO, Kiss,
Scorpions, Led Zepelin, Accept, zespoły z NWOB
HM itd. Lubię także takie kapele jak Mercyful Fate,
King Diamond, a także thrash w stylu wczesnej Metalliki
i Overkill. Jeśli chodzi o jakichkolwiek muzyków
wartych naśladowania, to praktycznie na nikogo
się nie oglądałem, bowiem nie byli tego godni, oprócz
jednego faceta - bestii rocka - Ronnie Jamesa Dio.
Miał zawsze w sobie to coś, co przyciągało fanów i
Foto: Scarlet
miał tą siłę w głosie. Tutaj jeszcze muszę wspomnieć o
zasługach dwóch gości, a są nimi Steve Harris i Rob
Halford.
Zespół w swojej pięcioletniej karierze miał już dwóch
wokalistów. Jak się czuje David w roli wokalisty Kill
Ritual?
Dave różni się w stu procentach od naszego ostatniego
wokalisty Josha. Dave ma bardziej klasyczny rock/
metalowych głos, a Josh był bardziej charakterystycznym
wokalistą i bardzo wpłynął na oblicze zespołu i
jego image. Dave ma bardziej, taki klasyczny, rockowy
wygląd oraz osobowość. Jest tym, czego potrzebujemy
by zrobić kolejny krok w naszej karierze, by stać się
choć trochę bardziej widocznym i cenionym. Nic w
tym złego, niezależnie od tego, jak bardzo "kultowy"
ma być twój zespół.
Macie za sobą trzy albumy, "The Serpentine Ritual",
"The Eyes of Medusa" i najnowszy "Karma
Machine". Który z nich najlepiej oddaje wasz styl
grania, który album byście polecili na pierwszy raz z
waszą muzyką?
Z nami jest trochę jak z Deep Purple i AC/DC, gdzie
wokalista definiuje styl muzyki na danym albumie i
dany okres w zespole. Mając na względzie dwa pozostałe
albumy uważam, że najlepiej zacząć od "Karma
Machine", który oddaje nasz obecny styl grania i nasze
brzmienie, które będziemy kontynuować. Drugi album
wciąż ma parę świetnych wałków, uważam, że Josh zostawił
po sobie dużo świetnego materiału, zanim odszedł.
Ile czasu tworzyliście materiał na "Karma Machine"?
Ile zajęło jego nagranie w studio?
Do momentu, w którym robiłem nagrania w moim studio,
to był projekt, którego realizacja trwała około roku.
Byliśmy przy tym, jak nasz perkusista odchodził,
by dołączyć do Dragonforce, oraz przy tym jak wokalista
odchodził na małą przerwę, po napisaniu piosenek
i nagraniu swoich partii, by dalej nic nie robić.
Masa szajsu i bólu głowy. Jednak nagraliśmy w rok, w
końcu wyszło to na dobre.
Zarówno "The Eyes of Medusa" jak i "Karma
Machine" zostało zmiksowane przez Andy LaRo-
Katarzyna "Strati" Mikosz
KILL RITUAL 37
cque (King Diamond). Jak przebiegała współpraca z
nim?
Znaliśmy Andiego okresu Imagiki, od czasów gdy pracowaliśmy
razem, pragnę przypomnieć, że pomógł
nam z wszystkimi trzema albumami Kill Ritual. Uważam,
że łatwo się z nim pracuje, jest to prawdziwy zawodowiec
z niezwykłym dorobkiem, który swoją pracą
gwarantuje produkt z najwyższej półki, chętnie słuchany
przez fanów. Możesz nie lubić naszej muzyki,
jednak nasza produkcja jest zawsze solidna, ponieważ
Andy i ja nad tym czuwamy.
Interesujecie się orientalnymi wierzeniami? Wnioskuję
to po "Kundalini". Kto poddał pomysł na ten
utwór?
To był pomysł Dave'a. Jest bardzo obeznany w tych
praktykach, a także jest uzdrowicielem Reiki. Uczył
się trochę o owych pomysłach i praktykach. Uważam,
że wokalista zawsze powinien śpiewać o swoich emocjach,
owe uczucia pozwalają stwierdzić czy są to pozytywne
czy negatywne wrażenia.
Czym się inspirowaliście pisząc "The Enemy
Inside"?
Ten utwór traktuje o niszczeniu kultury rdzennych
Amerykanów mieszkających przed czasami kolonizacji
(tzw. Indian). Jest to kolejny z pomysłów tekstowych
Dave'a. Chociaż piosenka została napisana ze starym
wokalistą i się różniła nieco od obecnej, głównie tym,
że tekst w znacznej części jest po hiszpańsku - umiesz
sobie wyobrazić jak to brzmiało?
Okładki "The Eyes of Medusa" i "Karma Machine"
zostały stworzone przez Joberta Mello. Co sądzicie
o współpracy z nim? Czy kolejny album także będzie
zwieńczony jego dziełem?
Świetny facet, doskonały artysta. Zapewne będziemy
znowu z nim współpracować. Doceniam jego robotę i
jego uniwersalność, robi masę rzeczy dla różnych zespołów.
Został mi polecony przez Chrisa Boltendahl
z Grave Digger.
Do utworu "Rise" powstał teledysk. Dlaczego akurat
ten utwór? Czy w przyszłości będzie jeszcze zrealizowany
materiał wideo do utworu z "Karma Machine"?
Foto: Scarlet
Czuliśmy, że to jest najbardziej przystępny utwór z
nowego albumu, najlepiej pokaże nasze nowe brzmienie
i będzie dobrym wstępem do przedstawienia nowego
składu i nowej drogi, obranej przez nas. Czy to
utwór o nas, o tym czym jesteśmy? Nie. Jednak nie ma
żadnego takiego utworu na albumie, gdzie kompozycja
mieszałaby elementy naszego stylu tak jak właśnie
ten utwór.
Co sądzicie o zdobywaniu popularności za pomocą
radia? Czy jest to równie efektywne jak zdobywanie
popularności za pomocą internetu?
Tak sądzę. Każdy sposób dotarcia do fanów ze swoją
muzyką jest dobry, niezależnie czy jest to radio, internet
czy coś innego, no i nie mam problemu z tym.
Naprawdę dobrze nam się wiedzie od kiedy promujemy
swe kawałki przez amerykańskie radio.
Graliście koncert z Britny Fox, jak wrażenia po koncercie?
Było świetnie przez większą część czasu. Mam nadzieje
że stanęliśmy na wysokości zadania. To był pierwszy
koncert Kill Ritual z nowym składem, graliśmy razem
po paru próbach przed występem. Żyjemy dość daleko
od siebie, więc jest nam ciężko organizować próby. Czy
dopasowaliśmy się do stylu Britny Fox? Nie sądzę,
chociaż uważam, że nie pasowalibyśmy także do Exodus'a,
ale wiem, że możemy grać muzykę z kimkolwiek
i stanąć na wysokości zadania, ponieważ nasza muzyka
jest bardzo różnorodna.
Jakie macie plany na przyszłość? Posiadacie już
jakieś materiały na nową płytę?
Zaczęliśmy tworzyć nowy album, mamy już dziewięćdziesiąt
procent muzyki napisanej i nagranej na demkach.
Jednak wciąż promujemy nasz obecny album i
będziemy dawać koncerty, jeździć w trasy, oraz supportować
inne zespoły, oczywiście jeśli będziemy w
stanie. W marcu, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli,
wyruszymy w trasę po Ameryce.
Czy planujecie w przyszłości jakąś trasę po starym
kontynencie? Zamierzacie odwiedzić Niemcy, a być
może nawet Polskę?
Chętnie. No dobra, nie tak chętnie jeśli chodzi o
Niemcy. Dostaliśmy tam trochę gównianych recenzji
od gości, którzy mają problem bo nie jesteśmy dla nich
wystarczająco thrashowi. Ha. Jednak zagramy wszędzie
tam, gdzie będziemy mogli. Potrzebujemy znaleźć
odpowiednich partnerów biznesowych, żeby wyruszyć
w taką trasę i wciąż nad tym pracujemy. Gdy tylko
nam się to uda, to z całą chęcią wyjedziemy, jednak
teraz jesteśmy na etapie poszukiwań.
Jakie nowe zespoły z Kalifornii możecie nam polecić?
Kill Ritual! Ha! No cóż, nie przyglądałem się scenie w
Bay Area i Kalifornii od kilku lat. Nie jestem odpowiednim
kolesiem do takich pytań, jestem zbyt zajęty własnym
zespołem.
Dziękuje za wywiad i proszę o parę słów dla naszych
czytelników.
Dzięki ci Jacku za poświęcony czas i wywiad, doceniamy
to. Polecamy się fanom z Polski, którzy nie słyszeli
naszej muzyki, liczę, że wam się spodoba, oraz dziękujemy
ludziom, którzy nas słuchają i wspierają
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
HMP: Waszą EP zdecydowaliście się wydać tylko
666 kopiach, a pozostałym słuchaczom udostępnić
jedynie cyfrowo. Pomijając już sam żart z
diabelską cyfrą, ograniczenie nakładu do w zasadzie
niewielkiego jest odpowiedzią na coraz większą
popularność mediów cyfrowych i spadek
sprzedaży płyt CD?
Csaba Zvekan: Cześć HMP, wielkie dzięki za zainteresowanie
Exorcism. Trafiłaś w sedno, 666 to
była interesująca strategia marketingowa. Cyfra
diabła robi na wielu osobach wrażenie zdezorientowania
"o co tu chodzi". Zauważyliśmy również,
że sprzedaż płyt jest znacznie większa w cyfrowym
przepływie niż w rzeczywistości. Jest wielu zwolenników
słuchania płyt online. Jednak do dziś dość
wiele osób może poszczycić się płytami CD, a co
niektórzy nawet płytami z autografami członków
zespołu.
Dlaczego więc zdecydowaliście się na wydanie
EP z pięcioma numerami? Większość zespołów
odchodzi od tego typu formy, tylko "zbiera" kawałki
na pełną płytę. Jaki był Wasz zamysł?
W czasie realizacji EP byłem w tracie nagrywania
drugiego długogrającego nagrania, jednak nie byłem
gotowy na to żeby go wypuścić. Żeby czegoś
dokonać dokończyłem trzy kawałki, z ostatnich
lat, które nie wliczały się w sesję "I am God". Pojawiły
się również dwie zupełnie nowe kompozycje,
w których gram osobiście na prawie wszystkich instrumentach
wyłączając perkusję i gitary prowadzące.
Dla fanów powinien to być zaledwie początek
tego co przyniesie cały album. Pierwotnie w
planach było nagranie jednego numeru jako singla,
jednak zamiast tego zdecydowałem się stworzyć
pięć piosenek z niczego (śmiech). Nigdy nawet nie
pomyślałem ani nie wyobraziłem sobie że będzie o
nich tak głośno. W międzyczasie osiągnęły one
wielką pochwałę. To był dla mnie zaszczyt, czułem
dumę i wdzięczność.
Exorcism to projekt jednej osoby, Twój. Ile trzeba
włożyć pracy, wysiłku i logistyki, żeby nie będąc
szalenie znanym muzykiem stworzyć duży projekt,
w który zaangażowani są muzycy z różnych
krajów?
Och, to na pewno praca na pełny etat. Pisanie
utworów, znalezienie odpowiednich muzyków, nagrania,
produkcja. Później przygotowania do festiwali
i koncertów na żywo. Dość dużo czasu zajmuje
rezerwacja agenta czy ustalenie trasy koncertowej.
Jednak to jest właśnie to co sprawia mi mnóstwo
frajdy.
Myślisz, że tego rodzaju projekt byłby możliwy
do zrealizowania choćby dwadzieścia lat temu?
Dziś komunikacja jest szybsza, a niemal każdą
wartość artystyczną można przegrać na plik wirtualny
i przesłać. Kiedyś nie było takich możliwości.
Dwadzieścia lat temu członkowie zespołu musieli
być w obrębie powiedzmy 100 mil. W innym przypadku
wszystko byłoby niemożliwe do wykonania
lub bardzo kosztowne, np. sposób produkcji. Wysłanie
gdziekolwiek dwóch cali taśmy do dalszej
obróbki zajęłoby dziesięć dni. To oznaczałoby koszty
i długość produkcji podana w tak ogromnych
że prawie niemożliwych liczbach. Odważę się
stwierdzić, że nikt nie byłby w stanie dokonać tego
38
KILL RITUAL
szę przyznać, że rzadko bywa tak, że jedna osoba
podoła całej pracy, a efekt będzie tak dobry. Zazwyczaj
w takich przypadkach brakuje "spojrzenia
z zewnątrz".
To czysty fart, że byłem prosperujący do nauki
sztuki inżynierii muzyki. Technologia w inżynierii
dźwięku w ciągu ostatnich trzydziestu lat zmieniła
się ogromnie, i to oczywiście na lepsze, wciąż przykuwa
moją uwagę. Jedna kwestia to napisać piosenkę
ale co innego to nagrać ją i odpowiednio zmiksować.
Ten typ muzyki to głównie produkcja i absolutnie
ważne jest trzymanie się "starej szkoły". To
rodzaj, w którym nie tworzy się czegokolwiek lub
czegoś niskiej rangi. Tu jest cienka linia. Mocne
brzmienie tworzy głównie sprzęt. Ja głównie używam
Lexicon z efektem pogłosu i wiele innych odpowiedników
sprzętów, które wprowadzam w mój
najnowocześniejszy i uaktualniony do osiągania
najwyższej jakości system DAW. Pracuje nad tym
co nazywamy produkcją z wielu źródeł lub poza
ramowym myśleniem. To oczywiście ucina koszty
jeśli możesz wykonać swoją robotę w domu i rezultat
jest taki jaki zespół chciał osiągnąć na koniec
dnia. Przepis na sukces brzmi: musisz wszystko
wiedzieć i robić samodzielnie. Nikt tego nie wykona
za Ciebie.
Skoncentrowany na wokalu
Exorcism to projekt serbskiego wokalisty, Csaby Zvekana, który skupił wokół
siebie wielu muzyków, niekiedy z odległych zakątków świata, tworząc oparty na hard rockowym
wokalu doomujący heavy metal. Twórca zespołu dba nie tylko o ciekawe linie wokalne,
ale także o brzmienie i kompozycje Exorcism. O tym, jak współcześnie tworzy się takie
projekty i dlaczego nie byłyby one możliwe do zrealizowania kilkadziesiąt lat temu opowiadał
sam Csaba Zvekan.
dwadzieścia lat temu. Z dzisiejszymi możliwościami
technologicznymi możemy dokonać znacznie
więcej. Próby wciąż musimy robić razem, zaangażowani
muszą by też muzycy zza granicy. Po prostu
nie istnieje coś takiego jak teleportacja do ćwiczeń
lub czegokolwiek innego. Która w tym przypadku
byłaby dobra (śmiech). W rozrachunku czy
żyjemy dziś czy dwadzieścia lat temu aby grać muzykę
musimy się spotkać. Nie ma od tego odwrotu.
Podejrzewam, że skoro w projekcie brało udział
jedenastu muzyków, nie było możliwości i potrzeby,
żeby spotkać się w studiu. Exorcism jest projektem
tworzonym na odległość, zgadza się?
Cóż, wygląda na to że coraz bardziej zbliżamy się
jeśli chodzi o dystans. W 2014 roku mieliśmy muzyków
z czterech różnych krajów, teraz poniekąd
wzrastają razem. Nowi basiści Michael Vetter i
Vital Roxx pochodzą ze Stuttgard w Niemczech.
Ja mieszkam teraz blisko nich bo w Szwajcarii. Mamy
tylko jednego kumpla Joe Stump'a, który miesza
w Stanach w Bostonie, to około sześciu godzin
samolotem. Jestem pewny, że gdyby zespół składałby
się z jedenastu muzyków selekcjonowalibyśmy
ich pod względem lokalizacji z prostych logistycznych
powodów. Tak jak ten zespół z czterema
muzykami, to nie jest problem. Taka mieszanka
międzynarodowa to coś interesującego.
tym gatunku, zaznaczyć trzeba że wszystko jest jednak
wierne klimatowi hard'n'heavy. Umyślnie
chciałem dokonać czegoś, co już dawno temu zostało
odkryte z zespołami które wkrótce przestaną
już istnieć. Pod znakiem zapytania zawsze było kto
będzie to ciągnął dalej. Exorcism pierwotnie był
eksperymentem jedynie dla siebie samego. Chciałem
sprawdzić swój głos na wymierających metalowych
brzmieniach. Zrobiłem to więc pamiętając o
byciu wiernym stylowi. Wierzę, że ludzie nie chcą
traktować Exorcism jako eksperymentowania miksem
nowych stylów. Oczekują świeżego spojrzenia
ale nie nowego stylu.
Najbardziej wyrazistą częścią muzyki Exorcism
jest Twój wokal. Nie dość, że śpiewasz w manierze
podobnej do Dio czy Jorna, to jeszcze
wydaje mi się, że głos jest specjalnie podkreślony
w miksie przez wydobycie go na pierwszy plan.
Dzięki za te słowa. Każda muzyka powinna koncentrować
się wokół wokalu. To centralny punkt w
którym utwór wybrzmiewa, jeśli wiesz co mam na
myśli. Na moje wokale mają zapewne wpływ piosenkarze
czy nawet style nie związane z metalem
(śmiech). Ale wciąż je miksuje jeśli czuję że będzie
to dobrze brzmiało. Z pewnością Dio ma swój wielki
czas. Od tej pory gdy było trudno śpiewać jak
on, w latach młodości postawiłem sobie zadanie.
Chciałem nauczyć się tej specjalnej techniki śpiewania
otwartym gardłem. Widzisz, wszystko co
jest trudne do osiągnięcia przykuwa moją uwagę
(śmiech).
W którym składzie będziecie koncertować? Tym
"podstawowym" (Manca, King, Stump, Zveckan)
czy wręcz przeciwnie, większy skład na EP daje
Wam możliwość pokombinowania składem przy
organizacji koncertów?
Jest nowy skład który mieszka trochę bliżej siebie,
jak już wcześniej wspominałem. Oczywiście będę
Jakie są według Ciebie plusy i minusy takiego
zdalnego tworzenia? Jak taki system wpływa na
wiarygodność zespołu, satysfakcję z efektu?
Zaletą jest fakt, że możesz wybrać kogokolwiek,
kto Ci się spodoba na tak długo jak ten ktoś ma
Internet i oprogramowanie do video konferencji.
Może on pracować w swoim środowisku, ze swoim
sprzętem i studiem nagraniowym co ogromnie
zmniejsza koszty. Zgaduje więc że skutkiem
ubocznym jest brak tak dużej ingerencji w to, jakie
są efekty pojedynczych nagrań. To zupełnie coś
innego niż gdyby muzyk siedział obok mnie. Jednak
tutaj wychodzi następna zaleta jaką jest pozostawienie
muzykowi pełnej swobody i kreatywności.
Myślę że to wszystko jest dobre. Wiarygodność
przychodzi wraz z występami na żywo a satysfakcja
wynika z obu wytworów tak samo. W znaczeniu
samo nagranie jak i występ na żywo czy produkcja.
Nie od początku Exorcism był projektem. Na
pierwszej płycie grała mniejsza ilość muzyków i
każdy instrument miał jednego muzyka. Tym razem
jest choćby dwóch perkusistów i dwóch
basistów. Skąd taka zmiana formuły?
EP to właściwie dwa produkty w jednym nagraniu.
"Black Day in Paradise" i "World in Sin" to utwory
z 2015 roku nagrane z perkusistą specjalnie wynajętym
po to, aby je dokończyć. Natomiast utwory z
2014 roku takie jak "Sahara", "Virtual Freedom"
czy "Black Star Risinig" nie tworzą długiego nagrania.
Połączyłem je w jedną całość ale skład zmieniał
się, zatem lista osób zaangażowanych w nagranie
jest nieco dłuższa.
Twoja muzyka kręci się wokół klimatów hard'n'
heavy kojarzących się z Dio. Skąd pomysł na
właśnie takie granie? Może próbujecie być współczesną
odpowiedzią na takie granie, którego korzenie
sięgają nawet końca lat siedemdziesiątych?
Absolutna prawda. Korzenie sięgają nawet nieco
dalej. Pod koniec jest miks wszystkiego co lubię w
Foto: Exorcism
Ta EP ma świetne brzmienie. Czytałam, że całą
pracę przy produkcji płyty wykonałeś sam. Mu-
śpiewał i tworzył resztę produkcji jak zwykle. Joe
Stump będzie ze mną i na nagraniach i na żywo.
Teraz mam nowych muzyków z Niemiec na gitarze
basowej Michael Vetter, na perkusji Stal Roxx.
Od teraz oni będą w zespole. Prawdopodobnie tym
razem dodam do występów na żywo keyboardzistę
Mistheria, byłaby wspaniała solówka na keytar
(klawisze na kształt gitary elektrycznej - przyp.
red.), jako pojedynek przeciwko Joe Stump w występie
na żywo do "Sahara". To mogłoby być
świetne.
Dziękujemy za poświęcony czas dla Heavy
Metal Pages. Wszystkiego dobrego!
Jeszcze raz dziękuję za Wasze zainteresowanie się
Exorcism i ten świetny wywiad. Dziękuję wszystkim
czytelnikom HMP. Nie zapomnijcie o
naszych stronach: http://www.facebook.com/exorcismband;
http://www.exorcismband.com
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Marlena Stańczyk
EXORCISM
39
HMP: Witajcie. Niedawno świętowaliśmy premierę
waszej drugiej płyty i muszę wam pogratulować, ponieważ
jest bardzo udana, a "Ashes In The Sky" to
prawdziwy majstersztyk.
Steve Smyth: Dziękuję ci bardzo! Ten utwór czekał
już jakiś czas, musiałem, bowiem znaleźć Chrisa by go
zaśpiewał, dzięki czemu utwór jest w końcu tym, czym
chciałem by się stał.
Gdzie powstawała płyta?
Miałem kilka szkiców utworów zrobionych z Chrisem,
zbieraliśmy się u mnie w domu, jamowaliśmy, nagrywaliśmy
wersje demo i dokładaliśmy jego pomysły. Dopiero
w studio zostały doszlifowane i ukończone, gdzie
chciałem, by cały zespół miał trochę więcej wpływu w
ostatnich fazach powstawania albumu - nawet po preprodukcji,
gdzie zazwyczaj domykasz wszystkie utwory
- dzięki czemu ich partie powstawały "w locie", na
bazie improwizacji i z duża dozą kreatywności, będąc
Dobrze naoliwiona maszyna
Powstali w 2008 roku, a ich pomysłodawca i gitarzysta prowadzący grał w takich zespołach
jak Nevermore czy Testament. O drugiej płycie, która została wydana rok po debiucie i
niezapomnianej sesji zdjęciowej opowie sam Steve Smyth.
stanie to osiągnąć. Marco, właściciel studia, mocno
wspierał nasze założenia i pracował z wysiłkiem nad
tym, aby album brzmiał "live" jak to tylko możliwe,
miał wszystkie narzędzia do tego celu potrzebne. Tue
wniósł również coś od siebie, poświęciliśmy na rejestrację
śladów dziesięć dni.
Jak długo trwała jej rejestracja?
Nagrywaliśmy przez dziesięć dni, z zamysłem rejestrowania
utworów w całości lub zlepiania ich z kilku
różnych podejściach, więc było niewiele lub wręcz bez
poprawek, wszystko było nagrane w całości. Daliśmy
sobie jeden dodatkowy dzień na sam koniec by wszystko
sprawdzić i wprowadzić ewentualne poprawki do
numerów, potem wróciliśmy do Tue do studia by dokończyć
wokale i partie gitar prowadzących i to zajęło
kolejne siedem dni.
Jakie mieliście założenia przy tworzeniu tej płyty?
Foto: Scarlet
W jaki sposób nagrywaliście płytę?
Nagraliśmy go korzystając z Protools, w sali nagraniowej
Death Island Studios w Nykobing Mors, w Danii.
We czterech nagrywaliśmy w sali nagrań, podczas
gdy Chris, nasz wokalista, był w reżyserce z mikrofonem,
wszyscy mieliśmy kontakt wzrokowy oraz przez
mikrofony. To była o wiele lepsza metoda nagrywania,
w przeciwieństwie do nagrywania ścieżek w domu,
wysyłania, czekania na ścieżki bębnów itd. Ten rodzaj
w moim wypadku oraz mojego zespołu nie działa, z
uwagi na czynnik, jakim jest duża odległość, jaka wtedy
pomiędzy nami istniała. Teraz, gdy wszyscy jesteśmy
tutaj, w Anglii, będzie o wiele prościej i wygodniej
ruszyć z kolejnym albumem.
Wasz skład przeszedł pewne roszady. Jaki wkład
mieli nowi muzycy w powstanie nowej płyty?
W sumie wyszło to zespołowi na dobre. Raphael Saini
współpracował z Iced Earth (album i trasę), ale
opuścił nas po trzech miesiącach. Opuścił nas też jego
protegowany, Michi Sanna, który zajął się promocją
teledysków i koncertów w latach 2013-2014. Czuliśmy
dobrą aurę na muzycznej i osobistej płaszczyźnie.
Michi nagrywał nasz album, ale był w Sardynii, a my
jesteśmy tutaj w Anglii, co stało się trudne dla niego,
by się w pełni poświęcić w współprace z nami, a co
było niezbędne do pozostania z nami. Jednak kiedy
odszedł od nas zostawił nam wiele materiału na ten album.
Mikkel (Sandager, wokalista - przyp. red.) opuścił
zespół z powodu spraw rodzinnych. Tomas (Koefoed,
basista - przyp. red.) również opuścił zespół z powodu
rodziny. Za to mieliśmy szczęście poznać Chrisa
Hawkinsa (nowy wokalista - przyp. red,) dzięki naszemu
gitarzyście Jamie'mu Huntowi. Było to na trzy tygodnie
przed festiwalem w Danii, gdzie graliśmy.
Chris przyszedł i nauczył się dwanaście utworów w
trzy tygodnie. Dał się poznać z dobrej strony, miał dobry
głos, oraz posiadał duży potencjał. Dzięki niemu
wypełniliśmy koncertowe zobowiązania. Dopiero później
sprawdziłem go dając mu do zaśpiewania kilka
nowych piosenek, od tamtej pory wiedziałem, że bardzo
dobrze pasuje do nas. Tak więc został z nami, a
reszta jest historią. Znałem Stefano Selvatico z zespołu
Savage Messiah. Parę razy zadzwoniłem do niego,
by zastąpił Tomasa, kiedy ten nie mógł zagrać na
kilku występach. Wreszcie Tomas pod koniec grudnia
2014r podjął ostateczną decyzję. W minutę zebrałem
naszą piątkę w pokoju i zaczęliśmy grać nasze utwory,
wiedziałem, że w tym składzie jesteśmy w stanie iść do
przodu i zacząć robić album, a był nim "The Final
Cull".
ciągle świadomym tego, że potem trzeba to odgrywać,
co wieczór na żywo.
Dlaczego wybór padł na to studio? Czy sprzęt, jakim
studio dysponuje miał wpływ na wybór?
Tak naprawdę sala nagrań w tym studiu przypomniała
mi te dawne z Bay Area, swego czasu w takich warunkach
nagrałem parę albumów. Vicious Rumors jest jednym
z zespołów, z którym w ten sposób zrobiliśmy
dwa albumy. W studio The Record Plant w Sausalito
nagraliśmy "Something Burning", zaś w Fantasy
Studios w Berkeley zarejestrowaliśmy "Cyberchrist".
Oba to legendarne studia, czuję się naprawdę szczęśliwy,
że mogłem tam nagrywać. Sposób, w jaki nagraliśmy
wspomniane albumy mocno utkwił w mojej głowie.
To był moim zdaniem najlepszy sposób: utrzymać
żywe brzmienie zespołu i nie skupiać się zbytnio na
poprawkach i równaniu. Musi być trochę ruchu między
instrumentami, wiesz. Nie usłyszysz zespołu grającego
na żywo tak dobrze, jak na albumach, które nagrywa,
to oczywiste. Sprzęt w Death Island Studios
był wystarczający do rejestracji śladów, ale zależało mi,
by nagrać żywą perkusję w tej właśnie sali nagraniowej
i dopuścić jak najwięcej tego brzmienia do ostatecznego
miksu, a z Tue Madsenem za konsoletą byliśmy w
Wiedziałem, że stoi przed nami duże wyzwanie, czas!
A, że nie mieliśmy go zbyt wiele, to bardzo się staraliśmy,
by każdy grający na tym albumie wiedział, do
czego jest zdolny, (o czym ja już wiedziałem) i nie starali
się nagrać lepiej, niż byliby w stanie to kiedykolwiek
odtworzyć na żywo. Właściwie gdybyśmy nie
nagrywali tego razem, na żywo, w jednym pomieszczeniu,
album dużo by stracił. Jak już mówiłem, czas był
dużym wyzwaniem. Perkusista jest nauczycielem i musiał
wrócić do swojej pracy na czas, więc byliśmy pod
dużą presją, starając się nagrać dziesięć utworów w
dziewięć dni, grając, jako cały zespół, co zawsze zajmuje
więcej czasu, niż się można spodziewać, ale daliśmy
radę, dotrwaliśmy do samego końca. Bardzo mało
snu (cztery do pięć godzin dziennie), dużo kawy, tak
dużo, że dwóch z nas miało potem problemy związane
z nadmiarem kofeiny w organizmie, ale wyrobiliśmy
się w czasie i jestem bardzo dumny z tego, co zrobiliśmy
na tym albumie.
Czy nowy wokalista miał jakieś pole do popisu czy
śpiewał według odgórnego wzorca?
Miałem kilka pomysłów na płytę, o których chciałem
porozmawiać z Chrisem, ale nie mogłem nadążyć za
jego koncepcjami. Jego teksty miały bardzo dużo elementów,
o których myślałem, były podobne do moich
pomysłów i fraz, więc połączyliśmy moje pomysły i
jego, a następnie rozwinął je sam w studiu. Myślę, że w
ten sposób wyszło świetnie. To było pierwsze prawdziwe
doświadczenie Chrisa w pracy nad albumem w tym
charakterze, a także, jako producent. Nauczyłem się
wiele i nie mogę się doczekać, co będziemy robić podczas
następnej sesji, gdzie Chris będzie mógł wprowadzać
dalsze pomysły, tak jak w tym wypadku.
Nowy album jest od debiutu zupełnie inny, bardziej
dojrzały. Pojawiły się utwory progresywne jak np.
"Summoning Of The Soul". Czy zastanawialiście się
nad nagraniem w pełni progresywnego albumu?
Cóż wiele ludzi mówi, że słyszy zmianę, ale prawdę
mówiąc, myślę, że zrobiliśmy jedynie mały krok w
przód od debiutu. Jedyną różnicą było to, że zagraliśmy
kilka koncertów i zdobyliśmy doświadczenie jako
zespół, oraz to, że dobraliśmy studio tak, aby pozostać
prawdziwym w graniu na żywo tego co nagraliśmy.
Jeśli nie możemy zagrać czegoś na żywo to nie bierzemy
tego pod uwagę. "Summoning Of The Soul" jest
utworem, gdzie miałem chwilę zwątpienia, że nie bardzo
pasuje do tego, co zrobiłem wcześniej. W trakcie
sesji nadszedł czas, aby wypróbować go w nowym
składzie i gdy zaczęliśmy grać, to wszystko odpaliło.
Myślę, że z tym kawałkiem otworzyliśmy nowy wymiar
stylu One Machine, bardziej niż w kilku innych na
albumie. Kiedy przyjdzie czas aby nagrać następny materiał,
będziemy musieli zobaczyć, w jakim kierunku
pójdziemy. Osiem lat temu nagrałem album - jak na
razie jedyny - bardziej w stylu progresywnego rocka, o
tytule "The EssenEss Project", z moim przyjacielem i
dawnym kolegą z zespołu, Steve'm Hoffmann'em. To
było fajne doświadczenie. Zarejestrowaliśmy jeszcze
jedną sesję, która może za kilka lat ujrzy światło dzienne,
ale tego nigdy nie możesz być pewien.
Wasz nowy album pojawił się ponad rok po debiucie.
40
ONE MACHINE
Czy macie tyle materiału i pomysłów, że można
spodziewać się po was częstego wydawania płyt, np.
rokrocznie?
Myślę, że z tym albumem ustanowiliśmy i umocniliśmy
styl One Machine, ale teraz naszym głównym
planem jest, aby wypromować go na całym świecie, tak
jak to tylko jest możliwe. Następny album na pewno
ukaże się, ale nie wcześniej niż w 2017 roku. Tego jestem
pewien. Mamy zaplanowaną całą trasę na 2016r.
i już trwają rozmowy, by odwiedzić nowe miejsca. Bądźcie
czujni! Może przyjedziemy do Polski, jeśli tylko
będziecie zainteresowani.
Macie już jakiś pomysł na nowy album?
Zawsze mam pomysły i z pewnością niektóre okażą się
nieźle zakręcone, jak te, co ostatnio. Pod względem riffów,
pomysły zawsze są. O tekstach i koncepcie cały
czas rozmawiamy.
Na edycji winylowej pojawił się cover utworu "Computer
God" Black Sabbath z czasów Dio. Dlaczego
nie znalazł się on na podstawowym CD?
Zrobiliśmy to celowo. Chcemy, aby kupujący płytę
CD, cieszył się fizycznie z naszej muzyki i z tego co ma
w swoich rękach. Gustavo Sazes zrobił grafikę, przeczytał
teksty do muzyki, którą napisaliśmy, aby w pełni
doznać emocje i doświadczenia tego albumu. Doceniamy
to. Martwiliśmy się, aby słuchacze nie zlekceważyli
naszej muzyki lub skupili się na niej tylko przez
chwile. Naszym marzeniem było to, aby nasza muzyka
spodobała się na tyle, aby fani chętnie spędzali z nią
czas i często wracali do niej. To był powód, dla którego
chciałem uhonorować ludzi, którzy kupili płytę. "Computer
God" jest specjalny prezentem dla nich. Teraz,
kiedy będziemy grać koncerty, możesz przyjść i usłyszeć
ją na żywo. Myślę, że Chris może zrobić fenomenalną
wersję tej piosenki, więc musisz to zobaczyć!
Albo po prostu posłuchać wersji studyjnej! Ale głównym
sposobem, by tego doświadczyć jest zakup płyty,
u nas lub w Scarlet Records!
Czy macie jakąś dewizę, filozofie, którą kierujecie się
podczas grania?
Niespecjalnie. Pozwalam rzeczom wynikać z pomysłu,
słów, albo uczuć, i zgadzam się aby żyło własnym życiem.
Chwilami moja głowa jest jak kinematograf,
mam skłonności do próbowania jak najlepszego wyrażenia,
tego, co jest w mojej głowie w danej chwili.
Czy słuchacie własnych albumów już po wydaniu?
Tak słucham je, ale przede wszystkim, po to, aby nauczyć
się, co mam zagrać i zaśpiewać! Chcę, by inni puszczali
album i cieszyli się nim, zatracili się w słuchaniu
go! Ten był nieco złudny pod względem nagrywania.
Ponieważ nagraliśmy go na żywo, to wiele z naszych
pomysłów rozmyło się w naszej pamięci, podczas
tworzenia pod presją i podczas improwizacji. Wiele z
tych rzeczy wyleciało mi z głowy, wiec musiałem wrócić
do tego, by się ich nauczyć! Musiałem uczyć się na
nowo grania kawałków, a także dostosować się do gry
i śpiewu, co jest zawsze wyzwaniem. Jednak wszystko
wróciło wraz ze wspomnieniami związanymi z każdą
częścią riffu i wokalu i to pomogło mi mieć wszystko
ponownie pod palcami, w głosie i być gotowym do grania.
Czy jest coś, co chcielibyście zmienić na ostatnim
albumie?
Nic a nic. Jestem bardzo dumny z tego, jak ten album
wyszedł, w ogóle niczego nie żałuje!
Czy poza "Forewarming" chcielibyście zrealizować
jakiś teledysk?
Definitywnie planujemy zrobić inne teledyski, mamy
scenariusze na całe filmy do niektórych utworów, jak
również kilka z samym tekstem, one też mogą być
równie wyraziste, jeśli nie bardziej, niż zwykłe teledyski.
Działają jak każde inne wideo, lecz masz dość jasną
perspektywę, gdy słowa uderzają w ciebie, podczas
oglądania.
Czy pisząc teksty inspirujecie się czymś konkretnym,
np. literaturą?
Cóż, jeśli chodzi o mnie, ja tylko napisałem trochę,
więc o to lepiej zapytać Chrisa. Ale mogę powiedzieć,
że odwoływał się do kilku książek, a także kilku tematów
ze stron internetowych, aby rozważyć niektóre odmiany
"czapki z folii aluminiowej", ale doskonale
współpracuje z wiadomościami, które próbujemy przekazać.
Dla mnie codzienne wiadomości to cała inspiracja,
jakiej potrzebuję. Nigdy nie wierzyłem w to, co
tam mówili, i dawno temu nauczyłem się nie brać żadnych
wieści, i spojrzeć na nie z wielu perspektyw, jako
jedną z historii, w stosunku do wiadomości, które mogą
być przedstawione albo związane z TV.
Jak powstał utwór "Ashes In The Sky"? Czy jest to
wynik improwizacji czy może jakiegoś duchowego
uniesienia?
Muzycznie, miałem już przygotowanych większość kawałków.
W pewnym momencie, z "Ashes In The Sky"
miałem zamiar zrobić utwór instrumentalny, bo po
prostu nie znalazłem odpowiedniego wokalisty, który
mógłby zaśpiewać do tej muzyki w odpowiedni dla
mnie sposób. Oczywiście było to zanim poznałem
Chrisa. Miał on kilka pomysłów, po prostu jamował i
stało się to bliskie temu, co już miałem w głowie... To
było dziwne! To było jak zanurzenie się w tym samym
eterze i utworzenie w ten sposób połączenia. Bardzo
fajna rzecz! Powstał efekt dźwiękowy, który możesz
usłyszeć na samym końcu tego kawałka. Jest tworem
tego, co Chris nazwał, jako "AtmosFear", za pomocą
swojego głosu stworzył wiatr na końcu i dał tam opóźnienie,
gdzie umieściliśmy wybuch bomby nuklearnej,
aby dać kopa i moja gitara mogła grać te same cztery
nuty. W końcu, próbowaliśmy zobrazować nastrój muzyczny
na koniec świata.
Skąd w "The Grand Design" obecność sitaru? Dlaczego
sitar pojawia się tylko na początku "The Grand
Design"?
Tue Madsen rzeczywiście miał je w swoim studio i
przez cały czas myślałem, jak zastąpić sitarem wstęp
na gitarze akustycznej. Okazało się, że Tue wie, jak
grać na sitarze, więc poprosiłem go aby zagrał. Nauczył
się tego i zrobił to w taki sam sposób, w jaki ja gram na
gitarze, z tymi dziwnymi podciągnięciami i wszystkim,
co jest w melodii. Chciałem, aby orientalny styl dźwięku
rozpoczynał tę piosenkę, myślę, że to pasuje idealnie.
Jest to indyjski instrument, jeśli mam być dokładny,
wraz z jego wyborem, starałem się wpleść przekaz
w nastrój, który został utworzony, a następnie wchodzimy
z zespołem i rozbijamy to na kawałki! (śmiech)
Sitar również jest na końcu utworu, z dala od głównej
części utworu, jest powrotem do stanu (mam nadzieję,
że tak jest) spokoju i relaksu. Kocham tę piosenkę.
Daje wyraźny sygnał, że trzeba naprawdę skupić się na
tekście i przekazie Chrisa. Jest tu dużo trudnej prawdy
o ludzkości, że nie zawsze chcemy słuchać, ale to
doskonale podsumowuje, co w codziennym życiu braliśmy
i nadal bierzemy za pewnik i nie zwracając uwagi,
na to, co w ogóle robimy.
Kto jest autorem okładki albumu?
Jest nim Gustavo Sazes, wykonał grafiki dla wielu
okładek dla Arch Enemy po przez Morbid Angel,
Kreator, Gus G, aż do Kamelota i całej rzeszy innych
zespołów. Jednak każdy obraz, który robi nigdy nie
wygląda tak samo. Ma tendencję do przechowywania
symboli zgodnych z koncepcją, i umieszczenia ich razem
na całej okładce albumu. Bardzo mi się podoba to,
co zrobił dla nas.
Czy to był w pełni wasz koncept czy oddaliście wolną
rękę grafikowi?
Dałem mu koncept, którym ja i Chris zajmowaliśmy
się, i wysłuchał to, co mu powiedziałem i udał się do
pracy nad obrazem na okładkę. Również dałem mu
kopię albumu do odsłuchu, i myślę, że to zainspirowało
go do pracy w sposób taki, że zrobił obwolutę z
myślą jedynie o nas.
Na zakończenie czy macie jakieś zabawne historie,
które wynikły podczas sesji nagraniowej ostatniego
albumu?
Cóż, była jedna zabawna. Mieliśmy już za sobą kilka
intensywnych nocy i w końcu znaleźliśmy lokalną pizzerie
w Nykobing. Nie umieliśmy mówić po duńsku,
ale na szczęście byli tam ludzie, z którymi mogliśmy
porozumieć się po angielsku. Najdziwniejsze było to,
że było tam wiele pikantnych pizz o różnych dziwnych
nazwach jak ,,Maradonna", ale było coś innego, coś co
się wyróżniało, pizza ,,Michael". Cóż ,,Michael" był popularnym
wyborem w zespole, trzech z nas zamówiło
tę pizzę. Po kilku godzinach po zjedzeniu pizzy, która
miała dużo papryki, a nie były to zwykłe papryki, a jalapeno,
trzech z nas po zjedzeniu pizzy musiało w pośpiechu
udać się do toalety! Zapewniam cię, w trakcie
przebywania w ubikacji, było dużo wykrzykiwania nazwy
,,Michael"! Ta sama trójka wróciła następnego
dnia do tej pizzerii i zamówiła to samo. Tego dnia papryka
była jeszcze gorętsza. Staraliśmy się tworzyć nie
tylko muzykę, ale również podejmować wyzwania z
jedzeniem (śmiech). Inna przygoda... Pierwsze zdjęcie,
które wypuściliśmy z tej sesji, było robione, gdy jeden
z naszej piątki stał na wzgórzu, twarzą do słońca, wiatr
wiał, a podczas robienia zdjęcia było minus cztery stopnia
Celsjusza, więc to nie żart, że zmarzliśmy tam
(śmiech). Zdecydowaliśmy się to zrobić w ostatniej
chwili, ponieważ chcieliśmy każde ze zdjęć zrobić w
innym miejscu. Niestety, nas i naszą panią fotograf,
Lenę Angioni, nie usatysfakcjonowało, to, co mieliśmy.
Wróciliśmy tam, znowu odmroziliśmy sobie tyłki
i zrobiliśmy kolejne zdjęcia. Te fotografie okazały się
dużo lepsze, więc byliśmy bardzo szczęśliwi, że je zrobiliśmy.
Od tamtej pory nasza fotograf zgarnęła kilka
nagród, a my otrzymaliśmy wiele wyświetleń i polubień
na mediach społecznościowych, więc jesteśmy zadowoleni
z rezultatów tej sesji. Czasami mam przemyślenia,
że najlepsze rzeczy wychodzą, gdy decyzję podejmuje
się pod wpływem impulsu, zamiast planowania
dosłownie wszystkiego. Lepiej działać niekonwencjonalne.
Dziękuję wszystkim polskim fanom za
wsparcie przez lata, zwłaszcza, gdy byłem w Testamencie
i w Nevermore. Chciałbym was prosić, byście
słuchali i wspierali również One Machine, tak samo
jak grałem w innych zespołach. Mam nadzieję, że zobaczymy
się na koncertach.
Grzegorz "Gargamel" Cyga
HMP: Nikt nie przyzna się do tego głośno, ale w
wielu doświadczonych zespołach z długim stażem
wygląda to tak, że tworzenie kolejnych płyt to już
bardziej rutyna niż entuzjazm czy inne pozytywne
emocje. Jak wam udaje się unikać takich pułapek
przy 19-letnim stażu i ośmiu płytach na koncie?
Matthias "Metti" Zimmer: Fakty są takie iż naprawdę
lubimy to co robimy choć nie zarabiamy na muzyce.
Czyni nas to zupełnie niezależnymi odnośnie
muzyki. Nasze albumy są wydawane w odpowiednim
czasie, kiedy czujemy, że nazbieraliśmy wystarczającą
ilość muzyki która nadaje się na płytę. Bez
sensu jest wypuszczanie albumu co roku, gdy nie jest
się z niego chociaż w 666 procentach zadowolonym.
Czyli granie musi sprawiać przyjemność, a jeśli
ktoś podchodzi do niego jak do normalnej pracy to
Pomimo tego, że ciężki rock narodził się w
Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych,
to jednak przy okazji jakiegoś światowego
kataklizmu skutkującego jego
zagładą odrodziłby się pewnie w Niemczech,
bo mało kto, tak jak nasi zachodni
sąsiedzi kocha różne odmiany metalu.
Potwierdza to też niemal 20 lat istnienia grupy Perzonal
War, która konsekwentnie nagrywa równe, coraz
ciekawsze płyty, co potwierdza też najnowsza, już ósma w
ich dorobku, "The Last Sunset" , ale przede wszystkim z
ogromnym entuzjazmem podchodzi do tego, co robi. Wokalista
i gitarzysta Matthias "Metti" Zimmer opowiada o
wszystkim co sprawia, że jego zespół jest coraz bardziej
rozpoznawalny i nie traci impetu:
666 % satysfakcji
kiedy spotkasz kapele, których jesteś fanem od wielu
lat i możesz wystąpić obok nich na wspólnej scenie.
Tworzenie muzyki jest dobrym odejściem od codziennej
rutyny. Różni się od rzeczy codziennych, takich
jak praca, rodzina czy nadmiar innych obowiązków.
Więc wielkie dzięki dla wszystkich tych, którzy
wspierają nas od lat i kupu-ją naszą muzykę!!!
było łatwiej, gdy wszyscy członkowie zespołu mieli o
wiele więcej czasu. Teraz to naprawdę Carpe Diem,
trzeba wykorzystywać każdą szansę!
Podczas nagrywania tamtego albumu wspomogli
was gościnnie gitarzyści sesyjni, tym razem pracowaliście
już w pełnym składzie z Andreasem
Ballnusem, który dołączył do was po premierze
"Captive Breeding". Wniósł do zespołu coś więcej,
miał udział w komponowaniu i aranżowaniu
nowych utworów?
Kiedy nagrywaliśmy "Captive Breeding" Daniel,
który był jeszcze pełnoprawnym członkiem zespołu
grał wszystkie solówki. W Perzonal War tworzył
przez kilka lat. Niestety zdecydował się opuścić zespół,
ale wykorzystaliśmy wszystkie jego ścieżki, ponieważ
wykonał kawał dobrej roboty. Oczywiście
również Andreas miał swój wkład w nagraniach, tak
jak i wszyscy w zespole. Andreas jest świetnym facetem,
a najśmieszniejsze jest to, że grał razem z
Danielem w zespole Paula DiAnno, Phantoms Of
The Opera. Znali się więc długo. My także dobrze
znaliśmy Andreasa przed założeniem zespołu. Powiedziałbym,
że twórczy udział w Perzonal War
jest bardziej po mojej i Martina stronie. Obaj założyliśmy
Perzonal War i nasze serca należą do zespołu.
Kiedy grasz razem w zespole przez prawie
dwadzieścia lat w twojej głowie tworzy się wizja, w
jaki sposób zespół musi brzmieć.
Andreas udziela się też w innych zespołach, w tym
Architects Of Chaoz Paula Di'Anno - nie koliduje
to z jego obowiązkami w Perzonal War?
Wiesz co? Aby tego uniknąć jeździmy razem w trasy
(śmiech). Wraz z Architects Of Chaoz damy kilka
koncertów w grudniu i jestem pewien, że będzie więcej
niż śmieszne! Andreas ma do zagrania dwa koncerty
co noc... więc musi dowieść, że jest z metalu
(śmiech).
nie ma opcji, prędzej niż później stanie się wypalonym
niewolnikiem schematów, własnego stylu i
oczekiwań fanów?
Być może dzieje się to automatycznie, gdy trzeba
żyć z muzyką. Nawet jeśli starasz się zrobić to tak
jak chcesz, czasami się nie da. Szczerze mówiąc czujemy
się naprawde dobrze z tym jak działa Perzonal
War. Możemy grać na profesjonalnym poziomie bez
bycia profesjonalistami (śmiech).
To chyba dla was duży luksus i sytuacja wręcz
komfortowa, że od tylu lat to co tworzycie i najpierw
rzecz jasna musi spodobać się wam, cieszy
się też uznaniem fanów na całym świecie?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z sytuacji w naszym zespole,
ma to różne przyczyny... grunt, że członkowie
dobrze dogadują się ze sobą. Świetnie jest spędzać
czas razem i robić to, co lubisz najbardziej. Wtedy
mamy szansę napisać coś dobrego, nagrać w profesjonalny
sposób i dać kilka naprawdę dobrych występów,
gdzie spotkamy wspaniałych ludzi, fanów, a
także inne zespoły. Najlepszy moment przychodzi
Foto: Metalville
Podobnie ma się też chyba sprawa z firmą płytową,
bo "The Last Sunset" to wasza druga płyta wydana
przez Metalville Records - wsparcie wydawcy ułatwia
pracę takiego zespołu jak wasz, zwłaszcza w
czasach coraz mniejszej sprzedaży płyt i internetowego
piractwa?
Oczywiście ważne jest, aby pracować z właściwymi
ludźmi i to zawsze zależy od naszych oczekiwań.
Każdy wie, że sprzedaż płyt maleje, ale rynek muzyczny
nadal istnieje. Szczególnie jeśli chodzi o
muzykę rockową i metalową, gdzie wciąż wiele osób
chce mieć oryginalną, fizyczną płytę... nie tylko
pobrany plik. Oczywiście, że bylibyśmy szczęśliwi,
gdyby sprzedaż naszych płyt byłaby większa. Cieszymy
się, że mamy wytwórnie płytową, która w nas
wierzy i sprzedaje wystarczającą ilość płyt aby zrobić
z nami kolejny album. Jesteśmy realistami - Perzonal
War nigdy nie będzie wielki, ale fakt, że jesteśmy
na scenie od prawie dwudziestu lat pomaga nam
przetrwać i iść do przodu!
Chyba nie wywierali na was żadnych nacisków,
pracowaliście nad tym materiałem na spokojnie,
bez ciśnienia, że przerwa pomiędzy nim a "Captive
Breeding" będzie zbyt długa?
Dokładnie, nie śpieszyliśmy się, chcieliśmy aby nasz
album był jak najlepszy. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z wyników i mamy nadzieję, że nasi fani także.
Na długi okres przerwy między albumami mają
wpływ inne czynniki. Trzeba pracować, trzeba dbać
o rodzinę... i trzeba pisać dobre piosenki. Kiedyś
"The Last Sunset" to dowód waszej wszechstronności,
bo z powodzeniem łączycie na tej płycie
tradycyjny heavy, power, speed a nawet epic metal,
zaś obok mocarnych, iście metalowych partii nie
brakuje też sporej dozy melodii - zdradzisz, jak
powstaje tak urozmaicony materiał? Mieliście
tylko tych dziesięć utworów i na nich się skoncentrowaliście,
czy też na wcześniejszym etapie prac
było ich więcej, ale z niektórych zrezygnowaliście?
Dziękuję bardzo, właśnie to zamierzaliśmy stworzyć.
Wszechstronność, podstawa thrashmetalowa z różnymi
innymi elementy i melodiami, aby stworzyć
mieszaninę obu światów. Elementy thrashowe łączą
się z melodyjnym wokalem i prowadzącymi gitarami.
Perzonal War odzwierciedla rodzaj muzyki jaki cenimy
i najbardziej lubimy grać. I to nie jest tylko
thrash, power metal czy speed metal. Jest to połączenie
tych stylów, przy czym staramy się znaleźć drogę,
aby zrobić to w jak najlepszy możliwy sposób.
Jest to powodem, dlaczego można znaleźć utwór taki
jak "Metalizer" i "What Would You Say?" na tej
samej płycie. Nie chcemy się ograniczać. Myślę, że
istnieją sposoby, aby być melodyjnym bez konieczności
bycia lekkim i przyjemnym. Na tej płycie
skoncentrowaliśmy się na dziesięciu utworach, które
składają się na cały album. Refren w utworze "What
Would You Say?" jest częścią starej piosenki, która
została wykorzystana teraz. Nagraliśmy tę piosenkę
prawie dziesięć lat temu w zupełnie innej wersji, lecz
nigdy nie została wydana. Na ogół używamy tylko
"nowego" materiału, ale tym razem część starego kawałka
została umieszczona na płycie.
Bywa, że wracacie jeszcze do takich zarzuconych
po-mysłów, czy też trafiają do archiwum i nie ma
takiej potrzeby, bo ciągle powstają kolejne utwory?
Ogólne to nie lubię pracować ze starymi pomysłami.
Czasami zdarza się, że masz dobry kawałek, riff lub
melodię, ale nie możesz z tego zrobić kompletnego
utworu. Niekiedy staramy się wrócić do tych pomysłów
i je wykorzystać... ale w większości przypadków
zostają one odrzucone. Lubię zachować świeżość
- jeśli nie będę miał już wystarczająco pomysłów,
to nie będzie już sensu tworzenia muzyki.
Każdy album zawsze odzwierciedla szczególny okres
w życiu zespołu. Być może - patrząc wstecz - uważasz,
że mogłeś zrobić to lepiej lub inaczej, ale w tym
42
PERZONAL WAR
czasie zrobiłeś to, w jak najlepszy sposób. To jest
właśnie najważniejsze. Ciągle nie mogę się doczekać
kiedy napiszemy najlepszy album Perzonal War i to
jest nasze główne źródło motywacji, które pcha nas
do przodu.
Płytę promuje dynamiczny, archetypowy wręcz
"Metalizer" z drapieżnymi wokalami, wygląda
więc na to, że nie bawiliście się w półśrodki, to miał
być czytelny komunikat: gramy metal i singel ma to
pokazać w 120 procent? (śmiech)
(Śmiech)... na "Metalizer" należy spoglądać z przymrużeniem
oka... ale piosenka nie jest tylko zabawna.
Bardzo mi się podoba jako metal z bezwzględnym i
jasnym przesłaniem: skopię Ci tyłek!!! Jeśli chodzi o
słowa to jest to największy banał jaki kiedykolwiek
zrobiliśmy. Ale czy nie jest to fajne uczucie przynależności
do tego wizerunku? Myślę, że kiedy raz
słuchałeś metalu to nie ma sposobu, aby przestać go
lubić. Nie mogę zrozumieć ludzi, którzy mówią "o
tak, kiedy miałem 13 lat słuchałem Iron Maiden i
Judas Priest, ale oczywiście już tego nie robię".
Bzdura! Dla nas to nie moda czy jakiś krótki okres
podczas dzieciństwa... Dla nas to styl życia i cieszę
się że mogę być częścią tej wielkiej rzeczy!
Zresztą w Niemczech macie chyba obecnie sytuację
przypominającą tę w Norwegii czy Szwecji,
gdzie różne odmiany metalu podbijają mainstreamowe
listy przebojów i cieszą się coraz większą popularnością?
Nie wiem, czy ta muzyka staje się coraz bardziej popularna...
czy tylko inne zespoły stają się mniej popularne
(śmiech). Oczywiście, że jest fajnie patrzeć
jak zespoły metalowe odnoszą sukcesy. Zwłaszcza iż
wielu ludzi uważa, że nikt nie będzie tego słuchać i
że jest to tylko hałas i jakaś bzdura. Uważam, że nawet
w przeszłości był czas, w którym zespoły metalowe
górowały, a nawet były bardzo popularne. Cofnijmy
się do czasów, kiedy Sepultura wydała "Chaos
AD". W latach 90-tych. Paradise Lost wydał
"Icon" czy "Draconian Times", Megadeth -
"Countdown To Extinction", Metallica - "Black
Album" itp. Rock był popularny... potem pojawiły
się nowe trendy. Obecnie wydaje się, że metal wraca
do swojej popularności sprzed lat. Myślę, że przemysł
muzyczny głównie skupia się na metalu,
ponieważ te zespoły mają wiernych fanów, którzy
nadal kupują płyty. Z jednej strony jest to fajne, że
stają się popularniejsi dzięki temu; z drugiej mamy
tyle wyprzedaży gdzie muzyka już przestała mieć
znaczenie i gdzie liczy się tylko z dwadzieścia różnych
wydań specjalnych z super dodatkowym materiałem
itp.
Marzy wam się sytuacja, że wasz album trafia na
pierwsze miejsce listy bestsellerów, tak jak to zdarzyło
się niedawno np. Powerwolf?
(Śmiech)... Mogę marzyć: tak! Ale to się nigdy nie
stanie, tak długo jak żyję. Szczerze mówiąc trzeba
być realistą jeżeli chodzi o oczekiwania. Trafienie na
wysokie miejsca na listach przebojów jest jak utopia
- potrzebne jest duże wsparcie finansowe i nie można
zapomnieć o odpowiedniej strategii marketingowej.
Ale dla nas spełniły się nasze małe marzenia.
Przykładowo, w najbliższy weekend gramy festiwal
razem z Sepulturą. Jeśli byś mi powiedział dwadzieścia
lat temu, że będę grał w przyszłości razem z
tym zespołem to pewnie był natychmiastowo zemdlał
(śmiech). Więc widzisz ... są inne marzenia,
które się spełniły i to jest super!
Foto: Metalville
Na dobrą sprawę takie sytuacje były wcześniej na
porządku dziennym, zwłaszcza w latach 80-tych
czy na początku 90-tych - jak sądzisz, czy fakt, że
teraz wielu ludzi doszukuje się w czymś takim sensacji
może mieć związek z faktem, że metal stał się
obecnie znacznie bardziej niszową muzyką?
Myślę, że wielkie zespoły takie jak Metallica, Iron
Maiden, Guns'n Roses lub AC/DC zawsze będą
trafić na najwyższe miejsca list przebojów. Powerwolf
na przykład to inna sprawa. Myślę, że zwykły
słuchacz nigdy wcześniej o nich nie słyszał, choć być
może zna "wielkie zespoły" metalowe. Cały przemysł
muzyczny zmienił się tak bardzo, bądźmy tu szczerzy:
pozycja numer jeden na listach przebojów, w
porównaniu do tej samej pozycji dwadzieścia lat temu
nie jest taka sama. Ilość płyt, która jest sprzedawana
teraz jest nie równa tej sprzedawanej przed
laty. Ale podoba mi się fakt, że o wiele więcej zespołów
metalowych, nawet te mniejsze, mają swoje
rolę w przemyśle muzycznym. Niemniej jednak: metal
nigdy nie był i nie jest typem muzyki dla każdego...
to jest właśnie powód, dlaczego go słuchamy.
Kurczy się też sam rynek muzyczny, obecnie sprzedanie
kilku tysięcy płyt to już spory sukces - jak w
takich realiach odnajduje się Perzonal War?
Kiedy ukazały się albumy "Faces" i "When Times
Turn Red" sprzedaliśmy więcej krążków niż obecnie,
ale nie możemy tego porównywać w ten sposób,
ponie-waż cała sytuacja uległa zmianie. Dotyczy to
tak samo małych, jak i dużych zespołów. W gruncie
rzeczy koncerty i ich produkty stają się coraz bardziej
istotne dla zespołów, pozwalają przetrwać na
rynku muzycznym.
Czyli nie dziwi cię, że na stoisku z merchem schodzi
więcej koszulek niż płyt - to znak naszych czasów
i dobrze, że ludzie kupują chociaż koszulki czy
bluzy?
Myślę, że jest to trochę smutne, bo jestem prawdziwym
fanem muzyki. Do tej pory kupuję wiele kompaktów
płyt winylowych, które znaczą dla mnie
dużo. Ale jak wspomniałeś - czasy się zmieniły i to
jest na pewno znak teraźniejszości. Nowe pokolenie
dorasta w czasach gier komputerowych, telefonów
komórkowych i innych rzeczy. Pojawiło się także
wiele alternatyw na wydawanie pieniędzy oprócz
muzyki, więc jeśli słuchacze chcą przynajmniej kupować
koszulki i inne gadżety, pomagają w ten sposób
utrzymać przemysł muzyczny.
Kiedy zaczynaliście grać wyglądało to wszystko
zupełnie inaczej, chociaż plagą - szczególnie we
wschodniej części Europy - były pirackie płyty
CD. Wygląda na to, że trzeba się przystosować do
obecnej sytuacji bądź zrezygnować z grania?
Oczywiście musimy zaakceptować sytuację, taką
jaka jest. Cieszę się, że zaczęliśmy z zespołem tak
dawno temu - pamiętamy "dobre" czasy i jesteśmy
zadowoleni, że jeszcze się trzymamy. Naszym celem
jest nic więcej jak robienie muzyki bardziej profesjonalnie.
Oczywiście trzeba kochać to co się robi.
Jak już wspomniałem: jestem bardzo szczęśliwy, że
mam okazję pisać, nagrywać i grać swoją ulubioną
muzykę z tak wspaniałymi ludźmi. Lecz w pierwszej
kolejności robisz to dla siebie, a jeśli innym też się
podoba, to nawet lepiej dla nas!
Wy pewnie nie rozważacie takiej opcji, bo muzyka
to pewnie dla was coś więcej niż tylko hobby?
To musi być coś więcej niż hobby, w przeciwnym
razie można zrezygnować. Niektórzy uważają, że
granie w zespole to tylko zabawa, ale jest to ciężka
praca dla wspólnego dobra zespołu. Musisz dbać o
pisanie piosenek, robienie prób, rezerwowanie studia
i nagrywanie albumów. Trzeba walczyć o swoje
pomysły, dbać o media społeczne, strony internetowe,
e-maile, itp. Oczywiście w zespole są osoby z
różnymi charakterami, więc z tym jest jak z każdym
związkiem... masz lepszy i gorszy czas lecz trzeba
dbać o siebie w każdej sytuacji. Jeżeli chodzi o mnie
osobiście, to lubię grać w kapeli i mam nadzieję, że
jeszcze wiele dobrych lat przed nami.
Ale nie utrzymujecie się z grania, na to pewnie stać
tylko największe gwiazdy?
Nie chcemy żyć z muzyki, co pozwala nam czuć się
swobodnie w tym co robimy. Możesz być pewien:
każda piosenka, która nagrał Perzonal War jest rzetelna
w 100 procentach i stajemy za nią murem!
Z drugiej strony może dlatego właśnie, że gracie
dla przyjemności i nie jesteście w związku z tym
zmuszani do kompromisów typu: "muszę to nagrać,
bo inaczej po mnie, nikt tego nie kupi", zaszliście
tak daleko i po tylu latach istnienia wciąż jesteście
w stanie zaintrygować słuchaczy swoją nową muzyką?
Myślę, że mamy fanów, którzy słuchają nas od dnia,
w którym zaczęliśmy. Oczywiście straciliśmy kilku,
ale także zyskaliśmy wielu. Myślę, że jest to normalny
rozwój wydarzeń. Rozumiem ludzi, którzy lubią
stare kawałki - mogę też zrozumieć tych, którzy lubią
nowsze brzmienie. Jesteś naprawdę szczęściarzem,
jeśli twoi fani zaakceptują rozwój muzyczny
twojego zespołu. Jest to miłe, gdy po prawie dwudziestu
latach mówią, że "nigdy wcześniej nie słyszeli
twojego zespołu - ale go lubią", a następnie kupią
wszystkie twoje albumy. Jak widać... jest jeszcze nadzieja
(śmiech).
Życzymy wam więc, żeby ten stan rzeczy trwał jak
najdłużej i dziękujemy za rozmowę!
Dziękuję bardzo za poświęcony czas i za wspieranie
Perzonal War. Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo
na koncercie.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska
PERZONAL WAR 43
Zawsze dajemy z siebie wszystko
W ciągu ostatnich kilku lat byliśmy świadkami jak bardzo zróżnicowaną formą
sztuki jest heavy metal. W tym nurcie muzycznym zderzają się często elementy, które są
swoimi zupełnymi przeciwieństwami. Mamy tu do czynienia zarówno z prostotą jak i skomplikowaniem,
ciężarem i lekkością, brutalnością i melodią. Nie ma jednego sprawdzonego
przepisu na dobry heavy metal. Każdy może znaleźć własną receptę na ekspresję swojej
twórczości. Kolejny album północnoirlandzkich metalowców ze Stormzone jest tego przykładem.
Dlatego ponownie udaliśmy się do Johna Harbinsona, lidera tej grupy, by porozmawiać
o tym, co nowego słychać w krainie melodii i wyrazistego brzmienia.
HMP: Przeprowadziliśmy w zeszłym roku rozmowę
na temat waszego ówczesnego nowego albumu
"Three Kings", który miał swoją premierę w 2013
roku. Od tamtej pory minęło trochę czasu, a wasz
najnowszy album "Seven Sins" jest jasnym dowodem
na to, że nadal trzyma się was kreatywność i
pasja tworzenia. Czy zgodziłbyś się z tym?
John "Harv" Harbinson": Zdecydowanie, a nawet
powiedziałbym, że pasja i ambicja rosły w nas z każdą
chwilą pracy nad tym albumem. Nadal przed nami
jest długa droga do tego punktu, w którym moglibyśmy
rzucić nasze codzienne prace i jeździć w trasy
Stwierdziłeś, że "Death Dealer", "Zero To Rage" I
"Three Kings" to albumy, które przedstawiają pewien
spójny temat, który jest na nich kontynuowany
- postaci Death Dealera. Czy "Seven Sins" też
podąża tą samą ścieżką i rozszerza ten wątek?
"Seven Sins" nie tylko jest kontynuacją naszej tradycji
przedstawiania kolejnych wcieleń postaci Dealera.
Tym razem poświęciliśmy mu o wiele więcej miejsca.
Dealer (znany na tym albumie jako Dr. Dealer) dostał
posadę głównej postaci, jako przywódcy wędrownych
wyrzutków w jego obwoźnym Emporium.
Przybywa razem z nimi do miast skupiających złych
ludzi dręczących dzieci, które urodziły się z różnymi
kalectwami. Ci ludzie trzymają je w piwnicach, na
strychach i w innych obskurnych miejscach. Wespół
ze swoją piękną, lecz śmiertelnie niebezpieczną asystentką
Bathshebą, Dealer uwalnia umęczone duszyczki,
dając im schronienie w swej karawanie, oraz
Foto: Stormzone
także samemu być interesującym jako samotna kompozycja.
To ważne, żeby utwór niósł ze sobą jakieś
znaczenie, nawet gdy słucha się go jako wyrwanego z
kontekstu. Jako twórca tekstów, czuję się jakby na
świat przychodził mój kolejny syn, za każdym razem,
gdy tworzę słowa do znakomitej muzyki. Nie wiem
czy to podświadomie mnie nastawiło mnie w
kierunku tematu bezbronności dzieciństwa i wielkich
odpowiedzialności, łączących się z tym, by przeprowadzić
dziecko przez nie odpowiedzialnie i bezpiecznie.
Na pewno obecny jest pewien wątek opiekuńczy
pojawiający się w utworach i poczucie, że zawsze
jest nadzieja na lepsze życie dla upośledzonych i maltretowanych
dzieci, nawet jeżeli pochodzi ona z niezwykłego
źródła. Istota sprawy jest mroczna i czasem
pełna grozy. Głównym celem "Seven Sins" jest jednak
przedstawienie poczucia nadziei aniżeli desperacji,
dając jednocześnie wstydliwą przyjemność oglądania
ludzi, którzy znęcali się nad słabszymi, a teraz
dostają to, na co zasłużyli!
Dlaczego wybraliście "Seven Sins" na tytuł nowego
wydawnictwa? Parę waszych ostatnich albumów
ma liczbę w nazwie, czy jest to zabieg zamierzony?
Tytuł nie powstał tak od razu. Utwór "Seven Sins"
powstał jakoś tak jako piąty lub szósty. Nie mieliśmy
zamiaru kontynuować motywu liczb w nazwie, w każdym
razie nie kierowaliśmy się tym przy wyborze
tytułu wydawnictwa. Jest tyle dobrych i odpowiednich
utworów nadających się na tytuł dla albumu, że
mogliśmy wybrać wiele z nich. Utwór "Seven Sins"
jest najdłuższą kompozycją. Jest naprawdę epicki i
zawiera w sobie wzmianki o wątkach, które pojawiają
się w pozostałych numerach z płyty. Dlatego był najbardziej
reprezentatywnym wyborem na ten tytułowy.
Swoją drogą, niedługo pojawią się dość znaczące
liczby dla Stormzone. W 2016 będziemy obchodzić
nasze dziesięciolecie!
tak często jak byśmy chcieli. Faktem jest, że każdy
kolejny album Stormzone sprawiał, że byliśmy coraz
bardziej doceniani i chwaleni jako zespół, który stale
dostarcza swój towar. Promotorzy i agenci widzą, że
nigdzie nie zamierzamy odejść, a nasz fanbase rośnie
w siłę na całym świecie. To nas zachęca do dalszego
wysiłku. Zamierzamy wykorzystać owoce naszego
postępu. Wierzymy, że "Seven Sins" jest jasnym znakiem,
wskazującym na to, że nie oszczędzamy siebie,
a nawet podejmujemy ryzyko, wypuszczając nasz
piąty album przy tych wszystkich oczywistych wyzwaniach.
Pokazujemy, że kreatywność i pasja stale
są obecne w każdym muzyku Stormzone.
swoimi sposobami i środkami wymierza karę tym,
którzy byli okrutni wobec biednych i niewinnych. Album
nie skupia się wyłącznie na jego metodach i motywach,
ale także dotyka umysłu Dealera po raz pierwszy
w historii, pozwalając na spojrzenie na świat jego
oczami. Na poprzednich albumach słuchacze mogli
jedynie usłyszeć opowieści o nim, podczas gdy na
"Seven Sins" mają okazję być samym Dealerem!
Jak wyglądało tworzenie tej części historii, która
miała zostać przedstawiona na najnowszym albumie?
Jakie wątki fabularne i motywy pojawiały się
w waszej wizji?
Koncept album jest bardzo ambitnym przedsięwzięciem,
ponieważ musiał zawierać w sobie interesującą
fabułę przez przynajmniej dwanaście kawałków, a
nawet więcej, gdy do tego doda się utwory bonusowe.
Naszym zamiarem było stworzenie historii, która nie
tylko skupia w sobie przebieg całego albumu. Pragnęliśmy,
by każdy utwór miał swoje poboczne wątki, by
Na waszej oficjalnej stronie można znaleźć dwanaście
krótkich filmów, w których opisujecie historie
i wątki z poszczególnych kawałków z nowego albumu.
To fajna sprawa, że zdecydowaliście się w ten
sposób przybliżyć swoim fanom historię opisywaną
na płycie. Dzięki temu większy nacisk został położony
na warstwę tekstową. Mam jednak jedno pytanie
- utwór otwierający album nazywa się "Bathsheba".
Nie znalazłem wyjaśnienia dlaczego zdecydowaliście
się tak ochrzcić ten utwór (i postać w
nim opisywaną) imieniem biblijnej postaci?
Bathsheba jest egzotyczną i piękną cudzoziemką,
którą Dr. Dealer uratował z patologicznej rodziny,
gdy była jeszcze nastolatką. Traktowano ją bardziej
jak niewolnika niż jak córkę. Dealer dostrzegł, że była
nadzwyczajna, nie tylko pod kątem swej urody, ale
także pod kątem swych zdolności. Potrafiła zahipnotyzować
ludzi tak, by całkowicie się jej poddali. Jej
imię było wówczas inne, jednak będąc dozgonnie
wdzięczna przywódcy wędrownego Emporium, złożyła
mu przysięgę wierności. Dr. Dealer ochrzcił ją
mianem Bathsheby. Traktował ją jako swoją krew, a
imię Batsheba oznacza "córka przysięgi". Jest wierna
ponad miarę względem tym, którym ufa. Ma też swoją
mroczną stronę, która ujawnia się wtedy, gdy zażyczy
sobie tego Dealer. Zna smak bezradności i bólu,
co wpłynęło na to jak postrzega tych, którzy są
okrutni wobec innych. Po prostu nie chciałbyś zadzierać
z Bathshebą!
Wygląda na to, że Steve Moore znowu był odpowiedzialny
za brzmienie albumu. Wybraliście
sprawdzone rozwiązania?
Przebieg sesji nagraniowej właściwie wybrał się sam!
Możliwe, że "Zero To Rage" i "Three Kings" nie
sprzedały się tak jak powinny, by Stormzone mogło
sobie pozwolić na jacht, sportowy samochód i dom
na plaży, ale na pewno nie stało się tak ze względu na
jakość produkcji albumów! To, co napisaliśmy i nagraliśmy,
Steve Moore zarejestrował - i też wpłynął
na to, że utwory brzmią znakomicie. Jego umiejętności
studyjne stają się coraz lepsze. Jeżeli Stormzone
nie zostanie dostrzeżone szerzej, byłoby wielką
farsą, gdyby chociaż Steve Moore nie dostał pochwał
jako producent muzyczny. Brzmienie "Seven
Sins" jest potężne. Jest takie dzięki rozwijającym się
zdolnościom Steve'a. Dysponuję on olbrzymią wiedzą
studyjną, zna bardzo wiele technik nagraniowych,
a przy tym łączy to wszystko z postrzeganiem
tego, jak powinien brzmieć udany heavy metalowy
44
STORMZONE
zespół bez użycia komputerów. Ma pojęcie o tym jak
rozwija się technologia i ciągle się kształci w tym zagadnieniu,
jednak nie traci ze swej wizji tego, że muzyka
powinna brzmieć czysto, dynamicznie, ekscytująco.
I będzie pracował bez wytchnienia, by każdy
z aspektów nagrania był w pełni zadowalający. Robi
to z pełnym poświęceniem i dzięki temu wykształcił
wyjątkowe brzmienie Stormzone. Najwyższy czas,
by został dostrzeżony i doceniony jako świetny producent
muzyczny, którym jest bez dwóch zdań. Może
"Seven Sins" pomoże mu w tym. Jedno jest pewne
- ten album w pełni obrazuje to, jakim jest wspaniałym
gitarzystą!
Czy okładka w jakiś sposób odnosi się do muzycznej
lub tekstowej warstwy albumu?
To ja wykonałem okładkę i oprawę graficzną wkładki,
więc podejrzewam, iż mając stale fabułę "Seven
Sins" w mojej głowie, przeniosłem ideę albumu na jego
grafikę. Muzyka była naturalnie wielką inspiracją,
zwłaszcza że pracowałem nad okładką w czasie, gdy
ją jeszcze pisaliśmy. Scenariusz był podobny jak przy
wyborze tytułu wydawnictwa. Zdecydowaliśmy się
na "Seven Sins" i artwork musiał to odzwierciedlać.
W swym niezwykłym powozie Dr. Dealer nakłania
swych klientów do wybrania jednego z siedmiu eliksirów,
przygotowanych w mroku przez jego uzdolnionych
i tajemniczych podopiecznych. Bathsheba daje
tym ludziom poczucie nieśmiertelności, płacą dobrą
sumę, zapewne pod wpływem brawury, a może pod
wpływem "napoju powitalnego" Dr. Dealera, próby
przechytrzenia mistrza tego karnawału, dreszczyku
hazardu lub chcąc zaimponować Bathshebie. Kupują
klucz do wybranej prze siebie skrzynki, bez absolutnie
żadnej gwarancji sukcesu, lecz zupełnie onieśmieleni
przez piękną Bathshebę, zaryzykują wszystko,
byleby tylko zrobić na niej wrażenie. Okładka albumu
przedstawia otwierającą się szkatułę. Jej orientalny
wygląd wskazuje na pochodzenie imienia Bathsheby,
może nawet trochę sugeruje pewne erotyczne
konotacje. Wydaj pieniądze, podejmij ryzyko, przekręć
klucz, otwórz możliwości - szczęście lub los gorszy
od śmierci. Wszystko jest możliwe w Emporium
Siedmiu Grzechów!
Ci, którzy kupili wasz nowy album, mają także
możliwość odblokowania czterech utworów bonusowych
na waszej stronie głównej, jeżeli odpowiedzą
poprawnie na zagadkę, do której wskazówki znajdują
się w booklecie. Skąd taki pomysł? Czy ten
bonusowe utwory zostały nagrane specjalnie do tego
typu przedsięwzięcia?
Numery, które zostały utworami bonusowymi, na pewno
zostały napisane jako część historii pojawiającej
się na "Seven Sins". Pewnie znalazły by się na albumie,
gdybyśmy byli dużym zespołem, mogącym sobie
pozwolić na nagrywanie podwójnych wydawnictw.
Jednak wypuszczenie teraz albumu z szesnastoma
utworami mogłoby źle wpłynąć na jego odbiór. Dlatego
wybraliśmy dwanaście, które przeprowadzą słuchacza
przez zawiłą fabułę "Seven Sins" oraz historię
Dr. Dealera, Bathsheby i niesamowitych członków
podróżującego Emporium. Jednak pozostałe utwory
są nadal ważne dla nas jak i dla całej historii, dlatego
istotnym dla nas było ich upublicznienie w jakieś
formie. Przeprowadziliśmy szeroko zakrojone badanie
i odkryliśmy, że to, co zaproponowaliśmy jako
sposób na odblokowanie utworów dodatkowych jest
jedyne w swoim rodzaju - żaden zespół nie wpadł na
taki pomysł. To niesamowite, by w aktualnych czasach
wpaść na coś, co jeszcze nie było przez nikogo
przerabiane. W rezultacie, ci którzy naprawdę kupili
naszą płytę, uzbroili się w wyraźne wskazówki, w jaki
sposób odblokować cztery dodatkowe utwory na naszej
"przeklętej drabinie" na stronie głównej! Jednak
ci, którzy się pomylą za wiele razy mogą sprowadzić
na siebie uwagę rozzłoszczonego Dealera i Bathsheby!
Zostaliście ostrzeżeni!
Każdy utwór z "Seven Sins" ma swoją własną
naturę i klimat. Podejrzewam, że każdy z nich jest
dla was na swój sposób ważny. Jednak, który z nich
byś wskazał jako ten, który jest najbardziej wyjątkowy
spośród innych?
Każda kompozycja z płyty jest dla mnie wyjątkowa.
Moje serce i moja dusza wlały się w każde słowo i każdą
melodie. Trudno jest wskazać jeden utwór, który
byłby ważniejszy od innych. Podejrzewam, że większym
sentymentem darzę te utwory, które znaczą dla
mnie więcej w materii osobistej. Na przykład "Your
Foto: Stormzone
Time Has Come" było pierwszym utworem, którego
warstwę instrumentalną usłyszałem. To był pierwszy
utwór, który chłopaki mi przesłali. Od tego zaczęło
się tworzenie "Seven Sins". "Master of Sorrow" ma
świetną sekcję rytmiczną, tak tuż przed solówką - za
każdym razem, gdy ją słyszę, to stają mi włoski na
karku. Dalej mnie ten motyw zadziwia. Nieczęsto się
to zdarza, zwłaszcza że mamy za sobą lata robienia
muzyki. Myślę, że nadal będziemy trwać na scenie,
niezależnie od tego czy odniesiemy sukces czy też
nie. Tworzenie heavy metalu ma genialny wpływ na
nasze samopoczucie I życie codzienne. Jest samo w
sobie nagrodą za cały czas i wysiłek, który wkładamy
w Stormzone. Mam nadzieję, że postrzegacie "Seven
Sins" tak samo ciepło, co my. To wiele dla nas znaczy!
Podczas naszego poprzedniego wywiadu, wspomniałeś
o tym, że planujecie nagraniu albumu live na
którymś z letnich festiwali. Lato się już skończyło -
udało się wam zrobić nagrania tak jak planowaliście?
Zostawiliśmy sobie tę przyjemność na specjalną okazję.
Zbieramy siły na odpowiednia chwilę, by zaprezentować
to jak Stormzone brzmi na żywo. Jak już
wspomniałem, w 2016 będziemy obchodzić dziesięciolecie,
co stanowi dla nas prawdziwy kamień milowy
w historii zespołu. Kilka dużych festiwali interesuje
się nami i na każdym z nich moglibyśmy nagrać
album lub DVD. Możliwe, że za kilka lat znowu
zagramy na Wacken. Ten zaszczyt byłby idealny do
uchwycenia kamerą. Do tego czasu pewnie uda nam
się dodać wiele nowych elementów, do naszego image'u
scenicznego i samego występu. W każdym razie
zespół jest gotowy w każdej chwili. Byliśmy już nieoficjalnie
nagrywani podczas naszych występów na
naszej trasy z Saxon. Widziałem te nagrania na Youtube
i jestem niezwykle zadowolony z tego, jak na
nich wyszliśmy. I z tego jak reagowała na nas publiczność.
Byłoby świetnie, gdyby udało nam się to
wszystko uchwycić profesjonalnie! Zawsze dajemy z
siebie wszystko, niezależnie od tego czy gramy w klubie
czy na festiwalu!
Rozmawialiśmy także o przeszłości twojej i Davida
w Sweet Savage. Tym razem chciałem zapytać o
coś innego. W Stormzone grali także inni muzycy,
którzy byli członkami Sweet Savege - Stephen
Prosser i Julian Watson. Kiedy dokładnie znajdowali
się w składzie Stormzone i dlaczego nie ma już
ich w zespole?
Julian Watson i Stephen Prosser nigdy właściwie
nie byli członkami Stormzone. Grali na pierwszym
naszym albumie, i włożyli w niego sporo swojego
wkładu, jednak ta płyta została nagrana, co w samo
w sobie jest dość niezwykłe, jeszcze zanim zespół
miał nazwę i podpisany kontrakt płytowy! Sam sfinansowałem
nagranie "Caught in the Act" - to miał
być mój album solowy. Julian i Steve oraz moi kumple
z Den of Theves Peter Macken i Keith Harris,
zgodzili się pomóc mi przy nim. "Caught in the Act"
okazał się tak dobrym albumem, że Escape Music,
po otrzymaniu promo, zgodziło się go wydać. Zasugerowali
mi wtedy, że płyta może się lepiej sprzedać nie
jako wydawnictwo solowe, a jako album pełnoprawnego
zespołu, ze mną jako wokalistą. Wtedy narodził
się Stormzone, jednak niestety większość odpowiedzialnych
za tworzenie "Caught in the Act" nie
mogło wziąć na siebie współuczestniczenia w tym
projekcie na dłuższą metę. Wtedy znalazłem się znowu
w niezwykłej sytuacji - mam płytę gotową na wydanie,
mam nazwę dla zespołu, jednak… nie mam
zespołu! Na szczęście, była to tylko kwestia paru
tygodni, bym poskładał pełny skład w 2006 roku. Od
tego czasu w zespole jest nieprzerwanie Graham Mc
Nulty na basie, Davy Bates na perkusji, Steve
Doherty na gitarze i ja za mikrofonem. Można powiedzieć,
że to są oryginalni członkowie, gdyż
Stormzone de facto powstało właśnie w 2006 roku.
Jakie są wasze plany koncertowe? Niestety, na
waszej stronie nic nie ma o nadchodzących występach.
Nagraliśmy i wypuściliśmy "Seven Sins" sporo przed
zakładanym harmonogramem, co zaskoczyło nie
tylko nas, ale także naszą wytwórnię i management.
A to na nich zwykle opierają swoją pracę promotorzy.
Dlatego nie wszystko jest jeszcze na swoim miejscu.
Nie mamy jeszcze zaplanowanej trasy promującej album.
Pracujemy aktualnie nad tym, a póki co, gramy
koncerty lokalnie. Prawdziwą siłę pokażemy jednak
w 2016 roku. Przygotujemy specjalne show, na których
solidnie zaprezentujemy naszą pracę! Tak długo
jak będą nas wspierać tacy ludzie jak ty, będziemy
mieli szansę przetrwać i prosperować na nowożytnej
metalowej scenie. Nie możemy się doczekać, by dla
was zagrać! Metal is Forever!
Wielkie dzięki, że zgodziliście się poświęcić nam
nieco swojego czasu!
Jesteśmy wdzięczni, że daliście nam możliwość zwrócenia
się do waszych oddanych czytelników. Mam
nadzieję, że się wszyscy niedługo spotkamy.
Dziękujemy także tym, którzy czytają ten wywiad!
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
STORMZONE 45
wnych próbach nagraliśmy pierwsze demo i wkrótce
zaczęliśmy grać koncerty.
HMP: Witam serdecznie, na wstępie chciałbym
zapytać, jak moglibyście opisać pierwsze docierające
do Was opinie na temat "Premonition"?
Paul Smith: Jednym słowem, zdumiewające! Wszyscy
w kapeli bardzo przyłożyliśmy się do nowych utworów,
w trakcie sesji mieliśmy wrażenie, że wszystko
układa się więcej niż dobrze, ale mieliśmy także świadomość
braku obiektywizmu, co jest typowe wobec
własnej twórczości.
Tony Coldham: Część utworów była pisana ponad 30
lat wstecz, więc była naturalna obawa, że znając te
utwory i ich pierwotne wersje, będziemy mieli trudność
z dokonywaniem w nich zmian. Staraliśmy się
być uczciwi wobec samych siebie. Okazało się, że
zmian nie było dużo, trochę w tekstach, trochę w aranżach.
Generalnie dodawaliśmy nowe elementy, częściej,
niż usuwaliśmy coś, co nam się nie podobało. Na
końcu byliśmy i jesteśmy szczęśliwi z efektu końcowego.
Paul Smith: Wiesz, nigdy nie jesteś w stanie powiedzieć,
jak płyta zostanie przyjęta na zewnątrz, jednak
czytanie dotychczasowych recenzji, jakie otrzymuje
"Premonition", wynagradza nam cały wysiłek włożony
w nagrywanie albumu.
Lepiej późno, niż wcale
Nazwy takich kapel, jak Iron Maiden, Saxon, Def Leppard zna każdy szanujący się
fan muzyki metalowej. Wszystkie wymienione zespoły łączy sukces, jaki osiągnęły na rynku
muzycznym, ale nie tylko… Każdy z tych zespołów brał udział w tworzeniu zjawiska nazwanego
New Wave Of British Heavy Metal, które wywiera wpływ na muzykę metalową do dziś.
Muzycy zespołu The Deep, z którymi miałem zaszczyt rozmawiać, także byli częścią tego
nurtu, grając w rozmaitych kapelach na początku lat 80-tych a następnie formując band
Deep Machine. Niestety, pomimo faktu, że na ich koncertach bywali nawet członkowie Maiden,
kariera ominęła ich szerokim łukiem a zespół wkrótce się rozpadł. 32 lata później, kapela
powraca z nową nazwą i silnym przekonaniem, że tym razem się uda. Po wysłuchaniu
debiutu The Deep "Premonition", jestem dobrej myśli.
Opowiedzcie trochę o Waszych początkach w muzycznym
biznesie, mimo debiutanckiego albumu, nie
jesteście przecież nowicjuszami w metalowym świecie…
Paul Smith: Członkowie The Deep, grali i koncertowali
w wielu kapelach, przez wiele lat, poczynając od
lat szkolnych, przed naszym spotkaniem w roku 1982.
W późnych latach 70-tych, mieliśmy fantastyczną heavy-metalową
scenę i mimo, że nie znaliśmy się jeszcze,
wszyscy dzieliliśmy te same sale koncertowe, jak Ruskin
Arms, the Bridge House & the Electric Stadium,
występując w różnych bandach.
Zatem początków kapeli należy szukać w roku 1982 i
nazwie Deep Machine?
Tony Coldham: Dokładnie, korzenie zespołu sięgają
daleko, daleko w przeszłość… (śmiech)
Paul Smith: Tak, myślę, że to było przeznaczenie. W
podobnym czasie kapele, w których graliśmy, rozpadły
się.
Tony Coldham: Byłem w kapeli Minas Tirith, która
rozpadła się kilka miesięcy wcześniej i szukałem kapeli
lub muzyków, z którymi mógłbym grać. Potem spotkałem
Tony'ego Harrisa, który był przesłuchiwany i dołączył
do kapeli Burn. Nadawaliśmy na podobnych falach,
jednak nie byłem przekonany do pozostałych gości
z kapeli. Kilka tygodni później dostałem telefon od
John'a Wigginsa (gitarzysta Deep Machine - przyp.
red.), z zaproszeniem na przesłuchanie do Deep Machine.
Znałem zespół i Johna dość dobrze. Poszedłem
na próbę, na której byli John, Andy (Wrighton, basista
Deep Machine - przyp.red.) i ktoś, kto przygrywał
na perkusji. Byłem strasznie podjarany, gdy dostałem
tą robotę i natychmiast zadzwoniłem do Tony'ego, by
powiedzieć mu, co się stało. Wspomniałem także, że
chłopaki szukają gitarzysty. Powiedział natychmiast -
dołączam do Was!
Paul Smith: Niedługo później John dostał ofertę grania
z Paulem Di'Anno i dołączenia do jego kapeli Lone
Wolf (później nazwanej Di'Anno). Andy zamieścił
ogłoszenie poszukujące gitarzysty i perkusisty. Dołączył
Steve Kingsley na perkusji, którego kapela (nie
pamiętam nazwy), wkrótce się rozpadła, podobnie zresztą,
jak kapela Janine, w której grałem w tamtym czasie.
Wszystko zatem się świetnie ułożyło i po intensy-
Jakie wspomnienia macie z tamtych czasów, był to
wszak okres rozkwitu heavy-metalu…
Paul Smith: Mamy mnóstwo wspomnień, niektóre
niestety nie nadają się do druku, właściwie większość z
nich!(śmiech). Pamiętam przesłuchanie do zespołu i
zdziwienie jak dobry był Tony w wieku 18-19 lat. To
było świetne dla nas obydwu, bo rywalizując ze sobą,
stawaliśmy się lepszymi muzykami, zdobywaliśmy nowe
umiejętności. To był niesamowicie ekscytujący
czas, na przykład, gdy pojechaliśmy grać do Holandii.
Przypominam sobie Tony, że przespałeś tam większość
czasu, cholera, jakie było to przezwisko, które dostałeś
tam?
Tony Coldham: Pamiętam - koszatka! (śmiech) Po
prostu potrzebowałem więcej pięknych snów, niż reszta
kapeli. Mieliśmy tam mnóstwo niesamowitych doświadczeń,
Holandia była dla mnie największym wydarzeniem.
Pierwszy koncert, gdy publika szturmowała
scenę pod koniec gigu… wow!
Dlaczego właściwie Deep Machine się rozpadł?
Paul Smith: To zawsze jest ta sama, stara historia. Byliśmy
bardzo młodzi i nie potrafiliśmy docenić tego, co
mieliśmy w tamtym czasie. Podobnie, jak w innych
kapelach, zaczęły się ujawniać wewnętrzne różnice i w
końcu wpadliśmy w spiralę, z której nie było już ratunku.
Tony Coldham: Ludzie często zapominają, jak młodzi
wtedy byliśmy. Andy miał 18 lat, Tony Harris 19, ja i
Paul około 21 lat. Jedynie Steve był nieco starszy. Nie
jestem pewien, co do jego wieku, nigdy nie lubił o tym
mówić… (śmiech). Gdybyśmy mieli managera, kto
wie… byłaby może szansa, by przejść cało przez wszystkie
konflikty.
Paul Smith: Patrząc wstecz, wielka szkoda, mogliśmy
osiągnąć naprawdę wiele. Niestety nie da się włożyć
mądrej, dojrzałej głowy na młode, szalone barki.
Jednak nie składacie broni i powracacie na rynek z
nową płytą. Co spowodowało ten krok?
Paul Smith: To był koncert Tokyo Blade we wschodnim
Londynie. Tony Coldham skontaktował się ze
mną. Nie widzieliśmy Andy'ego Wrightona przez dekady.
To była wspaniała noc, był tam także Steve
Kingsley oraz Russell Schofield, techniczny Tony'
ego z 1982 roku. Wtedy zdecydowaliśmy, by zarezerwować
salę prób, by pograć stare utwory.
Tony Coldham: Szczęśliwie Russell zdołał nakłonić
Tony'ego Harrisa do idei reaktywacji kapeli wkrótce,
więc wszyscy byli na pokładzie.
Paul Smith: Pojawiliśmy się na próbie, podłączyliśmy
sprzęt i… Wow! Czuliśmy się, jakbyśmy nie grali ze sobą
może z trzy miesiące a nie 32 lata. Od tego momentu
wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec naszej historii.
Tony Coldham: To było dość surrealistyczne przeżycie,
wszyscy razem grający stare utwory po tak długim
czasie. Zadziwiające było to, że graliśmy bez żadnych
błędów, niemal perfekcyjnie!
Paul Smith: Niedługo po tym Andy zdecydował, że
Foto: Keith Newhouse
46
THE DEEP
niestety nie da rady pogodzić obowiązków The Deep
z Tokyo Blade. Niestety także Tony Harris był zmuszony
z powodów zdrowotnych, by zrezygnować z grania.
Jednak ziarno zostało zasiane tego dnia.
Tony Coldham: Stanęliśmy przed zadaniem znalezienia
utalentowanych muzyków, którzy dołączą do kapeli.
Paul Smith: Byliśmy totalnymi szczęściarzami, gdy na
przesłuchaniu pojawił się Mick Feleppa. To znakomity
gitarzysta i prawdziwy charakter - joker w naszej
talii! Mick grał w zespole Strutt przez moment razem
z Tony'm Coldhamem w połowie 1980 roku, więc był
członkiem rodziny. Zwerbowaliśmy Dona Whiberley'a,
prawdziwe dziecko w naszym zespole (25 lat).
Don nagrał partie basu na "Premonition", jednak
przeniósł się do młodszej kapeli (śmiech). Teraz gra z
nami Phil Reeve, który pomógł nam już na etapie powstawania
zespołu i jest naszym długoletnim przyjacielem.
Tony Coldham: Faktycznie, Phil dostał ofertę dołączenia
do zespołu już wcześniej, jednak z uwagi na
inne zobowiązania nie mógł dołączyć. Teraz jednak
jest z nami i jest świetnie!
Czy to prawda, że nazwa Deep Machine była zajęta?
Paul Smith: Nazwa Deep Machine była używana
przez założyciela zespołu i skład, który zebrał i pod tą
nazwą koncertowali.
Tony Coldham: Jak na ironię, obecnie się rozpadli.
Paul Smith: Pomimo faktu, że trzech z nas jest powiązanych
z nazwą Deep Machine, wydaje mi się, że lepiej
nie używać jej. Chcieliśmy być zespołem na swoich
własnych prawach, nowy początek, ale z historią w tle!
Tony Coldham: Taka sytuacja ma swoje wady i zalety,
dlatego, że ludzie często nie znają naszego pochodzenia,
historii dopóki nie dowiedzą się od nas, że
byliśmy niegdyś Deep Machine. Tą nazwę budowaliśmy
w Europie w latach 80-tych, teraz musimy to zrobić
z nazwą The Deep.
Panowie, myślicie, że mamy obecnie dobry czas na
granie hard/heavy?
Tony Coldham: Pod pewnymi względami jest dobrze,
pod innymi niekoniecznie. Hard rock, heavy metal jest
prawdopodobnie bardziej akceptowany przez ludzi,
niż kiedykolwiek w historii. Jako muzyk, jest łatwiej,
taniej nagrywać i dystrybuować muzykę w cyfrowym
świecie. Problem polega na tym, że każdy to robi, mamy
do czynienia z potężną rywalizacją. Starasz się być
jak najbardziej słyszalny w tym tłumie. Niestety trudno
myśleć o zarabianiu pieniędzy z grania muzyki. Ludzie
ściągają muzykę z Internetu, nawet, jeśli płacą za
to, znacząca część tych pieniędzy trafia do dystrybutora,
nie do artystów.
A jak wygląda scena metalowa w Londynie obecnie?
Paul Smith: Wygląda na to, że scena metalowa w
Wielkiej Brytanii odradza się w tym czasie. Kto wie?
Może, dlatego, że wciąż gramy, chodzimy na koncerty…
Gdy przestaniemy wszystko pewnie runie
(śmiech). Jest sporo bandów o ustalonej pozycji, grających
trasy koncertowe, jak Raven, Tytan, Desolation
Angels, Tokyo Blade, Tyson Dog, Avenger, by tylko
wspomnieć kilka.
Tony Coldham: Tak, oprócz tego mamy sporo nowych,
młodych, niezwykle utalentowanych kapel. Zapoznajcie
się z takimi zespołami, jak Monument, Neverworld,
Forged In Black, Toledo Steel, Silent Divide,
Kaine.
Paul Smith: Ta muzyka nigdy nie będzie tak popularna,
jak w kontynentalnej Europie, jednak jest znacznie
lepiej, niż jeszcze kilka lat temu.
Tony Coldham: Oczywiście wciąż nie jest łatwo wyciągnąć
ludzi z domu, na koncert, jeśli nie jesteś naprawdę
znaną kapelą. Mnóstwo ludzi tutaj chodzi do
lokalnych pubów, by posłuchać a nawet czasem pośpiewać
razem z licznymi cover bandami.
Zatem sytuacja z graniem koncertów nie wygląda
zbyt różowo?
Paul Smith: Staramy się grać wszędzie gdzie się da,
jesteśmy jednak ograniczeni jedynie do klubów, które
wspierają i promują ten rodzaj muzyki.
Tony Coldham: Nowo powstające puby i kluby celują
w cover bandy, wydaje im się to jedynym sposobem na
przyciągnięcie tłumów i zarobienie kasy. Kilka klubów
niestety musiało zakończyć działalność z powodów
frekwencyjnych. To czarny scenariusz dla nowych, zaczynających
kapel.
Paul Smith: Często sytuacja wygląda tak, że to kapele
własnym sumptem organizują koncert, wynajmują salę,
jest dobrze, gdy uda się pokryć koszty. Granie regularnie
na żywo sprawia, że muzycy ćwiczą, rozwijają się
technicznie z każdym koncertem.
Przechodząc do "Premonition", opowiedzcie proszę
odrobinę o procesie nagrywania albumu…
Paul Smith: Wybraliśmy londyńskie studio Vatican,
gdzie także ćwiczyliśmy przed nagrywaniem albumu.
Początkowo chcieliśmy nagrać kilka utworów, jako demo
i rozglądać się za graniem koncertów. Jednak byliśmy
podekscytowani, gdy usłyszeliśmy, jak dobrze to
brzmi. Nie było innej opcji, jak tylko nagrywać dalej aż
do pełnego albumu. Oczywiście sam proces nagrywania
zmienił się znacząco od lat 80-tych. Można kombinować
z mnóstwem rzeczy przy cyfrowym sprzęcie.
Mieliśmy mnóstwo zabawy z budowaniem poszczególnych
partii, solówek, mogliśmy wziąć kopię utworu do
domu, gdzie można popracować bez presji czasu. Mick
i ja nagraliśmy sporo solówek w domach, po czym Steve
Good, nasz inżynier dźwięku, wrzucał je do poszczególnych
kawałków. Obecnie masz mnóstwo możliwości
eksperymentowania, co nie było możliwe dawniej.
Wydaje mi się, że oryginalnie nagraliśmy "Saga"
i "Nightstalker" w 1982 roku na ośmio-ścieżkowym
sprzęcie. Czasem nawet wykorzystanie najbardziej
podstawowego sprzętu pozwala uzyskać niesamowity
efekt.
Tony Coldham: Muszę przyznać, że najważniejszy
postęp, jaki zauważyłem podczas nagrywania, to niemal
nieograniczona ilość ścieżek, które można nakładać
i miksować razem w niemal nieograniczony sposób.
Nagrywając cyfrowo jesteś w stanie sprawić, by każda
nuta zabrzmiała tak, jak powinna. Nigdy nie doświadczyliśmy
takiego poziomu kontroli podczas procesu
nagrywania. Chociaż, trzeba przyznać, że w konsekwencji
spędziliśmy w studiu sporo czasu. W mojej
opinii jednak, to kompromis, do którego będziemy się
starali dążyć zawsze.
Wspomnieliście wcześniej, że utwory z "Premonition"
zostały skomponowane jeszcze w latach 80-
tych…
Paul Smith: "The Rider", "Nightstalker", "Premonition",
"Spellbound" i "Saga" pozostały praktycznie niezmienione,
od czasów, gdy graliśmy je we wczesnych latach.
Niektóre solówki uległy zmianom, gdyż chcieliśmy, by
Mick miał możliwość odciśnięcia swojego własnego
sznytu w nowych wersjach. Pozostawiliśmy solówkę w
utworze "Saga", zagraną przez Tony'ego Harrisa.
Mick wykonał kawał kapitalnej pracy, wiernej oryginałom,
lecz w swoim własnym stylu. Utwory, które powstały
w późniejszych okresach, zostały zmodyfikowane,
aby zabrzmiały bardziej zespołowo, dynamicznie.
Mieliśmy mnóstwo pomysłów na riffy, melodie z przeszłości,
które nigdy nie zostały skończone, Teraz, gdy
uznaliśmy, że pomysł jest dobry, nagrywaliśmy go, bez
względu na to, z jakiego okresu pochodzi. Dobry riff
zawsze pozostanie dobrym riffem. Przykładem może
być "Cold Hearted", którego początki sięgają roku
1994. Udało nam się skończyć ten kawałek dopiero 20
lat później. Teraz czuję się naprawdę stary!
Tony Coldham: Ten schemat zdecydowanie działa na
tym albumie. Utwory zdecydowanie reprezentują NW
OBHM, brzmią autentycznie, ze współczesnym
brzmieniem. Myślę, że powstał album, o jakim marzyliśmy,
album, który mógłby powstać znacznie wcześniej,
gdybyśmy mieli możliwość podpisania kontraktu
z dużą wytwórnią.
Pytanie filozoficzne - Iron Maiden czy Saxon?
Paul Smith: W naszych wczesnych latach, myślę, że
mógłby to być Maiden, działaliśmy w tym samym rejonie
Londynu, graliśmy koncerty w tych samych salach.
Byliśmy pod ich wielkim wpływem w swoim czasie.
Ostatnio fani dość często porównują niektóre z naszych
numerów do Saxon, co też jest bardzo miłe,
gdyż to kolejny z wielkich zespołów NWOBHM.
Tony Coldham: Niełatwe pytanie. Serce jednak mówi
mi - Maiden. Pamiętam, że muzycy Maiden przychodzili
na nasze koncerty, więc lojalność i sentyment pozostaną
na zawsze.
W muzyce The Deep duży akcent kładziecie na melodię,
chwytliwe utwory to nierzadkość na "Premonition",
jednak zdarzają się także utwory nieco
bardziej rozbudowane, jak "Saga", "Turn Me Loose"…
Paul Smith: Staramy się komponować zróżnicowane
piosenki, by potrafiły zaciekawić publikę, ale także nas
samych. Melodia pomiędzy wokalem a riffem gitarowym
jest bardzo ważna, by nadać piosence nastrój,
klimat. Ostatnio zaczęliśmy pracować nad kilkoma
nowymi pomysłami Tony'ego. Ponieważ nie jest on
gitarzystą, wyśpiewuje swoje pomysły, które nie są
ograniczane umiejętnościami technicznymi. To dość
ciekawy sposób pracy, inny od typowego komponowania
gitarzystów. Zanosi się, że mogą to być właśnie
odrobinę rozbudowane kompozycje.
Tony Coldham: Pracujemy z Paulem już na tyle długo,
że bardzo łatwo wychwytuje on wszystkie pomysły,
które chcę mu przekazać. Potem przekłada to na język
zrozumiały dla reszty(śmiech). Świetnie, że wszyscy w
kapeli komponują i wnoszą wkład w tworzenie muzyki,
co owocuje różnorodnością i świeżym brzmieniem.
Co sądzicie o Internecie, w kontekście przemysłu
muzycznego?
Paul Smith: Internet otworzył cały świat przed nami,
szkoda, że nie było takich możliwości w 1982 roku!
Aranżujemy i planujemy koncerty, sprzedajemy płyty,
utrzymujemy kontakt z fanami czy wreszcie wymieniamy
się pomysłami muzycznymi mailowo. To bezcenne.
Tony Coldham: Nie zapominajmy, że nasze ponowne
spotkanie było możliwe dzięki Internetowi. Odszukaliśmy
się na profilu Facebook, zanim doszło do spotkania.
Ale, tak jak powiedziałem wcześniej, Internet to
broń obosieczna.
Znacie jakieś polskie kapele metalowe?
Tony Coldham: Dawniej, musiałbym powiedzieć, że
nie znaliśmy żadnych polskich zespołów. Musisz wiedzieć,
że dawniej na wyspach scena muzyczna była
zdominowana przez amerykańskie i brytyjskie zespoły.
Stacje radiowe i telewizyjne grały tylko znane kawałki.
Potem wraz z upływem czasu, docierało do nas coraz
więcej muzyki z Kanady, Niemiec. To było wszystko.
Nie wiedzieliśmy za wiele o muzyce metalowej z innych
krajów. Obecnie, pomimo Internetu, wciąż nie
jest łatwo dotrzeć do kapel z niektórych krajów. Myślę,
że kluczem są różnice językowe. Spróbuj napisać polską
nazwę używając angielskiej klawiatury, z użyciem
angielskiej wyszukiwarki, nie wpisując poprawnych
polskich znaków… Nie zawsze udaje się dotrzeć do
właściwych nazw.
Paul Smith: Świadomość, że metalowe kapele są niemal
w każdym kraju na świecie ciągle wzrasta. Słuchałem
i podobały mi się zespoły Acid Drinkers, Turbo,
czy Vader.
Tony Coldham: Całkiem niezłe są Mech, Wilczy
Pająk. Jestem raczej tradycjonalistą, nie przepadam za
black, czy death metalem.
Jakie plany na najbliższą przyszłość?
Paul Smith: Nasz najbliższy plan, to komponowanie
nowych utworów na kolejny album, następnie pre-produkcja
i skompletowanie kompozycji. Mamy także w
planie nakręcenie dwóch teledysków na początku 2016
roku.
Tony Coldham: Wiesz, pomimo faktu, że na "Premonition"
wykorzystaliśmy sporo materiału z dawnych
lat, raczej nie spodziewałbym się kolejnej płyty zbyt
szybko. Musimy być pewni, że włożymy w drugi album
nie mniej czasu i wysiłku, aniżeli było to w przypadku
debiutu. Chcemy by kolejny album przebił
"Premonition". Przypuszczalnie nie uwiniemy się z
tym wcześniej, niż do końca 2016 roku.
W takim razie, już zupełnie na koniec, chciałbym
prosić Was o przekonanie polskich fanów metalu do
zapoznania się z zawartością "Premonition"…
Paul Smith: Jeżeli chcecie usłyszeć prawdziwy oldschoolowy,
kopiący tyłki materiał w stylu NWOBHM,
możecie kliknąć na naszą oficjalną stronę internetową
lub profil Facebook. Także na stronie ReverbNation
możecie usłyszeć trochę naszej muzyki. Jest też trochę
nagrań live na Youtube, z koncertów w Holandii, Belgii
i na Wyspach.
Tony Coldham: Bądźcie gotowi usłyszeć o nas więcej
w 2016 roku. Mamy zaplanowane koncerty w Europie
i liczymy na Was. Granie na żywo jest naszą mocną
stroną, o czym świadczą świetne recenzje naszych gigów.
Oczywiście mamy nadzieję dotrzeć także do Polski,
jeśli tylko będzie zainteresowanie naszym koncertem.,
dajcie nam znać.
Dziękuję serdecznie za rozmowę…
Paul Smith & Tony Coldham: Dzięki, pozdrawiamy!
Tomek "Kazek" Kazimierczak
THE DEEP 47
dymi mężczyznami nie wiedzącymi jaka będzie nasza
przyszłość.
HMP: Witam Was. Jakie to uczucie wrócić po tylu
latach z nowym krążkiem?
Kev Wynn: Niesamowite!!! Świetnie się bawiliśmy
grając w kilku naprawdę fajnych krajach, w których
nie gościliśmy wcześniej.
Jak długo komponowaliście materiał, który znalazł
się na "Cry Havoc"?
Są to wszystkie nowsze utwory z ostatnich dwóchtrzech
lat. Wiele zostało napisanych zaraz po powrocie
do studia, aby nagrać ponownie "Hammerhead"
EP. Mieliśmy jeszcze około piętnastu piosenek, które
nie przeszły dalszej eliminacji.
Wszystkie utwory są nowe czy może odświeżyliście
też jakieś stare pomysły?
Nie, wszystkie utwory są kompletnie nowe.
Bestia z piekła rodem
Po kilku latch od reaktywacji wypełnionych wieloma koncertami Tysondog wydał
w końcu powrotny album "Cry Havoc". Muzyka na nim zawarta jest cięższa i mroczniejsza
niż choćby na klasycznym debiucie "Beware of the Dog", ale myślę, że na tyle dobra by zainteresować
trochę osób. Na moje pytania dotyczące zarówno historii jak i czasów obecnych
odpowiadał basista Kevin Wynn.
czyni ją bardziej mrocznym. Spowodowane jest to
wokalem Clutcha, który nie może już śpiewać tych
wysokich tonów jak dwadzieścia pięć czy trzydzieści
lat temu.
Nie baliście się, że godzina to może być za długo
jak na metalowy krążek? Powiem szczerze, że gdyby
wyjąć dwa-trzy numery to płyta wchodziłaby
znacznie lepiej, choć i tak jest dobrze.
Szczerze mówiąc to chcieliśmy dać ludziom najwięcej
piosenek jak to możliwe po tak długim czasie
oczekiwania na nowości. Nawet w pewnym momencie
myśleliśmy o wydaniu podwójnego albumu
(śmiech!!!).
Wasze teksty były dość mroczne i typowo metalowe,
często oparte na klimatach fantasy i horror.
Jednak na "Cry Havoc" są one bardziej związane
ze światem realnym i tym co się na nim dzieje
prawda? Możecie powiedzieć coś więcej na ich
temat?
Myślę, że "Cry Havoc" wciąż opiera się na science
Album wydaliście nakładem Rocksector Records.
Skąd wybór właśnie ich i jak Wam się z nimi
współpracuje?
Wraz z Paulem spotkaliśmy się z nimi i byliśmy pod
wrażeniem ich wiedzy na temat Neat Records i
New Wave of British Heavy Metal. Szukali zespołów,
które pochodziły z wytwórni muzycznej Neat.
Tygers podpisali kontrakt jako pierwsi, następnie
my, a później Avenger. Może będzie ich więcej w
przyszłym roku?
Jak będzie wyglądała promocja tego krążka? Może
jakiś klip?
Rocksector wydał singiel "Shadow of the Beast" dostępny
do pobrania za darmo co wywarło na nas dużą
presję. Ponadto wystawili edycję kolekcjonerską
płyty, która sprzedała się w mniej niż tydzień, a dla
kogoś kto ich nie zna jest klip promujący na You
Tube.
Z tego co widziałem macie już zabukowanych trochę
koncertów. Czy jest to już zamknięta lista czy
w dalszym ciągu negocjujecie kolejne daty?
Kontynuujemy to do 2016 roku, graliśmy w niejednym
wspaniałym miejscu jak Holandia, Hiszpania,
Francja, Belgia. Zagramy wiele razy w Zjednoczonym
Królestwie w Newcastle, Londynie, Manchesterze,
Glasgow, Birmingham. W ten weekend jesteśmy
na Malcie i we Włoszech, w listopadzie zagramy
w Grecji. Następnie w 2016 czeka nas Szwecja,
Niemcy, Holandia, Belgia, Brazylia, Kolumbia, potrzebujemy
więcej koncertów.
Producentem płyty jest Jeff Dunn, czyli Mantas z
legendarnego Venom. Znacie się od dawna, ale kto
wpadł na pomysł, żeby to właśnie on wyprodukował
Wasz album?
Eric Cook z Venom wraz z managerem Tysondog i
właścicielem wytwórni Blast Studios w Newcastle.
Czy pracowaliście nad nim w podobny sposób co
kiedyś czy może coś się zmieniło?
Teraz jest dużo łatwiej z domowymi urządzeniami
do rejestrowania dźwięku, są e-maile, itp. Ja mieszkam
w Manchesterze, który znajduje się w odległości
288 km od reszty zespołu. W każdej chwili
mogą mi przemailować nowy utwór abym mógł się
go nauczyć w moim domowym studio.
Materiał jest zdecydowanie cięższy i bardziej
mroczny niż Wasze wcześniejsze nagrania. Skąd
taka zmiana?
Nie jestem pewien. Utwory takie jak "Taste the
Hate", "Dont Let the Bastards Grind You Down",
"Smack Attack" z płyty "Crimes of Insanity" są ciężkie
jak cholera!!! Odrzuciliśmy brzmienie, które
Foto: Tysondog
fiction i horrorze. Odnosi się do zamieszek, które
mogą sie pojawić w przyszłości oraz nawiązuje do
walki z systemem. Mówi także o kłopotach, w których
znajduje się Ziemia po powstaniu bestii z piekła
rodem, Tysondoga!!!
Na debiucie zamieściliście numer "Dead Meat", w
którym ostro atakowaliście ówczesną premier
Margaret Thatcher. Czy dzisiaj w ten sam sposób
oceniacie jej działania?
Tak, zniszczyła życie wielu osobom. W latach 70-
tych i na początku lat 80-tych byliśmy jeszcze mło-
To nie pierwsza taka kooperacja z kimś z Venom,
ponieważ na Waszym debiucie "Beware of the
Dog" gościnnie w utworze "Demon" pojawił się
Cronos, który również odpowiadał za produkcję
prawda?
Znowu był to Mr. Cook, który wtedy był naszym
kierownikiem. Planowaliśmy wspólne tournee wraz z
Venom i Metallicą. Plany rozwiały się wraz z odejściem
z zespołu jego brata Geda, nastepnie zerwaliśmy
kontakty z zespołem Venom.
Moim zdaniem zrobił kawał świetnej roboty.
Szczególnie brzmienie gitar robi wrażenie. A jakie
jest Wasze zdanie na ten temat?
Conrad był juniorem w Neat Records. Nauczył się
wszystkiego o procesie nagrywania od Keitha Nicola,
który był najlepszym gościem w tych czasach.
Miał on również duży wkład w brzmienie.
Wasza znajomość z typami z Venom nie powinna
dziwić, bo pochodzicie z tego samego miasta. Jak
wspominacie stare czasy i jakie były wtedy układy
między Waszymi zespołami?
Wspaniały czasy... Mieliśmy bardzo dobre relacje z
zespołem a w szczególności z Tonym. Tony to prawdziwy
imprezowicz. Prawdę mówiąc to nie lubiliśmy
ich muzyki w tym okresie, mimo że podobała
się nam przez lata... Conrad był showmanem dumnie
chodzącym w czerwonej kurtce motocyklowej i
dżinsach schowanych w buty Doc Martin. Jeff był
spokojny i uprzejmy, naprawdę świetny facet i najlepszy
muzyk w zespole. Napisał prawie wszystkie klasyki
obecnemu Venom Inc. które zrobiły niedawno
wielkie widowisko w Wielkiej Brytanii, a wkrótce
zrobią na Malcie.
Jak w ogóle wyglądała wtedy scena w Newcastle?
Możesz porównać ją z dzisiejszymi czasami?
Fantastyczne czasy, wielu wspaniałych muzyków i
wiele wspaniałych zespołów. Wszyscy wspólnie pijący
w słynnym Trillians Club w centrum Newcastle.
Ludzie przenieśli się na północny-wschód, aby być
członkami zespołów jak na przykład: Brian Ross,
John Deverill, John Sykes. Jak sobie dobrze przypominam
to nawet Avenger i Venom dostali swoich
48
TYSONDOG
amerykańskich gitarzystów. Były to wielkie czasy dla
metalu.
Czemu według Was nie udało się Wam osiągnąć
więcej? Czy to nie przypadkiem dlatego, że jednak
zaczęliście kilka lat później niż Iron Maiden, Saxon,
czy choćby Venom i ominęliście ten największy
boom?
Byliśmy nieco młodsi niż niektóre wielkie zespoły.
Graliśmy wciąż z Priest, Sabbs, Saxon, Deep Purple,
mając w naszym zestawie jedynie własne kawałki.
Konkurencja była wtedy bardzo silna, nawet
Metallica została odrzucona przez Neat Records.
Nam za to udało się nagrać pierwszy album, podpisać
pierwszy pojedynczy kontrakt, gdy byliśmy jeszcze
w wieku 18 i 19 lat.
Zaczęliście w 1982 pod nazwą Orchrist. Czemu
postanowiliście zmienić miano na Tysondog i skąd
pomysł na Tę nazwę?
Rzeczywiście zaczęliśmy jako Orchrist w późnych
latach 70-tych. Wiedziałem, że Alan Hunter i Paul
Greenwood wspierają Blitzkreig w naszym rodzinnym
mieście Wallsend, głównie w knajpie The Mem.
Potrzebowali basisty, więc przestałem grać na gitarze
elektrycznej. Pomimo wielu prób nigdy dużo nie
koncertowaliśmy.
Wasz debiut to w pewnych kręgach totalnie kultowe
wydawnictwo i również moim zdaniem Wasze
największe osiągnięcie. Jak dziś z perspektywy
ponad trzydziestu lat traktujecie ten album? Jak
wspominacie pracę nad tymi numerami?
Dziękuję za te miłe słowa. Było to bardzo ekscytujące
i przyjemne słyszeć piosenki, które graliśmy
przez kilka lat na winylu. Nawet teraz wciąż kochamy
grać "Hammerhead", "Painted", "The Inquisitor",
do niedawna jeszcze grany "Demon", "Dead Meat",
"In the End", "Dog Soldiers" i "Day of the Butcher".
Na następnym krążku "Crimes of Insanity" poszliście
trochę bardzie w speed metalowe klimaty.
Chcieliście być na czasie z tym co się działo na
metalowej scenie czy ta zmiana przyszła u Was
naturalnie?
Myślę że byliśmy nieco zdezorientowani, który gatunek
wybrać. Nasz wizerunek zaczął się zmieniać od
kiedy mieliśmy na sobie designerskie ubrania i dużą
liczbę kobiet plątającą się wokół zespołu. Na "Crimes
of Insanity" nie ma speed metalu, a pieprzony
heavy metal. Wiele zespołów nawet w najmniejszym
stopniu tego nie robi jak my. Wstawiają milion
akordów, starają się naśladować Iron Maiden. My
dalej lubimy ciężki rytm, jak Priest, Sabbs, itp. "Taste
the Hate", "Blood Money" i "Machine" wciąż rusza
jak cholera i oczywiście "Don`t Let the Bastards" obdziera
ze skóry, ha!!! "Skools Out" było tylko dobrą
zabawą i zapewniło nam wielu słuchaczy radiowych.
Czemu Tysondog przestał istnieć w 1987 roku?
Jakie były główne przyczyny?
Alan Hunter lewo opuścił zespół przed wydaniem
"Crimes...", ożenił się i osiadł z rodziną. Ja, Paul,
Rob i Clutch zaczęliśmy zbyt wiele imprezować, a
nie koncertować lub pisać nowy materiał. Hair metal
zaczął przejmować kontrolę. Nawet zaangażowałem
się w rockowe odgałęzienie jak Tygers of Pan Tang
z Robem Weirem i Jess Coxem. Nigdy właściwie
się nie rozpadliśmy, po prostu się rozeszliśmy. Zawiesiliśmy
próby, a następnie przeniosłem się do
Manchesteru.
Co się z Wami działo przez te wszystkie lata, gdy
Tysondog był w krainie wiecznych łowów?
Jak wspomniałem wcześniej, rodzina, małżeństwo,
praca, kredyt hipoteczny. Odszedłem, przeprowadziłem
się, dostałem dobrą pracę i podróżowałem.
Clutch przeniósł się do Korfu w Grecji, Rob grał na
perkusji na statku wycieczkowym QE2 i podróżował
po całym świecie, Paul dołączył do Marines i także
widział trochę świata.
Powróciliście w 2008 roku. Jak doszło do reaktywacji
i kto był jej głównym inspiratorem?
Rob Walker wrócił na północny-wschód po dłuższym
pobycie w Turcji i Ameryce, jak również po
długim graniu na statkach rejsowych. Alan Hunter,
gitarzysta i wokalista skontaktował się ze mną, aby
zebrać ludzi. Miałem kontakt z Robem, a Alan
przekonał Russa Tippensa z Satan, aby nam pomógł.
Nie wiedzieliśmy, gdzie znajdował się Paul,
wtedy nie było facebooka, a także Clutch nie był zainteresowany.
Tak więc zagraliśmy nasz pierwszy
koncert w Birmingham jako czwórka.
Cztery lata później pojawiła się EPka "Hammerhead
2012" zawierająca kilka na nowo nagranych
klasyków. Skąd pomysł na takie wydawnictwo?
Nie chcieliście nagrać jakichś nowych kawałków?
Foto: Tysondog
Jak wspomniałem wcześniej "Bewere" jest klasykiem,
ale perkusja nie była idealna, więc Rob Walker grając
te piosenki naprawdę sprawił, że się wyróżniały i
brzmiały ciężej. Chcieliśmy, aby ludzie usłyszeli je
na żywo.
Obecnie w Waszym składzie jest trzech członków
oryginalnego składu. A możecie przedstawić też
pozostałych muzyków?
Nadal blisko się przyjaźnimy z Alanem i Robem. W
rzeczywistości Rob powrócił do nas akurat na tournee
po Francji, Holandii i Belgii tego kwietnia, Phil
Brewis miał wtedy żałobę w rodzinie. Oryginalni
członkowie zespołu to: Kev Wynn (bass), Paul
Bburdis (gitara prowadząca) Clutch Carruthers
(wokal). Obecni to Phil Brewis (perkusja) grał między
innymi z Blitzkreig, Tygers, Satan, Skyclad i
jest już z nami od kilku lat. Steve Morrison (gitara
prowadząca), jest nowy w branży choć odgrywał
hołdy wielu zespołom, a poza tym kocha każdą minutę
bycia w sławnym zespole. W dodatku podpisał
swój pierwszy w historii autograf w Barcelonie tego
roku. Ha!!!
W tym roku Clutch musiał mieć zastępstwo sceniczne
w postaci Tony'ego Martina. Domyślam
się, że to nie był ten Tony, były wokalista Black
Sabbath? Co to za facet i czemu Clutch musiał
być zastąpiony?
Nie został on zastąpiony. To jest nasz hiszpański
agent, Antonio "Tony" Hortal Martin (szef Doctor
Metal Management). Nagrał nas na Bro Fest w
Newcastle w 2013 roku. Wszystko co możecie usłyszeć
w "The Inquisitor" to sprawka Antonio. Kiedy
graliśmy na Matarock w Barcelonie w tym roku
ustaliliśmy, że będzie śpiewał refren tak samo jak i w
Manchesterze na festivalu The S.O.S. Dalej jesteśmy
w kontakcie z Antonio Martinem i mam nadzieję,
że uda nam się go zaprosić jako gościa na
następny album.
Jeśli już jesteśmy przy Clutchu to jego maniera
wokalna też uległa zmianie. Śpiewa teraz niżej i
momentami zaczyna brzmieć podobnie do Blaze
Bayleya. Co powiecie na taką opinię?
Nieee!!! Nie jak Blaze Bayley (śmiech!!!). Nie jesteśmy
najlepszymi przyjaciółmi, a w szczególności ja.
To już inna historia z festivalu The S.O.S. Clutch
miewał problemy zdrowotne powiązane z jego oddechem
przez kilka lat. Lata picia i palenia wcale nie
pomagały, więc trudno było mu śpiewać tak samo
jak trzydzieści lat temu. Clutch stworzył ten wspaniały,
nowy styl. Nadal potrafi naprawdę dobrze
trzymać rytm i oktawę. To połączenie sprawiło, że
brzmienie stało się lżejsze.
Jakie wydarzenie uważacie za największe w historii
Tysondog? Z czego jesteście najbardziej dumni?
To, że jesteśmy i wciąż żyjemy (śmiech!!!). A tak poważnie,
to najlepszym czasem w historii Tysondog
jest okres, w którym pojawił się MySpace, YouTube,
Facebook!!! Teraz jesteśmy lepiej znani niż kiedykolwiek
byliśmy!!! A także dzięki występom w kilku
fantastycznych miejscach jak: Hiszpania, Niemcy,
Francja, Grecja, Belgia, Holandii. W 2016 czeka na
nas jeszcze wiele cudownych miejsc takich jak: Malta,
Włochy, Brazylia, Kolumbia, Szwecja i miejmy
nadzieję że także Polska. Przez lata spędzone na scenie
poznaliśmy wielu wspaniałych muzyków, żyjąc
jak w marzeniach. Zawdzięczamy to prasie i fantastycznym
fanom.
Spodziewaliście się tego wracając po latach, że
wciąż tak wiele osób chce Was słuchać, oglądać i
przez te wszystkie lata nie dało Waszej nazwie
przepaść w odmętach historii?
Jak powiedziałem nigdy nie myślałem, że będę robił
to co robię obecnie i dziękuję jeszcze raz Heavy Metal
Pages za umacnianie wspólnoty Heavy Metalowej.
To już wszystkie pytania z mojej strony. Macie
coś do przekazania Waszym fanom w Polsce?
Wciąż mam jeszcze stare listy od wielbicieli z
Polski z lat 80-tych gdzieś w moim biurze. Jestem
świadom, że to była to walka, aby wybić się w muzyce.
Nasi fani bardzo, bardzo nas uszczęśliwiają
swoją korespondencją. Nie ważne było skąd mieli
nasze albumy, ważne było, że mieliśmy przyjaciół w
odległych miejscach takich jak Brazylia czy Polska.
Wygląda na to, że Brazylia zobaczy nas w 2016, a
Polska?
Wielkie dzięki, powodzenia.
Pozdrawiam.
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska
TYSONDOG 49
Choć trudno w to uwierzyć, teraz, po reaktywacji,
Satan jest bardziej stabilnym zespołem
niż trzy dekady temu. Sam Brian Ross,
który zaśpiewał na najsłynniejszej płycie Satan,
"Court in the Act" zagrzał miejsce w zespole ledwie rok. Dziś panowie
grają w niezmienionym składzie (takim samym jak w 1983 roku) od
pięciu lat i właśnie nagrali drugą studyjną płytę po przerwie.
Ciągłość, której brakowało w latach osiemdziesiątych…
HMP: Ostatnio rozmawialiśmy zaraz po wydaniu
koncertówki "Trial of Fire". Mówiliście, że nie macie
zamiaru zmarnować sukcesu "Life Sentence" i zaraz
bierzecie się za nowy album. Czuliście, że rozpiera
Was energia i moc twórcza czy raczej pracowaliście
pod presją "kujmy żelazo póki gorące" czy "szybko,
żeby nie zmarnować dobrej passy"?
Russ Tippins: Nie wywarło to na nas dużej presji ponieważ
zaczeliśmy pisać w 2013 roku tuż po wydaniu
"Life Sentence", był to więc stopniowy proces. Czuję,
że są to dla mnie już stare kawałki, które żyły w mojej
głowie przez dwa lata. W ubiegłym roku spędziliśmy
dużo czasu w trasie i nie wyrobiliśmy się do listopada.
Teraz gdybyśmy czekali, aż do końca całego tournée z
rozpoczęciem tworzenia nowego materiału, to wtedy
pojawiłaby się presja. Wszyscy wzięliśmy dema nowych
utworów w trasę, aby móc ciągle ich słuchać i dokonywać
zmian na bieżąco.
Tę płytę nagraliście w takim samym składzie jak
poprzednią i jak "Court in the Act". Jak jest Wasza
recepta na taką stabilność składu?
Cóż, to już cztery lata od czasu ponownego zjednoczenia
i nadal jesteśmy przyjaciółmi. W zespole nie ma
pojedyńczego ja, więc twórczo, każdy z nas ma równy
głos i równy udział w zyskach, bez względu na to, kto
ile napisał. Jak zawsze zaczyna się od gitary, więc ja,
Steve (Ramsey, gitarzysta - przyp. red.) i Sean
(Taylor, perkusista - przyp. red.) dyskutujemy nad materiałem,
który każdy z nas wcześniej przygotował, a
nastepnie staramy się osiągnąć wspólny konsensus aby
móc przejść dalej. Następnie te riffy gramy, w przeszłości
robił to Sean i Brian (Ross, wokalista - przyp.
red.), aby przekonać się, które z nich są odpowiednie.
Wszystko inne w utworze zaczyna się od tego punktu.
Organizujemy próbę z Seanem, aby usłyszeć jaki rytm
ma zamiar zagrać na każdym riffie. Sean próbuje różnych
rzeczy, dopóki nie zdecydujemy, co brzmi najlepiej.
Następnie nagrwyamy sesję i rozdajemy innym.
Brian zwykle ma już zbiór tekstów, które zazwyczaj
doskonale współgrają z co najmniej jednym z tych elementów,
a niektóre riffy dają mu nowe koncepcje. Nie
jest on bardzo uparty odnośnie pisanych tekstów. Chętnie
kieruje się sugestiami wokalnymi lub lirycznymi
od reszty, tak długo, aż numer zabrzmi dobrze. Tak to
mniej więcej wygląda.
Będąc w takim samym składzie możecie porównać
pracę nad płytami w różnych okresach czasu. Jakie
zalety ma praca nad płytą współcześnie a jakie w latach
osiemdziesiątych?
Myślę, że tym razem w obecnym składzie mamy większą
ciągłość, której brakowało nam w latach 80-tych.
To szaleństwo myśleć, że Brian był w zespole mniej
niż rok w latach 1983-1984. Nie śpieszy nam się, aby
zmienić ten stan rzeczy, ponieważ działa on bardzo
dobrze. Co do nowego winylu na przykład, największą
zaletą było nagrywanie w tym samym studio First
Avenue z tym samym technikiem Davem Curle. Wykorzystaliśmy
te same gitary i wzmacniacze jak w przypadku
"Life Sentence". Daliśmy wszystko do tego samego
producenta, Dario Molló do zmiksowania. Powtórzyliśmy
każdy krok, który działał dobrze. Mieliśmy
nawet tego samego artystę, Elirana Kantora, który
naszkicował okładkę dla winylu! Jeśli chodzi o techniczny
proces nagrywania, dobrze jest użyć konfiguracji
i mieć pewność, że zadziała. Potem możemy skupić
się na własnej.
Czyli i tym razem okładkę również zaprojektował
Eliran Kantor.
Tak, oczywiście! Tym razem odegrał jeszcze ważniejszą
rolę w projekcie. Pozwól mi wyjaśnić. Mieliśmy
dwa tytuły, które się nam podobały. Nie mogliśmy
wybrać, wahaliśmy się między "Atom by Atom" i "In
Foto: Satan
Contempt". Zdecydowaliśmy się dać oba tytuły Eliranowi
i zobaczyć, który da mu większą inspirację na
lepszą okładkę płyty. Teraz kiedy patrzymy na gotową
grafikę i czytamy tekst utworu "Atom By Atom" i kiedy
w końcu zdajemy sobie sprawę o co chodzi to myślę,
że zgodzicie się ze mną, że wykonał on kawał dobrej
roboty. Okładka zapiera dech w piersiach.
Można w jakiś sposób "Atom by Atom" nazwać
płytą koncepcyjną?
Koncepcyjny album? Nie, nie ma wspólnego motywu
dla całego albumu. Jest to tylko zbiór różnych kawałków
o różnej treści. Właściwie są dwa utwory, które
dzielą ten sam temat: "Farewell Evolution" i "Ahriman".
Chciałbym, przejść do szczegółów, ale w tym momencie,
nikt nawet nie słyszał pełnej płyty (rozmowa pochodzi
z października - przyp. red.). Wierzę, że słuchacze,
którzy dbają o takie rzeczy będą chcieli zinterpretować
znaczenie po swojemu. Byłby to raczej spoiler,
gdybym przedstawił wszystko z góry. Być może za kilka
miesięcy wrócicie do nas i powiecie "... Hej, wiem co
"Devil's Infantry" faktycznie oznacza i wtedy ja z przyjemnością
wszystko wyjaśnię. Teraz powiem, że piszemy
o tym, co widzimy i słyszymy wokół nas. Nawiązujemy
do wydarzeń nie tylko z obecnych czasów, ale
także z przeszłości i nawet, ośmielę się powiedzieć, że
z przyszłości. Są to sytuacje, które hipotetyczne mogłyby
się wydarzyć.
Czyli na przykład "Farewell Revolution" traktuje o
końcu ludzkiej cywilizacji?
Nie do końca Katarzyno, ale jesteś blisko.
Kim jest tytułowy "Fallen Saviour"?
Nie jest to utwór traktujący o temacie, o którym wszyscy
myślą, nie jest to także oczywisty wybór. Odpowiedź
znajduje się w ostatnim wersie.
Skąd pomysł na wplecenie postaci mitologicznych do
tekstu - Ahirmana i Persefony?
Może to was zaskoczyć, ale niektórzy z nas naprawdę
czytają i nie mówię tutaj o powieściach Stephena Kinga!
Każdy, kto czytał mitologię grecką, na pewno większość
ludzi, będzie zaznajomiony z osobą Persefony.
Ta kompozycja nie jest dosłownie o niej, ale o czymś
co zostało nazwane po niej. Co do Ahrimana, moim
głównym źródłem była transkrypcja wykładów Steinera.
Filozof Rudolf Steiner wygłosił wykład w Zurychu
w 1919 roku o tym, co nazwał "Oszustwem Arymańskim".
W internecie są dostępne transkrypcje. Tekst
do utworu "Ahriman" jest moją własną, ordynarną
interpretacją i próbą zrozumienia jego kwintesencji.
Oto mały spoiler dla wszystkich (śmiech).
Jednym z najbardziej chwytliwych numerów na płycie
jest "My own God". Jest jednocześnie chwytliwy,
a z drugiej strony jednocześnie posiada niebanalny
riff. Planujecie wykorzystać jego potencjał i grać go
na koncertach jako "potencjalny hit"? (śmiech)
Wiem co masz na myśli! Jest to z pewnością jeden z
tych zwycięskich hymnów nagrany niemal w stylu Manowar.
Tak myślę, że ten utwór znajdzie się w zestawie
live w przyszłym roku.
Mimo tego, że należycie do szeroko pojętnego nurtu
zespołów wyrosłych na gruncie NWoBHM, macie
pewne cechy charakterystyczne typowe dla Satan jak
choćby gęste, szybkie, jakby "drobne" riffy. Słyszycie
to, czy trudno jest zauważyć coś charakterystycznego
dla siebie nie patrząc z boku?
Prosić muzyka o opisanie lub sprzedawanie swojej
muzyki to tak, jak z prosić komika o wytłumaczenie
żartu. W procesie wyjaśniania, żart traci to coś i nie
jest już śmieszny. Muzyka absolutnie musi być opisana
przez osobę trzecią, nie przez artystę. Nie jest możliwe,
aby artysta był obiektywny oceniając swoie własne
dzieła. Myślimy, że wszystko co robimy wymiata, inaczej
byśmy tego nie robili. To czas, kiedy jako zespół
musimy być uczciwi wobec siebie. Jeśli mam pomysł
lub riff to zawsze jestem bardzo podekscytowany zaprezentowaniem
go chłopakom, a oni są jak "hmmm".
Musisz zaufać ich reakcji i po prostu odpuścić. Steve
jest osobą, której ufam pod tym względem. Wszystko,
co gram, jeśli go nie ruszy w górę i w dół, nie będzie się
nadawało. Jedną z rzeczy, którą staram się osiągnąć
wraz z zespołem to tworzenie muzyki takiej, z jaką
chciałbym się zetknąć jako odbiorca, a zarazem nie
mógł bym jej usłyszeć nigdzie indziej. Mówiąc jako gitarzysta,
lubię dźwięk riffów na wyższych strunach,
które nie wiele zespołów metalowych wydaje się stosować.
"Atom by Atom" to kolejna odsłona Satan po powrocie
(po "Life Sentence i płycie koncertowej), na której
brzmicie tak, jakbyście nie mieli w ogóle tej wieloletniej
przerwy. Nie mówię tu o samej jakości grania i
kompozycji, ale także o stylu i brzmieniu. Celowo
staracie się zachować ducha swoich korzeni czy "tak
po prostu wychodzi"? (śmiech)
Wiele osób powiedziało nam, że płyta brzmi jak by
była nagrana "na żywo", chodź tak nie było. Jest to dla
nas wielki komplement. Zrobiliśmy wiele różnych nagrań,
chociaż nie jednego dnia. Nagranie zajęło więcej
czasu niż powinno, bo aż od początku grudnia do połowy
maja. Głównie dlatego, że nie mamy wystarczająco
czasu. Wszyscy mamy życie zawodowe, które nie
współgra czasowo z zespołem. Jest bardzo trudno zebrać
nas wszystkich razem bez brania wolnego w pracy.
Więc w studiu nagrywaliśmy dwa lub trzy utwory, w
dwa lub trzy dni. Chcieliśmy zrobić podstawowe ścieżki
tła takie jak: perkusja, dwie gitary basowe, następnie
nagrać niektóre wokale, a na końcu gitarowe solówki,
aby zakończyć każdy utwór jak najlepiej. Miną jakieś
dwa tygodnie zanim będziemy mogli wrócić do
studia, aby rozpocząć pracę na kilkoma utworami.
Wszystko z powodu naszych zobowiązań w pracy, a
także nie można zapominać, iż jeździmy na trasy podczas
tworzenia nagrania. Czasami jest tak, że wszyscy
mamy wolne, ale cholerne studio jest zarezerwowane.
50
SATAN
Również podczas nagrywania staje się jasne, że kilka
kompozycji musi zostać przepisane w nowym układzie.
Oznacza to, odrzucanie ujęć już umieszczonych
na taśmę i zaczynanie ponownie. Wiele osób komentuje,
że utwory brzmią jak nagrane "na żywo" i to jest
super, po prostu to, czego chcieliśmy i nie oznacza to,
że zostały nagrane szybko. Czasami, jeśli utwór nie
brzmi dobrze w pierwszych dwóch ujęciach, można
zacząć grać bardziej ostrożnie. Nie jesteś świadomy i
nie zdajesz sobie nawet sprawy, że zatrzymujesz dobre
utwory, które nie trafiają do słuchacza. Czasem trzeba
być przygotowanym, aby odejść i wrócić do utworu w
późniejszym terminie, tak aby zrozumieć pierwsze podejście.
Należy uzyskać pozytywne wibracje, a nie
tylko ich części. Może to być ochydnie kosztowne i
czasochłonne, ale osiągamy to, czego chcieliśmy…
Używaliście również analogowych środków nagrywając
ten krążek?
Cóż, jak zawsze, używamy wzmocnienia lamp elektronowych,
klasycznych mikrofonów pojemnościowych, a
nawet analogowej taśmy-echo, ale główny systemem
nagrywania w wytwórni First Avenue jest Pro-Logic
Tools. Wszystko zależy od ucha i doświadczenia technika,
który pomaga uzyskać pożądany dźwięk. Za każdym
razem wszystko trzeba poddać renderowaniu do
postaci cyfrowej tak, aby możliwa była produkcja płyty
CD, MP3, plików do pobrania. Jedynym celem zapisu
w stu procentach analogowego jest zamiar miksowania
go na taśmie i wydanie go na winylu, bez robienia
płyty CD, bez udostępniania go jako pliku do pobrania
czy na YouTube.
Mówiliście ostatnio, że dzięki wydawnictwu na winylu
okładka będzie właściwych rozmiarów, nie będzie
miniaturką. Dla ludzi wychowanych na CD taka
klasyczna okładka w ogóle nie wydaje się miniaturką
(śmiech). Rzeczywiście sfera wizualna jest dla
Was tak istotna?
Nie jestem pewien kto tak powiedział, może był to
Steve? (tak, Steve Ramsey - przyp. red.) Mam swój
punkt widzenia odnośnie dorastania wśród płyt CD
(śmiech). Ale teraz są dzieci, które nigdy w życiu nie
widziały krążka CD! Jedynym ich doświadczeniem z
muzyką jakie mają to pobieranie prosto na swój telefon.
Osobiście wychowałem się na winylach więc tak,
jest to dla mnie ważne, aby mieć coś fizycznego. Oczywiście
okładka wygląda o wiele lepiej i miło jest odczytać
tekst bez zakładania okularów!
Wasza płyta będzie dostępna głównie na CD, a
winylowa edycja będzie limitowana czy postawicie
głównie na winyle? Słyszałam o takich akcjach w
Szwecji, może do Anglii ta "moda" też dociera?
Winyl coraz częściej staje się głównym nośnikiem muzycznym,
zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
Na obu naszych wycieczkach po Północnej Ameryce,
winyle sprzedały się lepiej niż płyty CD w stosunku
dwa do jednego. Ten stosunek będzie inny w zależności
od miejsca. Niemcy są dla nas dużym rynkiem
i nadal kupują większość naszych płyt.
Mówiliście też ostatnio w wywiadzie z naszym magazynem,
że nigdy nie wiedzieliście dlaczego "Court
In the Act" była niedoceniania… aż do teraz. Jakie
jest więc dziś Wasze zdanie na temat doceniania i
niedoceniania tej płyty?
Ponownie musiał być to Steve (tak, Steve Ramsey -
przyp. red.), ale prawdę mówiąc zawsze myślałem, że
"Court In The Act" był zbyt wysoko oceniany. Nienawidziłem
brzmienia tego albumu tak bardzo, że nie
mogłem go słuchać przez prawie trzydzieści lat. Dopiero
gdy zaczęliśmy pisać muzykę do "Life Sentence",
wróciłem z powrotem do roku 1983. To nie było takie
złe, jak sobie wyobrażałam. Na pewno pomogło mi
ukierunkować moje twórcze myślenie. Odpowiadając
na twoje pytanie, "Court In The Act" był niewątpliwie
naszym najbardziej popularnym nagraniem. Nie widziałem
jego prawdziwej wartości, aż do pewnego momentu
cztery lata temu. Myślę, że fani odebrali album
jako szybki i lekkomyślnie nagrany metal, który został
nagrany w dziewięćdziesiąt procent na żywo.
Numer "Heads will Roll" Ramsey napisał mając 15
lat. Takich zdolnych młodych ludzi wśród klasyków
metalu można wskazać wielu. Jak Wam się wydaje,
dlaczego dziś tak trudno o młodych ludzi grających
dobry heavy metal?
Wręcz przeciwnie, podróżowaliśmy po świecie grając u
boku wielu młodych zespołów w ciągu ostatnich
dwóch lat. Wszystkie z nich grają w wielkim, klasycznym
metalowym stylu, wielcy artyści, tony energii,
postawa i oczywiście świetny wygląd. Myślę, że największą
przeszkodą jaką napotykają jest to, że za późno
pojawili się w tej grze. Ze względu na upływ czasu,
wiele z najlepszych riffów i pomysłów zostało już zrobionych
i wykorzystanych. Nawet nie są świadomi, że
coś, co wymyślili zostało już zrobione trzydzieści lat
temu przez jakąś kapelę w Anglii albo w innym miejscu.
Jeśli jesteś w zespole, który gra pewien gatunek
muzyki, nie polecam ograniczanie się tylko do zespołów
tego gatunku. Trzeba poszerzyć swoją wiedzę i nie
mam na myśli innych form rocka, a muzykę z zupełnie
innych kultur takich jak: jazz, muzyka klasyczna, reggae,
muzyka folkowa. Wszyscy rejestrujemy i przetwarzamy
sygnał audio. Im więcej twórczego myślenia tym
lepiej. Jeśli metalowy zespół słucha tylko heavy metalu,
staje się raczej jak wąż, który sam się powoli pożera.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska
HMP: Wcześniej raczej nigdy nie byliście szczęściarzami,
los często was doświadczał, ale wygląda
na to, że rok 2015 jest w historii Sacrilege naprawdę
wyjątkowy, bo w ciągu miesiąca wydaliście
aż dwie płyty?
Bill Beadle: Tak, to dla nas fantastyczny rok. Wielkie
podziękowania należą się Pure Steel za pokładanie
w nas takiej wiary. Jedna lub dwie wytwórnie
zaoferowały nam umowę na nasze starsze nagrania,
ale nie były zainteresowani naszym nowym albumem,
mimo że nawet go nie przesłuchali. Pure
Steel wysłuchali nowy album, który im się spodobał
i chcieli wydać oba. Jako zespół wierzymy, że "Six6
Six" jest jak dotąd naszą najlepszą płytą i bardzo
Zawsze do przodu!
Sacrilege (nie mylić z zespołem z blondwłosą Tam Simpson za mikrofonem) zawssze
mieli pod górkę, dlatego w latach 80. nagrali tylko kilka demówek i rozpadli się nie
zaznawszy nawet cienia sukcesu. Lider grupy Bill Beadle rzucił granie, jednak ile można pracować
jako kierowca? Kiedy więc znowu połknął muzycznego bakcyla z zapałem godnym
najwytrwalszych stachanowców zaczął nadrabiać stracony czas. Efekty to siedem albumów
wydanych w pięć lat, w większości z premierowym materiałem. Najnowsze z nich to kompilacja
"Ashes To Ashes" i premierowy "Six6Six", a niezmordowany gitarzysta Sacrilege już
zapowiada kolejne:
przodu myślą co chcę osiągnąć. To czego chciałem,
to grać ten rodzaj muzyki, który bym chciał słuchać
i robić show, jakie chciałbym widzieć, i mieć nadzieję,
że większości to się spodoba. Dlatego mieliśmy
wtedy dym, pokaz sztucznych ogni i scenę z trawą
tak, aby wyglądało to, jakbyśmy grali na cmentarzu.
Myślałem, że jeśli ludzie nie znaliby naszej muzyki,
poświęciliby większą uwagę, jeśli było by to inne od
tego, co robiły na koncertach inne zespoły.
Jak sądzisz, dlaczego taki "The Ruler" czy "Ashes
To Ashes" są obecnie tak doceniane przez fanów,
a w latach 80. zwróciły uwagę tylko garstki maniakalnych
kolekcjonerów demówek?
Pojawienie się Sacrilege z Birmingham też nie pomógł,
tym bardziej, że oni dość szybko, raptem po
roku istnienia, doczekali się debiutanckiej płyty.
Mylono was czasem, dochodziło do jakichś nieporozumień?
Przysporzyło to nam wielu problemów, ale oni nie
wiedzieli, że jest również inny zespół Sacrilege.
Spotkałem kilku z nich na festiwalu w Dorset jakiś
rok temu. Wydawali się mili, przeprosili i powiedzieli,
że nie nazwaliby się Sacrilege, gdyby wiedzieli,
że my się tak nazywamy. Miło z ich strony,
że przyszli i przywitali się. Kiedy ludzie mylą nas z
innym Sacrilege są pozytywnie zaskoczeni, że nasza
muzyka również im się podoba, więc ich rozczarowanie
szybko znika i mam nadzieję, że to samo
jest w sytuacji drugiego Sacrilege, jeśli wciąż grają.
Grają, grają. Fakt zamieszkiwania z dala od centrum
wydarzeń w Gillingham też tu pewnie nie
pomagał, bo do Londynu przeniosłeś się chyba
znacznie później?
Pochodzę z Londynu, przeprowadziłem się do Gillingham
w hrabstwie Kent, kiedy skończyłem z graniem
w latach 80. Wtedy nie byliśmy tego świadomi
ale teraz żałuję, że nie próbowaliśmy wyjść przed
szereg i przebić się. Myślę, że sprawy potoczyłyby
się dalej, gdybyśmy występowali w telewizji i możliwie
szybko uzyskali kontrakt, ale nie mieliśmy nikogo
kto by nam podpowiedział co robić.
Pięć lat prób przebicia się z zespołem grającym
NWOBHM to chyba sporo, tym bardziej, że po
roku 1984 sytuacja na rynku muzycznym zmieniła
się na niekorzyść ciężkiego rocka i metal przestał
być interesujący dla masowej publiczności, wielbiącej
już new romantic, synth pop czy inny
Wham?
Z żalem patrzyłem jak NWOBHM stawał się mniej
popularny, jednak czerpałem radość z tworzenia
muzyki i będę szczęśliwy kontynuując to tak długo,
jak będzie sprawiać mi to radość.
ważny jest fakt, że podpisaliśmy umowę na te oba
albumy.
W takich momentach czujesz, że sprawiedliwości
staje się zadość, że nadrabiacie to wszystko, czego
kiedyś, z różnych względów, nie byliście w stanie
zrealizować?
Nie patrzę zbytnio w przeszłość i na to jakiego mieliśmy
pecha albo niekiedy szczęście, np. pojawiając
się w telewizji obok U2 i The Stranglers. Wiele innych
zespołów ma szczęście lub pecha, ale zawsze
jestem pewny co do muzyki, którą piszę - dzięki ludziom
komplementującym nas. Oczywiście czasem
frustrujące jest bycie pytanym "dlaczego nie gracie
na tych wszystkich dużych festiwalach albo tournee
po Europie lub Ameryce?". Być może, gdy uda się
nam dokonać tego wszystkiego, wtedy uznam, że
było warto na to czekać.
Ale zakładając zespół w 1982 roku pewnie nie dopuszczaliście
nawet takiej myśli, że coś może pójść
nie tak - heavy metal był wszędzie, Maiden, Saxon,
Def Leppard podbijały listy przebojów - nic,
tylko rzucać się w ten wir wydarzeń i próbować
przebić się ze swoją muzyką?
Wracając do tamtych dni, nie wybiegałem nigdy do
Foto: Pure Steel
Taśmy tych nagrań były tak naprawdę używane
tylko dla załapania występów. Dzięki nim wystąpiliśmy
w telewizji jako jeden z sześciu najlepszych nowych
zespołów w 1983 roku i te nagrania nadal są
atrakcyjne dla tych, którzy je słyszeli i wciąż po tylu
latach są pamiętane wśród fanów. Ale nie osiągnęliśmy
tego, co wielu udało się zrobić: nie mieliśmy
szansy na nagranie taśmy dłuższej niż demo. W
pierwszym stadium, John, właściciel niezależnej
firmy fonograficznej, a zarazem rękawicznik, chciał
abyśmy nagrali kawałek na kompilacyjny albumu,
który by rywalizował z "Metal For Muthas", który
był wydany w tamtym czasie i promował Iron Maiden,
Saxon, Def Leppard, Angel Witch i tak dalej.
Propozycję uzyskaliśmy w trakcie nagrywania, ale
był również zespół Go West, który mógł pochwalić
się hitem numer jeden, więc wszystkie fundusze zainwestował
w nich, a nasz debiut na albumie nie doszedł
do skutku.
Może powinniście wydać samodzielnie chociażby
singla, co zapewniłoby wam kultowy status, tak
jak wielu innym zespołom z tamtego okresu?
Często wtedy o tym myślałem i teraz przy okazji
napisanych nowych utworów, które mam nadzieję,
że spodobają się naszym fanom oraz zapewnią nam
nowych.
Czym zajmowałeś się po rozwiązaniu Sacrilege?
Miałeś kontakt z muzyką, czy też tzw. proza życia:
rodzina, praca, etc., zepchnęła na dalszy plan
granie?
Sprzedałem cały mój sprzęt i nie sądziłem, że będę
jeszcze grał. Całkowicie zerwałem z muzyką, nie
miałem nawet gitary. Podjąłem się normalnej pracy
najpierw jeżdżąc autokarem, później jako maszynista.
Wróciłem do grania kiedy pewnego dnia jechałem
przez Croydon i zobaczyłem, że glam rockowy
Mud grali w świetnym miejscu zwanym The
Cartoon. Podobał mi się ten glam rock z lat 70.,
więc postanowiłem pójść posłuchać. Podobało mi
się, później wróciłem do domu w Gillingham, około
40 mil od Croydon. Kiedy dwa dni później jechałem
przez Gillingham i zobaczyłem spacerującego
basistę Mud, zatrzymałem się i zaczęliśmy rozmawiać
o występie, powiedział, że za cztery dni grają
w Hasting i zapytał, czy chciałbym to zobaczyć.
The Sweet również tam grali, a ich również lubiłem.
Dałem mu swój numer telefonu, zastanawiając
się czy zadzwoni. Przy okazji, ten basista nazywa
się John Berry, jest teraz basistą w Slade i nadal jesteśmy
dobrymi przyjaciółmi. Zadzwonił i rozpoczęliśmy
tak świetną znajomość, że zacząłem jeździć
na wszystkie koncerty Mud. Oni zainspirowali
mnie abym znów zaczął grać, ale wciąż nie myślałem,
że grałbym na żywo, myślałem tylko o nagrywaniu.
Zdecydowałem się więc zbudować studio w
moim ogrodzie, zacząłem pisać nowe utwory i przerabiać
stare nagrania Sacrilege.
Ale tak w domu, dla przyjemności sięgałeś czasem
po gitarę, zanim wróciłeś do aktywnego muzykowania?
Na początku to było tylko dla przyjemności, ale
nigdy nie należałem do najszybszych gitarzystów.
Spotkałem online Pekka Loikkanena, który grał ze
mną na gitarze prowadzącej i pisał nowe rzeczy, kiedy
ja nagrywałem. Po jakimś czasie zaangażował się
w prace nad swoją muzyką i nie miał już dla mnie
czasu. Znalazłem wtedy lokalnego gitarzystę Neila
Abnetta który go zastąpił. Był pod dużym wrażeniem
moich umiejętności, dziwił się, że nie gram na
52
SACRILEGE
żywo. Przekonał mnie więc do grania live z nim na
gitarze prowadzącej, i chociaż nie udało nam się to
z powodu jego zaangażowania biznesowego, zdecydowałem
się wtedy, że znów chciałbym zacząć grać
na żywo. Poszukałem wtedy kolejnego gitarzysty i
w październiku 2012 roku Sacrilege znów zagrało
na żywo przy pełnej widowni, i okazało się to
wielkim sukcesem.
I to pewnie wtedy powstało wiele z tych kompozycji,
które następnie zarejestrowaliście już po
wznowieniu działalności przed kilku laty?
Tak, zacząłem tworzyć dużo nowych nagrań, to było
jak nadrabianie straconego czasu i wraz z postępem
technologii było dużo łatwiej niż w latach 80.
Co było decydującym motywem, że postanowiłeś
spróbować jeszcze raz? Pomyślałeś: te numery są
za dobre, by trzymać je w szufladzie, a kolejnej
okazji może już nie być?
Myślę, że odpowiedziałem na to w poprzednim pytaniu,
ale tak, komplementy od tak wielu ludzi były
czymś, czego podświadomie chciałem i jestem bardzo
zadowolony, że wróciłem do grania na żywo, a ze
wsparciem Pure Steel, czerpię z tego jeszcze większą
radość niż kiedykolwiek. Muszę powiedzieć, że
chłopcy z zespołu plus Pekka sprawiają, że jest to
warte zachodu. Neil Turnbull na perkusji sprawił,
że Sacrilege na taką moc, jaką zawsze chciałem żeby
miał. Wraz z Jeffem Rollandem na basie tworzą
solidną sekcję rytmiczną. Wspaniały jest również
Tony Vanner. Razem idziemy w tym samym kierunku,
do przodu.
Od 2011 roku wasza dyskografia powiększyła się
więc aż o siedem płyt, zarówno z archiwalnym, jak
i premierowym materiałem, tak więc chyba nie
narzekasz na brak pomysłów?
Moim koledzy z zespołu mnie inspirują. Gdy pisałem
materiał wiedziałem, że piosenki dobrze brzmiały,
ale oczywiście brakowało im tego czegoś.
Mogę spokojnie pisać wiedząc, że oni dodadzą ten
ekstra składnik, który czyni Sacrilege czymś wyjątkowym
i silnym zespołem.
To chyba spora satysfakcja, że jesteście wciąż w
stanie tworzyć nowe utwory, nie poprzestajecie
tylko na dokonaniach z przeszłości, tak jak wiele
reaktywowanych zespołów sprzed lat?
Dużo łatwiej jest pisać kiedy masz wsparcie kolegów
z zespołu, wytwórni jak Pure Steel, a z takimi świetnymi
recenzjami możemy to spokojnie kontynuować.
Warto też chyba podkreślić, że dzięki Pure Steel
Records i Karthago Records, "Six6Six" i "Ashes
To Ashes" doczekały się nie tylko w pełni profesjonalnego
wydania, ale też szerokiej dystrybucji,
czego wcześniej byliście pozbawieni?
Tak, z pewnością, wszyscy ludzie z Pure Steel są
wspaniali. Zawsze jesteśmy w kontakcie ze Stefanem
i wszyscy tam są nam pomocni. Kiedy powiedziałem
innej wytwórni, która była nami zainteresowani,
że postanowiłem podpisać kontrakt z Pure
Steel, powiedzieli, że to świetna wytwórnia i mieli
do powiedzenia tylko same pozytywy o nich. Miło
było to usłyszeć, i muszę przyznać, że są oni wspaniali
pod każdym względem. Dostaję e-maile od
wszystkich z całego świata i świetnie jest wiedzieć,
że ludzie z tak wielu krajów słuchają Sacrilege, niemal
wszyscy dzięki Pure Steel.
Na kompilacji "Ashes To Ashes" chciałeś chyba
ukazać ewolucję stylu zespołu od wczesnych lat
80.?
Album był przygotowywany dla słuchaczy Pure
Steel i oni wybierali nagrania, głosując na najlepsze
ich zdaniem. Wiele piosenek, które sam bym włączył
do albumu, nie zostało wybranych, ale to tylko
pokazuje, jak mocny jest ten album i byłem zadowolony
mogąc wysłuchać ich propozycji i zrozumieć
dlaczego wybrali te poszczególne nagrania.
Sam poddałeś te utwory remasteringowi, czy też
powierzyłeś to zadanie komuś, do kogo masz pełne
zaufanie? Łatwo bowiem przesadzić i zamiast poprawionego
brzmienia często ma się do czynienia z
sytuacją, że aż trudno poznać takie utwory sprzed
lat - u was na szczęście nie ma o tym mowy?
Nie było łatwo uzyskać dokładnie zamierzonego
efektu. Mimo tego, że je przerobiłem, wciąż uważam,
że mogłyby być dużo lepsze. Nie brzmią tak
jakby były nagrywane przez nas teraz jako zespół.
Na "Six6Six" najpierw ja nad nimi pracowałem, ale
później Pekka w Finlandii również je przerobił i
opracował to tak, jakby był gitarzystą prowadzącym
na tym albumie. A do tego stworzył wrażenie jakby
Tonny nie dołączył do zespołu w trakcie nagrywania
tego albumu. Myślę, że Pekka wykonał świetną
robotę.
A jak wygląda sytuacja w przypadku premierowego
"Six6Six"? Sądząc ze złożonej i koncepcyjnej
formy to chyba wasze najlepsze i najbardziej
dopracowane wydawnictwo, czytelny znak, że nie
jesteście grupką wypalonych emerytów? (śmiech)
(Śmiech). Nie jesteśmy jeszcze gotowi aby przejść
na emeryturę, z pewnością jeszcze wiele chcemy
osiągnąć. Granie dla naszych fanów w Europie jest
dla nas priorytetem numer jeden na tę chwilę. Dziękuję
za komplementowanie tego albumu i jest to
kolejny sposób dopingowania nas i utrzymywaniu
Foto: Pure Steel
zespołu w formie.
Nie ograniczacie się tu wyłącznie do NWOB
HM, sięgacie też do rozwiązań charakterystycznych
dla hard rocka czy mrocznego, na wskroś
brytyjskiego doom metalu?
Nigdy nie określiliśmy się do jakiego stylu muzycznego
należymy. Robili to inni. Jestem ogromnym
fanem Black Sabbath i Judas Priest. Myślę, że
podczas pisania muzyki wychodzi to, co na mnie
wpłynęło, oraz to czego się od nas oczekuje. To, co
piszę jest tym, co chciałbym usłyszeć jeśli wybrałbym
album do słuchania. Jeśli ludzie nazywają tą
muzykę doom, nie mam nic przeciwko temu. Nie
przejmuję się jak klasyfikują nas fani, chociaż większość
ludzi mówi, że jesteśmy cięższą stroną NWO
BHM. Chcę żebyśmy pozostali wierni brzmieniu
Sacrilege i mam nadzieję, że naszym dotychczasowym
fanom podoba się to, co piszę.
Czego dotyczy warstwa tekstowa tej płyty?
To pierwszy raz kiedy wykorzystałem pomysł na
koncept album tak, jak powiedziałeś wcześniej. Staram
się, aby każda płyta była interesująca i inna, ale
aby pozostawała w charakterystycznym dla nas stylu.
Przykładem jest album "The Wraith", który jest
ścieżką dźwiękową opartą na serialu telewizyjnym
"Stargate Atlantis". "Six6Six" jest oparta temacie
śmierci i na tym czego możesz oczekiwać kiedy trafisz
do piekła oraz na wewnętrznej walce pomiędzy
Lucyferem i Bogiem.
W tej sytuacji pewnie niezgorszym pomysłem byłoby
prezentowanie tej płyty na żywo w całości?
Obecnie gramy pięć utworów z albumu na żywo i
staramy się pokazać tę opowieść z efektami i rekwizytami
teatralnymi wliczając w to wideo "Eyes Of
The Lord Prologue", które wyjaśnia historię kryjącą
się za "Eyes Of The Lord" i daje odpowiednią promocję.
Może dołączymy to do całego albumu jako pełny
pokaz, tak jak Priest zrobili to z "Nostradamus".
Ale gracie nowe utwory na koncertach, nie koncentrujecie
się tylko na swych klasykach?
Zawsze gramy klasykę, nie jestem pewny czy nasi
fani byliby szczęśliwi jeśli nie zagralibyśmy "Ashes
To Ashes" albo "In The Arena". Na występach Sacrilege
zawsze coś się dzieje, wliczając w to naszego
Posępnego Żniwiarza w "Ashes To Ashes", więc z
pewnością nie zostawiamy klasyki.
I jak wasze koncerty są przyjmowane przez publiczność?
Przeważają wśród niej starsi słuchacze,
czy też więcej jest jednak młodzieży?
Na ten moment to świetna mieszanka. Na początku
przyciągaliśmy starszych rockerów i metalowców,
jednak wparcie młodszych zespołów grających
przed nami, również przyniosło nam nową publiczność.
Może myśleli "dajmy szansę tym starszym
gościom" i zostawali do końca setu, dając czadu oraz
kupując nasze albumy, co jest naprawdę świetne.
Najlepszą rzeczą w występach Sacrilege jest to, że
ludzie zostają do końca, ponieważ wiele dzieje się
na scenie i miejmy nadzieję, ponieważ bardzo podoba
im się nasza muzyka.
Pewnie bez nich i ich wsparcia Sacrilege nie zdołałby
powrócić i z takim powodzeniem kontynuować
swej misji, bo w końcu, jak by tego nie przedstawiać,
gra się nie tylko dla siebie, ale przede
wszystkim dla swoich fanów?
To bardzo trafne, mimo tego, że kochamy muzykę,
granie dla naszych fanów jest dla nas tak ważne, że
gdyby chcieli abyśmy nagrali konkretną piosenkę,
zrobilibyśmy to. Straciłem rachubę ile razy ktoś powiedział
"pamiętam, widziałem was w latach 80. i
dziś podobało mi się tak bardzo jak wtedy!" poprzedzone
przez "gdzie byliście przez te wszystkie lata?".
Nie słyszymy wielu skarg odnośnie naszych występów
lub muzyki, więc musimy robić coś dobrego.
Do zobaczenia na koncercie Sacrilege, mam nadzieję!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska
SACRILEGE 53
Jest tylko jeden prawdziwy Tank!
Wydawałoby się, że odejście takiego wokalisty jak Doogie White, nie wspominając
już rejterady pozostałych muzyków, może być końcem odrodzonego Tank. Jednak gitarzyści
Cliff Evans i Mick Tucker nie poddali się, werbując do składu muzyków znanych z Sodom,
Blind Guardian czy Dragonforce. Szczególnie zaskakujące było pojawienie się w Tank wokalisty
powermetalowego Dragonforce, ale ZP Theart fenomenalnie odnalazł się w zupełnie
innej stylistyce, co też zaważyło na tym, że "Valley Of Tears" okazała się jedną z najlepszych
płyt w dorobku nie tylko odrodzonego, ale też tego wcześniej działającego Tank. Cliff Evans
opowiada o kulisach formowania nowego składu, powstania płyty, planach zespołu, odnosząc
się też do działalności dawnego wokalisty grupy Algy'ego Warda pod szyldem Tank:
HMP: Pewnie w ubiegłym roku nie mieliście najweselszych
min gdy okazało się, że ze składu Tank ostaliście
się tylko we dwóch?
Cliff Evans: Mick i ja jesteśmy podstawą zespołu już
od dłuższego czasu i jesteśmy z tego powodu bardzo
dumni. Daje nam to szansę pracy z najlepszymi muzykami
i wokalistami na świecie, co jest wspaniałym
doświadczeniem. Co więcej, pomaga nam to udoskonalać
nasze własne umiejętności. Jesteśmy siłą napędową
zespołu i nigdy nie pozwolimy mu zwolnić.
Dragonforce ZP Theart? Przyznam, że znając dokonania
tego zespołu nie przypuszczałem, że będzie w
stanie w tak spektakularny sposób dopasować się do
was!
Oczywiście potrzebowaliśmy zastępstwa za Doogiego
jak najszybciej, więc zaczęliśmy szukać kogoś na jego
miejsce, ale wiedzieliśmy, że zadanie będzie trudne. W
tym czasie przypadkowo poznałam niemieckiego perkusistę
Marka Crossa, który później dołączył do nas
na kilka tournée. Spotkaliśmy się w pubie w Londynie,
a Mark przyprowadził ze sobą faceta zwanego ZP, który
śpiewał w Dragonforce. Słyszałem o Dragonforce,
ale nie byłem ich fanem i nie znałem ich muzyki. Koleś
wydawał się fajnym facetem i choć niedawno opuścił
Dragonforce już szukał czegoś innego, aby się załapać.
Poprosiliśmy go, żeby przyszedł i przećwiczył z
nami kilka piosenek, aby zobaczyć, jak to brzmi. Całkowicie
rzucił nas na kolana, więc poprosiliśmy go aby,
Od początku nawiązaliście nić porozumienia, załapaliście
dobry kontakt w czasie prób, co przełożyło się
też na pracę nad nowym materiałem?
Od samego początku pracowało nam się bardzo dobrze,
więc wiedzieliśmy, że gdy przyjdzie do tworzenia
następnego album będziemy chcieli wykonać jak najlepszą
robotę. Pisanie nowego materiału nie było tak
proste, jak sądziliśmy. Jego poprzednim zespołem był
Dragonforce, więc jego pomysły melodyczne nie
współgrały z gitarowymi riffami, które mu dawaliśmy.
Musieliśmy wymyślić jakieś rozwiązanie, więc daliśmy
mu do przesłuchania kilka albumów Ronniego Jamesa
Dio w poszukiwaniu inspiracji. Kilka dni później
wrócił do nas z niesamowitymi liniami wokalnymi i
harmonicznymi, które zostały wykorzystane na naszej
najnowszej płycie "Valley Of Tears".
Co było tym decydującym momentem? Bo jakoś nie
podejrzewam, że był wcześniej waszym fanem, znał
na wyrywki stare płyty Tank, etc.?
Słyszał o Tank, ale nie znał żadnego naszego kawałka.
Nauczył się utworów z naszych wcześniejszych nagrań
i perfekcyjnie zaśpiewał ich własną interpretację, która
dała im nowe życie. Pokazał także swoje niesamowite
zdolności wokalne. Zawsze byliśmy trochę niepewni
jaka będzie reakcja fanów na zarówno Doogiego jak i
ZP śpiewających stare klasyki zespołu, ale na szczęście
fani na całym świecie byli zachwyceni i okazali duże
poparcie odnośnie wyboru wokalistów. Zdobyliśmy ich
zaufanie.
A jak dołączyli do was basista Barend Courbois
(Blind Guardian) i były perkusista Sodom, Bobby
Schottkowski? Z nimi też pewnie znaliście się od lat,
co ułatwiało rozmowy?
Znamy Bobbiego od dłuższego czasu i zawsze wiedzieliśmy,
że pewnego dnia stanie się naszym perkusistą.
Zawsze był wielkim fanem zespołu, więc była to tylko
kwestia czasu, iż zasiądzie za perkusją. Jest świetnym
perkusistą i ma rytm, który wpisuje się w nasz sposób
grania. Mamy także niezły ubaw, ponieważ ciągle nas
rozśmiesza. Mick znalazł Barenda kiedy potrzebowaliśmy
kogoś na ostatnią chwilę przed naszą pierwszą
trasą po Brazylii w 2014 roku. Barend był znany jako
najlepszy basista w Holandii i zawsze miał wzięcie,
więc nie sądziliśmy, że będzie zainteresowany. Nie
zdawaliśmy sobie sprawy, że był fanem Tank i skorzystał
z szansy zagrania z nami. Mieliśmy jeden dzień
prób, a następnie wszyscy udaliśmy się do Ameryki Południowej.
Brzmieliśmy bardzo potężnie w tym składzie
i świetnie się bawiliśmy, grając naszym brazylijskim
fanom po raz pierwszy.
Doogie White miał dołączyć do was tylko na krótki
czas, tymczasem spędził w zespole aż sześć lat, nagrywając
z Tank nie tylko dwa świetne albumy, ale
też DVD - wygląda na to, że ta współpraca była
satysfakcjonująca dla obu stron?
Była to wielka przyjemność pracować z Doggie i jesteśmy
bardzo dumni z muzyki, którą stworzyliśmy razem
przez te lata. Posiadanie w naszym składzie byłego
wokalisty Rainbow było naprawdę wielką rzeczą
dla mnie i Micka. Wszyscy mieliśmy podobny gust
muzyczny i dorastaliśmy słuchając tych samych zespołów
w latach 70. i 80., które wpłynęły na nas w czasach
młodości. Obecność Doogiego w zespole naprawdę
pomogła nam przywrócić prawdziwy Tank i zaprezentować
naszą muzykę większemu gronu publiczności,
które nie wpadło na nas wcześniej, mieliśmy również
zaszczyt mieć go za wokalistę na naszym pierwszym
DVD "War Machine Live".
Jednak propozycji od samego Michaela Schenkera nie
mógł odrzucić i tak zostaliście bez wokalisty?
Wiedzieliśmy, że Doogie nigdy nie będzie stałym
członkiem zespołu, więc nie mieliśmy problemu, gdy
zdecydował się dołączyć do Temple Of Rock Schenkera.
Nadal utrzymujemy regularny kontakt i życzymy
mu powodzenia.
Jak doszło do tego, że jego zastępcą został znany z
zagrał z nami kilka koncertów na żywo.
Foto: Metal Mind
Zastąpił White'a kiedy potrzebowaliście wokalisty
na wcześniej zakontraktowane koncerty. Rzuciliście
go więc na głęboką wodę, a on sprawdził się doskonale?
Mieliśmy wcześniej tylko jedną próbę przed naszym
pierwszym festiwalowy występem, więc wiedzieliśmy,
że są to duże oczekiwania względem ZP, ale on był całkowicie
profesjonalny i dał występ pierwszej klasy. Naprawdę
doskonale pasował do składu zespołu i dodał
nam wiele pozytywnej energii. Ściągnął za sobą także
własną grupę fanów, więc od tego momentu więcej metalowców
odkryło muzykę tworzoną przez nas.
Te zmiany - w sumie przymusowe - wpisują się chyba
jednak w podejście zespołu, bo nie chcecie nawiązywać
tylko do przeszłości, nie zamierzacie stać w
miejscu, stąd np. zatrudnianie wokalistów tak odmiennych
od stylu Algy'ego Warda?
Kiedy razem z Mickiem postanowiliśmy reaktywować
zespół w 2009 roku uzgodniliśmy, że musi on iść do
przodu, a nie tylko żyć minioną świetnością. Wiedzieliśmy,
że będzie to dla nas wielkie wyzwanie, ale musieliśmy
tak zrobić. Kapela nie tylko musiała przetrwać,
ale także konkurować z obecnymi zespołami metalowymi,
które nagrywały i koncertowały. Dodanie nowego
wokalisty do składu zespołu i uczynienie go pięcioosobowym
naprawdę zmieniło całą dynamikę i pozwoliło
nam eksperymentować z naszym kierunkiem
muzycznym. Umówiliśmy się, że jeśli fani nie będą
zadowoleni z naszej decyzji o rozwoju w tym kierunku,
wtedy nie pójdziemy dalej. Na szczęście reakcję jaką
otrzymaliśmy wraz z wydaniem albumu "War Machine"
była niesamowita i nie tylko uszczęśliwiliśmy naszych
starych fanów, ale także przyciągnęliśmy zupełnie
nowe, młodsze grono sympatyków.
Ale czujecie się nadal częścią nurtu NWOBHM,
czy też dystansujecie się już od tego zjawiska?
Nigdy nie uważaliśmy się jako zespół New Wave Of
British Heavy Metal i zawsze staraliśmy się dystansować
od tej etykietki. Nasz zespół zaczynał jako
punkowy i będący pod wpływem rocka. Teraz jesteśmy
w czołówce metalu z niektórymi wielkimi zespołami,
generując naszą najlepszą sprzedaż oraz uznanie krytyków.
Nikt nie odnosi się teraz do Iron Maiden jako
grupy New Wave Of British Heavy Metal, ale są jednym
z zespołów, które rozpoczęły cały ten nurt. Jesteśmy
po prostu działającym tu i teraz zespołem metalowym
i robimy to w czym jesteśmy najlepsi.
Zanim zaczęliście prace nad kolejnym albumem mieliście
najpierw koncertowy chrzest Tank - to utwierdziło
was w przekonaniu, że ten skład ma ogromny
potencjał?
Tak, bez wątpienia. Jest to najlepszy skład jaki kiedykolwiek
mieliśmy i wszyscy czujemy, że mamy coś
wyjątkowego do zaoferowania naszym fanom. Klimat
54
TANK
na scenie jest niesamowity, wszyscy myślimy na podobnym
poziomie muzycznym i oczywiście spędzamy
fantastyczny czas podczas wspólnej pracy.
Swoją drogą wybranie na tę pierwszą trasę Ameryki
Południowej - to nie mogło się nie sprawdzić przy
tamtejszej, żywiołowej publiczności?
Na pewno kochają tam metal. Nie zdawaliśmy sobie
sprawy, jak duży krąg fanów mamy w Brazylii. To była
wielka niespodzianka, kiedy otrzymaliśmy taką niesamowity
odzew, poczuliśmy się bardzo mile widziani.
Mamy nadzieję, że wrócimy do Ameryki Południowej
w 2016 roku.
Przy powstawaniu "Valley Of Tears" pracowaliście
podobnie jak wcześniej, tzn. najpierw przygotowaliście
nagrania demo, które stały się punktem wyjścia
do dalszych prac?
Zawsze zaczynamy od tworzenia riffów gitarowych, a
następnie umieszczamy je w aranżacjach kawałków.
Następnie wysyłamy je wokaliście, aby ten mógł rozpocząć
pracę nad melodią. Nakreślamy utwory z wszystkimi
instrumentami i rozwiązaniami ostatecznymi,
zanim pójdziemy do studia, aby każdy dokładnie wiedział
co ma robić. Mamy ograniczony budżet, więc nie
mamy czasu na pomyłki.
Bobby Schottkowski nagrał partie perkusji w Niemczech
z Waldemarem Sorychtą. Miał zarys tego jak
powinny wyglądać, a co do reszty daliście mu wolną
rękę?
Powiedzieliśmy Bobbiemu, aby to dokładnie tak jak
myśli, że będzie brzmiało najlepiej. Waldemar jest
świetnym producentem i potrafi uchwycić brzmienie i
energię gry Bobbiego. Bębny są podstawą każdego albumu
i tworzą rytm, do którego będą grać inne instrumenty.
Kiedy usłyszeliśmy ścieżki perkusyjne byliśmy
całkowicie powaleni dźwiękiem, są naprawdę ekstra!
Reszta nagrań powstała już w Anglii - praca z Philem
Kinnmanem była pewnie naturalnym wyborem,
skoro byliście tak zadowoleni z brzmienia "War Nation"?
Naprawdę lubimy pracować z Philem. Jest młody, ale
dokładnie wie, jak wykorzystać energię i brzmienie gitar
oraz wie jak uzyskać niesamowite partie wokalu.
Pracuje z prostym sprzętem i woli polegać na talencie
muzyków, a nie na naciągnięciach oprogramowania.
Niestety większość zespołów już tak nie funkcjonuje.
Co dla mnie istotne "Valley Of Tears" brzmi bardzo
świeżo i organicznie, tak jakby ten materiał powstał
za dawnych lat, bez cyzelowania miesiącami każdego
drobiazgu?
Pracujemy szybko, więc nagranie zachowuje swoje żywe
i ostre brzmienie i nigdy nie wydaje się, że zostało
nagrane w przesadny sposób. Zostało użytych bardzo
mało efektów oraz dogrywki zostały ograniczone do
minimum. Na albumie słychać jak byśmy grali na żywo
bez żadnych sztuczek!
Czyli nie nagrywaliście na tzw. "setkę", ale zależało
wam na jak najpełniejszym oddaniu koncertowego
soundu Tank?
Mamy kilku z najlepszych muzyków metalowych w
branży, którzy są mistrzami na swoich instrumentach.
Po prostu słyszysz to co gramy - autentyczny materiał!
ZP też szybko uwinął się z nagraniem swoich partii?
Jak dla mnie to najlepiej zaśpiewany materiał w jego
karierze, tak więc pewnie już na etapie nagrań mieliście
świadomość, że powstaje coś więcej niż tylko
kolejna płyta Tank?
ZP jest obecnie bez wątpienia jednym z najlepszych
wokalistów metalowych. Nie sądziłem, że tak będzie,
bo w utworach Dragonforce miał niewiele lub nic do
powiedzenia w procesie pisania kawałków. U nas ma
całkowitą kontrolę nad każdym aspektem swojego tekstu,
melodii oraz wykonania. Kiedy po raz pierwszy
usłyszeliśmy linie wokalne, które wymyślił do naszej
demówki wiedzieliśmy, że w pełni rozumie to, co
staramy się osiągnąć. Jego zdolności wyniosły nas na
znacznie wyższy poziom.
Wracając jeszcze do brzmienia tego krążka, to chyba
nie zaniedbaliście żadnego szczegółu, bowiem za
mastering "Valley Of Tears" odpowiada Ade Emsley,
maczający też palce w "The Book Of Souls" Iron
Maiden - jak pracować, to tylko z najlepszymi?
Ade jest moim dobrym przyjacielem od wielu lat. Jest
on bardzo utalentowanym technikiem od masteringu.
Pracuje z bardzo prostym sprzętem, ale ma świetny
słuch i potrafi sprawić, że album nad którym pracuje
brzmi najlepiej, jak to tylko możliwe. Zmasterował nasze
trzy ostatnie albumy, a także nasze koncertowe
DVD. W przyszłości mamy zamiar kontynuować
współpracę. Ade jest także projektantem i inżynierem
wzmacniaczy Orange. To bardzo utalentowanymy facet!
Odnosi się to też do waszego wydawcy, polskiej
firmy Metal Mind Productions, która wydała wasze
trzy ostatnie płyty?
Mamy świetne relacje z Metal Mind od czasu wydania
płyty "Dogs Of War", która przyczyniła się do naszego
triumfalnego powrotu. Oferują doskonałą jakość produktu
i dają nam wolną rękę, której potrzebujemy przy
tworzeniu płyty o takiej jakości. Czasami utrudniamy
im życie, ale na końcu każdy jest zadowolony z osiągniętego
rezultatu.
Pewnie kiedyś taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia,
że znany brytyjski zespół podpisuje kontrakt z
polską wytwórnią - to dowód na pozytywne przemiany,
jakie zaszły w naszej części Europy, ale też zarazem
potwierdzenie, że rynek muzyczny zmienił się
Foto: Metal Mind
diametralnie?
Metal Mind stał się bardzo szanowaną i szybko rozwijającą
się wytwórnią płytową. Nie ma wielu niezależnych
wytwórni, które wspierają i promują zespoły na
naszym poziomie, więc jesteśmy bardzo zadowoleni z
relacji jakie mamy z wytwórnią - jest bardzo profesjonalna.
Wy jednak zdajecie sobie świetnie radzić w tej nowej
rzeczywistości, a zawartość "Valley Of Tears" potwierdza,
że znajdą tu coś dla siebie zarówno wasi
starzy fani, zwolennicy mocnego heavy, ale też bardziej
przebojowego, kojarzącego się nawet z hard
rockiem, grania?
Staraliśmy się, aby nasze albumy były zróżnicowane i
interesujące dla słuchaczy od samego początku aż do
końca. Jesteśmy bardzo ostrożni przy układaniu kolejności
piosenek na płycie, ponieważ może to pomóc
wzmocnić wrażenia słuchowe. Myślę, że ktoś lubiący
jakikolwiek gatunek rocka z pewnością doceni "Valley
Of Tears". Wszystkie recenzje to potwierdzają.
Znowu zakończyliście płytę nagraniem instrumentalnym,
w dodatku do udziału w "One For The Road"
zaprosiliście Jima Durkina z Dark Angel?
Myślę, że to staje się naszą tradycją, aby zakończyć każdy
album utworem bez partii wokalnych. Jim jest naprawdę
naszym dobrym przyjacielem i kocha Tank.
Pomyśleliśmy, że świetnym pomysłem będzie zapytanie
go, czy nie chciałby zagrać solówki w tym nagraniu.
Był bardzo podekscytowany i wpadł na idealny
przerywnik, który świetnie pasuje. Wisimy mu za to
kilka piw!
Nowe utwory aż proszą się o to, by prezentować je
na żywo w jak największej ilości, tak więc są one
pewnie podstawą waszej koncertowej setlisty?
Zagraliśmy kilka piosenek z albumu "Valley Of Tears"
na naszym ostatnim festiwalu w Niemczech. Poszło
naprawdę dobrze i czuliśmy się świetnie podczas ich
grania. Wielu naszych fanów dopiero kilka lat temu
odkryło Tank, więc nie są zaznajomieni ze starym materiałem.
Mamy teraz nową, młodszą grupę sympatyków,
w których celujemy z muzyką, co pozwala zespołowi
przetrwać.
Ale nie zapominacie też o waszych klasykach, zarówno
tych z lat 80., jak też nagranych już po reaktywacji?
Mamy tak dużo wcześniejszych nagrań, że czasami
trudno zdecydować, które utwory zagramy. Ostatnio
zdecydowaliśmy się pominąć wszystkie utwory z pierwszych
dwóch albumów, ponieważ nie pasują do kierunku,
w którym teraz zmierzamy i nie jest to sprawiedliwie
jeżeli chodzi o niesamowity głos ZP. Zestaw wybranych
przez nas utworów na żywo brzmi nowocześnie
i jest naprawdę ekstra.
Macie kontakt z Algy'm Wardem? Pytam o to, bo
mamy obecnie de facto dwa zespoły Tank, nawet jeśli
ten drugi jest tylko jednoosobowym projektem?
Nie rozmawiałem z Algym przez długi czas. Minęło
prawie 15 lat od czasu, kiedy ostatnio razem graliśmy.
Tęsknię za nim. Niektóre z moich najlepszych wspomnień
są z koncertów, które zagraliśmy razem. Jednak
rzeczy poszły do przodu i teraz jest tylko jeden Tank,
który koncertuje i wydaje albumy metalowe na całym
świecie i jest to Tucker / Evans Tank. Nie ma absolutnie
żadnych pomyłek wśród naszych wiernych fanów
na całym świecie. Życzymy Algy'emu powodzenia we
wszystkim, co robi.
Jak w tej sytuacji wyglądają prawa do nazwy grupy,
skoro to Algy zakładał zespół z braćmi Brabbs, a na
okładce jego ostatniej płyty "Breath Of The Pit" przy
logo Tank widnieje charakterystyczny znaczek dotyczący
praw autorskich?
Istnieje na świecie kilka zespołów lub artystów, którzy
używają nazwy Tank. Nie możemy powstrzymać nikogo,
kto to robi. To my posiadamy wyłączne prawa autorskie
do logo zespołu, które każdy zna i natychmiast
rozpoznaje. Jest tylko jeden prawdziwy Tank!
Sądzisz więc, że sprawa zakończy się po waszej
myśli, bo to wy obecnie w aktywny sposób niesiecie
nadal tę pochodnię i utrzymujecie zespół przy życiu?
Będziemy nadal nagrywać i wydawać albumy metalowe
dobrej jakości, jeździć na tournée najczęściej jak to
tylko możliwe i tak długo jak tylko się da. To chyba
tego chcą fani metalu i to jest to co Tank im da!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska
TANK 55
HMP: Witaj John. Większość naszej rozmowy
będzie poświęcona czasom zamierzchłym. Krytykowaliście
kiedyś ludzi, których nazywaliście macho
metal. O co konkretnie chodziło?
John Connelly: To było bardzo dawno temu… To były
czasy kiedy w metalu pojawił się młyn i na początku
nie wiedzieliśmy o co w tym chodzi. W tym młynie
wielu ludzi biło innych czego nie mogliśmy zrozumieć.
Ludzie mylili zabawę z agresją.
Wasza druga EPka czyli "The Plague" (w zasadzie
materiał w większości premierowy) miała się nazywać
"Cross of Iron". W zinach u nas (Thrashem All)
pisali, że nic z tego nie wyszło z powodu rzekomych
protestów mieszkańców Pasa Biblijnego
Jeśli pamiętałbym powód tego zdarzenia to na pewno
nie miał nic wspólnego z tą częścią USA. Jeśli to byłby
największy problemem tego albumu to uwierz mi i tak
nazwalibyśmy go "Cross of Iron". Nie pamiętam jednak
powodu. To prawie trzydzieści lat. Prawdopodobnie
ktoś z wytwórni płytowej za tym stał, jak zwykle
z resztą.
Po kapelach, które w latach 80-tych koncertowały ze
Slayer krążą opowieści o arogancji i samolubstwie
managera formacji. We Włoszech kapele sportujące -
w tym wy, nie miały podobno dostępu do kibla. Oni
oczywiście tak.
Nie, nie, nie. To nie była wina Slayera. Byliśmy w klubie
w Mediolanie, który nota bene był bardzo wygodny.
Potem o drugiej w nocy nasz autobus się zepsuł dokładnie
pod halą a klub był już zamknięty. Wszystkie
inne kible we Włoszech w miastach, które mijaliśmy
były typu azjatyckiego - dziura po środku i dwa ślady -
Amerykanie nie byli wówczas kompletnie do tego przyzwyczajeni.
Normalnie zrobiło się dopiero w Szwajcarii.
Po "Handle With Care" (był rok 1989) prorokowałeś,
że dostaniecie się do wielkiej czwórki thrashu. Nie
przesada aby? Choć ja na przykład stawiam ten album
wyżej od wszystkich Anthraxów razem wziętych.
W dość krótkim czasie w samych Stanach sprzedało
się 100 000 egzemplarzy tego CD. To wówczas była
całkiem niezła liczba. Poza tym w samej wielkiej
czwórce były duże różnice - już wtedy wszyscy grali w
cieniu Metalliki, ale w reszcie składu owej czwórki
Przyznam szczerze, że niespecjalnie interesowały mnie tzw.
tematy aktualne w zespole. Nuclear Assault ma co prawda
na koncie nową EP ("Pounder"), do najgorszych ta pozycja
nie należy ale mimo to przyjemniej jest popytać o sprawy,
które związane są z najlepszym okresem w historii zespołu
czyli oczywiście latami 80-tymi. Więcej było wtedy
wariactwa i przede wszystkim więcej znakomitego
thrash/ speedu. Czcijcie Nuclear Assault, czcijcie
ścianę pozornie chaotycznych dźwięków, bulgoczący
bas i atomowe uderzenia werbla.
Ostatni album metalowy przesłuchałem w 1986r.
szanse były dość wyrównane. Kolejnym zespołem, który
bardzo się wybił był Anthrax - o dołączeniu do nich
też nie myśleliśmy. Ale pozycja Slayer czy Megadeth
nie była jeszcze tak mocna jak potem. Ta wielka
czwórka i znaczenie w niej poszczególnych kapel uległy
krystalizacji gdzieś w 1991 roku.
Kiedy pierwszy raz widziałem wasze wideo z trasy
po "Handle With Care" byłem zdziwiony tym, że
przez ten cały czas biegasz i skaczesz po scenie. Nie
dziwię się zatem skąd, ten negliż i krótkie gacie.
To jestem ja na scenie. Noszę krótkie gacie, bo inne są
dla mnie nie do przyjęcia - w jajogniotach strasznie się
pociłem. Byłem w tedy w dobrej kondycji. Sport? Zależy
co masz na myśli - po tej trasie zacząłem trenować
sporty walki jak maniak.
Jesteś patriotą?
Czy kocham swój kraj? Zdecydowanie tak. Czy podoba
mi się wszystko czego dokonuje - absolutnie nie -
tak jak każdemu na świecie. Określam się czasami jako
Foto: Nuclear Assault
amerykański nacjonalista - choć to słowo ma kompletnie
znaczenie w USA i w Europie.
Pytam bo utwór z płyty "Third World Genocide" -
"Price of Freedom" mógłby zaskoczyć zwolenników
tezy o rzekomym pacyfizmie thrashowców
Tak na marginesie to wideo ma bardzo mało wspólnego
z tekstem. Wrzesień 2001: terroryści zabijają kilka
tysięcy amerykanów i przedstawicieli innych narodowości.
W budynkach, które nie miały żadnego znaczenia
politycznego czy religijnego. Miejsc pracy jak
każde inne. Kilku fanatyków, którzy podążali za słowami
oszalałego imama. Nie ma tu znaczenia czy Koran
do tego zmusza czy nie. Fakt jest faktem. To oni
zaatakowali. Nie ma w Islamie żadnej dyskusji nikt się
tam nie sprzeciwia i nikt samemu nie interpretuje Koranu.
Zabijają każdego kto mówi źle o ich wierze, a są
przecież w mniejszości. Popełniają akty przemocy, potem
takie same akty popełniane są przeciwko nim i nagle
pojawia ją się z ich strony pretensje "dlaczego nas
nienawidzicie". Nie misiaczku, to wy zaczęliście. Jak
długo tak zamierzacie? Bo ja cały mogę dzień. Jesteście
mniejszością na całej planecie a wszystkich chcą sobie
podporządkować. Nie ma tam nikogo kto byłby w stanie
z nimi polemizować. Już lepszy jest katolicyzm:
masz wątpliwość, idziesz do klechy, on gada z biskupem
a jak nie to z papieżem. Jest dyskusja. Ale i nadzór.
A tam? Jeden pierdolnięty imam jest w stanie
zmanipulować lokalną społeczność. Najwięcej ofiar
wśród muzułmanów pochodzi z ich własnych rąk. Nienawidzicie
nas - więc spierdalajcie stąd. Najgorsze jest
to, że to nie minie tak łatwo jak komunizm u was. Tu
wszyscy się zorientowali że to nie działa. Zobacz na
Hong Kong. Przyszli tam chińscy komuniści i zostawili
gospodarkę w spokoju zadawalając się kasą. Tym fanatykom
kasa nie wystarczy
Skoro wspomniany wyżej papież nie jest taki zły to
po co go wieszać?
To zwykły humor. Byliśmy pijani i mieliśmy trzy minuty
na napisanie tekstu i muzyki - goniła nas następna
kapela wynajmująca po nas studio.
Słuchaj. Ja rozumiem ze nie wszystkie lesbijki są ładne
ale na niektóre naprawdę fajnie popatrzeć...
(Śmiech) Tak samo, humor. Tekst "Lesbians" to sarkazm
i żart podobnie jak w utworze "Wine and Cheese".
Słowo "wine" oznaczało albo napój alkoholowy lub
ciągłe narzekanie. To o kapelach, które wciąż narzekają
na wszystko dookoła. Często używamy humoru polegającego
na grze slow.
Po drążę jeszcze temat "Handle With Care". Jednym
z bardziej intrygujących utworów jest dla mnie
"Surgery" z otwierającym riffem katowanym kilka lat
potem przez kapele grindowe (w wolniejszych zdarzających
się z rzadka partiach). Kto go wymyślił?
Jeśli dobrze pamiętam to Anthony Bramante. Jest to
jeden z dwóch utworów, które napisał podczas całej
swojej kariery w Nuclear Assault.
Niezbyt ciężko pracujący gość.
To dlatego już z nami nie gra.
Co u niego?
Nie widzieliśmy się od tamtego czasu. Anthony robił
zawsze na co miał ochotę nie patrząc na innych. Czy
to podczas pisania albumu czy po koncercie. Na ostatniej
trasie po jednym z gigów powiedział, że jedzie
gdzieś z kumplami i tyle go widzieliśmy
Jeszcze "Emergency". Tu z kolei mamy chaos przed
refrenem, coś jak w Voivod.
To było 25 lat temu - pamiętam refren ale nie pamiętam
riffu. Nie graliśmy tego numeru od tamtych czasów.
Zawsze zastanawiało mnie co w teledysku opisującym
skażenie, pełnym jakiś przemysłowych maszynerii,
robi opalająca się na słońcu cizia? Mówię o clipie
do "Criticall Mass..."
W tamtych czasach jeśli chciałeś dostać się do MTV z
metalowym clipem, musiałeś dać w nim ujęcie z laską
palącą papierosa. Potem na dole na kasecie promocyjnej
umieściliśmy napis: "paląca kobieta w pakiecie gratis".
To Jessica Han, znana clipowa aktorka.
W dzisiejszej set liście brakuje mi dwóch ciosów z
debiutu: "Nuclear War" i "Radiation Sickness". Czemu
wyleciały?
Tak jak w przypadku bardzo wielu zespołów: ograniczenia
czasowe setu i chęć zaprezentowania każdego
z albumu proporcjonalnie plus nasza nowa EP. Setlista
musi być jak najbardziej przekrojowa
Przygotowując się do wywiadu myślałem o waszych
głównych wzorcach, ulubionych kapelach z młodości.
Zacznijmy od Motorhead.
Lubiłem ale nie fanatycznie.
Kawałek "Vengeance" sugeruje co innego.
No tak, Ten jeden. Bardziej fascynował mnie HC
Punk. Uwielbiałem Discharge. Potem Anthrax. Nie
słuchałem jednak zbyt dużo thrashu bo graliśmy to
samo co wielka czwórka i wypłynęliśmy w tym samym
czasie. Venomu też raczej nie. Ostatni album metalowy,
który odsłuchałem w całości to "Master of Puppets".
Było to w 1986r. zaraz po jego premierze. Dziś
sięgam chętnie po progresywny rock używamy zresztą
metrum, którego nie tknęło by się wielu ludzi w tym
gatunku: 7/8 czy 6/8.
Na koniec pytanie o perkusję. Wasz garowy Glen
Evans zawsze wyglądał na twardziela. Style ma dość
siłowy ale jednak charakterystyczny i oryginalny....
Trudno mi powiedzieć kogo lubi najbardziej jako perkusistów
ale jak był dzieciakiem to grał na werblu w
szkolnej orkiestrze. Wie zatem od małego jak odpowiednio
wydobyć dźwięk z bębna. Jest jak króliczek z reklamy
Enegrizera. Grał już koncerty ze złamanym nadgarstkiem
i złamanymi żebrami, mając zapalenie płuc.
Teraz też jest chory ale nic go nie powstrzyma.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
56
NUCLEAR ASSAULT
HMP: Witaj! Jak doszło
do założenia Fallen Angels? Opowiedz
o początkach zespołu.
Erik Hanson: Zespół został założony w 2002 roku,
grałem już na gitarze przez wiele lat i odkąd mój brat
(Brian Hansen) zaczął grać na perkusji i nabył podobny
gust muzyczny, mieliśmy już połowę zespołu. Carla
Larssona (naszego basistę) znaleźliśmy online poprzez
stronę musicians classified, natomiast Jeremiaha
Reimana spotkaliśmy w Guitar Center i zapytaliśmy
czy chciałby do nas dołączyć. Od tamtej pory graliśmy
lokalnie, nagrywając dema i obracaliśmy się wśród kilku
gitarzystów. Początkowo zajmowałem się wokalem,
ale z biegiem pisania piosenek, chciałem stworzyć kawałki
cięższe do zagrania i zaśpiewania, dlatego przybył
do nas Brad i zajmuje się wokalem od 2005 roku.
Matt Be Roth dołączył do nas w okolicach 2009 roku,
natomiast Brian odszedł z zespołu w 2010r. Późniejszą
porą tego roku Steve Spitzbart dołączył jako perkusista
i od tamtego czasu gramy w tym samym składzie.
Wasz nowy album jest inny - bardziej interesujący -
niż pozostałe płyty w waszej dyskografii. Co wpłynęło
na was aby powstał tak zabójczy album?
Cały czas staram się rozwijać zarówno jako gitarzysta
jak i autor tekstów, wraz z upływem czasu zaczynasz
trochę bardziej doceniać inne gatunki. Zawsze byłem
w melodii hard-rockowej, ale zaangażowałem się w
thrash i speed metal, więc przez jakis czas chciałem
grać szybką, agresywną muzykę. Zaczęliśmy wcielanie
więcej melodyjnych pomysłów na "Engines of Oppression",
ale na "World in Decay" zmieszałem własne
melodie z trochę szybszą muzyką, którą wciąż lubię.
Jeśli weźmiesz grupy takie jak Slayer, Deep Purple,
Megadeth, UFO, Holly Terror, Scorpions,
Black Sabbath i zmieszasz je wszystkie razem, uzyskasz
ten typ muzyki, z którym w chwili obecnej lubię
mieć do czynienia, jeśli chodzi o pisanie utworów.
Otwierający kawałek "The Hammer's Blow" ma wiele
elementów z tradycyjnego heavy metalu i speed
metalu. Nie słyszałem tego na waszych wcześniejszych
albumach. Czy to kolejny krok w waszej karierze?
Mogę powiedzieć, że to prawdopodobnie ewolucja
skąd nasze wpływy i środowisko się wywodzi oraz co
chcemy grać idące na przód. Nie możemy zaprzeczyć
naszej przeszłości i miłości do thrash metalu, który jest
agresywny, ale również lubimy melodyjny hard rock i
metal. Pracujemy Utwory takie jak "The Hammer's
Blow" dobrze reprezentują zespół w tym momencie
jego kariery. Jeśli dobrze pamiętam, słuchałem grupy
Racer X kiedy pracowałem nad tą kompozycją.
Ile czasu zajęło wam tworzenie "World in Decay"?
Myślę, że płyta "World in Decay" zajęła nam około
trzech lat. Myślę, że wzięło się to z tego, że mieliśmy
dwóch nowych członków w zespole i poznawaliśmy ich
styl i etykę pracy. Byłem tak bardzo sfrustrowany, ponieważ
to wszystko trwało tak długo, że o mały włos
nie zrezygnowałem z projektu, jednak zdecydowałem
się go kontynuować i niewiele później udało nam się
zakończyć nagrywanie płyty.
Michael Rosen jest producentem nowego albumu.
Jak się z nim współpracowało?
Praca z Michaelem była wspaniała, to naprawdę zabawna
osoba. Jest pasjonatem muzyki i próbowaliśmy
połączyć nasze pomysły. 90 procent utworów powstały
według naszych pomysłów, jednak były też takie jak
"Into the Abyss" oraz "The Hammer's Blow", które nieco
zmieniliśmy. Definitywnie chciałbym ponownie z nim
pracować, on również wyraził chęć współpracy, jednak
myślę, że sprowadzi się to do spraw finansowych. Zatem
proszę was abyście wspierali zespół i kupili album!
Jakie tematy poruszacie na nowej płycie?
Chciałbym myśleć, że nasze teksty są skoncentrowane
wokół życia, zawsze staram się pobudzić poczucie intelektualizmu
w tekście. Zajmujemy się tematami takimi
jak rozpacz, nadzieja, strata oraz pragnienie pogodniejszej
przyszłości. Stworzyliśmy jeden fikcyjny tekst,
zatytułowany "Mortis Ex Machina". Dotyczy on filmów
z serii "Terminator" i muszę przyznać, że odkąd
wyszedł ona dość dobrze, planujemy napisać kolejny
Po pięciu latach od poprzedniego albumu na
rynku pojawia się nowe dzieło amerykańskich
thrasherów Fallen Angels, "World in
Decay". Krążek trochę inny od poprzedników
ale bardziej interesujący. O albumie i historii zespołu
rozmawiamy z gitarzystą i założycielem Erik'iem Hanson'em.
...podążać za tym co ma się w środku...
song, który będzie fikcyjny i liryczny.
Wasz pierwszy album był bardzo surowy, szybki i
miał sporo wpływów Death (hails to Chuck!). Jak
wspominasz ten czas? Czy teraz, po upływie siedmiu
lat, to jest nadal dobra płyta dla ciebie?
Pamiętam jak byłem młodym, zwariowanym i chciałem
grać szybką i agresywną muzykę. Borykałem się z
osobistymi problemami, które mnie irytowały, więc
było to dla mnie miłym uwolnieniem od kłopotów.
Myślę, że album posiada pewne niedoskonałości, które
teraz możemy uchwycić, są jednak kawałki takie jak
"Silent City", które zamierzamy wcielić do naszej setlisty,
ponieważ wciąż brzmi doskonale. Interesujące jest,
że wspomniałeś o Death, ponieważ dzięki nim Brad
dołączył do zespołu. Mieliśmy zgrać na lokalnym festiwalu
Seattle Metal Fest. Brad dowiedział się jakoś,
że będziemy tam wykonywać parę coverów grupy Death.
Nie mogę sobie przypomnieć w jaki sposób się dowiedział,
w każdym razie Brad darł się z nami w trakcie
tych coverów, przy czym nas bardzo komplementował,
więc przymusiliśmy go do aby dołączyła do nas
(śmiech).
Foto: Fallen Angels
Ty i Carl Larsson jesteście jedynymi członkami oryginału
skład zespołu. Dzięki czemu wytrzymałeś
przez tyle lat?
Ja zapoczątkowałem istnienie zespołu, a Carl był jedynym
przesłuchiwanym basistą. On bardzo dobrze do
nas pasował, lubiliśmy tą samą muzykę i mieliśmy podobne
hobby, więc przypadliśmy sobie do gustu. Osobiście
mam niesamowite pragnienie, aby dalej tworzyć
muzykę i pisać nowe kawałki. Jest to jedyna rzecz, która
mnie przy tym trzyma. Kiedy przestanę czerpać
przyjemność z grania dla Fallen Angels, nazwę ta
sprawę zakończoną. Biznesowa kwestia może dość szybko
położyć cię na łopatki. Trudno jest być zespołem
w dzisiejszym rozrywkowym życiu, jakie prowadzą ludzie.
Jest tyle różnych rzeczy, które przyciągają ludzką
uwagę, że trudno jest zachować ich skupienie na sobie.
Czy granie thrash metalu w początkach 21 wieku to
trudna sprawa? Wtedy przecież triumfy odnosił numetalu
i jego pochodne...
Jestem bardzo uparty jeśli chodzi o niektóre sprawy.
Jestem pewnie osobą, która bardziej działa wbrew naturze,
więc po prostu grałem to, na co miałem ochotę i
zauważyłem, że ludzie ostatecznie się przekonali do
tego. Jestem zdania, że artysta lub osoba robiąca coś
kreatywnego, musi robić to po swojemu i podążać za
tym co ma się w środku, w przeciwnym razie musi zadać
sobie pytanie: Kogo chcesz zadowolić? Siebie czy
innych?
Mógłbyś wymienić wasze największe inspiracje?
Ta kwestia ciągle się zmienia, dla mnie początkiem trashowego
wychowywania była Metallica, Megadeth,
Slayer, Anthrax i Sepultura. Następnie dotarłem do
bardziej mrocznych grup jak Toxik, Holy Terror,
Dark Angel i Forbidden. Również lubię zespoły nie
grające trashu jak Loudness, Dokken, Black Sabbath,
Rainbow, UFO oraz Scorpions. Z moim obecnym
nastawieniem do pisania muzyki, staram się mieszać
wszystko razem w jednym dużym garnku muzyki.
Który z waszych albumów najłatwiej wam się nagrywało?
Prawdopodobnie "Rise from Ashes" lub "Engines of
Oppression" tylko dlatego, że stworzyliśmy je w miejscach,
gdzie mogliśmy spokojnie mieć próby, a to ułatwiło
planowanie. Uważam, że w kontekście nagrywania
wszystkie płyty zarejestrowaliśmy dość łatwo. Nigdy
nie mieliśmy z tym problemu. "World in Decay"
był najtrudniejszym albumem, ponieważ jego przygotowanie
zajęło dużo czasu i mieliśmy problemy z rozplanowaniem
prób.
Co Fallen Angels planuje w najbliższej przyszłości?
W ramach promocji "World In Decay" staramy się
utrzymać lokalne granie na terenie stanu Washington
oraz regionalnie na zachodnim wybrzeżu Stanów oraz
pracujemy nad materiałem do następnego albumu.
Chcielibyśmy grać w Europie i w innych miejscach, ale
sprowadza się to do finansów, więc musimy przyglądać
się dobrze każdej okazji jaka się nadarza.
Co możesz powiedzieć na temat swojego sprzętu,
który używałeś podczas nagrywania nowego albumu?
W mojej pracy jestem technikiem elektroniki, tak więc
lubię budować własne wzmacniacze. Bardzo interesuje
się brzmieniem sprzętu Marshalla i lubię je modyfikować
tak, aby miały więcej regulatorów. Mam 74 Superlead,
który był wcześniej uszkodzony. Posiada on
mój własny wzmacniacz, który zmodyfikowałem i teraz
ma pięć regulatorów. Jest to podobne do słynnej
modyfikacji Bay Area thrash zrobionej dla zespołu Vicious
Rumors przez Todda Langnera. Moją główną
gitarą jest Bernie Rico Jr Vixen, która ma Duncan JB
na mostku. Uwielbiam używać tremolo floyd rose. Mój
piec został zrobiony na zamówienie przez Stone Age
Cabinets. Lubię konstruować własne kable i robić jak
najwięcej się da rzeczy związanych z elektryką (oczywiście
z pisaniem również). Ten piec był głównym elementem
dla naszej płyty jako, że Matt i ja używaliśmy
naszych własnych gitar. Grał on tą samą kwestię według
moich wskazówek, jednak z dodanym lekkim
opóźnieniem. Niestety nie wiem co Michael Rosen
mógł dodać w studio, wiem, że nagrywaliśmy używając
przedwzmacniaczy Neve.
Co w ogóle jest najważniejsze dla Fallen Angels?
Pomaganie sobie nawzajem i pisanie dobrej muzyki,
myślę, że to i zdolność wykonywania naszych kompozycji,
przyczynia się do mocnego scalenia naszego życia.
Chciałbyś coś powiedzieć czytelnikom Heavy Metal
Pages?
Jeśli lubicie starą szkołę thrash i heavy metalu, a nie
znacie nas, odwiedźcie nasze strony internetowe. Poznajcie
nas! Jeśli słyszeliście o nas i jesteście naszymi
fanami, chcielibyśmy wam podziękować za trzymanie
metalu przy życiu i za wspieranie nas, dzięki któremu
nadal możemy z radochą walić thrashem po waszych
łbach.
Łukasz Brzozowski
Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz
FALLEN ANGELS
57
HMP: Jesteś aktywny na muzycznej scenie od końca
lat 70. ubiegłego wieku, tymczasem dopiero teraz doczekałeś
się debiutanckiego albumu solowego - uznałeś,
że czas najwyższy na taką płytę?
Carl Canedy: Śmieszne, że o to pytasz. Wydawałoby
się, że nagrałbym album już dawno temu. Wyprodukowawszy
tyle albumów z The Rods i innymi zespołami
zdecydowanie wiedziałem jak zrealizować płytę. Najwidoczniej
po prostu byłem zbyt zajęty innymi wydarzeniami
w moim życiu.
"Headbanger" to chyba nie tylko czytelna deklaracja
twych fascynacji muzycznych, ale też dobitne, podkreślone
już tytułem płyty, stwierdzenie, że wciąż jesteś
takim samym fanem i maniakiem ciężkiej muzyki,
co przed laty?
Cieszą mnie te miłe słowa i precyzyjna ocena. Nie
chciałem odsuwać się od fanów, którzy wspierali moje
projekty z The Rods i innymi wykonawcami. Czułem,
Drugi oddech legendy
Może nie wszyscy kojarzą widniejące poniższe nazwisko, ale fakt pozostaje faktem, że
Carl Canedy to wciąż żywa legenda amerykańskiej perkusji. Sławę zdobył w The Rods, jednak
nasza długa rozmowa dotyczyła przede wszystkim solowego debiutu artysty. Poza "Headbanger"
nie mogliśmy też jednak nie poruszyć tematu przygotowywanej kolejnej płyty The Rods czy ich
współpracy z Ronnie Jamesem Dio, spokrewnionym przecież z liderem grupy Davidem Feinsteinem
:
Debiutujesz płytą, ale trudno zaliczyć cię do grona
debiutantów, tym bardziej, że mało kto z nich może
liczyć na starcie kariery na wsparcie takich sław, jak:
Chris Caffery, Mark Tornillo czy Joe Comeau. Jak
doszło do tego, że znaleźli się w gronie twych współpracowników
podczas tej sesji ?
Odezwałem się do ludzi, których podziwiałem. John
Hahn był moim pierwszym typem na gitarzystę. Zagrał
wszystkie partie gitarowe, z wyjątkiem dwóch solówek
łączonych z Chrisem Caffery. John również
skontaktował mnie z Joe Comeau. Z Markiem Tornillo
pracowałem na pierwszej EP-ce TT Quick wiele
lat temu. Bardzo zależało mi na pracy z ludźmi, których
lubiłem i podziwiałem.
Sytuację ułatwiał tu pewnie fakt, że znacie się doskonale,
produkowałeś przecież nie tylko pierwszą płytę
TT Quick Marka Tornillo przed ponad 30-tu laty, z
pozostałymi też musiałeś się wielokrotnie stykać?
Widuję Chrisa na wielu koncertach. Z Joe spotkałem
się twarzą w twarz dopiero niedawno, ale wydaje się, że
od razu się dogadaliśmy. Jest świetnym gościem. Z
Johnem Hahnem również znaliśmy się przez wiele lat.
Grałem na perkusji na jego pierwszym albumie solowym.
Mieli coś do powiedzenia w kwestiach aranżacyjnych,
ewentualnych zmian, czy też jako autor i producent
tego materiału miałeś bardzo sprecyzowaną
wizję całości, nie dopuszczającą takich ingerencji?
więc to ja podejmowałem finalne decyzje. Wcześniej
zawsze działałem zespołowo. Byłem człowiekiem, który
pomagał zespołom realizować ich własne wizje. Napotkałem
ogromny opór pracując nad utworem "My
Life, My Way". Próbowałem zagrać partię perkusyjną
przez dziesięć dni. Codziennie nagrywałem swoje starania
i słuchałem. Nagranie zawsze było do dupy. Któregoś
razu, kiedy wybierałem się do studia, aby spróbować
jeszcze jeden raz, rozmawiałem przez telefon z
Robbem Reinerem (perkusistą Anvil - red.). Zwierzyłem
mu się z mojego problemu, a on odpowiedział mi
małą mową przygotowującą o tym, żebym pamiętał o
byciu sobą i nie przekombinował garów (co wówczas
robiłem). Wszedłem do studia i machnąłem wszystko
za pierwszym podejściem. To właśnie ta ścieżka znalazła
się na płycie. Jego rada sprawiła, że przestałem
skupiać się na sobie, a zacząłem na perkusji. Dzięki,
Robb, zawdzięczam to tobie!
Uniknąłeś jednak pokusy wyeksponowania w miksie
partii perkusji, czego niekiedy nie potrafił zrobić na
swych solowych płytach nieodżałowany Cozy Powell
- zależało ci na podkreśleniu faktu, że to ma być
jak najbardziej dopracowany, spójny artystycznie
materiał, nie solowy popis?
Tak było. Nie chciałem przekombinować perkusji, ani
żeby bębny były tak bardzo niepasujące, że aż uciążliwe.
Trzymałem się myśli, że każdy kto kupi moją płytę
będzie wiedział, że umiem grać na perkusji. Ci, którzy
nie wiedzą, skupią się na aspektach kompozytorskich,
a przecież to właśnie one były głównym powodem, dla
którego nagrywałem album. Chciałem zatem, żeby
utwory oddychały i prezentowały się dobrze.
W końcówkach utworów mamy jednak krótkie perkusyjne
wstawki, zaś płytę wieńczy twój koncertowy
popis "Rabid Thunder" - nie mogłeś się powstrzymać
przed pokazaniem całemu światu, że nadal jesteś
równie dobry, jak w latach 80.? (śmiech)
(Śmiech). Co do wstawek, to codziennie rozgrzewałem
się przed nagrywaniem. Wpadłem na pomysł, żeby dodać
je jako małe smaczki albo "riffy" na koniec utworów
zamiast pełnoprawnego solo na perkusji, które
zostało dodane w ostatniej chwili. Album spodobał się
kilku moim znajomym, którym go zaprezentowałem,
ale wszyscy pytali się "a gdzie solo na garach?". Złapałem
więc pierwsze lepsze solo na żywo i wrzuciłem je
na płytę. To była decyzja na ostatnią chwilę i nie
uwzględniłem tej solówki w liście utworów. Trzeba
naprawdę przesłuchać cały album, żeby je znaleźć. Zatem
zdałeś egzamin, bardzo ci za to dziękuję!
że po prostu muszę pozostać wierny mojej twórczości.
Co do ciągłego bycia maniakiem ciężkiej muzyki, to
prawda. Pomimo tego, że potrafię grać wiele gatunków
muzycznych, najbardziej lubię szaleć na garach. Gdzie
indziej można tłuc coś bardzo mocno, nie dostać z
powrotem, nie zniszczyć niczego i wyładować frustracje
przed tłumem ludzi o podobnym myśleniu?
Foto: The Rods
Wszyscy byli bardzo uprzejmi i wyczuleni na moje
melodie i aranżacje. Oczywiście wnieśli własne osobowości
i style do mojej muzyki. Aranżacje miałem przygotowane
zawczasu. John Hahn miał parę pomysłów
na zmiany w kilku utworach, a to bardzo poprawiło
partie solowe.
Doświadczenie, które zdobyłeś przez lata, pracując
jako muzyk i producent, m. in. z Anthrax, Overkill,
Exciter, Possessed czy Jack'iem Starr'em pomogło ci
przy pracy nad "Headbanger", czy też postanowiłeś
podejść do tej płyty w sposób bardzo indywidualny
w końcu debiutancki album nagrywa się raz w życiu?
Pracowałem nad tyloma albumami w swoim życiu, że
myślałem, iż to będzie łatwe. Tak naprawdę nie było.
Byłem odpowiedzialny za wszystkie decyzje. Tylko ja
wiedziałem jak wszystko brzmi, ponieważ to ja miałem
wszystkie ścieżki, podczas gdy muzycy słyszeli tylko te
części, które potrzebowali do nagrania swoich partii,
Gwiazdy to nie jedyni goście na tej płycie. Wydaje
mi się, że "Headbanger" nie byłby tak udany, gdyby
nie wkład gitarzysty Johna Hahna?
John Hahn to gwiazda sama w sobie. Ma wielu fanów
śledzących jego karierę solową i jego dni jako odkrycie
gitarowe Mike'a Varneya. Zawsze był moim przyjacielem
i świetnie nam się razem pracowało przez lata.
Jestem wdzięczny za jego wsparcie i talent pokazany
na płycie. To nie byłoby to samo bez niego.
W "Cult Of The Poisoned Mind" słychać żeńskie
partie wokalne - Erin Canedy to pewnie twoja córka?
Tak, moja córka Erin, która ma teraz 24 lata. Ma wyższe
wykształcenie muzyczne drugiego stopnia w dziedzinie
śpiewu. Miałem pomysł, żeby dodać jej słabo
słyszalny wokal, ale pomysł był kiepski. Poprosiłem,
żeby dodała więcej głosów. Przerobiła te partie na chór
i zmieniła cały styl utworu. Jestem z niej dumny i podziwiam
umiejętności muzyczne. Jest o wiele lepsza
ode mnie. Zazdroszczę jej talentu.
To nie jedyne takie twoje bliskie powiązania na tej
płycie, bo zaprosiłeś też basistę The Rods, Garry'ego
Bordonaro - to chyba jeden z tych muzyków, z którym
w sekcji tworzycie prawdziwy monolit?
Grałem z Garrym w The Rods przez 35 lat. Był idealnym
basistą do tego utworu. Świetnie się spisał!
W sumie gdyby pojawił się tu jeszcze David Feinstein,
to mielibyśmy coś na kształt gościnnej sesji
The Rods na twojej płycie, ale nie zdecydowałeś się
na taki krok - był zbyt oczywistym rozwiązaniem,
wolałeś współpracę z innymi gitarzystami i basistami?
Szczerze, to David nie chciał dołączyć. Prosiłem go,
ale odmówił. Podejrzewam, że stwierdził, że to moje
pierwsze samodzielne starania, więc powinienem radzić
sobie sam. Chciał, żebym to ja grał wszystkie partie
gitarowe i śpiewał.
58 THE RODS
Foto: The Rods
Nagraliście jednak na nowo dwa utwory The Rods,
"Ride Free Or Die" i "Madman" - co sprawiło, że postanowiłeś
do nich wrócić?
Chciałem spróbować trochę innego podejścia do tych
utworów.
A skąd pomysł na ponowne wykorzystanie utworu
"The Code", zarejestrowanego z udziałem samego
Ronniego Jamesa Dio?
To również było późnym pomysłem. Czułem, że "The
Code" był najlepszym przykładem mojego kompozytorstwa.
Wokal Ronniego Jamesa Dio był takim zaszczytem,
że nie mogłem nie dodać go do mojej solowej
płyty. Było kilka partii gitarowych i basowych,
które chciałem pozmieniać, więc zrobiliśmy kilka drobnych
zmian, a resztę zachowaliśmy taką samą. Dla
mnie utwór pasował na bonus do płyty.
Zdajesz sobie sprawę, że wywoła to posądzenia, że
kierowały tu tobą pobudki merkantylne, tym bardziej,
że jest to chyba ta sama wersja, co na "Vengeance"
The Rods?
Wiedziałem, że ludzie odbiorą zmiany w różny sposób.
Myślę, że utwory mówią same za siebie. Nikt nie
staje się bogaty dzięki tej płycie, więc pieniądze nie były
tu naszą motywacją.
Jak wspominasz Ronniego Jamesa Dio nie tylko artystę,
ale też człowieka?
Był wielką postacią, ale pozostawał serdeczny, inteligentny
i skromny. Po wywiadzie z Ronniem, pewien
pisarz powiedział mi: "mówisz o nim tyle dobrego. Nie
mogę przypomnieć sobie, żeby ktokolwiek inny niż Vivian
Campbell powiedział coś złego o tym człowieku.
Sądzę, że to mówi samo za siebie o tym jaki był Ronnie".
To nie jedyne utwory bonusowe na "Headbanger", bo
mamy tu też wersje demo kilku kompozycji - wyszedłeś
tu naprzeciw oczekiwaniom fanów i kolekcjonerów,
którzy często poszukują takich surowych wersji
utworów?
Chciałem pokazać, że przed zaprezentowaniem utworów
dla The Rods oraz innych wykonawców sam gram
wszystkie partie wraz z wokalem. Chciałem udowodnić,
że wszystkie części, aranżacje i melodie są moje.
Że to, co słyszycie, naprawdę zostało napisane przeze
mnie. Stwierdziłem, że fani również chcieliby przekonać
się jak zaczynałem i dokąd doszedłem.
The Rods należy do tych zespołów, które - po okresie
błędów i wypaczeń - wróciły w oryginalnym składzie
i wyszło wam to na dobre, co potwierdza album "Vengeance".
To przyjaźń sprawia, że jesteście bardziej
jak bracia, a nie muzycy traktujący zespół jako swoiste
miejsce pracy, nic więcej?
Zgadza się. Pozbyliśmy się wszelkich różnic, które
między nami istniały i teraz cieszymy się zespołem,
muzyką i wzajemnym towarzystwem. The Rods nigdy
nie istnieli po to, żeby wybić się na jakiejś modzie albo
trendzie.
Ta długa przerwa w latach 1986-2010 wyszła wam
chyba na dobre, mieliście czas na przemyślenie wielu
spraw, etc.?
Wszyscy mamy dzieci w podobnym wieku, więc byliśmy
zajęci wychowywaniem ich. Kiedy poszły do liceum,
stwierdziliśmy, że to dobry moment odpalić sprzęt
i znowu uderzyć w trasę.
Myślicie chyba o nagraniu kolejnej płyty, co zdaje się
potwierdzać ubiegłoroczny utwór "Great Big Fake
Ones"?
Cieszę się, że mogę powiedzieć, iż nowy album Rodsów
jest wielce prawdopodobny!
Chyba fajnie byłoby raz jeszcze ruszyć w trasę, nawet
jeśli nie z nowym materiałem, to chociażby z rocznicowym
show z okazji 30-lecia premiery "Let
Them Eat Metal", tym bardziej, że często gracie
utwory z tej płyty?
"Let Them Eat Metal" to bardzo popularny album z
naszego katalogu i masz doskonały pomysł. Prawie na
każdym koncercie słyszymy prośby o zagranie kawałków
z tej płyty.
Koncerty są chyba dla ciebie czymś wyjątkowym, ale
pewnie zebranie składu firmującego "Headbanger"na
promujące tę płytę występy może sprawić sporo trudności?
Tak, rozmawialiśmy o tym, ale bardzo ciężko nam dostosować
grafiki. Zobaczymy co z tego wyjdzie, ale póki
co The Rods będą koncertowali.
Nie myślałeś w związku z tym o zwerbowaniu innych
muzyków?
Tak i nie. W tej chwili skupiamy się na The Rods, nowej
muzyce, nowym albumie i na większej liczbie koncertów.
Jesteś jednym z najbardziej utytułowanych amerykańskich
perkusistów metalowych, wielu określa cię
wręcz mianem legendy, tymczasem wygląda na to, że
jesteś takim niespokojnym duchem, który nie potrafi
siedzieć bezczynnie?
Dziękuję za miłe słowa. Zawsze jestem zadziwiony,
kiedy młodzi, świetni perkusiści komplementują moje
granie. Czuję się przez to doceniony. Miło to słyszeć
perkusiście, którego lata świetności dawno minęły, ale
jeszcze nie chce odchodzić cicho w stronę zachodu
słońca. Kocham grać, kocham muzykę i kocham grać
ciężką muzykę. Dzięki Blue Cheer przeszedłem od
muzyki dla smarkaczy do kruszenia czaszek. To wszystko
dzięki nim.
Czyli kolejne płyty i koncerty z twoim udziałem to
tylko kwestia czasu, słowa emerytura nie ma w twoim
słowniku?
Nieeeee, wolałbym scenariusz "rock 'till I drop". Wszyscy
czujemy się świetnie i dobrze się bawimy, więc nikt
nawet nie szepnął słowa o emeryturze. Chyba złapaliśmy
drugi oddech! Dziękuję za cudowny wywiad, świetnie
się bawiłem!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin
THE RODS 59
HMP: Zanim wydaliście swoją czwartą płytę Metal
Blade Records wydało split, na którym jesteście
razem z Portrait. Pomysł bardzo dobry, bo jesteście w
pewnym stopniu pokrewnymi stylistycznie zespołami.
Skąd pomysł na zagranie wzajemnie swoich coverów?
Harry Granroth: Pomysł na split omawiany był z
nami ostatniego lata czy nawet wcześniej. Wydaje mi
się, że wpadł na niego Christian Lindell (gitarzysta
Portrait - przyp. red.). Był w zasadzie jednym z pierwszych
właścicieli naszego "dema" (kilka numerów z
naszego EP), które dostał na festiwalu 2002 roku, więc
fajnie, że coś takiego wydarzyło się po tylu latach.
Tytuł nowej płyty wydaje się być bardzo tajemniczy.
Zdradźcie proszę co oznacza dlaczego zdecydowaliście
się na "rzymski" zapis z "v" zamiast "u"?
Okładkę zrobił Oscar (wokalista - przyp. red.), odpowiada
ona tytułowi płyty. Słowo "Svbversvm" to połączone
Szwedzkie słowo "wszechświat" - "universum"
z angielskim "subversive". Łacińskie liternictwo po
prostu wydało nam się właściwe. Jest to świat otoczony
przez łapska Ramroda przedstawianego zazwyczaj jako
RAM należy do mniejszości zespołów, które mają
na siebie oryginalny pomysł. Artystyczne okładki
tworzy sam wokalista, a teksty dotykają filozoficznych
zagadnień. Aż trudno uwierzyć, że zespół
gra klasyczny heavy metal. O nowej płycie i zespole
widzianym jako… gospodarstwo domowe opowiadał
nam gitarzysta, Harry Granroth.
Return of the Iron Tyrant
Nie bardzo, jak powiedziałem, są powracające motywy,
ale nie tworzą koncept-albumu.
To chyba Wasza najbardziej mroczna w wyrazie płyta.
Klimat osiągnęliście nie tylko za pomocą tekstów,
ale samych aranżacji i trików takich jak skontrastowanie
wrzasków Oscara Carlquista z ponurymi
chórami. Możecie opowiedzieć jak pracujecie nad kreowaniem
tej atmosfery?
Zawsze pracujemy z różnorodnymi nastrojami w trakcie
pisania, a muzyka wymusza atmosferę na tekstach.
Źródłem inspiracji dla większej części naszej muzyki
jest muzyka, której słuchamy, lub słuchaliśmy, kiedy
dorastaliśmy, ale to może być też rytm czy cokolwiek,
przykładowo książka czy film. Intro do "Forbidden Zone"
przypomina werbel, ale grający jakby melodię z oddali.
Obecnie trudno powiedzieć skąd to wszystko u
licha pochodzi. Wolimy też wykorzystywać dźwięki,
które sami stworzymy, niż używać sampli. Dzwony w
"Temple of Void" są grane na gitarze. Lubimy też eksperymentować
z głosem Oscara, tworzyć ponure chóry,
krzyki czy refreny.
Właśnie, "Temples of Void" i tytułowe "Svbversvm"
tygiel naszych wpływów. Tym razem ja i Oscar napisaliśmy
znaczną większość kawałków, dopiero później
został zaproszony Martin (Jonsson, gitarzysta od
2013 roku - red.) i napisał z Oscarem "Enslaver" , a
także brał udział w pisaniu "Return of the Iron Tyrant".
Utwór "Eyes of the Night" został napisany przeze
mnie i pokazałem Oscarowi jakieś niedorzeczne linie
wokalne, które właściwie zostały nagrane, ale jako że
jestem "nieśmiały do śpiewania", zrobiłem je ledwo słyszalne
w miksie, więc okazały się dobrym pomysłem.
Potem Oscar napisał odpowiedni tekst.
Nowego gitarzystę podejrzewałam też o duży udział
w "The Omega Divice", który gitarowo brzmi niemal
w stylu… W.A.S.P.. Nie pamiętam czegoś podobnego
z poprzednich płyt RAM. (śmiech)
Do "The Omega Device" riff napisałem ja, a Oscar linie
wokalne i to na tej kanwie właśnie zbudowaliśmy ów
kawałek. Nieczęsto słyszę porównania do W.A.S.P.,
ale wydaje mi się, że coś podobnego było mówione o
"Titan" (kawałek z "Lightbringer" - przyp. red.), o ile
dobrze pamiętam, więc w zasadzie nie masz racji.
Mam wrażenie, że Oscar Carlquist na "Svbversvm"
bardziej niż na poprzednich płytach inspiruje się
Halfordem oraz Kingiem Diamondem. Słychać to
bardzo choćby w "Return of the Iron Tyrant". Moja
pierwsza myśl, że to efekt współpracy z "Portrait",
które mocno wzoruje się na Mercyful Fate.
Wyżej wymienione zespoły są oczywiście wielkim źródłem
inspiracji zarówno dla samej muzyki jak i wokali
i możliwe, że coś złapaliśmy kiedy nagrywaliśmy split-
EP z Portrait. I znów, sądzę, że mieliśmy tym razem
okazję bardziej niż poprzednio spróbować różnorakich
rzeczy zarówno w technikach nagrywania jak i wykonywania.
wywrotowca (subversive - red.), teraz będącego u władzy.
Wasze okładki zawsze są bardzo oryginalne i na wysokim
poziomie artystycznym.
Oscar zrobił wszystkie okładki dla naszych płyt. Jest w
nich pewien styl, który chcemy utrzymać, więc jego
wkład jest mile widziany.
Wracając do treści płyty. To, że głównymi tematami
są śmierć i zniszczenie, da się wychwycić. Doczytałam
jednak też o "postapokaliptycznych" klimatach.
Mam wrażenie jakby ta tematyka zaczynała się pojawiać
od "Terminus", przez "Forbidden Zone" do
"Svbversvm".
Zazwyczaj poruszamy cięższe tematy od filozoficznej
strony. Powracającym motywem jest konfrontacja jednostki
ze zbiorowością, ale postapokaliptyczną scenerię
znajdziesz w "Forbidden Zone".
Można powiedzieć, że "Svbversvm" jest w pewnym
sensie konceptem?
Foto: Metal Blade
mogą być wizytówką płyty. Kto śpiewa w chórach?
Głosy te stworzył Oscar, w tym numerze jest wiele
zwielokrotnionych wokali. Ja też chciałem zaśpiewać,
ale nie wyszło dobrze.
Różne dziwne odgłosy, które pojawiają się na płycie,
zwłaszcza w jej drugiej części były nagrywane analogowo?
Jeśli chodzi Ci o dziwne efekty na gitarze w "Temple of
Void", to te akurat są efektem cyfrowym. Potem wypowiadane
są słowa tworzące historię.
To jednocześnie dynamiczna płyta. W wielu miejscach
nawiązuje choćby do NWoBHM, jak choćby w
przypadku "Eyes of the Night". Skąd ta dynamika?
Może to zasługa nowego gitarzysty?
Wydaje mi się, że dynamika w naszej muzyce była
reprezentowana wcześniej, choć może być coś na rzeczy.
Prawdopodobnie ma to związek z faktem, że tym
razem mieliśmy większą kontrolę nad całym procesem
nagrywania. Mieliśmy też dobrą koncepcję jak to wszystko
razem zmiksować. Jeśli chodzi o muzykę, jest to
Pamiętam, że kiedy słuchałam "Lightbringer" bardzo
podobało mi się ostre i jednocześnie przejrzyste
brzmienie RAM. Tymczasem wraz z każdą nową
Waszą płytą brzmienie wydaje się bardziej w stylu
wczesnych lat osiemdziesiątych, jest nieco bardziej
miękkie i "ciepłe". Celowo chcieliście podkreślić "analogowość"
brzmienia?
O tak, zdecydowanie lubimy korzystać z bardziej analogowego
sprzętu, o ile to tylko możliwe. Sercem naszego
studia są dwie konsole do miksowania z lat siedem-dziesiątych,
które po prostu mają fantastyczne
brzmienie i ciepło. W przypadku "Lightbringer" po
raz pierwszy mieliśmy środki i możliwości nagrywania
na odrobinę droższym sprzęcie, więc jest postęp w tej
dziedzinie.
Mam wrażenie, że Oscar Carlquist to człowiek o
wielu talentach. Jak godzi wszystkie obowiązki kompozytora,
fotografa, managera, producenta i grafika?
On to lubi robić. Nie ma powodu, żeby zmieniać ten
stan rzeczy, dopóki to działa i sprawia mu radość. W
przypadku zespołu, który sam sobie "manageruje" jest
bardzo wiele pracy i staramy się ją dzielić między siebie.
Rzecz jasna mamy wszyscy różne zdolności i zainteresowania
ale obowiązki też są ważne. Osobiście,
jestem najszczęśliwszy, kiedy mogę spędzać czas tworząc
muzykę i grając na gitarze, ale o ile nie znoszę biznesowej
strony zespołu, o tyle nie chcę, żeby RAM
cierpiał z powodu złych decyzji, więc również jestem
zaangażowany w te sprawy. Z wielu powodów mieliśmy
długą przerwę i nie chcę, żeby to się znowu wydarzyło.
Prowadzenie zespołu jest bardzo podobne do
prowadzenia gospodarstwa domowego, trzeba zapłacić
za czynsz, opłacić rachunek za prąd, zaplanować urlop
(w naszym przypadku - trasę), zamówić nowy towar,
naprawić to, naprawić tamto, ale taka jest sytuacja
dzisiejszych zespołów, lepsza, czy gorsza. Trzeba sobie
z tym poradzić.
Skoro mowa o "urlopie", planujecie koncerty promujące
"Svbversvm"?
Zaklepaliśmy już kilka terminów na przyszły rok, szóstą
edycję Metal Assault w Niemczech, The Ultimate
Revenge of Heavy Metal Festival w Finlandii, a trasa
będzie w lutym. Mamy nadzieję też na koncerty podczas
letnich festiwali w 2016 roku, ale jeszcze za wcześnie
na myślenie o tym. W każdym razie mamy w planie
grac najwięcej, jak to tylko możliwe.
Katarzyna "Strati" Mikosz
60
RAM
Winyle, kasety i klasyczny heavy metal
Wielką wartością tej pensylwańskiej grupy jest
wierność tradycji. Nagrywają klasyczny heavy metal
wiedząc, że robią coś, co kochają. Wydają go na winylach
wiedząc, że i tak nie uda im się na tym zarobić. Wypuścili
właśnie pierwsze długogrające wydawnictwo,
o którego nagrywaniu i wydawaniu
rozmawialiśmy z gitarzystą rytmicznym.
HMP: Istniejecie od sześciu lat. Skąd pomysł na założenie
tak klasycznego, wręcz brytyjsko brzmiącego
zespołu w sercu Pensylwanii?
Christopher "Twiz" Tritschler: Wszyscy jesteśmy
fanami heavy metalu, punk rocka i ogólnie muzyki. W
zespole wszyscy się zgadzamy, że nasz ulubiony metal
pochodzi z określonego okresu - od około 1974 do
około 1989 roku. Naturalne jest więc, że muzyka którą
gramy będzie nawiązywała do tego okresu. Oczywiście
każdy z nas lubi również zespoły z innego okresu, ale
jeżeli chodzi o to, co piszemy dla Lady Beast, wiemy
co chcemy osiągnąć i staramy się tego trzymać.
sprzętu w trakcie nagrywania i produkcji. Jeżeli pamięć
mnie nie myli, nasz inżynier dźwięku, Jason Jouver,
przepuścił wszystko w studiu przez jakieś vintage'owe
preampy i to też ociepliło brzmienie.
Trudno też nie zauważyć, że "II" brzmi bardzo kameralnie.
Zespoły z wczesnych lat osiemdziesiątych
robiły wszystko, żeby osiągnąć więcej mocy w
brzmieniu. Nie zawsze się to udawało. Wy celowo
jej unikacie, tak, żeby płyta brzmiała jak z tamtych
lat.
Christopher "Twiz" Tritschler: Przynajmniej w połowie
jestem za to odpowiedzialny. Miałem w głowie
pewne brzmienie kiedy miksowaliśmy album. Chciałem,
żeby gitary brzmiały w określony sposób. Moje
ulubione brzmienia to wczesne albumy Judas Priest i
Motyw Banshee jest popularny wśród zespołów z
kobietami na wokalu. Poza Wami wykorzystały go
m.in. Benedictum i Crystal Viper. Chodzi o możliwość
oddania żeńskiego głosu tej mitycznej zjawy?
Christopher "Twiz" Tritschler: Niech Deb odpowie
na to pytanie, w końcu to ona pisze teksty do
utworów.
Deborah Levine: Cześć! Tu Deb! Nie było jakiegoś
szczególnego motywu, żeby pisać o Banshee… poza
tym, że kocham jej historię. W tym przypadku, piosenka
ma tak potężne, galopujące brzmienie, więc musiałam
dopasować do niej tak samo potężna zawartość
tekstową. Nigdy nie ominiesz Banshee! To dało mi
możliwość na uwolnienie mojej wewnętrznej Banshee
pod koniec utworu.
Jak oceniacie miejsce, w którym gracie? Rzeczywiście
istnieje spora grupa ludzi lubiąca tradycyjny heavy
metal, chodząca na Wasze koncerty? Czy raczej musicie
wyjeżdżać poza miasto, żeby zagrać zadowalający
Was koncert?
Christopher "Twiz" Tritschler: Scena w Pittsburghu
jest może mała, ale eklektyczna. Dzielenie sceny z grupami
punkowymi, doomowymi, deathmetalowymi,
heavymetalowymi nie jest dla nas czymś niezwykłym.
Myślę, że to fajne. Graliśmy na paru festiwalach w
innych miastach i tam też było cool. My po prostu
lubimy dawać koncerty. Robiliśmy wszystko, między
innymi otwieraliśmy koncert Doro.
Jeśli chodzi o Europę, krajem, który przoduje w wydawaniu
płyt brzmiących odlschoolowo, nagrywanych
analogowo i wydanych na winylach, jest Szwecja.
Myślicie, że scena Amerykańska dopiero odkrywa
taką ultra-oldschoolową stronę wydawnictw?
Który region czy stan według Was przoduje w takich
wydawnictwach?
Wasze pierwsze wydawnictwo zostało wydane początkowo
tylko jako winyl. Dla wielu zespołów winyl
to dopiero druga wersja po wydaniu na CD. Skąd
taki pomysł? Jakie zalety ma winyl poza samym
brzmieniem?
Christopher "Twiz" Tritschler: Każdy w Lady Beast
zbiera płyty i słucha ich. Jesteśmy po prostu fanami tego
określonego formatu. Duże okładki albumów pozwalają
lepiej widzieć i podziwiać grafikę. Chodzi też o
to, że przy winylach masz więcej opcji bycia kreatywnym,
jeżeli chodzi o samą płytę. Oba albumy wydaliśmy
na kolorowych winylach. Jest coś szczególnego w
tym, kiedy otwierasz album, puszczasz go na gramofonie,
siadasz i słuchasz muzyki podczas oglądania okładki
i czytania tekstów. Dzisiaj wszystko jest po prostu
zbyt szybkie. Ludzie słuchają piętnastu sekund z utworu,
oglądają malutką, pikselową miniaturkę albumu i w
ten sposób doświadczają muzyki. To w pewien sposób
dewaluuje pracę jaką wkładamy w tworzenie utworów,
próby i nagrywanie. Wszyscy cenimy ten czas, proces i
myślimy, że nie ma lepszego sposobu na uczczenie ich,
niż nagranie naszych kawałków na winylu. CD, ściąganie
w wersji cyfrowej, kasety są fajne, ale jesteśmy
większymi fanami czarnych płyt.
Wiele osób w pierwszym odruchu uzna, że to strzelanie
sobie w stopę jeśli chodzi o sprzedaż płyty.
Myślę jednak, że wydając winyl trafiacie do bardzo
konkretnej grupy docelowej. Na pewno ma to wielkie
znaczenie jeśli chodzi o rozpowszechnienie Waszej
muzyki we "właściwej grupie docelowej".
Christopher "Twiz" Tritschler: W Ameryce, na tym
poziomie i tak nie ma pieniędzy ze sprzedaży płyt.
Nikt z nas jeszcze na tym nie zarobił. Stoi to raczej na
progu opłacalności, a zazwyczaj przynosi straty. Robimy
to, bo to kochamy. Wydajemy winyle sami w wytwórni
naszego basisty, Grega (Cobra Cabana Records).
Mieliśmy sporo szczęścia, że Fabien wydał
nasz materiał na CD i kasetach w swojej wytwórni,
Inferno Records. Osobiście sądzę, że jeżeli sprawy tak
dalej pójdą, to muzyka będzie dostępna w formie streamingu,
ściągania i/lub na winylach. Wiele zespołów
wydaje album na winylu i dodaje do niego kartę do
ściągnięcia wersji cyfrowej.
Nagrywaliście EP i "II" technikami analogowymi,
tak, żeby wykorzystać w pełni brzmienie winyla?
Christopher "Twiz" Tritschler: Nagraliśmy album w
nowoczesnym studio używając tradycyjnych technik.
Mastering odbywał się pod kątem umieszczenia materiału
początkowo właśnie na winylu, zgaduję, że częściowo
dlatego brzmi tak, a nie inaczej.
Wasza płyta brzmi bardzo ciepło i miękko, niemal jak
płyty z końca lat siedemdziesiątych. W takie brzmienie
celowaliście czy po prostu "wyszło przy analogowej
produkcji"?
Christopher "Twiz" Tritschler: Myślę, że "ciepło"
pochodzi ze sposobu w jaki go wyprodukowaliśmy.
Prawdę mówiąc nie używaliśmy żadnego analogowego
Foto: Lady Beast
AC/DC (szczególnie "Sad Wings Of Destiny" i "Powerage").
Nawet swój wzmacniacz ustawiłem pod tym
kątem, a więc mniej zniekształceń, czystsze brzmienie.
Widziałam, że wydaliście także oba wydawnictwa
na kasetach. W Polsce kasety są popularne w zasadzie
tylko w środowisku black metalowym. Skąd
pomysł na wydawanie Waszej muzyki na tak nietrwałym
i niedoskonałym nośniku?
Christopher "Twiz" Tritschler: To był chyba pomysł
Fabiena (z Inferno Records - przyp. red.). Osobiście,
dorastałem słuchając muzyki na kasetach. Wymieniałem
się nimi z kumplami. To był właśnie jeden ze sposobów
jak ludzie dowiadywali się o istnieniu jakiegoś
zespołu przed erą Internetu. Fajne to było. Fakt, że
kasety znowu staja się popularne, trochę mnie dezorientuje
(śmiech). Myślę, że jest tak głównie dlatego, że
nie są drogie do zrobienia i są poręczne. Ludzie chyba
lubią je kolekcjonować. Muszę przyznać, że fajnie było
wydać album na kasecie.
Christopher "Twiz" Tritschler: To chyba nie jest
kwestia regionu. Chociaż jest to nadal trochę undergroundowa
sprawa, to dzieje się w całych Stanach.
Kiedy ruszamy w trasę, w każdym mieście, przez które
przejeżdżamy mają przynajmniej jeden, albo dwa
dobre sklepy z płytami lokalnych i krajowych zespołów
na kasetach i płytach. Według mnie, część populacji
nadal postrzega muzykę głębiej niż tylko jako tło kiedy
są na zakupach w galerii handlowej, czy coś. Właśnie
w ten sposób powstaje zapotrzebowanie na muzykę w
namacalnym formacie. Może to lekka nostalgia za
tym, co było kiedyś. Jest coś w fajnego w pójściu z
przyjaciółmi do sklepu z płytami, przekopywaniem się
przez albumy, żeby znaleźć coś nowego do posłuchania,
albo zobaczeniu zespołu na koncercie i kupieniu
albumu bezpośrednio od nich, zanim pojada do następnego
miasta. Myślę, że to doświadczenie jest fajne,
bo tworzy wspomnienie, które już z tobą zostaje.
Dzięki temu wszystko jest bardziej osobiste i zapada w
pamięć.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
LADY BEAST 61
Slayer?
Gary Winslow: Mamy mnóstwo wspomnień, ulotek,
listów od fanów i nagrań z koncertów, które graliśmy
z tymi zespołami.
Nagrywaliśmy na tej samej konsoli co Jimi Hendrix!
August Redmoon wynalazł metal! - deklarują żartobliwie muzycy grupy. Oczywiście
nie byli pionierami, jednak na początku lat 80-tych mocno zaznaczyli swą obecność na
amerykańskiej scenie za sprawą EP-ki "Fools Are Never Alone". Później działali pod innymi
nazwami, zanotowali też długą przerwę, by przed dwoma laty wrócić do poprzedniego szyldu,
wydać kompilację z archiwalnym materiałem i nagrać nowy album "Drums Of War".
Tematów do rozmowy z basistą i perkusistą grupy, muzykami oryginalnego składu
August Redmoon, więc nie zabrakło:
HMP: Założyliście August Redmoon w 1980r., kiedy
to heavy metal z każdym miesiącem zyskiwał na
popularności, stając się jednym z wiodących nurtów
muzycznych - to była bezpośrednia przyczyna powstania
zespołu?
Gary Winslow: O tak! August Redmoon wynalazł
metal! Żartuję, tak naprawdę byliśmy płotkami pływającymi
z wielorybami. Legendy takie jak Black
Sabbath czy Deep Purple miały wielki wpływ na
nasz zespół. Chcielibyśmy wierzyć, że odcisnęliśmy
piętno na korzeniach amerykańskiego metalu, co może
potwierdzić to pytanie, które w kółko jest nam zadawane.
Jesteśmy bardzo wdzięczni za określanie nas
mianem pionierów heavy metalu.
Tych pierwszych dni istnienia zespołu pewnie nie da
się porównać z niczym innym? Ogromny entuzjazm,
Dość szybko stworzyliście pierwsze autorskie utwory,
które stały się postawą waszej debiutanckiej EPki
"Fools Are Never Alone". Gdzie zarejestrowaliście
ten materiał i jak długo pracowaliście w studio?
Gary Winslow: Wszystkie utwory August Redmoon,
Terracudy i Eden, czy wydane czy nie, są zarejestrowane
w urzędzie ochrony praw autorskich w
Stanach Zjednoczonych. Nasz obecny skład to członkowie
ASCAP (Amerykańskie Stowarzyszenie Kompozytorów,
Autorów i Wydawców - przyp. red.) oraz
BMI (Broadcast Music, Inc. - przyp. red.). Nagrywaliśmy
w Studio Orange. To było coś niesamowitego i
nierealnego - nagrywaliśmy na tej samej konsoli co
Jimi Hendrix! Weszliśmy do studia w piątek rano, a
w niedzielę wieczorem wyszliśmy z finalnym miksem
gotowym do masteringu.
Czuliście coś w rodzaju rozgoryczenia, byliście
rozczarowani, że oni idą w górę, podpisują coraz lepsze
kontrakty, a wam się nie wiedzie?
Dave Young: Eee... Następne pytanie?
"Fear No Evil" z kompilacji "Metal Massacre IV"
też niczego tu nie zmienił?
Gary Winslow: "Metal Massacre IV" było wydane i
dystrybuowane na całym świecie, co sprawiło, że
"Fear No Evil" stał się jednym z najbardziej znanych
utworów August Redmoon.
Może amerykański rynek nie był w tamtym czasie w
stanie wchłonąć aż tylu zespołów? Przecież na
czwartej części tej kompilacji obok was było jeszcze
jedenaście zespołów, z czego, na dobrą sprawę, przebiły
się tylko Trouble i Lizzy Borden?
Dave Young: Czasem lepiej mieć szczęście niż
umiejętności.
To dlatego postanowiliście spróbować szczęścia pod
zmienioną nazwą i tak narodziła się Terracuda?
Gary Winslow: Nie. Chcieliśmy odsunąć się od glamowego
wizerunku naszego zespołu i skupić się na
muzyce.
Ale tu też skończyło się tylko na jednej kasecie
demo. Dopiero jako Eden mieliście więcej szczęścia,
bo w 1986r. wydaliście LP, i to w dodatku nakładem
fonograficznego giganta Enigma Records?
Dave Young: W pewnej chwili wszyscy idziemy
naprzód i to był właśnie czas na nas.
pasja zastępująca czasem umiejętności, etc., etc.?
Dave Young: To może być prawda. August Redmoon
grał to, co chcieliśmy i to z wielkim zapałem,
bez względu na to, co myśleli inni.
Byliście pewnie wtedy bardziej pod wpływem zespołów
New Wave Of British Heavy Metal, bo jakoś
nie słyszę w waszych utworach wpływów popularnych
wówczas Styx, Boston, Journey czy Reo
Speedwagon?
Gary Winslow: To prawda, nasze radia były używane
do nadawania sygnałów ratunkowych.
Ale nie odcięliście się zupełnie od melodii, nie poszliście
w kierunku tak surowego grania jak np. Venom
- waszym zamiarem było granie ostre, typowo
heavy, ale melodyjne?
Dave Young: Po prostu taka muzyka z nas wychodziła.
Foto: August Redmoon
Młodzi czytelnicy nie zdają sobie zupełnie sprawy,
że to były zupełnie inne czasy: nagrywało się na taśmę,
często wspólnie, na tzw. setkę, nie było komputerowych
programów do obróbki dźwięku - po prostu
trzeba było umieć grać i wejść do studia z dopracowanym
materiałem?
Dave Young: Nasze podejście do nagrywania nie
zmieniło się, tylko technologia.
Ile kompozycji ostatecznie nagraliście, bo istnieją
różne wersje tej EP-ki, z czterema i pięcioma utworami
w odmiennych zestawieniach?
Gary Winslow: Po tym jak wokalista Quiet Riot,
Kevin DuBrow oznajmił, że to on napisał utwór
"One In A Million", na drugiej wersji zamieniliśmy go
na "Bump In The Night", żeby uniknąć problemów
prawnych i iść dalej.
Jaki był odbiór tego wydawnictwa w branży i wśród
fanów?
Dave Young: Super! Wciąż o tym myślimy.
Ale sporo chyba wtedy koncertowaliście, będąc jednym
z filarów tworzącej się metalowej sceny, obok
zespołów jak: Leatherwolf, Ratt, Metallica czy
To wtedy mieliście te swoje przysłowiowe pięć
minut sławy, grając przed Great White i Dokken?
Gary Winslow: To był jeden z wielu koncertów,
które graliśmy z obydwoma zespołami, przed i po
występie w Irvine Meadows.
Dalej nie było już chyba tak różowo i ostatecznie
daliście sobie spokój z graniem?
Dave Young: Nie, po prostu oczyszczaliśmy umysły
przez około dziesięć lat (śmiech)!
Co skłoniło was do powrotu i jak to wszystko
wyglądało, bo zdaje się, że najpierw reaktywowaliście
Eden, by dopiero dwa lata temu przywrócić do
życia August Redmoon?
Gary Winslow: Eden grał w Niemczech na festiwalu
Headbanger's Open Air w 2012 roku. Stwierdziliśmy,
że fajnie będzie zagrać parę kawałków Redmoon w
naszym secie. Tłum oszalał. Gdy skończyliśmy grać,
ludzie stwierdzili, że powinniśmy nagrać nowy album
August Redmoon. "Zobacz jak zareagowali fani".
Przemyśleliśmy to i postanowiliśmy to zrobić pod
pewnymi warunkami - kontynuować tradycję
Redmoon "graj co chcesz, byle szybko, i baw się
dobrze" oraz "łam zasady i rób rzeczy, których nikt
wcześniej nie robił".
Zdecydowała popularność kompaktowego
wznowienia waszej EP-ki, czy może kultowy status
jej winylowej wersji?
Dave Young: Kto wie?
A swoją drogą to gdyby ktoś mógł coś takiego
przewidzieć w latach 80. i zmagazynować gdzieś
100-200 egzemplarzy tej płyty, to teraz miałby w
ręku małą fortunę? (śmiech)
Gary Winslow: Czy to nie jest super?
Michael Henry z oczywistych względów nie mógł do
was dołączyć, a dlaczego w reaktywowanym składzie
zabrakło Ray'a Winslowa?
Dave Young: Nie możemy znaleźć Raya. Poszedł na
ryby i nigdy nie wrócił. Ostatnio gdy o nim
słyszeliśmy, tresował aligatory na jakimś bagnie na
Florydzie. Co za kutas!
Dołączyli jednak do was młodzi muzycy: gitarzyści
Luke Man i J. Patrick McCosar oraz wokalista
Chris Clines - jak ich znaleźliście?
Gary Winslow: To tajemnica! Żartuję. Ciągła praca
w sieci, zamieszczanie reklam i odpowiadanie na nie,
oraz odrobina pomocy od Bogów Metalu!
62
AUGUST REDMOON
Taka mieszanka doświadczenia i młodości sprawdza
się w waszym zespole?
Dave Young: Dla nas ma. Osiągamy odpowiednią
równowagę przez większość czasu.
Są więc szanse na premierowy materiał studyjny
przygotowany w tym składzie?
Gary Winslow: Nasz nowy album "Drums Of War"
jest już gotowy. Dostaliśmy mnóstwo opinii z portali
społecznościowych i od ludzi w branży muzycznej.
Mówią, że jest to bez dwóch zdań najlepsze dzieło w
naszej karierze. Jeśli ktokolwiek jest zainteresowany,
może ściągnąć nasze dwa nowe utwory "Wonderland"
oraz "Bring Down The House" ze strony Official
August Redmoon na Facebooku.
Póki co doczekaliście się kompilacji "Heavy Metal
U.S.A.", wydanej nakładem Hear No Evil/Cherry
Red. Pewnie zależało wam na tym, by te nagrania
były wciąż dostępne, bo to już kawał historii amerykańskiego
metalu?
Dave Young: W zupełności, cieszymy się, że ludzie
wciąż go kupują.
Mamy tu nie tylko wszystkie utwory z różnych
wydań EP-ki, ale też "Fear No Evil", utwory z prób,
demo 1984 Terracuda, utwory koncertowe z 1983r. -
to miało być jak najbardziej kompletne podsumowanie
waszych dokonań?
Gary Winslow: Nie wszystkie nasze utwory się tam
znajdują, ale to ładny zbiór niektórych z naszych najbardziej
popularnych utworów.
Mieliście więc więcej takich archiwalnych materiałów
i wobec tego wybraliście na płytę te najciekawsze
czy najlepiej brzmiące, czy też na "Heavy Metal
U.S.A." trafiło wszystko czym dysponowaliście?
Dave Young: Skarbiec Redmoon zawiera jeszcze
mnóstwo klejnotów do wydania.
Może warto też pomyśleć o winylowym wznowieniu
"Fools Are Never Alone", albo takim wydaniu
"Heavy Metal U.S.A.", skoro mamy renesans popularności
tego nośnika?
Gary Winslow: Było to omawiane. Nasz nowy album
ukaże się w limitowanym nakładzie na czerwonym
winylu.
Jak podchodzicie do tego co dzieje się obecnie wokół
zespołu? To dla was druga, być może już ostatnia
szansa by zaistnieć, czy po prostu powrót do przygody
z muzyką?
Dave Young: To coś wspaniałego, być rozpoznawanym
na całym świecie dzięki dawnej działalności.
Czasem niektóre rzeczy trwają dłużej, niż byśmy
chcieli, więc pozostaje nam tylko liczyć na to, że w
przyszłości uda nam się ponownie wziąć do rąk gitary
i odpowiedzieć na parę pytań od ludzi takich jak wy.
Póki co, niech księżyc da wam światłość w najczarniejszej
godzinie i zainspiruje do powstania.
Kolejny mocny cios w twarz zza Odry! Blizzen nadciąga i nie ma litości!
Blizzen to prawdziwa niemiecka torpeda. Klasyczny heavy/speed metal na bardzo
wysokim poziomie. Muzyka konkretna i prosta, tak jak i wywiad…
HMP: Hej Blizzen! Jaka jest wasza historia? Kiedy,
gdzie i po co w ogóle powstaliście?
Andi Heindl: Nasz zespół powstał początkiem 2014
roku w środkowych Niemczech. Powodem była radocha
z grania heavy metalu!
EPka "Time Machine" to kawał porządnego grania!
Czemu tylko EP?!
Dzięki! Kiedy wchodziliśmy do studia nie mieliśmy w
zasadzie więcej piosenek do nagrania. Mieliśmy zespół
od sześciu miesięcy, a płytka została wydana pół roku
później. Przez ten czas uzbierało się więcej piosenek,
ale one znajdą się na naszej pierwszej pełnej płycie!
Co oznacza słowo "Blizzen"?
Nie ma dosłownego znaczenia. Brzmi mocno i potężnie!
Mam wrażenie, że jesteście pod mocnym wpływem
Skull Fist... Czasami wasze brzmienie przypomina
mi połączenie Skull Fist i Enforcer. Co o tym myślisz?
Nie sądzę żebyśmy kogoś kopiowali. Naszymi głównymi
inspiracjami są stare, legendarne grupy jak Priest,
Maiden czy Saxon.
Wasz heavy/speed metal to czysty oldschool ze świeżym
tchnieniem. Co jest głównym celem podczas
tworzenia materiału?
Pisanie dobrych numerów, które nas satysfakconują.
Chcemy tworzyć taką muzykę, której sami chcielibyśmy
słuchać!
Kto jest głównym kompozytorem?
Wszyscy w zespole są równi.
Co byś powiedział o obecnej kondycji sceny w waszym
kraju?
Jest silna, świetna, z nieskończoną ilością okazji do grania
i dzielenia się swoją twórczością z ludźmi!
Jesteście w jakiejś wytwórni?
Tak, High Roller Records.
Kiedy możemy oczekiwać debiutanckiego krążka?
Wczesna wiosna/lato 2016 roku.
Grywacie dużo koncertów?
Tak, jakieś dwa do trzech koncertów w miesiącu.
Gdzie głównie gracie?
Na scenach (śmiech)
Mieliście okazję grać z jakimiś "sławami"?
Yeah, spotkaliśmy wielu świetnych ludzi, z którymi
nigdy nie mielibyśmy okazji się spotkać, gdybyśmy nie
grali w zespole. Wspomnę tylko o Omen, Manilla
Road, Bullet, Striker, Flotsam and Jetsam...
Jak sądzisz, jaki jest obecnie klucz do osiągnięcia sukcesu
tworząc i grając heavy metal?
Pasja i bycie uczciwym wobec siebie.
Jakie są wasze największe inspiracje jako zespół i poszczególnych
jego członków?
Ogólnie heavy metal, to jest właśnie to.
Co robicie by promować wasz zespół w Niemczech i
za granicą?
Gramy koncerty. Wielkie podziękowania także dla
Shure Shot Worx oraz High Roller Records, którzy
również robią świetną robotę w związku z tym!
Dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do Blizzen...
Kurwa! Pozdrowienia od Marvina dla Martyny!
Przemek Murzyn
Życzymy więc, by trwała ona jak najdłużej i dziękujemy
za rozmowę!
Gary Winslow i Dave Young: Nie ma za co, również
dziękujemy za wywiad.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska
Foto: Blizzen
BLIZZEN
63
Podążać za swoimi marzeniami
Są młodzi, pochodzą z Niemiec i grają thrash. Z płyty na płytę coraz lepiej, co potwierdza
ubiegłoroczny "Awake The Riot". A ponieważ lider grupy opowiedział nam nie tylko o historii Dust Bolt
i pracy nad drugim albumem, ale też o pracach nad jego następcą, wygląda więc na to, że kolejnym
wydawnictwem Bawarczycy podniosą poprzeczkę jeszcze wyżej:
HMP: Będąc Niemcami pewnie nie mieliście zbytniego
problemu z wyborem tego co grać, biorąc pod uwagę
ogromną popularność wszelkich odmian heavy metalu
w waszym kraju?
Lenny Breuss: (Śmiech). Cóż, to nie była świadoma decyzja
żeby zebrać się razem. Kiedy stworzyliśmy zespół,
kilku z nas dopiero zaczynało grać na własnym instrumencie.
Graliśmy tylko to, czego słuchaliśmy. No i pewnego
dnia spotykasz człowieka, który daje ci album
Pantery, Slayera albo Iron Maiden. Zostaliśmy fanami
metalu, nasza muzyka rosła mocniej i szybciej dzięki
upływowi czasu który na to poświęcaliśmy. Tak naprawdę
nie wybraliśmy thrashu, to po prostu muzyka i scena
z którą czujemy najmocniejszą więź.
Muzyka takich legend thrashu jak Kreator, Sodom czy
Destruction jest pewnie dla was, ludzi bardzo młodych,
wciąż ogromnym źródłem inspiracji?
Oczywiście. Kocham obydwa rodzaje, i amerykański i
niemiecki thrash. Kreator to mój faworyt. Najlepsze jest
to, że teraz mamy możliwość, żeby poznać ich osobiście,
co może być naprawdę inspirujące... w pewnych
przypadkach też żałosne... (śmiech) Jeżeli chodzi o
Kreatora, to świetne, spotkać tych wszystkich muzyków
i dowiedzieć się, że są naprawdę przyjaźni, wspierający i
kochający muzykę.
Jak sądzisz, co sprawiło, że płyty tych zespołów nagrane
wiele lat temu są wciąż tak aktualne i inspirujące?
Szczerość i wiarygodność przekazu, buntowniczy
duch, surowość i energia tych numerów - co pociąga
was w nich najbardziej?
Myślę, że już kilka wymieniłeś. Szczerze, to trudne. Po
prostu włączasz muzykę i to czujesz. Autentycznie. Jak
już powiedziałeś, możesz usłyszeć i poczuć te emocje, tę
agresję, tę buntowniczą postawę środkowego palca, tę
desperację i wolę, by uciec z muzyką. To coś, co dzisiaj
jest rzadkie. Może to przez dostatek i bogactwo. Za często
chodzi o sławę i akceptację, niż walkę o to w co wierzysz
przez bycie szczerym. To główny powód, dla którego
zostaję przy old-school.
Wygląda też jednak na to, że lubicie też amerykański
thrash, musieliście też sporo słuchać tradycyjnego metalu,
co miało niewątpliwy wpływ na melodykę waszych
utworów?
Tak, definitywnie. Słucham każdego gatunku metalu, w
sumie każdego stylu muzyki. To, że grasz w thrash-bandzie,
nie znaczy że słuchasz tylko thrashu. Każdy typ
muzyki którego słuchasz inspiruje cię na wiele sposobów
i odbija się na muzyce, którą sam tworzysz. Masz rację,
słucham sporo melodyjnych rzeczy. Kocham to. Byliśmy
bardziej melodyjni na początku i ja też śpiewałem bardziej
melodyjnie. Teraz skupiliśmy się na ostrym graniu,
ale może będzie więcej melodii na następnym krążku,
zobaczymy.
Czyli zaczynaliście jako paczka kumpli grających dla
przyjemności, nie myśleliście wówczas o podbijaniu
świata, karierze, etc.?
Trudno powiedzieć. Zawsze wiedziałem, że chcę zostać
muzykiem, bo dorastałem w rodzinie muzyków. Więc
wszystko co robiłem było zawsze pod presją ambicji. A
bycie w zespole i koncertowanie po całym świecie to
było moje największe marzenie odkąd byłem w stanie
samodzielnie myśleć. Ale też jesteśmy paczką kumpli
którzy zrobili to, co polubili i stworzyli muzykę. Nigdy
nie rozmawialiśmy na temat "gdzie chcemy być za pięć
Foto: Napalm
lat" albo o czymkolwiek, w co celuje zespół. Po prostu
skoncentrowaliśmy się na następnych krokach. Graliśmy
już kiedy chodziliśmy do szkoły, czasem tylko przed
dziesięcioma ludźmi. (śmiech). Ale było warto. Jesteśmy
naprawdę szczęśliwi, że możemy koncertować w tylu
ciekawych miejscach na świecie i poznawać tak świetnych
ludzi. Ale wciąż nie mamy planu na następne pięć
lat. (śmiech) Teraz skupiamy się na następnym albumie.
Co sprawiło, że weszliście na ten wyższy poziom? Poczuliście
się pewniej jako muzycy po nagraniu debiutanckiej
EP-ki, więc zintensyfikowaliście wysiłki, czego
rezultatem było podpisanie kontraktu z Napalm
Records i wydanie debiutanckiego albumu "Violent
Demolition"?
Debiutancka EP-ka była dla nas ważna. Mieliśmy po 16-
17 lat. To była pierwsza płyta, jaką mogliśmy trzymać w
dłoniach i to z naszą własną muzyką. Mieliśmy też okazję
grać koncerty i dzielić się z ludźmi muzyką, a także
wysyłać ją do wytwórni. Odpowiedź na EP-kę była dobra,
więc wydaliśmy "Violent Demolition" na nasze
własne ryzyko. Na nasze szczęście, Napalm Records
mieli okazję usłyszeć ten album, więc postanowili go wydać
i podpisać z nami kontrakt.
Chyba od początku mieliście też spore wsparcie ze
strony lokalnych fanów, nie bez znaczenia był tu też
pewnie fakt, że zespół od początku tworzy czterech
tych samych muzyków, co musi mieć duży wpływ na
dobre relacje między wami, zgranie i zrozumienie na
scenie i poza nią?
Tak, z pewnością. Nasi lokalni przyjaciele zawsze nas
wspierali i jestem pewien, że zawsze będą. Masz rację, to
sprawa czterech najlepszych kumpli, którzy znają się już
więcej niż dziesięć lat, wspierają się wzajemnie i dzielą
się najważniejszym czasem młodości i życia. Razem. i
wszyscy nasi przyjaciele byli tego częścią. Zawsze przychodzą
na nasze koncerty, kiedy znajdują na to czas. To
jest najlepsza rzecz na świecie i o to chodzi w załodze
Dust Bolt.
Pewnie trudniej być takim zawodowym zespołem z
kontraktem, bo jest tu niewątpliwie presja wytwórni,
stres czy zdołacie spełnić oczekiwania fanów co do kolejnej
płyty, sami też pewnie miewacie chwile takiej
refleksji czy dacie radę - ale z drugiej strony jest to
chyba też w pewnym stopniu inspirujące, napędzające
do działania?
Szczerze, możemy udźwignąć całą presję i stres. Oczywiście,
że jest często trudno, ale myślę że to też sprawia,
że trzyma to nas w ruchu i rozwijać się. Po prostu ufamy
naszym muzycznym instynktom i wiem, że ludzie poczują,
kiedy nasza muzyka jest szczera. To co sprawia
trudność to to, że bycie w profesjonalnym zespole to
umiejętność utrzymywania równowagi w codziennym
życiu. Mimo że 99,9 procent życia jest wypełnione byciem
zawodowym muzykiem, to nie jest powód, żeby po
prostu tylko zarobić i dbać o własne interesy, żeby zapłacić
za rachunki i jedzenie każdego miesiąca. Często
jest też trudno pogodzić pracę i naukę czterech ludzi z
kierunkiem w którym zmierza zespół. Ale pewnego dnia,
musisz zdecydować. Za rok kilku z nas skończy edukację
i planujemy oprzeć nasze życie prywatne jeszcze bardziej
na koncertowaniu i bycia na trasie!
Jak więc pracowaliście nad "Awake The Riot"? Sądząc
po jakości utworów z tej płyty nie macie problemów z
komponowaniem, o blokadzie twórczej nie ma, póki co,
mowy? (śmiech)
(Śmiech). Na "Awake The Riot", razem z Flo napisaliśmy
sporo partii w domu. Nie mieliśmy blokad, mieliśmy
sporo do powiedzenia. Po wszystkim spotkaliśmy
się w sali prób by sprawdzić wszystko co stworzyliśmy i
dokończyliśmy kawałki. Wokale były ukończone w stu
procentach w tym czasie, więc każdy usłyszał kawałki z
wokalem po raz pierwszy dopiero przy nagrywaniu. To
było naprawdę ekscytujące, ale zaaranżuję to inaczej na
następnym albumie.
Pracujecie zespołowo, czy też większość materiału muzycznego
i tekstów pochodzi od jednego autora?
Każdy ma swoją rolę w procesie tworzenia. Najwięcej
energii idzie od gitarzystów, ale zawsze coś lekko zmienimy
z Nico (perkusistą) zestawiamy jego pomysły i myśli
z naszymi. Potem robimy główną próbę i sprawdzamy
detale, zanim każdy poczuje się dobrze z wykonanym
kawałkiem. Wszystkie teksty są stworzone przez
jednego autora - przeze mnie. Jestem fanatykiem pisania.
Sporo tej pasji wylewam w tekstach dla Dust Bolt.
Taka metoda pracy sprawdza się chyba w waszym
przypadku najlepiej?
(Śmiech) Tak myślę. Tak, właśnie tak jest. Ale na następny
album zaplanowaliśmy, że weźmiemy więcej części
z naszych wspólnych jamów w sali prób. Trzymamy
się razem coraz częściej, więc proces będzie nawet bardziej
efektywniejszy. Zaplanowałem też, by powiedzieć
innym, o czym są teksty. W przeszłości kryłem się z
tym. Ale teraz rozmawiamy o pomysłach na tekst, zanim
kawałek powstanie.
Świadomość faktu, że macie wydawcę wpłynęła korzystnie
na prace nad "Awake The Riot", bo mogliście
skoncentrować się tylko na przygotowaniu i nagraniu
jak najlepszego materiału?
Każdy kawałek, który napisaliśmy w tym czasie, zrobił
swoją robotę Nie wiem czemu, ale nie mogę napisać kawałka
i rzucić go w kąt. Przed okresem komponowania,
nie piszę absolutnie nic.
Ale chyba nie postrzegacie świata jako idealnego miejsca,
co zdają się potwierdzać np. teksty "Living Hell",
"Living A Lie" czy "Worlds Built To Deceive"?
Nie, z pewnością nie. Może byłby, ale bez ludzi. Nie
wiem. To tylko spojrzenie z mojej perspektywy, także
człowieka. Muzyka zawsze była moją drogą trzymania
się na nogach, a teksty kawałków są dobrym sposobem
żeby wyrazić swoje myśli, emocje i gniew. Bez tej możliwości
nie byłoby mnie na świecie. Ewentualnie zostałbym
narkomanem, czy coś w tym stylu (śmiech).
Wciąż jesteśmy młodzi i dorastając nabieramy doświad-
64
DUST BOLT
czenia i natykamy się na coraz więcej i problemów związanych
z życiem. Teraz doświadczyłem naprawdę znaczących
zdarzeń, a te teksty były czymś, co pomogło mi
je znieść spokojniej.
Jest szansa, że uda się cokolwiek zmienić tu na lepsze,
czy też ludzie w swej masie są zbyt bezwolni i leniwi
by zacząć samodzielnie myśleć, a do tego ogłupiani
przez media?
To bardzo skomplikowana konstrukcja i każdy element
współtworzy inny, porównywalny do zamkniętego kręgu.
Nie ma perfekcyjnego wyjścia, które sprawi, że wszystkie
problemy znikną. Ale myślę, że każdy może zacząć
na bardzo indywidualnym poziomie. To wszystko opiera
się na tym, jak traktujesz innych, na twoim otoczeniu,
jak radzisz sobie z własnymi wadami i pomyłkami, jakie
decyzje podejmujesz, i tak dalej. Ludzie muszą sobie
uświadomić, że każde zachowanie ma konsekwencje i
jesteśmy odpowiedzialni za to, jak się zachowujemy, a
także konsekwencje tego zachowania wpływające na
innych. Poza tym, myślę że musimy nauczyć się żyć od
nowa i zapomnieć o rzeczach, jakie media próbują nam
wcisnąć, że niby są niezbędne nam do życia. Możesz
kupić duże i drogie auto, ale nie możesz kupić przyjaciół
i szczęścia. Gdyby człowiek troszczył się jednocześnie o
swoje dobro i o innych ludzi, może nie było by części
ludzi na świecie, które "cierpią" w drogich fotelach tuż
obok ludzi, którzy cierpią, bo nie mają nic.
Czyli istotne jest dokonywanie prawidłowych wyborów,
bez względu na to, czego się od nas oczekuje bądź
podsuwa jako teoretycznie najlepsze dla nas rozwiązanie?
Nie możesz oczekiwać, że ludzie będą robić poprawne
wybory przez cały czas. Robienie błędów jest procesem
nauki. Ale przez uświadamianie sobie swoich błędów i
branie na siebie całej odpowiedzialności za nie, człowiek
może wykonać swój pierwszy, najważniejszy krok. Nie
możesz oczekiwać czegoś, jeżeli nie dasz niczego. Co
dajesz, to dostajesz. Im więcej dajesz, tym więcej do ciebie
wraca, jest to bardzo ważne, by podążać za swoimi
marzeniami, nawet jeżeli ktoś będzie chciał ci powiedzieć,
że nie dasz rady, albo że jest łatwiejsze rozwiązanie.
Pewnie w tej sytuacji cieszy was fakt, że "Awake The
Riot" spotkała się z pozytywnym odbiorem, ukazała
się też nawet w Japonii czy Meksyku, co wcale nie jest
przecież obecnie oczywiste?
Tak, to świetnie, czujemy się z tym naprawdę szczęśliwi.
Często dostajemy e-maile od fanów w Meksyku i Japonii.
Możliwość grania tam znaczy wyprowadzanie naszych
marzeń na światło dzienne.
Ludzie chętnie chodzą też na wasze koncerty, a gracie
sporo, nie tylko w Niemczech, poza Europą bywacie
też np. w Stanach Zjednoczonych, pojawiacie się na
festiwalach - wygląda na to, że coraz bardziej przekonujecie
ich do siebie?
Nie graliśmy jeszcze w USA, nikt nas jeszcze tam nie
zabukował... (śmiech) Ale masz rację. Jestem naprawdę
podekscytowany, by zobaczyć, co się stanie po wydaniu
następnego albumu. I nie mogę się doczekać, żeby ponownie
koncertować w każdym możliwym miejscu!
Na tym etapie pewnie nie bylibyście już w stanie sami
ogarnąć organizacji koncertów, stąd wsparcie profesjonalnego
promotora/agencji koncertowej jest już niezbędne?
W naszym wypadku to miks. Najważniejsza część wszystkiego
jest wciąż wykonywana przez nas. Mamy też coś
w rodzaju postawy "zrób to sam". Ale mamy agencje
pomagające nam, i wtedy... tak. Sporo tras i festiwali jest
nieosiągalnych bez agencji albo managementu.
Występując koncentrujecie się pewnie na własnych
utworach, ale zastanawia mnie, czy sięgacie czasem po
covery, skoro nagraliście ostatnio "Future Shock" Evil
Dead?
Tak, skupiamy się głównie na naszych kawałkach i myślę,
że nigdy nie zagraliśmy na żywo coveru. Wykonanie
"Future Shock" w studio było świetne i naprawdę sprawiło
nam to radochę. Kocham Evil Dead! Ale myślę, że
nie wykonamy go na żywo.
"Awake The Riot" ukazała się rok temu - wciąż promujecie
tę płytę, ale chyba pracujecie już też powoli
nad kolejnym albumem? Zdradzisz na zakończenie naszej
rozmowy kiedy możemy się spodziewać jego premiery
i czym zaskoczycie nas tym razem?
Wciąż gramy koncerty w lecie, ale teraz będziemy grać
mniej, żeby skoncentrować się na nowym albumie.
Planujemy go wydać następnego lata! Możecie się
spodziewać czegoś szalonego, oraz kilku niespodzianek!
(śmiech) Dziękujemy bardzo za wszystko! Najlepszego!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
"Kochamy old school thrash metal i mamy gdzieś wszystkie współczesne
zespoły z plastikowym brzmieniem…"
HMP: Hej Merciless Attack! Jesteście thrasherami z
Włoch. Jak odkryliście, że Thrash Metal to Wasza
właściwa ścieżka?
Punzo: zespół zaczął się ode mnie, Fede (gitara) oraz
Marco (nasz ówczesny perkusista). Nasze gusta muzyczne
były takie same, więc nie mielśmy żadnych problemów
z założeniem kapeli. Zaczęliśmy grać razem zimą
2012 roku i chcemy to kontynuować zawsze pod znakiem
Thrash Metalu.
Co powoduje, że jesteście wyjątkowi?
Punzo: W dzisiejszych czasach, każdy stara się być "wyjątkowym",
ale my wcale nie. Gramy tylko to co lubimy.
Staramy się zawierać inspiracje wszystkich naszych
członków w kawałkach, które tworzymy. Rezultatem
jest to, że nasze numery brzmią po części jak ze starej
Teutońskiej sceny, troche jak z Bay Area i znajdzie się
jeszcze troche wczesnego Death Metalu.
Śpiewacie, że "nie chcecie nowoczesnego gówna, ono
zasługuje na to by umrzeć"… Co macie przez to na
myśli?
Punzo: Jesteśmy wykończeni słuchając jak ludzie
mówią: "W kółko te same riffy... Już to słyszałem…" itp.
Kochamy old school thrash metal i mamy gdzieś wszystkie
współczesne zespoły z plastikowym brzmieniem i
alternatywnymi riffami.
Co sądzicie o współczesnej kondycji sceny thrash metalowej?
Fede: Na świecie jest wiele zespołów, które zasługują na
to by je wspierać i iść z nimi tą ścieżką, ale jest tak samo
dużo kapel, które myślą że grają thrash znając tylko Metallike,
Slayera, Megadeth i Anthrax
Punzo: Lubię zespoły, które ostatnimi czasy zrobiły
swój reunion i zaczęły jeżdzić po świecie. Dzięki temu
można zobaczyć na żywo swoje ulubione bandy, jak teraz
np. u nas we Włoszech. Ktoś zdefiniował nowe zespoły
jako "New Wave of Thrash" z całego świata. Ja
myślę, że najwieksza scena tego typu grania, jest jednak
w Ameryce Południowej.
A co z waszą, Włoską sceną?
Punzo: Za dużo cover bandów. Ale to też nie ich wina.
Wina leży po stronie pozerów, którzy chodzą tylko na
cover bandy albo ciągle na te same kapele pokroju Iron
Maiden czy AC/DC, nie zagłębiając się w temat. Ludziom
nie chce się ruszyć tyłka i przejechać dajmy na to
100 km, po to by zobaczyć jak młody zespół grając ofiaruje
niemal swoją duszę na scenie.
Tytuł waszego albumu to "Back to the Violence"… czy
uważacie, że obecnie muzyka nie jest wystarczająco
brutalna?
Punzo: To nie kwestia w byciu "brutalnym", czy graniu
ekstremalnie szybko z growlowanym wokalem. My lubimy
"good friendly violent fun" z lat 80 tych. Znaczenie
"Back to Violence" jest takie, że chcieliśmy zabrać słuchacza
w podróż 30 lat wstecz.
Foto: Merciless Attack
Mercyless Attack to prawdziwi old schoolowcy, dla których
liczy się tylko prawdziwa, podziemna scena bazująca
na pasji. Wkurza ich współczesne podejście do muzyki
i biznesu muzycznego. Grają prosto z serca i na scenie
ofiarują słuchaczom swoje dusze. Osobiście ich podejście bardzo
mnie przekonuje i chciałbym, aby więcej kapel myślało w
podobny sposób. Zapraszam do miłej, oczywiście "undergroundowej"
rozmówki z młodymi thrasherami prosto ze słonecznej Italii!
Macie świetną okładkę. Wygląda na robotę Jowity Kamińskiej-Peruzzi.
Czy to jej dzieło?
Punzo: Nie, Mario Lopez stworzył okładkę. Jest wspaniałym
artystą z Gwatemali, który zrobił już wiele prac,
które teraz zdobią okładki zespołów z całego świata. Polubiliśmy
jego prace z racji tego, że przypominają nam
okładki Thrash Metalowych zespołów z lat 80-tych.
Jaki jest główny temat waszych tekstów i kto pisze
słowa?
Punzo: Słowa z "Escape from New York", "The Toxic
Avenger" i "Leatherface" (Texas Chainsaw Massacre) są
inspirowane filmami i chcieliśmy je przedstawić w muzyczny
sposób. Zwykle dajemy też krótkie intra, żeby lepiej
przygotować słuchacza do kawałka. Inne piosenki
mają różną tematykę. "Merciless Attack" jest przepełniony
nienawiścią do cover bandów, grających po klubikach
i kradnącym tzw. "show" prawdziwym zespołom. "Roadrage"
i "Addicted to Speed" są po prostu o szybkiej jeździe
samochodem i nie myśleniu o niczym innym. Jest również
urocza balladka - "Spanking Command"… Lepiej
sam sobie wyobraź o czym traktuje ten tekst (śmiech)...
Słowa napisałem ja wraz z naszym byłym wokalistą
Marco "Orgio", który opuścił zespół zanim weszliśmy
do studio, ale mimo to jego wkład pozostanie zawsze
przy tym albumie
Jakie są Wasze ulubione "stare" kapele i współczesne
(jeśli w ogóle takie lubicie)?
Punzo: Slayer, Exodus, Razor, Whiplash, Destruction,
Kreator, Overkill, Vio-lence, Tankard. Ze
współczesnych lubię Violator, Evil Invaders, Bio-Cancer.
Słucham też dużo Heavy, Speed i Hard'n Heavy
Fede: Jest ich wiele ale głównie Slayer, Exodus, Exciter,
Hirax… Z nowych lubię Violator, Fueled by Fire.
Z kim najbardziej chcielibyście dzielić scene i dlaczego?
Punzo:Z undergroundowymi zespołami, z którymi spotkaliśmy
się już na koncertach, naszymi przyjaciółmi i
każdym, kto podziela naszą pasję do grania. Nie jesteśmy
zainteresowani płaceniem za granie, ale niestety we
Włoszech nie wszyscy myślą w podobny sposób.
Jesteście w stanie wybrać swoją "Wielką czwórkę" metalu?
Punzo: Slayer, Destruction, Kreator, Razor.
Fede: Exodus, Slayer, Testament, Overkill.
Gracie dużo koncertów? Gdzie głównie gracie?
Punzo: Yeah, zagraliśmy wiele sztuk z undergroundowymi
kapelami na północy Włoch.
A co planujecie na przyszłość? Kiedy możemy się spodziewać
następnego krążka?
Punzo: Ostatnimi czasy nasz skład się nieco zmienił.
Alessio jest naszym nowym gitarzystą i mamy teraz
dwie gitary. Siedzi w undergroundowej scenie już od
1986 roku! Andrea jest naszym nowym perkusistą, jest
młody ale za to bardzo obiecujący. Chcemy teraz grać
jak najwięcej koncertów i oczywiście pisać kawałki na
nowy album. Postaramy się połączyć wszystkie nasze fascynacje
i zrobić piosenki bardziej osobiste w porównaniu
do pierwszej płyty, ale ciągle z klasycznym brzmieniem
z lat 80 tych.
Dzięki za rozmowę. Twoje ostatnie słowa…
Punzo: Wielkie dzięki za wywiad i trzymajcie się dalej z
waszym zinem!
Przemysław Murzyn
MERCILESS ATTACK
65
Herke van der Poel zaczynał w speed metalowym
Sad Iron, po czym zaczął działać na własny
rachunek: najpierw w Baby's Breath, potem
w Diamond Needle. Żaden z tych zespołów nie
zdołał się przebić, ale wydany właśnie split ich
nagrań demo potwierdza, że miały potencjał:
Nigdy nie było żadnych zespołów takich jak nasze!
HMP: Sad Iron miał w Holandii pierwszej połowy
lat 80-tych dość ugruntowaną pozycję, wydaliście
też dwa albumy "Total Damnation" i "The
Antichrist", wszystko zapowiadało więc dalszy
rozwój zespołu. Tymczasem ty zdecydowałeś się
odejść i założyć Baby's Breath - jakie były powody
tej decyzji?
Herke van der Poel: Chciałem tworzyć bardziej
melodyjną muzykę. "The Antichrist" nie mógł zostać
wydany. Było trochę problemów z Roadrunnerem...
Był to wtedy dość powszechny trend, że praktycznie
wszyscy łagodzili swe brzmienie, nawet
Accept, Judas Priest czy Iron Maiden. Też
uznałeś, że nowe czasy wymagają innego podejścia,
stąd pójście w takim kierunku?
Nie byłem gotowy do takiego heavy metalu jakie
grało Sad Iron. Byłem gotowy, żeby pisać teksty o
Nie jest to czasem deprymujące kiedy masz świadomość,
że kolejne demówki twojego zespołu trafiają
nawet bez słuchania do kosza, albo tylko
czasem doczekujecie się jakiejś zdawkowej odpowiedzi,
typu: fajnie gracie, ale to się nie sprzeda?
Najwyraźniej świat nie był na nas gotowy...
(śmiech).
Dlatego zmieniliście nazwę na Diamond Needle
i postanowiliście spróbować szczęścia jeszcze
raz?
Zmieniliśmy nazwę, bo mieliśmy zupełnie nowy
line-up. Doszedł nowy wokalista i nowy gitarzysta.
To zmieniło zespół.
Waalkesa (gitarzystę Diamond Needle), żeby
stworzyć Vice. Rozmawiałem z nim o tym projekcie,
polubił ten pomysł. Mamy prawie kompletny
skład, który tworzą też Jacques Van Oevelen (perkusja),
oraz Leo Ockeloen (bas). Znałem ich z czasów
z Sad Iron. Potrzebujemy tylko dobrego frontmana.
Dajcie znać, jakbyście takiego spotkali
(śmiech).
Nigdy nie mieliście ochoty spróbować jeszcze
raz, tym bardziej, że tradycyjny metal po 1997r.
wrócił do łask publiczności, tak więc klimat do
powrotu stał się, może nie wymarzony, ale bardziej
przyjazny?
Nigdy nie pisałem komercyjnej muzyki. Po prostu
chciałem tego, co lubię, bo jeżeli grasz to, czego
chce komercja, kiedyś upadniesz i nikt nie będzie ci
w stanie uwierzyć. Wtedy nawet ja bym sobie nie
potrafił uwierzyć. Wciąż mam fanów z czasów Sad
Iron, Baby's Breath i Diamond Needle. Nigdy
nie było żadnych zespołów takich jak nasze. A
przynajmniej ja takich nie spotkałem.
Propozycja od Cult Metal Classics Records była
dla ciebie zaskoczeniem? Jak doszło do wydania
tego splitu Diamond Needle/Baby's Breath?
Tak, byłem bardzo zaskoczony, gdy Cult Metal
Classics wyraził swoje zainteresowane naszymi taśmami.
Przedtem jeszcze byli goście z Hellion z
Brazylii, ale jestem zadowolony z tego, że jesteśmy
z Cult Metal Classics. Taśma z Baby's Breath
miała już odpowiedni mix, ale ta z Diamond Needle
była nagrana na 48 śladach i jestem zaskoczony,
że po 27 czy 28 latach wciąż jest w dobrej formie!
Ale postanowiliśmy zmiksować tą taśmę przez
internet, co się udało tylko dzięki Kostasowi
Organopaulosowi i jego inżynierowi dźwięku.
diabłach i demonach, ale naprawdę chciałem tworzyć
bardziej melodyjną muzykę.
Inspiracje hard rockiem też nie były tu chyba bez
znaczenia, bo w końcu pewnie na tej muzyce się
wychowywałeś?
Wyrosłem na The Beatles, Rolling Stones, Hollies
itd., potem na Cream, Taste, Queen, Led
Zeppelin, Jethro Tull, Deep Purple, Uriah Heep,
no i trochę na Emerson, Lake and Palmer.
Właśnie, nie unikaliście też nawiązań do rocka
progresywnego, "Hold On To Love" budzi nawet
skojarzenia z muzyką klasyczną dzięki brzmieniu
syntezatora stylizowanego na klawesyn?
Reaction Records zależało na czasie, więc musiałem
napisać "Hold On To Love" bardzo szybko. Lubię
dźwięk klawesynu, dlatego go użyłem. Sprzedaliśmy
40 tysięcy kopii.
Wielowątkowość i bogactwo utworów Baby's
Breath mogły mieć wpływ na to, że nie udało
wam się podpisać wtedy kontraktu? Mimo niewyobrażalnej
wtedy popularności wszelkich odmian
metalu?
Myślę, że wtedy nikomu nie podobało się brzmienie
Baby's Breath.
Nie poszliście jednak na łatwiznę, utwory demo
nagrane pod poprzednią nazwą pozostały w archiwum,
a wy wciąż tworzyliście nowe kompozycje?
Tak, ciągle pisałem nowe utwory, kilka wciąż dopracowujemy.
Foto: Baby’s Breath
Mieliście pewnie więcej materiału, ale zdecydowaliście
się akurat na te dwa numery, bo dobrze
prezentowały dwa oblicza waszej twórczości:
bardziej melodyjny, chociaż ostry i rozbudowany
aranżacyjnie, o wręcz progresywnym posmaku?
Tak. Naprawdę lubimy te kawałki.
Co poszło nie tak, że one też nie przyniosły wam
upragnionego kontraktu?
Wtedy w Holandii ludzie byli bardzo konserwatywni,
ciężko było, żeby podpisali kontrakt z holenderskim
zespołem. Wszystko poza Holandią było
lepsze - oni tak myśleli. Szkoda.
Nie próbowaliście w tej sytuacji wydać samodzielnie
chociażby singla, co wtedy praktykowało
sporo rozpoczynających karierę zespołów?
Nie.
Daliście więc za wygraną czując, że głową nie
uda się przebić tego muru niechęci i Diamond
Needle też przeszedł do historii?
Tym razem... tak!
Był to też kres waszej przygody z muzyką, czy też
kontynuowaliście granie w innych zespołach?
Tak, miałem kilka zespołów, ale żaden nie dawał
mi satysfakcji. Ostatnio szukałem Harry'ego
Domyślam się, że to wszystkie zarejestrowane
utwory w/w grup? Nic więcej nie mieliście, nawet
nagrań z prób, amatorskich rejestracji z koncertów?
Mam sporo prób na taśmie i nagrań z koncertów,
ale nie są wystarczająco dobre żeby je wydać. Mam
jeszcze DVD z Baby's Breath, ale myślę że też nie
jest wystarczająco dobre...
Nie korciło was w takiej sytuacji by nagrać na
nowo tych kilka utworów, które w latach 80. nie
doczekały się rejestracji?
Nie, byłem zajęty pisaniem nowych kawałków. W
sumie dalej to robię.
O reaktywacji też nie ma w tej sytuacji mowy?
Płyta podsumowała waszą działalność, spełniliście
swe marzenia i to nieodwołalny koniec?
Nie, wciąż trzymam się w formie. Limitów brak!
Możemy jednak liczyć na kolejne archiwalne
perełki innych holenderskich grup, skoro wasz
album jest częścią pierwszą "Dutch 80's Hard
Rock And Heavy Metal Series"?
(Śmiech) Powinieneś spytać się zainteresowanych!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
66
BABY’S BREATH
Te projekty prowadzone są przez Andre. Ja nie mam
z nim kontaktu od 2011 roku. Nie byłem zaangażowany
w "An Unachieved Act Of God", tak jak Andre
nie był zaangażowany w "Journey Into Fear".
Wciąż żywe echa przeszłości
Kanadyjski Deaf Dealer miał przed sobą świetną przyszłość po nagraniu udanego
debiutu "Keeper Of The Flame" i przygotowaniu jeszcze lepszego "Journey Into Fear" .
Okazało się jednak, że płyta trafiła na wiele lat do archiwum, a załamani tym faktem muzycy
dość szybko zakończyli działalność. Jednak na fali powodzenia wznowień debiutu i
nagrań demo dokonanych jeszcze pod nazwą Death Dealer premiera długo wyczekiwanego
drugiego albumu stała się niedawno faktem. O przeszłości i obecnych losach zespołu rozmawialiśmy
mailowo z - niezwykle małomównym - basistą grupy:
HMP: Wyjaśnisz na początek dlaczego wasz zespół
działał pod dwiema nazwami, Death Dealer i
Deaf Dealer? Zmieniliście ją sami po roszadach
personalnych, czy to wytwórnia płytowa miała tu
coś do powiedzenia?
Jean-Pierre Forsyth (znany też jako Jean-Pierre Fortin):
Na początku, w latach 1981-86, zespół nazywał
się Death Dealer. Gdy podpisaliśmy umowę z Mercury
poproszono nas abyśmy zmienili nazwę ze
względu na słowo "death", która według ludzi z firmy
kojarzyła się z death metalem, a przecież band nie
grał w tym stylu...
Co sprawiło, że wydanie "Journey Into Fear" trwało
to tak długo? Bo nawet jeśli wasza wytwórnia w latach
80. uznała, że materiał ten nie spełnia jej
oczekiwań, to przecież w czasach już współczesnych
pewnie nie brakowało firm zainteresowanych
firmowaniem tej zapomnianej perełki tradycyjnego
metalu?
Ze względu, że zespół rozpadł się w 1988 roku mieliśmy
z tym wiele problemów. Dziesięć lat po rozwiązaniu
zespołu przez przypadek spotkałem producenta
"Journey Into Fear", który wciąż miał taśmę matkę
oraz przekonywał mnie, że jako kompozytor
utworów mam prawo do wydania tego albumu. Już
wtedy zacząłem rozglądać się za wydawcą, niestety
bez rezultatów, ze względu na nieuregulowaną sprawę
z byłym managerem... W końcu w 2014 roku
otrzymałem propozycję z Cult Metal Classic.
Mogę powiedzieć to samo co przy poprzednim pytaniu.
Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdybyście
jeszcze jako Death Dealer, podpisali kontrakt z
Metal Blade, na fali sukcesu składanki "Metal
Massacre IV" z waszym udziałem?
Z tym managerem nie mogliśmy osiągnąć sukcesu,
dopóki obowiązywała z nim umowa było to nie możliwe...
Byliście wtedy pewnie załamani, co ostatecznie
skończyło się zakończeniem działalności zespołu
Pierwsze sygnały o wydaniu tej płyty pojawiły się
już w bodajże 2008r., ale czas mijał i nie było efektów
- Cult Metal Classics był kolejną opcją, taką
ostateczną i przyjętą przez was z radością, bo przecież
współpracowaliście już w przeszłości?
Andre nawiązał współpracę z Cult Metal Classics
gdy wydali dema Death Dealer.
Ukazanie się tego albumu było dla was pewnie
ogromną ulgą, bo z czasem zaczęło to wyglądać
wręcz na misję niemożliwą do zrealizowania?
Zgadza się, ale jeszcze bardziej cudownie byłoby aby
z tym zespołem zagrać parę koncertów ogrywając
muzykę z tak świetnego albumu...
Skoro ukazała się ta płyta, a powiązania personalne
między Death Dealer i Deaf Dealer są wciąż tak
silne, to może warto byłoby pomyśleć o chociażby
kilku okazjonalnych koncertach tego drugiego składu?
W żadnym wypadku...
Cofnijmy się znowu nieco w przeszłość: mamy rok
1986, zmieniacie nazwę, nazwiska, pojawia się nowy
wokalista - Michael Flynn zastępuje Andre La
Rouche, po czym wchodzicie do studia by nagrać
dziewięć dawnych, ale przeaaranżowanych utworów
z nowymi tekstami. Efekt to LP "Keeper Of
The Flame" - może i niezbyt odkrywczy z powodu
sporych wpływów Iron Maiden, ale bardzo interesujący
i wpisujący się idealnie w muzyczne trendy
połowy lat 80. - poczuliście wtedy, że kariera stoi
przed wami otworem?
Nie byliśmy zbytnio zadowoleni z "Keeper Of The
Flame", produkcja nie powalała, a i kawałki nie były
należycie dopracowane. Byłem przekonany, że następny
album będzie dużo lepszy. Z "Journey Into
Fear" zaczynaliśmy od zera, mieliśmy nowego wokalistę,
nowe kawałki i teksty oraz nowego perkusistę...
Płyta ukazała się wówczas nie tylko w waszej ojczystej
Kanadzie, ale też na licencji w USA, Francji,
Anglii, Niemczech czy Holandii, wszystko było
więc chyba na najlepszej drodze ku temu, by zespół
wspiął się na szczyt?
Zagraliśmy parę lokalnych koncertów oraz udało się
nam zagrać supporty przed Motörhead, Helloween
i Malmsteenem. Szło to nam topornie, głównie ze
względu na problemy z dogadaniem się z managerem...
Dość szybko wzięliście się do pracy nad drugim albumem
"Journey Into Fear". Pamiętam jak ta płyta
trafiła do mnie na kasecie wiele lat temu i byłem
zdziwiony, że album znacznie ciekawszy od debiutanckiego
trafił do archiwum miast na sklepowe
półki - dlaczego tak się stało?
Całe zło, wszystkie problemy to nieodpowiedni managament,
nie chce mi się o tym gadać...
Chyba generalnie nie chce ci się gadać, aż żałuję
czasu straconego na przygotowanie tych pytań...
Poznaliście kiedykolwiek argumenty firmy Mercury
które zdecydowały o tym, że ta płyta się nie ukazała?
Foto: Deaf Dealer
pod koniec lat 80.?
Absolutnie... Tak wiele lat temu poświęciliśmy i zostaliśmy
z niczym... ale były to też nie zapomniane i
wspaniale chwile z niesamowitymi muzykami.
Zrezygnowaliście z grania, czy też mieliście wciąż
kontakt z muzyką, co ułatwiło wam reaktywację
zespołu?
Ćwiczę na basie i gitarze codziennie. Pracuje też nad
nowym materiałem ale nie myślę o reunionie Deaf
Dealer czy Death Dealer.
Wróciliście jednak sześć lat temu pod pierwszą nazwą
Death Dealer - uznaliście, że jeśli zaczynać
wszystko od początku, to trzeba powrócić do korzeni?
Andre (Andy LaRouche - przyp. red.) zadzwonił do
mnie bo organizowali koncert z okazji 25-lecia zespołu
w naszym rodzinnym mieście Jonqui?re (gdzie
na początku lat 80. wszystko zaczęło się dla obydwu
zespołów). Graliśmy wraz z Voivod. Koncert był
udany i co jakiś czas kontynuujemy to, grając pojedyncze
koncerty np. na Keep It True w 2011roku...
Efekty tego powrotu są bardzo wymierne: dwie
kompilacje z archiwalnym materiałem, ubiegłoroczny
album "An Unachieved Act Of God", ale
wciąż pozostawała luka w postaci tego nieszczęsnego
"Journey Into Fear"?
Jakie są więc wasze obecne relacje i kontakty osobiste
- dogadujecie się na tyle, że taka reaktywacja
Deaf Dealer byłaby możliwa, czy też będziecie koncentrować
się już tylko na Death Dealer, a jego
drugie wcielenie jest już zamkniętą kartą?
Ta karta zamknięta jest w obu przypadkach... Ale
może zrobię nowe utwory z nowym składem? Moja
pasja jest nadal silna... Pożyjemy - zobaczymy...
Wielkie dzięki za zainteresowanie Deaf Dealer.
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
DEAF DEALER 67
68
HMP: Początek lat 80. to okres niesłuchanej popularności
heavy metalu w Stanach Zjednoczonych. Nie
chciałeś być w tak gorącym okresie tylko biernym
konsumentem/fanem muzyki, stąd decyzja o założeniu
Axemaster?
Joe Sims: Moje pragnienie założenia zespołu nie miało
nic wspólnego ze wzrostem popularności ciężkiej
muzyki w tamtych czasach. Jedynym, co odegrało w
tym jakąś rolę było to, że w wieku 15 czy 16 lat wielu
ludzi słuchało metalu, więc mogłem poznać wiele zespołów,
na które pewnie bym się nie natknął, gdyby
nie były tak popularne. Tak naprawdę jedynym powodem,
dla którego chciałem być zaangażowany w pisanie
i granie metalu oraz założyłem Axemaster był fakt,
że kiedy po raz pierwszy usłyszałem cięższe brzmienie
jako dzieciak, uzależniłem się od niego i trwa to po
dziś dzień. Nie robiłoby mi to żadnej różnicy, czy ta
muzyka jest lub była wtedy popularna czy nie - wszedłem
w to, ponieważ to kocham, nie tylko przez to, że
było to na czasie. Właśnie dlatego nadal w tym siedzę,
bez względu na wszystko, w dobrych i złych chwilach,
podczas gdy wielu, którzy grali ponieważ chcieli być
fajni, imponować kobietom albo być w jakiś sposób
buntownikiem, zmienili gatunek muzyczny wraz ze
zmieniającymi się trendami, lub po prostu zrezygnowali.
Pisanie i granie metalu jest dla mnie wszystkim,
dopiero gdy odpadną mi palce albo umrę, przestanę to
robić!
Miałeś już wcześniej jakieś doświadczenie, czy też
był to twój pierwszy zespół?
Axemaster był moją pierwszą próbą z profesjonalnym
zespołem. Wcześniej miałem kilka projektów w szkole,
a pierwszy koncert zagrałem w wieku 14 lat. I tak
przez pięć lat jammowałem z różnymi ludźmi, grałem
w kilku miejscach, lecz nie było to nic wielkiego. Tak
więc miałem jakieś doświadczenie, ale nie w wymiarze
profesjonalnym i wciąż musiałem się wtedy wiele
uczyć. Zanim założyłem zespół, miałem napisane kilka
utworów, właściwie celem założenia Axemaster było
umożliwienie grania tego, co napisałem. Oczywiście po
utworzeniu zespołu zaczęliśmy pisać więcej własnych
rzeczy. Nie mieliśmy więc problemu z materiałem, była
to po prostu kwestia wybierania tego, co chcieliśmy
AXEMASTER
Zaczęli od spektakularnego debiutu w 1987 roku, jednak już
cztery lata później zaczęli grać zupełnie inaczej pod nazwą
The Awakening, zaś po kolejnych czterech zespołu już
nie było. Odrodził się na krótko pod nazwą Inner
Terror, jednak lider i założyciel grupy Joe
Sims szybko zdał sobie sprawę, że to właśnie
Axemaster jest zespołem jego życia. Ubiegłoroczny
"Overture To Madness" potwierdza, że
w kategorii US power metalu starej szkoły Axemaster
wciąż są mistrzami, a entuzjastycznie
nastawiony do powrotu swego zespołu mister
Sims udowadnia przy okazji, że nawet w wywiadzie
przeprowadzanym drogą mailową
też można się rozgadać:
Lepiej niż ćwierć wieku temu
robić. Wydanie dema było naszym obowiązkiem, ponieważ
mniejszym zespołom trudno było zrobić show
wokół siebie. Aby to było warte świeczki, musieliśmy
wypromować naszą muzykę, a nagranie dema było w
tamtych czasach najlepszym sposobem - można właściwie
powiedzieć, że był to jedyny sposób.
Foto: AxeMaster
Pewnie po części nadrabialiście entuzjazmem początkowe
braki w umiejętnościach, ale sądząc po tym, że
dość szybko nagraliście pierwsze demo "Slave To
The Blade", nie było z nimi tak źle?
Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale wydanie
albumu zajęło nam tylko parę lat. Wysłałem demo do
kilku wytwórni i Azra natychmiast zaoferowała nam
kontrakt. Na szczęście w tamtym czasie mieliśmy pieniądze,
które umożliwiły nam profesjonalne nagrywanie
dźwięku. Album "Blessing In The Skies" wprowadził
nas na międzynarodową scenę, co było ogromnym
punktem zwrotnym. Przestaliśmy być nieznaną lokalną
grupą, zaczęliśmy dostawać listy od fanów z Europy
i pojawiać się w magazynach z całego świata w okresie
krótszym niż rok, to było niesamowite! Później, wydając
picture disc "The Vision" ugruntowaliśmy nasze
miejsce na światowej scenie. Chłopie, nawet po tylu latach
wciąż uważam, że wyglądało to zajebiście!
Dwa lata po założeniu zespołu mieliście już na koncie
debiutancki LP "Blessing In The Skies" . Pewnie
nie można porównać takiego uczucia z niczym innym
- myśleliście wtedy, że kariera stoi przed wami otworem,
że sława jest na wyciągnięcie ręki?
Świetnie było mieć wydane nagranie, które jak na owe
czasy było świetne i oczywiście jestem dumny z tego co
zrobiliśmy. Nigdy jednak nie doceniałem tego, co się
działo, ponieważ byłem za bardzo pochłonięty pracą i
kolejnymi wyzwaniami. To był duży błąd, którego teraz
nie popełniam! W każdym razie, zawsze wiedziałem,
że mamy prawdziwą szansę dokonania czegoś
większego, ale nigdy nie miałem gwiazd przed oczami.
Wiedziałem, że jest wiele świetnych zespołów i jak
zawsze cholernie trudny i okrutny był biznes muzyczny.
Zdałem sobie więc sprawę, jak ciężko będzie
postawić kolejny krok do wielkiego sukcesu i nigdy nie
byłem usatysfakcjonowany gdzie zaszliśmy. W pewnym
sensie było to dobre, ponieważ motywowało
mnie do cięższej pracy, ale zaszło to za daleko, ponieważ
czasami przechodziłem przez piekło, starając się
osiągnąć wyższy poziom i zarazem utrudniało mi cieszenie
się z tego, co udało nam się osiągnąć.
Promowaliście ten album na koncertach, zarejestrowaliście
też teledysk do "Slave To The Blade" - co poszło
nie tak, że nie zdołaliście się przebić?
Patrząc wstecz, widzę powody, przez które nie udało
nam się przebić. Po pierwsze, nie mieliśmy pieniędzy,
które pozwoliłyby nam cokolwiek zrobić. Azra totalnie
z nas zdzierała, do tego nie była wielką wytwórnią - to
była odpowiednia firma na start, ale nie na tyle dobrą
by nas daleko zaprowadzić. Naprawdę uważam, że moglibyśmy
podpisać dobry kontrakt z więc porzuciliśmy
tę wytwórnię niedługo po wydaniu "The Vision". Po
tym wydaliśmy kasetę "Death Before Dishonor". Problemem
było to, że nie mieliśmy pieniędzy żeby to jakoś
przyzwoicie nagrać, więc musieliśmy wydać to poprzez
agencję menadżerską z Francji i firmę promocyjną
z Belgii. Mimo tego, że było to tak kiepsko nagrane,
wciąż zbiera znakomite recenzje. Często zastanawiam
się jakby to wyszło i jak daleko by nas to zaprowadziło,
jeśli mielibyśmy wtedy odpowiedniej jakości nagranie.
To było w czasie apogeum naszej popularności w latach
80. Niektóre wytwórnie interesowały się nami,
jednak, tak jak jest teraz, jeśli zespół nie ma umowy z
dużą, niezależną wytwórnią, musi płacić za swoje nagrania.
Naprawdę wierzę, że gdyby "Death Before
Dishonor" miało odpowiednią jakość dźwięku, zostało
by dostrzeżone przez jakąś większą wytwórnię i mielibyśmy
wtedy szansę pójść dalej. Kolejną kwestią, częściowo
spowodowaną przez pieniądze, było to, że nie
byliśmy w stanie podróżować, tak jak dużo innych zespołów
będących na podobnym etapie. Łącząc to z brakiem
pieniędzy na reklamę i promowanie zespołu, mieliśmy
poważny problem. Do tego nie chcę wyjawiać
nazwisk, ponieważ wciąż mam kontakt z niektórymi
byłymi członkami Axemaster, ale z niektórymi zawsze
były problemy. Natknąłem się na wielu nieprofesjonalnych
muzyków, którzy byli bardzo niekonsekwentni
zarówno w graniu, jak i w swoim postępowaniu. Z nimi
nigdy nie wiedziałeś czego się spodziewać jeśli chodzi
o te dwa czynniki. Zatem nigdy nie mieliśmy stabilnego
składu i za często było za dużo bzdur i zamieszania
wokół zespołu. Na szczęście sprawy teraz mają się zupełnie
inaczej.
W drugiej połowie lat 80. w USA speed/power metal
nie był już na topie, hair metal panował na listach
przebojów, rósł w siłę thrash, do tego wasza wytwórnia
nie dysponowała chyba dużą siłą przebicia - pewnie
to wszystko złożyło się na ten brak powodzenia?
Wasz drugi album "Death Before Dishonor" też
nie odniósł sukcesu - to była bezpośrednia przyczyna
zmiany nazwy i stopniowego odchodzenia od metalu?
Właściwie masz błędne wyczucie czasu. Oryginalna
kaseta "Death Before Dishonor" wyszła pięć lub sześć
lat przed zmienieniem nazwy, w 1988 lub 89. (Czyli
bezdyskusyjnie w czasach, kiedy takie granie było u
was w odwrocie - przyp. red. ). Płyta CD "Death Before
Dishonor", która wyszła na początku tego stulecia
była drugą odsłoną tego starego materiału wydaną
przez Unisound Records w Grecji. Jak mówiłem, dobrze
to wypadło w prasie, mimo tego, że dźwięk był
daleki od profesjonalnego, zebraliśmy świetne recenzje.
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia ile się tego sprzedało.
Pewnie byliśmy obrobieni na ponownej edycji tego
albumu. Tak naprawdę do dupy było to, że mieliśmy
marny dźwięk i ten wspaniały materiał nie odniósł
sukcesu tak jak naprawdę mógł i powinien.
Pewnym pocieszeniem jest tu jednak fakt, że single
czy split które wydaliście pod szyldem Azry cieszą
się obecnie wielkim powodzeniem i są bardzo poszukiwane
przez kolekcjonerów?
Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się ile kolekcjonerzy
płacili za "Blessing In The Skies" i "The Vision" o
mało się nie zesrałem!!! Nie mogłem w to uwierzyć!!!
To takie zajebiste uczucie, że to co grałem i w większości
stworzyłem, jest teraz tak cenione. Gdybym w
latach 80. miał jakiekolwiek pojęcie, że będą one teraz
tyle warte, kupiłbym tego masę i umieściłbym w bezpiecznym
pudełku na przyszłość, to mógłby być mój
fundusz emerytalny!(śmiech)
Twój nowy projekt The Awakening też przeszedł
niezauważony - warto było zmieniać nazwę?
The Awakening zrobiło fajne rzeczy, ale nie takie jak
Axemaster. Ale tak, bardzo mocno żałuję nie tylko
zmienienia nazwy, ale również faktu, że muzyka stała
się lżejsza. Album "The Awakening" jest naprawdę fajny
pod względem muzycznym i wokalnym, ale to nie
jest mój styl, nie jest wystarczająco ciężki. Nie żałuję
więc zmiany głównie dlatego, że The Awakening nie
było tak bardzo znane jak Axemaster. W każdym razie,
nie jest fair oceniać The Awakening przez ten pryzmat,
ponieważ zespół nie grał przez długi czas i istniał
w połowie lat 90., kiedy żaden rodzaju metalu nie
radził sobie dobrze, nawet ten lżejszy. Najbardziej
żałuję zmiany, ponieważ podobało mi się Axemaster,
to zawsze był w stu procentach ten rodzaj muzyki, który
chciałem grać. Byłem głupi, że po ponad rocznym
namawianiu mnie przez członków zespołu na zmianę,
w końcu się zgodziłem. Powinienem był pozostać przy
swoim. Ale jestem zadowolony z tego gdzie się znajduję
i w jakim miejscu jest Axemaster, więc uważam, że
w ostatecznym rozrachunku wszystko wyszło na dobre!
A dlaczego w roku 2008 wróciliście pod nazwą Inner
Terror, by dopiero po dwóch latach powrócić do szyldu
Axemaster?
Przez krótki okres w pomiędzy latami 2006-2007, powrócił
oryginalny skład Axemaster, to było wtedy gdy
Burning Star ponownie wydało CD "Blessing In The
Skies". Mimo tego Chris nie został długo w zespole.
Naprawdę nie chcę się zagłębiać w powody jego odejścia,
jest wciąż moim przyjacielem i nie byłoby fajne
mówienie o szczegółach. Tak czy inaczej, znaleźliśmy
nowego basistę (to właśnie wtedy pierwszy raz pracowałem
z Jimem Curtisem) i wokalistę. Rozważaliśmy
działanie jako Axemaster, ale stało się jasne, że to
miało być tylko tymczasowym projektem aby nagrać
płytę, więc nie miało sensu firmować tego jako Axemaster,
ponieważ nie zamierzaliśmy grać koncertów i długo
istnieć. Myślę, że w tamtym czasie to była całkowicie
słuszna decyzja. Kiedy pojawiła się płyta Inner
Terror, mieliśmy roczną przerwę od muzyki aby zająć
się sprawami osobistymi. Miałem więc wtedy dużo czasu
żeby przemyśleć moje plany na przyszłość i wtedy
zdecydowałem, że kiedy wrócę znów do grania muzyki,
jedyną rzeczą na jaką się skupię to przywrócenie
Axemaster z wielkim hukiem i to będzie ostatni zespół
w którym kiedykolwiek zagram. Tak się właśnie
stało i nie widzę końca, póki nie odpadną mi palce i nie
umrę.
Historia zatoczyła w ten sposób koło? Doszedłeś do
momentu, w którym przekonałeś się, że to właśnie
ten zespół jest dla ciebie czymś wyjątkowym i najważniejszym?
Masz sporo racji. Byłem piekielnie zaskoczony, kiedy
w 2006 roku rozesłałem komunikat prasowy, że wraz
z Chrisem zamierzamy nagrać trochę niepublikowanego
dotąd materiału Axemaster i zostałem zalany e-
mailami od fanów, którzy byli mega podjadani, że Axemaster
znów będzie aktywny. Była nawet oferta z wytwórni,
która chciała podpisać z nami od ręki kontrakt.
Liczyłem, że kilkoro charakternych metalowców pewnie
by nas pamiętało, ale nie wyobrażałem sobie, że
zespół wciąż ma tak cholernie dużo fanów. Definitywnie
więc odegrało to dużą rolę w naszym powrocie,
ale moja decyzja o stałym powrocie w 2010 roku ma
dużo wspólnego z tym, że zawsze traktowałem ten zespół
jako moje dziecko. Spotkałem się z dużą ilość gówna
w trakcie mojej muzycznej kariery, przeszedłem
parę razy drogę do piekła i z powrotem, i doszedłem do
wniosku, że jeśli chcę pozostać w branży muzycznej,
włożę w to cały mój czas i energię i będę grał to i zajmował
się tym, co naprawdę kocham, czyli Axemaster!
Foto: AxeMaster
Ćwierć wieku w muzyce to szmat czasu, domyślam
się więc - zważywszy, mimo kultowego statusu - znikomą
popularność Axemaster, że wznowiłeś działalność
tego zespołu bez żadnych generalnych założeń -
chodziło o przywrócenie dawnego klimatu, etc.?
Głównym powodem reaktywacji zespołu było to, że ta
muzyka i ten styl było zawsze tym, co chciałem grać.
Mam pewne przypuszczenie na ten temat, tak jak zawsze
wierzyłem, że bylibyśmy w stanie podpisać kontrakt
z jakąś dużą wytwórnią, wierzyłem też, że nasi
fani byliby tam, ponieważ zawsze mieliśmy wiernych i
czadowych fanów. Szczerze jednak, jedną z najfajniejszych
rzeczy dotyczących tego, co się stało z zespołem
jest fakt, że nie jest to renowacja całkowicie starego klimatu,
ponieważ mam na tyle szczęście, że byłem w stanie
zebrać skład, który nie jest ani trochę gorszy od
tego świetnego-klasycznego. Cały ten brak profesjonalizmu
i dramat, które często przeżywały moje zespoły,
już dawno są przeszłością. Chłopacy z zespołu są nie
tylko świetnymi muzykami z totalnie profesjonalnym
podejściem, ale również fantastycznymi ludźmi, razem
tworzymy coś w rodzaju rodziny. Nigdy nawet nie śniło
mi się, że kiedykolwiek bym pracował z takim składem.
Bogowie metalu uśmiechali się do nas przez cały
czas, ponieważ taka sytuacja zdarza się raz na milion.
"Bogowie metalu powiedzieli nam, idźcie i skopcie kilka
tyłków!"
Ale plany zrealizowania trzeciej płyty były chyba
dość sprecyzowane już na wczesnym etapie reaktywowania
zespołu, tylko częste zmiany składu były tu
dużym utrudnieniem?
Nie powiedziałbym, że to był największy problem. Jedyną
zmianą od reaktywowania zespołu do wydania
albumu był nowy wokalista Geoff. Miało to wpływ na
postępy naszej pracy, ponieważ Geoff po nagraniu muzyki,
musiał pisać teksty do całego albumu, co oznaczało
przerobienie niektórych melodii tak aby pasowały
do tego, co napisał Geoff. Jednak on pojawił się z
tak zabójczymi frazami w krótkim czasie, a jego sesje
przebiegały tak płynnie, że nadrobiliśmy kawał straconego
czasu. Geoff i zrobił to doskonale, perfekcyjnie
się w to wpasował!
Czyli moment, kiedy Geoff McGraw dołączył do
was, był tym decydującym w procesie realizacji
"Overture To Madness"?
Muzyka była już napisana i nagrana w całości, kiedy
Geoff do nas dołączył. Pracowałem nad pisaniem i nagrywaniem
parę lat wcześniej zanim spotkałem Geoffa.
Myślę, że piosenki były już super zanim połączyliśmy
swe siły, dla mnie to jest najlepsza muzyka jaką kiedykolwiek
napisałem, wszystko było bardzo przemyślane.
Jednak pisanie, aranżacje i wokalny styl Geoffa
wzniosło nas na wyższy poziom. Wykonał naprawdę
fantastyczną pracę w krótkim czasie. Myślę, że powinniście
go usłyszeć na następnym albumie, ponieważ
będzie wtedy dużo bardziej zaznajomiony z nami i z
materiałem. Będzie w stanie odpowiednio przejść
przez proces pisania. Ustawił jednak poprzeczkę bardzo
wysoko, szczerze to nie mam pojęcia jak przewyższy
to, co zrobił na "Overture...". Ale znając Geoffa, znajdzie
jakiś sposób!!! Ah tak, Geoff właściwie był determinującym
czynnikiem w urzeczywistnianiu "Overture
To Madness", ponieważ był osobą, która wymyśliła
tytuł tego albumu!
Co istotne nie zdecydowałeś się wykorzystać żadnych
starych pomysłów czy utworów, to wszystko
nowe, świeżutkie kompozycje, które wspólnie dopracowywaliście?
Dla mnie w stu procentach ważne było, że włączyliśmy
na "Overture..." tylko nowy materiał. Użycie jakiegokolwiek
starego materiału nie było nigdy rozważane, to
totalnie nie wchodziło w grę. Musieliśmy pokazać, że
nie jesteśmy grupą starych weteranów, którzy reaktywowali
Axemaster dla wzbogacenia się na nazwie i starym
materiale, który jest w jakiś sposób znany. Musieliśmy
pokazać fanom, że możemy wciąż tworzyć
nawet lepszą muzykę niż 25 lat temu, i że w żadnych
wypadku nie odpoczywamy, opierając się o sukces z
przeszłości. Wciąż gramy na żywo niektóre starsze kawałki
i możemy użyć jednego lub dwóch na kolejnej
płycie jednak "Overture..." musiało pokazać, że spoglądamy
w przyszłość, nie w przeszłość. To definiuje
Axemaster jako obecny, aktywny zespół, więc musiało
to być nowe i świeże, aby każdy się dowiedział, że jesteśmy
tu aby kopać tyłki przez wiele lat.
Taka metoda pracy jest chyba najlepsza dla metalowego
czy nawet szerzej, rockowego zespołu?
O nie (śmiech!). Ten album był nagrany w totalnie
spieprzony sposób, nie wydaje mi się, że jakiś inny profesjonalny
album został zrobiony w taki sposób w jaki
my zrobiliśmy "Overture..."! Jakimś sposobem to zadziałało
i stało się świetne, ale patrząc na to wstecz, nie
mam cholernego pojęcia jak tego dokonaliśmy. To za
długa historia aby zajmować się szczegółami, ale wierz
mi, jeśli jakikolwiek zespół chciałby stworzyć album w
sposób jaki my to zrobiliśmy ten i przejść przez co my
przeszliśmy starając się skleić to wszystko razem i brzmieć
profesjonalnie, zamknij ich w jakimś schronieniu,
wywal daleko klucze, ponieważ byliby totalnie popieprzeni!
(śmiech). Ale myślę, że wszystko dobre, co się
dobrze kończy i my koniec końców wyrwaliśmy się z
piekła z dobrym rezultatem!
Ale pracę ułatwiał ci chyba fakt posiadania własnego
studia, w którym odpowiadałeś za wszystko, począwszy
od nagrania, a na masteringu skończywszy, że
nie wspomnę o tym, że w międzyczasie musiałeś też
zarejestrować swoje partie - trudno było to wszystko
ogarnąć?
Dobrą stroną tego było to, że byliśmy w stanie skorzystać
z naszego czasu i doświadczenia aby zrobić tę płytę
bez zamartwiania się o czas i pieniądze. Tak jak np.
intro "Entering Madness" powstało długo po nagraniu
reszty muzyki i było tam tak dużo eksperymentowania
z różnymi dźwiękami, że nigdy nie byłbym w stanie
tego zrobić jeśli mielibyśmy płacić za czas spędzony w
studio. Chociaż z drugiej strony, nie masz pojęcia, jak
cholernie ciężko było uzyskać dźwięk taki, jaki mi się
udało, musiałem przejść przez piekło aby ukończyć ten
AXEMASTER
69
70
album! To był pierwszy raz, kiedy tworzyłem i kończyłem
płytę w ten sposób. Jeśli ktoś z dużego studia zobaczyłby
przez co przeszedłem, prawdopodobnie nie
widziałby czy ma się śmiać czy płakać. Spędziłem tysiące
godzin przez parę lat aby zrobić to, co zrobiłem i
było sporo momentów, w których myślałem, że nie
dam rady tego zrobić lub, że nie jest możliwe uzyskanie
odpowiedniego dźwięku w moim studio z gównianym
sprzętem. To niesamowite, że uzyskałem tak dobry
dźwięk. Jedną sprawą jest to, że kilku producentów
wysłuchało, co robiłem i dali mi bardzo pomocne rady.
To, razem z byciem tak cholernie upartym i nigdy nie
przyznającym się do porażki było jedyną drogą jaką się
to wydarzyło. Wiele osób, wliczając w to muzyków,
mówiło, że to brzmi jak album zrobiony z jakąś bogatą,
profesjonalną wytwórnią. Chłopie, musiałem się kurwa
uszczypnąć żeby sprawdzić, czy nie śnię!
Ale dzięki temu mogliście przedstawić Pure Steel Records
gotowy do wydania materiał, a nie surowe demo
- ich entuzjastyczna reakcja utwierdziła cię pewnie
w przekonaniu, że warto było poświęcić tej płycie
tyle miesięcy ciężkiej pracy?
Nie ma wątpliwości, że cała ta praca, 12-godzinne sesje
i nieprzespane noce były w tysiącu procentach tego
warte. Niczego nie żałuję, ten album i zespół był i jest
wart włożenia jakiejkolwiek ilości czasu i wysiłku. Jestem
bardziej dumny z tego albumu niż z czegokolwiek,
co zrobiłem w życiu. Kiedy powiem, że włożyłem w to
krew, pot i łzy, to nie będzie pieprzony żart! Właściwie
album był daleki do ukończenia kiedy podpisaliśmy
umowę z Pure Steel. Oni byli w stanie przesłuchać
wszystkie melodie, ale tylko jako niedokończone
dema, więc wykazali dużą wiarę we mnie, że byli
skłonni podpisać z nami kontrakt w takiej sytuacji.
Jeśli nie byłbym zdolny do osiągnięcia odpowiedniej jakości
dźwięku, prawdopodobnie album by nie wyszedł.
Oni oczywiście we mnie wierzyli, co dało mi piekielnie
dużo dodatkowej motywacji aby zrobić to jak należy,
ponieważ nie było opcji, że pozwoliłbym sobie zawieść
Pure Steel, kolegów z zespołu oraz samego siebie, po
tym jak pokazali tyle wiary we mnie. Chciałbym dodatkowo
podziękować Andreasowi z Pure Steel, ponieważ
wiem, że był jedynym, który spowodował to wszystko
podpisując z nami kontrakt. Generalnie mówiąc,
wiedział, że dam radę!!!
Ponoć partie perkusji zarejestrował na "Overture To
Madness" pamiętający jeszcze lata 80. w zespole
Brian Henderson, ale obecnie nie ma go już w składzie?
Brian był pierwszym perkusistą naszego zespołu, brał
udział w nagraniach z Azra oraz kiedy nagrywaliśmy
"Overture...", jednak został zastąpiony przez Denny'
ego Archera wiosną 2014 roku. Jak wspomniałem
wcześniej o sytuacji z innymi członkami zespołu, nie
chcę zagłębiać się w szczegóły dlaczego tak się stało,
nie lubię rozmawiać o ludziach w ten sposób. Wszystko,
co powiem, to że życzę Bryanowi wszystkiego
dobrego, i że jesteśmy bardziej niż szczęśliwi z Dennym.
Znam go odkąd byliśmy dziećmi oraz graliśmy
AXEMASTER
razem w zespole Reign w połowie lat 90., więc mamy
długą wspólną historię. Świetnie jest znów z nim
współpracować i jest on perfekcyjnym dopełnieniem
zespołu!
Foto: AxeMaster
Ciężko utrzymać stały skład w przypadku tak niszowej
muzyki? Gdyby nie to, że wszyscy jesteście w
zbliżonym wieku, a muzyka jest waszą ogromną pasją,
to trudno byłoby to wszystko ogarnąć?
Wszyscy przeszliśmy przez muzyczne wojny i widzieliśmy
jak muzycy przychodzili i odchodzili z zespołów.
Większość kapel ma problem z utrzymaniem stałego
składu przez długi okres czasu. Jak mówiłem, skład
Axemaster w latach 80. i 90. miał wiele zmian. Wiele
zespołów miało członków, którzy skończyli mając problemy
z profesjonalizmem, narkotykami i alkoholem.
Ludzi, którzy zachowywali się jak dupki, co prowadziło
do kłótni i dramatów, a czasem jest to często spotykane
odejście od żony i dzieci. Jesteśmy teraz bardzo
szczęśliwi i tak jak mówiłem wcześniej ten skład jest
prawdopodobnie jednym z najlepszych jakie znajdziesz
na całym świecie. Osobowości, umiejętności grania,
motywacja i profesjonalizm są najlepsze na jakie
można liczyć. Bardzo nieprawdopodobnym jest znalezienie
czterech osób jak te, gdy wszystkie tak zajebiście
do siebie pasują w każdym względzie. Tak, generalnie
bycie w podobnym wieku pomaga, bo wszyscy siedzimy
w tym z jednego podstawowego powodu: miłości
do metalu. Ogrom muzyków będących w zespołach
według mnie ze złych powodów, przestał grać, zanim
doszli do naszego wieku. Tak więc sam czas wykrusza
wielu nieprofesjonalnych muzyków. Ogólnie, na pewno
nie udaję osoby, która wie, co będzie w przyszłości,
ale wiem, że zawsze będę robił co w mojej mocy,
żeby utrzymać skład razem na wiele lat, ponieważ to
jest taka niezwykła sytuacja!
Jednak z tak udaną płytą jak "Overture To Madness"
jesteś pewnie dobrej myśli, tym bardziej, że pierwsze
recenzje są przychylne, a zamówienia na CD wciąż
do was napływają?
No jasne, sprzedajemy kolejne płyty cały czas. Jestem
więc bardzo optymistycznie nastawiony jeśli chodzi o
przyszłość Axemaster. Kocham wszystko w tym zespole
i myślę, że mamy wielką szansę zrobić następny
krok, nad którym pracowałem przez ostatnie 20 lat.
Główną lekcją którą się nauczyłem przez te wszystkie
lata w branży, że ten biznes zawsze był i będzie nieźle
pojebany i głupim jest zakładanie czegokolwiek. Będę
więc zapierdalał i liczył na najlepsze. Muszę powiedzieć,
że bycie pozytywnie nastawionym i świadomość,
że mamy poważną i realną szansę zrobienia czegoś, co
zawsze chciałem zrobić, ale było to zawsze poza zasięgiem,
naprawdę motywuje i ułatwia włożenie dodatkowej
pracy w zespół, właściwie póki nie zemdleję! Właśnie
to zamierzam zrobić aby osiągnąć jeszcze wyższy
poziom.
Czyli może nie jest tak źle i fani wciąż chcą mieć w
domu muzykę na fizycznym nośniku, tym bardziej, że
mogą też kupić album z waszymi autografami - może
warto pomyśleć również o wersji winylowej?
Naprawdę chcemy zobaczyć winylowe wydanie "Overture...".
Oczywiście wszystko to zależy od Pure Steel.
Mogą to zrobić, ale najpierw chcą sprawdzić jak potoczą
się sprawy z CD. Jest możliwość, że zrobią inny
projekt z naszym udziałem, który będzie na płycie winylowej,
ale tylko ogólnie rozmawialiśmy o tym i nic
nie jest pewne więc nie będę wdawał się w szczegóły.
Czekajcie na więcej informacji, sprawdźcie naszą stronę
i facebooka, by dowiedzieć się czy cokolwiek z tych
rzeczy uda nam się zrobić. Swoją drogą wspomniałem
o autografach na nich. Chciałem tylko wspomnieć, że
jeśli ktoś chce dostać "Overture..." czy cokolwiek z naszego
sklepu internetowego na stronie i chce mieć to z
autografem, niech da nam znać. Chcemy podpisać
wszystko co się da. To wszystko dlatego, że kochamy
swoich fanów i zrobimy wszystko, by dać im to czego
chcą.
Planujecie też wzmożoną promocję koncertową
"Overture To Madness", może połączoną też z wypadem
do Europy na kilka festiwali, skoro macie obecnie
europejskiego wydawcę?
Zdecydowanie zaczynamy grać więcej koncertów.
Szczególnie będziemy celować w występy z kapelami
koncertującymi w kraju, w którym akurat będziemy
występować, w kapele które pasują do nas o wiele lepiej
niż lokalne podróbki. Granie w Europie jest jednym
z naszych głównych celów. To coś, co chciałem
zrobić już od bardzo dawna i zrobić to bardzo dobrze,
jeśli będziemy mieli odpowiednio dopracowany show,
takie jak na przykład dobry festiwal. Problemem jest
finansowanie takich przedsięwzięć. Kosztuje to dużo
pieniędzy, żeby podróżować w te i z powrotem, więc
chcielibyśmy mieć pewne rzeczy ułożone tak, żeby
miały sens i się nam opłaciły. Nie czujemy potrzeby
zarobienia więcej niż na nasze wydatki, ale byłoby to
oczywiście miłe. Reklama jaką byśmy otrzymali jeśli
zagralibyśmy na odpowiednim show byłaby opłacalna,
nawet jeśli nie zarobilibyśmy dużo więcej kasy, niż to
z czym zaczynaliśmy, ale w naszej obecnej sytuacji nie
stać nas aby stracić dużo pieniędzy. Ogarnięcie czegoś,
gdzie nie przekroczylibyśmy granicy opłacalności nie
jest wcale łatwe i pewnie zajmie trochę czasu. Ale jestem
cholernie pewien, że w pewnym momencie tam
zagramy!
A co w dalszych planach, bo zakładam, że nie spoczniesz
na laurach, skoro muzyka wciąż jest twoją
siłą napędową?
Nie mogłeś być bliżej prawdy mówiąc, że nie spoczniemy
na laurach. Nieważne jak wiele osiągniemy, będziemy
iść do przodu jakbyśmy byli nowym zespołem, który
musi coś udowodnić. Właściwie to czuję, że musimy
udowadniać swoją wartość z każdym nowym albumem
i po każdym koncercie. Musimy zawsze być ostrzy,
skopać komuś konkretnie dupę i nigdy nie brać niczego
za oczywiste. Dlatego nigdy nie będziemy zadowoleni
z żadnego sukcesu, bo wiem, że zespół jest tak dobry
jak ich ostatnia płyta albo występ. Jeśli chodzi o
przyszłe plany, wiem z pewnością, że damy tak wiele
zajebistych koncertów jak się da i będzie nowy album
Axemaster z zupełnie nowym materiałem. Mamy już
gotowe cztery utwory, które zamieścimy w następnym
albumie i mam muzykę dla paru innych kawałków nad
którymi jeszcze nie pracowaliśmy. Jak na razie uwielbiam
te nowe rzeczy i wiem, że następny album będzie
idealnie pasował jako kontynuacja do "Overture..." i
może nawet przenieść to wszystko na wyższy poziom.
Masz rację, muzyka jest naszą główną siłą napędową,
ale to fani są tam z nią i nas prowadzą. Nigdy o nas nie
zapomnieli przez te wszystkie lata i zawsze okazywali
swoje wsparcie, dlatego chcemy kopać dupy dla naszych
fanów! Chciałbym podziękować wszystkim fanom
za przeczytanie tego wywiadu i za wspieranie
Axemaster. Rządzicie, kurwa! Nieważne jak wielcy się
staniemy, nigdy nie zapomnimy, że wszystkie osiągnięcia
zespołu są możliwe dzięki wam. Znaczycie dla nas
wszystko. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o nas możecie
sprawdzić nasz: facebook, twitter, youtube oraz
naszą oficjalną stronę internetową.
Wojciech Chamryk, Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska
Nie czekaj ani chwili
Chilijscy thrashersi powrócili z nowym albumem. Bardzo dobrym albumem. "Formula for
Anarchy" jest bowiem książkowym przykładem na to, jak powinno grać się wściekły thrash prosto z
trzewi. Całą resztę przeczytacie nieco niżej, gdzie dowiecie się m.in. o tym co chłopaki sądzą o nowej fali
thrash metalu, a także wspomnieniach z ostatniej wizyty w naszym kraju.
HMP: No, no! Chile może być z was dumne, ponieważ
"Formula for Anarchy" to cholernie dobry album.
Jesteście z niego zadowoleni?
Francisco Haussmann: Dzięki za miłe słowa, Łukasz,
I tak, jesteśmy. Sądzę, że zawsze istnieją jakieś aspekty
nagrania, które chciało by się zmienić po zakończeniu
albumu, jednak tym razem tych szczegółów było
niewiele, o ile w ogóle. Zawsze staramy się być jak najbardziej
skrupulatni podczas nagrywania, myślę, że ten
album jest krokiem w przód w porównaniu do poprzedniego.
Album trwa tylko 28 minut. Jest bardzo konkretny i
prosty. Było to waszym zamierzeniem?
Nie. Gdy pisaliśmy utwory to szliśmy po prostu z flowem.
Tak się akurat stało, że większość naszych pomysłów
przekształciła się w dwu czy trzy minutowe utwory
i pasowało nam to. Jakby punkowa aura objęła nasz
cały album. Wydało nam się to wtedy właściwe. Wydaje
się, że za każdym razem jak piszemy coś nowego,
czujemy się coraz bardziej komfortowo z krótszymi,
bardziej punkowymi pomysłami - w ten właśnie sposób
ewoluowaliśmy. Być może następny będzie dłuższy... a
może nie. Nie rozmawiamy właściwie o tym zanim
przystępujemy do pisania. To się dzieje samo z siebie.
Wykręciliście bardzo dobre brzmienie, a kawałki, pomimo
dużej dawki agresji, są dojrzałe. Czy to efekt
dwunastu lat pracy jako zespół?
Można tak powiedzieć. Żaden z nas nie jest utalentowanym
muzykiem czy coś, więc wydaje mi się, że pracowanie
razem opłaciło się. Bardzo podoba nam się
granie razem, nawet w sali prób; jest to dla nas wszystkich
sposób spuszczenia z siebie pary. Z drugiej strony
cały czas mówimy o tym, co musimy w swojej grze poprawić
i ciągle nad tym pracujemy. Sądzę, że ta początkowa
dynamika dobrze się sprawiła, pozwoliła
nam pisać coraz to lepsze utwory. Jeden z aspektów,
który każdy zespół powinien wziąć po uwagę, to trzymać
się swojego składu. Im lepiej każdy się zna, tym
lepsze będą kawałki. Przynajmniej dla nas się to sprawdziło.
Solówki straaasznie przypominają mi Hirax z dwóch
ostatnich albumów. Lubicie Katona i spółkę?
Jak najbardziej. Hirax jest kolosem thrash metalu i nikt
nie może w to wątpić. Mieliśmy okazję koncertować
z nimi na całej ich trasie i świetnie się bawiliśmy. Kolesie
na luzie z nieziemskimi pokładami energii. Dla
nas, nasze solówki mają rolę bycia komplementem dla
utworu oraz wzmocnienia agresji niektórych sekcji, nic
nadzwyczajnego. Bardziej podoba nam się chaotyczność,
niż melodyjność.
Wydaliście album pod szyldem Candlelight Records,
jak oceniacie tą współpracę?
Jest wspaniale. Związanie się z wytwórnią pokroju
Candelight zapewnia ci wszystko, czego potrzeba do
komfortowej pracy. Dla nas to już całkowicie inna gra.
To pierwszy album wydany pod szyldem dużej wytwórni
i bez wątpienia wszystko idzie w dobrą stronę.
Bardzo cieszymy się z podpisania kontraktu, mamy
nadzieję, że oni też. Nie wiem, co w tej kwestii przyniesie
przyszłość, ale mamy nadzieję na podtrzymanie
obecnej sytuacji i kontynuowanie współpracy z nimi.
Jak wyglądałby wasz opis "Formula for Anarchy"?
Bezkompromisowy i prosto z wnętrza! Za każdym razem,
gdy mieliśmy w przeszłości pisać nowy album,
poświęcaliśmy swoją uwagę temu, jak powinniśmy brzmieć,
by przyciągnąć uwagę jakiejś wytwórni. Sądzę, że
da się z tego powodu wyczuć w naszych utworach swego
rodzaju niepewność. Przy "Formula For Anarchy"
nic takiego nie miało miejsca. Wiedzieliśmy, że Candlelight
wspiera zespół, więc po prostu pisaliśmy ostrą
i szybką muzykę. Sądzę, że kiedy nie musisz zajmować
się niektórymi aspektami, takimi jak dystrybucja oraz
rzeczy związane z prasą, to możesz się skupić wyłącznie
na komponowaniu muzyki i byciu jak najlepszym
w tym, co robisz.
Jak trzyma się thrashowa scena w Chile?
Mogę powiedzieć, że usłyszysz jeszcze sporo dobrych,
Chilijskich thrashowych zespołów. Wiem, jak pracują
nowe zespoły ostatnimi czasy i nie mam wątpliwości,
że zostaną zauważone. Zespoły takie, jak Conflicted
oraz Impact, wydały w przeszłości wyśmienite albumy.
Usłyszymy z ich strony jeszcze lepsze. Mieliśmy
okazję dostąpić zaszczytu odsłuchania paru nowych
rzeczy, nad którymi właśnie pracują i z pewnością jest
to pierwszorzędny materiał. Mam jedynie nadzieję, że
będą mieli okazję by zagrać swoje dzieła za oceanem i
pokazać, jacy są dobrzy. Jeśli masz możliwość obadać
te zespoły, nie czekaj ani chwili.
Jakie są wasze ulubione albumy 2015 do tej pory?
Do tej pory, "American Dream Died" Agnostic Frontu,
"Apex Predator/Easy Meat" Napalm Death, "Tau
Cross" Tau Cross, "Obliteration" Entrails, "Inked In
Blood" Orbituary, przytaczając zaledwie kilka. Myślę,
że 2015 jest bardzo płodny pod względem produkcji
metalowych!
Foto: Nuclear
Powiedzcie co nieco o waszych zainteresowaniach
pozamuzycznych.
W ten, czy inny sposób wszystko, co robimy jest związane
z muzyką. Sebastian jest producentem i ma studio
nagraniowe, Punto (perkusista) posiada firmę zajmującą
się produkcjami audiowizualnymi. Matias i ja
pracujemy w małej firmie dystrybucyjnej/sklepie, w
Chile. Zdaje mi się - w danej chwili - jesteśmy głównie
skupieni na zespole i staramy się rozwijać w tym wymiarze.
Jako, że wszyscy mamy normalną pracę w
dzień, nie mamy wystarczająco czasu na hobby.
Czy wasz koncert w Teatro Novedades (znany szerzej
jako "Live At Teatro Novedades") to dla was
zaczyt?
Właściwie ten koncert był nagrany w Chilijskim, Teatro
Novedades jeszcze w grudniu 2007 roku. Był
taki pomysł pomiędzy zespołami, wytwórnią i producentem,
by wypuścić cały koncert na DVD, jednakże
nastąpiło nieporozumienie między producentem i wytwórnią,
z tego powodu nigdy nie został on właściwie
wydany. Po kilku latach zespoły zdecydowały się wykorzystać
ten materiał do różnych celów. My zdecydowaliśmy
się wrzucić to na Youtuba mimo dźwięku w
jakości bootlegu.
Jakie jest wasza opinia o, co chwile wychodzących,
młodych kapelach thrashowych?
Myślę, że thrash jest gatunkiem, którego kocha większość
metalheadów i prawdopodobnie tym, którego jako
pierwszego zaczyna się słuchać jako dziecko. Mając
to na uwadze, nie powinno nikogo zaskakiwać, że wiele
zespołów decyduje się grać thrash. To zdaje się jest
jedynie kwestia wyboru i nie ma w tym nic złego. Każdy
ma prawo grać jakikolwiek gatunek najbardziej mu
się podoba i nie ma z tym problemu. My dorastaliśmy
obok starszych zespołów mówiących nam, że nie możemy
grać thrashu, gdyż jest to styl z lat 80-tych i nie
było nas wtedy. Nie będziemy robić tego samego młodszym
od nas zespołom.
Pamiętacie swoją najdzikszą imprezę?
Prawdopodobnie przeformułowałbym to pytanie, jako
że ciężko było by pamiętać najdzikszą imprezę na jakiej
się było (śmiech!). Tak czy inaczej, najpewniej
były by to alkoholowe aftery w Polsce. Pamiętam (do
pewnego momentu), że w poprzednim roku, po zagraniu
w Bydgoszczy, zaczęliśmy pić z promotorem i nagle
pum!, wszystkim w jednym momencie urwał się film.
Nikt nic nie pamięta, zepsuliśmy van’a, niektórzy
z nas wymiotowali, pomoc drogowa przyjechała i naprawiła
vana, ale nikt z nas tego nie pamięta. Nie wiemy
nawet, jak dostaliśmy się do hotelu. Polska wódka,
rozumiesz?
Doświadczyliście ciężkich czasów, gdy chcieliście
zakrzyknąć "stop" i rozwiązać zespół?
Cięższe czasy, tak - mnóstwo, ale przenigdy nie myśleliśmy
o zaprzestaniu. Bywało dla nas bardzo ciężko,
mieliśmy skomplikowane sytuacje, ale łatwo się nie
zniechęcamy. Jeśli mamy jakiś problem, dyskutujemy
na jego temat i staramy się znaleźć rozwiązanie. Jesteśmy
tak naprawdę bardzo dobrymi przyjaciółmi, to
zawsze będzie na pierwszym miejscu przed jakimkolwiek
problemem związanym z zespołem. Jeśli ktoś ma
jakiś problem, zawsze wypracowujemy dla niego jakieś
rozwiązanie. Nikogo nie zostawiamy zdanego na samego
siebie.
Wiadomym jest, iż Tom Araya pochodzi Z Chile,
mieliście okazję spotkać go i zapoznać ze swoją twórczością?
Nie, nie mieliśmy takiej okazji. Od wielu dekad, Tom
mieszka w USA i przyjeżdża do Chile jedynie, by odwiedzić
rodzinę albo grać ze Slayerem. Z tego, co czytałem,
jest całkiem powściągliwą osobą. Lubi spędzać
czas z rodziną.
Wasze plany na najbliższą przyszłość to…
Najbliższa przyszłość zawiera w sobie Europejską i Rosyjską
trasę w 2015 promującą nowy album. Zacznie
się 6-tego sierpnia na Brutal Assaul Festival, potem
przenosi się do Rosji, a jeszcze później wracamy do
Wschodniej Europy by grać aż do pierwszego tygodnia
września. Gdy wrócimy już do Chile gramy na dużym
festiwalu, gdzie będziemy dzielić scenę z Faith No
More, System of a Down, Gojira, Mastodon, Lamb
of God i wieloma innymi zespołami. Zdaje się, że będzie
to bardzo zapracowany rok. Sprawdź nasze przystanki
na trasie, być może gramy gdzieś w pobliżu ciebie!
Dzięki wielkie za czas i miejsce poświęcone nam w
twoim magazynie, Łukasz! Cześć!
Łukasz Brzozowski
NUCLEAR
71
Wolimy małą, ale szaloną widownię,
niż duże, ale śpiące tłumy!
Belgijski thrash nie jest może szczególnie rozpoznawalny w świecie, nie
znaczy to jednak, że nie dzieje się w tym kraju nic ciekawego w tej dziedzinie. Potwierdza
to młody zespół Bloodrocuted, który w marcu wydał swój drugi album "Disaster Strikes Back" -
może i niezbyt odkrywczy, ale robiący wrażenie, szczególnie w wydaniu koncertowym. O powstaniu
zespołu, nagraniu najnowszej płyty i koncertach w Polsce opowiada lider Bloodrocuted:
Jak wspomnieliśmy wcześniej, do naszych inspiracji
zalicza się Metallica itp, ale to można usłyszeć słuchając
pierwszego albumu. Po nagraniach z "Doomed
To Annihilation", ja i Jason chcieliśmy zrobić coś
nowego, podążając w ślady naszych bohaterów z
wczesnych lat z Suicidal Angels na czele.
Ale z czasem chyba nadrobiliście zaległości, co potwierdza
wasz drugi album "Disaster Strikes Back".
Z jakimi założeniami przystępowaliście do prac nad
tą płytą?
Chcieliśmy czegoś nowego, chcieliśmy mieć własny
styl. Łącząc melodyjne riffy, mój dojrzewający głos -
że powinniśmy byli. Jest kilka utworów, które - jak
teraz sądzimy - powinniśmy zagrać nieco inaczej. Imponującym
jest fakt, że ścieżka perkusji była nagrana
zaledwie w jeden dzień. Dziewięć utworów w jeden
dzień. Z każdym utworem granym z prędkością powyżej
200 BPM i gęsto zapełnionym uderzeniami na
16-tej nucie (prościej: pomyślcie o basowym, perkusyjnym
solo w "Angel Of Death" Slayera), szalonym
było to, że Gaëtan był w stanie nagrać wszystkie te
utwory w tak krótkim czasie. Propsy dla niego!
Debiutancki krążek "Dommed To Annihilation"
wydaliście sami, dwójkę firmuje już Punishment 18
Records. Jesteście pewnie zadowoleni ze znalezienia
się wśród zespołów tej firmy, bo promocji własnej
a profesjonalnego wydawcy pewnie nie ma co
porównywać?
Chcielibyśmy podziękować Punishment 18 za pozwolenie
nam na dołączenie do tej wytwórni. Oni robią
naprawdę dużo dla swoich zespołów. Gdy wypuszczaliśmy
album sami, musieliśmy rozsyłać kopie na
cały świat. Zajmowanie się tym wszystkim było ciężką
pracą, którą teraz Punishment 18 przejmie na
swoje barki. To zaledwie jedna z bardzo wielu rzeczy,
które dla nas robią.
Znowu współpracowaliście z Mario Lopezem -
prace tego gwatemalskiego ilustratora musiały was
naprawdę zafascynować?
Pierwszy raz widzieliśmy jego dzieła na albumie Evil
Invaders. Byliśmy zachwyceni jego sztuką i skontaktowaliśmy
się z nim. Chcielibyśmy dalej z nim pracować,
jest świetnym artystą, miłym gościem i pracuje
całkiem szybko.
HMP: Thrash chyba był i jest nadal waszym ulubionym
gatunkiem, skoro zdecydowaliście się go
grać?
Bob Briessinck: Ja, to jest Bob (wokal, główna
gitara) i Daan (bas, wokal wspierający) stworzyliśmy
zespół w roku 2010, w wieku 13. lat. Byliśmy, jak
większość metalowców, wielkimi fanami Metalliki i
Slayera. W roku 2012 mieliśmy już ostateczny
skład. Jason (gitara rytmiczna) był wielkim fanem
Sodom i Suicidal Angels, zaś Gaëtan (perkusja) był
raczej zwolennikiem technicznego deathu (Obscura/Nile).
Pierwszy krążek był pisany wyłącznie przeze
mnie i Daana, ale przy pisaniu drugiego albumu, połączyliśmy
wszystkie nasze wpływy, by napisać coś,
co będzie satysfakcjonowało nas wszystkich.
Zaczynając przygodę z zespołem w tak młodym
wieku pewnie nie byliście wirtuozami, ale zdaje się,
że szybko nadrabialiście zaległości - entuzjazm i pasja
pomogły?
Tak, w rzeczy samej. Ja i Daan graliśmy razem od lata
2010 roku, więc przejamowaliśmy razem sporo godzin,
grając utwory Slayera i Anthrax. W 2011 roku
nauczyłem Jasona grać na gitarze, poszło to całkiem
sprawnie. Prawdę mówiąc, Jason był w stanie nauczyć
się grać "Raining Blood" w kilka miesięcy. Gaëtan
był raczej naszym zespołowym wirtuozem. Mając
zaledwie pięć lat miał już doświadczenia w graniu
na perkusji, gdy nagrywaliśmy dwa lata temu
"Doomed To Annihilation", blast-beatował z prędkością
250 BPM, co jest chore.
Zaskoczyło mnie, że waszymi największymi źródłami
inspiracji były młode thrashowe kapele jak
Suicidal Angels, Fueled By Fire czy Havok - wygląda
na to, że ominęliście klasyków w rodzaju Metalliki,
Slayer czy Megadeth?
Foto: Bloodrocuted
wyraźnie słychać różnicę wieku, porównując mój
wokal z "Doomed To Annihilation" (miałem wtedy
15 lat) i "Disaster Strikes Back" (17 lat) - ciągle rosnący
talent Daana i Gaëtana, udało nam się stworzyć
muzykę z szybkimi, thrashowymi, jednak melodyjnymi
gitarami i agresywną, trochę death-metalową
perkusją. O to nam chodziło.
Chęć przebicia debiutu jest zwykle bardzo motywująca
- jak było w waszym przypadku? Uznaliście,
że warto się sprężyć, bo ten materiał jest tego
wart?
Oczywiście, chcieliśmy napisać album lepszy od debiutu
i sądzę, że udało nam się to. Zależnie od osobistych
preferencji, jedni mówią, że pierwszy album
był lepszy inni, że drugi. Nie obchodzi nas, co ludzie
myślą sobie o naszej muzyce, dopóki podoba się ona
nam samym, wszystko jest w porządku.
Szybko uwinęliście się też z sesją nagraniową, bo w
dwa tygodnie. To pewnie efekt tego, że byliście
świetnie przygotowani do nagrań?
Prawdę mówiąc, nie byliśmy wcale tak dobrze przygotowani.
Nie zrobiliśmy nic z preprodukcji, a myślę,
Czyli dobry materiał to tak naprawdę dopiero początek,
bo bez odpowiedniego wsparcia czy przyciągającej
wzrok potencjalnego nabywcy okładki
wiele się nie zdziała?
To z pewnością prawda. Możesz napisać album tak
dobry jak "Killing Is My Business... And Business
Is Good", ale gdy dasz na to obrazek (na przykład)
kwiatka z małym, słodkim króliczkiem obok, ludzie
tego nie kupią. (śmiech!)
Współpraca z Punishment 18 Records dała też efekty
w postaci wznowienia waszej pierwszej płyty -
zależało wam na tym, żeby dotarło do niej więcej
ludzi?
Ponowne wypuszczenie "Doomed To Annihilation"
było ich pomysłem. Skontaktowaliśmy się z nimi i
zapytaliśmy, czy są zainteresowani i w mgnieniu oka
doszedł do nas e-mail z prośbą o wypuszczenie drugiego
albumu i ponowne wypuszczenie pierwszego.
Pierwszy album sprzedał się wyśmienicie, więc czemu
nie!
Kolejne odsłuchy "Disaster Strikes Back" utwierdzają
mnie w przekonaniu, że zaczynacie śmielej
spoglądać w stronę niemieckiego thrashu, czego dowodem
"Revolution Of The Enslaved" czy "Human/Beast"?
Tak naprawdę, niespecjalnie. Riff na początku "Human/Beast"
był napisany jeszcze w 2010r., ale nie
udało nam się utworzyć do niego kawałka do ubiegłego
roku. Utwory, które piszemy teraz, są bardziej
inspirowane deathowymi/blackowymi zespołami, ale
bez paniki, nadal będziemy thrashowym zespołem.
Używamy jedynie tych wpływów, które dla nas mają
wartość, by tworzyć bardziej interesującą muzykę,
niż klasyczne thrashowe riffy.
Lubicie też ostro przyspieszyć, stąd te perkusyjne
blasty np. w "Mors Indecepta"? Na żywo jest pewnie
jeszcze szybciej? (śmiech)
Tak, jak najbardziej! Właściwie zależy od widowni.
Jeśli stoi ona głównie w miejscu i przegląda coś na
smartfonach, to nie mogę odnaleźć w sobie energii -
gdy zaczynam kawałek od riffu - by zagrać utwór z
prędkością 230 BPM. Ale gdy widownia szaleje, tempo
też!
Pojawiły się też nawiązania do death metalu, słyszalne
chociażby w "Consumer Of Death", a już
szczególnie w bonusowym "Rise Ov Evil" z kasety
demo "Persecution Of Misantrophe"?
Utwór "Rise Ov Evil" był napisany raczej dla zabawy,
niż do grania go na żywo. Daanowi udało się zaśpie-
72 BLOODROCUTED
wać blackowo (w stylu Emperora), a Gaëtan kocha
grać kurewsko szybko. Jason niedawno zaczął słuchać
blacku/thrashu (jak chociażby Aura Noir) i zaczął
wymyślać podobne riffy. Razem z mną napisaliśmy
"Rise Ov Evil". Nadal uważamy, że to dobry
utwór, ale zbyt różniący się od reszty, by grać go na
żywo.
Po nagraniu płyty pożegnał się z wami perkusista
Gaëtan De Vos, jednak szybko znaleźliście jego następcę
w osobie Sandera Vogta?
Rozstaliśmy się z Gaëtanem jako przyjaciele. My
chcieliśmy koncertować, on uczyć się, to wszystko.
Gdy dostaliśmy zielone światło do udziału w trasie z
Suicidal Angels, Gaëtan powiedział, że może nie
móc do nas dołączyć z powodu studiów. Aby nie stracić
okazji, zapytaliśmy Sandera (który jest ciągle
muzykiem w zespole Deserter) czy chciałby do nas
dołączyć, okazało się, że bardzo tego chciał. Jednak
Gaëtanowi udało się dołączyć do trasy i ostatecznie
Sanders nie pojechał z nami. Naturalnym było to, że
skontaktowaliśmy się z Sanderem i złożyliśmy mu
propozycję dołączenia do nas, gdy zaczęliśmy przeczuwać,
że Gaëtan może podjąć decyzję o odejściu z
zespołu. Zapytaliśmy Sandera, czy może być naszym
zapasowym perkusistą na wypadek, gdyby Gaëtan
nadal miał problemy, ale ostatecznie nie dołączył do
nas na trasie.
Z muzykami Dr. Living Death czy Angelus Apatrida
też mieliście równie dobre relacje? Wspieraliście
się czasem na scenie podczas bisów, płataliście
sobie jakieś figle? (śmiech)
Nie supportowaliśmy ich na scenie muzycznie, ale na
niektórych koncertach skakaliśmy ze sceny. Na backstage'u
byliśmy dobrymi kumplami, szczególnie z gośćmi
z Angelus Apatrida. Zaprzyjaźniliśmy się już
pierwszego dnia, ci goście są wspaniali. Poznanie się
z gośćmi z Dr. Living Dead zajęło trochę czasu, ale
po paru dniach i oni okazali się być świetni. Już wcześniej
znaliśmy się z Suicidal Angels i to dzięki nim
mogliśmy dołączyć do trasy. Orfeas (perkusista Suicidal
Angels) nalegał, żebyśmy pojechali, a więc to
zrobiliśmy!
To gdzie było najgłośniej i najlepiej, że będziecie
mieli co wspominać nawet po latach?
To byłby koncert w Turock, w Essen. Było wyśmienicie!
Pełna widownia, duża scena i szalony tłum.
Także koncert w Krakowie był wspaniały! Było tam
może tylko 50 osób, ale wszyscy zachowywali się jak
popierdoleni. Wolimy małą, ale szaloną widownię,
niż duże, ale śpiące tłumy!
A jak grało się wam w Polsce, w Krakowie i Warszawie?
Jak wspomnieliśmy, bardzo nam się podobało. Kraków
był całkowicie szalony, Warszawa też była
super! Także sąsiednie Czechy były wspaniałe!
Czyli przy okazji wydania następnej płyty chętnie
do nas wrócicie?
Tak, tak, tak. Bardzo byśmy chcieli! To było wspaniałe
doświadczenie i chętnie byśmy je powtórzyli!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
HMP: Cześć! Na początek, gratuluję wam
debiutanckiego albumu. Bardzo dobry thrash
metal. Jesteście dumni z tego krążka?
Bianchi: Dzięki! Jesteśmy naprawdę dumni z
faktu, że polubiłeś naszego pierwszego pełniaka!!!
Osobiście jestem zadowolony z produkcji
"Blackmail The Nation", to było to czego
chcieliśmy!
Słyszę duże pokłady Kreatora i Metalliki w waszych
utworach. Zgodzicie się z tym?
Bianchi: Cóż, w języku thrash metalu niemożliwym
jest nie wymienić Metalliki, ale szczerze powiedziawszy
nasze brzmienie najbliższe jest Kreatorowi oraz
reszcie teutońskiego thrashu. Mamy wiele wpływów.
Dla przykładu - lubię heavy i power metalowe klasyki.
Floyd: Kocham black metal za atmosferę i dawkę emocji
jakie daje, ale ogólnie lubię wszystkie gatunki metalu,
od glamu po brutal death, pod warunkiem, że grane
są z pasją. Tambo jest maniakiem technicznego death.
"Blackmail The Nation" jest koncept-albumem. Skąd
napływały inspiracje na taką historię?
Bianchi: Jeśli chodzi o teksty, moją intencją było stworzenie
oryginalnej historii, więc byłem zainspirowany
wieloma misjami Jamesa Bonda, Batmana, filmami
klasy B ("Emanuelle Around The World" od Joe
D'Amato do kawałka "Reportage") i piłką nożną. Ten
album to historia o U.L.T.I.M.A.T.E., tajnym agencie
gotowym by zwalczyć złe plany innego agenta terrorystycznej
organizacji. Antagonistą jest H.O.L.O.
C.A.U.S.T., znany jako Lord of Replication, ponieważ
ma na celu skopiować polityków i wpłynąć na ludzi,
aby objąć władzę nad światem. Po wezwaniu od
szefa U.L.T.I.M.A.T.E. przechodzi prze hipodrom,
stadion i sklep replik aby osiągnąć końcową walkę
przeciwko szaleńcowi.
Podobało wam się nagrywanie albumu? Czy praca w
studiu była stresem czy czynnikiem wspomagającym?
Bianchi: Zawsze byłem pod presją podczas sesji nagraniowych
nie śpiąc po nocach, póki wszystko nie
zostało zrobione, ale jestem szczęśliwy z końcowych
rezultatów.
Jak opisałbyś album w kilku słowach?
Bianchi: Dziki i wybuchowy!
Jak doszło do powstania Ultimate Holocaust?
Bianchi: Po doświadczeniu sześciu lat w heavy metalowym
zespole, w roku 2011 ja, Floyd i Tambo zdecydowaliśmy
się na stworzenie thrashowego trio.
Floyd: Tak, byłem bębniarzem heavy metalowego zespołu
Bianchi od 2007r. do 2009r., gdy skontaktowali
się ze mną, przyjąłem ofertę przyłączenia się do ich kapeli
z przyjemnością. Bianchi z gitarzysty zamienił się
na basistę/wokalistę, w międzyczasie zagraliśmy tribute
dla Sodom, a po roku zaczęliśmy komponowanie
pierwszych, autorskich kawałków.
Zaczęliście interesować się thrash metalem od
dzieciństwa czy w późniejszych latach?
Bianchi: Zacząłem słuchać heavy i power metalu mając
16 lat, ale thrashu i death'u w wieku 20, ponieważ
Włoski thrash metal to temat-rzeka. Wyszła stąd masa
fajnych bandów, a wśród nich jest Ultimate Holocaust.
Debiutujący thrashersi opowiedzieli
nam co nieco o pomyśle na stworzenie
albumu, inspiracjach, a nawet trekkingu.
Nie obchodzą nas pozerzy
zawsze wolałem czyste głosy pokroju Dickinsona i
Halforda, ale gdy usłyszałem pierwszy raz Toma
Angelrippera, nawróciłem się na zespoły z growlującymi
wokalistami.
Wymieńcie swoje największe inspiracje. Czy są
wśród nich legendarne bandy z Włoch jak Bulldozer i
Necrodeath?
Bianchi: Tworząc dla Ultimate Holocaust inspiruję
się Judas Priest, Sodom, In Flames i Running Wild.
Jeśli chodzi o thrash metal jestem zainspirowany wieloma
popularnymi zespołami jak Bulldozer, Necrodeath,
Extrema, Schizo, In.Si.Dia.
Jak wygląda młoda scena włoskiego thrash metalu?
Wiem, że są tutaj świetne zespoły jak Necromessiah,
Game Over no i wy.
Bianchi: Obecnie znajdziesz całą masę fajnego thrashu
z Włoch, jak Game Over czy Ultra-Violence, będące
zdolnymi do stania się znanymi na terenie Europy i
dalej.
Jakie są wasze ulubione albumy z obecnego roku?
Bianchi: "Beyond the Red Mirror" Blind Guardian.
Floyd: "Endless Reign" Soul Rape.
Macie taktyki na niszczenie pozerów, którzy są plagą
w dzisiejszych czasach?
Floyd: My jesteśmy pozerami! Nie, nie, żartowałem…
Nie obchodzą nas pozerzy, kroczymy prosto naszą
drogą, a pozer jest wolny do robienia tego, na co ma
ochotę.
Znacie polskie zespoły metalowe? Słuchacie ich?
Bianchi: Tylko Vader.
Floyd: I wielki Behemoth! Ja i Tambo jesteśmy wielkimi
fanami tego zespołu, lubię także Decapitated.
Jakie są wasze plany na najbliższe miesiące?
Bianchi: Zawsze jesteśmy gotowi na nowe koncerty w
okolicach północy Włoch i pracujemy nad nowymi
utworami na nowy krążek. Planujemy, aby był on kontynuacją
"Blackmail The Nation". Powiemy ci o fajnym
pomyśle: nowa historia będzie miała miejsce w
dżungli, inspirowana b-klasowymi filmami o kanibalach.
Floyd: Ta, nadmieńcie o tym, że "Holocaust" z naszej
nazwy, dedykowany jest pięknemu b-filmowi "Cannibal
Holocaust". Więc - jak widać - zero polityki przy
wyborze nazwy! "Ultimate" zaś dedykowane jest największemu
(martwemu - niestety…) wrestlerowi
wszechczasów czyli Ultimate Warriorowi.
Macie zainteresowania pozamuzyczne?
Bianchi: Tak, lubię sport pokroju piłka nożna oraz
biegi (co praktykowałem za młodu), lubię gry video i
wszystkie rodzaje filmów.
Floyd: Ja przepadam za siłownią i trekkingiem (mieszkamy
w górach), grami video, horrorami i filmami fantasy,
książkami, szybkimi autami, podróżowaniem z
żoną (następna wycieczka do Meksyku) oraz alkoholizowaniem
się, (śmiech!).
Ostatnie słowo należy do was.
Floyd: Dzięki wielkie za wywiad. Chcielibyśmy powiedzieć:
Hello! Wszystkim metalowcom z całego świata.
Łukasz Brzozowski
Foto: Ultimate Holocaust
ULTIMATE HOLOCAUST 73
Mimo wszelkich przeciwności, wzlotów i upadków, będziemy iść i podążać za
naszymi marzeniami, ponieważ jesteśmy nie do zatrzymania.
Warsenal to młody zespół z kraju hord takich jak Sacrifice, Voivod, DMC, Razor
i Aggression, powstały w Joliette, w roku 2012. Ma za sobą demo i niedawno wydany debiut
"Barn Burner". W wywiadzie porozmawiamy m.in o kulisach powstania zespołu, skąd
się wzięła nazwa debiutu oraz o innych zespołach z kraju liścia klonowego, a rozmawiać
będę z gitarzystą i wokalistą zespołu, Mathieu Rondeau.
HMP: Na początek prosiłbym o parę słów wstępu:
co skłoniło was do utworzenia zespołu oraz jak przebiegało
powstawanie zespołu?
Mathieu Rondeau: Pomysł stworzenia zespołu przyszedł
całkiem naturalnie. Francis i ja znaliśmy się już
od pewnego czasu, no i zacząłem grać na gitarze, natomiast
rok później Francis zaczął swoją przygodę z gitarą
basową. Potem znaleźliśmy perkusistę i stworzyliśmy
cover band Megadeth i Metalliki. Naszego następnego
perkusistę Antoine spotkaliśmy na imprezie, na
której graliśmy. Chcieliśmy zacząć tworzyć i grać własny
materiał, jednak z tego co pamiętam, nasz pierwszy
perkusista nie był na to gotowy. Tak więc rozstaliśmy
się z nim i spytaliśmy się Antoine, czy by do nas
się przyłączył. Naszą wspólną pierwszą próbę spodziewaliśmy
się zacząć kawałkiem Slayer'a "Antichrist",
jednakże nigdy nie graliśmy tego utworu, więc zamiast
tego zaczęliśmy coś tworzyć. Właśnie wtedy zaiskrzyło
między nami trzema, wiedzieliśmy, że Antoine to ten
człowiek, którego nam było trzeba.
Co zainspirowało was do grania tego rodzaju muzyki?
Dlaczego akurat thrash/speed metal?
Po prostu to jest to czego słuchaliśmy i słuchamy nadal.
Te uczucia i napływ energii, które dostajemy od
speed i thrash metalowych zespołów chcieliśmy przekazać
dalej, ludziom, którzy teraz słuchają naszej muzyki.
Poza tym, według nas speed i thrash metal jest
najlepszym stylem muzyki do dodania elementów z
innych gatunków. Łatwiej jest nam dodać trochę klasycznych,
bluesowych czy nawet jazzowych motywów do
pisanych przez nas kompozycji.
Czym się inspirowaliście tworząc wasz album?
Każdy z nas dał swoją część inspiracji do tego albumu.
Ja na przykład, inspirowałem się staroszkolnymi
thrash i speed metalowymi zespołami takimi jak Megadeth
czy Destruction. Jestem wielkim fanem thrash
metalowych debiutów. Zawsze są szybkie, prawdziwe i
surowe. Dodając do tego dotyk Black Sabbath i świeżo
krwisty Enforcer, dostajesz to, co mnie zainspirowało.
Z kolei Antoine jest bardziej fanem punku - można
poczuć energię i agresję kiedy on nawala w swoje
bębny. Oczywiście, to nie są tylko nasze jedyne inspiracje.
Bierzemy cząstkę z każdego typu muzyki. Jesteśmy
otwarci na szerokie horyzonty muzyczne.
Dlaczego akurat nazwaliście go "Barn Burner"? Możecie
przybliżyć trochę genezę tego tytułu?
Po pierwsze, Barn Burner był zespołem grającym stoner
metal, z którym występowaliśmy na jednym z pierwszych
koncertów w Montrealu, kiedy byliśmy na trasie
z Skeletonwitch w 2012 roku. Ten zespół naprawdę
koncentrował się na riffach, tak jak my. Byliśmy
totalnie wzięci ich występem. Niestety, zespół rozwiązał
się w 2013r. Tak więc chcieliśmy złożyć im hołd.
Czuliśmy także, że ekspresja Barn Burner zgrywa się
z naszą energiczną muzyką i kompozycjami, przywołuje
coś interesującego i ekscytującego wraz z naszymi
riffami i ciągle zmieniającym się tempem. Ostatecznie,
gdy wybraliśmy nazwę albumu, już mieliśmy przed sobą
perspektywę okładki naszego debiutu.
Co chcecie powiedzieć za pomocą waszego albumu?
Nam nie chodzi głównie o to co chcemy powiedzieć,
ale o to co chcemy aby słuchacz odczuł. To wszystko
opiera się na dawaniu ludziom zastrzyku adrenaliny.
To sprawianie by słuchacz czuł się jak król, kiedy czuje
się przybity i dawać siły na przejście kolejnego, gównianego
dnia.
Co możecie powiedzieć o "Unstoppable"? Czy ten
utwór jest także waszym hymnem?
No cóż, my nie czujemy żeby to był nasz hymn. Po
prostu, jest to piosenka o tym, że mimo wszelkich
przeciwności, wzlotów i upadków, będziemy iść i podążać
za naszymi marzeniami, ponieważ jesteśmy nie do
zatrzymania.
Czy zamierzacie w przyszłości zamieścić jakiś utwór
instrumentalny na albumie? Wasze riffy całkiem dobrze
sprawują się same i idealnie pasują do głosu
wokalisty, warto by było im poświęcić trochę dłuższą
chwilę, czyż nie?
Nie mamypojęcia. Nie chcemy niczego robić na siłę.
Jeśli będziemy czuć, że ten moment danego kawałka
potrzebuje wokali, to je tam damy, jeśli nie to nie. My
naprawdę mamy na uwadze uczucia i perspektywę
utworów. I raczej nie widzę siebie jako piosenkarza
barda (jak każdy zresztą, śmiech), lecz prędzej jako
śpiewaka. Używamy wokalów tylko do rozgłaszania
wiadomości płynących z naszych utworów. Mniej więcej.
Czemu akurat "Dying on Stage" zostało wybrane do
teledysku?
Czuliśmy że to będzie właściwy wybór. Po pierwsze,
utwór jest krótki, co skłoni ludzi do przesłuchania go,
szczególnie w czasie zalewu nowymi zespołami, na które
nie starcza czasu by je dokładnie przesłuchać. Po
drugie, i jest to dla nas najważniejsze, ten utwór jest
naprawdę energiczny, jest masa riffów i zmian temp w
krótkim okresie czasu, oraz uwydatniona rywalizacja
basu z gitarą. Tak więc, ten kawałek pokazuje ludziom
czego mogą się spodziewać po reszcie albumu.
Zamierzacie zrealizować teledysk do jeszcze jednego
utworu z waszego albumu?
Pewnie tak. Nie wiemy dokładnie co będzie naszym
kolejnym wyborem. Zapewne wrzucimy materiał z naszych
koncertów, życia w trasie i imprez na które bywaliśmy.
Co do teledysków - wyznajemy zasadę DIY,
czyli zrób to sam. Wolimy zachować pieniądze na trasę.
Jeśli utwór jest dobry i teledysk jest w porządku to
słuchacz nie będzie się tym naprawdę przejmował. To
jest to co zrobiliśmy z "Dying on Stage". Nie kosztowało
nas to nic a nic, a dało znakomite rezultaty.
Jak przebiegało nagrywanie albumu "Barn Burner"?
Gdzie został on nagrany?
Nagraliśmy to w ciągu dwch dni, w stylu Black Sabbath,
w Tone Bender Studio w Montrealu. Graliśmy
na setkę, czyli w tym samym pokoju, w tym samym
czasie. Bez kitów, to co usłyszałeś, to dostajesz. Dość
męczącym było nagrywać dziewięć utworów w dwa
dni, jednak nic nie ma za darmo, szczególnie, że chcieliśmy
utrzymać prawdziwą, surową, old schoolową duszę
naszych nagrań. To samo z produkcją, był to nasz
osobisty wybór. Nie lubimy przeprodukowanego, plastikowego,
prawie "robotycznego" brzmienia, które oferuje
nam dziś sporo zespołów metalowych. Chcemy
słuchaczom dać uczucie, którego doświadczamy słuchając
naszych ulubionych albumów z lat 80-tych.
Wasz album posiada całkiem gorącą okładkę, zaprojektowaną
przez Carter Doody'go. Możecie coś nam
powiedzieć na temat tego artysty? Zamierzacie kontynuować
z nim współpracę?
Poznaliśmy Carter'a Doody dzięki zespołowi Zaum.
On zaprojektował okładkę ich debiutu, "Oracles", która
jest świetna! Byliśmy więc w kontakcie i on doskonale
rozumiał, co chcieliśmy otrzymać. Właściwy człowiek
na właściwym miejscu jak dla nas, szczególnie od
Foto: Warsenal
74
WARSENAL
kiedy chcieliśmy zostać w duchu staroszkolnego stylu.
Inni artyści, tacy jak Ed Repka czy Andrei Bouzikov
stworzyli już masę okładek wielu zespołom thrash metalowym,
uznaliśmy, że stracilibyśmy to poczucie unikalności.
Chcieliśmy utrzymać się w duchu lat 80-tych,
jednocześnie się wyróżniając spośród innych. Nie widzę
także żadnego powodu, dlaczego mielibyśmy przestać
z nim współpracować, lubimy wszystko w współpracy
z nim.
Skoro już rozmawiamy o designie, to kto jest odpowiedzialny
za projekt waszego loga?
Moja dziewczyna. Parę lat studiowała sztukę i zna się
na metalu, więc daliśmy jej wolną rękę w tworzeniu loga
i byliśmy przeszczęśliwi z osiągniętego rezultatu. To
dobra rzecz, szczególnie że my kiepsko rysujemy w zespole,
(śmiech).
Co sądzicie o współpracy z Punishment 18 Records
podczas wydawania waszego debiutu. Czy zamierzacie
kontynuować współpracę z tym wydawnictwem?
Jesteśmy zadowoleni z tego, że Punishment 18 wydał
nasz debiut. Wysłaliśmy im materiał i po kilku dniach
otrzymaliśmy odpowiedź pozytywną. Ludzie z Punishment
18 są naprawdę świetnymi ludźmi, którzy
troszczą się o swoich artystów i mają w sobie tą prawdziwą
metalową ikrę. Co do przyszłości, czas pokaże,
jednak nie widzę żadnego powodu przeciwko, więc
czemu nie.
Czy planujecie trasę koncertową z okazji wydania
waszego debiutu? Czy przyjedziecie także do
Europy?
Tak, poza koncertami w Kanadzie, będziemy w trasie
w Meksyku w lutym i marcu. Będziemy tam wspierać
Enforcer na dwóch koncertach. Mamy także plan na
lato roku 2016, trasa w USA. Oczywiście chcemy także
odwiedzić Europę. Mamy kontakt z paroma zespołami
i paroma agencjami zajmującymi się logistyką, jeśli
wszystko pójdzie po naszej myśli, w 2016r. zagramy
także w Europie. Mam nadzieje że to wypali.
Wasz najlepszy koncert do tej pory?
Ciężko powiedzieć który był najlepszy. Ale jednego
jestem pewien - True Thrash Fest 2013 - w Osace, Japonii,
był prawdziwie niesamowity. Ci Japończycy są
naprawdę zwariowani.
Czy możecie opowiedzieć jakąś ciekawą historię z
waszej koncertowej działalności, bądź z koncertów
na których mieliście okazję być?
Powiem wam jedną. To było po naszym koncercie w
Japonii, gdzie dzieliliśmy deski sceny z Violator'em z
Brazylii. Pedro Poney (wokalista Violator'a) i ja siedzieliśmy
obok siebie, nawaleni. Gadaliśmy o czymś i
w pewnym momencie Pedro złapał mnie za kark, coś
w rodzaju dźwigni (nie pamiętam już co powiedziałem
i dlaczego on to zrobił) i zaczął mnie dusić, i upadliśmy
oboje na podłogę. Próbowałem się podnieść ale
Pedro mi dał z plaskacza po twarzy. No to mu odwinąłem
mu w twarz. Wtedy zaczęliśmy się śmiać i poszliśmy
się wysikać. To był zabawny czas.
Co możesz powiedzieć o obecnej scenie thrash metalu
w Kanadzie?
Działają głównie w podziemiu. Jest parę zespołów z
większych miast, jednak trudno jest im uzyskać jakąkolwiek
pomoc ze strony mediów. Przetrwać można
głównie dzięki trzymaniu się razem, z innymi zespołom,
fanami i agencjami wydawniczym oraz zajmującymi
się trasami. Jest to trochę smutne, kiedy myśli się
o tym, szczególnie, że jest to kraj świetnych zespołów,
takich jak Voivod, Razor, Sacrifice czy DBC itd. Zespoły
z Kanady aby osiągnąć poziom odmienny od
swego obecnego, muszą mieć trasę w Europie bądź w
USA.
Jakie nowe zespoły z Kanady możecie polecić fanom
thrashu z Polski?
Ciężko jest wybrać tylko jeden zespół, jednak uważam
że polecilibyśmy Droid. Jeśli jesteś za pan brat z progresywnym
thrashem, takim jak np. Voivod, to Droid
jest idealny dla ciebie. Jeśli jesteś bardziej usytuowany
w crossover thrashu, to polecam Chemical Way.
Co zamierzacie poza koncertowaniem robić? Macie
jakieś plany na nowy album? Posiadacie jakieś nagrane
demówki, koncepty i inne takie?
Mamy trzy nowe piosenki, które już gramy na koncertach
i parę riffów na kolejne. Tak więc, będziemy kontynuować
tworzenie utworów. Jak sądzę, album będzie
naszym kolejnym krokiem, poza koncertowaniem.
Dzięki za wywiad. Proszę o parę słów na koniec.
Keep it True and Raw!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
HMP: Dzień dobry; zanim przejdziemy do dalszej
części wywiadu to prosiłbym o parę słów o początkach
zespołu. Jak zaczynaliście? Gdzie grywaliście?
Stefano Palmonari: Cześć Jacku. Zespół powstał około
2011r., a skład utrwalił się w 2012r., wraz z nagraniem
pierwszej EPki. W roku 2013 nastąpiła ostatnia
zmiana wokalisty. Jak wiele innych zespołów, zaczęliśmy
po prostu od ćwiczeń. Grywaliśmy głównie na lokalnych
koncertach metalowych.
Na kim się wzorowaliście ćwicząc i tworząc wasze
partie?
Stefano Palmonari: Geoff Tate, Sebastian Bach,
Ronnie James Dio.
Mattia Dall'Olio: Pete Webber, Vinnie Paul.
Riccardo Tani: Frank Bello, David Ellefson, D.D.
Verni.
Luca Dall'Olio: Paul Gilbert, Zakk Wylde, David
Sanchez
Jakich zespołów słuchacie? Czym się inspirujecie
tworząc wasze kompozycje?
Stefano Palmonari: Zespoły, które nas inspirują to
m.in Testament, Annihilator, Iced Earth, Dio oraz
Megadeth.
Jesteście nieco parę miesięcy po waszym debiucie, co
możecie powiedzieć o reakcjach na wasz album?
Stefano Palmonari: Wszystkie reakcje i opinie na temat
naszego albumu były pozytywne, w niektórych
przypadkach nawet entuzjastyczne!
Ile tworzyliście materiał na wasz debiut?
Stefano Palmonari: Około półtorej roku.
A ile trwało nagrywanie materiału na wasz debiut?
Stefano Palmonari: Dokładnie jeden tydzień.
Gdzie nagrywaliście wałki i kto wam pomagał przy
nagrywaniu?
Stefano Palmonari: Album został nagrany w Domination
Studios, przy pomocy Simone Mularoni. Nikt
inny nam nie pomagał podczas procesu nagrywania,
tylko on i my.
Co sądzicie o współpracy z osobą, która pomogła
wam przy obróbce materiału?
Stefano Palmonari: Uważamy, że Simone jest jednym
z najlepszych inżynierów dźwięku w Europie. Być
może jest w tym najlepszy. Dał naszym utworom nowoczesny
i świeży dźwięk, mając na uwadze to, że jest
to mieszanka staroszkolnego speed/thrash metalu połączonego
z paroma innymi elementami.
Który wałek z albumu jest waszym ulubionym? Możecie
go scharakteryzować?
Stefano Palmonari: Prawdę mówiąc, nie mamy
Przeszliśmy przez kilka różnych gatunków
podczas tworzenia albumu
Blindrage to młody, włoski speed/thrash metalowy zespół, który powstał w 2011 roku, a zadebiutował
w 2015 roku albumem "Blindrage". Przed debiutem, zespół wydał jeszcze EPkę, również o tytule
"Blindrage" (2012). Stefano Palmonari jest już trzecim wokalistą, przedstawi nam w kilku słowach świat
zespołu, kulisy pracy nad albumem, swoją opinię dotyczącą włoskiego metalu i o innych sprawach, ale o
tym przeczytacie w wywiadzie. Zapraszam.
Foto: Blindrage
naszego ulubionego wałka. Przeszliśmy przez kilka różnych
gatunków podczas tworzenia albumu; od speedmetalowego
"Fires" i "Fist of Steel" do czegoś bardziej
szczególniejszego, thrashowych wątków, co da się
odczuć w utworach "Fools Can't Cry" i "Fever".
Graliście ostatnio z Asgard. Co możecie powiedzieć
na temat tego zespołu? Jak się udał koncert?
Stefano Palmonari: Asgard rządzi, koncert był zajebisty.
Czy planujecie trasę koncertową po Europie?
Stefano Palmonari: Niestety, nie w tym momencie.
Czy pracujecie już materiałem na kolejny album?
Kiedy możemy się go spodziewać?
Stefano Palmonari: Tak, pracujemy nad nowym materiałem.
Nowy album zaczyna nabierać kształtów.
Czy zamierzacie poszukiwać wydawcy waszej kolejnej
płyty?
Stefano Palmonari: Wydaje mi się, że jedno z wydawnictw
będzie zainteresowane, tak więc zobaczymy
jak to wyjdzie z naszym następnym albumem.
Co sądzicie o kondycji włoskiego metalu? Czy możecie
polecić jakieś ciekawe thrashowe zespoły z waszego
kraju?
Stefano Palmonari: No cóż, scena włoskiego metalu
jest dość interesująca, jednak przez wszystkie te lata
była ciągle ignorowa. Jednak dzięki takim zespołom
jak Strana Officina i Vanadium, które powstały ponad
trzydzieści lat temu, jesteśmy obecnie tutaj.
Czy słyszeliście jakiś polski zespół metalowy? Jeśli
tak, to co o nim sądzicie? Czy macie jakieś ulubione
zespoły z naszego kraju?
Stefano Palmonari: Oh tak. Polska scena metalu jest
żywa i interesująca. Lubimy takie zespoły jak Crystal
Viper, Vader, Vervax, oraz wiele innych.
Ostatnia płyta Acceptu zatytułowana jest "Blind
Rage"- podobnie do waszej nazwy - słuchaliście go?
Co o nim sądzicie?
Stefano Palmonari: Oczywiście że tak, była świetna.
Wiesz co w tym wszystkim było najzabawniejsze? Kiedy
dyskutowaliśmy o nazwie naszego debiutu i w końcu
zdecydowaliśmy się na debiut nazwany nazwą zespołu
i parę dni potem (dni, nie tygodni) Accept wydaje
swój album. Cóż za zbieg okoliczności.
Dziękuje za wywiad i proszę o parę słów na koniec
dla naszych fanów.
Stefano Palmonari: Znajdźcie nas na Facebooku, obejrzcie
pare materiałów z naszej stronki i zostawcie
łapkę - jeśli chcecie. Dziękuje Jacku!
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
BLINDRAGE 75
Drugi long speed metalowych niszczycieli z Bulldozing
Bastard nie daje nam okazji do przemyśleń,
tudzież analizowania go. W zamian za to, ten miły
duet z wielką chęcią skatuje Wasze uszęta porządnym,
bezkompromisowym speedem. Poza tym
Stefan Genozider to bardzo ciekawy i chętny do
odpowiedzi rozmówca. Na każde pytanie odpowiadał
on z dużą dbałością o szczegóły i detale,
co powinno zrobić wrażenie na każdym z
was. Drodzy Czytelnicy. Miłej lektury!
Cenię riffy ponad solówki, zespoły ponad muzyków…
HMP: Siema! Skopaliście nasze dupska dzięki
"Under The Ram". Jesteście z niego zadowoleni?
Stefan Genözider: Dzięki! Jesteśmy z niego bardzo
zadowoleni. Teraz, gdy minęło już trochę czasu
odkąd zrobiliśmy ten album, jesteśmy zdolni
oceniać całość z pewnym dystansem, ale spokojnie
możemy stwierdzić, że "Under The Ram" przetrwało
próbę czasu. Zebraliśmy sporo pozytywnych
opinii z całego świata, w tym wielu ludzi, czyli coś
czego nie mogliśmy osiągnąć na naszym debiucie.
"Once The Dust Has Settled" jest majestatycznym,
żwawym hymnem śmierci! Czy trudnym
było napisać numer tak odmienny od reszty?
Nie, nie do końca. Cały kawałek był bardziej "migawką"
niż cokolwiek wcześniej. Najcięższą częścią
"Once The Dust…" była nasza kłótnia przed jego
napisaniem czy chcemy napisać taką… raczej "głupkowatą"
pioseneczkę i wydać ją pod szyldem Bulldozing
Bastard. Na szczęście poszliśmy w to, a rezultat
okazał się bardzo zadowalający. "Once The
Dust…" to zupełnie odmienny aspekt krążka, który
kończy go w wyśmienitym stylu.
Solówki na "Under The Ram" można opisać tylko
jednym słowem - wyśmienite. Macie swoich gitarowych
bogów?
Dzięki, świetnie to słyszeć! Osobiście, nie mam
prawdziwych bohaterów gitary albo ludzi, których
staram się naśladować podczas tworzenia swoich
riffów itd. Moimi herosami są najzwyklejsi w świecie
gitarzyści, którzy potrafią tworzyć świetną muzę
bez zbędnych popisówek, póki na takowe nie
przyjdzie okazja. Cenię riffy ponad solówki, zespoły
ponad muzyków.
Wasze liryki traktują m.in. o kobietach, jesteście
do nich pozytywnie nastawieni? (śmiech)
Oczywiście, że jesteśmy do nich "pozytywnie nastawieni",
(śmiech). Cóż, sądzę, że pijesz do tekstu
kawała "Black Metal Slut", czyż nie? Ten tekst
kończy się dużo bardziej komicznie niż planowałem.
Wiadomość w nim jest prosta: Znaj swój
charakter i ludzi, którzy cię otaczają! Heavy metal
wydaje mi się być magnesem spajającym masy ludzi,
którzy wyrażają w nim swoją kulturowość, tradycje
i pewne nastawienie. Jednak wielu z nich to
zwykli sezonowcy, którzy co chwila wpadają i wypadają
z ram gatunku. "Black Metal Slut" to nic
więcej jak krytyka tego całego "systemu" w bardzo
delikatny sposób.
Jak opisałbyś ten album?
Zardzewiały, charczący bękart, napędzany tonami
chaosu, dymiący niczym wielki potwór ze wzgórz
zrobionych z ludzkich kości, podczas słuchania,
nieustannego słuchania "Ridin' With The Driver".
Producentem płyty był M. Brinkmann, czy
współpraca z nim przebiegła wedle oczekiwań?
Jasne! M. jest naszym starym kumplem, z którym
pracuję jako muzyk przeszło siedem lat. Jest typem
osoby, która zawsze potrafi domyślić się, jaki jest
twój cel, bez niepotrzebnego wciskania swoich wizji.
Bardzo przyjemny i profesjonalny. Polecam!
High Roller Recors jest legendarną wytwórnią,
która współpracowała z takimi zespołami jak
Candlemass, Blood Feast czy Exodus. Czujecie
się zaszczyceni możliwością pracy z takim labelem?
Jak najbardziej! Gdy dostaliśmy propozycję współpracy
z High Roller Recors, było to jak spełnienie
marzeń. Nie wyobrażam sobie lepszej okazji na nagranie
tego albumu w Niemczech. High Roller Recors
zawsze dowodziło wielkiego szacunku dla
swoich podopiecznych i płyt przez nich wydawanych,
co czyni mnie, z nich, bardzo dumnym.
Foto: Bulldozing Bastard
Scena speed metalowa w Niemczech trzyma się
wyjątkowo dobrze. Byłbyś w stanie wybrać najbardziej
obiecujące bandy?
Znajdziesz tu masę świetnych kapel, ale też sporo
gówna. Ciężko powiedzieć jaki zespół nazwałbym
najbardziej obiecującym, ale myślę, że nowy album
Division Speed skruszy mury. Rozmawiając o nowych
niemieckich zespołach naprawdę ciężko
wskazać, który jest wyjątkowy i wyróżniający się na
tle reszty. Było kilka takich albumów, które spotkały
się z przytłaczająco dobrym odbiorem w podziemiu,
ale zwyczajnie mnie nie ruszyły. Może straciłem
dobry gust albo wręcz przeciwnie, rozwinąłem
go nieco, ponieważ ciężej trafić do mnie prostą
muzyką (śmiech).
Jakie są twoje ulubione albumy z 2015?
Jak do tej pory nie ukazało się wiele albumów, które
wzbudziłyby mój entuzjazm. Jestem jednak pewien,
że niedługo takowe się ukażą.
Kto jest twoją największą inspiracją?
Muzyk, piosenka albo artysta, który w danej chwili
mnie zainspiruje. Jednak opisywałbym to raczej jako
formę motywacji i impulsu. Prawdziwa inspiracja
nie jest czymś co możesz nazwać. Nie inspirują
cię różne rzeczy. Inspiracja po prostu się wydarza.
Najważniejszym muzykiem dla metalu jest...?
Ktoś, kto potrafi stworzyć muzykę, która nie jest
ani chaotyczna, ani monotonna. Osobą, która pisze
thrashowy kawałek, który mógłby znaleźć się na
"Bonded by Blood", bez brzmienia Exodus. Dobry
heavy metal zwarzony jest wedle starego przepisu
z ostrymi dodatkami, które hodujesz w swoim
ogródku, (śmiech)! Żadni idole nie są potrzebni.
Jakie są twoje zainteresowania poza muzyką?
Projektowanie graficzne i gotowanie.
Jaka była najbardziej hardcore'owa impreza, w
której wzięliście udział?
Ciężko stwierdzić. Mieliśmy wiele świetnych
tripów i balang na przestrzeni kilku ostatnich lat,
ale uważam, że jedną z najlepszych było Bulldozing
Europe 2014 i Heavy Metal Espectros
Weekend w Hiszpanii. Nie będę o nich mówił. To
rzeczy z gatunku "trzeba być i zobaczyć, żeby zrozumieć",
(śmiech)!
Jakie są najbliższe plany Bulldozing Bastard?
Nie mamy zbyt wielu planów. Zagramy trochę gigów
w tym roku, być może zrobimy małą przerwę
w 2016, wiesz, taką przestrzeń dla naszych innych
zespołów i projektów, które kiedyś mogą ujrzeć
światło dzienne. Po wszystkim wystartujemy z
nowym albumem w 2017, a może i 2018, kto wie?!
Ostatnie słowo dla fanów?
Kupcie "Under The Ram", póki wciąż jest świeże i
pamiętajcie by grać "Unleashed In The East" co
najmniej raz dziennie, tak dla dobrego zdrowia,
(śmiech)! Pozdrowienia i ogromny szacun z Niemiec!
Dajcie temu draniowi zaryczeć!
Łukasz Brzozowski
Foto: Bulldozing Bastard
76
BULLDOZING BASTARD
...wraca z martwych...
Ugly Kid Joe ze słonecznej Kalifornii jest jednym z tych zespołów, który w latach
80-tych mocno wyróżniał się na tle innych kapel. Nie pasował do agresywnego, thrashowego
grania spod znaku Slayera czy Megadeth ale też daleko mu było do blondynów z hairmetalowych
kapel w stylu Poison czy Motley Crue. Ugly Kid Joe miał w sobie coś z Metalliki,
odrobinę Red Hot Chili Peppers ze szczyptą ówczesnego hip-hopu. I zagwarantowało im to
sukces. Wspólne światowe trasy z mnóstwem kapel (m.in. Motorhead, Bon Jovi czy Ozzy Osbourne),
setki tysięcy sprzedanych płyt i miliony fanów na całym świecie nie mogą się mylić.
We wrześniu, po 19-letniej przerwie zespół wydał wreszcie swój czwarty, pełny album "Uglier
Than They Used ta Be", który co ciekawe w całości został sfinansowany z kampanii
crowd-fundingowej na portalu pledgemusic.com. Przeczytajcie co ma o nim do powiedzenia
jeden z założycieli formacji, gitarzysta Klaus Eichstadt.
HMP: Na wstępie chciałbym wam pogratulować
świetnej płyty. "Uglier Than They Used to Be"
brzmi jak stare dobre Ugly Kid Joe. Świetna robota.
Cały krążek nagraliście w przeciągu 21 dni. To dosyć
szybko jak na taki zespół. Mam na myśli, że wiele innych
dużych kapel, nagrywa płyty po kilka miesięcy a
nawet lat.
Klaus Eichstadt: Tak szybko nagraliśmy album, ale
zanim weszliśmy do studia wszyscy mieliśmy już kilka
pomysłów na riffy, teksty, muzykę a nawet całe utwory,
więc nie poszliśmy tam zupełnie bez niczego.
Utwory brzmią bardzo świeżo i ciężko. Kto odpowiada
za brzmienie albumu, gdzie go nagrywaliście?
Nasz gitarzysta Dave Fortman zmiksował i wydał album.
Stworzył wiele płyt o świetnym brzmieniu (Evanescence,
Godsmack, Slipknot, etc.).
To nie pierwszy raz, gdy pokazujecie swoje uwielbienie
dla Motorhead. Najpierw było "Airheads", ścieżka
dźwiękowa i piosenka z Lemmy i Ice-T, a następnie
wiele koncertów w koszulkach z Motorhead.
Czym Motorhead jest dla Ugly Kid Joe? Jaki wpływ
ma ten zespół na was?
Spotkaliśmy ich w 1992 roku na trasie z Ozzim i
właśnie Motörheadem. Mieliśmy sąsiadujące garderoby.
Byli mili i uprzejmi dla nas i świetnie się rozumieliśmy.
Podziwiamy ich za ich długowieczność i wytrwałość.
Mówiąc wprost: są legendą.
Do tej pory w Polsce zagraliście jeden raz. Było to na
polskim Woodstock, takiej polskiej wersji słynnego
hipisowskiego festiwalu. To był wielki koncert, było
wtedy coś około kilkaset tysięcy ludzi, prawie milion.
Ugly Kid Joe na początku kariery różnił się od innych
zespołów. Nie byliście typowymi metalowcami,
wasze brzmienie było lżejsze i czyste, ale nie myśleliście
aby natapirować włosy, jak hair metalowcy.
Tych ostatnich wręcz nienawidziliście. Jak wspominasz
tamte czasy?
Kochaliśmy heavy metal, ale nie chcieliśmy nosić makijażu
i lakieru na włosach. Jesteśmy w większości kalifornijskimi
dzieciakami, które noszą szorty, kochają
Red Hot Chili Peppers i rap... To są czynniki, które
miały na nas wpływy, byliśmy po prostu sobą.
Pewnie wielokrotnie o tym mówiliście. Proszę,
opowiedz jeszcze raz historię, która stoi za nazwą
Ugly Kid Joe. Wiem, że wiąże się to z nazwą zespołu
Pretty Boy Floyd (swoją drogą tragiczną). Jak to było
naprawdę?
Tak, masz rację... Nie mieliśmy nazwy, a mieliśmy
otworzyć koncert dla Pretty Boy Floyd, więc dla żartów
wymyśliliśmy Ugly Kid Joe. Wpadliśmy na to, że
transparenty "Ugly Kid Joe & Pretty Boy Floyd" będą
wyglądać zabawnie. Nie znamy ich osobiście, ale faktycznie
zadzwonili i podziękował nam za cały rozgłos!
Jednym z oryginalnych gitarzystów był Roger Lahr,
ale opuścił kapelę. Dlaczego odszedł z zespołu?
To po prostu nie działało dobrze muzycznie, nic osobistego,
Roger jest wspaniałym facetem.
Jak wspominasz trasy Ugly Kid Joe z With Ozzy
Osbourne, Motorhead, Bon Jovi, Van Halen or Def
Leppard?
Świetne czasy... Naprawdę nasze marzenia się spełniły.
Ozzy i Motörhead na tej samej trasie?! Eddie Van
Halen rozgrzewający się w naszej szatni przed każdym
koncertem! To było szaleństwo.
Ugly Kid Joe to jedna z bardzie rozpoznawalnych
nazw oraz zespołów, który gra swoją wersję hard
rocka. Można powiedzieć, że Ugly Kid Joe odniósł
sukces. Co dla ciebie znaczy sukces. Jak to rozumiesz?
Myślę, że sukcesem byłoby granie i utrzymywanie się
Dlaczego zdecydowaliście się na niego?
Dave jest członkiem zespołu, a w dodatku jest świetnym
producentem i zna się na miksowaniu.
"Uglier Than They Used to Be" jest waszą pierwszą
studyjną płytą od dwudziestu lat. W 1996 roku wydaliście
"Motel California". Wszystko przez rozpad
grupy. Czemu postanowiliście wtedy rozwiązać zespół?
Mieliśmy dość wszystkiego, Ugly Kid Joe to i Ugly
Kid Joe tamto... można to nazwać kryzysem. Wszyscy
pozostaliśmy przyjaciółmi, więc nie było to złe rozstanie.
Z pewnością, skoro postanowiliście w 2010 roku wrócić
na scenę.
Dave i Shannon pracowali razem nad płytą zespołu
Godsmack. Prawdopodobnie po kilku piwkach przyszedł
im do głowy pomysł na zrobienie nowego album
z Ugly Kid Joe. Oczywiście Whit i ja byliśmy zachwyceni
tym pomysłem i od razu zaciągnęliśmy się na pokład!
Okładka albumu wraz z kilkoma utworami przynosi
mi na myśl najstarsze dokonania Ugly Kid Joe. Coś
w stylu "America's Least Wanted". Zaś niektóre
utwory brzmią bardzo nowocześnie a la Foo Fighters.
Czym się głównie inspirowaliście przy tworzeniu
kompozycji?
Każdy napisał coś od siebie, tak więc inspiracja pochodzi
od nas wszystkich i łączy się w jedną całość.
Doświadczenia życiowe każdego z nas wyrażone w muzyce
i tekstach piosenek.
Okładka została narysowana przez Daniela Mercera.
Wygląda zupełnie jak "America's Least Wanted",
z tym że w zombie wersji. Ostatnio dużo zespołów
porusza tematy zombie i umarłych, czy to przez dużą
popularność "The Walking Dead"?
Chciał pokazać, że Ugly Kid Joe wraca z martwych,
ponieważ nie byliśmy zespołem od bardzo dawna.
Na nowym albumie są dwa covery. Pierwszy starej
kapeli związanej z Motown Records, Rare Earth "Papa
Was A Rolling Stone". Drugi to Motorhead "Ace
Of Spades". Do obu kawałków zaprosiliście gości,
australijską piosenkarkę Dallas Frasca oraz Phil'a
Campbell'a z Motorhead. Wszystko brzmi doskonale,
ale dlaczego zaprosiliście Dallas aby pomogła
wam przy Rare Earth?
Whit i Sonny spotkali ją w Australii pod koniec naszej
ostatniej trasy i świetnie się zrozumieliśmy, więc muzyka
została zrobiona!
Foto: Ugly Kid Joe
Jak wspominasz ten show? Cały festiwal. Czy spędziliście
więcej czasu na Woodstock, czy po prostu
zagraliście koncert i pojechaliście dalej?
To był największy i jeden z najlepszych koncertów w
całej naszej karierze! Po prostu niewiarygodne. Świetna
atmosfera, niesamowita gościnność, po prostu wszystko
wokół było wspaniałym doświadczeniem. Musiałem
chodzić dookoła tłumu i mimo tego, że było to
kilkaset tysięcy osób, wydawało się spokojnie pośród
tego szaleństwa. Naprawdę bardzo mi się podobało.
Ostatnio byliście na trasie Great Britain Tour.
Przygotowujecie jakąś wyprawę po Europie, może
jakiś koncert w Polsce?
Nie chcemy niczego więcej niż kolejnego koncertu w
Polsce i mamy nadzieję, że nam się to uda.
z muzyki, tworzenie płyt, bycie autorem piosenki granej
w radiu oraz możliwość zwiedzania świata i zdobywania
fanów, którzy przyjdą zobaczyć twoj zespół. To
byłby sukces.
Jest coś, czego żałujesz w karierze Ugly Kid Joe?
Chciałbyś aby coś się nigdy nie wydarzyło?
Właściwie to nie.
Jakie macie plany po wydaniu nowego albumu?
Turnee po świecie!
Wiele zespołów pisze swoje biografie i autobiografie.
Niektórzy wręcz kręcą filmy. Jak na to się zapatrujesz?
Myślałeś ab zrobić cos takiego dla Ugly Kid Joe?
Myślę, że ten film został już nagrany, nazywa się "This
Is Spinal Tap"!
Mateusz Borończyk
Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
UGLY KID JOE 77
Zawsze słuchajcie heavy metalu głośno i z dumą!!!
Bohaterami nowego numeru są zespoły związane z Sean'em Peck'iem. Każdy z
tych zespołów gra wyśmienity heavy metal. Zupełnie nie ustępuje im grecki Diviner. Ich
debiut "Fallen Empires" jest równie ekscytujący co nowe krążki Cage, Death Dealer czy Denner
/ Shermann. Aby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć po wspomniany album. Przed
tym jednak możecie poczytać co ma do powiedzenia wokalista tej grupy, Yiannis Papanikolaou.
robić to, co jest najlepsze dla zespołu.
się z moimi ukochanymi przyjaciółmi w ciągu ostatnich
pięciu lat, dało mi to chwile niewymownej wdzięczności
i podekscytowania. Po śmierci Ronniego,
wspólnie z czwórką innych muzyków założyliśmy zespół
w hołdzie Ronniemu oraz jego udzałowi w
heavy metalu. Zespół ten zapewnił nam dużą dawkę
emocji jak i wyzwań. Rock 'n' Roll Children nie było
moją pierwszą kapelą. Od 17 roku życia grałem w różnych
zespołach. Jednym z najbardziej znanych osiągnięć
może być założenie formacji InnerWish w
1995 roku wraz z Thimiosem Krikos, gitarzystą Diviner.
Czy twój wybór, jako wokalisty, to wybór z premedytacją,
że o to będziemy mieli kogoś, kto śpiewa
jak Dio, czy po prostu kapeli zależało na bardzo
dobrym wokaliście, o dobrych warunkach oraz z niemałymi
umiejętnościami kompozytorsko-aranżacyjnymi?
Powiem to tak: Nie było miejsca na burzę mózgów,
kto ma zostać wokalistą zaspołu, ponieważ ja i Thimios
jesteśmy założycielelami, (śmiech). Kapela jest
tworem mojego pragnienia, aby umieścić muzykę w
obecnym podejściu do metalu, w zakresie jego tworzenia
oraz wykonania.
"Fallen Empires" to bardzo dobry album. Nie ma na
nim żadnego słabego numeru, a muzyka jest bardzo
dojrzała. Czy mógłbyś zdradzić w jaki sposób pracujecie
nad utworami, tekstami, grafiką czyli nad
tym co później do ręki otrzymuje fan.
Cóż, dziękuję za uprzejme uwagi dotyczące naszego
debiutowego albumu "Fallen Empires". Naprawdę
staraliśmy się uzyskać jak najlepszy wynik jaki tylko
się dało. Pracowaliśmy nad płytą z wielkim zapałem
i uwagą na każdy detal. Jeżeli chodzi o utwory, to
mieliśmy dużo przygotowań przed wejściem do studia,
w aspektach dotyczących muzyki jak i tekstu.
Przed produkcja upewniała nas, że jesteśmy bardzo
blisko tego, co początkowo mieliśmy na myśli. Na
szczęście atmosfera w zespole została zrozumiana
przez wszystkich, którzy pracowali nad tym albumem.
Myślę, że nasz charakter wychodzi również
przez grafikę okładki "Fallen Empires".
HMP: Przyznam się, że przy waszym "Fallen Empires"
ekscytowałem się tak, jak przy debiucie
Death Dealer "War Master". Ewidentnie wasza
muzyka nawiązuje do złotych lat heavy metalu i
twórczości takich kapel jak, Judas Priest, Dio, Manowar
itd. Proszę opiszcie koncepcje i inspiracje,
które towarzyszyły wam przy zakładaniu Diviner.
Yiannis Papanikolaou: Na samym początku chciałbym
podziękować w imieniu całego zespołu za zainteresowanie
się naszą muzyką i oczywiście za uprzejme
wprowadzenie! Wydaje mi się, że odebraliście
dobrze naszą wiadomość. Diviner rzeczywiście jest
naszym dojrzałą próbą połączenia naszych niezaprzeczalnych
klasycznych korzeni metalowych z agresywnym
i nowoczesnym brzmieniem. Zostaliśmy zainspirowowani
całą kulturą heavy metalową, połączoną
za pomocą potężnej liryki oraz koncepcji nowoczesnych
riffów gitarowych. Mógłbym wymieniać dalej,
ale miejmy nadzieję, że podczas słuchania wpadniecie
na przekaz dość szybko.
Podobnie jak w wypadku wspominanego Death
Dealer, mimo, że odnosicie się do klasycznego
heavy metalu, to nie dążycie do uzyskania oldschoolowego
brzmienia. Za to w pełni czerpiecie z
tego co proponuje współczesna technika nagraniowa...
Jak powiedziałeś, Diviner nawiązuje do klasycznego
heavy metalu, ale w żaden sposób nie utknęliśmy w
przeszłości. Przez lata metal ewoluował i nie ma sensu
odtworzać tego, co nie może być już takie samo.
Korzystamy z najlepszych źródeł do jakich mamy dostęp,
aby uzyskać jak najlepszy możliwy rezultat dla
naszej muzyki, która komplementuje najlepiej charakter
naszego zespołu. Mimo to, nie zapominajmy, że
wiele klasycznych albumów w historii heavy metalu
nadal uważane sa za prawdziwe cuda produkcji, inżynierii
dźwięku i muzyki, nawet dzisiaj. Tak więc, nie
ma potrzeby porównywania, po prostu staramy się
Oprócz współczesnego brzmienia, w waszej muzyce
możemy odnaleźć także elementy, które kojarzą
się z Iced Eartch czy Metal Church. Wychodzi na
to, że US Metal też jest dla was znaczącym wzorem?
Na pewno tak jest. Amerykański metal odegrał bardzo
ważną rolę i miał ogromny wpływ na powstanie
heavy metalu i uważam, że nadal go ma. Zespoły takie
jak Iced Earth, Savatage, Metal Church, Manowar,
Metallica, Slayer czy Megadeth były wielką
inspiracją, nie tylko w tym stylu muzycznym, ale także
w podejściu do dźwięku.
Foto: Diviner
W Death Dealer, wokalista Sean Peck śpiewa w
klasyczny sposób w stylu Roba Halforda. Ty
Yiannis również śpiewa w klasyczny sposób, ale z
manierą Ronnie'go James Dio. Ta barwa jest naturalna
czy to wynik długich i żmudnych ćwiczeń?
To dość wygodne, że tylko ja udzielam odpowiedzi
(śmiech). Tak, prawda jest taka, że Ronnie James
Dio z pewnością był jedną z moich największych inspiracji
metalowych, zarówno jako wokalista jak i
osobisty bohater. Jednak nie poddałem się jakiejkolwiek
procedurze, aby brzmieć w specyficzny sposób.
Z pewnością jest to dla mnie zaszczyt, jeśli ktoś może
dostrzec w mojej barwie głosu taką legendę jak Ronnie.
Poza tym, moje szkolenie wokalne ma na celu
rozwijanie talentu w moim własnym charakterze, w
taki sposób, abym mogł uporać się z własnymi wymaganiami
odnośnie śpiewu oraz spełnić swoje oczekiwania,
aby śpiewać jak najlepiej potrafię.
Yiannis jesteś związany z projektem Rock 'n' Roll
Children, zdaje się, że jest to tribute-band Dio.
Czyli już wcześniej zauważono twój talent?
Oczywiście, że Rock 'n' Roll Children to zespół założony
w hołdzie dla Dio. W rzeczywistości to dużo
więcej dla mnie znaczy. Jest to dar, którym dzieliłem
Gitarzyści Thimios Krikos i George Maroulees
tworzą bardzo udany duet, który robi olbrzymie
wrażenie. Gdzie uczyli się swojego kunsztu oraz
jacy gitarzyści byli ich mistrzami?
Jestem pewien, że Thimios i George czytając to będą
również wdzięczni. Jeśli mogę powiedzieć za nich, to
mogę wskazać kilka osób, z których gitarzyści czerpali
inspirację. Więc tak, Thimios z pewnością inspirował
się Wolfem Hoffmannem oraz muzyką Gary'
ego Moore'a, podczas gdy George inspirował się,
Randy Rhoads’em, Gary Moore’em, Michael’em
Schenker’em, Ritchie’em Blackmore’m i Steve’m
Lukather’em.
Jak już napomknęliśmy wcześniej byliście związani
z Innerwish, Rock 'n' Roll Children. W jakich kapelach
obijaliście/obijacie się do tej pory? Co to za
bandy?
Oczywiście że wiele łączy Diviner z InnerWish, pomijając
fakt, że Thimios i ja byliśmy pierwszym duetem
w obu zespołach. Tak jak już wspomniałeś
oprócz InnerWish i Rock 'n' Roll Children, byłem
członkiem wielu innych zespołów. Chciałbym wspomnieć
o Battleroar, kolejnej grupie, do której mam
duży szacunek i podziw. Thimios, do tej pory jest
dumnym muzykiem InnerWish, podobnie jak nasz
perkusista Fragiskos. George Maroulees jest zaangażowany
w liczne projekty, takich zespołów jak:
4Bitten, Saints czy Sinners, zespółowi założonemu
w hołdzie Whitesnake. Co do basisty Diviner,
Herca Booze, działa on aktywnie w SixforNine. Jak
można zauważyć panuje wśród nas duże ożywienie
muzyczne i bardzo trudno jest się oprzeć temu, co
oferuje ci tak wielką ekscytację i zadowolenie.
Czy Diviner to w tej chwili dla was priorytet? Czy
będziecie udzielać sie w innych projektach, starając
sie pogodzić obowiązki między waszymi wszystkimi
pomysłami?
Diviner, jest obecnie dla nas priorytetem. Jak już
wspomniałem mamy mnóstwo innych obowiązków
wobec innych zespołów, ale prawda jest taka, że zbliża
się nasza nowa dziecinka, która pojawi się 20-go
listopada. Przez ostatnie dwa lata pracowaliśmy bar-
78
DIVINER
dzo ciężko aby przygotować się na ten moment.
"Fallen Empires" nie pojawiło się przypadkowo i
Diviner nie jest w jakikolwiek sposób pobocznym
projektem w naszym napiętym harmonogramie. Ośmielę
się stwierdzić i biorę całkowitą odpowiedzialność
za swoje słowa, iż ten album jest naszym najbardziej
dojrzałzm dziełem, jakie kiedykolwiek udało się
nam osiągnąć. Jako wokalista, muzyk, ale także słuchacz
mogę powiedzieć, że "Fallen Empires" jest naszym
najbardziej reprezentatywnym albumem. W
pracę nad płytą włożyliśmy nasze marzenia, a także
dużo energii. Czujemy się gotowi, aby oddać hołd i
szczunek muzyce, która na to zasługuje oraz udostępnić
ją wszystkim metalowcom, koncertować ile
tylko się da i żyć tymi doświadczenieniami aż do
śmierci.
Brzmienie i produkcja "Fallen Empires" są bardzo
dobre. Czy to brzmienie na próbach i koncertach
zbliżone jest do tego ze studia?
Pozostało tylko się przekonać i jesteśmy bardzo podekscytowani,
aby się tego dowiedzieć! "Fallen Empires"
wejdzie w życie 5-go grudnia. Jako Diviner
mamy nasz debiutancki występ w Salonikach, otwierając
coroczny koncert Rock 'n' Roll Children, który
zaczyna się zmieniać w ogromną imprezę dla wszystkich
wielbicieli ciężkiego brzmienia. W tej chwili
odbywamy próby w studio. Mogę powiedzieć, że nigdy
nie myślałem, iż usłyszę nasz album brzmiący
bardziej intensywne. Po prostu zapiera dech w piersiach.
Jedno jest pewne: czekaliśmy tak długi czas, aby
trafić na scenę z zespołem i nie pozwolimy ani jednej
sekundzie pójść na marne!!!
Opowiedzcie gdzie i z kim nagrywaliście ten album.
Komu zawdzięczacie, że wasza muzyka tak dobrze
brzmi?
Ciesze się, że o to pytasz! Aby uzyskać pożądany
dźwięk nagraliśmy całą płytę "Fallen Empires" w Devasoundz
Studios, które jest bardzo poważanym
miejscem. Tutaj pojawiło się prawdziwe błogosławieństwo:
Thimios Krikos oprócz bycia niesamowitym
gitarzystystą, już od wielu lat jest, jedenym z
najlepszych producentów na greckiej scenie heavy
metalowej. Był producentem naszego albumu aż do
masteringu, współpracując razem z Peterem In De
Betou z Tailor Maid. Wszyscy czujemy się bardzo
dumni i zadowoloni z wyniku jaki otarzymaliśmy,
szczególnie dlatego, że jesteśmy bardzo wybredni odnośnie
dźwięku i produkcji. Postanowiliśmy nigdy
nie zadowolić się rezultatem, aż do momentu otrzymania
wyniku, który mówi jaki jest cel Diviner. Mamy
nadzieję, że słuchacze dzielą nasz entuzjazm i
bezpośredniość, którą można odczuć podczas słuchania
albumu "Fallen Empires".
Czy jako zespół macie coś do przekazania słuchaczom,
czy raczej dotykacie tematów typowych dla
heavy metalu?
Myślę, że na przestrzeni lat, zakres tematyczny heavy
metalu znacznie się zwiększył. Trudno jest wymyślić
coś co nigdy nie zostało powiedziane, nawet jeśli bardzo
się starasz. Diviner ma własne inspirujące teksty
i ponieważ jestem za nie odpowiedzialny mogę powiedzieć,
że ogólną ideą w nich zawartą jest wewnętrzna
walka człowieka z dobrem i złem, walka, aby
odzyskać utracone skarby ludzkiej duszy. Wszystko
to jest rozłożone w tekstach naszych kawałków. Kawałki
mają silną domieszkę symboliki i alegorii, ale
także fikcyjnych opowieści oraz z odrobinę mitologicznch
odniesień. Wierzę, że "Fallen Empires" pozostawia
słuchacza w zwycięskim i pozytywnym nastroju.
Diviner skłania się ku optymistycznemu i pogodnemu
przekazowi.
Album to nie tylko, muzyka, teksty, brzmienie, produkcja
ale także grafika. Czy w waszym wypadku
ma ona jakąś szczególną rolę, czy tez po prostu
musi być, bo jest taki wymóg.
Oczywiście na cały album składa się wiele czynników
jak już powiedziałeś. Zdecydowanie uważam, że muzyka
zawsze gra najważniejszą rolę, ale w tym samym
czasie, możemy powiedzieć, że czerpiemy przyjemność
z dbania o każdy szczegół albumu aby pozostawić
go w wersji, która nie wymaga innych zmian.
Znaleźliśmy, niesamowitego, młodego grafika Alana
Fall, który jest idealną osobą, potrafiącą odzwierciedlić
wszystkie nasze odczucia odnośnie okładki płyty
"Fallen Empires". To było dla nas bardzo ważne,
zwłaszcza, jeśli chodzi o debiutancki album. Chcieliśmy
zaoferować właściwe odczucia komuś kto po
prostu rzuci okiem na okładkę i myślę, że trafiliśmy
w samo sedno! Myślę, żę patrząc na okładkę można
powiedzieć, że mamy doczynienia z zespołem heavy
metalowym, który definiujuje elementy opowiadań i
liryzmu z domieszką majestatycznych komponentów.
Można powiedzieć, że okładka albumu przedstawia
podróż w kierunku lepszego siebie. Wioślarz
symbolizujący Diviner, zabiera nas do zamku oznaczającego
cel, który chcemy osiągnąć.
"Fallen Empires" wydała, młoda i prężna wytwórnia
Ulterium Records. Czego oczekujecie po współpracy
z tą wytwórnią oraz jak długo zamierzacie z
nimi współpracować?
Aby być w stu procentach precyzyjnym, "Fallen Empires"
ma zostać wydane 20-go listopada przez wytwórnię
Ulterium Records. Naprawdę nie mógłbym
być bardziej wdzięczny co do takeigo obrotu spraw.
Znamy Ulterium Records już od dłuższego czasu z
powodu doskonałej współpracy z InnerWish. Istotną
sprawą dla zespołu było wydanie tego pierwszego
albumu, mając szanowanych i godnych zaufania ludzi
po naszej stronie. Z pewnością jest to jak błogosławieństwo
być wspieranym przez naszą własną
wytwórnię. To dlatego, jak tylko otrzymaliśmy ofertę
od Ulterium, stwierdziliśmy że nie ma sensu, aby
szukać dalej i po prostu zaakceptowaliśmy kontrakt
natychmiastowo. "Fallen Empires" to dopiero początek
tego, co mamy nadzieję, będzie długą i owocną
współpraca z Ulterium. W końcu jesteśmy całkowicie
oddani i podekscytowany, aby zrobić wszystko,
co w naszej mocy, aby nie zawieść zaufania, którym
zostaliśmy obdarzeni!
Ulterium Records wyda wasz debiut również na
winylu. Czy ten rodzaj nośnika znaczy dla was coś
specjalnego? Jest wśród was jakiś kolekcjoner winyli?
To była kolejna niesamowita niespodzianka jaką
otrzymaliśmy od Ulterium Records! Rzecz jest
oczywista, wersje winylowe zawsze zajmują specjalne
miejsce w naszych sercach, a zwłaszcza, gdy mówi się
o ciężkim brzmieniu. Jest to wielka radość posiadać
winyl naszego ulubionego zespołu. ponieważ ma on
inną wartość symboliczną. Posiadanie "Fallen Empires"
nagranego na winylu jest czymś, co nas podnieca
i rusza bardziej niż jestem w stanie powiedzieć!
Nigdy nie widziałem wersji winylowej osobiście, więc
muszę przyznać, że umieram z ciekawości, aby potrzymać
ją w rękach. Mam tylko nadzieję, że inni
będą tak samo uradowani jak i ja!
Podejrzewam, że na tą chwilę waszego album
słuchają dziennikarze, czy dotarły do was ich
wrażenia i oceny "Fallen Empires"?
Masz rację, w tym momencie dziennikarze już pokazali
nam pierwsze opinie odnośnie albumu. Pierwsi
krytycy nadciągneli i jak można sobie wyobrazić
jesteśmy bardzo niespokojni i ciekawi, czy przekaz
zawarty w zespole rzeczywiście zdołała ich porwać!
Wszystko, co mogę powiedzieć, to, bez zamiaru bycia
zbyt pewnym siebie, jesteśmy bardzo wdzięczni i
zadowoleni z reakcji jakią otrzymaliśmy do tej pory!
Wydaje się, że nasz ostateczny cel, aby grać nowoczesny
heavy metal bez brzmienia old school, jest rzeczywiście
udany. Oczywiście, że jest jeszcze za wcześnie
na otrzymanie dużej ilości opini. Wszystko jest
jeszcze przed nami. Czujemy się gotowi do skorzystania
z jakiejkolwiek poważnej krytyki, niezależnie
czy będzie ona pozytywna czy negatywna.
A czy wy jesteście w pełni usatysfakcjonowanie
tym co zrobiliście w studio? Czy wzorem perfekcjonistów,
nigdy nie jesteście zadowoleni ze
swoich osiągnięć i ciągle byście coś poprawiali?
Cóż, prawda leży gdzieś po środku. Jesteśmy perfekcjonistami
w tym co robimy, ponieważ znaczy to
dla nas bardzo dużo i czujemy potrzebę wsparcia. Na
szczęście, mieliśmy wystarczająco dużo czasu i cierpliwości,
aby podtrzymać naszą pracę do momentu
osiągnięcia upragnionego poziomu. Thimios uzyskał
wielkie uznanie za bycie producentem i za codzienne
wymyślenie lepszej wersji albumu, aż do momentu, w
którym zdecydowaliśmy, że jest świetny i cieszyliśmy
się wynikiem. Myślę, że podczas słuchania owoców
swojej własnej pracy, zawsze dochodzi się do wniosku,
że można było zrobić to inaczej, ale osobiście jestem
bardzo zadowolony z rezultatu jaki osiągneliśmy
na "Fallen Empires" i nie zmieniłbym niczego.
Czy taki zespół jak wasz ma w dzisiejszych czasach
szansę na zdobycie większej popularności?
Jesteście gotowi wykorzystać okazję?
Naprawdę ciężko jest odpowiedzieć na to pytanie,
ponieważ nie jest nowością, że przemysł muzyczny
cierpi z powodu wielkich strat, podobnie jak inne gałęzie
przemysłu. Bardzo ciężko jest początkującym
zespołom wspierać strategie marketingowe bez znacznych
środków finansowych, które są w stanie zagwarantować
im dobre miejsce na światowej scenie
metalowej, gdzie konkurencja jest ogromna i koszty
pracy nie sprzyjają zespołowi. Nie wszystko jednak
jest takie trudne. Nadal wierzymy w wartość dobrej
muzyki i wysiłku. Myślę, że jeśli robisz coś najlepiej
jak możesz przez długi czas, w końcu zostaniesz nagrodzony.
Może nie będzie to rodzaj nagrody, o jakiej
starzy rock 'n' rollowcy marzyli, czyli pieniądze,
sława oraz życie w trasie. Czasy się zmieniają i musimy
to zaakceptować. Czujemy się bardziej niż gotowi,
aby podjąć jakąkolwiek szansę, pod warunkiem,
że jest ona rozsądna.
Aby wypromować nowy zespół, musi zadziałać
wiele czynników. Generalnie trzeba się nieźle napracować.
Jednym z nich są koncerty. Macie ekipę,
dzięki której koncerty i trasy nie będą dla was problemem?
To naprawdę dużo ciężkiej pracy, ale nie narzekamy!
Jak powiedziałem wcześniej, czekaliśmy bardzo długo
na ten moment, kiedy wreszcie zaczniemy grać na
żywo i przekazywać naszą muzykę wszystkim osobom
otwartym do jej posłuchania! Praca w studio jest
super, ale kawałki, zwłaszcza metalowe są tworzone z
myślą wykonywana ich na żywo, więc obecnie
współpracąc z Ulterium staramy się wymyślić harmonogram
koncertów i wszystko zorganizować.
Myślę, że oprócz naszego debiutanckiego wystąpienia
5-go grudnia, już niedługo będziemy w stanie
ogłosić daty europejskich koncertów w zbliżającym
się do 2016 roku, jak również inne zamiary zespołu.
Jako zespól rozpoczynacie dopiero swoją przygodę.
Czy swoją karierę planujecie czy raczej idziecie na
żywioł z nastawieniem, a jakoś tam będzie?
Nie jestem pewien, czy ta kwestia jest obecnie w naszych
głowach. Nie planujemy kariery, lecz rozwój
zespołu aby być lepszym w tym co robimy, aby zachować
przywilej grania heavy metalu i aby mówić
otwarcie o tym co mamy w sercach i głowach. Nie
można oczekiwać zrobienia wielkiej kariery z metalu,
jest to niemal świętokradztwem, (śmiech). Można
tam tylko wrzucić całego siebie i mieć nadzieję, że to
wystarczy.
Oczekując na dalsze wasze kroki, życzę wam spełnienia
wszystkich założeń z początków kariery.
Ostatnie słowa należą do was.
Przyjacielu, jesteśmy więcej niż wdzięczni, że zorganizowanie
tej dyskusji, która pomógła nam przedstawić
zespół! Do wszystkich czytelników, wielkie pozdrowienia
od nas wszystkich. Jeśli uczynicie nam za
zaszczyt wycieczki przez płytę, to mamy nadzieję, że
dogonimy was gdzieś po drodze!! Trzymajcie się i zawsze
słuchajcie heavy metalu głośno i z dumą!!!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska
DIVINER
79
HMP: Za
rok świętujecie dziesięciolecie.
Zamierzacie
to jakoś uczcić? Szykujecie coś
specjalnego dla fanów?
Salvo Pizzimento: Cześć, w międzyczasie, w imieniu
całego zespołu pragnę podziękować za ten wywiad. To
dla nas przyjemność i zaszczyt, że naszą muzykę poznaje
tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe. Tak, w
przyszłym roku będzie dziesięciolecie naszego zespołu.
Nie organizujemy niczego szczególnego, ale mamy kilka
pomysłów, które chcemy zrealizować w ciągu najbliższych
miesięcy. Prawdopodobnie będzie to festiwal
z wieloma przyjaciółmi.
Jak wyobrażacie sobie siebie i Steel Raiser za kolejne
dziesięć lat?
Tak samo jak teraz. Może z trochę większą liczbą siwych
włosów i dodatkowymi kilogramami, ale zawsze
z chęcią do grania muzyki, zabawy i bawienia naszych
słuchaczy.
W ciągłej podróży
Grają od dziesięciu lat, choć ich skład przeszedł
roszady niejednokrotnie, to jak sami mówią nic ich
nie zatrzyma, ponieważ są Niepowstrzymani, co
jest tytułem ich najnowszej płyty, o której dziś
rozmawiamy z jednym z założycieli Steel Raiser,
Salvo Pizzimento.
Pomimo czasu i zmian w składzie, patrzę na wszystkie
nasze prace jako pojedyncza rzecz. Podróż zaczęła się
wraz z "Race Of Steel" i to ewoluowało przy zachowaniu
wszystkich charakterystycznych rzeczy, które nas
wyróżniały. Oczywiście, to normalne, gdy słuchasz
czegoś z przeszłości i z obecną dojrzałością, myślisz, że
to mogło być zrobione trochę inaczej.
Co oznacza tytuł "Unstoppable"? Czy odnosi się do
waszego dziesięciolecia?
Nie, tytuł nie jest o naszej rocznicy. To oznacza, że mimo
codziennych trudności zesłanych przez życie i
tych, którzy chcą zatrzymać naszą podróż, zawsze tu
jesteśmy silniejsi i zdeterminowani, by się nie poddać.
Jesteśmy Steel Raiser i jesteśmy Niepowstrzymani (z
ang. Unstoppable - przyp. red)
Czy pisząc teksty inspirujecie się czymś konkretnym,
np. literaturą?
Nie sądzę, żeby były to konkretne tematy, które zainspirowały
nasze teksty. Czasami są to historie o codziennych
doświadczeniach, inne wynikają z fantazji, wyobraźni.
Inspiruje nas wszystko to co nas otacza i w
czym żyjemy.
Dlaczego na waszym nowym albumie, kawałek
"Scent Of Madness" znalazł się w dwóch wersjach.
Tak trudno było wybrać, która lepsza?
zbliżyć się do takich niskich tonów, czy ma tak dużą
skalę głosu, że przyszło mu to naturalnie?
Wielką umiejętnością Alfonsa jest podejście do każdego
kawałka w inny sposób, przy jednoczesnym zachowaniu
cech, które go wyróżniają. W "The Last Tears"
chciał spróbować czegoś innego i mocno ćwiczył, by
osiągnąć taki rezultat. Nie sądzę jednak, aby specjalnie
konwertował swój głos. Wszystko u niego jest naturalne,
co dodaje czegoś ekstra do jego niesamowitych
zdolności.
Skąd głos kobiecy w "The Last Tears" i kim ona jest?
Powstał w wyniku kolaboracji z Nadią Orlando, wokalistką
zespołu Nuctifies. Mieliśmy przyjemność zagrać
z nią kilka koncertów i stad pomysł, by wypróbować
jej głos w naszej piosence i myślę, że się udało.
Wiele waszych recenzji jest pozytywnych? Do kogo
recenzenci porównywali muzykę Steel Raiser? Sami
jak opisujecie swoją muzykę?
Tak, recenzje "Unstoppable" były pozytywne, spójne i
jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani wynikami. Prawie
wszystkie z nich porównują naszą muzykę do takich
wielkich zespołów jak Accept, Primal Fear, Saxon,
Judas Priest itp., co sprawia, że jesteśmy bardzo dumni.
Nasz styl, nasza muzyka to cholernie czysty
heavy metal. To jest to co robimy i zawsze będziemy
robić!
Czy znaleźliście jakieś negatywne opinie? Czy te sądy
były trafne, czy faktycznie utrafili w wasze wady?
Negatywnych recenzji było tylko kilka i nie były one
trafne. Dla tych recenzentów, nasze geograficzne pochodzenie
stanowiło problemem, ich krytyka skupiła
się na tym, a nie na jakości naszej muzyki. Jednakże
dobre czy złe recenzje, to coś subiektywnego, więc nie
robimy tragedii.
Co spowodowało, że założyliście zespół i dlaczego
chcieliście grać heavy metal?
Metal zawsze był muzyką, która dawała mi pasję, energię
i siłę. Gdy Ci wszystko w środku eksploduje w synergii
z tym co usłyszałeś lub przeżyłeś, najlepszą rzeczą
jest wziąć instrument do ręki albo oddać się przygodom
ze znajomymi, którzy myślą tak jak ty. Steel Raiser
powstał właśnie w ten sposób.
Jaka jest poprawna nazwa zespołu, Steel Raiser czy
Steel Raiser III?
Prawidłowa nazwa to Steel Raiser. Jednak zespół zaczął
grać jako Steel Raiser III, jednak po podpisaniu
kontraktu z Pure Steel Records zmieniliśmy ją na
obecną nazwę.
Jak wspominacie wasze początki?
Zespół powstał w 2006 z woli Antonia (Portale -
przyp. red.) i Gianluci (Rossi - przyp. red). Początkowo
był to projekt studyjny, ale później po wydaniu
pierwszego albumu i porozumieniu, do którego doszło,
z chłopakami zdecydowaliśmy powołać do życia prawdziwy
zespół, jaki teraz znamy. Zacząłem to ja, Giuseppe
(Seminara - przyp. red.) na gitarze i Antonio na
bębnach.
Nagraliście dopiero trzy albumy, jak sami postrzegacie
ten pierwszy z perspektywy czasu, zwłaszcza, że
do tej pory wasz skład miał kilka roszad?
80 STEEL RAISER
Foto: Steel Raiser
Bonusowa wersja została nagrana z partią basu wykonaną
przez Dino Fiorenzę. Kiedy spytał nas czy może
wziąć udział w nagrywaniu nowego albumu jako gość,
mieliśmy już zrobione wszystkie partie basu i perkusji
w "Scent Of Madness", więc w końcu mieliśmy dwie
pełne wersje tego samego utworu. Pomyśleliśmy, że
umieścimy to jako dodatkowy utwór, by dać więcej
światła jak powstał album oraz nadać większe znaczenie
solówce Dina, co zdecydowanie wzbogaciło nasz
album.
Jak powstał "The Last Tears", który przywodzi na
myśl twórczość Type O Negative? Czy jest to wynik
improwizacji czy może jakiegoś duchowego uniesienia?
Ta piosenka powstała w taki sam sposób co inne.
Gianluca nie był zainspirowany szczególnym zespołem,
po prostu szybko wymyślił dobry riff i stąd powstał
cały utwór. Oczywiście jesteśmy zadowoleni z tego
porównania, osobiście uważam ich za świetny zespół.
Alfonso Giordano w "The Last Tears" brzmi jak
Peter Steele. Czy dużo musiał poświęcić czasu, by
Jak długo pracowaliście nad materiałem na "Unstoppable"?
Proces pisania materiału był wystarczająco szybki,
wszystkie piosenki zostały skomponowane w drugiej
połowie 2014 roku. Pomimo tego, pozwoliliśmy dojrzeć
całemu potencjałowi każdego z utworów na trasie,
co było również bardzo naturalne i szybkie. Jako muzycy
znamy siebie najlepiej, mamy świetne rozeznanie
i wiemy jakie są nasze mocne i słabe strony, dlatego
zawsze wiemy co zrobić, by niczego nie zaniedbać. Jeśli
jedna z naszych piosenek przekonuje do nas metali, to
potem jesteśmy pewni, że każdego możemy przekonać,
by jej posłuchał.
Kto jest autorem okładki?
Okładka została stworzona przez Simonę Brance, lokalną
artystkę i naszą przyjaciółkę.
Jesteście chyba wielkimi fanami gryfów, ponieważ
już na trzecim albumie z rzędu, okładkę zdobi gryf,
lecz tym razem ktoś na nim siedzi. To wasza wizja
czy zupełny przypadek?
Muszę Cię poprawić, to feniks, symbol naszej drogi i
czujemy, że bardzo nas reprezentuje. Na "Unstoppable"
mamy nową ewolucję naszego feniksa, co jest częścią
naszej wizji i wielce prawdopodobne, że pojawi się
na naszym następnym albumie.
Poprzednie wasze albumy ukazały się pod szyldem
Pure Steel Records, a obecny album pod szyldem Iron
Shield Records. Co spowodowało zmianę wydawcy?
Decyzja, by zmienić wydawcę nie była umotywowana
chęcią zmiany atmosfery, ale po prostu wygaśnięciem
umowy, która wiązała nas z Pure Steel Records. Bez
warunków odnowienia znaleźliśmy się w Iron Shield
Records z prawdziwym entuzjazmem i potencjałem,
by kontynuować naszą podróż. Jednakże pragniemy
podziękować chłopakom z Pure Steel Records za
świetną pracę, którą wykonali... i nadal ją dla nas robią.
Grzegorz Cyga
HMP: Na okładce Waszej ostatniej płyty przedstawiliście
postać "lekarza zarazy". Skąd taki pomysł?
jak ich postacie mają się do Waszej płyty?
Teo Seoane: Pomysł powstał przez niekończącą się
korupcję w polityce, która rani nasz kraj. Politycy są
pasożytami, którzy mają tylko jeden cel w życiu: stawanie
się bogatymi poprzez kradzież pieniędzy zwykłych
ludzi; sądzimy, że oni mają zgniłe dusze i mamy
nadzieję, że ich dusze rozłożą się wcześniej czy później.
Na razie możemy kształtować nasze pragnienia
na tej okładce, z politykami usuniętymi z Izby Reprezentantów
(budynku, który widać z tyłu) przez "lekarzy
zarazy". Nie istnieje dokładne połączenie tych konkretnych
postaci z utworami, można powiedzieć, że
jest to zwykłe przedstawienie tego, co chcielibyśmy
aby stało się z tymi "szumowinami", sposób na rozwiązanie
problemów poruszonych w kilku kawałkach na
płycie.
Poruszacie wiele tematów, wydaje mi się, że głównie
fantasy. Czy jest jeden przekaz, wspólny mianownik,
który łączy wszystkie teksty na płycie?
Na tym albumie istnieje kilka powiązanych ze sobą, ale
także z okładką tematów, ale nie wszystkie. Podczas
gdy nasz drugi album był całkowicie oparty na koncepcie,
na tym albumie tylko utwory "No Future For
The World" i "Guardian Angels" są jedynymi, które na
tej płycie mówią o korupcji "pożerającej" nasz kraj i
ogólnie wszystkie kraje zachodnie. Jak mówisz, tematy
innych kawałków zmieniają się opisując osobiste doświadczenia
i uczucia w "From Your Cradle To Your
Grave" po historyczne wydarzenia w "The Last Waltz",
a nawet programów telewizyjnych i książek, które zostały
przez nas wspomniane w "Serenity Valley" czy
"King In The North". Wbrew temu, co mogłoby się wydawać,
rzadko poruszamy tematy fantasy, a przynajmniej
typowo fantasy. Na przykład "Dragon Huntress"
jest rzeczywiście historią o łowczyni smoków, ale trzonem
piosenki jest matka chroniąca dziecko przez czającym
się w życiu niebezpieczeństwem uosobionym w
ciele smoka, który je atakuje. Każda matka chroniąca
swoje dziecko jest najzacieklejszym ze stworzeń, a ten
kawałek jest jednym z tych, mówiących o osobistych
doświadczeniach.
Hiszpański In Vain mógłby być
odpowiedzią na szwedzki Persuader
- łączy melodykę europejskiego power
metalu z agresją thrashu. Mimo
tego, że istnieje od ponad dekady i
nagrał trzy płyty, dopiero teraz wieść
o nim przebija się za hiszpańskie
granice. Z czego to wynika? Opowiadał nam
perkusista, Teodoro Seoane.
Za łagodni na thrash, za mocni na power
robić i dlatego umrzemy tworząc muzykę, którą lubimy,
i to jest to co się naprawdę liczy.
Część Waszych utworów brzmi również bardzo
amerykańsko. Można w niej odnaleźć echa zarówno
Iced Earth, Vicious Rumors czy nawet Helstar. To
rzeczywiście Wasze inspiracje czy skojarzenie jest
dziełem przypadku?
Czysty przypadek. To nie pierwszy raz, gdy się nam o
tym mówi, ale prawie nikt z naszego zespołu nie słucha
tego rodzaju amerykańskiego metalu. Niektórzy z nas
mają płyty tych zespołów, o których wspomniałaś, ale
nie należą one do naszych ulubionych i oczywiście nie
uważamy, że mają wpływ na naszą muzykę. Z drugiej
strony, zespoły jak Metallica czy Megadeth, Symphony
X a nawet Pantera mają wpływ na nas, ale reszta
wypływów pochodzi z Europy: Helloween, Running
Wild, Blind Guardian, Kreator, Grave Digger,
Dissection a nawet Nightwish. Jak widzisz, zespoły
nas inspirujące są bardzo zróżnicowane, ale główna inspiracja
pochodzi ze starej Europy.
Właśnie, w Waszej muzyce odnajduję też dalekie
echa… włoskiego Elvenking (mam na myśli linie
melodyczne choćby w "Dragon Huntress") czy nawet
Jak się gra tego typu muzykę w Madrycie? Istnieje
pokaźna scena i odbiorcy tego rodzaju grania? Pytam,
ponieważ Madryd kojarzy się raczej z lżejszymi
zespołami typu Baron Rojo czy Dark Moor…
Cóż, hiszpański metal, a konkretnie metal z Madrytu
ma ogromną scenę niezależną, ze wspaniałymi klasycznymi
zespołami heavy metal, power, viking czy
death metal z lat '80. To kwestia obecnych czasów,
gdy prawie niemożliwe dla nowego zespołu jest zyskanie
uznania, ten Madryt jest tylko znany z klasycznych
zespołów, ale jeśli przyjedziesz do Madrytu na jeden
weekend możesz wybierać między co najmniej pięcioma
metalowymi koncertami dziennie, z każdego gatunku
metalu jaki możesz sobie wyobrazić. I niestety
bez względu na gatunek, publika na koncertach nie dopisuje.
Dzisiaj mamy najbogatszą i najbardziej utalentowaną
scenę naszych czasów, a większość ludzi nie
chodzi na koncerty ani nie kupuje płyt ani nie wspiera
w żaden sposób. Zawsze znajdą się tacy, którzy troszczą
się o zespoły i wspierają, ale jest ich naprawdę
mało, a zespoły są w końcu zmęczone tym że, nie osiągają
żadnych wyników, nie rozwijają się, a po kilku latach
rozpadają się zmęczeni wszystkim. Faktycznie, jest
to jeden z powodów przez który zdecydowaliśmy się
"spojrzeć' za granicę i spróbować znaleźć nasze miejsce
z pomocą Pure Steel, ponieważ czujemy, że w naszym
kraju nie jesteśmy w stanie dużo zrobić. To jest bardzo
smutne, ale to jest jak musimy spojrzeć prawdzie
w oczy w najlepszy możliwy sposób.
Muszę przyznać, że "The Little Things that Matter"
to moje pierwsze zetknięcie się z Waszą muzyką.
Myślicie, że trafienie pod skrzydła Pure Steel pomoże
Wam teraz dotrzeć do większej ilości słuchaczy?
Pure Steel jest Waszym wydawcą czy promotorem?
Pure Steel jest tylko wydawcą. Mamy ogromną nadzieję,
że otworzą nam drzwi do miejsc, gdzie w przeciwnym
razie może nam nie udać się dotrzeć. To nasz
pierwszy oficjalny krok za granicą, a my jeszcze nie
wiemy jak to działa, ale ze wszystkich możliwości Pure
Steel wydawała się być najbardziej poważnym i konsekwentnym.
Dobrym dowodem, że dotrzemy do większej
ilości ludzi, jest to, że dowiedziałaś się o nas dzięki
nim! (śmiech)
Cieszę się, że udało mi się na Was trafić. Wasza
muzyka to w zasadzie mieszanka dwóch gatunków,
thrashu i tradycyjnego heavy metalu. Skąd taki miks
w Waszym graniu? Wśród Was są miłośnicy obu
gatunków i tworzycie muzykę wspólnie, idąc na kompromisy?
Naszym zamiarem i tym, co nas motywuje jest mieszanie
energii prędkości thrashu z melodiami najmocniejszego
niemieckiego power metalu, wierzymy że to
czyni naszą muzykę odrębną. Nie mamy zobowiązań
do nikogo i nigdy nie będziemy, faktycznie moglibyśmy
robić rzeczy inaczej, co by było korzystne komercyjnie.
Śpiewamy po angielsku w Hiszpanii, gdzie jesteśmy
systematycznie wykluczani za robienie tego.
Mieszamy power i thrash, więc dla fanów thrash jesteśmy
za łagodni, a dla fanów power jesteśmy za mocni…
Jesteśmy dla siebie największym wrogiem!
(śmiech) W każdym razie to jest muzyka, którą lubimy
Foto: In Vain
niemieckiego Powerwolf (linie wokalne oraz sposób
śpiewania Daniela Cordróna).
Powerwolf jest wspaniałym odzwierciedleniem dla
młodych zespołów. Pomijając uderzający i osobisty
styl, który dzisiaj wydaje się być niezbędny aby przyciągnąć
uwagę publiczności, co nie pasuje do nas, wiemy,
że na pewno musimy znaleźć własne brzmienie,
jakie oni osiągnęli, a ludzie po wysłuchaniu kilku
dźwięków będą mogli powiedzieć "Kurcze, to jest In
Vain!". Wierzymy, że na tym polu już coś osiągnęliśmy,
a przynajmniej jeśli chodzi o wokal. Nie myślimy
dużo o Elvenking, ale także są zespołem z miarę wyraźnym
stylem oraz lubimy niektóre z ich utworów.
Zdecydowanie czujemy się częścią młodej sceny metalowej,
ale nie wiemy której konkretnie! (śmiech)
Jak wyglądają Wasze koncerty? Gracie często u siebie
w mieście, jeździcie po całej Hiszpanii? Udaje
Wam się grać za granicą poza tym, że byliście kilka
razy na wielkich niemieckich festiwalach?
Nasze koncerty są olbrzymią dawką energii! Specjalnie
nie przebieramy się ani nie charakteryzujemy, tylko
czterech facetów występujących z przyjemnością na
scenie. Kiedyś graliśmy w Madrycie dwa razy w roku,
zazwyczaj kiedy wydawaliśmy nową płytę i kończyliśmy
naszą trasę i zanim braliśmy się za nowy album.
Oczywiście teraz także występujemy w Madrycie jako
support przed większymi zespołami i gramy koncerty
w innych miastach w całej Hiszpanii. Teraz nie możemy
grać za granicą, o ile nie otrzymamy rozsądnej oferty
od sponsora oraz musimy mieć większe uznanie na
metalowej scenie, mamy nadzieję, że promowanie
przez Pure Steel i wywiady jak ten pomogą nam osiągnąć
ten cel.
Zagraliście także na Keep it True. Wiadomo, że jest
to festiwal, którego tematyka skupia się wokół klasyków,
legend metalu oraz zespołów wyciągniętych z
lamusa. Jak udało Wam się dołączyć do tak "elitarnego"
grona? Koło jakich nazw udało Wam się
zagrać?
Cóż, to jest drugi raz, kiedy się nas o to pyta i nie wiemy
gdzie to było opublikowane, ale niestety nie graliśmy
jeszcze na festiwalu KIT. Graliśmy tylko na hiszpańskich
festiwalach, gdzie mogliśmy dzielić scenę z
takimi zespołami jak Freedom Call, Axxis czy Astral
Doors. Bardzo miłe doświadczenie i szansa na naukę
od świetnych profesjonalistów!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Magdalena Kowalska
IN VAIN 81
Na falę powrotów zespołów z lat '80 załapał się również
nowojorski Killen. Niedawno ukazała się zremasterowana
reedycja ich debiutu "Killen" wzbogacona
o demo "Restless is the Witch" wydana oczywiście
przez Cult Metal Classics. Polecam wszystkim
zapoznanie się z tym materiałem, gdyż zawiera potężną
dawkę heavy/power metalu na naprawdę wysokim
poziomie. Zespół wrócił również do grania na
żywo oraz jest szansa na nowy krążek. O reszcie
opowie już sam Mitch Thylacine, gitarzysta Killen.
Nie zamierzamy zmieniać muzyki i podążać za trendami
HMP: W tym roku zdecydowaliście się reaktywować
zespół. Czemu postanowiliście spróbować jeszcze
raz? Co Was skłoniło do podjęcia tej decyzji?
Mitch Thylacine: Cult Metal Classics skontaktowali
się ze mną i zapytali o ponowne wydanie Killen Longplay
z 1987 roku. Totalnie mnie to zaskoczyło, ponieważ
nigdy nie myślałem o ponownym wydaniu albumu
na płycie CD, poprzednio był on na płycie winylowej i
na kasecie. Latami nie myślałem o tym albumie i nie
sądziłem, że ktokolwiek o nim pamiętał i kogokolwiek
obchodził, jednak Manos z Sonic Age Records wyjaśnił
mi, że są fani, którzy bardzo by chcieli wydania albumu
na płycie CD i oglądać nasze występy na żywo.
Powiedział, że przez długi czas próbował się z nami
skontaktować aby to umożliwić. Na początku miałem
wątpliwości, ponieważ byliśmy 18 latkami podczas naszego
pierwszego pobytu w studio, kiedy album nabierał
doświadczenia i wiele rzeczy nie było prawdopodobnie
zrobionych tak jak mogłoby być. Wtedy jednak
posłuchałem oryginalnych taśm po raz pierwszy od 30
lat i zdałem sobie sprawę, że wiele rzeczy brzmiało lepiej
niż zapamiętałem i że to wciąż ma swoje miejsce w
muzyce metalowej.
Niedawno ukazała się reedycja waszego debiutanckiego
krążka "Killen". Czy ten materiał brzmi tak
samo jak w 1987 roku czy też może dokonaliście jakiejś
obróbki?
Głównym powodem, dla którego zgodziłem się ponownie
wydać płytę, było to, że mam dużą kontrolę nad
tym projektem. Powiedziałem, że jeśli zamierzamy to
zrobić, chcę remasterować piosenki z oryginalnych taśm.
Byłem w stanie wyrównać wiele nagrań dla czystszego
i mocniejszego dźwięku oraz wyeliminować hałas.
Chciałem również zaktualizować wygląd okładki.
Cult Metal Classics dodało "Restless Is The Witch",
dodatkowe nagrania oraz jakieś 20-cia broszurowych
stron z rzadkimi zdjęciami i historią zespołu. Również
będzie limitowana edycja wydania w pudełku oraz winylowe
wydanie.
Co było Waszą największą inspiracją w momencie
tworzenia muzyki na debiut? Pamiętacie jeszcze na
kim się wzorowaliście?
Jako dzieciak miałem dużą kolekcję nagrań i byłem
fanem Kiss, Black Sabbath, Led Zeppelin, Van Halen,
Judas Priest i tak dalej. Jednak we wczesnych latach
80-tych wszystkie te wielkie zespoły, które wtedy
wypłynęły, zabrały mnie na wyższy poziom inspiracji.
Zespoły jak Manowar, Mercyful Fate, Accept, wczesny
Anthrax, wczesna Metallica.
Które utwory były przyjmowane najlepiej przez fanów,
a które Wy najbardziej lubiliście grać?
Wiele ludzi mówi, że ich ulubionymi kawałkami są
"Stricken By Darkness", "Victima", "The Marauder",
"Birth of A King". Czerpię radość z grania wszystkich
tych piosenek, ale prawdopodobnie "Scream In The
Night" jest dla mnie najbardziej wyjątkowa, ponieważ
jest pierwszą, jaką napisałem i rozpoczyna album.
Jak dziś z perspektywy czasu oceniacie debiut? Dalej
jesteście z niego dumni? Czy dzisiaj zagralibyście te
numery tak samo?
Ten album jest dla mnie ważny, ponieważ nauczył
mnie co robić, a czego nie, podczas nagrywania. Były
rzeczy, które zawsze mnie martwiły i chciałem aby mogły
być zrobione inaczej. Byliśmy grupą dzieciaków nagrywających
utwory z inżynierem dźwięku, który prawdopodobnie
nie znał metalu i który również mógł
zrobić kilka rzeczy lepiej. Wszyscy jakoś sobie radziliśmy.
Nie mieliśmy producentów ani sponsorów dużych
wytwórni. Właściwie byliśmy zdani na siebie.
Kiedy przesłuchałem nagrań po raz pierwszy od 30 lat,
pomyślałem, że wcale nie brzmią aż tak źle, a właściwie
są dość dobre. Cieszę się, że miałem szanse je pozmieniać
i ponownie wydać. Myślę, że piosenki są
świetne i że będą brzmieć niesamowicie kiedy będziemy
je ponownie wykonywać na żywo.
Jaka wtedy w 1987 roku była reakcja sceny na ten krążek?
Jakie dostawaliście recenzje?
To różniło się od czegokolwiek innego w tamtych czasach,
a kiedy coś jest inne albo to kochasz, albo nie.
Mieliśmy dość szczęścia, że rozprowadziliśmy album
po całym świecie i jesteśmy wdzięczni, że mamy fanów,
którzy nas wspierają i kochają to.
Wasza muzyka sprawiała wrażenie dość mocno osadzonej
w metalowym undergroundzie i była daleka od
wszelkiej komercji. Co było dla Was wtedy priorytetem?
Sukces czy pozostanie wiernym metalowym
korzeniom?
Można zdefiniować "sukces" na wiele sposobów. Zawsze
byłem przeciwny pomysłowi, że wytwórnia płytowa
stara się sprawić abyś wyglądał lub brzmiał tak, jak
według nich powinieneś, abyś się lepiej sprzedawał.
Wszystko co robiłem było prosto z serca i szczere. Myślę,
że jeśli pozostajesz lojalny swojej muzyce, ludzie to
doceniają.
Dlaczego w reaktywowanym Killen zabrakło perkusisty
Butcha Tyler'a?
Butch Tyler był pierwszą osobą, z którą rozmawiałem
przez telefon na temat ponownego zjednoczenia zespołu.
Był bardzo podekscytowany i na początku był
za dawaniem koncertów, jednak nie grał przez lata na
perkusji i niestety obecnie jego życie znajduje się na innym
etapie. Jednak fakt, że Carl Cenedy przejmuje jego
miejsce nie jest złą wiadomością.
Wasz nowy pałker Carl Canedy to osoba z bardzo
konkretnym CV (The Rods, Thrasher czy nawet
Manowar). Jak doszło do tego, że znalazł się w Waszych
szeregach? Pewnie to, że jest z Nowego Jorku
też miało duży wpływ?
Jesteśmy zaszczyceni, mając go na pokładzie. Pierwszy
raz spotkaliśmy Carla około 1989 roku, kiedy nagrywał
nasz drugi album w swoim studio. Byliśmy zachwyceni
tym, że w końcu jesteśmy nagrywani w prawdziwym
studio wraz z metalowym producentem.
Niestety ten album nigdy nie został publicznie wydany
głównie dlatego, że scena została przejęta przez grunge.
Na pewno lekkiej korekcie poddana została okładka.
Nie myśleliście jednak by użyć całkiem nowego
obrazka? Oryginalny cover nie był najlepszy.
Nie myślałem o użyciu kompletnie nowego wizerunku.
Chciałem zachować ten sam układ okładki i uczynić go
rozpoznawalnym i wiernym pierwowzoru, acz ze zmodernizowanym
ujęciem. Również zaangażowałem oryginalnego
basistę Marka Vasqueza, który grał na większości
albumu oraz pozbyłem się Jeffa Bayera, który
nie grał na albumie i nie był lojalnym członkiem zespołu.
Myślę, że nowa okładka jest zajebista.
Foto: Killen
Do podstawowego programu płyty dodane zostało
prawie cało demo "Restless Is the Witch". Czemu
jednak zamiast coveru Black Sabbath "Children of
the Grave" daliście koncertową wersję "The Marauder"?
Dwa Powody. Zgaduje, że pierwszy powód to, że Sonic
Age Records/Cult Metal Classics nie dążyło do
załatwienia praw do piosenki Black Sabbath, za to
uwzględnili "The Marauder", ponieważ to rzadki
utwór, a takie niewydane bonusowe nagranie jest ekskluzywne
dla nowej odsłony.
Dlaczego w dwa lata po wydaniu debiutu, zamiast
uderzać z dużym krążkiem postanowiliście nagrać
demo "Restless is the Witch"? Przecież nowe utwory
czyli "Vampire" I "Birth of a King" kopały dupę bezlitośnie.
Mieliśmy przejściowy okres. Rozstaliśmy się z naszym
wokalistą oraz dołączył do nas nowy basista i gitarzysta.
Przejąłem wokal i chcieliśmy jak najszybciej wydać
parę kawałków, w trakcie szukania producenta oraz
studio aby nagrać drugi album.
Podobno w latach 89-90 nagraliście materiał na drugi
album, zresztą wyprodukowany przez Waszego obecnego
bębniarza Carla. Czemu nie udało Wam się go
wydać? Czy macie w planach wydanie jeszcze kiedyś
tego materiału lub choćby wykorzystanie niektórych
z utworów w przyszłości?
Byliśmy podekscytowani możliwością pracowania z
Carlem. Byliśmy fanami The Rods, a on był producentem
wielu świetnych zespołów metalowych takich
jak Anthrax i Overkill. Niestety do czasu, kiedy byliśmy
gotowi wydać album, grunge przejęło kontrolę
nad sceną i metal nie był popularny wśród wytwórni
płytowych, zatem odłożyliśmy to na półkę czekając na
dobrą umowę. Tak, chcielibyśmy wydać tamte piosenki
i zagrać kilka z nich na żywo.
Jaka muzyka była na nim zawarta? Czy dalej był to
klasyczny power/heavy metal czy może chcieliście
podążyć w jakimś innym kierunku?
To była kontynuacja "Restless Is The Witch" EP. Napisałem
wszystkie te piosenki, więc naturalnie miałyby
podobny styl do poprzednich nagrań.
Jakie były główne powody rozpadu zespołu?
Zespół nigdy oficjalnie nie przestał istnieć. Po prostu
powoli oddalaliśmy się od siebie, angażując się w inne
projekty, które wiązały się ze zmianą sceny muzycznej.
82
KILLEN
Zacząłem grać w zespole wraz z Bobbym z Overkill i
myślałem, że to byłby automatyczny sukces, więc odstawiłem
Killen na bok, jednak I4NI nigdy nie ruszył.
Czy uważacie, że mogliście osiągnąć znacznie więcej
niż Wam się udało? Jeśli tak to gdzie Waszym
zdaniem popełniliście największy błąd?
Oczywiście była możliwość zrobienia więcej, ale
czułem, że robiłem wszystko, co w mojej mocy aby tak
się stało. Niestety było też wiele osób "zaangażowanych",
którzy może nie dawali z siebie sto procent.
Również nigdy nie mieliśmy za plecami jakiejś dużej
wytwórni czy firmy menadżerskiej, a bez tych rzeczy
nie zajdziesz tak daleko jak byś chciał. Nie powiedziałbym,
że popełniłem błędy, ale na własnej skórze odebrałem
wiele życiowych lekcji. Najważniejsze to nie
zadowalać się sesjami w studio oraz ostrożniejsze wybieranie
ludzi z którymi będę pracował w przyszłości,
a szczególnie omijanie takich, którzy nie będą dawali z
siebie sto procent.
Macie na koncie jakieś spektakularne koncerty?
Który z nich wspominacie najlepiej do dzisiaj? Z jakimi
bandami dzieliliście scenę?
Graliśmy z wieloma świetnymi zespołami. Oni wszyscy
traktowali nas dobrze. Pamiętam, że Wrathchild
America byli dla nas naprawdę super. Ze wszystkich
koncertów, myślę, że najlepszy był nasz pierwszy koncert
na wielkiej scenie naprzeciwko wielkiego tłumu
metalowców w Staten Island w Nowym Jorku. W końcu
widzieliśmy jak nasze marzenia wchodzą w życie po
tak trudnej pracy.
Co się z Wami działo przez ostatnie 25 lat? Pozostaliście
w jakimś związku z muzyką?
Nigdy nie przestałem być zaangażowanym w muzykę.
Grałem w paru różnych zespołach i zrobiłem wiele rzeczy
w studio.
Kiedy będzie jakaś okazja, żeby zobaczyć Was na
żywo? Gdzie planujecie dotrzeć ze swoją muzyką?
Mamy zaplanowany występ na Headbangers Open
Air 2016 i obecnie dodajemy więcej terminów w Stanach
i Europie.
Macie w planach pisanie nowych numerów? Jeśli tak
to kiedy można będzie spodziewać się jakiegoś
waszego nowego materiału?
Piszemy nowe piosenki do nowego albumu, ale mamy
również dużo utworów Killen, które nigdy nie zostały
opublikowane, które prawdopodobnie nagramy wcześniej.
W jakim kierunku zamierzacie pójść z Waszą muzyką?
To będzie stary Killen czy też zaskoczycie nas
czymś nowym?
Cokolwiek zaprezentujemy, będzie podobne do oryginalnej
muzyki. Nie zamierzamy zmieniać muzyki i
podążać za trendami. Mam własny styl pisania. Jedynym,
co może się różnić, to współczesna produkcja, ale
będzie to ten sam rodzaj muzyki.
Jaka jest Wasza znajomość dzisiejszej sceny metalowej?
Interesuje Was to co się na niej dzieje czy też
może słuchacie dalej tych samych klasycznych rzeczy
co kiedyś?
Nie jestem zainteresowanym tym, co dzieje się teraz z
metalem. Lubię oryginalność i kreatywność i wydaje
się, że w dzisiejszych czasach zespoły brzmią dokładnie
tak samo jak kiedyś. Kiedy słucham muzyki, to
wciąż słyszę utwory Judas Priest, Iron Maiden, Black
Sabbath i tak dalej. Dla mnie wtedy metal był na
najwyższym poziomie. Zespół z "młodszego" pokolenia,
który naprawdę lubiłem to był Rammstein, ale
było to dawno temu.
HMP: "The End They Bring" całkowicie skopał mi
dupsko. Skąd w was tyle furii? Jesteście nerwowymi
typami?
Sebastian Fredriksson: Inspiruje nas zło panujące na
świecie i towarzyszące temu problemy osobiste.
Muzyka jest naszą metodą na okazanie gniewu, więc
staramy się przemycać go wyjątkowo sporo, aby nasza
twórczość była jak najbardziej intensywna.
Jesteście młodą kapelą - tak naprawdę - wszystko
przed wami, ale ten materiał to prawdziwa gratka dla
metalowców głodnych thrash/death metalowej
rzeźni. Czy komponowanie materiału zajęło wam
długi okres czasu?
Sebastian Fredriksson: Większość materiału na płytę
to rzeczy bardzo stare, tworzone już ponad pięć lat
temu, jednakże na kilka tygodni przed wejściem do
studia stworzyliśmy trochę nowego stuffu. Wliczając
należyte zmiany w składzie, minęło trochę lat, zanim
weszliśmy do studia całym zespołem.
Jak pracowało wam się w studiu nagraniowym?
Sebastian Fredriksson: Znacznie bardziej preferujemy
granie na żywo, więc staramy się uchwycić ten
aspekt podczas nagrywania płyty. Nagrywanie płyty w
studiu było osobistym wyzwaniem dla każdego z nas.
Czy wasza współpraca z BWK Records układa się
pomyślnie?
Sebastian Fredriksson: Wszystko gra. BWK Recods
to bardzo solidny label. Przyjaźnimy się z ekipą z
wytwórni, dzięki czemu zespół ma wolność przy nagrywaniu
i ma wszystko pod kontrolą.
Co powiecie o sukcesie rodaków z Lost Society?
Sebastian Fredriksson: Dobrze dla nich. Robią co do
nich należy i na wysokim poziomie.
Powiedz trochę o tym, jak powstało Ceaseless
Torment.
Sebastian Fredriksson: Seba (gitara, wokal) i Antti
(bębny) poszli na małe piwko. Następnego ranka
uświadomili sobie, że mają zespół. Zdecydowali zaakceptować
taką kolej rzeczy. Nabyli więcej browaru,
zapraszając jeszcze basistę (Mikko) i gitarzystę
(Tuomo). Grupa wskoczyła na sanie napełnione po
same brzegi piwem, napierdzielając z góry w dół i po
pewnych problemach z obsadzeniem stanowiska
gitarzysty, skończyło się na przyjęciu do zespołu Kima.
Jak trzyma się thrash metal w Finlandii?
Sebastian Fredriksson: Staje się coraz silniejszy,
dzień po dniu. Przez pewien czas gdzie nie spojrzałeś,
Sposób na wyrażenie siebie
Bezkompromisowy debiut wściekłych fińskiego
Ceaseless Torment, ma już rok z okładem. Jest to,
więc świetna okazja na małą pogawędkę z
Sebastianem Fredrikssonem i resztą zespołu,
niezbyt rozmowną, niestety.
było tu mnóstwo death/thrashowych kapel, ale od kilu
lat zespoły przestawiły się na thrash/speed.
Jacy artyści wywarli na was największy wpływ?
Sebastian Fredriksson: Prawdopodobnie wszyscy, a
przy najmniej większość elity death i thrash metalu z
lat 80-tych i 90-tych (wyłączając Sebastiana).
Jakie są, waszym zdaniem, najlepsze albumy
bieżącego roku?
Sebastian Fredriksson: Cult of Endtime - "In Charnel
Lights".
Mikko Karppelin: Gruesome - "Savage Land", Dr.
Living Dead - "Crush The Sublime Gods".
Kim Lappalainen: Cut Up - "Forensic Nightmares",
Ranger - "Where Evil Dwells", Foreseen - "Helsinki
Savagery".
Antti Uuttu: Amputory - "Ode To Gore", Carpenter
Brut - "EP III", Demonical - "Black Flesh Redemption".
Tworzycie jakiś nowy stuff?
Sebastian Fredriksson: Taaa, mamy trochę
kawałków, które są w gruncie rzeczy gotowe, aczkolwiek
chcemy je jeszcze podrasować.
Jaki jest cel muzyki Ceaseless Torment?
Sebastian Fredriksson: Wyrażanie wszelkich emocji
uczuć i innych gówien, które przerabiamy w przyjemne,
bądź też nie tak bardzo przyjemne audiotortury.
Jaki był wasz najlepszy koncert?
Sebastian Fredriksson: Nie wiemy, ciężko wybrać
jeden show, było mnóstwo takich, które miło wspominamy.
Oczywiście po każdym gigu mamy debatę, z
której wynika jaki on był.
Zakończcie zdanie: "Ceaseless Torment to dla
mnie…"
Antti Uuttu: Coś co musi się rozwijać. Wspinać się po
kolejnych szczeblach naszych umiejętności… Słowem,
skrzyżowanie naszych muzycznych pasji.
Sebastian Fredriksson: Sposób na wyrażenie siebie.
Mikko Karppelin: Metoda na fajną zabawę.
Kim Lappalainen: Druga najlepsza rzecz, jaka
wydarzyła się w moim życiu.
Co sądzicie o nowej fali thrashu?
Sebastian Fredriksson: Jest sporo dobrych zespołów i
gównianych. Mamy mieszane uczucia.
Ostatnie słowo?
Sebastian Fredriksson: Tak (śmiech).
Łukasz Brzozowski
Jakie są zatem najbliższe plany Killen? Czego
możemy się po Was spodziewać?
Planujemy dać parę trochę koncertów w Stanach i
Europie i wydać nasze nigdy niepublikowane nagrania
z naszego skarbca razem z nowym materiałem. Będziemy
występować na Headbangers Open Air 2016 w
Niemczech. Poza tym mamy nowe konto na facebooku
oraz oficjalną stronę killenmetal.com więc możesz
mieć kontakt z zespołem i być z naszymi sprawami na
bieżąco.
To już wszystkie pytania z mojej strony. Wielkie
dzięki za wywiad.
To była przyjemność. Dziękuję ci oraz dziękuję fanom
za wsparcie i za podtrzymywanie metalu przy życiu.
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska
Foto: Nikky Holmes
CEASELESS TORMENT 83
Mocniej, ciężej i bardziej epicko!
Wrocławski Crimson Valley po przetasowaniach personalnych wraca z nową EPką
"Halls Of Victory". To, czego można spodziewać się po tym materiale zdrada już widniejący
wyżej tytuł, zaś o tym wszystkim co działo się w zespole przez ostatnie dwa lata i
przygotowywanym już kolejnym albumie, rozmawiamy z 4/5 składu grupy: wokalistką Ewą,
gitarzystami Ziolllo i Bałagunem oraz basistą Jerrym:
HMP: Zmiana wokalisty to dla każdego, nawet
mniej znanego zespołu, spore wyzwanie. Jednak wy
po rozstaniu z Bartkiem Koniuszewskim wiosną 2013
roku nie zamierzaliście składać broni, od razu zaczęliście
szukać jego następcy?
Ziolllo: Tak, dokładnie! Poszukiwania rozpoczęliśmy
w tej samej chwili, kiedy pożegnaliśmy się z Bartkiem.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że to duże wyzwanie, szczególnie,
że z Bartkiem zagraliśmy dość dużo koncertów
i jako wokalista był najbardziej rozpoznawalną osobą
w zespole. Jednak o składaniu broni absolutnie nie było
mowy.
Jerry: Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mógł to być
dla nas tzw. "strzał w kolano", lecz błędów nie popełnia
ten, co nic nie robi i postawiliśmy wszystko na jedną
kartę. Dzięki temu zabiegowi dalej istniejemy, dalej
gramy i możemy udzielić wywiadu dla HMP (śmiech).
Wasze drogi rozeszły się chyba dość nagle, skoro nawet
nie zaśpiewał na tych kilku już wcześniej ustalonych
koncertach?
Bałagun: Decyzja o rozstaniu z Bartkiem nie była
podjęta z dnia na dzień. Bardzo długo do tego dojrzewaliśmy,
dość dobrze to przemyśleliśmy i omówiliśmy,
zanim ostatecznie wprowadziliśmy w życie. Nasz zespół
ma charakter bardzo koncertowy. Jeśli mielibyśmy
zdecydować się na przerwanie koncertowania w tamtym
okresie to pewnie nigdy nie rozstalibyśmy się z
Bartkiem (śmiech). Tak czy owak mieliśmy bufor czasowy
między koncertami, choćby na popracowanie nad
materiałem z kolejnym wokalistą.
Zastąpił go wówczas Rafał Gębicki z Wölfrider, ale
pewnie nie było opcji, by dołączył do was na stałe?
Jerry: Po opuszczeniu naszych szeregów przez Bartka
postanowiliśmy nie odwoływać pozostałych występów,
nie jest to w naszym stylu. Świat musiałby się zawalić,
żebyśmy musieli odwołać koncert. Poprosiliśmy Rafała
o pomoc. Rambo to człowiek, który jest kompletnym
przeciwieństwem Bartka. Zastanawialiśmy się nawet
nad przyjęciem go do zespołu na stałe, tylko za
długo się zastanawialiśmy, a Rafał po pewnym czasie
stwierdził, że jednak woli skupić się na Wölfrider,
który przygotowywał się na nagranie debiutanckiego
materiału. Najważniejsze, że dał nam chwilę luzu na
ustalenie dalszego planu działania oraz zaśpiewał z nami
koncerty, które mieliśmy zaplanowane. Serdecznie
mu za to dziękujemy. Flaszki
nie postawimy, bo już i tak
za dużo wspólnie pijemy (śmiech).
Pojawienie się w Crimson Valley wokalistki Ewy
Kleszcz to dowód na mizerię wokalnej formy męskich
kandydatów na to stanowisko czy też raczej chęć
pójścia w nieco innym kierunku i stąd taki właśnie
wybór?
Ziolllo: Raczej to pierwsze. Może użycie określenia
"mizeria męskich kandydatów" nie tyczy się wszystkich,
ale prawda jest taka, że Ewa zaprezentowała się
na przesłuchaniach najlepiej. Stąd taka decyzja zespołu.
Pójście w inną stronę w pewnym sensie było oczywiste:
nowy wokal to chyba zawsze pójście w nieco innym
kierunku.
Jerry: Wiesz Wojtek, we Wrocławiu jest wielu świetnych
wokalistów. Wrocław to miasto możliwości. Na
początku chcieliśmy koniecznie mieć w zespole faceta.
Po kolejnych przesłuchaniach zauważyliśmy, że podświadomie
szukamy drugiego Bartka Koniuszewskiego,
przez co podziękowaliśmy wielu dobrym wokalistom
o innej manierze śpiewania oraz barwie głosu.
Bałagun: Nasz wybór na pewno nie jest dowodem na
mizerię wokalistów płci męskiej (śmiech). Moim zdaniem
nie ma na to żadnej reguły. Trzeba po prostu trafić
na wokalistę, który sobie poradzi. Ma odpowiednią
barwę i warunki wokalne, by przebić się przez ścianę
metalowego jazgotu podczas melodyjnego śpiewania,
posiadać słuch muzyczny i do tego jeszcze chęci. Znalezienie
powyższych paru cech w jednej osobie jest
wbrew pozorom naprawdę niełatwym zadaniem. Preferowana
płeć ma w takiej sytuacji bardzo mały priorytet.
Podczas rozstania z poprzednim wokalistą zdawaliśmy
sobie też sprawę, że możemy takiej osoby szukać
nawet przez rok lub dłużej.
Kończąc temat zmian personalnych: od niedawna
Ewa nie jest jedyną kobietą w zespole, bowiem na
klawiszach gra z wami Agnieszka Bodalska - ktoś
musiał odtwarzać na żywo partie zagrane przez J.J. z
Nasty Crue na "Halls Of Victory", a poza tym
idziecie coraz bardziej w epickim kierunku, więc syntezatory
niewątpliwie wzbogacą brzmienie zespołu?
Jerry: Powiększył nam się trochę babiniec w zespole i
modlimy się o to żeby im się okresy nie zgrały
(śmiech). A tak na poważnie, to temat klawiszy przewijał
się co jakiś czas odkąd pamiętam. Pewnego dnia
spotkałem Agnieszkę (ex-Nymphill) i zaproponowałem
jej obsługę parapetu w zespole. Na początku była
trochę przestraszona ale
jakiś
czas temu odnalazła się w zespole i zaczyna proponować
coraz to bardziej odważne pomysły na muzykę.
Zdecydowanie będziemy szli w większą podniosłość i
epickość w muzyce, lecz żeby nie zatracić przez to
pazura mamy zamiar jednak zagrać troszkę bardziej
agresywnie na gitarach. Na EP "Halls Of Victory" już
słychać poważne zmiany w muzyce. Pojawiły się fragmenty
thrash metalu na gitarach, moje growle, numery
ogólnie są bardziej agresywne niż dotychczas, lecz cały
czas mamy zamiar oscylować w okolicach heavy/power
metalu.
Ziolllo: Odtwarzanie na żywo partii J.J-ja tyczyło się
przede wszystkich partii nagranych przez niego z naszym
pierwszym demku "Phoenix", bo tam również to
on nas wspomógł klawiszem, jak i odegrał rolę producenta
muzycznego tamtej produkcji. Ogólnie rzecz ujmując
chcieliśmy pójść w bardziej epicką stronę, dlatego
zdecydowaliśmy się na przyjęcie Agnieszki. Dziś
na koncertach można usłyszeć również nasze utwory z
"Crossing The Sky" wzbogacone o klawisze skomponowane
przez Agnieszkę.
Ewa: Temat przyłączenia do zespołu klawiszowca toczył
się od dawna. Instrumenty klawiszowe w niebywały
sposób podkreślają emocje, nadają muzyce liryczny
charakter. Wspomniane wyżej partie J.J (Nasty Crue)
wzbogaciły brzmienie utworu "Halls Of Victory" i podkreśliły
jego przekaz. Jest to szczególnie ważne dla
wokalisty, który pisząc teksty skupia się w dużej mierze
na przekazaniu odbiorcy czegoś istotnego.
Bałagun: Dołączenie klawiszy wynikało czystko z początkowych
założeń charakteru zespołu, już na samym
etapie jego powstawania. Długi brak stałego klawiszowca
wynikał z tego, że zawsze traktowaliśmy trochę
ten temat po macoszemu, tj. nigdy nie było porządnych
poszukiwań, takich jak w przypadku szukania
wokalisty. Temat jednak wciąż gdzieś wisiał w powietrzu.
Od czasu do czasu pytaliśmy się jakiegoś znajomego
klawiszowca czy nie chciałby z nami pograć.
Tym sposobem zwerbowana została Agnieszka.
Prace nad tym materiałem trwały już wcześniej, czy
też zintensyfikowaliście je po pozyskaniu wokalistki?
Tę drugą wersję wydarzeń zdaje się potwierdzać fakt,
że Ewa jest autorką wszystkich tekstów?
Ziolllo: Jest prawie tak jak napisałeś (śmiech). Rozwijając,
większość materiału od strony muzycznej powstała
przed przyjęciem Ewy na pokład, ale raczej w
wersji roboczej. "Open The Gates" został napisany jeszcze
z Bartkiem, razem z linią wokalu oraz z tekstem.
Był również zagrany na kilku koncertach z tym tekstem,
ale w nowym rozdziale zespołu daliśmy Ewie
wolną rękę w napisaniu nowego tekstu i tak właśnie się
stało. Więc racja, autorką wszystkich tekstów na "Halls
Of Victory" jest już Ewa Kleszcz.
Bałagun: Proces tworzenia materiału jest w zespole w
miarę jednostajny. Co jakiś czas ktoś przynosi jakąś
nową kompozycję, która trafia do kolejki. Gdy przychodzi
czas - bierzemy ją na warsztat zespołowy.
Jerry: Poszukiwanie wokalisty dało nam trochę czasu
na komponowanie nowych utworów. "Shore Of Nothingnes"
co jakiś czas był robiony, a później porzucany
z powodu braku czasu - podobnie
jak "Ragnarok". Tak więc
materiał powiedzmy, że był
Foto: Crimson Valley
84
CRIMSON VALLEY
gotowy, brakowało tylko tekstów i melodii. Na szczęście
Ewa szybko się uwinęła.
Zdecydowaliście się przypomnieć krótszym materiałem,
to jest EP-ką - na drugą płytę jest na tym etapie
jeszcze za wcześnie, czy też "Halls Of Victory"
już ją niejako zapowiada?
Ziolllo: Nagrywając "Halls Of Victory" chcieliśmy koniecznie
wypuścić coś z nowym wokalem i zaprezentować
delikatną zmianę stylówy.
Ewa: "Halls Of Victory" to przedsmak tego nad czym
intensywnie pracujemy. Zadaniem EP-ki było przekazanie
fanom zmian muzycznych jakie nastąpiły w Crimson
Valley. Nowy materiał mamy praktycznie gotowy.
Jesteśmy na etapie wprowadzania zmian i poprawek.
Jerry: Będzie mocniej, ciężej i bardziej epicko. "Halls
Of Victory" jest zdecydowanie agresywnym wydawnictwem.
Mamy trzy szybkie numery i balladkę. Na
nowej płycie na pewno nie zabraknie agresji, szybkości
i ciężaru. Nowy materiał będzie zabijał! Jeśli nie wierzysz
- zapraszamy na próbę (śmiech).
Bałagun: Póki co skupiamy się nad koncertowym promowaniem
nowych kompozycji i materiału z "Halls Of
Victory".
Oj, trochę za daleko mam teraz do Wrocławia
(śmiech). Ponownie nagrywaliście we wrocławskim
studiu Hellsound Jarosława Wysockiego, czyli
brzmienie zarejestrowanego tam również CD "Crossing
The Sky" uznaliście za odpowiednie dla Crimson
Valley?
Bałagun: Tak, ale tym razem daliśmy Jarkowi większą
swobodę w zakresie doboru brzmienia płyty. W rezultacie
EP-ka brzmi trochę inaczej niż "Crossing The
Sky". Brzmienia gitar są bardziej nowoczesne. Czy brzmienie
jest lepsze czy gorsze? Ja bym pozostawił tę
ocenę odbiorcom.
Jerry: Jarek to zboczony profesjonalista. Nagrywając u
niego zapomnij o garażowym brzmieniu. Wszystko
jest czyściutkie i równe. Oczywiście nie mamy problemu
z utrzymaniem tempa oraz czystością ścieżek w
instrumentach. W studiu zawsze wychodzą brudy, których
bardzo często na próbach i przy graniu indywidualnie
nie słychać, lub nie zwraca się na nie zwyczajnie
uwagi. Po to jest potrzebna osoba trzecia taka jak Jarek.
Praca z tym gościem to czysta przyjemność zakrawająca
o masochizm (śmiech). Przykładowo, podczas
nagrywania "Crossing The Sky" mój bas wylądował na
ścianie dwa razy a przy "Halls Of Victory" tylko raz.
Znaczy się, że albo robię postępy w graniu, albo tabletki
uspokajające jednak działają (śmiech).
Ziolllo: Raczej maść na wiadomy ból robi robotę…
Ewa: Brzmienie tej EP-ki to temat, który wzbudził w
kapeli wiele kontrowersji. Każdy z nas miał zupełnie
odrębną wizję na nowy materiał. Ostatecznie, po burzliwych
dyskusjach znaleźliśmy z pomocą Jarka złoty
środek.
Pracowaliście nad tymi nagraniami chyba na spokojnie,
etapami, w miarę wolnego czasu, etc.?
Ziolllo: Widzę, że jesteś świetnie zorientowany w temacie!
(śmiech). Tak właśnie było! Mamy wiele zajęć
w życiu prywatnym i zawodowym. Praca na spokojnie
była również spowodowana terminami jakimi dysponował
Jarek.
Jerry: Jarek to bardzo zapracowany człowiek. Jeśli nie
pije w danym momencie to jest w trasie ze swoim
zespołem Ass To Mounth (czyli także pije). A tak na
poważnie Jarek ma bardzo wiele zleceń na nagrania,
miksy itp. Poza tym jest nagłośnieniowcem we wrocławskim
klubie Ciemna Strona Miasta. To wszystko
zmusza go do pracy "na raty". Nie ukrywam, że nam to
w sumie odpowiadało. Mieliśmy czas na przesłuchanie
dotychczas nagranych ścieżek i ich poprawę oraz indywidualne
przygotowanie się do nagrywania swoich partii.
Wiele się ostatnio mówi i pisze o przesycie cyfrową
technologią i powrocie do nagrywania na setkę czyli
rozwiązań praktykowanych w studiach nagraniowych
w latach 70. czy 80. Jednak wy podeszliście do
zagadnienia tradycyjnie: najpierw nagrać bębny, później
pozostałe instrumenty i wokale, a reszta to już
kwestia odpowiedniego miksu dokonanego przez Jarosława
Wysockiego?
Bałagun: Jest dokładnie tak jak napisałeś. Płytę nagrywaliśmy
jak większość produkcji realizowanych w dzisiejszych
czasach. Nie mieliśmy zamiaru iść w żadne
vintage'owe brzmienia czy nagrywanie na setkę.
Jerry: Zawsze marzyło mi się nagranie materiału na setkę
jak szatan przykazał. Wątpię żeby to nastąpiło w
Crimson Valley. Od początku stawialiśmy na selektywność
w nagraniach i granie w punkt. Podejrzewam że
nagrywając materiał na setkę stracili byśmy jakiś pierwiastek
naszej muzy. Być może kiedyś dla jaj nagramy
sobie takie EP. Czas pokaże.
Ingerowaliście w jego pracę na tym etapie powstawania
"Halls Of Victory", czy też miał wolną rękę w tej
kwestii?
Bałagun: Część rzeczy ustalaliśmy, natomiast część
jak ostatecznie brzmienie i mastering powierzyliśmy
Jarkowi - oczywiście po naszych końcowych akceptacjach
oraz wielu uwagach w trakcie produkcji.
Jerry: Podczas nagrań instrumentów poddajemy się
jego pomysłom i doświadczeniu. Jeśli chodzi o miksy i
mastering to tu już współpracujemy razem. Często jest
to grzebanie typu:
- Ściągnę 500Hz o 0,5db na AKG przy basie… i jak
teraz?
- Ja tam różnicy nie słyszę, więc wali mnie to!
- OK… czekaj… a jak teraz? (puszcza jeszcze raz)
- No, zajebiście!
- Bo wyłączyłem bas! (śmiech)
Przy pracy nad tym materiałem wspomógł was też
Artur Solis, współautor "Shore Of Nothingness",
czyli wygląda na to, że nie zerwał kontaktów z muzyką
po rozstaniu się z Ascaris w 1993 roku?
Jerry: Staaary, gdzieś ty wygrzebał informację, że Artur
w Ascaris grał??? Brał udział w nagraniu pierwszego
dema Ascaris "Crawling Chaos" i kasety "Uncured
Sickness" (tu Ascaris usunął z okładki jego wkład w
muzykę) Tak. Wspomógł nas zezwalając mi na wykorzystanie
kilku jego riffów z zespołu, w którym się
udzielał w roku 2000. Artura poznałem w okolicach
1999 roku jako początkujący smarkacz marzący o graniu
w zespole. Grał wtedy w zespole Rattlehead, który
przekształcił się później w Mephisto. Był moim guru,
bo nigdy wcześniej nie miałem styczności z gościem,
który tak napierdziela na wiośle, i który ma takie doświadczenie.
Wiele lat później, gdy komponowałem
"Shore Of Nothingness" jakoś tak nawinęły mi się podświadomie
te riffy pod palce i pomyślałem, że skądś to
znam… Nie dało mi to żyć przez kilka tygodni dopóki
mnie nie olśniło. Napisałem do Artura czy nie miałby
nic przeciwko, gdybym je wykorzystał w naszych kawałkach,
bo zajebiście mi to tam siedzi. Dał błogosławieństwo,
więc wszyscy są zadowoleni. Osobiście bardzo
się cieszę ze współpracy.
Znaliśmy się z Arturem w tamtych czasach, potem
straciliśmy kontakt (śmiech). Do "Shore Of Nothingness"
nakręciliście też teledysk, umieszczony
zresztą na EP-ce jako video bonus track - to rzecz
według was najbardziej reprezentatywna i zarazem
najbardziej przystępna na tej płytce, stąd ten wybór?
Ewa: "Shore Of Nothingness" to utwór, do którego
mam największy sentyment. To od niego zaczęłam
swoją pracę nad tekstami i liniami melodycznymi do
Crimson Valley. Ponadto uważam ten numer za jedną
z moich najlepszych prac w tym zespole. Czy jest najbardziej
reprezentatywny? Pozostawiam to ocenie słuchaczy.
Osobiście jestem z niego bardzo zadowolona.
Ziolllo: Koniecznie muszę nadmienić, że ów teledysk
powstał dzięki uprzejmości mojego dobrego kolegi
Przemka Matejki, a konkretniej to on nam go nakręcił
i zmontował. Wybór na ten właśnie kawałek padł
również po konsultacji z Przemkiem - jego opinia
utwierdziła nas wyborze utworu, do którego nakręcić
klip.
Nowe utwory pewnie świetnie sprawdzają się na
koncertach?
Jerry: Zdecydowanie tak! Przede wszystkim, dlatego,
że są inne niż pozostałe. Wyróżniają się na tle starszych.
Poza tym mają większe pierdolnięcie, bo to numery,
w których Ewa czuje się najlepiej, jako iż sama
układała w nich wokale. Wie gdzie zaśpiewać mocniej
i wie, co chce nimi przekazać.
Ewa: Przez zmiany personalne i naszą dojrzałość muzyczną
nowy materiał ma zupełnie inny charakter niż
poprzednie dzieła. Na koncertach sprawdza się równie
dobrze jak utwory z "Crossing The Sky" czy dema
"Phoenix". Żeby się o tym przekonać warto przyjść na
koncert.
Dodajecie do nich stopniowo kolejne nowe kompozycje,
by mieć jak najlepiej ograny materiał przed przystąpieniem
do nagrywania kolejnego albumu?
Jerry: Zawsze jeśli stworzymy coś nowego staramy się
tym szybko pochwalić. Nigdy nie będziemy zespołem
który z nadchodzącej płyty przywali jeden utwór na
zachętę i koniec. Wolimy oswajać ludzi z naszymi numerami.
Patrzeć jak publika na nie reaguje. Wtedy
wiemy, co robić dalej. Poza tym ludzie po koncercie
podchodzą i zadają pytania gdzie i kiedy można kupić
płytę z nowymi numerami. Nakręcają się na nowy materiał,
a i my sprawdzamy się w boju z repertuarem
oraz motywujemy się tym, żeby jeszcze lepiej go odgrywać.
Jesteście zespołem preferującym występy na żywo -
internet pomaga w promocji, ale nie ma nic lepszego
niż kontakt z fanami w koncertowych realiach?
Bałagun: Nie będę zbyt odkrywczy, jeśli napiszę, że
występy na żywo to całkiem inna bajka niż promowanie
muzyki w sieci. Pewnie każdy grajek lub muzyk
właśnie dla takich chwil postanowił kiedyś, że będzie
grać na instrumencie.
Ewa: Spotkania na żywo tworzą pewnego rodzaju chemię
między zespołem, a słuchaczami. Tego nie da się
osiągnąć metodą promocji w internecie. Mimo wszystko
staramy się korzystać z wszelkich form promocji.
Jerry: Internet to nie wszystko. Ułatwia kontakt z fanami
itp. ale zespół jest od grania, a nie od pogaduch.
Zdecydowanie scena to nasz żywioł. Po stokroć wolimy
grać koncerty niż kisić się w studio. Kiedyś jak
człowiek był młody robił wszystko żeby zagrać na samym
końcu jak gwiazdy. Teraz im starszy tym najchętniej
szybciej by odwalił sztukę i zajął miejsce przy barze
(śmiech). Na szczęście podchodzimy do sprawy poważnie
i alkohol w większych ilościach preferujemy po
koncercie. Najważniejsze dla nas to wpaść na scenę i
zagrać taki koncert żeby ludzie po półtorej godziny
koncertu czuli ogromny niedosyt.
Cykliczne "Heavy Metal Nights" zdaje się to potwierdzać?
Ziolllo: Póki co imprezy pt "Heavy Metal Nights"
udają się dość dobrze! Zawsze chciałem współtworzyć
jakaś cykliczną, metalową inicjatywę. Zainteresowanie
wśród ludzi jest, wśród zespołów, które chciałyby wystąpić
również, wiec myślę, że jeszcze niejedna edycja
się odbędzie. Najbliższą mamy zaplanowaną na 18
grudnia 2015, wiec przybywajcie tłumnie! Niebawem
ogłoszony zostanie skład zespołów jakie wystąpią.
Wielokrotnie bywałem na koncertach z publicznością
w śladowych ilościach i zespoły reagowały na to albo
maksymalnym skróceniem setów i zagraniem z minimalnym
zaangażowaniem, albo też dawały czadu nie
patrząc na to, że słucha ich kilka-kilkanaście osób.
Nie wiem czemu, ale jakoś tak podświadomie wyczuwam,
że wybralibyście w takiej sytuacji tę drugą
opcję? (śmiech)
Bałagun: Zespół zawsze stara się dać z siebie wszystko
niezależnie od frekwencji na koncercie. Nie ma co się
jednak oszukiwać i trzeba dopowiedzieć, że atmosfera
na sali i energia jaka z niej płynie ma duży wpływ na
energię bijącą ze sceny. Zawsze jest to pewnego rodzaju
wymiana i zarówno, gdy publika czerpie energię ze
scenicznego show Crimson Valley tak i Crimson Valley
- czerpie energię bijącą wtedy z sali. Zawsze lepiej
się gra dla szalejącej publiki, pomimo faktu że granie
samo w sobie nawet dla pustej sali też sprawia nam dużą
frajdę.
Jerry: W takich momentach widać które zespoły podchodzą
z szacunkiem do fana. Graliśmy różne sztuki:
dla pełnych sal jak i dla kilku osób. Niemniej jednak,
nawet jeśli była by to jedna osoba to warto dla niej dać
z siebie 150%. Na następny koncert może przyprowadzi
znajomych bo "Crimson Valley zajebali piękny
koncert ostatnio" Nigdy nie rozumiałem zabiegów
CRIMSON VALLEY 85
odwoływania koncertów lub grania ich na "odwal się"
tylko z powodu złej frekwencji. Jeśli chcesz zarabiać
kasę na muzyce to załóż jakiś portal albo firmę związaną
z tą branżą i daj sobie spokój z graniem.
Czyli maksymalne zaangażowanie w to co robicie nie
jest w waszym przypadku tylko reklamowych sloganem?
Dajecie z siebie wszystko i słuchacze zaczynają
taką postawę doceniać coraz bardziej?
Ewa: Wychodzę z założenia, że zawsze trzeba dawać z
siebie 100 %. Zespół, który za każdym razem wkłada
w swoją pracę całe serce podkreśla swoją wartość. Jeżeli
zajmujesz się czymś ważnym dla ciebie i robisz to na
100 %, odczuwasz satysfakcję, a twoja postawa jest doceniana
przez ciebie i innych. Jeśli maksymalne zaangażowanie
jest naszym sloganem to dodatkowo służy i
schlebia.
Jerry: Jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego to zrób coś
dla muzyki i zajmij się rzeźbą lub pracą w korporacji.
Ludzie przychodząc na koncerty sami weryfikują zespoły.
W tej chwili scena muzyczna jest tak przesycona,
że nie można sobie pozwolić na odwalanie chały.
Zawsze z siebie dajemy 100 % i więcej. Najważniejszą
nagrodą dla nas jest nie kasa z bramki itp. tylko zadowolenie
na spoconej twarzy fana, kilka miłych słów i
zwyczajne zbicie piątki przy schodzeniu ze sceny.
Wiem, brzmi to strasznie romantycznie i górnolotnie,
ale kto nigdy tego nie zaznał nigdy tego nie zrozumie.
Ziolllo: "…i nie ma tam opierdalania się…", "samo się
nic nie zrobi!" (śmiech)
Bałagun: To na pewno może być naszym reklamowym
sloganem. Podsunąłeś niezły pomysł (śmiech). Co do
poświęcenia... moim zdaniem my po prostu dobrze się
bawimy tą muzą. Czy słuchacze zaczynają taką postawę
doceniać coraz bardziej? Myślę, że poświęcenie na
scenie było doceniane odkąd istnieje scena.
A co z potencjalnymi wydawcami? Zaczynają zgłaszać
się do was po ukazaniu się "Halls Of Victory",
dzieje się coś konkretnego w kontekście kontraktu,
kolejnych płyt, czy też nadal pozostajecie podziemnym
zespołem?
Jerry: Wiesz, szczerze mówiąc jakoś specjalnie nie skupialiśmy
się nad szukaniem wydawcy. W chwili obecnej
jesteśmy związani luźnym kontaktem z Goressimo
Records i nam to pasuje. Płyty obracają się w podziemiu,
cały czas są do zakupienia i to jest dla nas najważniejsze.
Oczywiście fajnie by było zobaczyć swoje
wydawnictwo na półce w sklepie i zagrać konkretną
trasę koncertową. Na wszystko jeszcze przyjdzie czas.
Ziolllo: Może w tym temacie pomoże nam fakt, że
Heavy Metal Pages robi z nami tak obszerny wywiad.
Werwy i animuszu wam jednak nie zabraknie, bo
wygląda na to, że metal jest dla was czymś więcej niż
tylko zwyczajnym hobby?
Bałagun: Tutaj musiałbyś już spytać każdego indywidualnie.
Dla mnie osobiście muzyka w ogólnym znaczeniu
jest wielką pasją, jedną z jej odmian jest metal,
tak więc, siłą rzeczy metal też jest pasją. Pasje w wielu
przypadkach realizuje się uprawiając hobby. Czy jest
to coś więcej niż hobby? Na co dzień też noszę długie
włosy, co można uznać za większe zaangażowanie w
zespół niż tylko pohałasowanie w piwnicy z kolegami
po pracy (śmiech).
Ziolllo: W związku, iż ściąłem moje długie włosy ponad
dekadę temu, przyznaję się otwarcie do mojego
mniejszego zaangażowania w zespół (śmiech). Poprawię
się z pomocą Bałaguna (śmiech). A tak na poważnie,
to użyję jednego z tytułów Primal Fear… "Metal
Is Forever"!
Jerry: Zdecydowanie metal dla mnie to nie tylko hobby,
ale i styl życia. Do tej pory wolę kupować płyty na
koncertach. Lubię chodzić na koncerty zespołów których
nie znam, poznawać ludzi z którymi od pierwszej
wymiany zdań można konie kraść - tutaj ukłon
do Adriana z R'lyeh zine. Uwielbiam kupować niezależne
kserowane ziny i zbieram muzykę na… kasetach.
To nie jest normalne. Większość moich znajomych
spoza klimatu siedzi w domu, bawi dzieci, chodzi do
pracy a po pracy oddaje się swojemu hobby - ogląda
TV albo wali jabole pod mostem. To nie dla mnie. TV
w domu leci owszem, ale walić alkohol wolę przy barze
na koncercie.
Ewa: Zdecydowanie, przynajmniej dla mnie, ten
gatunek muzyczny nie jest jedynie hobby. Wciąż doskonalę
swoje umiejętności wokalne i rozwijam się w
tej dziedzinie. Praca w zespole daje mi wiele satysfakcji
i szczęścia.
Wojciech Chamryk
Jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie nas lubią
Właśnie wydali swój drugi krążek "Carry The Fire". Bardzo sobie cenię muzykę,
która znalazła się na tym albumie. Jest to połączenie tradycyjnego heavy metalu, progresywnego
metalu z melodyjnym power metalem dwóch odłamów, europejskiego i amerykańskiego.
Jeżeli ktoś jest fanem Iron Maiden, Crimson Glory, Kamelot, czy Queensryche i
Dream Theater (z czasów albumu "Images And Words") powinien posłuchać tego albumu
choć raz, może w ten sposób pozna zespół, który zostanie z nim na dłużej. Tego bym bardzo
sobie życzył, choć zdaję sobie sprawę, że po taki heavy metal niewiele osób sięga. Zaś
kto jest zainteresowany tematem, zapraszam do przeczytania rozmowy z pomysłodawcą
Millennial Reign, gitarzystą Dave'm Harvey'em.
HMP: Przede wszystkim chcę wyjaśnić twoje powiązania
z zespołem Aska. Co, jak, kiedy i dlaczego na
basie a nie na gitarze?
Dave Harvey: Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy,
że tak naprawdę właśnie zaczynałem jako basista.
Podczas życia w Arkansas, na gitarze grałem tylko czasami,
w pobocznych projektach. W 2006 roku w przesłuchaniu
do Phantom-X dostałem szansę. Przeprowadziłem
się na obszar Dallas, jednak nie znalazłem tam
nic co mogło mnie wystarczająco zachęcić do powrotu
do basu, dopóki Aska nie rozpoczął działalności. To
było w roku 2011, wtedy wybrałem się do nich na
przesłuchanie. Widocznie polubili moje brzmienie, bo
wtedy z nimi zostałem.
Pomysł na Millennial Reign powstał w twojej głowie.
W jakich okolicznościach wpadłeś na tą myśl i
jakie założyłeś sobie kryteria i wytyczne dla nowego?
Z moim ostatnim lokalnym zespołem, w którym grałem
przed opuszczeniem Arkansas, trzymałem się cztery
lata. Mieliśmy prawie cały materiał do albumu, jednak
wtedy nic z niego nie wyszło. Perkusista Bryan
Diffe, z którym założyłem zespół zaczął ze mną rozmawiać
i myśleliśmy o powrocie do nagrań i ich realizacji.
Trae Doss został wybrany na wokalistę i we trójkę
nagraliśmy album. Nazwa Millennial Reign krążyła
w moich myślach już wiele lat.
Na początku był to tylko twój projekt. W 2012 roku
wydałeś własnym sumptem debiutancki album. Jak
wspomniałeś pomogli ci perkusista Bryan Diffee i
wokalista Dave Harvey. Jak debiutancki album ma
się do "Carry The Fire" pod względem muzycznym i
wykonawczym?
Pierwszy album był bardziej w stylu metalu z lat 80-
tych. Zanim poszedłem bardziej w power metal w latach
90-tych wszystkie moje kompozycje były w klimacie
zespołów takich jak Dokken czy LA Guns. Kiedy
w latach 90-tych scena muzyczna tu w Stanach
umarła, zacząłem odkrywać jak sytuacja przedstawia
się w Europie i innych rejonach i dowiedziałem się, że
power metal tam nadal jest bardzo na czasie. Zacząłem
zamawiać płyty Edguy, Masterplan i Avantasia, więc
mój styl od razu poszedł w tym kierunku. To jest powód
tak dużej zmiany w drugim albumie pt. "Carry
The Fire".
Uwielbiam album "Images and Words". Dream Theater
nigdy wcześnie i nigdy później nie wymyślił takich
wspaniałych melodii. "Carry The Fire" też wypełniony
jest po brzegi niesamowitymi melodiami.
Czy te melodie w jakiś sposób charakteryzują twoją
osobę i twoje spojrzenie na świat?
Całkowicie... myślę, że na jakimkolwiek albumie,
któregokolwiek z zespołów, odnajdziesz osobiste myśli
czy życiowe doświadczenie tego kto napisał utwór.
My, w naszych kawałkach, postawiliśmy na pozytywne
myślenie.
W muzyce z "Carry The Fire" można odnaleźć elementy,
które kojarzą się z wspomnianym Dream
Theater czy Queensryche. Jednak nie grasz progresywnego
metalu, nie zależy ci na ekstremalnych popisach
technicznych, a kompozycji nie próbujesz za
wszelką cenę zagmatwać tak, aby słuchacz miał problemy
z rozumieniem utworu czy muzyki...
Jestem nauczony melodyjnego metalu ze starej szkoły.
Lubię go bardzo ale nie może przesadzić w nim z technicznym
graniem lub do przesady budować go z powtarzających
się wersów. Taka muzyka z powtarzającymi
się wersami przychodzi mi bardzo łatwo, to od
tego zaczynałem muzyczną karierę. "Images and
Words" to również mój ulubiony album Dream Theater.
To, że nie gracie progresywnego metalu, to nie oznacza,
że gracie prościutko i bez ambicji. Mam wrażenie,
że jest wręcz odwrotne. Konstrukcje utworów
Foto: Ulterium
86
CRIMSON VALLEY
zdradzają, że ty i twoi muzycy szeroko patrzycie na
muzykę, co odbija się na ciekawych, rozbudowanych
kompozycjach w bardzo efektownych aranżacjach...
Jeszcze raz wielkie dzięki, pisanie muzyki to po prostu
coś co lubię i przychodzi mi to naturalnie. Zacząłem
słuchać zespołów typu Kiss, Rush, Styx i Kansas, a
większość z nich obraca się wokół rocka progresywnego
mając zarazem bardzo melodyczne brzmienie.
Te muzyczne ambicje przypominają mi dokonania innych
amerykańskich kapel Crimson Glory i Kamelot?
Identyfikujecie się w jakiś sposób z muzyką,
którą grają te zespoły?
Nie rozpoczynaliśmy tworzenia muzyki z myślą o tamtych
zespołach, ale w każdej recenzji jesteśmy porównywani
do Crimson Glory, Iron Maiden czy nawet
do starszego Queensryche. Wszystkie te zespoły są
wspaniałe dlatego to zaszczyt być dla nas do nich porównywanym...
z chęcią to przyjmujemy.
Kolejną waszą charakterystyczną cechą jest umiejętność
zbalansowania melodii i ciężaru heavy metalu.
Zdarza się, że ktoś zarzuca wam, że gracie zbyt lekko
i wygrywacie proste melodyjki?
Osobiście nie widziałem tego typu krytyki, ale nawet
jeśli jest, mnie to nie rusza. Melodia to po prostu wyrażenie
kim jestem i co przedstawiam.
W muzyce Millennial Reign jest sporo klasycznego
heavy metalu, harmonie gitar nie raz kojarzą się z
Iron Maiden, ale jak już, to twojej kapeli bliżej do
Saxon...
Iron Maiden ma na mnie prawdopodobnie największy
wpływ. Gdy "The Number of The Beast" został zrealizowany,
to było dla mnie jak totalne muzyczne
objawienie. Zawsze byłem zakochany w współbrzmiących
gitarach i duetach gitarowych, one dają duża
dawkę energii zespołowi, który powinien być skupiony
wokół nich. Saxon kocham równie mocno. "Power and
The Glory" jest pierwszą ich piosenką jaką usłyszałem
i od wtedy automatycznie stałem się ich fanem.
Kolejne elementy zasłyszane w waszej muzyce to
hard rock, w stylu chociażby Uriah Heep. To przypadek
czy przemyślana decyzja?
W tym przypadku powiedziałbym że był to zbieg okoliczności.
"Abominog" to jedyny ich album jaki posiadam
i w mojej opinii był bardzo melodyjnym zwrotem
w ich karierze.
Ogólnie w waszej muzyce można odnaleźć wiele
inspiracji, ale nie można odmówić jej pewnej oryginalności,
ciężko porównać was do kogoś konkretnego.
To chyba dobrze, nie?
Mam nadzieje... zawsze będziesz słyszał pewne wpływy
od innych zespołów w utworach, ważne aby nie
stać się ich kalką.
Wasza muzyka nie nudzi, wręcz zarażą energią i
entuzjazmem...
Osobiście lubię porządne albumy, ja potrafię zaszaleć i
wyrzucić swoje emocje. Piszę to co przychodzi naturalnie.
Wychodzi na to, że chciałeś aby Millennial Reign był
normalnym zespołem. W jaki sposób dobrałeś muzyków,
z jakimi umiejętnościami szukałeś muzyków,
jakie cechy charakteru preferowałeś, jak trafiłeś na
ludzi, z którymi w tej chwili tworzysz kapele?
Gdy pisałem piosenki do drugiego albumu, Bryan
Diffee i Dave Harvey byli zajęci i nie mogli pomóc mi
przy nagraniach, więc znalazłem innego wokalistę i
perkusistę. Podczas nagrywania z rozmowy z nimi wyszło,
że fajnie byłoby zagrać na żywo. Znaleźliśmy więc
gitarzystę i basistę żeby mieć wszystkich zanim album
zostanie skończony.
Jak pracujecie nad materiałem? Pracujesz samotnie
nad muzyką, jam'ujesz z resztą muzyków w sali prób,
a może macie inne sprawdzone metody?
Zazwyczaj po prostu zamykam się w studio i pracuje
nad riffami. Gdy raz złapie coś to lubię nad tym pracować,
to mi przychodzi niedługo po tym, jak zaaranżuje
całą piosenkę.
Gdzie i z kim nagrywaliście "Carry The Fire"?
Cały album nagraliśmy w moim studio. Raz po
skończeniu nagrania wzięliśmy je do Nomad Studio
do zmiksowania i masteringu. To było prawdziwe studio,
w którym nauczyłem się tego całego procesu.
Teraz rozważam zmiksowanie następnego albumu już
Foto: Ulterium
samodzielnie.
Przed wejściem do studia mieliście wszystko dopracowane,
czy pracowaliście jeszcze nad numerami w
studio?
Nie, nigdy nie idę do studia gdy nie jestem pewny kawałka,
musi być napisany do końca. Jeśli chodzi o
pracę w studio jestem bardzo zorganizowany.
Czy teraz zmieniłbyś coś na "Carry The Fire"?
Teraz gdy nauczyłem się tak dużo o produkcji w studio,
może nagrałbym kilka momentów inaczej, ale i tak
myślę, że album w sumie wyszedł bardzo dobrze.
Dla mnie na waszym albumie nie ma słabych momentów,
zawsze słucham go w całości. A ty masz
jakichś faworytów w kawałkach z "Carry The Fire"?
Lubię je wszystkie, ale moim faworytem jest chyba
"Way Up High". To po prostu muzyka do samochodu
z prostolinijnym wokalem.
Wasze teksty do prostych nie należą. Przynajmniej
mam takie wrażenie. Macie założenia jaką wymowę
mają mieć wasze teksty?
Piszę muzykę ale pisanie tekstów już nie jest moją mocną
stroną. Powinienem mieć zarys pomysłu kiedy
piszę utwór ale tak naprawdę zostawiam wszystko dla
Jamesa. On jest wokalistą i daję mu pełną kontrolę
nad tekstem i melodią.
Muzykę, teksty, wykonanie, brzmienie, produkcję dopełnia
grafika. Nie jestem zwolennikiem takich okładek,
ale wasza grafika ma tajemniczy klimat i emocjonalnie
pasuje do waszej muzyki. Kto jest autorem
waszej okładki i co ona symbolizuje?
Autorem jest Filipe Machado Franco, który pracował
również dla Blind Guardian, Iced Earth czy Theocracy.
Cała koncepcja to jego pomysł, wysłał ją wcześniej
do nas żeby pokazać nad czym pracuje. Jak dla
mnie wykonał świetną robotę.
Twoje umiejętności oraz pozostałych muzyków są na
wysokim poziomie. Gdzie się uczyliście grać i kim są
wasi idole?
Jak ja to mówię, jestem samoukiem. Zaczynałem jako
basista więc największy wpływ miał na mnie Steve
Harris. Jego technika prawej ręki jest po prostu nie do
podrobienia. Z szukaniem inspiracji do gry na gitarze
cofnąłem się do lat 80-tch do Georga Lyncha. Teraz
patrzę z podziwem na tak wielu muzyków, że trudno
byłoby ich wszystkich wymienić.
Bardzo dobre wrażenie robi wokalista James Guest.
Jego głos to kolejny ważny element składający się na
Millennial Reign. W jego przypadku, ciężko znaleźć
dobre porównanie do innych wokalistów, podobnie,
jak w wypadku waszej muzyki. To był powód dla
którego zatrudniłeś Jamesa?
Podczas przygotowania się do nagrania albumu dałem
ogłoszenie, że potrzebuje wokalisty. James odpowiedział
na nie, więc wysłałem mu piosenkę demo do popracowania
nad nią. Gdy usłyszałem co napisał i nagrał,
od razu wiedziałem, że będzie odpowiednią osobą
do mojej muzyki.
Wykorzystujecie klawisze. Nie jest ich dużo, są dość
fajne, ale pod względem wykonawczym są troszeczkę
gorsze do tego co prezentują instrumentaliści. Niestety
w materiałach promocyjnych nie ma informacji
kto za nie odpowiada...
Wszystkie partie klawiszy były nagrana przeze mnie.
Nie jestem zbyt dobrym keyboardzistą, ale wsłuchuje
się w melodię kiedy piszę partie dla klawiszy, to mi pomaga.
Lubię je, myślę, że robią dużo dobrego w naszych
piosenkach, ale oczywiście nie mogą być dominujące.
Na pewno dotarły do was opinie o waszym albumie.
Czy są one równie pozytywne jak moja?
Pewnie, dostajemy wiele komplementów, recenzje też
są dobre. Jestem bardzo szczęśliwy, że ludzie nas lubią.
Czy nadal będziecie wierni ideom z "Carry The Fire"
czy przy następnym albumie zamierzacie zrobić zupełnie
coś innego?
Właściwie to już zacząłem pisać piosenki na następny
albumu. To będzie zdecydowanie inny power metal, jestem
przekonany, że nie będzie brzmiał tak samo. U
każdego widać progres w pisaniu piosenek, więc mam
nadzieje, że ten album będzie nawet lepszy.
Ostatnie słowa należą do ciebie...
Dzięki wielkie za rozmowę. Ludzie tacy jak Ty pomagają
zespołom poznać ich prawdziwych odbiorców.
Chciałbym dodać, że wraz z Ulterium Records realizujemy
nasz nowy klip do utworu "Way Up High".
Michał Mazur
Tłumaczenie: Marlena Stańczuk, Anna Kozłowska
MILLENNIAL REIGN 87
Takie hobby…
Większość osób kochających muzykę i parających się graniem na jakimś instrumencie
muzycznym, prędzej, czy później zaczyna marzyć o założeniu zespołu i możliwości
poświęcenia się swojej pasji całkowicie, a więc życiu z muzyki. Wielu się to udało i nadal
udaje. Ale są też tacy, czasem mający mniej szczęścia, czasem talentu, którzy takiej szansy
nie dostali. Wiodą normalne życie, pracują, wychowują dzieci a muzyka jest dla nich odskocznią,
czymś w rodzaju hobby. W takiej sytuacji jest niemiecka kapela Creature, aspirująca
do Księgi Rekordów Guinessa w kategorii, przerwy pomiędzy wydaniem pierwszej i drugiej
płyty. W ich przypadku to bagatela…26 lat. O tym i innych faktach z przeszłości zespołu
porozmawiamy z basowym grupy Carstenem Runge. Zapraszam do lektury…
HMP: Witam serdecznie, na wstępie chciałbym zapytać
o nowy album. Jak wyglądał proces komponowania
i nagrywania "Ride the Bullet"?
Carsten Runge: Nagraliśmy tą płytę bez użycia nowoczesnych
technologii, pracując i nagrywając w naszym
małym pokoju prób. Tworzenie muzyki jest naszym
wielkim hobby, jednak znalezienie na to wolnego czasu,
to wielkie wyzwanie. Stąd trwało to dość długo, bo
około cztery lata. Kompozycje w większości powstały
wcześniej, oczywiście ulegały modyfikacjom, jednak w
opinii wytwórni efekt jest bardzo dobry.
"Ride the Bullet" brzmi dość szorstko, niczym albumy
z lat 80-tych. Przypuszczam, że to zamierzony
efekt…
Dokładnie, zaczynaliśmy granie w latach 80-tych, grając
klasyczny metal, który wciąż jest naszą pasją, dlatego
gdy słyszymy słowa krytyki związane z tym, że nie
podążamy z duchem czasu i nie unowocześniamy naszej
muzyki, nie robi to na nas żadnego wrażenia.
Nie jesteście na tym polu osamotnieni. Wiele zespołów
nagrywa obecnie albumy głęboko osadzone
brzmieniowo w latach 80-
tych. Jak myślisz, dlaczego?
Sądzę, że zapotrzebowanie
na taką
muzykę
w c i ą ż
wzrasta. Zauważ, że ciuchy i fryzury z lat 80-tych, są
znów modne. Muzycy z naszego pokolenia, Ci, którzy
nie robią tego zawodowo, mają więcej czasu, dzieciaki
dorosły, możemy, więc wprawić maszynę w ruch…
(śmiech).
Przejdźmy do historii zespołu, która sięga 1982
roku…
Tak, Marco (Clausen gitara, wokal - przyp. red.), Torsten
(Janz gitara, keyboard - przyp. red) i ja, założyliśmy
kapelę w 1982 roku. Z upływem czasu skład zespołu
się zmieniał, mieliśmy także przerwy w działalności,
ale trzon zespołu pozostał bez zmian.
Opowiedz proszę, jak to wyglądało na początku?
Ależ to były czasy! Byliśmy młodzi, ciężko było znaleźć
jakąś kanciapę na próby. Ćwiczyliśmy w piwnicach
szkoły, czasami w domu. Kiedy czyichś rodziców
nie było w domu, natychmiast znosiliśmy tam graty.
Spędzaliśmy cały wolny czas razem. Graliśmy gdzie się
tylko dało, nie odmawialiśmy. Zdarzały się oczywiście
lepsze i gorsze koncerty. Patrząc jednak wstecz, z dzisiejszej
perspektywy, każdy z nich był wybuchowy!
Mówią Ci coś takie nazwy, jak Second Hell, Iron
Fist, czy Powerfool?
Coś powinno mi zaświtać, założę
się, że nie nagrywali
disco, ale
nie, nie pamiętam.
Pytam, bo z wymienionych składów pochodzili muzycy,
którzy w Hamburgu w 1984 roku, założyli jeden
z najbardziej znanych niemieckich zespołów a mianowicie
Helloween. Mieliście okazję poznać się w
tamtym czasie z Michaelem Weikathem albo Kaiem
Hansenem?
Niestety nie. Prawdopodobnie byliśmy zbyt zajęci własną
kapelą.
Jak myślisz, czy obecnie są lepsze warunki dla młodej,
rozpoczynającej karierę kapeli, niż wtedy, gdy
Wy zaczynaliście?
Dziś mamy nieporównywalnie więcej rodzajów instrumentów,
wyposażenia, wszystko jest tańsze, niż w latach
80-tych. Łatwiej jest nagrać demo. Mamy więcej
stacji radiowych promujących nowe kapele, łatwiej zorganizować
koncerty. Powinno być łatwiej, jest jednak
mały problem. Trzeba odciągnąć dzieciaki od gier
komputerowych czy telewizji.
Który niemiecki zespół w historii muzyki metalowej
odegrał największą rolę, oczywiście Twoim zdaniem?
Pink Cream 69.
Od założenia kapeli, czyli od ponad 30-tu lat, nagraliście
właściwie tylko 2 albumy. Dlaczego?
Tak, zgadza się, w 1989 roku wydaliśmy 500 sztuk LP
"Creature", który został wydany ponownie w roku
2002, przez Karthago Records, wzbogacony o trzy
bonusowe utwory. 26 lat później wydajemy płytę "Ride
the Bullet". Sadzę, że mamy szansę znaleźć się w
Księdze Guinessa, z taką przerwą pomiędzy albumami,
ale wracając do Twojego pytania, tworzenie muzyki to
hobby. Praca i rodzina są dla nas ważniejsze, dlatego
nie mamy na to tyle czasu, ile byśmy chcieli. Teraz,
gdy dzieciaki są coraz większe a praca czasami nudzi,
staramy się przeznaczyć więcej czasu na muzykę.
Interesujące jest to, że macie w zespole dwie
niewiasty. Opowiedz, jak do tego doszło?
Tak, jest to dla nas, facetów, zasadnicza zmiana. Nie
możemy palić w sali prób, mamy czyste dywany i pomalowane
na biało ściany, które pachną zdecydowanie
inaczej, niż wcześniej. O reszcie nie chciałbyś wiedzieć
(śmiech). Chcieliśmy czegoś mocnego, ale jednocześnie
dyskretnego. Nie
mieliśmy w kapeli keyboarda,
a chcieliśmy wzbogacić
brzmienie
kapeli.
Foto: Creature
88
CREATURE
Nasze wspaniałe wokalistki, świetnie się wywiązują z
tego zadania.
Na płycie "Ride the Bullet" intrygują utwory "Bitch "
część 1 i 2…
Zawsze chciałem stworzyć intro, coś, jak Kiss w utworze
"Detroit Rock City" i tym razem dostałem zgodę od
chłopaków. Brzmi to, jak w latach 80-tych. Intro doskonale
odzwierciedla treść utworu "Bitch 2". Początkowo
ten utwór miał nosić nazwę "Lipstick Sugar", ale
zgodziliśmy się, że tytuł nie do końca pasuje do treści,
więc stanęło na "Bitch". Utwór opisuje relacje między
mężczyznami i kobietami. Nie powiem więcej, gdyż
tekst ma drugą stronę i każdy może ją odkryć samodzielnie.
Z kolei utwór "Spit", bardzo agresywny, dynamiczny,
przypomina mi odrobinę styl Saxon…
Miałem nadzieję, że uda nam się to zrobić mocniej, ale
nie mogę zaprzeczyć. Wszyscy mamy płyty Saxon w
naszych kolekcjach. Większość z nich kupiliśmy, gdy
tylko się ukazywały. "Spit", to numer, w którym chcieliśmy
dać czadu. Kapitalnie wychodzi na żywo, zdecydowanie
mocniej, niż na płycie.
Podobają mi się także takie utwory, jak "L.O.V.E.",
"Ride the Bullet", oraz "I Can't Break Out". Chwytliwe,
melodyjne. To ważny składnik muzyki Creature…
Kiedy byliśmy młodzi zewsząd otaczały nas melodie.
W radiu, telewizji. To, czego słuchali nasi rodzice. Nie
było stacji grających metal. Dorastaliśmy, więc, słuchając
melodyjnej muzyki i sądzę, że to nas ukształtowało.
Muszę przyznać, że bardzo lubię łączenie melodyjnych
i mocniejszych elementów w naszej muzyce.
Wydaliście "Ride the Bullet" w Karthago Records.
Mógłbyś powiedzieć jak doszło do Waszej współpracy?
To prosta historia. Pewnego dnia Stefan z Karthago
Records zadzwonił i zapytał o drugi album. Byliśmy
wtedy w trakcie nagrywania. Dwa lata później udało
nam się skończyć płytę. Trudniej było z okładką. Nie
mogliśmy użyć naszego pierwotnego pomysłu ze
względu na regulacje prawne. Stąd musieliśmy znaleźć
wykonawcę okładki. Pierwotny cover znajduje się w
środku książeczki. W mojej prywatnej książeczce zmieniłem
strony i wszystko wygląda tak, jak miało być na
początku.
W Niemczech jest inny, black metalowy zespół o
nazwie Creature. Zdarza się, że jesteście myleni?
Nie było większych problemów, zdarzyło się jakieś pomylenie
zdjęć, nic wielkiego. Ale nigdy nie wiadomo,
co przyniesie przyszłość.
Które wydarzenie z historii kapeli uważasz dotąd za
najważniejsze?
1989 rok i LP "Creature"!!! To była nasza pierwsza
płyta i wtedy coś wielkiego dla nas. Byliśmy podjarani
na maksa! Czuliśmy się przez moment, jak jeden z
tych wielkich zespołów. Niestety, wkrótce płyty CD
zdetronizowały LP.
HMP: Cześć dziewczyny!
Jak to jest być
kobiecym zespołem rock'n'rollowym w
Hiszpanii?
Hada Tranche: Ogólnie, bycie kobietą zajmującą się
muzyką jest dość skomplikowane w dzisiejszym społeczeństwie,
ponieważ każdy myśli, że nie robimy tego
tak dobrze jak mężczyźni. Jednak na szczęście ludzie
odbierają nas bardzo dobrze.
Gracie w duchu oldschoolowego rocka, NWOBHM
i hard rocka, ale słyszę też pewne wpływy punku...
Co wy na to?
To przez inspiracje poszczególnych muzyków. Rakiel i
Raquel (wokalistka/gitarzystka i perkusistka) kochają
hard rock i heavy metal a Ale i Sara (gitarzystka i basistka)
uwielbiają punk/rock. Nasza muzyka jest mieszanką
tego wszystkiego!
Jakie są wasze największe inspiracje jako zespołu?
Ogólnie rzecz biorąc, zespół stawia na muzykę rockową
i metalową.
Kto jest głównym kompozytorem w Broken Lingerie?
Jeżeli chodzi o muzykę, to każda z nas komponuje
swoją część, ale teksty tworzą wokalistka, basistka i
gitarzystka.
Wasza EP-ka, "Lying Words" jest naprawdę fajna,
ale kiedy możemy się spodziewać waszej pełnej płyty?
Jesteśmy w trakcie tworzenia naszego pierwszego, pełnego
albumu i mamy nadzieję, że będzie gotowy na
wiosnę 2016!
Podpisałyście kontrakt z którąś z wytwórni?
Tak! Ostatnio podpisałyśmy kontrakt z francuską wytwórnią
Infernö Records. Pomogą nam w dalszej dystrybucji
naszej EP-ki "Lying Words".
Czy jesteście w pełni zadowolone z "Lying Words"?
Zdecydowanie tak! "Lying Words" jest świetnym sposobem,
żeby przestawić nas przemysłowi muzycznemu.
Ludzie bardzo ją docenili. Teraz jednak, chcemy
polepszyć nasze brzmienie, dużo komponować i robić
więcej hałasu!
Czy taka muzyka jest popularna w Hiszpanii?
W większości nie, ale codziennie walczymy, żeby tak
się stało.
A co z obecną kondycją sceny rockowej/metalowej w
waszym kraju?
Jest wielu ludzi, którzy słuchają takiej muzyki, ale nie
ma ona aż takiego wsparcia i nie jest ceniona tak jak
Hiszpanki w rockowym natarciu
Broken Lingerie to kwartet, nie tyle
nieźle wyglądających niewiast, co ostrych
i ambitnych rockerek ze słonecznej Hiszpanii.
Są szczere i prostolinijne, tak samo jak
ich muzyka. Muzyka, która właśnie przez swoją
prostotę, ma szansę dotrzeć do szerszego grona odbiorców.
W końcu kto nie lubi Girlschool czy Ramones?
być powinna. Jednak jakąś niewielką scenę heavy/rockową/metalową
mamy.
Czy gracie tak samo dużo koncertów w Hiszpanii i
za granicą?
Przeważnie grałyśmy w Hiszpanii, ale mamy nadzieję,
że pewnego dnia zagramy gdzieś za granicą!
A jak jest ze wsparciem ze strony publiczności?
Jest wspaniałe! Od kiedy zaczęłyśmy, nasi przyjaciele i
rodzina przychodzą na wszystkie koncerty i wspierają
nas. Oprócz jego, na naszej drodze, kiedy jedziemy
grać gdzieś poza naszym miastem, spotykamy tak
wielu interesujących ludzi, którzy przyszli nas zobaczyć,
bo czytali o zespole w internecie. Jesteśmy za to
naprawdę wdzięczne!
Jak faceci reagują na waszą muzykę i występy? Adorują
was po koncertach?
Widzimy tylko ich twarze i słyszymy ich krzyki na
koncertach. Później mamy okazję zetknąć się po koncercie
z nimi i z tym, co mają nam do powiedzenia.
Wtedy okazuje się, że po prostu bardzo podoba im się
nasza muzyka i cenią ją.
Jaki jest główny temat, jaki poruszacie w swoich tekstach?
Piszemy o naszych społecznych i emocjonalnych przemyśleniach
i obawach. Pokazujemy też opinie każdej z
nas na temat świata.
Dlaczego śpiewacie po angielsku? Czy według was
to łatwiejszy sposób na dotarcie do szerszej publiczności?
Na Broken Lingerie największy wpływ miała muzyka
spoza naszego kraju. Kochamy piosenki w języku angielskim.
I tak, to prawda, że śpiewając po angielsku
masz szansę, że będziesz słuchana przez ludzi w wielu
miejscach na świecie, dotrzesz do większej liczby ludzi,
bo po angielsku mówi się na całym świecie!
Jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość?
Chcemy dać sobie trochę czasu na przygotowanie nowego
albumu, a później ruszyć w trasę poza granice
Hiszpanii, żeby się pokazać światu!
Dzięki za wywiad! Wasze ostatnie słowo?
Dziękujemy całej ekipie HMP za wsparcie i za to, że
poświęciliście swój czas, żeby dowiedzieć się czegoś o
naszym zespole. Dla nas była to przyjemność! Mamy
nadzieję, że ludziom też się spodoba (śmiech). Serdecznie
pozdrawiamy,
Wywiad: Przemek Murzyn
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Jakie są Wasze plany na najbliższe miesiące?
Jesteśmy podekscytowani czytając recenzje, opinie na
temat naszej najnowszej płyty. Cokolwiek się zdarzy,
będziemy nadal grać i komponować nowe utwory. Może
uda nam się stworzyć teledysk do jednego z utworów.
Kto wie? Zdecydowanie chcemy nagrać kolejną
płytę i mam nadzieję, że nie zajmie to kolejnych 26 lat
(śmiech).
Życzę, zatem wszystkiego dobrego i żałuję, że szanse
zobaczenia Creature w Polsce, raczej nie są zbyt
duże…
Niestety wszystko robimy na własną rękę, nie mamy
managera a co za tym idzie kontaktów. Musimy poczekać
i zobaczyć, co wydarzy się po wydaniu "Ride the
Bullet".
Dziękuję za miłą pogawędkę. Teraz proszę o zareklamowanie
płyty "Ride the Bullet" czytelnikom
HMP w Polsce…
Cała przyjemność po naszej stronie. To czysta przyjemność
i honor dla nas udzielać wywiadu dla polskich
fanów muzyki metalowej. Mamy nadzieję, że polubicie
naszą płytę i dacie jej szansę. "Ride the Bullet" to
metal z lat 80-tych. Jeśli lubicie taką muzykę, polubicie
nas! Ci, którzy żyli i słuchali metalu w tamtych czasach
- nawet bardziej! Heavy pozdrowienia - Creature.
Tomek "Kazek" Kazimierczak
Foto: Broken Lingerie
BROKEN LINGERIE 89
był też oczywiście epizod finansowy ale o tym potem
(śmiech).
HMP: Od wydania waszego poprzedniego albumu
"Pół na pół" upłynęło kilka ładnych lat. Pewnie "Historia
życia" ukazałaby się wcześniej, gdyby nie zawirowania
personalne w zespole?
Piotr Piecak: Po płycie "Pół na pół", weszliśmy do
Zed Studio aby zarejestrować materiał, który powstał
jeszcze w latach 90-tych, a dokładnie mówiąc po "Cosmic
Paradox", niestety materiał ten przywłaszczyło
sobie dwóch moich byłych kolegów z ówczesnego
składu i wydało pod szyldem Formis jako debiutancki
album (demo). Wszystko co potem nastąpiło było
konsekwencją tego wydarzenia.
Zmiany składu nie omijały was już wcześniej, ale
tym razem rozstaliście się nie tylko z wokalistką
Grażyną Machurą, ale też z trzema innymi muzykami,
wskutek czego w zespole zostałeś właściwie
sam?
Właśnie o tym mówię, w kapeli powstało towarzystwo
wzajemnej adoracji tych panów. Niestety dostrzegłem
Granie wciąż nas cieszy!
Sosnowiecki Iscariota na początku lat 90. był sporą nadzieją rodzimej sceny deathmetalowej,
jednak grupa rozpadła się nie zaznaczywszy silniej swej obecności wśród wyjątkowo
silnej w owym czasie konkurencji. Wróciwszy do aktywności przed 10 laty zespół
zaproponował zupełnie inną, bliższą tradycyjnemu metalowi muzykę i takie też dźwięki
zdominowały jego najnowszy album "Historia życia". O kulisach powstania tej płyty, perypetiach
z tym związanych i gościach biorących udział w sesji nagraniowej opowiada lider
Iscarioty, wokalista Piotr Piecak:
Właśnie, do Iscariota wrócił też gitarzysta Dominik
Durlik, znany z pierwszych materiałów zespołu, jednak,
zważywszy wasz obecny kierunek i jego późniejsze
dokonania, pewnie nie rozważaliście powrotu
do grania death metalu?
Bez Dominika nie byłoby możliwe ponowne wskrzeszenie
Iscarioty, jest on współzałożycielem zespołu,
istotną cząstką duszy, pomysłu na granie, niekoniecznie
death metalu. Lubimy czerpać z całej formuły
metalu.
Nowością jest również to, że ponownie stanąłeś za
mikrofonem - Tomasz Dudziński okazał się tak dobrym
perkusistą, czy też raczej był problem z wokalistą
i nie miałeś innego wyjścia, jak znowu zacząć
śpiewać?
I to i to (śmiech). Był problem ze znalezieniem wokalisty,
proponowaliśmy nawet naszemu byłemu koledze
z czasów "Cosmic Paradox", Andrzejowi Miście powrót
na tą funkcję, ale odmówił. W sumie dobrze się
stało bo Tomek jest dużo lepszym perkusistą ode
mnie, a ja jestem dużo lepszym wokalistą od Andrzeja
Ciekawostką jest tu fakt, że otrzymaliście od prezydenta
Sosnowca stypendium na wydanie "Historii
życia" - dzięki temu mogliście nagrywać w Zed Studio
Tomasza Zalewskiego, czy też były to pieniądze
przekazane już na samo wydanie tej płyty w fizycznej
formie?
Tak to prawda dostaliśmy dofinansowanie od prezydenta
miasta Sosnowiec, ale to była kropla w morzu
potrzeb, jak wszyscy wiemy zespoły borykają się z problemami
finansowymi, każdy grosz się liczy, akurat ten
grosz dołożyliśmy do honorarium dla Tomka
(śmiech).
Przy nagraniu tej płyty wsparli was też gitarzyści:
Piotr Brzychcy (Kruk), Piotr Radecki i Krzysztof Pistelok
(Roman Kostrzewski & Kat) oraz Szymon
Kmak, przy okazji autor intro. Jak doszło do tej
współpracy i co sprawiło, że wybraliście akurat tych
muzyków, poza oczywistym faktem, że świetnie się
znacie?
Szymon grał z nami przez jakiś czas, jednak zdecydował
się odejść zostawiając nam swoje pomysły. Co
do pozostałych muzyków to bardzo chcieliśmy zaprosić
tych, których bardzo szanujemy, którzy mieli
wpływ na nasz rozwój muzyczny i którzy zgodzili się z
nami zagrać. Oczywiście to nie wszyscy, mamy nadzieję,
że na następnych naszych produkcjach ktoś jeszcze
do nas dokooptuje.
Od razu założyliście, że będziecie firmować ten materiał
samodzielnie, czy też była to konsekwencja
braku zainteresowania potencjalnych wydawców?
Jest takie przysłowie umiesz liczyć, licz na siebie
(śmiech). Braliśmy różne scenariusze pod uwagę, pukaliśmy
do różnych wydawców, w międzyczasie wydaliśmy
płytę sami, aż na horyzoncie pojawił się Piter.
to zbyt późno i nie mogłem już nic zrobić, oprócz tego
aby pomyśleć nad zmianą składu…
Jak wyglądał proces werbowania nowego składu?
Sam docierałeś do osób co do których miałeś pewność,
że sprawdzą się w zespole, czy też zainteresowani
zgłaszali się sami?
Z basistą, Piotrem Zapartem już wcześniej współpracowałem,
byłem pewien, że się sprawdzi i chce ze mną
grać, znałam także Tomasza, perkusistę, musiałem go
tylko przekonać do współpracy. Justynę wypatrzyłem
już wcześniej ale nie byłem pewien jak to będzie, gdyż
nie miałem doświadczenia jeśli chodzi o klawisze
(śmiech). Pozostało tylko jedno, ściągnąć Dominika
do zespołu, załatwił to Adam Budzyński za co mu
chwała (śmiech)
(śmiech), choć to pewnie rzecz gustu (śmiech).
Foto: Iscariota
Łączenie śpiewu z graniem na bębnach nie wchodziło
już w grę, wolałeś skoncentrować się tylko na tym
pierwszym zadaniu, tym bardziej, że obecnie poruszasz
się w zupełnie innej, bardziej wymagającej stylistyce
wokalnej?
Nie wchodziło (śmiech), jednak te dwie funkcje zbyt
różnią się między sobą. Szczerze mówiąc początki były
trudne, musiałem nabrać formy, stać się wytrzymałym,
aby wytrzymać trudy śpiewania, zakwasy były
(śmiech), to ciężki kawałek chleba (śmiech), ale teraz
jest dużo lepiej.
Prace nad trzecim albumem trwały chyba dość długo,
dlatego w tzw. międzyczasie wypuściliście dwie EPki,
mające pewnie pokazać, że nie próżnujecie?
Po części tak, jednak bardziej chodziło nam o to by
zgrać się ze sobą przy utworach, które już znaliśmy,
"Historia życia" ukazała się we wrześniu ubiegłego
roku i cieszyła się sporym zainteresowaniem, nie
próżnowaliście też na scenicznych deskach promując
tę płytę, ale pewnie jej oficjalna edycja nakładem
Defense Records ucieszyła was niezmiernie?
Pewnie że tak, cieszymy się ze wszystkiego co zespołowe
życie przyniesie, wiedzieliśmy że mamy fajny materiał,
że coraz lepiej gramy, Piotr to docenił.
Jak doszło do tej współpracy, bo przecież ta krakowska
firma koncentruje się raczej na ostrzejszych/brutalniejszych
odmianach metalu?
Tak jak mówiłem, Piter dostrzegł nasz potencjał, znał
nas wcześniej, wiedział jaką drogę przeszliśmy i uznał,
że może nas wydać, pogadaliśmy przy piwku w Krakowie
i słowo ciałem się stało (śmiech).
Może jest to zarazem jakiś dobry punkt wyjścia do
wznowienia waszych wcześniejszych materiałów,
dostępnych albo tylko na kasetach, albo w znikomych
nakładach wiele lat temu?
Musimy najpierw znaleźć kasetę matkę by wznowić
"Cosmic Paradox". Będzie to trudne bo w owych czasach,
kiedy powstawała ta płyta nieźle dawaliśmy w
palnik i nikt z nas nie pamięta gdzie ona jest (śmiech).
Wydanie "Historii życia" cieszy, ale zważywszy na
to, że macie ustabilizowany skład, a ten materiał powstał
lata temu, pewnie macie już w zanadrzu coś
nowego?
Oczywiście że tak (śmiech). Na początku planowaliśmy
ponowne nagranie materiału, który nam skradziono,
doszliśmy jednak do wniosku, że zrobimy to później
aby uniknąć pomówień, że nie robimy nic nowego,
a mamy już kolejne osiem numerów.
To na razie zarysy nowego materiału w postaci kilku
utworów/pomysłów, czy też już w pełni dopracowany
album?
Kawałki są już gotowe, została tylko kwestia ich dopieszczenia,
kwestia gości, którzy udzielą się zgodnie z
tradycją na niej, podziału solówek, klawiszy itp.
Macie już sprecyzowane plany co do rejestracji
"Upadłego królestwa"? A skoro jesteście zadowoleni
z efektów pracy w Zed Studio, to pewnie wrócicie
tam również z nowym materiałem?
W lutym wchodzimy do Zed Studio, Tomek jest jedyną
osobą z jaką możemy w tej chwili współpracować
i mam tu na myśli jego podejście do nas i tematu, praca
z nim to czysta przyjemność (śmiech).
90
ISCARIOTA
Tentation to w zasadzie taki hołd dla naszych rodzimych kapel
Foto: Iscariota
Początki Iscarioty to rok 1990, tak więc wygląda na
to, że jubileusz 25-lecia zespołu zamierzacie uczcić
wydaniem czwartego albumu?
"Upadłym królestwem" właśnie (śmiech), oczywiście
jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i być może
wznowieniem "Cosmic Paradox", jeśli znajdziemy matkę.
Będzie temu towarzyszyć jakiś większy okolicznościowy
koncert, jubileuszowa feta z udziałem np. byłych
członków zespołu, etc.?
Mam nadzieję, że tak, jeszcze pomyślimy nad formułą
rocznicowego koncertu, to wszystko przed nami, teraz
najważniejsze to dobrze nagrać materiał na nową płytę.
Chyba już sam fakt, że pomimo przerwy w działalności
i różnych przeciwności losu zespół przetrwał
te 25 lat jest już dla was sporym sukcesem, tym bardziej,
że to przecież hobby, do którego trzeba wciąż
dokładać?
Trzeba dokładać, trzeba się starać i pracować (śmiech)
nie narzekamy i jest OK. Dopóki cieszy nas granie jest
dobrze, na marginesie dodam, że z wiekiem cieszy
mnie coraz bardziej (śmiech).
Czyli 30-lecie wcale nie jest wykluczone, a kto wie,
może będą i kolejne okazje do świętowania?
Oby twoje słowa były prorocze (śmiech). Dzięki Wojtku
za wiew, pozdrawiamy wszystkich Metali. Niech
Moc będzie z wami !!!
Wojciech Chamryk
Ciężko się z tym nie zgodzić. Tentation to francuzka, młoda heavy metalowa kapela, która na
każdym kroku podkreśla swoje pochodzenie i fascynacje rodzimą sceną metalową. Gdy brakuje im
inspiracji czytają okultystyczne książki albo oglądają stare horrory. Chyba wystarczy, żeby zachęcić do lepszego
zapoznania się z zespołem, czyż nie?
HMP: Hej Tentation! Świetna robota. Wasza EP-ka
na prawdę daje rady! Czemu zdecydowaliście się na
nagranie jedynie EP?
Laurent "Lole" Metivier: Cześć i dzięki za miłe słowa.
Na początku tego projektu mieliśmy nagrać tylko dwa
kawałki na "45 tours", jak się u nas we Francji nazywa
EP 7". Z różnych powodów straciliśmy czas w studio i
ukazała się w końcu możliwość nagrania trochę nowych
rzeczy.
Wszystkie piosenki są po francuzku. Dlaczego taki
wybór?
Patrice nie jest w stanie wyobrazić sobie śpiewania w
innym języku, a Tentation to w zasadzie taki hołd dla
naszych rodzimych kapel.
O czym zatem śpiewacie?
Kiedy Patrice pisze teksty, stara się wyłapać otaczające
go duchy i różne energie wokół. Przed napisaniem
pierwszego słowa, nigdy nie wie jaką tematyką aktualnie
będzie się zajmował. Kiedy natchnienie nie przychodzi,
wtedy zaczyna czytać różne okultystyczne
książki lub oglądać okładki horrorów z jego kolekcji
DVD.
Czy wcześniej graliście w jakichś innych zespołach?
Tak, Laurent grał w Bullshit Inc., i zwykle pogrywa z
Höly Ghözt. Guix i Guillaume grali w OCD, a Patrice
w thrash metalowym zespole Bloodthirsty (1995),
Macbeth (1998) i Salehope (2000) jako perkusista.
Tentation brzmi bardzo klasycznie. Z kim byś porównał
Wasze brzmienie?
Jest w tym duch francuzkich heavy metalowych kapel
z lat 80-tych. Te zespoły tworzyły muzykę z pewnych
form niewinności. Myślę, że również jesteśmy na tej
drodze. Nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami, tylko
fanami heavy metalu. Z zespołu nie mamy nic
oprócz fantastycznego czasu spędzanego z naszymi
metalowymi przyjaciółmi.
Jakie są Wasze największe inspiracje jako zespołu?
Zespoły takie jak Sortilege, Blaspheme, H-Bomb.
Nie sądzimy, że jesteśmy na ich poziomie, ale gramy
muzykę prosto z serca, tak jak oni kiedy byli młodzi.
Opowiedz coś o Waszej, francuzkiej scenie heavy
metalowej. Rośnie w siłę, czy raczej pozostaje w
podziemiu?
Interesujemy się tylko podziemną sceną metalową, ponieważ
to jedyne i unikalne miejsce, gdzie można znaleźć
prawdziwie oddanych ludzi z pasją i poczuciem
wspólnej więzi. Od paru lat można zaobserwować u
nas wiele bardzo dobrych kapel jak np. Hexecutor,
Herzel, Iron Slaught, Evisceration, Manzer, Electric
Shock, Cadaveric Fumes, Demonic Oath, Sepulchral
Voices, Affliction Gate, Necrowretch, Sanctuaire,
Skelethal, Perversifier itd. Mamy też troche
starszych pokroju Lonewolf, Hürlement, Vulcain,
Killers, ADX, Blaspheme, Mercyless itd.
Kto jest odpowiedzialny za brzmienie EP?
Guix i Laurent nagrali wszystkie piosenki w naszym
domowym studio, później wysłaliśmy materiał do Davida
Geneta z Cochise Studio w Arizonie, żeby zrobił
miks i master. Spełnił swoje zadanie i jesteśmy
wdzięczni, że szanuje nasze upodobania do dźwieków
z epoki lat 80-tych.
Macie genialną okładkę. Kto wpadł na taki wspaniały
pomysł?
Dzięki! To był Patrice. Miał taką koncepcję i przedstawił
ją Blacksshark, wspaniałej francuzkiej pani fotograf.
Zrobiła na prawdę świetną robotę!
Dużo gracie koncertów?
Wszyscy pracujemy i ze względu na to, bardzo cięzko
jest nam planować daty koncertów.
Gdzie zatem możemy zobaczyć Tentation na żywo?
W waszych sypialniach, jeśli opłacicie nam podróż do
Polski! (śmiech!). Spróbujemy zrobić kilka koncertów
w 2016. 4 albo 5, nie więcej.
A co planujecie na przyszłość? Kiedy pełny album?
Split EP z francuzkimi zespołami, to na pewno. Teraz,
marzeniem dla nas byłaby praca nad albumem, ale jest
to bardzo, ale to bardzo trudne ze względu na pracę,
rodziny itp.
Dlaczego zdecydowaliście się na cover H-Bomb?
Bardzo chcieliśmy umieścić cover jakiejś starej francuzkiej
kapeli na naszym mini albumie. Umieściliśmy
utwór H-Bomb, bo każdy z nas lubi ten kawałek!
Gdzie możemy coś od Was kupić?
Możecie znaleźć ostatnie sztuki LP u Under Siege Records
i Legion of Death Records oraz CD w naszej
wytwórni Infernö Records i troche w distro jak Metal
Beret.
Jaki jest jeden zespół, z którym najbardziej chcielibyście
dzielić scenę?
Sortilege - w latach 80-tych, ale też z takimi świetnymi,
współczesnymi kapelami z Francji jak Hexecutor,
Herzel, Iron Slaught, Manzer, Electric Shock, Cadaveric
Fumes, Demonic Oath, Sepulchral Voices,
Skelethal, Perversifier itp.
Dzięki za pogawędkę. Ostatnie słowa do polskich
fanów…
Dzięki za zainteresowanie i pomoc w odkrywaniu nas
w Polsce! Bardzo lubimy Wasze zespoły takie jak Wild
Whips, Hellfire, Open Fire i oczywiście Turbo, KAT
i Vader !!
Przemek Murzyn
Foto: Tentation
TENTATION 91
Szczere podejście
Spectrum to jeden z tych zespołów, które od lat istnieją, tworzą nowe utwory i koncertują,
ale trudno im przebić się do jakiejś szerszej świadomości fanów. Jednak 15-lecie istnienia
muzycy uczcili wydaniem debiutanckiej płyty. Zatytułowana symbolicznie i nader wymownie
"XV" przynosi dziesięć utworów z różnych lat istnienia Spectrum, utrzymanych w stylistyce
heavy metalu/nowoczesnego thrashu. O latach trudów i wyrzeczeń oraz ich pozytywnym
finale opowiadają gitarzyści Spectrum, Dariusz Piątkowski i Bartłomiej Jaśkowiec:
HMP: Wydanie CD "XV" to pewnie dla was przełomowy
moment w historii zespołu, zarazem też materialne
potwierdzenie faktu, że nigdy nie należy się poddawać?
Dariusz Piątkowski i Bartłomiej Jaśkowiec: Jasne, też
tak sądzimy, nigdy się nie poddamy (śmiech)…, Robimy
to głównie dla przyjemności i traktujemy jako hobby.
Czy przełomowy moment? Na pewno. To było zawsze
naszym marzeniem już od dziecięcych lat i teraz zrobiliśmy
sobie prezent, to tak na stare lata... (śmiech).... Tak
na serio, to kosztowało nas to sporo wyrzeczeń, ponieważ
wiadomo, każdy ma swoje rodziny, pracę, jeden z
nas dojeżdża na próby 150 km, więc nie było łatwo, ale
się udało i z tego powodu bardzo się cieszymy.
Ta tytułowa piętnastka odnosi się pewnie nie tylko do
roku wydania płyty, ale też można ją interpretować jako
podkreślenie waszego stażu, bo prace nad tym albumem
zaczęliście w piętnastym roku istnienia kapeli?
Dokładnie, "XV" to piętnasty rok działalności zespołu,
jest to rzeczywiście tak zakodowane, szukaliśmy tytułu
Zakładając zespół pewnie nie przypuszczaliście, że
przetrwa tak długo, zaś z drugiej strony liczyliście pewnie
na nieco więcej, niż tylko dwa wydawnictwa w
tak długim czasie?
Wiesz jak jesteś młody, to chcesz być gwiazdą, mieć długie
włosy, grać koncerty, nagrywać płyty, być sławny itd.
ale życie prostuje te wszystkie zapędy... Wiadomo,
chcieliśmy nagrywać płyty, ale nie było takich możliwości,
głównie finansowych i czasowych i tak jakoś wyszło.
Przez te lata nie marnowaliśmy jednak czasu, były koncerty,
próby, prace nad kawałkami itd. Mało kto wie, że
2002 roku powstało również drugie demo na którym
udało się zarejestrować cztery utwory, można więc powiedzieć,
że mamy trzy wydawnictwa.
Co sprawiło, że po wydaniu "Demo'01" zespół nie poszedł
za ciosem?
Zaraz po nagraniu pierwszego dema Darek przeprowadził
się do Kielc, więc nie wiedzieliśmy dokładnie jak
to dalej będzie, trochę zaniedbaliśmy te sprawy i tak po
prostu wyszło. Tak jak wspomnieliśmy wcześniej udało
się nagrać jeszcze drugie demo, jednak później nastały
lata niemocy wydawniczej związanej z wieloma czynnikami,
głównie personalnymi. Za to teraz, póki jeszcze
mamy siłę, chęci i czas to coś próbujemy, zobaczymy co
będzie.
Na płycie znalazły się zarówno utwory, które powstały
w pierwszych latach działalności zespołu takie jak "Pierwszy",
"Samotna dusza" oraz "Marnotrawny powrócił"
oraz te nowsze, które powstały w ostatnich latach. Oczywiście
na przestrzeni wieloletniej działalności zespołu
napisaliśmy zdecydowanie więcej utworów i zobaczymy,
może niektóre z nich uda się wykorzystać na kolejnych
wydawnictwach.
Do "Co fałszem co prawdą" powstał też teledysk, ale
takich potencjalnych singli mamy na tej płycie więcej -
będą kolejne?
Mamy taką nadzieję że uda się nakręcić kolejny, jest on
w planach w najbliższej przyszłości, nie wiemy jeszcze,
który utwór do niego wybierzemy, jest kilka propozycji,
m. in. "RMZ", "Trzynaste powstanie" albo "Chwasty z
moich myśli"... zobaczymy... W tym miejscu chcielibyśmy
bardzo podziękować chłopakom z Cinemoon -
Łukaszkowi i Pawłowi Cięcielowskim oraz Łukaszowi
Miętka za pomoc w realizacji teledysku.
"XV" potwierdza, że nie ograniczacie się do sztywnych
ram gatunkowych, interesuje was ciężkie granie bez
podziałów stylistycznych, tzw. szufladkowania?
"XV" to jest w zasadzie wypadkowa naszych wspólnych
zainteresowań muzycznych, więc gatunkowo jest to rzeczywiście
zróżnicowany album. Myślę, że dodatkowy
wpływ na różnorodność ma fakt, że tak naprawdę powstawał
przez wiele lat w trakcie których zmieniała się
stylistyka grania z heavy metalowego do bardziej trashowego
i nowoczesnego. Zobaczymy, może na kolejnej
płycie przyłoimy jeszcze mocniej (śmiech)...
Wydawcą tego materiału jest firma Art-Media, ale
zważywszy na jej dotychczasowe płytowe dokonania
czy artystów, jak przebrzmiałe gwiazdy lat 70-tych,
disco polo czy dance, to wyglądało to pewnie tak, że
wasz kontakt z nimi ograniczył się do zlecenia
wytłoczenia płyty, bo jakoś mi tam nie pasujecie?
(śmiech)
Biorąc pod uwagę ilości płyt sprzedawanych przez zespoły
spod szyldu disco polo wybór był jak najbardziej
słuszny (śmiech)... W rzeczywistości wybór wydawnictwa
był całkiem przypadkowy, jednak oprócz samego
wytłoczenia wydawnictwo Art-Media pomogło nam w
masteringu oraz projekcie okładki na "XV". Warto wspomnieć
o bardzo profesjonalnym podejściu właściciela
wydawnictwa pana Dariusza Kępy.
na naszą płytę, ale "XV" najbardziej jakoś pasuje do tego,
to podsumowanie piętnastoletniej naszej pracy w pigułce...
(śmiech). Jeśli chodzi o pracę nad albumem, to w
zasadzie zaczęliśmy wstępne nagrania nawet w 2013
roku, ale nie byliśmy zadowoleni z efektów, głównie
chodziło o jakość nagrań, więc kompletowaliśmy przez
następny rok potrzebny sprzęt i w weekend majowy
2014 prawie nagraliśmy całą płytę, prawie bo przez następne
miesiące jeszcze dogrywaliśmy sukcesywnie ścieżki
wokalu. Z ciekawostek to mogę powiedzieć, że cała
płyta została nagrana w naszym pomieszczeniu gdzie
gramy, czyli konkretnie w garażu. Nie było żadnego studia
nagrań. Chcieliśmy mieć charakterystyczne brzmienie,
nie podobają nam się dzisiejsze przekompresowane
nagrania, więc dążyliśmy do bardziej analogowego, naturalnego
brzmienia, co jakimś tam stopniu udało się
nam uzyskać. Niektórzy uważają to za wadę tego albumu,
a my za zaletę.
Foto: Spectrum
Jednak mimo tych licznych zmian składu nie poddawaliście
się: grupa istniała, także w wymiarze koncertowym,
wciąż powstawały kolejne kompozycje?
Tak, zmiany były, ale zawsze tzw. trzon kapeli był prawie
niezmienny, wciąż tworzyliśmy nowe utwory, staraliśmy
się zagrać przynajmniej tych parę koncertów rocznie,
chociaż różnie i z tym bywało, jeździliśmy na
przeglądy itd. jednak jakoś nie było większych sukcesów.
Decydujący okazał się chyba powrót wokalisty Konrada
Moskala przed trzema laty - to wtedy uznaliście,
że wóz albo przewóz, trzeba w końcu zabrać się za debiutancką
płytę?
Ciężko powiedzieć czy był to decydujący moment, chociaż
faktycznie od tamtej pory prace nad materiałem nabrały
tempa. Pomimo tego, że w pewnym sensie wróciliśmy
do pierwotnego składu zespół nabrał pewnej świeżości
i chęci do zrobienia kroku naprzód, czego pierwszym
etapem było nagranie płyty.
Trafiły na nią wyłącznie najnowsze kompozycje, czy
sięgnęliście też po starsze utwory, chcąc utrwalić je w
płytowej formie?
Mając już pełny skład myślicie pewnie teraz o jak najsolidniejszej
promocji koncertowej "XV"?
Zgadza się, mamy już za sobą kilka koncertów promujących
"XV" i pracujemy nad kolejnymi terminami na
najbliższe miesiące. Wiadomo już, że na pewno zagramy
m. in. w Krakowie w klubie "Grodzka 42" oraz w styczniu
w kieleckim "WOOR". Koncerty są dla was najprzyjemniejszą
częścią tego wszystkiego, szczególnie jak
publiczność dopisze i da z siebie wszystko w kotle pod
sceną? Nie będziemy wyjątkiem jeśli powiemy, że faktycznie
dobra frekwencja i zabawa na naszych koncertach
jest najważniejsza. Daje dodatkową motywację i wiarę w
to, że to co robimy ma sens, myślę, że w przeciwnym
razie nasza debiutancka płyta nigdy by nie powstała.
Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka jest - i pewnie
będzie nadal - dla was przede wszystkim hobby, z
którego wyżyć się nie da, częściej trzeba do niego dokładać?
Każdy z nas jest na takim etapie swojego życia, że już
dawno zdaliśmy sobie sprawę, że muzykowanie to
przede wszystkim możliwość oderwania się od codziennej
rzeczywistości. Robimy to co kochamy, co sprawia
nam przyjemność i nie skupiamy się na tym żeby czerpać
z tego jakieś wielkie profity.
Ale to może właśnie dlatego stać was na takie bezkompromisowe,
szczere podejście do tego co robicie?
Faktycznie, można powiedzieć, że Spectrum do grupa
dobrych kumpli znających się od wielu lat a muzyka i to
co dzieje się wokół zespołu, to główne tematy naszych
wspólnych rozmów i spotkań. Myślę, że to przekłada się
na takie właśnie szczere podejście do tego co robimy.
Życzę wam więc nadal takiej postawy i dziękuję za
rozmowę!
Również dziękujemy i do usłyszenia
Wojciech Chamryk
92
SPECTRUM
Od gier do metalu
Rosyjski Distant Sun na swym debiutanckim albumie całkiem sprawnie łączy
melodyjny power metal z ostrym thrashem. Lider, wokalista i gitarzysta grupy opowiada
nam o jej początkach, pracy nad "Dark Matter" i problemach jakie zespołowi z Moskwy
stwarza ukraiński perkusista w składzie:
HMP: W obecnych czasach trudno zaskoczyć
słuchacza czymś oryginalnym, tymczasem wam
udało się stworzyć na "Dark Matter" bardzo interesujące
połączenie power i thrash metalu - to pewnie
efekty waszych muzycznych fascynacji?
Alexey Markov: Tak, masz rację! Artem jest bardziej
fanem thrashu. Zespoły jak: Overkill, Annihilator i
Sodom, a ja kocham niemiecki power metal. Moje ulubione
zespoły to: Blind Guardian, Rage i Iron Savior.
Jeżeli zmiksujemy te oba składniki, mamy Distant
Sun.
Właśnie to połączenie agresji i melodii stanowi o sile
"Dark Matter"?
Tak, mógłbym powiedzieć, że zaplanowaliśmy połączyć
melodię, szybkość i agresję. Może nawet stało się
to trochę za bardzo agresywne. Znam każdy zespół
power metalowy, który chce zabrzmieć ciężej, ale to
definitywnie nie nasz problem. Myślę, że z odrobinę
czystszymi wokalami i wolniejszym tempem uzyskalibyśmy
większą popularność, ale chcemy iść ścieżką,
którą wybraliśmy.
Ale nie zapominacie też o pewnych urozmaiceniach,
stąd np. nawiązania do folku w wydaniu Blind Guardian
w "Gifts Of Journey"?
Zgadza się, przed nagraniem albumu było może nawet
za bardzo folkowo. Sporo słuchaczy mówi, że zabija to
całe napięcie albumu, ale chciałem nagrać coś bardzo
melodyjnego i chwytliwego, coś dla śpiewania z publicznością,
a teraz to mamy i jestem z tego kawałka naprawdę
dumny. Byłem naprawdę szczęśliwy kiedy
skończyłem tę melodię i zacząłem śpiewać tekst!
Ten zespół zdaje się mieć dla was szczególne znaczenie,
skoro na wydanie de luxe "Dark Matter" nagraliście
nawet jego cover?
Tak, zamierzamy tam wrzucić cover czegoś z "Nightfall
On Middle-Earth". Eric tak postanowił. Osobiście,
kocham wczesne Blind Guardian - "Tales From
The Twillight World", "Somewhere Far Beyond" i
"Imaginations", ale kawałek który nagrywamy ("Mirror,
Mirror") jest także świetny. Może jeszcze wrzucimy
cover Nightwish, albo coś z Rage, nie wiem...
Pewnie nie pomylę się zbytnio stwierdzając, że spory
wpływ na warstwę tekstową płyty miały science-fiction,
podróże kosmiczne czy szerzej różne teorie
naukowe z nim związane?
Myślałem o przygodach... przygodach - wszystkich jej
typach. Być kosmicznym wojakiem albo wojownikiemkrasnalem
- jeżeli postać jest ciekawa, jest moim bohaterem.
Każdy interesujący gatunek jest dobry, a każdy
nudny gatunek jest zły. To powód, dla którego kocham
Tolkiena i nienawidzę Dostojewskiego. Śródziemie do
mnie przemawia - doktor Żywago nie. (Ale to akurat
Borys Pasternak, nie Fiodor Dostojewski - przyp. red.)
Nie stronicie też chyba od gier komputerowych, o
czym świadczy również nazwa zespołu?
Tak, sporo grałem! Civilization, Warcraft, Diablo,
Heroes Of Might And Magic... Teraz naprawdę mało
gram - ale planszówkami nie pogardzę. Uwielbiam spędzać
wieczory z przyjaciółmi grając w Twillight Imperium
czy Eldritch Horror.
Okładka też jest niczego sobie - kto jest jej autorem i
jak powstała?
Autorem jest W. Smerdulak z Pragi. Pracowaliśmy z
nim przez kilka lat, stworzył też dwie świetne okładki
dla Starsoup. Pomysł z demonem żonglującym planetami
był mój, ale sposób, w jaki to zinterpretował...
wow. Po prostu wow!
Tworzycie z Artemem bardzo zgrany duet kompozytorów,
bo poza utworami które firmujecie samodzielnie
często piszecie też razem - jak to wygląda?
Spotykacie się na próbie i tworzycie wspólnie?
Przygotowujemy części kawałków w domu, a potem je
łączymy kiedy się spotykamy. Niektóre są wystarczająco
długie, żeby je przeistoczyć w kawałki, niektóre są
bardzo krótkie i są zwrotkami, albo środkowymi partiami.
Niektóre wyrzucamy do śmieci albo trzymamy
na przyszłość.
Taka metoda pracy ma chyba bardzo korzystny
wpływ na atmosferę w zespole i jeszcze bardziej podkreśla,
że działacie zespołowo, nie będąc tylko grupką
nastawionych na indywidualne sukcesy jednostek?
Tak, myślę że taki sposób tworzy więcej, hmm... powiedziałbym,
zbalansowanych kawałków. Każdy z nas
daje coś od siebie, a na koniec otrzymujemy coś bardzo
innego niż coś, co stworzyłby tylko jeden człowiek.
Takie Running Wild ma tendencję do powtarzania
się. Nie chcę, żeby to się zdarzyło z Distant Sun,
i to jest powód, dla którego jesteśmy szczęśliwi - każdy
przedstawia własne pomysły.
Ponoć część materiału skomponowaliście i dopracowaliście
już w czasie sesji nagraniowej w studio - taka
presja jest inspirująca, czy na przyszłość wolałbyś
unikać takich sytuacji?
Na pewno chcemy napisać więcej kawałków na drugi
album, może 13-14, wtedy mamy wybór. To znaczy,
będziemy mieli cały materiał gotowy zanim wejdziemy
do studia. Ale wiem, że wszystkie riffy i melodie po
prostu wyskakują z rąk podczas nagrywania, więc to
może zdarzyć się ponownie. To nie jest coś złego, jest
to dość niecodzienne. Iron Maiden powiedziało, że
skomponują nowy album całkowicie podczas pracy w
studio.
Distant Sun to właściwie duet, chociaż płytę nagraliście
z perkusistą Erlandem Sivolapovem, który
ponoć ostatecznie dołączył też do waszego zespołu?
Tak, był z nami przez cały czas i mam nadzieję, że
pomoże nam z kilkoma swoimi muzycznymi pomysłami
przy naszym drugim albumie.
Czy to, że pochodzi z Ukrainy nie ma obecnie negatywnego
wpływu na waszą współpracę z racji konfliktu
rosyjsko-ukraińskiego? Może na przykład bez
problemów przyjechać do Moskwy?
Tak, może przyjechać do Moskwy bez żadnych problemów
- to my nie możemy tak łatwo pojechać na
Ukrainę! Mam kilku przyjaciół, którzy zostali zatrzymani
tuż po tym jak wysiedli z samolotu w Kijowie.
Mam nadzieję, że sytuacja zmieni się na lepsze, ale
teraz głównie przez to nie możemy zaplanować żadnych
tras.
Jak w tej sytuacji wygląda sprawa koncertów, bardzo
ważnych przecież przy promowaniu dopiero co
wydanej płyty?
Cóż, trafiłeś w sedno. To oczywiste, że przeszkadza
nam to w możliwych koncertach. I to mnie strasznie
denerwuje. Myślę o stworzeniu akustycznej setlisty i
stworzenia innego albumu zanim uderzymy na trasę.
Wszystko jest lepsze niż siedzenie i czekanie na zmianę
sytuacji.
Rozważacie przyjęcie innego perkusisty gdyby ta sytuacja
potrwała dłużej?
Nie myślę o tym, nie mamy zamiaru zatrudnić jakiegoś
muzyka na stałe, ale gościnnie na jeden koncert czy
dwa - czemu nie? Każdy wielki zespół robi tak od czasu
do czasu.
Na "Dark Matter" zagrało też gościnnie kilku
gitarzystów: Dmitriy Ignatiev, Vladimir Shevakov i
Sergey Isaenko - znaczy to, że czujesz się lepiej w roli
gitarzysty rytmicznego?
Tak. Grałem tylko bardzo krótkie partie gitary prowadzącej
na "Dark Matter". Wolę grać riffy niż shredować.
Grałem całkiem nieźle, kiedy miałem 20 lat,
głównie to, co tworzył Blackmore, Satriani czy
Moore. Ale teraz muszę ćwiczyć tygodniami, żeby
osiągnąć znowu taki poziom - nie wiem dlaczego -
przecież jest tyle utalentowanych ludzi, którzy potrafią
zagrać wszystko.
Ciekawa jest też kwestia produkcji, bowiem odpowiada
za nią sam Arkady Navaho, dotąd kojarzony
raczej z bardziej ekstremalnym metalem?
Pracowaliśmy z nim podczas nagrywania "Apocalyptic
Symphony" Shadow Host. Pokochałem ten proces
tworzenia. Jest naprawdę przyjazny, ale też mocno
zaangażowany, no i profesjonalny - nie zmarnuje ani
jednej minuty cennego czasu w studio. To on stoi za
tym ciężkim i gęstym dźwiękiem, który możesz usłyszeć
na albumie.
Czyli nie ma co oglądać się na koszty czy kalkulować
- jeśli chce się mieć odpowiednio brzmiący materiał
trzeba uderzać do prawdziwego mistrza w tym fachu,
takiego właśnie jak Arkady?
To trudne pytanie... Nie umiem na nie odpowiedzieć.
W jednym przypadku, musisz być o krok dalej, w
drugim możesz nagrać niemalże wszystko w domu i
oszczędzić kupę forsy. Można by powiedzieć że możesz
uzyskać odpowiedni dźwięk za grosze, ale wciąż
potrzebujesz środków na reklamę i koncerty, i tego
typu rzeczy. To trudne, by zadecydować, w co zainwestować.
Jednak fakt faktem, że płyty sprzedają się obecnie
bardzo słabo, a już debiutantów w szczególności.
"Dark Matter" też ukazała się póki co w bardzo
niewielkim nakładzie, tak więc pewnie nie ma tu
szans, żeby nawet zwróciły się koszty jej nagrania?
To mało prawdopodobne. Mam nadzieję, że kiedyś
sprzedamy wystarczająco albumów żeby pokryć koszty
nagrywania, ale z pewnością nie w przypadku "Dark
Matter". Pokryliśmy sporo kosztów z crowdfundingu,
może z dziesięć procent, no i dostaliśmy płyty z naszej
wytwórni oraz sprzedaliśmy trochę naszego merchu.
Ale to wciąż nie wystarczająco. Może kiedyś...
Tę sytuację pewnie mogłyby zmienić regularne koncerty,
zwłaszcza na zachodzie Europy, gdzie taka
muzyka jest dość popularna - myślicie o tym kierunku,
kiedy tylko sytuacja personalna zespołu się
ustabilizuje?
Cóż, żeby zagrać na tak wielkich festiwalach, młode
zespoły, na przykład my, muszą zapłacić sporo, tysiące
euro, plus koszty podróży. Są wyższe dla nas niż, powiedzmy,
niemieckich zespołów, które są po prostu
bliżej. Chcę podążać tą drogą mając nadzieję, że koszt
się zwróci, ale najpierw musimy nagrać dobre wideo na
żywo, a do tego potrzebujemy dobrej setlisty - a do
dobrej setlisty potrzebujemy nowego albumu. Kupa
pracy!
Distant Sun jest obecnie w szczególnym momencie:
możecie wszystko zyskać, ale może też być tak, że nie
zdołacie się przebić - macie jakiś rezerwowy plan na
taką sytuację, czy też z optymizmem spoglądacie w
przyszłość, wierząc, że właśnie wam się powiedzie?
Cóż, będziemy kontynuować tworzenie muzyki, nie
ważne co się stanie, bo nie umiemy bez niej żyć. Mam
poboczny projekt łączący prog-rocka i heavy metal,
Starsoup. Ale nie wiem, czy to koniecznie "plan awaryjny".
To bardziej jak inne dziecko. Zazwyczaj nie
robisz sobie awaryjnego dziecka, co nie? (śmiech).
Dziękujemy za tak dobre pytania, naprawdę spodobało
mi się twoje zainteresowanie! Stay Metal!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
DISTANT SUN 93
W tym roku Finowie wydali piętnasty
album, uświetniając go dwoma koncertami
w Polsce - w Krakowie i Warszawie.
Zespół powstał w latach 80-tych, przeszedł
wiele perturbacji i roszad w składzie, do tego
stopnia, że dziś nie ma w nim żadnego
muzyka z początku działalności. Jednak jak
sam basista Lauri Porra mówi: "Były zmiany
w zespole, ale sam zespół jest wieczny", o
czym możecie poniżej przeczytać.
HMP: Od długiego czasu tytuły waszych wydawnictw
noszą pasujące do siebie tytuły. Można je
wiązać zarówno z duchowością jak i choćby z literaturą
SF. Skąd pomysł na taką serię? Rzeczywiście
jest coś szczególnego, co je łączy?
Lauri Porra: Nic naprawdę super tajemniczego po
prostu lubimy tak jakby krótkie teksty na temat, które
opisują pewne uczucie jak "Eternal" lub "Polaris". Tytuł
odzwierciedla bardziej stan umysłu, niż rzeczywiste
myśli, więc chodzi o to, że gdy masz krótki tytuł, podobnie
jak muzyka, może być interpretowany na wiele
różnych sposobów
Jak na tym tle prezentuje się tytuł "Eternal"? To tylko
kolejne "pasujące" słowo czy kryje się za nim jakiś
przekaz? Jak się ma do tekstów?
Cóż, jeśli myślisz o "Eternal", dla mnie to odzwierciedla
walkę, jako zespół, czasami członkowie przychodzą
i odchodzą, zespół jest bardzo stary, jest z lat 80-tych,
więc były zmiany w zespole, ale sam zespół jest wieczny,
jak wiele rzeczy.
Okładka jest naprawdę piękna. Jaka była jej koncepcja?
Ja ją widzę, jako jakieś sanktuarium natury czy
coś w tym rodzaju. Co rzeczywiście się za nią kryje?
Odnosi się do któregoś z tekstów?
Nie za bardzo, do każdego tekstu. To tylko pomysł. W
tytule jest historia świata i ludzkości, która jest oczywiście
niewinna, wieczna. Wszystko jest wieczne i nic
nie jest wieczne. Ale jest coś, co według nas pasuje do
tej cząstki lub stan umysłu lub nastroju, którym podążamy.
Stratovarius był zawsze czymś, myślimy tu w
kategoriach wielkich i monumentalnych rzeczy jak muzyka
jest monumentalna, że jest to, co znajduje odzwierciedlenie
na okładce. Ponadczasowość.
"My Eternal Dream" jest kawałkiem utrzymanym w
stylu klasycznego, dawnego Stratovarius. Dlatego
właśnie wybraliście go na otwieracz płyty?
Myślę, że po ukończeniu wszystkich utworów to w zasadzie
musisz znaleźć tylko numer, który trafia najszybciej
w punkt i w tym przypadku "My Eternal Dream"
Wiecznie młody
wydaje się działać najlepiej. To jest pomysł, jak
przedstawić się wielu osobom. Niektórzy ludzie, którzy
w zasadzie nie są fanami zaczynają po prostu słuchać
utworu lub albumu lub wręcz słuchają tylko pierwszego
utworu, nic dziwnego, że naprawdę solidne
uderzenie pasuje na początku.
Takim bardzo tradycyjnym numerem Stratovarius
jest także "Feeding the Fire", zwłaszcza przez wzgląd
na klawisze i konstrukcję zwrotek. Jak wam się komponuje
takie kawałki? Wypływają z was same, czy
czujecie może coś w rodzaju wewnętrznego przymusu
nagrania takiego do bólu klasycznego kawałka w stylu
Stratovarius?
Muzykę w tym zespole komponuje prawie każdy z pięciu
członków. Oczywiście, gdy piszesz dla Stratovariusa,
myślisz o tym, że piszesz dla Stratovariusa.
Myślę, że piszemy taki rodzaj muzyki, który sami
chcemy zobaczyć i sami chcielibyśmy słuchać zespołu,
który tak gra. Zanim zaczniemy robić album, rozmawiamy
trochę o planach, żeby powiązać go trochę z powrotem
do korzeni power metalu i inny rzeczy. Być
może "Feeding The Fire" jest wynikiem tych rozmów o
pomyśle.
Foto: Jarmo Katila
Z kolei w "In My Line Of Work" i "Lost Without a
Trace" słychać tu i ówdzie wpływy współcześnie granego
"power metalu". Mam wrażenie, że słyszę nawet
wpływy Kamelot, który ostatnimi laty uderza w
mroczniejsze tony.
Nie… Myślę, że nie ma tu wpływów Kamelot. Może
Kamelot sporo czerpie ze Stratovariusa. Wiesz,
wszystko, czego słuchasz wpływa w jakiś sposób.
"Shine In the Dark" ma bardzo bogate klawisze. Jens
Johansson ma całkowicie wolną rękę w ich aranżacji
czy musicie go czasem stopować, żeby nie przesadził?
Myślę, że to Matias Kuplainen, który go produkuje
jest osobą, która trochę może przesadzić, więc myślę,
że tak. Następnie Jens tworzy partie klawiszowe, a potem
Matias decyduje, które partie są użyte. Czasami
niektóre partie zostają, a czasem niektóre są jeszcze
używane. Czasami niektóre partie klawiszowe zostają
zepsute przez Matiasa lub mnie.
Pod kątem chwytliwości bardzo udał się wam "Man
in the Mirror". Ma niezwykle chwytliwą linię melodyczną
refrenu. Momentami sprawie wręcz wrażenie
zagubionego kawałka z lat dziewięćdziesiątych.
Może faktycznie wyjęliście go z szuflady z pomysłami
na utwory? Planujecie grać go na koncertach?
Był plan, aby zagrać go na żywo, ale nie w tej chwili.
Jest on zaśpiewany przez Jensa, co bardzo mi się podoba,
ponieważ jest jakby bardzo nowoczesnym wierszem
i prawie czymś zupełnie innym, od tego, co Stratovarius
robi. A jednak wciąż, gdy dochodzisz do refrenu,
to wraca. Myślę, że na żywo może to stłumić
utwór, jakim jest, ale możemy spróbować. Lubię ten
kawałek, choć jest trochę inny. Myślę, że to najbardziej
inna kompozycja z nowego albumu.
Skąd pomysł na długi utwór "Lost Saga"? Kompozycyjnie
to odniesienie do "Elysium" i utworów z "Elements"?
Nie, nie w szczególności chodzi mi o to, każdy album
Stratovariusa ma jeden długi utwór, jak "Visions",
"Destiny", "Elysium" lub "Emancipation". Myślę, że zawsze
było coś w rodzaju niepisanej zasady, że na wszystkich
albumów będzie jeden długi utwór. Ten jeden
jest zrobiony przez Matiasa i jest zainspirowany starymi
opowieściami o wikingach z Islandii.
Podobno Stratovarius odniósł wielki komercyjny sukces
w Ameryce Południowej. To prawda?
Tak, z jakiegoś powodu Amerykanie lubią naszą muzykę.
Nie wiem, może jest to melodia. Nasz zespół jest
bardzo sentymentalny. Może lubią ją, ponieważ są ludźmi
bardzo namiętnymi. Najlepszy odzew mamy chyba
z Argentyny, Meksyku, tego typu miejsc. To intersujące
widzieć jak muzyka z naszej małej Skandynawii
może mieć taki wpływ na życie kogoś z całkowicie innej
strony świata. Nie wiem dokładnie, dlaczego, ale
tamtejszym ludziom to się naprawdę podoba i biorą to
bardzo poważnie, więc wracamy do Ameryki Południowej
w grudniu: Chile, Argentyny, Brazylii.
Lauri, interesujesz się szeroko pojętą sztuką. Jak
Twoje pasje przekładają się na muzykę Stratovarius?
Możesz podać jakieś konkretne przykłady, kiedy coś,
co go ciekawi, zainspirowało tekst lub kompozycję
Stratovarius?
Jak dobrze zauważyłeś, mam bardzo szerokie zainteresowania
muzyczne i ostatnio pracuję nad współczesną
muzyką klasyczną i po części muzyką filmową. Myślę,
że kiedykolwiek, gdy pracuję nad czymś w danym gatunku,
bez względu na to czy będzie to power metal
czy współczesna muzyka klasyczna, uczę się czegoś, co
mogę potem użyć w innych rzeczach, więc dla mnie,
jeśli chcesz być lepszym muzykiem klasycznym, powinieneś
przestudiować heavy metal, jeśli chcesz być lepszym
muzykiem heavymetalowym, powinieneś bardziej
przestudiować jazz, techno, hip-hop, po prostu
wszystkiego, czego się da. Po prostu ucz się wszystkiego,
czego tylko się da. Nie mam żadnych uprzedzeń
wobec muzyki. Tego lata grałem w zespołach
hiphopowych z Finlandii i dowiedziałem się wiele o
muzyce i produkcji muzyki.
Zespół powstał w 1984 roku, nagrał krążek jeszcze w
latach osiemdziesiątych. Nie masz jednak wrażenia,
że wciąż kojarzy się was z "melodyjną powermetalową
sceną" lat dziewięćdziesiątych? Dlaczego tak
się dzieje?
Myślę, że najsilniejsze albumy lub te, które były przełomowe
dla Stratovariusa były w latach dziewięćdziesiątych
i ich wpływ bardzo duży, więc myślę, że w ten
sposób możemy trochę się odwołać do tych czasów, ale
obecnie oczywiście jesteśmy pod wpływem współczesnego
heavy metalu, ale jest on inny, ponieważ nie ma
już tego typu śpiewania, a my chcemy zachować melodyjną
muzykę, więc zawsze będziemy odnosić się do
lat siedemdziesiątych, wiesz, jeśli grasz hard rocka, zawsze
odwołujesz się do lat 70-tych, jeśli grasz jazz to
odwołujesz się do określonego czasu, więc wiesz, kiedy
gramy odnosimy się również do danego czasu, bo to
wtedy ten styl ewoluował.
Jesteście dziś zespołem z zupełnie innym składem niż
na początku. Traktujecie Stratovarius z lat 1984-1995
jako zupełnie inny zespół niż ten z lat 1995-2015?
Myślę, że sedno leży w tytule albumu, o którym mówiłem
wcześniej. Jest wieczny, muzycy się zmieniają,
również styl, wszystko się zmienia, lecz nasz Stratovarius
jest uczciwy, zawsze mieliśmy szacunek dla historii
i jest choćby sporo muzyki Timo Tolkkiego,
którą gramy na koncertach i traktujemy z maksymalnym
szacunkiem i jest to rodzaj dziedzictwa, jakie nam
zostawił, ale również koncentrujemy się na nowych
rzeczach i uważam, że gdy jesteś zespołem z tak długą
historią, ważne jest, aby szanować i myśleć o wszystkich,
różnych czasach kapeli. Oczywiście jest to fajne
widzieć na koncercie różne pokolenia, ludzi, którzy
zaczęli słuchać Stratovariusa w 2009, 2010 i nie mają
pojęcia o dawnym materiale i są tacy, co słuchają nas
94
STRATOWARIUS
Foto: Jarmo Katila
od początku lat 90-tych i zawsze chcą usłyszeć starsze
kawałki, więc staramy się zrobić wiele odmian, reprezentujących
różne epoki zespołu.
Zapytam pół żartem - myślisz, że za dziesiątki lat
Stratovarius znów może być zespołem o zupełnie
odmiennym składzie i nadal będzie istnieć?
Zaczynam myśleć, że tak, nie wiem jak to będzie wszystko
wyglądać, historia rocka i młode zespoły, nikt tak
naprawdę nie wie, co się stanie, to możliwe, że członkowie
mogliby nawet bardziej chcieć to kontynuować.
Chciałbym, by tak było, ale kto wie. Myślę, że główny
powód jest następujący. Będziemy grać tak długo jak
będzie istniał sens grania w Stratovariusie. Jeżeli nie
będziemy mieli gdzie i dla kogo grać, a muzycy nie
będą chcieli tworzyć, wtedy przestaniemy grać, ale nie
wcześniej.
Widziałam na waszym fanpage'u na Facebooku, że
bardzo wiele osób posiada tatuaże z motywami
Stratovarius. Jak się czujecie z takim uhonorowaniem?
To was zainspirowało, żeby dodać pierścień z
logo Stratovarius do nowej płyty?
Trudno powiedzieć, ale mogę powiedzieć, że to jest naprawdę
niesamowite widzieć, jak wielu ludzi ta muzyka
dotyka na tyle, żeby wytatuować sobie okładkę
"Eternal" na swojej skórze, co oczywiście sprawia, że
podziwiasz to i jesteś wdzięczny i szczęśliwy. Oczywiście,
to, co robimy wywołuje silne emocje, dlatego
chcesz to nosić. Wiesz, czasami patrzę na zdjęcia Waszych
tatuaży z fragmentami tekstów, które napisałem,
i które macie na skórze. Oczywiście to sprawia, że jest
się szczęśliwym, że coś, co się zrobiło ma znaczenie. To
niesamowite i oczywiście bardzo dziwne, ale co możesz
innego powiedzieć niż: "Jestem szczęśliwy i wdzięczny,
że w tym zwariowanym świecie, w którym wszystko
bywa bezużyteczne, zdajesz sobie sprawę, że sprawiłeś
komuś szczęście lub kogoś całkowicie poruszyłeś, co
oczywiście jest wystarczająco dobrym powodem, by istnieć,
niż cokolwiek innego".
HMP: Powstaliście 16 lat temu, dopiero teraz wydaliście
debiut. Co wpłynęło na tak późne wydanie
płyty? Nie mieliście środków czy zwyczajnie nie mieliście…
takiej potrzeby?
Abilio "Bil" Martins: Mimo opóźnienia, myślę, że ten
czas był kluczowy w kwestii kształtowania naszej tożsamości
i zdobywania doświadczenia na temat wszystkiego
co wiąże się z zespołem. Było kilka zmian w
składzie. Mieliśmy również problemy z nagraniem, takie
jak utrata wszystkich ścieżek wokalnych i solówek.
Rozegraliśmy prawdziwą walkę z nagraniem tej płyty.
W trakcie tego okresu nagraliśmy dwa dema. Byliśmy
częścią niektórych składanek oraz częścią hołdu dla
brazylijskiego zespołu Harppia, co nie zostało jeszcze
wydane.
Byliście w tym czasie zespołem intensywnie koncertującym?
Tak, daliśmy wiele koncertów w niektórych miastach
naszego kraju.
"The Circle of Blood" ma świetne, masywne brzmienie.
Niewiele debiutów może się takim pochwalić.
Sami mieliście taką wizję, czy została ona Wam polecona
podczas nagrań czy miksów płyty?
Produkcja albumu została wykonana przez nas samych,
więc od samego początku wiedzieliśmy, czego
chcemy począwszy od grafiki, kończąc na dźwięku.
Chcieliśmy aby dźwięk był wystarczająco mocny, aby
pasował do tematyki utworów, a także żeby brzmiało
to nowocześnie, ale również mając na uwadze to, co
stanowiło naszą inspirację.
Wasza płyta przypomina mi zarówno pod kątem
brzmienia, wokalu jak i samych kompozycji niemiecki
Wizard.
Bardzo lubię zespół Wizard, jednak głównie odwołujemy
się do Graver Digger, Grim Reaper, Iced Earth,
Blind Guardian, Manowar, Judas Priest.
W Waszych tekstach pojawiają się motywy z germańskiej
mitologii. Użyliście ich dlatego, że stały się
już częścią tradycji heavy metalu i ich użyciu rozumie
się "same przez się" czy sami interesujecie się taką
tematyką?
Bardzo interesujemy się historią i mitologią, ale nie
tylko krajów europejskich. Pisaliśmy wiele o okultyzmie
i ludzkich zachowaniach, a także krótkie opowiadania,
które są zawsze analogiczne do obecnych problemów.
Szczypta Europy w Brazylii
Ten brazylijski zespół upodobał sobie europejskie legendy i mity oraz inspiracje głównie
z Niemiec i Anglii. Choć zapewnia, że ma przygotowany materiał traktujący o swojej rodzimej historii
i kulturze, na razie wypuścił płytę, która z powodzeniem mogłaby się ukazać u naszych
zachodnich sąsiadów.
Nie kusiło Was, żeby napisać o Waszej miejscowej
kulturze i mitach, choćby z kręgu indiańskiego?
Nie w przypadku pierwszej płyty. Mamy jeszcze wiele
materiału, a wśród nich jest wiele utworów o naszej
kulturze. Nasz kraj ma również bogatą historię i bardzo
byśmy chcieli o tym opowiedzieć. W przyszłości
na pewno będziemy pisać o historii Brazylii.
Na metal-archives w rubryce "themes" widnieje "battles
against fears". Skąd ten pomysł? Rzeczywiście
Wasze teksty mają taki wspólny mianownik?
Zawsze opowiadamy o byciu odważnym. Zawsze
mamy wiele wyzwań, którym codziennie musimy stawiać
czoła. Miło jest również nieść pozytywne przesłanie
do słuchaczy.
Poprzednio byłeś wokalistą w zespole grającym
metal o tematyce chrześcijańskiej. Nie było Ci trudno
przestawić się na zupełnie odmienną tematykę i
wskoczyć do zespołu o nieco wręcz okultystycznej
nazwie? (śmiech)
(Śmiech) Nie, nie jestem religijną osobą. Wierzę tylko
w to, co mogę zrobić z mojej własnej woli. Jeśli chodzi
o mój drugi zespół, gram z nimi, ponieważ jesteśmy
przyjaciółmi od wielu lat. Czuję się wolny mówiąc o
czymkolwiek. Mogę opowiadać zarówno o Bogu jak i o
Batmanie, to nie zmienia tego, kim jestem, chociaż zazwyczaj
opowiadam o wiedźmach. (śmiech)
Łatwo jest grać heavy metal w Brazylii? W Europie
mówi się o licznych fanach heavy metalu z Brazylii,
miłości wielu muzyków do tego kraju. Jednak trudno
jest nam powiedzieć jak to wygląda wśród zespołów
debiutujących.
Dla dużych zespołów jest to zawsze wspaniałe, brazylijscy
fani są rzeczywiście bardziej podekscytowani, ale
na podziemnej arenie jest trochę trudniej, ponieważ
publiczność jest trochę chłodniejsza, ale wszystko zależy
do tego co im się zaoferuję. Dobre show rzadko zostaje
niezauważone.
Są konkretne miasta czy regiony w Waszym kraju, w
których bycie młodym zespołem heavymetalowym
jest prostsze? Jak na ich tle plasuje się Wasze Santos?
Myślę, że nie udowodniono, że jakieś miasto jest łatwe
dla młodszych lub starszych zespołów. W Santosie jest
bardzo dużo dobrych zespołów, ale mało miejsc do
spotkań i tylko jeden dom koncertowy naprawdę
otwiera przestrzeń dla autorskich zespołów. Jednakże,
nie poddaliśmy się, to jest sposób.
Cieszę się. Dziękujemy za poświęcony nam czas!
Dziękuję Ci za wyzwanie pokazania polskim heavymetalowcom
naszej pracy. Byłem w Polsce w 2013
roku z moim innym zespołem Hellish War i było
wspaniale! Mam nadzieję również zagrać w Polsce z
Dark Witch!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz, Anna Kozłowska
Czy chciałbyś powiedzieć kilka słów dla swoich polskich
fanów?
To naprawdę świetnie, że jesteśmy tutaj w Polsce, nawet
wcześniej nie wiedziałem, kiedy mamy grać koncerty
w Polsce, więc jest to super, że możemy zobaczyć
te świetne rzeczy. Wczoraj graliśmy w Krakowie i było
świetnie. Miałem okazję zwiedzić wasze piękne miasta
i czułem się zaszczycony. Mam nadzieję, że wrócimy i
zrobimy to w najlepszym stylu.
Dziękuję za ten wywiad i chciałbym życzyć wam
świetnego koncertu w Warszawie
Bardzo dziękuję.
Grzegorz Cyga, Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Dark Witch
DARK WITCH 95
Stary motyw pijanego miasta w sobotnią noc to dla nas nic ciekawego
Na początku fani widzieli w Civil War klon kapeli Sabaton. Jednak nowym albumem "Gods
and Generals", Civil War udowadnia, że ambicje ma dużo większe. Zespół zaczyna stąpać po
scenie pewniejszym krokiem i szykuje się na karierę, która bedzie szła własną ścieżką.
Miejmy nadzieję, że będzie to długi i dumny marsz na chwałę heavy power metalu.
HMP: Witam Was ponownie w naszym magazynie,
dzisiaj powodem naszego spotkania jest nowy album
zatytułowany "Gods and Generals", który jest perfekcją
i przykładem, że można tworzyć prawdziwe i
wartościowe arcydzieła. Jak Wy oceniacie ten album?
Nils Patrik Johansson: Dzięki wielkie, uszczęśliwiasz
mnie. Wiesz powiem Ci szczerze, że dla mnie to jeden
z najlepszych albumów, do których stworzenia się
przyczyniłem. Ten zdecydowanie najbardziej wpada
mi w ucho, więc ogólnie oceniam go bardzo wysoko.
Okładka waszej nowej płyty kojarzy się nieco z
"Maiden England" Iron Maiden. Jak się do tego odniesiecie?
Osobą, która wykonała ten wspaniały obraz jest Péter'a
Sallai'a, on na serio wykonał kawał świetnej roboty.
Powiedziałbym nawet, że to jedna z najlepszych obwolut
z jakimi się spotkałem, ta okładka, muzyka i słowa
chwytają za serce. Uważasz, że przypomina to
"Maiden England", no cóż, a czy to źle? Mam na myśli,
okładka jest również czymś cholernie trudnym do
zrobienia.
Czy produkcją i masteringiem zajmowały się te same
osoby co przy debiucie? Czy zaszły tutaj jakieś zmiany?
Nad debiutancką EPką i pierwszym pełnym albumem
"The Killer Angels" pracował Jonas Kjellgren, to on
wszystko miksował i kontrolował. Tym razem on zajął
się tylko kontrolą, a nad miksem i produkcją pracowaliśmy
z Peter'em Tägtgren i Daniel'em Mullback,
który grał na perkusji w studio Peters Studio Abyss
pod kierunkiem Petera. Jesteśmy bardzo zadowoleni z
pracy jaką wykonał Peter nad tym albumem. Serio wykonał
świetną robotę.
Stylistycznie zostaliście w heavy/power metalu, choć
nie brakuje elementów epickiego metalu czy też nawet
i progresywnego metalu. Czyżby pokazujecie, że
lubicie też zaskakiwać i eksperymentować? Jak to w
końcu jest?
Tak, my zawsze graliśmy power/heavy metal, jednak
lubimy zaskakiwać ludzi i wnosić różne style do naszej
muzyki. W "Gods and Generals" inspirowaliśmy się
szwedzką muzyką folkową, folkiem celtyckim, trochę
thrash metalem, są i momenty w klimacie progresywnym
itd. Ale wszystko pod symbolem power metalu.
Generalnie prowadzi to do tego, że albumu słucha się
z uśmiechem na ustach. Nigdy nie jest nudno. To album
zapełniony świetną muzyką i zabójczymi refrenami.
Foto: Napalm
Od kiedy tylko powstał Civil War to od razu okrzyknięto
Was klonem Sabaton. Odnoszę wrażenie, że
nowy album to dowód, że tak nie jest. Czyżby chcieliście
pokazać światu, że macie własny styl i nie potrzebujecie
imitować inne zespoły. Taki był cel?
Jak dla mnie to nigdy nie brzmieliśmy jak Sabaton.
Oczywiście jest u nas czterech członków, którzy wcześniej
opuścili Sabaton. Każdy z nich ma swój styl, który
trochę wprowadza ich klimat do naszej muzyki. Jednak
oni nigdy nie wpływali na teksty utworów Sabatonu
od kiedy to Jacke Brodén osobiście tym wszystkim
się zajmował. W Civil War piosenki pisał Daniel
Myhr wraz ze mną, a w "Gods and Generals" w kreatywnym
podejściu do sprawy bardzo pomógł nam Petrus
Granar. Myślę, że "Gods and Generals" zapoczątkowało
to na czym "Killer Angels" zakończyło,
wtedy właśnie odkryliśmy nasze prawdziwe brzmienie.
Jakie jest przesłanie tytułu "Gods and Generals"?
Czy za tym się coś kryje?
To nie tajemnica, że pracujemy nad trylogią. "Gods
and Generals" to jej druga część. Tytułowy kawałek
opowiada fikcyjną historię gościa, który znalazł pamiętnik
po swoim pra pra pradziadku, który walczył w
wojnie secesyjnej. A co naprawdę ukrywa się pod tytułem?
Cóż, to już każdy słuchacz może zinterpretować
sam.
W tym roku nie brakuje ciekawych płyt zawierających
muzykę z kręgu heavy/power metal i muszę
przyznać, że konkurencja nie śpi. Jednak Wy nagraliście
tak świetny album, że śmiało można rzec, że
album może startować o tytuł najlepszego krążka
2015. Pokazaliście, że w tej kategorii wciąż można zaskakiwać
i tworzyć materiał na wysokim poziomie.
Jest powiew świeżości, ale jest też to co charakteryzuje
was i to jest taka wizytówka. Ciężko opisać
to słowami, ale jest coś magicznego w tej płycie. Czy
wy czujecie podobnie? Czy uważacie również, że
stworzyliście płytę idealną, która może podbić świat?
Nagraliśmy ją z myślą, że może pojawić się coś nie tylko
tak dobrego jak "The Killer Angels" ale coś zdecydowanie
lepszego. Od kiedy mamy w końcu świetną
wytwórnie Napalm Records, to poczuliśmy się trochę
tak jakbyśmy wydali swój debiutancki album po raz
drugi. Pracowaliśmy nad nim zdecydowanie ciężej, od
napisania muzyki po wokal, słowa, czy całą koncepcję
okładki. Wierzymy, że ten album będzie klasykiem, teraz
pozostało nam trzymać kciuki aby cały świat go
polubił. Jestem bardzo dumny z tego, że Ty go polubiłeś,
dzięki Ci za to.
Skład zespołu zasilił nowy gitarzysta Petrus Grannar.
Skąd ta zmiana w Waszych szeregach?
Od zawsze był jakoś związany z naszym zespołem,
więc to przyszło naturalnie, że mianowaliśmy go na pełnoprawnego
członka zespołu. Oscar i Pizza opuścili
zespół. Oscar po prostu wypalił się zawodowo jeszcze
za czasów Sabatonu, więc to nie było dużym zaskoczeniem,
że odszedł. Natomiast z Pizza jest inna historia,
po prostu był na innym poziomie niż reszta zespołu,
więc musieliśmy zakończyć współpracę. Smutne,
ale czasami takie rzeczy się dzieją w zespołach. Teraz,
z nowym składem, czujemy się silniejsi jak nigdy
przedtem Jesteśmy jak rodzina, uważajcie Civil War
dopiero nadchodzi.
Jakie tematy poruszacie na nowej płycie? Co jest
Waszym motywem przewodnim?
Stawiamy czoła wszelkim tematom, ale większość
utworów ma motyw historyczny. Próbujemy podejść
do interesujących tematów i motywów, którymi interesujemy
się osobiście. Stary motyw pijanego miasta w
sobotnią noc to dla nas nic ciekawego.
Album promuje znakomity kawałek w postaci "Bay
of Pigs". Nieco mroczniejszy kawałek o lekkim progresywnym
zabarwieniu. Utwór brzmi też dość nowocześnie
co może się podobać. Czy od razu wiedzieliście,
że to właśnie ten kawałek będzie promował
nowy album?
Nie, to bardzo trudna decyzja, która piosenka będzie
wykorzystana do klipu. Jednak po długiej rozmowie z
Napalm, zdecydowaliśmy, że "Pay of Pigs" ma wiele
elementów dobrego metalu z różnych jego stylów, więc
mamy nadzie,j że polubią ją wszyscy fani z naszej metalowej
rodziny, Ci od power metalu po death metal.
Zawsze na mnie działają utwory energiczne, oparte
na szybkim tempie i wejście w postaci "war of The
World" jest po prostu idealne. Epickie wejście niczym
w filmie wojennym, a potem już mamy jazdę bez
trzymanki. Skąd czerpaliście wzorce przy tworzeniu
tego kawałka?
Napisałem oryginalną piosenkę i zrobiłem do niej
demo. Nie była jednak do końca dobra, więc poprosiłem
Petrusa żeby pomógł mi ją napisać. Wyszło mu
bardzo dobrze, świetnie, że zdecydował wprowadzić te
melodyczne partie gitary i keyboarda. Majestatyczne
wprowadzenie do piosenki to również jego robota.
Nie brakuje elementów zaskoczenia i jednym z nich
jest marszowy, epicki "Braveheart". Jest to jeden z
najlepszych kawałków na płycie. To jest przykład, że
potraficie stworzyć prawdziwe wojenny hymn. Brakuje
słów by opisać jak piękna jest ta kompozycja.
Kto ją stworzył?
"Braveheart" pisałem również osobiście. Chciałem
stworzyć zwrotki z odrobiną delikatnych wibracji po
czym zaatakować mocnym refrenem. Do tego Myhr
zaaranżował świetne partie symfoniczne. To do "Braveheart"
pewnie stworzymy następny klip, ale cicho,
nie mów tego nikomu, to sekret. (śmiech)
Drugim takim pięknym kawałkiem jest "The Mad
Pipper" z szkockim klimatem. Bardzo pomysłowa
aranżacja i wykonanie. Kolejny dowód na to, że Civil
War to nie klon Sabaton. To po prostu nowa jakość
heavy/power metalu. Zgodzisz się z Tym?
Piosenkę pisałem ja i Petrus na "The Killer Angels",
ale wtedy nie byliśmy jeszcze z nią gotowi na czas, więc
ostatecznie pojawiła się w "Gods and Generals". To
bardzo chwytliwa piosenka z celtyckimi elementami i
świetną solówką na dudach. Super, że mogłem wprowadzić
trochę mojego klimatu z "Wichrowych Wzgórz"
do zespołu. To epickie nagranie o legendarnym
Bill'im Millin'gu, który grał na dudach podczas inwazji
Normandów podczas gdy niemieckie pociski latały
nad jego głową. Chwała mu za to. Chce w końcu
zakończyć to porównywanie do Sabatonu: masz absolutna
rację, nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy ich klonami.
Sabaton to Sabaton a Civil War to Civil War.
Niech żyją jeden i drugi!
Potraficie stworzyć niesamowity klimat rodem z baśni
i to pokazuje przepiękny i kojący "Tears from the
North". Jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku.
Twój głos Nils świetnie oddaje klimat i całe pię-
96
CIVIL WAR
knego tego kawałka. Czy podzielasz moją opinię?
Dzięki stary, miło mi to słyszeć. Zalążek tej piosenki
powstał na podstawie szwedzkiego folku potem rozwijał
się i osiągnął swoje apogeum dzięki mocnemu refrenowi.
To jeden z moich ulubionych kawałków z tego
albumu, to również hołd dla nordyckich Wikingów.
Prawdziwe spotkanie szwedzkiej muzyki folkowej z
Manowar. Gigantyczna piosenka.
Gdybym miał coś zmienić w tym albumie to "Admiral
The Oceans", który nieco zalatuje Sabaton. Jak
wy oceniacie ten utwór na tle pozostałych?
Oceniam ją dosyć wysoko. To epicki utwór o Lordzie
Nelsonie. To dość stara szkoła i solówka Petrusa jest
tu na prawdę genialna. Rozumiem, że niektórzy mogą
słyszeć klimat Sabatonu w tym nagraniu, ale ja bym
bardziej powiedział, że to piosenka, na którą wpłynęły
stare klasyki Iron Maiden, jak "The Trooper" czy inne
wczesne dobre kawałki. To dźwięki klasycznego metalu.
Może to i najmniej innowacyjna piosenka w tym albumie,
ale wciąż bardzo dobra.
Warto też wyróżnić "Schindlers Ark" , który należy
do spokojniejszych utworów, ale wciąż zostaje zachowany
epicki charakter. Czy to jest właśnie znak rozpoznawczy
Civil War?
Chcieliśmy nagrać kawałek o Oskarze Schindlerze i
jego bohaterskim wysiłku. Piosenka o tak wielkim wyczynie
musi być zaprezentowana z należytym mu szacunkiem,
więc dlatego ma spokojniejszy nastrój. W łagodnych
partiach wprowadziłem moje małe inspiracje
Coverdale. To bardzo mocna i emocjonalna piosenka,
świetnie wychodzi w koncertach na żywo.
Kto odgrywa główną role w komponowaniu materiału?
Jak przebiega sam proces tworzenia?
Ja pisze wszystkie teksty. Muzyka do tego albumu była
napisana nie tylko przeze mnie ale również przez Myhr'a
i Petrus'a. Proces tworzenia wygląda tak: ja przychodzę
z piosenką, nagrywam proste demo, po czym
wysyłam to do Myhr'a i Petrus'a, żeby zaaranżowali
to muzycznie. Może być również inaczej: Myhr wymyśla
melodie ale bez wokali, więc wysyła to do mnie, a
ja pisze wokale i tekst. Oba przypadki oczywiście są
świetne. Chciałbym dodać, że w naszym zespole wszyscy
mają możliwość napisania piosenki. Miejmy nadzieję,
że w następnym albumie usłyszymy piosenkę
Rikarda.
Słyszeliscie nowy album Sabaton? Też uważacie, że
"Heroes" to najsłabszy album w dyskografii Sabaton?
Słyszałem z niego tylko kilka piosenek. Tą w kowbojskim
stylu, z gwizdaniem tak naprawdę to nawet lubię.
Nawet jeśli to jest najsłabszy ich album to nie mogę go
ocenić dopóki nie wysłucham całego. W każdym bądź
razie życzę im wszystkiego dobrego na przyszłość.
Czy czujecie się spełnieni? Czego Wam jeszcze brakuje?
Jakieś marzenia do zrealizowania?
Teraz czujemy, że mamy mocny, świetny album, na
którym możemy tworzyć nasz wizerunek i nawet jeśli
zrobiliśmy wielkie rzeczy przed Civil War, widzimy
siebie jako zespół ciągle głodny dokonania czegoś nowego.
Więc mamy jeszcze wiele marzeń do spełnienia.
Pamiętaj, jeśli raz dokonasz czegoś wielkiego, będziesz
chciał to zrobić ponownie.
Kiedy rozpoczynacie koncertowanie i czy odwiedzicie
Polskę?
Najpierw chcielibyśmy częściej brać udział w letnich
festiwalach. W październiku czeka nas wiele występów
na Powerwolf. W listopadzie występujemy na Hammerfall.
Wiosną 2016 będziemy mieć koncerty, na
których będziemy jako główne gwiazdy. Polskę kiedyś
też odwiedzimy, obiecuje!!!
Jak wspominacie koncerty Civil War w Polsce?
Koncerty w Polskie jak na razie wspominam bardzo
dobrze. Zawsze jest dużo zabawy, muszę dodać, że widownia
tutaj jest jedna z najlepszych na świecie. Mam
same dobre wspomnienia z Polski, więc chcę tu wracać
i wracać.
Jakie macie teraz plany na kolejny rok? Jakieś niespodzianki
szykujecie?
Tak jak powiedziałem, zaplanowane są te koncerty na
wiosnę, później mamy nadzieję na jakieś wielkie festiwale.
Niespodzianki? Cóż, jak na ten moment nic nie
planowaliśmy, ale jestem pewny, że z czymś się pojawimy.
Być może Myhr zagra na akordeonie... pewnie coś
się wydarzy... (śmiech).
Tyle z mojej strony. Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi.
Dzięki za dobre pytania!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Marlena Stańczuk, Anna Kozłowska
Zmienia się skład - zmienia się brzmienie
To już druga płyta "nowego" Tad Morose. Nowego, a więc z Hemlinem w roli wokalisty
i bez Daniela Olssona, który wykreował ten charakterystyczny sznyt Tad Morose z ery
pierwszych lat XXI wieku. Nie da się ukryć, że zespół bardzo zmienił swoje oblicze. Jak się
okazuje, w szeregach Szwedów panuje demokratyczny sposób komponowania, każdy członek
grupy może dorzucić coś od siebie. Stąd za riffy odpowiada nie tylko Krunt i nowy gitarzysta
Kenneth Jonsson, ale również sam Ronny Hemlin, który - jak dowiedzieliśmy się z
wywiadu - gra także na gitarze.
HMP: Na wstępie chciałabym pogratulować złapania
wiatru w żagle, szybko uwinęliście się z drugą
płytą po poprzedniej przerwie!
Christer "Krunt" Andersson: Tak! Tym razem udało
się to zrobić szybciej! (śmiech) Miło jest móc nadrobić
trochę tempo i prawdę mówiąc, właśnie zaczynamy
pisać kawałki na kolejny album!
A skąd pomysł na tytuł tej bieżącej płyty?
To zabawa słowem "Sanctimonious", a pomysł podsunął
nam nasz fan. Ronny zaśpiewał to słowo w jednym
z kawałków w jego poprzednim zespole, a ten fan
zapytał Ronny'ego: "Kim on jest?". Ronny powiedział
coś w stylu: "Kto?". Ten gość źle usłyszał, ale stwierdziliśmy,
że fajnie brzmi i to będzie idealny tytuł albumu.
Zaczęliśmy wymawiać St. Demonius, więc stworzyliśmy
jakby "postać", albo może bardziej "świętego", tak
jak myślał nasz fan. Nazwa dobrze pasuje do albumu i
tekstów.
Właśnie, zostając w temacie tekstów. Większość
utworów na płycie można potraktować jako swojego
rodzaju przestrogę dla ludzkości...
Chyba każdy z nas zaraża się tym całym gównem, które
dzieje się na świecie. Właśnie stąd pomysł. Patrz,
dlaczego ludzie nie mogą się uczyć z historii, dlaczego
nie mogą się uspokoić i dbać o siebie nawzajem?
Nie masz wrażenia, że ludzie żyją bezrefleksyjnie i
przyjmując coraz to większą ilość wiadomości napływających
ze świata z coraz to większą obojętnością?
Tak. Chciwość zabija świat. Nawet mimo tego, że nie
da się jeść pieniędzy. Coraz mniej ludzi dostaje coraz
więcej pieniędzy, a więcej ludzi dostaje mniej. Na dłuższą
metę, to nie wróży dobrze ludzkości. Nigdy nie było
dobre i nigdy nie będzie.
Można zatem uznać, że "St. Demonius" jest jakąś
formą koncept albumu?
W pewien sposób chyba tak. To nie było zamierzone
od samego początku, ale w jakiś sposób i tak w ten sposób
wyszło. Prawdopodobnie dlatego, że album jest
"obrazem" ukazującym nas jakimi wtedy byliśmy i tyle.
Płyta powstaje w okresie ograniczonym ramami czasu
i to również ma na nią wpływ.
W przy okazji poprzedniej płyty rozmawialiśmy z
Waszym basistą Tommim Karppanen. Powiedział
nam, że utwory, które trafiły na "Revenant" powstawały
w różnych okresach czasu, z okresem zaraz
po "Modus Viviendi" włącznie. Możecie powiedzieć,
które to z nich?
Tak, to były "Ares" i "Timeless Dreaming". Jednak kawałki
takie jak "Spirit World" i "Gypsy" też były w pewnym
sensie "stare" (śmiech).
Na "St. Demonius" także trafiły utwory powstały w
odległej przeszłości? Jeśli tak, możecie zdradzić
które?
Ciężko powiedzieć, ale wydaje mi się, że niektóre części
numerów stworzyliśmy parę lat temu. Zawsze nagrywamy
riffy i pomysły, a kiedy czujemy taką potrzebę,
słuchamy starych kawałków, żeby zobaczyć, czy da się
z nich coś wyciągnąć. Czasami wpadamy na nowe pomysły
słuchając starych rzeczy.
Ronny Hemlin ma bardzo dominujący głos. Słychać
to było zarówno w Steel Attack jak i w Tad Morose.
Jak radzicie sobie z tym, żeby nie "przesłonił" całej
muzyki? (śmiech)
Po prostu mówimy mu żeby się zamknął! (śmiech).
Jest świetnym wokalistą i nie mam z tym żadnego problemu!
(śmiech)
Oczywiście mówię o tym z pewną dozą żartu. Riffy
tworzą bardzo mocny trzon "St. Demonius". Są one
w całości napisane przez Ciebie, czy udzielił się także
Jonsson?
Właściwie to Ronny napisał wiele riffów! Jest także
całkiem dobrym gitarzystą! Czasami trochę je zmieniam
i dodaję różne rzeczy, żeby je podrasować. Nagrałem
wszystkie gitary rytmiczne na "Revenant" i "St
Demonius" oraz kilka solówek. Kenneth zajmuje się
większością solówek.
Pytam, ponieważ zmiany składu Tad Morose przynoszą
także zmiany stylu. Wiele zespołów mimo
zmian w składzie stara się utrzymać charakterystyczny
styl. U Was - tak przynajmniej mi się wydaje -
panuje zasada równości i niemal każdy muzyk może
dołączyć się do procesu komponowania.
Tak, zgadza się! Każdy jest zaangażowany w tworzenie
utworów, więc kiedy zmienia się skład, zmienia się też
brzmienie, całkiem naturalne, jeżeli o mnie chodzi. Nigdy
z góry nie próbowaliśmy określać kierunku, po
prostu gramy i tak to wychodzi.
Podobno przy poprzedniej płycie linie wokalne komponował
sobie sam Hemlin. Słysząc wiele podobieństw
między "Revenant" a "St. Demonius" zakładam,
że tak było i tym razem. Jak jest w rzeczywistości?
Tym razem procedura była taka sama. Ronny woli być
sam w studiu i próbuje różnych melodii. Można powiedzieć,
że oba albumy były nagrywane w "samotności".
Ja nagrałem gitary w moim mieszkaniu, Ronny nagrał
wokale w swoim, Kenneth w swoim. Może to nie jest
idealna sytuacja, ale nie mieszkamy w tym samym mieście,
więc musimy nagrywać w taki, a nie inny sposób.
Jednak na następnym będziemy próbowali zaplanować
wszystko lepiej, żebyśmy mogli spędzić więcej czasu
razem w studio. Jak za starych czasów! Zobaczymy, pewnie
się zwyczajnie upijemy, pośmiejemy i kolejny album
będzie brzmiał jak gówno! (śmiech)
Przynajmniej będzie tradycyjnie nagrany (śmiech).
Wracając do riffów. Muszę przyznać, że moją uwagę
przyciągnęły głównie dwa. Jeden prosty, ale zaskakująco
ciężki w "Remain". Riff ten przywołuje na myśl
niemal niemieckie zespoły z Rebellion na czele
(śmiech).
To jeden z riffów Ronny'ego, więc nie wiem. Można
jednak powiedzieć, że jest to bardzo "heavymetalowy"
riff, więc powiedziałbym, że chciał coś prostego i
"chwytliwego" (śmiech). Tak, czy inaczej, dobry riff!
Drugi, to rozpoczynający riff w "Your Own Demise".
To z kolei świetny riff, który przenosi mnie wyobraźni
do złotych lat amerykańskiego heavy metalu końca
lat osiemdziesiątych. Aż szkoda, że po chwili przechodzi
w inny, już "szarpany" riff (śmiech).
Kolejny riff Ronny'ego! (śmiech). Zabawnie się go gra.
Nałożyłem na niego trochę harmonii, tak po prostu.
Tak, wers jest dość "szarpany" (śmiech). Napisałem do
niego refren, ze zmianami tempa i tak dalej, tak dla
utrzymania równowagi, żeby nie stał się zbyt "oczywisty"
(śmiech).
Ostatnio na północy Europy panuje moda na analogowe
nagrywanie, stylizowanie brzmienia na wczesne
lata osiemdziesiąte lub nawet siedemdziesiąte.
Wasze brzmienie jak zawsze brzmi świetnie, mocno i
współcześnie. Nie spotkaliście się z nikim (z wytwórni,
managementu etc.), kto chciałby, żebyście je
zmienili?
Nie. W zasadzie to żadna z naszych wytwórni nic nam
nie mówiła o brzmieniu, czy samych kompozycjach.
Po prostu zawsze robimy to co chcemy, to właśnie Tad
Morose. Gdyby chcieli to zmienić, to mogą znaleźć
sobie jakiś inny zespół! (śmiech)
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
TAD MOROSE 97
Zainspirowani europejskim metalem
Ten istniejący od ośmiu lat zespół z Utah wyraźnie czerpie garściami z europejskiej,
heavymetalowej tradycji. Jednocześnie ich muzyka nie jest w stu procentach europejska.
Jej w niej coś, co najczęściej kojarzymy z Amerykanami - szczypta musicalowości, wiele
zmian tempa, także w kierunku tych wolniejszych… Dlaczego muzyka Sonic Prophecy brzmi
tak, a nie inaczej, opowiadali nam wokalista i gitarzysta grupy.
HMP: Słuchając waszej płyty nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że Wasza muzyka w dużej mierze inspirowana
jest europejskim heavy metalem z początku
2000 roku. Skąd ta fascynacja europejską sceną?
Shane Provstgaard: Masz rację, kochamy europejską
heavy metalową muzykę. Wszyscy jesteśmy zainspirowani
takimi zespołami jak Hammerfall, Edguy,
Avanatasia, Hellowen, Sabaton, Nightwish, Within
Temptation oraz Gramma Ray. Również kochamy
klasyczno metalowe oraz melodyjno hard rockowe zespoły
takie jak Judas Priest, Iron Maiden, Dio, Black
Sabbath, Dokken, Accept i Doro. Dla mnie te zespoły
są w stanie połączyć ciekawy tekst, unikalny wokal,
świetną melodię wpadającą w ucho, dużo riffów i moc,
która natychmiast czyni ją klasyczną i oryginalną. Jak
tylko usłyszysz muzykę, możesz natychmiast rozpoznać
te zespoły. Jak większość metalowców, kocham
oryginalność i moc tych zespołów, oraz czerpię inspiracje
z kontynuacji dziedzictwa, które oni budują.
Darrin Goodman: Pierwszy raz usłyszałem Helloween
w liceum w latach 80-tych i byłem omotany
przez tę muzykę. Słuchanie Judas Priest, Hammerfall
i Iron Maiden było punktem zwrotnym jeśli chodzi
o mój styl pisania. Uwielbiam zharmonizowane
melodie gitarowe tych zespołów.
Wasza nazwa, tytuł płyty, okładka i teksty tworzą
pewną całość. Rzeczywiście mieliście pomysł nie tylko
na album koncepcyjny, ale wręcz na "zespół koncepcyjny"?
Shane Provstgaard: Dziękuję za miłe słowa! Właśnie
to mamy nadzieję osiągnąć z Sonic Prophecy. Kiedy
zebraliśmy się razem, mieliśmy wcześniej napisane kawałki
na EP. Zaczęliśmy rozważac nazwy zespołów,
żeby zobaczyć jak ująć uczucia muzyki, którą pisaliśmy,
oraz kierunek w którym chcieliśmy zmierzać w
przyszlości. Jako zespół, wiedzieliśmy, że chcemy, aby
każda kompozycja była niezwykłą historią. Dlatego
muzyka i lyriczna zawartość musiały wyświetlać uczucia
słuchaczowi, wciągnąć ich w historię, i przy odrobinie
szczęścia zabrać w podróż. Ponieważ zazwyczaj
piszemy kawałki mające do czynienia z koncepcjami
większymi niż życie, czuliśmy, że potrzebujemy nazwy,
która zobaczona lub usłyszana byłababy kojarzona
z heavy metalem. Nazwa Sonic Prophecy właśnie
tak na nas działa. Sama nazwa już obrazuje solidny
wizerunek tego, co czeka słuchacza, nawet wcześniej
charakterystycznie interpretowali naszą muzykę.
Mamy też duże szczęście pracować z wielkim artystą
Aldo Requenem ze studia Hammerblaze, z którym
dzielimy pomysły i teksty przed nagraniem. Jego projekt
graficzny dodaje bardzo mocną wizualnie stronę,
która wywyższa doświadczenia zespołu. Używaliśmy
tego sposobu na naszych obu albumach "A Divine Act
of War'' i "Apocalyptic Promenade'', oraz będziemy
tego używać na naszym nadchodzącym nagraniu, które
wyjdzie w 2016 roku.
Na waszych okładkach i w tekstach pojawiają się
postacie z kręgu fantasy. Odzwierciedlają one istniejące
historie z na przykład książek czy są wytworem
jedynie Waszej fantazji?
Shane Provstgaard: Są one wytworem naszej wyobraźni,
jednak zainspirowane książkami lub filmami.
Wszyscy jesteśmy fanami horrorów, fantasy i sci-fi,
więc kiedy piszemy, mamy dużą ilość źródeł, z których
możemy korzystać. Również bierzemy materiał z wieści
dookoła świata i oprawiamy je w inne światło umieszczając
je w królestwo fantasy. Na przykład tytułowa
ścieżka płyty "Apocalyptic Promenade'' jest inspirowana
horrorem z 1980 roku, "The Fog'', jednak nawiązuje
do tego, że ludzie nigdy nie zaprzestaną wojen,
podchodów naszych zwierzchników i politycznego tańca
pomiędzy krajami, co może ostatecznie skazać naszą
planetę na zagładę.
Wiele osób zarzuca zespołom, że kawałki o tematyce
fantasy są banalne i wtórne. Nie obawialiście się takiej
potencjalnej krytyki wybierając poruszaną przez
Sonic Prophecy tematykę?
Shane Provstgaard: Niezupełnie. Według mnie muzyka
może być wartościowa dla słuchacza z wielu powodów,
tak samo jak dobry film czy książka. Czasami
ktoś może chcieć zagłębić się w poważny temat, a czasami
może chcieć uciec z codziennego kieratu do świata
fantasy, w którym istnieją smoki, czarodzieje i wojownicy.
Nie uważam, że musicie cieszyć się jednym czy
drugim, albo tylko dlatego, że forma sztuki dotyczy
smoków zamiast geopolityki jest nic nie warta. Dla
osoby, która czerpie z tego przyjemność ma to ogromną
wartość. Myślę, że w muzyce jest miejsce i dla fantazji
i rzeczywistości. Dla politycznego aktywizmu i
czystego eskapizmu. Dla powtarzania historii i głowienia
się o przyszłościowe posunięcia. Tu w zespole możemy
w każdej chwili decydować się na pisanie o
którymkolwiek z tych tematów. To naprawdę sprowadza
się do tego, gdzie są nasze głowy podczas pisania
tekstów.
Część z was grała wcześniej w black metalowym
zespole deklarującym humorystyczne teksty. Dlaczego
porzuciliście taką stylistykę na rzecz zupełnie odmiennej,
niemal drugiego bieguna metalowej muzyki?
Shane Provstgaard: Członkowie Sonic Prophecy są
grupą stanowiącą mieszankę wielu rzeczy o różnorodnych
muzycznych gustach. Wszyscy uwielbiamy nie
tylko klasyczny metal i power metal, ale również black
metal, death metal, thrash metal, frontmanki metalu
symfonicznego, hard rock, rock klasyczny, AOR, prog,
i tak dalej. Zaczerpnęliśmy wiele elementów tych gatunków
i dodaliśmy do naszej muzyki, zazwyczaj skupiamy
się na metalu klasycznym i power metalu, ale
caly czas się rozwijamy i możemy w przyszłości wcielać
więcej elementów z różnych gatunków. Naszym celem
jest to, żeby nigdy nie stworzyć tego samego albumu
dwa razy. Idąc naprzód, na przyszłych płytach możecie
usłyszeć więcej wpływów z innych gatunków. Również
są osoby w naszym zespole zaangażowane w dodatkowe
projekty skupiające się na innych stylach muzycznych,
więc starajcie wyczuć, co w trawie piszczy, bo
mogą być niektóre odsłony dodatkowych projektów,
które wyjdą w przyszłości.
W Sonic Prophecy również ukryliście szczyptę humoru?
Shane Provstgaard: Oczywiście! Kochamy heavy metal
i traktujemy go poważnie, ale jednocześnie nie da
się śpiewać o smokach i potworach bez odrobiny
uśmiechu na twarzy!
Mimo wielu europejskich inspiracji, jest w waszej
muzyce coś, co z kolei my w Europie nazywamy "amerykańskością"
- lekkość w tworzeniu kompozycji,
pewna musicalowość linii wokalnych, brak strachu
przed zwolnieniami etc. Zdarza Wam się w ten
sposób patrzeć na własną muzykę czy trudno jest to
ocenić nie patrząc "z zewnątrz"?
Shane Provstgaard: Świetne pytanie. Odnośnie tego,
nigdy nie patrzyłem na naszą muzykę w takim świetle.
Kiedy zbieramy się razem jako zespół, żeby tworzyć
muzykę, zazwyczaj zaczyna się od tekstowego pomysłu,
riffów gitarowych albo bicia perkusji i od tego zaczynamy
budowanie. Zazwyczaj w ciągu kilku minut
słuchania poszczególnego riffu, wiem w którą stronę
chcę pójść lirycznie, nawet jeśli cała historia jeszcze do
mnie nie trafiła. W zasadzie zaczynamy tworzenie
gdzie muzyka zaczyna swoją historię i stamtąd ruszamy,
pozwalając muzyce i słowom pracować w tandemie.
Dynamika poszczególnej kompozycji po prostu
ewoluuje po drodze. Mam szczęście, że wszyscy muzycy
z naszego zespołu są otwarci na eksperymentowanie
z muzyką, dopóki nie osiągniemy tego, czego chcemy
w każdym utworze. Być może dlatego nie popadamy w
Foto: Sonic Prophecy
98
SONIC PROPHECY
jakąś poszczególną formę lub kategorię. Naprawdę
podchodzimy do każdej kompozycji indywidualnie bez
założonego z góry wyobrażenia tego, jak to ma brzmieć.
Jednakże, jesteśmy bardzo dumni z naszych muzycznych
rdzeni, które oscylują wokól metalu klasycznego
i europejskiego power metalu.
Darrin Goodman: Piszę to, co piszę. Nigdy nie zastanawiam
się czy napiszę coś, co jest albo popularne w
tym czasie, albo fajne. Nie uważam, że mogłbym, nawet
gdybym spróbował. To, co wychodzi ze mnie jest
bardzo powiązane z tym, jak się czuję kiedy zasiadam
do pisania. Wiele z tego, co napisałem dla tego zespołu
zaczęło się od melodii wokalnej, riffy wydają się po
prostu do mnie przychodzić od słuchania ich. Dla albumu,
nad którym teraz pracujemy, napisałem parę
kawałków zaczynając od brzmienia bębnów, które
Matt mi wysłał. To jest dla mnie nowa metoda pisania
i jak dotąd jestem bardzo orzeźwiony i świeży ponieważ
zabrała mnie ona w nowy kierunek.
Na "Apocalyptic Promenade" pojawiają się także
subtelne plamy klawiszy. Nie macie jednak w składzie
osoby zajmującej się keyboardem. Kto jest odpowiedzialny
za ich komponowanie i aranżacje? Muzyk
sesyjny czy ktoś z Was?
Shane Provstgaard: Wykorzystaliśmy niezwykłego
muzyka sesyjnego, Marka Stevensona z MAS Productions
do orkiestrowych aranżacji i części instrumentów
klawiszowych. On jest niezwykłym muzykiem, ma
naprawdę ogromny talent i byliśmy absolutnie powaleni
dzięki pracy jaką wykonał na "Apocalyptic Promenade''.
Jego praca naprawdę pomogła unieść każdą
ścieżkę, którą się zajął.
Darrin Goodman: Mark poprosił mnie o wyjaśnienie
których kluczy i modów używałem w piosenkach do
melodii i harmonii. Zrobił świetną robotę uzupełniając
to, co zrobiłem na gitarze.
W "The Warriors Heart" czy "Legendary" słychać
także ludowe instrumenty (m.in. dudy?). To żywe
instrumenty?
Shane Provstgaard: To kombinacja prawdziwych instrumentów
i syntezatorów. Znów, tak jak w pozostałej
części albumu, Mark Stevenson uzyskał i dostarczył
nam niesamowitą muzykę.
HMP: Witam, miło gościć was na łamach naszego
magazynu, a okazją do ponownego spotkania jest
wasze nowe wydawnictwo "A Time Never Come" i
jak oceniacie to dzieło?
Aldo Lonobile: Witam dzięki za możliwość rozmowy
z polskimi metalowcami!!! Cóż, album "A Time Never
Come" zrodził się po wielu, wielu miesiącach ciężkiej
pracy i jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów, wszystko
brzmi świetnie nawet lepiej niż oczekiwaliśmy!!!
Ciężko nazwać ten krążek nowy, bo w końcu jest to
odświeżone wydanie albumu z roku 2001. Skąd się
wziął pomysł na właśnie takie posunięcie? Nie baliście
się, że sporo ryzykujecie?
Masz rację "A Time Never Come" nie jest nowym albumem,
tylko ponownym nagraniem naszych najbardziej
cenionych kawałków i oczywiście baliśmy się
stworzenia gorszej kopii choć z innym, lepszym dźwiękiem
niż na oryginalnym wydaniu. Zdecydowaliśmy
się popracować nad nagraniem jak nad każdym nowym
albumem. Zmieniliśmy całkowicie pewne fragmenty
piosenek i umieściliśmy je w całkowicie nowych instrumentalizacjach.
Wokal został zaaranżowany na nowo.
Nasz nowy wokalista Michele Luppi ma przecież swój
styl. Mówiąc szczerze, wynik jest świetny, nie dostaliśmy
odzewu z mediów oraz od naszych fanów w rodzaju:
"ok zrobili to co do nich należało, ponownie nagrywając
albumu bez krzty duszy". Nasi zwolennicy
oraz media docenili wszystkie nowe zmiany, które
wprowadziliśmy.
Dla wielu fanów właśnie "A Time Never Come" z
roku 2001 to przełomowy album w waszej karierze.
Czy też tak uważacie?
Tak, jest to bardzo ważna płyta, jedna z najważniejszych
skomponowanych i wydanych przez włoski zespół
grający melodyjny power metal. "A Time Never
Come" otrzymała niesamowite oceny w mediach w
2001 roku, dostaliśmy możliwość koncertowania po
Europie i podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią Nuclear
Blast. Do tej pory dobrze sprzedajemy się w Japonia.
Pomysł o ponownym wydaniu płyty pochodzi od szefa
naszej japońskiej wytwórni. Zdecydowanie, jest to ważny
album dla nas.
...Podążaj w stronę swoich celów...
Secret Sphere to jedna z najbardziej znanych włoskich kapel, która gra mieszankę
melodyjnego power metalu i progresywnego metalu. Osiem albumów mają już na swoim
koncie i właściwie status tego zespołu nie wymaga udowadniania, że są świetni w te klocki.
Toteż postanowili odświeżyć jeden z ich najważniejszych albumów, jednocześnie świętując
jubileusz - 15 rocznica - wydania "A Time Never Come". Album został na nowo zagrany z
Michele Luppi w roli wokalisty. Przyozdobiono go nową szatą graficzną i pomyśleć że to całe
przedsięwzięcie było początkowo szykowane dla Japonii. O tym wydarzeniu i nie tylko rozmawiamy
z gitarzystą Aldo Lonobile.
Jakie różnice są między tymi dwoma wersjami? Która
jest dla was lepsza i dlaczego?
Cóż, pierwsza prawdziwa różnica to oczywiście produkcja,
tym razem kierowana przez Simona Mularoni
w Domination Studios. Dźwięk jest głośny, ale
można usłyszeć wszystko czysto. W 2001 roku pracowaliśmy
z Luigi Stefanini w studio New Sin, bardzo
znaczącym studio we Włoszech. Wtedy byliśmy
bardzo młodzi i nie było pełnej edycji, którą można
uzyskać obecnie. Wszystkie nagrania są autentyczne i
zawierają błędy. Jak powiedziałem, inną ważna różnicą
jest instrumentalizacja ustawiona w całkowicie teatralny
i dramatyczny sposób. Nie mniej ważną sprawą jest
nowe nagranie wokali Michela, który zmienił nieco
oryginalne kompozycje, aby pasowały lepiej do sposobu
w jaki śpiewa, moim zdaniem dało to świetny rezultat.
Ne jestem w stanie powiedzieć, co jest lepsze, tym
razem udało nam się nadać nowe brzmienie bardzo dobremu
albumowi.
Wielu fanom nie podoba się nowa okładka, która jest
zbyt słodka i nijaka. Jak wy się do tego odniesiecie?
Jest to coś zupełnie nowego dla mnie. Wcześniej otrzymałem
wiele pozytywnych opinii na temat okładki tej
płyty. Dzisiejsza idea idąca za nową "A Time Never
Come" to, dorastając podążaj w stronę swoich celów,
pokochaj siebie.
Jak już wspominałeś udało się wam uzyskać lepsze
brzmienie niż w wersji z roku 2001. Mógłbyś
rozwinąć bardziej temat...
Tym razem pracowaliśmy z najlepszym wloskim producentem
dzisiejszych czasów, Simonem Mularoni.
Nagrywaliśmy w jego studio w San Marino noszącyn
nazwę Domination.
Co może się nie podobać niektórym osobom, to za
pewne to, że nowa wersja jest podobna do oryginału
i brakuje większej swobody czy zaskoczenia. Nie
chcieliście bardziej pokombinować z materiałem? Postawić
na eksperymentowanie?
Jak już powiedziałem wcześniej, staraliśmy się wprowadzić
jakieś zmiany, oczywiście nie mogliśmy przerobić
całkowicie albumu, to nie jest remake, ani nowa wersja.
Jestem pewien, że fani także są w stanie dostrzec
wiele różnic między tymi dwiema płytami. Otrzymaliśmy
wiele e-maili od długoletnich fanów zespołu którzy
wyłapali wszystkie różnice (śmiech).
Skład zespołu jest inny jak przed laty. Czy było to
dla was jeszcze większe wyzwanie? Jak to się stało,
że tak ciężko było utrzymać stabilność jeśli chodzi o
skład? Dlaczego tyle muzyków się przewinęło przez
Secret Sphere? Utrzymujecie z kimś jeszcze kontakt?
Tak skład zespołu jest zupełnie inny, obok mnie i basisty
Andiego, wszyscy członkowie są nowi. Nie ma to
wpływu na brzmienie zespołu, jeśli nadal mogę komponować
90 procent muzyki, nagrywać wszystkie gita-
Nie znalazłam na waszej stronie informacji o trasie.
Jakie koncerty gracie częściej te małe, lokalne u siebie
w Salt Lake czy mieliście okazję zagrać na większym
festiwalu?
Shane Provstgaard: Gramy bardziej lokalnie, ale mamy
za sobą regionalną trasę po Californii, Nevadzie,
Colarodo i Idaho. Jeśli chodzi o podróżowanie, to naprawdę
sprowadza się do kosztów. Niesamowicie drogie
jest zorganizowanie show gdzieś dalej. Szukamy
sposobów żeby koncertować w większej ilości stanów i
przy odrobinie szczęścia zagrać kilka festiwali w 2016
roku. Naszym największym życzeniem jest zorganizowanie
2-3 tygodniowej trasy po Europie! Idąc naprzód,
w roku 2016 czy 2017 będziemy patrzeć na wszystkie
nasze możliwości i mam nadzieję, że będziemy mogli
dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy jak to
możliwe!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz
Foto: Secret Sphere
SECRET SPHERE 99
ry, itp. Nie jest to dla mnie dużym wyzwaniem. Życie
się zmienia, kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat nie
pragnęliśmy niczego więcej niż muzyki, całymi dniami,
każdego dnia. Teraz jesteśmy blisko czterdziestolatkami,
mamy rodziny, różne miejsca pracy i nasze priorytety
są różne. Nie wszyscy członkowie są gotowi do
poświęceń, żeby zaspokoić potrzeby zespołu i nie każdy
traktuje zespół w ten sam sposób. To normalne, że
czasami jestem zmuszony do wprowadzenia zmian. Za
każdym razem staram się aby były na lepsze. Oczywiście,
że jestem w przyjaźni z wszystkimi starymi członkami
zespołu, widujemy się i spędzamy czas razem.
Jakbym miał wskazać największy przebój Secret
Sphere to wskazałbym na neoklasyczny "Hamelin".
Jak doszło do powstania tego kawałka? Czym się inspirowaliście?
Jak wspomniałeś "Hamelin" jest bardzo neoklasycystyczną
kompozycją. Kiedy ją pisałem miałem z 21 lat i
byłem bardzo zainspirowany Malmsteenem, absolutnie
jednym z najlepszych gitarzystów na świecie. Yngwie
Malmsteenem jest dla mnie wielką inspiracją!
Wasz styl można określić jako melodyjny power metal
z domieszką progresywnego heavy metalu. Dlaczego
akurat zdecydowaliście się na taką muzykę?
Cóż, nie lubię, kiedy media przypinają etykietę muzyce.
Wolę powiedzieć, że gramy melodyjny metal inspirowany
wpływem z różnym stylów. W mojej karierze
skomponowałem utwory bliskie muzyce progresywnej,
hard rockowi, speed metalowi, itp. Wszystko zależy
od tego, co chcę grać w danym okresie życia.
Macie na swoim koncie znakomity cover Helloween
w postaci "How Many Tears". Czy jest to jeden z
tych zespołów który was inspirował? Kto jeszcze
miał na was wpływ?
Oczywiście, jeśli mówimy o power metalu to Helloween
miał wpływ jako pierwszy. Kiedy otrzymaliśmy
zaproszenie do uczestnictwa w oddania hołdu Helloween
byliśmy więcej niż zadowoleni! Dorastałem z ich
muzyką, tak jak i z Savatage, Dream Theater, Megadeth,
Dokken, Mr.Big. Na mój sposób pisania piosenek
miało wpływ wiele kapeli. Jest ich zbyt dużo, aby
wszystkie wymieniać.
Udało wam się grać koncerty u boku Gamma Ray
czy Kinga Diamonda. Jak wspominacie te wydarzenia?
Wszystkie występy były niezapomniane! Zespoły, które
wymieniłeś to prawdziwe legendy. Był to więcej niż
zaszczyt dzielić z nimi scenę, uczyć się w jaki sposób
ustawić wszystko do koncertu, patrzeć w jaki sposób
kierują każdym etapem show. Zdecydowanie są to dwa
wspaniałe doświadczenia! Również mam wspaniałe
wspomnienia dotyczące publiczności. Reakcja widzów
była zawsze świetna, co pokazuje wsparcie. Było to
świetnie przeżycie! Nawet życie na koncertach, w autokarach,
było super. Zrodziła się wielką przyjaźń między
nami a także między naszymi zespołami.
Secret Sphere powstał w 1997 roku i czy możecie
zdradzić jak doszło do jego powstania? Czy wiąże
się z tym jakaś historia?
Założyłem zespół w 1997 roku. Byłem wtedy członkiem
innej kapeli, która grała we wszystkich klubach w
pobliżu mojego rodzinnego miasta. Nie byłem zadowolony
ze współpracy z nimi ponieważ pozostali członkowie
zespołu byli bardziej zbliżeni do doom metalu niż
ja. Czasami lubiłem sobie posłuchać, ale nie aby odrazu
go grać. Byli to fani Candlemass, Saint Vitus, etc.
Ja byłem bardziej zainteresowany progresywnym i power
metalem, więc zdecydowałem się opuścić zespół i
stworzyć własny projekt, oto cała historia! Zwołałem
najbardziej utalentowanych muzyków z mojej okolicy,
a po kilku miesiącach nagraliśmy demo, które przyciągnąło
uwagę różnych wytwórni. Mieliśmy wtedy mniej
więcej 19-20 lat i już byliśmy w studio nagrywając pierwszą
płytę!!!
Skąd się wzięła taka oryginalna nazwa zespołu? Co
ona oznacza tak naprawdę?
Secret Sphere jest dla nas jak natchnienie, które
każdy z nas ma w środku. Naprawdę wierzę, że każdy
mężczyzna lub kobieta na ziemi jest w stanie tworzyć
sztukę, każdy musi wyrazić swoje emocję w jakiś sposób.
Niektórzy są w stanie zinterpretować ten wewnętrzną
głos i tak rodzą się muzycy, pisarze, itp. Niektórzy
są zaślepieni przez społeczeństwo i chcą spędzić
swoje życie dążąc do czegoś co się nigdy nie spełni.
Michel Luppi to nowy wokalista zespołu i jak udało
wam się go znaleźć. Dlaczego Robert Merssina nie
jest już z wami?
Roberto opuścił zespół po ponad dziesięciu latach ze
względu na zmianę muzycznych zainteresowań. Nie
był już wielkim fanem muzyki metalowej. Podczas nagrywania
"Portret Dying Heart" nie byliśmy w stanie
znaleźć wspólnego porozumienia odnośnie utworów,
więc najlepszym wyjściem dla obu stron było zachowanie
przyjaźni i rozejście się każdy w swoją stronę.
Michela spotkałem w moim klubie muzycznym w
2010 roku, kiedy zaaranżowałem występ jego zespołowi
noszącemu nazwę Mr.Pig. Dużo ze sobą dyskutowaliśmy.
Tej nocy stwierdziłem, że jest to bardzo
miły facet i opuściliśmy lokal z obietnicą że "Pewnego
dnia będziemy tworzyć wspólnie muzykę", więc kiedy
Roberto odszedł, zadzwoniłem do Michela i zaproponowałem,
aby przesłuchał nasz nowy materiał i rozważył
możliwość wstąpienia do zespołu. Polubił go od
razu, a reszta to już historia. Razem zrobiliśmy jeden z
dotychczas najlepszych albumów "Portret Dying
Heart".
Kiedy ruszacie w trasę koncertową? Czy zamierzacie
odwiedzić Polskę?
Wybieramy się na turnee po wydaniu najnowszego
krążka w 2016 więc jeśli Polska chce Secret Sphere,
na pewno zawitamy!!!
Czy jako zespół czujecie się spełnieni? Czego wam
jeszcze brakuje?
Zrobiliśmy wiele wspaniałych rzeczy, ale Secret Sphere
jest nadal zespołem, który musi zostać odkryty
przez wielu metalowców na całym świecie, więc zawsze
będziemy działać w sposób, aby dotrzeć do jak największego
grona słuchaczy!
Które album w/g was zasługuje na poprawę i dlaczego?
Który jest tym najsłabszym w waszej dyskografii?
Jestem zadowolony ze wszystkich naszych albumów,
nie jestem osobą, która obwinia przeszłość. Moje wcześniejsze
albumy nagrywałem w tamtym czasie w zgodzie
ze swoim nastrojem i doświadczeniem, wszystko
nas czegoś uczy na przyszłość. Mogę powiedzieć, że
mogłem trochę poprawić produkcję, lecz nie muzykę!
Mówiąc o fanach, najwięcej emocji wzbudzał "Scent
Of Desire Human", ponieważ wyróżnia się pośród innych
albumów z naszej dyskografii.
Czy zastanawialiście się żeby założyć jakiś projekt
poboczny, żeby grać inną muzykę? Albo żeby nagrać
album koncepcyjny?
Mam kilka różnych projektów. Gram na gitarze w najsłynniejszym
włoskim zespole horror metal jakim jest
Death SS. We Włoszech jesteśmy wielcy i często gramy
koncerty, na które są wyprzedane wszystkie bilety.
W zeszłym roku graliśmy na Sweden Rock Festival
(4SoundStage) jako jedna z głównych gwiazd festiwalu.
Ostatnio pomagałem mojemu przyjacielowi w Elvenking
ponieważ ich gitarzysta nie był w stanie zagrać
na żywo. Jestem otwarty i bardzo lubię różne doświadczenia
muzyczne.
Czy prace nad nowym materiałem rozpoczęte? W
jakim kierunku macie zamiar pójść?
Komponuję obecnie nowy album, trudno jest to
wyjaśnić, ale prawdopodobnie będzie on bardzo introspekcyjny.
Powodem tego są zmiany osobiste.
Zmieniłem mój sposób patrzenia na życie i muszę
wyrazić to poprzez moją muzykę.
Tyle z mojej strony. Dziękuje za poświęcony czas.
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
HMP: Półtora roku temu wydaliście swój trzeci
album "Exodus" i z tego co wiem obecnie nagrywacie
kolejny, a jego premiera przewidziana jest na jesień.
Skąd więc pomysł na wydanie EP "Through The
Storm"? Postanowiliście przypomnieć o sobie fanom
przed ukazaniem się następnego albumu?
Ronnie Konig: Tak, można tak powiedzieć, ale są także
inne powody, dzięki którym myślimy, że to dobry
pomysł. Mieliśmy dosyć sporo materiału, więcej niż
można umieścić na jednej płycie. Chcieliśmy także
przedstawić nowego wokalistę Mayo Petranina najszybciej
jak to możliwe, a EP jest czymś czego nigdy
nie zrobiliśmy, więc chcieliśmy zobaczyć jak wyjdzie.
Dzisiaj mijają dwa miesiące od jej wydania i wcale nie
żałujemy naszej decyzji. EP zostało bardzo dobrze odebrane,
ludzie je pokochali i wszystkie recenzje, które
dotąd mieliśmybyły dobre.
Część utworów z EP-ki trafi pewnie na nowy album,
czy też może od razu założyliście, że będzie to ekskluzywne
wydawnictwo dla kolekcjonerów i fanów, a
na płytę długogrającą przygotowaliście zupełnie nowy
zestaw w pełni premierowych utworów?
Myślę, że mogę już ogłosić, że na tym albumie będą
zupełnie nowe piosenki. Może dodamy jeden utwór jako
bonus do płyty czy coś w tym stylu, ale nie musimy
tego robić. Mamy więcej niż 50 minut nowej muzyki.
Czyli na brak pomysłów nie narzekacie, mimo tego,
że Signum Regis nie jest przecież waszym jedynym
zespołem, bo gracie też chociażby w Trigger?
Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji, gdy nie było nic do
nagrania, więc nie narzekamy na to. Jeśli chodzi udział
w innych projektach, na chwilę obecną Signum Regis
jest naszym jedynym zespołem dla nas wszystkich, bo
Trigger nie jest już aktywny. Wygląda na to, że skończyło
się na nagraniu jednego albumu.
"Through The Storm" to sześć kompozycji, w tym
pięć autorskich. Wygląda na to, że jesteście tradycjonalistami,
bo preferujecie ten bardziej klasyczny
power metal, zdecydowanie inspirowany latami 80-
tymi?
Myślę, że jest to prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o
mnie. Inni członkowie zespołu słuchają wszystkich gatunków
muzyki, zarówno nowej i starej, ale ja raczej
wolę klasyczny styl.
Macie jakiś sprawdzony sposób na uniknięcie powielania
cudzych patentów, skoro nie tylko w metalu,
ale nawet szerzej w każdym rodzaju muzyki popularnej,
wszystko już właściwie zostało powiedziane i
wymyślone?
Z punktu widzenia teorii muzycznej, nie sadzę że jest
postęp w akordach czy skali, które nigdy wcześniej nie
były użyte. Z drugiej strony, zawsze możesz przetworzyć
to, co znasz w coś nowego, co jest interesujące.
Chociażby jedna kompozycja zaśpiewana przez dwóch
różnych wykonawców, może okazać się w jednym wykonaniu
katastrofą, a w drugim arcydziełem. Chodzi
więc o osobowości, a nie o muzyczny przekaz, który
jest przekazywany z muzyką. Różne rzeczy mogą uczynić
muzykę unikalną i świeżą. My nie mamy unikalnego
sposobu pisania piosenek czy czegokolwiek.
po prostu używamy tego co lubimy i odrzucamy to czego
nie lubimy, czy też coś, co gdzieś już kiedyś słyszeliśmy.
Tak więc etykiety etykietami, ale dla was najważniejsze
jest komponowanie jak najbardziej interesujących
utworów, a ich dobre przyjęcie ze strony słuchaczy
to już coś na kształt nie zawsze spodziewanej,
ale przyjemnej nagrody?
Cóż, tak, ale także musimy pamiętać że jesteśmy metalowym
zespołem, więc istnieją limity. Chodzi mi o to,
że lubię trochę blues, rock'n'roll, country, także trochę
muzykę pop, ale to nie brzmiałoby dobrze w metalowym
nagraniu. Sądzę, że to oczywiste.
W odniesieniu do wielu innych zespołów power metalowych
często padają zarzuty o nadmierne przywiązanie
do schematów, monotonii rozwiązań melodycznych
czy aranżacyjnych, tymczasem u was nie
ma o tym mowy, bowiem sporo tu nawiązań nie tylko
do surowego, tradycyjnego heavy, jak np. w "Through
The Desert, Through The Storm", ale też muzyki
klasycznej w "All Over The World", a nad całym tym
materiałem unosi się duch łamania konwenansów i
przełamywania barier?
Jestem zadowolony, że to mówisz. Dokładnie myślę, że
może być to mieszanka różnych pomysłów zamieniona
w coś nowego czy świeżego. To dobrze, lubię gdy tu i
ówdzie jest niespodzianka.
To dlatego sięgnęliście po coś z repertuaru Yngwiego
Malmsteena, ale pokusiliście się o eksperyment, łą-
100
SECRET SPHERE
Rock'n'rollowe marzenie
Słowacy z Signum Regis szybko uwinęli się z pracami nad swym czwartym albumem
"Chapter IV: The Reckoning" i jest on już dostępny. Jednak gdy rozmawialiśmy z basistą
grupy trwały jeszcze prace nad tym materiałem, więc skoncentrowaliśmy się na premierowej
EP-ce "Through The Storm" - pierwszym pełnoprawnym wydawnictwie grupy z udziałem
nowego wokalisty Mayo Petranina, śpiewającego wcześniej gościnnie na poprzedniej
płycie. "Through The Storm" zawiera utwory które nie trafiły na album, w tym świetny i zaskakujący
cover Malmsteena:
cząc w jeden dwa utwory?
Być może do pewnego stopnia, ale także, mówiąc szczerze,
w oryginalnym nagraniu, nigdy nie byłem dużym
fanem solówek części "Vengeance" i jedna z moich ulubionych
solówek jest w "Liar".
Skąd pomysł na wplecenie w "Vengeance" fragmentu
"Liar"? Nie było tu dla was jakimś utrudnieniem to,
że w oryginale śpiewali je przecież dwaj różni
wokaliści, Michael Vescera i Mark Boals?
Całą historią jest to, że Filip, nasz gitarzysta grywał
riff "Vengeance" już kilka lat temu, jako małą rozgrzewkę,
sprawdzenie dźwięku na próbach. Później, gdy
zdecydowaliśmy się zrobić EP, nagrywając cover jednej
piosenki, poczuliśmy że to dobry pomysł… "Vengeance"
było pierwszym co przyszło nam do głowy. Filip
jest wspaniałym gitarzystą. Najlepszym w Słowacji, jak
sądzę. Oczywiście, nie ma obiektywnego sposobu, żeby
ocenić kto jest najlepszy. Każdy ma swoje preferencje.
Ja oczywiście mówię z mojego punktu widzenia. Niewielu
ludzi go zna, a czasami trzeba nagrać cover kogoś
znanego, aby pokazać światu, że masz umiejętności
zrobienia czegoś co może być zagrane tylko przez
znanego i podziwianego gitarzystę. Równocześnie zawsze
musisz sam siebie pytać dlaczego nagrywać cover.
On powinien w jakiś sposób różnić się od oryginału.
Może utwór da się polepszyć, albo jego wykonanie będzie
inne. Myśleliśmy, że jeśli zrobimy medley, będzie
to ciekawe również dla tych, którzy znają dyskografię
Yngwie Malmsteena. Myślę, że połączyliśmy te dwa
utwory bardzo dobrze. Ludzie pytają mnie, która część
jest z "Liar"... Połączenie jest tak czyste, że nie możesz
tego odróżnić, o ile nie znasz oryginałów na pamięć.
Bywa, że grywacie jakieś covery - np. ten Malmsteena
czy nagrany wcześniej Helloween - na koncertach,
czy też koncentrujecie się zwykle na własnym
materiale?
Aktualnie mamy na naszej liście koncertowej "Vengeance"/"Liar",
ale są to jedyne covery, które gramy.
Teraz pewnie koncertujecie nieco rzadziej, czy też
prace nad płytą nie kolidują zbytnio z występami na
żywo, tym bardziej, że długie, regularne trasy to już
obecnie rzadko spotykana sprawa, większość kapel
grywa pojedyncze koncerty lub 2-3 w weekendy?
Zgadza się, aktualnie nie mamy ustalonych dat tras.
Koncertujemy tu i tam, czasem dwa czy trzy koncerty
po rząd. Ale prowadzimy rozmowy o 14-sto dniowej
trasie, zobaczymy co przyniesie przyszłość.
Nie zaniedbujecie też promocji kręcąc nowe teledyski
- w sieci hula już od jakiegoś czasu "Living Well",
a już niebawem czeka nas premiera "Come And Take
It"?
Tak, "Living Well" zbliża się do 40.000 wyświetleń i
"Come And Take It" jest już dostępne. Nigdy nie
mieliśmy prawdziwych oficjalnych teledysków, a teraz
w końcu mamy dwa. Widzimy, że to jest właściwy sposób
postępowania. Jeśli tylko udostępnia się utwór na
MP3, to nie jest to nic szczególnego i ludzie szybko o
tym zapominają. Z drugiej strony, teledysk jest interesujący
dla fanów, ponieważ oni nie chcą zespołu tylko
słuchać, ale też oglądać. Aspekt wizualny jest ważny.
Teledyski w Internecie szybko się rozprzestrzeniają.
Ten drugi powstał we współpracy z polską firmą
Mania Studio - będąc sąsiadami z Polską w zjednoczonej
Europie szukacie jak najbardziej korzystnych i
ciekawych artystycznie rozwiązań także i u nas?
Tak na prawdę, obydwa te teledyski zostały zrobione
przez Mania Studio. Poznaliśmy to studio dzięki teledyskowi,
który oni zrobili dla jednego polskiego, młodego
gitarzysty z zespołu WAMI. Widziałem klip na
YouTube, wyglądał on bardzo profesjonalnie, również
muzyka podobała mi się, więc postanowiliśmy spróbować.
Prawdę mówiąc, mimo że nie jestem ekspertem,
uważam że na polskiej scenie muzycznej jest dużo utalentowanych
ludzi. Są oni rozpoznawalni na świecie i
mam dużo szacunku do polskich artystów.
Wspominaliśmy już o nowej płycie, najwyższa pora
więc przybliżyć ją czytelnikom: na jakim etapie prac
jesteście, ile utworów na nią trafi i kiedy ostatecznie
się ukaże?
Album jest ukończony. Podczas przeprowadzania tego
wywiadu utwory są przesyłane przez Internet do obróbki
do studio. Album będzie wydany tej jesieni.
Podobno płyty sprzedają się coraz słabiej, nie zniechęca
was to w sytuacji, gdy pracując nad kolejnym
albumem poświęcacie nań tyle czasu i pieniędzy?
Ten fakt jest oczywiście bardzo smutny, ale nas nie
osobiście nie dotyczy. Nasza sprzedaż rośnie z każdym
nowym wydaniem. Nadal jesteśmy na etapie kiedy
zdobywamy coraz więcej nowych fanów. Wiem, że jest
bardzo trudno tym muzykom, którzy zarabiają na życie
poprzez granie muzyki. Nas to jednak nie dotyczy.
Wszyscy mamy stałą pracę, co oznacza stałe źródło
dochodu. Według mnie, coraz więcej zawodowych muzyków
będzie zmuszonych do podjęcia stałej pracy,
możemy sobie wyobrazić jak się będą czuli. Myślę, że
wielu z nich zupełnie straci zainteresowanie muzyką i
przestaną zajmować się tym jako hobby. Jeśli doświadczyłeś
bycia gwiazdą rocka, trudno jest spaść kilka lig
niżej i zachować entuzjazm. Także wiele znanych zespołów
jest teraz w wieku emerytalnym. To wszystko
znaczy, że powstanie większa przestrzeń dla zespołów
jak nasze, które nie robią tego dla pieniędzy. Wcale nie
twierdzę, że bycie zawodowcem jest złe, że pieniądze
są złe. Chciałbym, żeby była możliwość aby przeżyć
rock'n'rollowe marzenie, jak to kiedyś bywało. Po prostu
staram się przewidzieć dokąd to wszystko zmierza.
Czyli muzyka wymaga poświęceń, a wy za bardzo
kochacie to co robicie, by z niej tak łatwo zrezygnować?
Tak, gdybyśmy nie mieli pasji zaprzestalibyśmy robienia
tego już dawno temu... Jak wcześniej wspomniałem
idzie nam coraz lepiej, mamy więcej entuzjazmu niż
kiedykolwiek wcześniej. Teraz jest dla nas dobry czas.
Pewnie to przyjęcie przez fanów na koncertach jest
tym co sprawia, że nie dajecie tak łatwo za wygraną,
czujecie, że macie dla kogo grać?
To jest także prawda. Granie na żywo jest naszym
asem w rękawie. Wszyscy dajemy z siebie dużo na scenie,
a nasz wokalista naprawdę potrafi ożywić ludzi i
stworzyć świetne show. Przywykliśmy już do tego, że
dobrze się nas odbiera na koncertach.
Jak myślisz: są jakieś szanse na to, by rock i metal
odzyskały taką pozycję jak w latach 70. i 80. ubiegłego
wieku? A gdyby tak się stało pewnie nie mielibyście
nic przeciwko, żeby na czele tego odrodzenia
w Słowacji stał właśnie Signum Regis?
Jestem za tym! (śmiech). Nie spodziewam się tego, ale
kto wie. Wszystko może się zdarzyć. Nikt nie mówił o
wielkiej scenie metalowej w Finlandii kiedy byłem
dzieckiem. Wtedy niespodziewanie pojawił się Stratovarius,
a później wiele innych zespołów. Teraz Finlandia
jest uważana za metalowy raj. Któż by to przewidział?
Więc wszystko jest możliwe.
Tego wam życzymy, dziękując za rozmowę!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Magdalena Kowalska, Anna Kozłowska
Foto: Signum Regis
SIGNUM REGIS
101
"Tarot's Legacy" to
co prawda debiutancka
płyta Witchbound,
ale w żadnym
razie nie można tu
mówić o nieopierzonych debiutantach.
Zespół tworzą bowiem doświadczeni muzycy, z których aż czterech
grało w legendarnym Stormwitch, a na wydanej niedawno płycie składają
hołd nieżyjącemu już gitarzyście tej grupy. Harald Spengler (1963-2013)
przez lata planował nagranie koncepcyjnego albumu, jednak śmierć pokrzyżowała
te plany i pozostawił po sobie tylko wersje demo i ogólny zarys tego
materiału. Przyjaciele dokończyli go i sfinalizowali wydanie płyty w hołdzie
Spenglerowi, a o kulisach tej historii mówi gitarzysta Stefan Kauffmann:
Nigdy nie myślałem, że znowu będę tworzył i grał metal!
HMP: Pojawienie się nowego zespołu, nawet złożonego
z bardzo znanych czy zasłużonych dla rozwoju
metalu muzyków, to w dzisiejszych czasach nic
szczególnego. Jednak z powstaniem Witchbound
wiąże się naprawdę interesująca historia…
Stefan Kauffmann: Racja, historia Witchbound jest
unikalna i trochę tragiczna przez śmierć założyciela zespołu,
Haralda Spenglera a.k.a. Lee Tarota.
Czy Harald Spengler planował nagranie tego konceptu
i jego nagła śmierć w wieku zaledwie 50 lat przerwała
te plany?
Harald Spengler wpadł na pomysł tego albumu w
2006 roku. Z różnych powodów nagranie opóźniło się
o kilka lat, więc zaczęliśmy krótko po jego śmierci w
kwietniu 2013 roku.
Byliście członkami pierwszego, najlepszego składu
Stormwitch, znaliście się na pewno doskonale, więc
może nawet zaprosiłby was do wzięcia udziału w
Tak, naszym zdaniem ten materiał był zbyt mocny,
żeby skazać go na zapomnienie i nigdy go nie wydać.
Wierzymy, że Harald też chciałby, żebyśmy kontynuowali
i dokończyli jego dzieło.
Dysponowaliście jakimiś materiałami: tekstami,
zarysem konceptu, nagraniami demo, etc., czy też sami
rozwinęliście luźną koncepcję Haralda do kształtu
zamieszczonego na "Tarot's Legacy"?
Mieliśmy kilka surowych demówek z pierwszych prób
z 2006/2007 roku. Harald napisał większość tekstów,
brakujące części zostały dokończone po jego śmierci.
Zmieniliśmy kilka aranżacji, dodaliśmy wypełnienie,
intra i dwa nowe kawałki, "Stranded" i "Trail Of Stars".
Tytuł płyty ma jednoznacznie wskazywać jej pomysłodawcę
i jest czytelnym nawiązaniem do pseudonimu
Lee Tarot, którego Harald używał grając w
Stormwitch?
Jasne, pierwotnym pomysłem Haralda było nazwanie
jako zespół z innymi muzykami. A od początków nowego
projektu Harald miał w głowie innych wokalistów
i chciał stworzyć coś innego.
Utrzymujecie w ogóle jakiś kontakt między sobą?
Słyszałeś ostatni album Stormwitch "Season Of The
Witch"?
Czasem spotykaliśmy się na koncertach i na Tribute-
Gigu dla Haralda w październiku 2013 staliśmy na tej
samej scenie. Tak. Słyszałem nowy album Stormwitch,
ale nie chcę go oceniać. Według mnie, nie można
go porównywać z naszą płytą, szczególnie wokale
są całkiem inne.
No cóż, daleko mu do klasy "Walpurgis Night" i
"Tales Of Terror", ale pewnie ucieszy cię wieść, że
według mnie "Tarot's Legacy" z powodzeniem nawiązuje
poziomem do tych świetnych płyt. Takie było
założenie, by muzycznie cofnąć się do korzeni metalu?
Moim zdaniem nowe kawałki są nawet mocniejsze niż
na pierwszych albumach Stormwitch, ale to zależy od
osobistego gustu i punktu widzenia. Prawdę mówiąc,
nie chcieliśmy nagrywać żadnego sequela ani powtarzać
"Walpurgis Night", czy "Tales of Terror". Logiczne
jest, że są podobieństwa, bo Harald i ja również
pisaliśmy kawałki na pierwsze pięć albumów Stormwitch.
Jednocześnie jest to płyta, która może też zainteresować
fanów bardziej progresywnego czy epickiego
grania?
Epickiego tak, progresywnego nie. Jest parę epickich
kawałków na "Tarot's Legacy", ale są też rockowe numery.
Da się też słyszeć orientalne i akustyczne części,
tak samo łacińskie chórki. Określiłbym to tradycyjnym
melodyjnym metalem w stylu lat 80. z nowoczesnymi
brzmieniami.
Łatwo pracowało wam się nad tym krążkiem? Fakt,
że miał być on hołdem i wspomnieniem zmarłego
przyjaciela, a jednocześnie jego takim muzycznym
epitafium uskrzydlał, czy wręcz przeciwnie, nieco
was stresował?
Album był długą i ciężką pracą, były trzy okresy rozwijania
go. Pierwsze były próby i sesje z Haraldem. Później,
po jego śmierci zajęliśmy się pre-produkcją i
ostatecznym nagraniem. Niemniej jednak, było to
bardzo ekscytujące i inspirujące doświadczenie, bo wiedzieliśmy,
że efekt będzie dobry i będzie odpowiednim
zakończeniem jego muzycznej kariery.
Solo w "Keep The Pyre Burning" zagrał gościnnie
Oskar Dronjak z Hammerfall - to był taki jego prywatny
hołd dla waszego zmarłego przyjaciela, bo
przecież wiadomo, że był pod dużym wpływem
Stormwitch?
Tak, Oscar był mocno zainspirowany Stormwitch,
więc po prostu zapytaliśmy, czy zagra solo na naszym
albumie. Zgodził się i w ten sposób uczcił pośmiertnie
Haralda.
Foto: Witchbound
tym projekcie?
Od czasu odejścia ze Stormwitch nie miałem z Haraldem
zbyt dużego kontaktu. Każdy z nas robił coś
swojego. Myślę, że po prostu chciał pisać i nagrywać ze
starymi kamratami, wspomaganymi przez innych
wokalistów.
Ponoć Harald pracował dość długo nad tym pomysłem,
nasuwa się więc pytanie, dlaczego nie próbował
zrealizować go jeszcze w latach 80., kiedy graliście
razem w Stormwitch?
Kawałki na "Tarot's Legacy" w większości zostały napisane
w latach 2006/2007, długo po latach Stormwitch.
Jedynie "Holy Ground" powstało w czasach
Stormwitch i nigdy wcześniej nie zostało nagrane.
Odejście Haralda dwa lata temu było chyba tym decydującym
powodem, dla którego postanowiliście
ocalić jego dzieło od zapomnienia?
Foto: Witchbound
albumu "Dark Ages", nawiązując do tekstów o czasach
średniowiecznych. Ze względu na tragiczne okoliczności
i jego muzyczne dziedzictwo zdecydowaliśmy się
nazwać go "Tarot's Legacy".
Rozumiem, że początkowo było was trzech: ty, Ronny
Gleisberg i Peter Langer, a jako następni dołączyli
wokalista Thorsten Lichtner i również mający krótki
epizod w Stormwitch gitarzysta Martin Winkler?
Po raz pierwszy, żeby pracować nad kawałkami, spotkaliśmy
się w składzie Harald, Ronny, Peter i ja.
Martin dołączył później za sprawą swojego doświadczenia
produkcyjnego. Ostatni w drużynie był Thorsten,
chociaż Harald na początku chciał, żeby zaśpiewał
kilka kawałków na albumie.
Nie było opcji by zjednoczyć siły z Andy'm Aldrianem
i nagrać ten materiał pod nazwą Stormwitch?
Nie, bo Stormwitch ciągle istniało (i nadal istnieje)
Sądząc z tekstów Harald miał bardzo wszechstronne
zainteresowania, nie ograniczał się tylko do jednej
epoki czy wybranego z niej fragmentu, starał się
spoglądać na historię z szerszej perspektywy?
Poza tematami mistycznymi, Harald zawsze interesował
się historią, co słychać w kawałkach takich jak np.
"Russia On Fire". Jego wszystkie ostatnie utwory zawierają
tematykę średniowieczną, od wikingów i krucjat,
przez Świętego Graala i inkwizycję, po przepowiednie
Nostradamusa.
Były w związku z tym utwory, nad którymi pracowało
się wam jakoś trudniej, były problemy z odpowiednim
oddaniem ich wielowątkowości, etc., w sensie
muzycznym?
Nie było to tak trudne, bo zwykle najpierw pisaliśmy
muzykę i melodie, a później Harald pisał teksty. Podczas
aranżowania i nagrywania piosenek dodaliśmy
trochę efektów, specjalnych brzmień jak chóry czy sitar,
żeby przekazać nastrój tekstów w muzyce tak dobrze,
jak się tylko da.
Rodzina czy bliscy Haralda mieli pewnie okazję usłyszeć
ten materiał w pierwszej kolejności - jakie były
ich wrażenia, opinie?
Pozostaliśmy w kontakcie z jego rodziną i może
słyszeli pierwsze dema, ale ukończonego albumu nie
słyszeli przed wydaniem. Myślę, ze podoba im się,
szczególnie ostatnia dziewczyna Haralda jest najwięk-
102
WITCHBOUND
szą fanką Witchbound na świecie!
Fani też przyjęli ten album bardzo pozytywnie, co
pewnie utwierdziło was w przekonaniu, że warto było
podjąć ten wysiłek?
Myślę, że pozytywny odzew dowodzi, że to była dobra
decyzja. Jak już wcześniej powiedziałem, to był długoletni
pomysł Haralda, żeby nagrać ten album i zawsze
wiedzieliśmy, że te piosenki są dobre.
To miał być początkowo tylko projekt, skrzyknięty w
celu nagrania płyty, ale ponoć myślicie o dalszej działalności?
Oczywiście, poza projektem wyrósł zespół i nadal będziemy
tworzyć numery na nowy album. Spodziewamy
się, że Witchbound nie będzie jedynie słomianym
zapałem.
Poczuliście tę samą magię i chemię jak na początku
lat 80., mimo tego, że minęło już tyle czasu i z bagażem
różnorakich doświadczeń nie jest się już tym
samym naiwnym, entuzjastycznie nastawionym do
wszystkiego nastolatkiem co wtedy?
Teraz jesteśmy starsi, mamy rodziny, obowiązki i jesteśmy
większymi realistami niż na początku. Fajnie jest
jednak grać z nowymi i starymi kumplami po tych
wszystkich latach. Nigdy nie myślałem, że znowu będę
tworzył i grał metal.
Na razie pojawił się teledysk "Dance Into The Fire",
będą też pewnie koncerty?
Tak,współpracujemy z agencją bookującą i mam nadzieję,
że wkrótce pojawimy się na scenie.
Planujecie dalsze posunięcia, ewentualną kolejną
płytę, czy też spokojnie czekacie na to co przyniesie
czas, koncentrując się na jak najlepszym wypromowaniu
"Tarot's Legacy"?
Mamy zamiar napisać numery na nowy album, rozprowadzać
"Tarot's Legacy" w innych krajach, jak
Japonia, czy USA i grać koncerty. Nasz zespół i album
są nadal trochę mało znane, więc staramy się teraz
zdobyć więcej fanów na całym świecie.
Crystal Ball w
2013 roku powrócili
po sześcioletniej
przerwie i był
to udany powrót.
Dobra
passa trwa, bo
najnowszy album
"Liferider" umacnia pozycję zespołu i potwierdza,
że kapela przeżywa właśnie
swoją drugą młodość. Nowe nabytki zespołu
tj. basista Cris Stone i wokalista
Steven Mageney dali zespołowi energii i
nieco świeżości. Ale o tym i o innych
sprawach związanych z Crystal Ball rozmawiam
z gitarzystą Scott'em Leach'em.
HMP: Gorąco witam jeden z najlepszych szwajcarskich
bandów Crystall Ball. Wasz nowy album
"Liferider" to jeden z waszych najmocniejszych albumów
w historii. Czy również tak uważacie?
Scott Leach: Dziękuje bardzo. My również uważamy
go całościowo jako ogólnie nasz najlepszy album.
Z jakimi opiniami się spotkaliście do tej pory jeśli
chodzi o "Liferider"?
Większość recenzji ale i fanów zgadza się z powyższą
opinią. Ulubiony kawałek zależy od gustu każdego z
oso-bna, niektórzy preferują mocniejsze brzmienia a
inni bardziej melodyczne kawałki.
Czy tytuł albumu ma jakiś głębszy sens?
Koncepcją jest podróż życia w analogii do jazdy pociągu.
Więc tak jak w pociągu kilkoro ludzi dołącza do
ciebie na chwilę, podróżuje z tobą po czym znowu wysiada.
Możesz zatrzymać się na niektórych stacjach, po
czym wsiąść w następny pociąg. Wszystkie piosenki są
o wydarzeniach, które dzieją się w życiu ale nie mają
określonego ładu.
Crystal Ball właściwie przeżywa drugą młodość i w
sumie wszystko dzięki nowym członkom, którzy
wnieśli powiew świeżości. Jak doszło do zgarnięcia
nowego wokalisty i basisty? Długie były poszukiwania?
Znalezienie nowego wokalisty (Steven Mageney), zajęło
nam prawie dwa lata ale było warto czekać. Próbowaliśmy
podjąć współpracę z innymi jednak bez dobrych
rezultatów. Chcieliśmy być pewni naszej decyzji
Jesteśmy wciąż głodni nowego
zanim wyjdziemy z nią
przed publikę. Nasz
basista Cris Stone
dołączył do nas po
Stevenie. Znałem go
już trochę wcześniej,
dlatego to była łatwa
decyzja. Od kwietnia
dołączył do nas również
nowy gitarzysta Tony T.C. Castell
(ex-Krokus, ex-Fox).
Wasza historia sięga roku 1995, kiedy to
graliście pod nazwą Cherry Pie. Dlaczego
w 1998 zespół przerodził się właśnie w Crystal
Ball? Z czego wynikało to?
Zmiana wynikła stąd, że z zespołu czysto zajmującego
się coverami staliśmy się zespołem nagrywającym własne
piosenki. Nie chcieliśmy już nigdy więcej ludzi,
którzy żądają od nas coverów. Chcieliśmy jasno określić
co właściwie sobą reprezentujemy. Zmiana nazwy
nastąpiła chwilę przed wypuszczeniem naszego pierwszego
albumu, więc wtedy był na to idealny czas.
W waszej muzyce słychać echa Pretty Maids, Gotthard,
czy też Krokus. Czy jeszcze jakieś zespoły wywarły
na Was wpływ?
Z pewnością był to Pretty Maids, bo to zespół przy
którym dorastałem. Gotthard mógł tak jak i my inspirować
się Whitesnake, Scorpions czy Def Leppard,
stąd wynikają pewne podobieństwa. Natomiast nie inspirowaliśmy
się nimi muzycznie tak samo jak i nie inspirowaliśmy
się Krokus.
Dlaczego po wydaniu albumu "Secrets" było o Was
cicho? Dlaczego tyle lat przyszło czekać fanom na
nowy album?
Pozwól, że zarysuję Ci sytuację: nasz debiutancki album
"In The Beginning" ukazał się w 1999 roku po
czym powstało jeszcze pięć innych albumów zanim w
2007 roku wydaliśmy "Secrets". Pojechaliśmy w kilka
tras, na których graliśmy z Dokken, Pretty Maids,
Krokus, U.D.O, Doro, Axxis, Pink Cream 69,
Thunderstone i innymi, wszyscy pracowali na pełen
etat. Zrealizowaliśmy wiele rzeczy ale czuliśmy się trochę
wypaleni i nie usatysfakcjonowani z obrotu sprawy
w tamtym czasie (np. brak management'u czy agencji
koncertowej). Po nagraniu "Secrets" w 2007 roku wiele
rzeczy nie szło po naszej myśli dlatego traciliśmy naszą
motywację. Odwołane trasy, zmiany obsady, kłopoty
biznesowe itd. Więc powiedzieliśmy sobie: pierdolić
to, musimy na chwile zwolnić. Potrzebowaliśmy
zastrzyku energii aby dalej działać. Spróbowaliśmy po-
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
Foto: Massacre
CRYSTAL BALL 103
wrócić 2009 roku ale to było trudne, i gdy nasz były
wokalista zdecydował się z nami rozejść zaczęliśmy poszukiwać
nowego.
Możecie zdradzić nam jak doszło do odejścia Marka
Sweeneya z zespołu?
On miał inne cele niż reszta zespołu. Nie był gotowy
na dalsze granie koncertów i na rozwój kariery zespołu
na dłuższą metę.
Słyszeliście jego dokonania z Wolfpakk?
Nie bardzo, widziałem tylko pojedyncze klipy...
Dobra, wróćmy do nowego albumu bo to on jest
głównym wątkiem tego wywiadu. Jak udało się wam
nawiązać współpracę z Stafanem Kauffmanem znanym
z U.D.O. czy Accept? Jak oceniacie waszą
współpracę?
To był już czwarty raz kiedy pracowaliśmy z Stefanem
Kaufmann. Więc znaliśmy się dość nieźle i nasza
współpraca była bardzo produktywna. Pierwszy raz
poznaliśmy się w 2003 roku podczas trasy z U.D.O.
Nie baliście się że przez to płyta będzie brzmieć jak
album Udo aniżeli Crystal Ball?
Zupełnie nie. My jesteśmy Crystal Ball, mamy swoją
własną tożsamość, własne utwory, jesteśmy indywidualnymi
muzykami itd. Po za tym nagraliśmy z nim trzy
inne album, więc wiedzieliśmy czego się spodziewać.
Ta płyta to kwintesencja waszego stylu i to w czym
jesteście najlepsi. To mieszanka hard rocka i melodyjnego
heavy metalu, z nutką power metalu. Płyta jest
energiczna i wypchana przebojami. Największym hitem
jest tutaj jak dla mnie "Mayday", który otwiera
płytę. Czy również macie podobne zdanie na ten temat?
Dzięki wielkie. W zupełności zgadzam się z tym opisem.
Jesteśmy często określani jako power metal, którego
ja nie czuje w naszych piosenkach, no może w
dziesięciu procentach naszych kawałków coś z tego
znajdziemy. Ja bardziej bym określił nasz styl jako
hard rock z elementami melodyjnego metalu.
"Eye to Eye" ma w sobie nutkę power metalu i to
przykład, że potraficie grać znacznie szybciej. Tutaj
bardzo dobrze wpasowała się wokalistka Battle
Beast. Zgodzicie się ze mną?
Yeah, to może być dobre spostrzeżenie, nawet jeśli my
nie myśleliśmy o tym, jak ten styl nazwać. To po prostu
coś co robimy i zarazem kochamy. Świadomie nie
podejmujemy decyzji czy będziemy grać w tym czy
inny stylu, po prostu robimy to co czujemy i to czego
dany kawałek potrzebuje.
Z kolei taki "Balls of Steel" brzmi dość ciekawe przez
wstawienie tutaj klawiszy. Nowoczesność spotyka
mrok i twórczość U.D.O. Czyżby nowa jakość
Crystal Ball?
Próbujemy odkrywać nowe terytoria na innych obszarach.
Nie będziemy grać jazzu czy folku ale staramy się
rozwijać i włączać w to nasz własny styl. To może działać
w jednym przypadku ale nie zrobimy 12 kawałów
tego typu.
Mocnym kawałkiem z tej płyty jest również "Liferider",
który zakorzeniony w niemieckiej toporności.
Wciąż jednak to hard rock wysokich lotów. Kto stworzył
ten utwór?
Z pomysłem na ten kawałek wyszedłem sam osobiście.
Foto: Massacre
Steven również dodał kilka melodii, natomiast Marcel
przyczynił się do odnalezienia rytmu. Nagranie powstało
dość szybko. Najpierw próbowałem znaleźć dobry
refren na początek piosenki, ale zdałem sobie sprawę,
że potrzebuję podstawowych riffów do utrzymania
rytmu tego kawałka.
Kiedy ruszacie w trasę koncertową i jakie utwory z
nowej płyty macie zagrać?
Jak na razie czekamy na zatwierdzenie trasy koncertowej.
Rozmawialiśmy z innymi zespołami o występach
supportu ale jeszcze nic nie wiadomo. Zachęcamy do
sprawdzania naszej strony i konta na Facebook po najświeższe
informacje. Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy
mogli ogłosić coś konkretnego.
Czy zamierzacie zagrać też w Polsce?
Mamy nadzieję, że będzie na to szansa, ale jak na razie
nie ma żadnych konkretnych planów. To zależy od trasy
i głównych atrakcji. Może jakiś festiwal byłby dobry
na początek. Jednak organizowanie występu zespołu
zawsze wymaga lokalnego organizatora.
Już sporo osiągnęliście i czego jeszcze wam brakuje
jako muzykom, artystom?
Jesteśmy wciąż głodni nowego. Chcielibyśmy więcej
tras, równie w innych krajach, na przykład u was. Myślimy
wciąż nad tym żeby dojrzeć jako zespół muzycznie.
Byłoby świetnie móc dokonywać tego cały czas.
Crystal Ball to sprawdzona marka i jedna z ciekawszych
formacji grających mieszankę metalu i hard
rocka. Czy sądziliście że zajdziecie tak daleko?
Dziękuje ogromnie. Właściwie dla nas to wciąż za mało.
Może mamy trochę trudniejsze zadanie bo nasza
muzyka nie jest w stylu tak popularnym jak gothic czy
metal. Ale robimy co możemy i mamy nadzieję wciągnąć
w to więcej ludzi.
Jakie plany na przyszłość?
Próbujemy zachęcić tak dużo "ludzkich istnień" jak
tylko to możliwe. Więc aktualnie pracujemy nad trasą
i planujemy zagrać w przyszłym roku na wielu festiwalach.
To najlepszy sposób na przyciągnięcie nowych
fanów. A potem nagramy nowy album.
Dzięki za poświęcony czas i szczere odpowiedzi.
Dziękuje za wywiad, wszystkiego dobrego.
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Marlena Stańczuk
HMP: Witam. Jak się czujecie po premierze Waszej
drugiej płyty? Jesteście zadowoleni z wykonanej
pracy?
Loris Castiglia: Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy
nad całym albumem, pracowaliśmy nad nim
wiele, wiele dni ale było warto!
"Deflect the Flow" Jest chyba jeszcze lepszym
krążkiem niż też zajebisty debiut. Też uważacie
w ten sposób?
Dzięki wielkie! My również uważamy, że jak na razie
to nasz najlepszy album.
A jak byście porównali oba albumy? Jakie są między
nimi zasadnicze różnice?
"Deflect The Flow" to więcej riffów, mniej muzyki.
To album bardziej techniczny ale zarazem przyjemniejszy
w mojej opinii. Wokale i gitarowe solówki
są lepsze, uwielbiamy tę produkcje.
Ile czasu zajęło Wam napisanie tego materiału?
Wszystkie kompozycje są nowe czy może odświeżyliście
jakieś starsze pomysły?
Zajęło nam to prawie dwa lata, zaczęliśmy wprowadzać
pierwsze idee zaraz po nagraniu "Privilege
To Overcome". Później mieliśmy kilka tras i koncertów
na żywo, ale ostatecznie przerwaliśmy naszą
aktywność koncertową na osiem miesięcy przed
rozpoczęciem nagrań w studio. Chcieliśmy skupić
naszą uwagę tylko na nowym albumie i połączyć
wszystkie nasze nowe pomysły w całość.
W jaki sposób tworzycie swoja muzykę? Jest to
proces zespołowy czy może macie głównego kompozytora?
To zdecydowanie robota całego zespołu, tworzymy
praktycznie wszystkie riffy czy struktury w sali
prób. Potem częściowo powstaje przedprodukcja w
moim małym domowym studio, robimy to po to
żeby posłuchać kawałków bez grania ich tylko dokonania
małych zmian. Po tym piszemy wokale i
gitarowe solówki.
Płyta brzmi fantastycznie. Ostro, potężnie, dynamicznie
i selektywnie. Gdzie i ile czasu ją nagrywaliście?
Kto odpowiada za produkcję?
Dzięki, jesteśmy zakochani w tej produkcji. W tym
miejscu chcielibyśmy ogromnie podziękować Simone
Mularoni za nowe brzmienie. Nad nagraniami
pracowaliśmy dwa tygodnie w studio Domination
Studio w San Marino.
Wasza muzyka jest bardzo agresywna. Skąd w
Was tyle wkurwienia?
(Śmiech!) Nie mam pojęcia, nie czuje złości gdy
gram... właściwie w trakcie grania to relaksuje się i
czuję radość.
Kto odpowiada za warstwę liryczną? Jakie treści
chcecie przekazać w swoich utworach?
Ja jestem odpowiedzialny za większą cześć tekstów,
po prostu dlatego, że jestem wokalistą. Ale ogólnie
to wszyscy razem robimy burze mózgów podczas
pisania piosenki. Piszemy o wojnie, społeczeństwie,
śmierci, Bogu i różnych fantastyczno-naukowych
sprawach lub wymyślonych historiach. W kawałku
"Why So Serious?" używamy tylko roli Jokera z
104
CRYSTAL BALL
Ostatnio zrobiłem się bardzo wymagający jeśli idzie o
młode thrashowe zespoły. Co raz trudniej mnie zadowolić
w tej kwestii i złapałem się na tym, że często
olewam kolejne nowe kapelki i zdecydowanie stawiam
na stare i sprawdzone klasyki. Jednak jest
jeszcze kilka takich bandów jak bohaterzy
tej pogawędki, które potrafią przypierdolić
jak mało kto. Włosi z Ultra-Violence
na swoim drugim krążku "Deflect the
Flow" przebili i tak już zajebisty debiut
"Privilege to Overcome". Jeśli ktoś z was jeszcze ich nie zna, a uważa się za prawdziwego
thrashera powinien natychmiast nadrobić to niedopatrzenie. Zapraszam do przeczytania
rozmowy ze śpiewającym gitarzystą…
Mechaniczna Pomarańcza i Thrash Metal brzmią razem świetnie
filmu "Mroczny Rycerz" Christophera Nolana.
Uwielbiam tą postać i sposób w jaki Śp. Heath
Ledger ją zinterpretował.
Pomimo niesamowitej intensywności 50 minut z
tą płytą mija bardzo szybko i po prostu chce się do
niej wracać. Jak Wam się udaje sprawić, żeby
Wasze utwory pomimo tego, że trwaja dość długo
nie nudziły słuchacza?
Dzięki wielkie. Kiedy pisaliśmy piosenki w sali
prób nie myśleliśmy o tym, dla nas gra mijała bardzo
szybko. Ale gdy w końcu nagraliśmy przedprodukcje
odkryliśmy długość tych piosenek i było coś
takiego: "Jasna cholera, każda z nich zajmuje 5 czy
6 minut!" Ale w sumie byliśmy w nich bardzo zadowoleni
i nie zmienialiśmy już ich struktury. Wiele
pracowaliśmy nad tym żeby stworzyć coś co nie
zanudzi.
Dzięki. Zaczęliśmy grać na własnych instrumentach
na krótko przed utworzeniem zespołu
(2009r.), więc kiedy zaczynaliśmy grać razem byliśmy
na mniej więcej tym samym poziomie. Potem
poprawialiśmy naszą technikę miesiąc po miesiącu
grając na próbach dwa razy w tygodniu, pisząc przy
tym nowy materiał. Teraz chcemy jeszcze większego
progresu, żeby następny album był jeszcze lepszy.
Od samego początku gracie w tym samym składzie.
Jak udało Wam się tego dokonać? Myślicie,
Nazwę jak mniemam wzięliście od debiutu
Death Angel. Jakie jeszcze inne zespoły miały i
mają nadal na Was największy wpływ?
Nie zupełnie, wzięliśmy nazwę z "A Clockwork
Orange". Oczywiście lubimy również Death Angel
ale nie przyczynili się oni do nazwania naszego
zespołu Ultra-Violence. Zespoły, które najbardziej
nas inspirują to starodawny thrash metal typu
Metallica, Anthrax, Onslaught i Destruction,
czy nowe zajebiste zespoły, jak Angelus Apatrida,
Sylosis, Revocation czy Savage Messiah. Podałem
pierwsze nazwy, które przyszły mi na myśl,
jednak jest dużo więcej innych dobrych zespołów
Scena włoska niezmiennie mnie zadziwia. Skąd u
Was tyle zespołów thrashowych i to jeszcze prezentujących
tak wysoki poziom? Z którymi zespołami
wiążą Was najbardziej przyjacielskie
więzi?
Owszem, jest pełno dobrych zespołów! Pomimo
tego, że włoska scena nie jest tak dobra, znajdzie
się kilku gości, którzy grają naprawdę dobrze. Dzieliliśmy
scenę z niektórymi z nich, np. Game Over,
Blindeath, Injury.
Jakie plany na najbliższą przyszłość? Czym
zamierzacie zaskoczyć fanów?
Cały czas będziemy grać wiele koncertów aby
Nagraliście cover "Don't Burn the Witch" Venom
i trzeba przyznać, że wyszedł zajebiście. Skąd
akurat taki wybór? Zastanawialiście się może
nad innymi numerami?
Dzięki! Wybraliśmy ją przy okazji grania kilku
koncertów z M-Pire Of Evil (teraz "Venom Inc."),
którzy powiedzieli nam " Byłoby świetnie usłyszeć
klasyczne piosenki Venom grane przez młodych
chłopaków". Byliśmy zaszczyceni i faktycznie zdecydowaliśmy
się dodać cover Venom do naszego
nowego albumu. Wybraliśmy "Don't Burn The
Witch" bo kochamy wprowadzające riffy i ogólnie
całą piosenkę.
Płytę wydaliście nakładem Candlelight Records.
Jak doszło do nawiązania współpracy? Nie byliście
zadowoleni z Punishment 18?
Nie, byliśmy bardzo zadowoleni z pracy z Punishment
18 Records, ale gdy otrzymaliśmy telefon
od Candlelight Records, zdecydowaliśmy się na
nich w porozumieniu z gościem z Punishment 18
Records, który pomógł nam w podjęciu tej decyzji.
Candlelight jest większą wytwórnią i dla nas jako
zespołu jest to duży krok na przód.
A jak będzie wyglądała promocja nowego krążka?
Może jakis klip, w końcu do debiutu nagraliście
aż trzy?
Wyszedł już nasz video z tekstem do "Lost In Decay"
i oficjalne video do "The Way I'll Stay". Czekajcie
na więcej może nawet i na kilka tutoriali.
Gdzie i z kim będzie można Was zobaczyć na scenie?
Planujecie może jakąś większą trasę?
Obecnie promujemy "Deflect The Flow" grając w
okolicy kilka koncertów, ale chcielibyśmy jak
najszybciej zrobić trasę po Europie raz jeszcze. Nic
nie jest jednak jeszcze zaplanowane oficjalnie.
Jak wyglądają Wasze gigi? Czy na scenie jesteście
tak agresywni jak Wasza muzyka?
Próbujemy przekazać całą energię naszych piosenek
mając w tym czasie dużo radości, na scenie
zawsze dobrze się bawimy.
Nie da się ukryć, że pomimo młodego wieku bardzo
dobrze radzicie sobie z grą na instrumentach.
Jak długo już na nich gracie? Co było głównym
impulsem, który sprawił, że zajęliście się muzyką?
Foto: Candlelight
ze uda Wam się utrzymać ten stan długo?
Tak, myślę że to bardzo dobre ponieważ zostaliśmy
przyjaciółmi i kierują nami te same marzenia. Spędzamy
mnóstwo czasu razem, w trasie, w studio, na
sali prób a mimo to wspólnie czujemy się bardzo
dobrze. Mam nadzieję że pociągniemy z tą samą
obsadą tak długo jak to tylko możliwe.
To już Wasz drugi album na, którym macie okładkę
związaną tematycznie z Clockwork Orange.
Temat ten pasuje do Waszej nazwy. O to właśnie
Wam chodziło czy może jest jakiś inny powód?
Powód jest bardzo prosty, wybraliśmy nazwę
"Ultra-Violence" bo lubimy "A Clockwork Orange",
uważamy, że thrash metal i ten film brzmią
razem świetnie. Kiedy zaczęliśmy współpracę z Ed
Repka nad naszym debiutanckim albumem zdecydowaliśmy
się umieścić Droogs'ów (słowo zaczerpnięte
z języka rosyjskiego, używane w "mechanicznej
pomarańczy" oznaczające przyjaciela - przyp.
red.) na okładce i jesteśmy zadowoleni z rezultatu.
wypromować nowy album "Deflect The Flow",
więc jeśli chcesz zobaczyć Ultra-Violence na żywo
zaproś nas do swojego miasta i przyjedziemy!
Spodziewaj się wkrótce również nowych klipów.
To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad i pozdrawiam.
W imieniu całej grupy dziękuje za wywiad. Chcielibyśmy
pozdrowić wszystkich czytelników i zachęcić
ich do śledzenia nas na portalach społecznościowych
żeby być na bieżąco.
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Marlena Stańczuk
ULTRA-VIOLENCE 105
HMP: Powodzenie i dobre recenzje debiutanckiego
"Camping The Vein" utwierdziły was pewnie w przekonaniu,
że nie ma innej opcji niż przygotowanie kolejnej
płyty?
Andrea "Popi" Marmugi: Oczywiście, że nie! Chcemy
zawsze najgorzej jak się da, więc bardziej motywują nas
negatywne recenzje. Znacznie lepiej jest prześladować
ludzi, nie sądzisz? Zwłaszcza tych, którzy uważają
thrash metal za przeżytek i na pewno nie są w ogóle fanami
metalu.
Zawsze ciekawi mnie jak muzycy podchodzą do pracy
nad następną płytą, bo często bywa też tak, że
osiągnąwszy coś oryginalnego czy wypracowawszy
charakterystyczne brzmienie osiadają na laurach i
kopiują sprawdzone rozwiązania - u was pewnie nie
było o tym mowy, wciąż jesteście głodni sukcesów?
(śmiech)
Cóż, dezorientowanie słuchaczy jest zdecydowanie
Mroczne pragnienia Waltera
Thrash we Włoszech trzyma się mocno, a zwariowani maniacy gatunku z Florencji
zwący się Sofisticator przypomnieli się jakiś czas temu drugą płytą. "Death By Zapping" to
równie zakręcona jak jej autorzy opowieść o perypetiach pewnego metalowca, którego życie
uległo diametralnej zmianie po zakupieniu zwykłego dekodera. W szczegóły tej historii
wprowadzi was gitarzysta grupy, dorzucając sporo innych informacji:
Złożoność tej historii każe domniemywać, że mamy
do czynienia z koncept albumem?
Oczywiście, że tak! Cholera, myśleliśmy, że nikt nie będzie
kiedykolwiek czytał tych głupich tekstów. To absurdalna
historia młodego metalowca zwącego się Walter.
Tłusty kujon z mnóstwem kompleksów, który decyduje
się na zakup dekodera cyfrowego niezbędnego
dla jego ukochanej, dość proste, prawda? Potem pojawiają
się problemy. Nowe urządzenie okazuje się być
diabolicznym artefaktem łączącym jego telewizor z
piekłem, umożliwiając szatanowi kontrolowanie słabego,
ludzkiego umysłu Waltera za pomocą kanału 666.
Więc mamy Waltera, który padł ofiarą swoich własnych
mrocznych pragnień.
Niestety dalej cały czas są dość wymagającymi utworami
do zagrania! (śmiech). Niemniej jednak nasz bohaterski
perkusista chciał jeszcze podnieść poziom trudności
dodając kilka patentów i przejść podczas nagrań.
Oczywiście w celu poprawienia jakości kompozycji, co
jest godne pochwały pomimo tego, że doprowadzało to
nas do chwilowego cierpienia!
Rzadko bywa tak, że młode thrashowe kapele są
zwolennikami zarówno europejskiego jak i amerykańskiego
thrashu z lat 80., inspirując się zwykle jedną
bądź drugą szkołą. Wy opowiadacie się za sceną
amerykańską?
W rzeczywistości wolimy thrash z San Marino, tak jak
kiepskie żarty! (śmiech). W każdym razie, nie lubimy
gdy wpływy amerykańskich kapel górują nad tymi europejskimi,
czy też nad inspiracjami zespołów z innych
zakątków świata. Uważamy, że thrash metal to nie tylko
kwestia stylu, ale także poczucie muzycznej wspólnoty.
Z pewnością jesteśmy klasycznie brzmiącą kapelą,
ale staramy się iść własną drogą, czerpiąc inspirację
z tego co lubimy najbardziej, nie mając na celu imitowania
czegoś konkretnego.
Co jest takiego w tych dźwiękach, że są wciąż aktualne,
wręcz ponadczasowe i młodzi ludzie - w tym
tacy jak wy, przychodzący dopiero na świat w czasach
największej popularności thrashu - wciąż chcą
go grać?
Wiele osób fascynuje szybkość thrashu. Thrash jest
ostatecznym wyrażaniem metalu w jego najprawdziwszym
wcieleniu, w formie, która pasuje najlepiej do
przekazu metalu. Muzycy, którzy byli prekursorami
tego gatunku, uważali, że jest on szybki i ekscytujący!
Powodem zainteresowania słuchaczy thrashem było
zróżnicowanie, zarówno tekstowe jak i muzyczne oraz
poruszanie tematów lżejszych lub bardziej poważnych.
Doszło do tego naturalne połączenie pomiędzy metalem
klasycznym a ekstremalnym, hardcore lub punk,
ciągle brzmiące świeżo, spontanicznie, agresywnie oraz
otwarcie stylistycznie przy zachowaniu pewnej dozy
melodii. Thrash dotyka podstawowych uczuć, mając
nadal naturalną energię rock`n rolla - to coś, co zgubił
metal z końcem złotego wieku.
częścią nękania, o czym wspominałem wcześniej! Poza
tym, jeżeli podeszlibyśmy do albumu "Death By Zapping"
tak samo jak do poprzedniej płyty mówiąc o: a-
lkoholu, żarciu, metalu, głupocie, nieprzyzwoitości,
częściach kobiecego ciała, czyli o wszystkich rzeczach,
które bardzo kocham, to moglibyśmy trochę zanudzić
fanów. Sami jako słuchacze doceniamy konsekwnentne,
ale niepogrążone w stagnacji zespoły i to jest odpowiednia
droga, którą chcemy podążać z Sofisticator,
pomimo wielu zmian w składzie.
Ale jakieś założenia mieliście, przystępując do prac
nad "Death By Zapping"?
Oczywiście że tak! Podczas picia, oczywiście nie wody
mineralnej, zaczęliśmy gadać jakieś bzdury, które stawały
się tytułami naszych utworów. Tak właśnie działa
nasz wysokich lotów proces twórczy! Od niechcenia
poruszaliśmy tematykę programów telewizyjnych i zaczynaliśmy
zniekształcając nazwiska prowadzących
programy, to były nasze założenia odnośnie strony liryczno-tematycznej.
Chcieliśmy też jednak osiągnąć
bardziej złożony wymiar muzyczny, tak więc zaplanowaliśmy
więcej pracy nad strukturą kawałków oraz melodii,
a także postanowiliśmy dodać jakiś spokojniejsze
partie. Oczywiście nie zakończyło się to sukcesem, ponieważ
była to próba stania się zespołem komercyjnym!
(śmiech)
Foto: Sofisticator
Zmierzenie się z takim wyzwaniem to pewnie spore
obciążenie, ale też zarazem niesamowite pole do eksperymentów,
wkroczenia w rejony dotąd przez was
nie eksplorowane?
Tak, nawet jeśli jest to pozornie głupie, rozwinięcie tej
fabuły i zrozumiale jej wyrażenie poprzez tekst było
dość trudnym zadaniem. Ciężko pracowaliśmy nad
stroną muzyczną, aby stworzyć różne nastroje w kolejnych
momentach historii, możemy więc powiedzieć, że
naprawdę wpłynęło to na komponowanie kolejnych
utworów.
Co było więc dla was najtrudniejsze w czasie komponowania
tego materiału?
Z pewnością były to teksty do naszej wymyślonej historii,
ale także skomplikowana aranżacja muzyczna
wynikająca z faktu, że zmieniliśmy trzech perkusistów
i kilku gitarzystów podczas tworzenia tych piosenek.
Za każdym razem mieliśmy do czynienia z innym stylem
grania oraz z rożnymi, często bardzo osobistymi,
interpretacjami.
A jak przebiegała sama sesja nagraniowa? Obyło się
bez jakichś problemów, np. natury technicznej?
Mieliśmy dużo problemów, mówiąc szczerze! Pierwszy
producent szybko udowodnił, że jest niekompetentnym
dupkiem, który wyrządził nam wiele szkód. Nie
potrafił pracować nad kawałkami w sposób, w jaki powinien
był to robić. Byliśmy zmuszeni do dalszej pracy
nad utworami w pierwotnym stadium, aby móc zakończyć
nagranie w tym samym studiu z tamtejszymi producentami,
którzy nie byli chętni do współpracy. Musieliśmy
monitorować każdy etap tego procesu i naciskać
w wielu momentach, aby album brzmiał w pełni
zadowalająco.
Weszliście pewnie do studia już w pełni dopracowanymi
utworami, co zawsze bardzo ułatwia ich rejestrowanie
i pewnie pomogło w tej sytuacji?
Cóż, kawałki były prawie skończone, ponieważ pracowaliśmy
nad nimi i graliśmy je od dłuższego czasu.
Macie jakiś swój przepis na sukces który sprawia, że
jest łatwiej pchać ten zespołowy wózek o nazwie Sofisticator?
(Śmiech). Oczywiście, że nie! Po prostu trzeba być
sobą. Trzeba słuchać i kochać metal, a także rock'n'rolla,
unikać nowoczesnego gówna, pałętać się, upijać się
za każdym możliwym razem, używać i nadużywać narkotyków,
rżnąć laski wpychając kutasa we wszystkie
otwory jakie mają, bawić się myśląc o głupich rzeczach
oraz je robić. Gadać o jakiś bzdurach z przyjaciółmi,
jeść dużo mięsa oraz używać wszystkich rzeczy, które
mówią że cię zabiją. Nękać szanowanych ludzi, nie
oglądać zbyt dużo telewizji, jebać religię, słuchać Gentle
Giant i nigdy nie ścinać włosów! To wszystko, czego
naprawdę potrzebujesz.
Ale jednak Gentle Giant to był świetny zespół, nie
zaprzeczysz? (śmiech). Zdobycie kontraktu w dzisiejszych
czasach to nie jest wcale coś oczywistego, tymczasem
wam udało się już dwukrotnie - to chyba też
o czymś świadczy, mimo tego, że nie zainteresowali
się wami majorsi?
Cóż, istnieją dobre podziemne wytwórnie, prowadzone
głównie przez samych fanów metalu, które po prostu
biorą pod uwagę jakość muzyki i poświęcenie, które
jest warte wydania płyty, gdy wielkie wytwórnie, także
te podziemne, w większości dbają o stronę komercyjną.
Czasami trzeba im dopłacić aby otrzymać umowę,
wtedy wszystko idzie płynnie do przodu. Tak to właśnie
wygląda.
Lepiej współpracuje się z rodzimą firmą?
Oczywiście, taka współpraca ma wiele zalet: porozumiewanie
w tym samym języku oraz mieszkanie blisko
siebie. Można się spotkać, porozmawiać i naprawdę się
poznać.
Ale meksykańska EBM Records też chyba nie była
złym miejscem dla takiego zespołu jak wasz?
Z pewnością był to dobry interes i bardzo pozytywna
współpraca. Oczywiście mieliśmy pewne trudności z
komunikacją i transportem ze względu na odległość,
ale z drugiej, korzystnej strony mieliśmy lepszą dystrybucję
za granicą. Teraz mamy lepszy wynik na rynku
europejskim, który na pewno jest równie dobry.
Czyli jesteście optymistami jeśli chodzi o dalszy
rozwój thrash metalu?
106
SOFISTICATOR
Oczywiście, że tak! Jest to klasyczny już język muzyczny,
ale to nie znaczy, że jest martwy! Tak jak np. w
bluesie, muzycy mogą grać thrash w "czystej" formie
lub używając go do różnych celów, dodając elementy,
aby zmienić go tylko trochę lub nawet całkowicie. Blues
był już stary, gdy Led Zeppelin, Black Sabbath i
inni używali go jako punktu wyjścia do stworzenia
podstaw rewolucji metalowej. W tym samym czasie
młodziutki Stevie Ray Vaughan grał w o wiele bardziej
tradycyjny sposób, a wciąż brzmiał świeżo i ekscytująco.
Oryginalność jest czymś bardzo złożonym,
składającym się z nieskończonej ilości małych elementów,
które można wziąć pod uwagę. Wierzymy, że praca
na osobowością oraz szczegółami jest o wiele ważniejsza
dla muzyków niż szukanie nowości. Nie jest
to również tak niezbędne jak wyrażanie uczuć, które
oczywiście powinny pozostać zarówno w muzyce metalowej,
jak i bluesowej.
Możecie sobie pozwolić na takie podejście z taką
płytą jak "Death By Zapping". Wciąż ją promujecie,
stąd spora liczba koncertów czy pojawienie się clipu
do "Rot- Wash & Roll"?
Będziemy go wspierać, aż do powstania kolejnego albumu.
Prawda jest taka, że naprawdę lubimy grać na żywo,
robimy to za każdym razem jak tylko jest to możliwe.
Oczywiście zrobienie tego filmu było dość zabawne!
Jest to wierna transpozycja brudnej historii wyrażonej
w tekstach. Uzależniona od narkotyków, rozwiązła
matka zostaje zamordowana przez jej ciotowatego
syna metalowca, gdy diabeł przeją kontrolę nad jego
umysłem poprzez piekielne częstotliwości kanału
666! Pośmiejcie się, można oglądać to na YouTube!
Internet czy generalnie nowe media dają spore możliwości
promocyjne, nieprawdaż? Jeśli tylko się chce
można zaistnieć w nich naprawdę na szeroką skalę?
Pewnie, jest to świetna okazja, aby poznać podziemne
zespoły z całego świata bez żadnych kosztów. W latach
80. było inaczej z powodu trudniejszej dystrybucji
demówek nawet tych romantycznych! (śmiech). Oczywiście
ma to też negatywną stronę. Na przykład, słabe
kawałki mają zasadniczo takie same możliwości jak
dobra muza.
Ale czasem bywa to chyba mylące, kiedy np. na Facebooku
ileś osób kliknie "Lubię to!" bądź zadeklaruje
udział w koncercie i większość nie przyjdzie- i tak z
zapowiadających się 150 osób ma się na sali 50, co na
pewno nie napawa radością?
Jest to kolejny problem. Metalowcy powinni być prawdziwi,
jak pocące się, podsycane alkoholem zwierzęta,
które żyją na scenie i chodzą na koncerty z miłości do
muzyki, a nie są jakimiś komputerowymi, wyobcowanymi
frajerami! To nie znaczy, że metalowcy nie powinni
korzystać z technologii, ale na pewno muszą
podnieść swoje tyłki i pojechać na koncert, zamiast zostać
w domu i walić konia. To jest po prostu stara, dobra,
brutalna zabawa!
Kiedyś było mniej zespołów, płyt, koncertów - może
obecny słuchacz jest po prostu przytłoczony ilością
tego wszystkiego co go otacza, stąd mniejsze zainteresowanie
podziemnymi czy mniej znanymi zespołami?
W dzisiejszych czasach ludzie nie przywiązują wagi do
tego czego słuchają oraz nie chodzą na koncerty. Wraz
z wynalezieniem internetu nie muszą się fatygować,
aby otrzymać pieprzoną dawkę metalu. Jest to złe,
jeżeli mówimy o gatunku muzycznym, który wymaga
przede wszystkim pasji. Co więcej, wielu z nich, przynajmniej
we Włoszech, dba tylko o wielkie nazwy, tylko
dlatego, że są oni sławni! Ci idioci mają w dupie
podziemny metal i podziemną muzykę. Dla nich to
tylko swego rodzaju symbol, zwykłe, modne gówno tak
jak bycie pozerem. Na szczęście nie potrzebujemy ich
do niczego!
Czym zamierzacie się więc wyróżnić w przyszłości,
co planujecie w związku z trzecim, ponoć przełomowym
dla każdego zespołu, albumem?
(Śmiech). Na wiosnę / lato 2016 jedziemy na tournée
po Europie z amerykańskimi legendami death i thrash
metalu takimi jak: Solstice i Thrash Or Die. Mówiąc
o naszej trzeciej płycie to pracujemy obecnie nad nowymi
kawałkami. Muzyka jest już prawie gotowa i jest
absolutnie mroczna i ciężka! Teksty będą jakąś absurdalną
opowieścią porno-fantasy z perwersyjnymi klimatami
- nie trzeba chyba mówić, że to będzie porcja
czystego thrash metalu!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska
SOFISTICATOR
107
HMP: Czy jesteś człowiekiem bogatym? Pisząc te
słowa mam na myśli przede wszystkim aspekt duchowy
i emocjonalny, choć gdybyś nie miał nic przeciwko
temu, to możemy podyskutować także z "przymrużeniem
oka" o kwestiach materialnych.
Arjen Lucassen: Z radością mogę powiedzieć, że jestem
bogaty zarówno finansowo, jak i wewnętrznie!
Nie muszę się już martwić o pieniądze i mogę żyć tak
jak chcę i być całkowicie niezależny od innych.
Jakbyś sam krótko scharakteryzował Arjena Lucassena
jako:
a)człowieka...
Jestem absolutnie antyspołecznym pustelnikiem, który
nie ogląda normalnej telewizji, ani nie czyta gazet i
funkcjonuje najlepiej, kiedy każdy dzień jest dokładnie
taki sam jak poprzedni. Dość nudne dla innych, idealne
dla mnie.
b)muzyka, kompozytora i producenta...
Postrzegam siebie bardziej jako kompozytora i producenta,
niż wykonawcę. Bardziej kocham tworzenie niż
granie. Staram się zaoferować ludziom eskapizm, to,
co zespoły takie jak Pink Floyd, Led Zeppelin i Rainbow
dawały mi w latach, które ukształtowały mnie.
Holendrzy uważani są w Europie przez inne narody
raczej jako ludzie tolerancyjni, uporządkowani i pracowici.
Czy zgadzasz się z taką opinią? Czy także w
Człowiek orkiestra
Sądzę, że miano, które przypisałem powyżej jest w pełni uzasadnione. Arjen Lucassen
to nie tylko muzyk, ale także producent, multiinstrumentalista, kompozytor, autor
tekstów, wokalista, inżynier dźwięku, szef licznych formacji rockowych, w których realizował
swoje pomysły i demonstrował talent i wszechstronność. Gdyby sporządzić listę wykonawców
rocka, z którymi przy okazji niektórych projektów współpracował, powstałaby mała
"książka telefoniczna". Facet, który nigdy niczego nie robi na "chybił trafił" lecz metodycznie
wytycza artystyczne ścieżki rozwoju kilku składów rockowych. Szerokie zainteresowania
stały się źródłem niebanalnych tekstów wielu utworów, a ujmujący sposób bycia i otwartość
na wszelkie inicjatywy związane ze sztuką muzyczną uczyniły z niego osobowość rocka. A
jak wiadomo, o jakości przekazu w muzyce rockowej decydują w przygniatającej przewadze
….osobowości. Dlatego zapraszamy do lektury tekstu, w którym Arjen Lucassen prezentuje
swoje poglądy na sprawy stricte muzyczne i te jakby odrobinę niemuzyczne.
twoim charakterze można odnaleźć wymienione cechy?
Nie wiem jak to jest w przypadku innych Holendrów
(jak już powiedziałem, jestem raczej aspołeczny), ale
tak… Myślę, że jestem bardzo uporządkowany i umiarkowanie
ciężko pracuję. Nie jestem chyba tolerancyjny…
dlatego nie czytam gazet i nie oglądam TV!
Dokończ następujące zdanie: Gdybym nie został
muzykiem rockowym zajmowałbym się... Dlaczego?
Skoczyłbym z bardzo wysokiego dachu. Nie ma innej
opcji. Nie wybrałem muzyki, to ona wybrała mnie. Bez
niej jestem nikim.
Czy twoim zdaniem pełnowartościowa muzyka powinna
odzwierciedlać osobowość twórcy, jego poglądy
na sztukę, inspiracje?
To nie w moim stylu. Moja muzyka to dla mnie czysty
eskapizm. Nigdy nie narzucałbym moich poglądów innym
ludziom. Myślę, że byliby dość zszokowani, gdybym
zaczął to robić!
Jakiej muzyki nie lubisz? Czy istnieją takie kierunki
muzyczne, które wywołują u ciebie jako słuchacza i
artysty negatywne reakcje? Dlaczego?
Nie lubię żadnej agresywnej muzyki. Dla mnie ważne
są mocne melodie i fajne brzmienie.
Uważam, że w twoim charakterze tkwi jakiś "niespokojny
duch", ponieważ dzielisz swój talent na kilka
projektów, nie tylko swoich autorskich, lecz także innych
wykonawców. Twoje nazwisko na liście wykonawców
to swego rodzaju magnes, znak jakości dla
produktów fonograficznych. Czy masz tego świadomość?
Dzięki za wielki komplement! Cóż, jestem perfekcjonistą
i trudno mnie zadowolić. Nie pracuję więc z byle
kim, uważnie ich wybieram.
Ostatni album w dyskografii Ayreon określany jest
jako rock-opera. Skąd u ciebie zamiłowanie do większych
form muzycznych, do których zalicza się także
rockową operę?
Właściwie wszystkie moje albumy z Ayreon to rock
opera. Może z wyjątkiem "Actual Fantasy".
Gdzie rozwinąłeś tę fascynację wyższymi formami
muzyki, do których można zaliczyć rock operę?
Dla mnie wszystko zaczęło się od "Jesus Christ Superstar"
we wczesnych latach '60. Najlepsza rock
opera, jaka kiedykolwiek powstała. Nigdy nie będę w
stanie nawet zbliżyć się do tej jakości! Później były
jeszcze albumy Pink Floyd, jak "The Wall".
Czy masz w życiu w ogóle czas na zainteresowania
pozamuzyczne, przykładowo film, sztuki plastyczne
albo literaturę?
Wstyd przyznać, ale nigdy w życiu nie przeczytałem
żadnej książki… Ale za to uwielbiam oglądać seriale.
Oglądam sitcom rano, w trakcie śniadania i dwa seriale
wieczorem, podczas kolacji, codziennie. To moja ulubiona
część dnia. Czasem oglądam też filmy.
Interesuje Cię film? Czy tego typu inspiracje potrafią
wpłynąć na rodzaj tworzonej muzyki?
Tak, wiele moich utworów jest opartych na filmach,
jak kawałki Star One. Zwykle lubiłem wszystko co
związane z science-fiction i horrorami, dzisiaj mój gust
poszerzył się na przykład o dramaty. Chyba się starzeję
(śmiech).
Poniższe pytanie nie wynika z faktu, że słuchacze
mają dość Arjena Lucassena i jego muzyki. Ale czy
zastanawiałeś się, jak długo chciałbyś pozostać aktywny
twórczo i jak wyobrażasz sobie muzyczne pożegnanie
z fanami?
Moim pożegnaniem z fanami będzie moja śmierć!
Uzasadnieniem genezy takiego pytania są deklaracje
niektórych twórców rockowych o zakończeniu kariery.
Tak było z Scorpions czy z King Crimson, którzy
na szczęście wracają.
Cóż, miałem przerwę w regularnym występowaniu jakieś
dwadzieścia lat temu. Nigdy jednak nie przestanę
tworzyć nowej muzyki, to mój cel w życiu.
Poprzednie pytanie przygotowuje na następne - czy
tworzenie muzyki i ciągłe życie wśród dźwięków jest
jak narkotyk?
O tak, najlepszym i najzdrowszym narkotykiem jaki
istnieje. Jestem całkowicie uzależniony i przepadłbym
bez niego.
Lubisz konfrontować przeciwności? Tak odczytałem
projekt The Gentle Storm. Pierwszy dysk "The Gentle"
to zastrzyk intymności, wokalno - instrumentalnego
minimalizmu, natomiast drugi przynosi wręcz
bizantyjski rozmach.
Tak, kocham kontrasty. Cieszę się, że mam szeroki gust
muzyczny, bo jest tak wiele fajnej muzyki do odkrycia
jeżeli tylko otworzysz swój umysł. O to właśnie
chodzi w muzyce progresywnej, według mnie. Nie
potrafiłbym ograniczyć się do tylko jednego stylu,
zarówno jeżeli chodzi o tworzenie, jak i słuchanie.
W której z nakreślonych opcji czujesz się lepiej, w nastrojowości
half - unplugged, czy w sekwencjach porażających
potęgą rockowo - symfoniczną?
Myślę, że wolę słuchać delikatniejszej muzyki i grać
ciężej. Delikatna muzyka jest w mojej głowie, a ciężka
w moim ciele.
Foto: C. Dessaigne
Kto był pomysłodawcą i inicjatorem wspólnej pracy,
Anneke Van Giersbergen czy Ty? Holandia to mały
kraj, zakładam, że wcześniej słyszeliście o sobie?
Po raz pierwszy pracowaliśmy razem w 1998 roku,
kiedy nagrywałem album "Into The Electric Castle" z
Ayreon. Później odezwałem się do niej, kiedy zobaczyłem
ją z The Gathering. A w przypadku The Gentle
Storm, to ona odezwała się do mnie.
108
ARJEN ANTHONY LUCASSEN
Jak znaleźliście porozumienie co do formy wspólnych
nagrań, ich zawartości, profilu stylistycznego, który
Anneke określiła jako kombinację "Classic meets
metal and acoustic folk"?
Kocham oba style, a zamiast miksować je razem pomyślałem,
że będzie wyzwaniem nagrać tą samą piosenkę
w dwóch różnych stylach i spróbować, aby obie były
interesujące.
Czy znałeś wcześniejsze kompozycje The Gathering,
a Anneke twoje projekty Ayreon czy Star One?
Tak, uwielbiam The Gathering. A, Anneke śpiewała
na dwóch moich albumach z Ayreon: "Into The Electric
Castle" i "01011001".
Szacunek za to, co stworzyliście. Ta muzyka robi
piorunujące wrażenie, które rośnie, gdy zestawimy w
opozycji te same utwory w obu wersjach. Obok siebie
współistnieją piękna, kameralna nastrojowość wersji
"The Gentle" i potężna brzmieniowo, epicka wersja
"The Storm". Nie przypominam sobie, aby do tej pory
ktoś wpadł na taki innowacyjny a zarazem prosty
pomysł!
Jestem zaszczycony! Nie jestem pewny, czy było to
robione już wcześniej. Lubię myśleć, że byłem pierwszy!
Oczywiście natychmiast nasuwa się pytanie, czy
macie zamiar nadać temu pomysłowi koncertowe życie,
czy nie planujecie kontynuacji?
Jak już wcześniej powiedziałem, nie gram już koncertów,
ale Anneke jest na trasie z "The Gentle Storm",
ale beze mnie. Skupiają się głównie na stronie "The
Storm", z paroma kawałkami z "The Gentle" w środku.
Grają też trochę numerów Ayreon i The Gathering.
A tak a propos projektów, których działalność została
zawieszona. Co dzieje się z twoją solową ofertą
w ramach Guilt Machine?
Kocham album Guilt Machine, jestem z niego bardzo
dumny. Nagranie kolejnego na pewno wchodzi w grę.
Muszę jednak przestrzegać priorytetów, jest wiele rzeczy,
które chcę jeszcze nagrać!
A Ambeon i Stream Of Passion to dla ciebie zapomniane
rozdziały? Ci drudzy, wydając w roku 2014
album "A War Of Our Own" radzą sobie bez ciebie i
twoich rad?
Tak, Stream of Passion mają się dobrze beze mnie! I
dokładnie taki był mój zamiar, nigdy nie chciałem był
stałym członkiem zespołu. Ambeon należy właściwie
do Astrid. Obecnie jest zaangażowana w całkowicie
inną muzykę i (religijne) teksty.
Miałeś okazję posłuchać kiedyś rocka w wykonaniu
polskich bandów i projektów, choćby Riverside, Collage
czy Lunatic Soul?
Oczywiście, świetny stuff! Macie dużo talentów w Polsce!
Powróćmy do najważniejszych moim zdaniem filarów
twojej twórczości czyli Ayreon i Star One.
Ostatnim albumem Ayreon jest "The Theory Of
Everything". Czy istnieje jakaś zależność między tematyką
albumu a kosmologicznymi teoriami fizyka
Stephena Hawkinga? Zdążyłeś obejrzeć ten biograficzny
film?
O tak, jestem wielkim fanem Stevena Hawkinga i
oglądam wszystkie jego dokumenty! Widziałem film o
nim kilka tygodni temu. Był w porządku, najbardziej
podobała mi się pierwsza połowa.
Często spotkać można w twojej twórczości teksty
nawiązujące do science - fiction, podróży w czasie i
przestrzeni, stanów świadomości. Co fascynuje ciebie
w tej problematyce i jak próbujesz przełożyć język
nauki na rockowy tekst?
Interesuję się nauką. Właściwie pokazuje nam ona jak
mało jeszcze wiemy i rozumiemy o (pochodzeniu) kosmosu.
Na ten moment, możemy jedynie wysuwać mądre
twierdzenia bazując na tym, co wiemy. Uwielbiam
jednak fantazjować o tym! Jestem wielkim fanem sci-fi
od kiedy pierwszy raz zobaczyłem "Star Trek" jako nastolatek.
"The Theory Of Everything" to twój kolejny concept
- album, niezwykle rozbudowany, z precyzyjnie wytyczonymi
zadaniami wokalnymi i instrumentalnymi.
Od czego zaczynasz pracę nad taką koncepcją i jak
kontrolujesz jej złożoną materię, żeby nie wkradł się
chaos?
Zawsze małe kroczki. Zaczyna się od kilku
małych pomysłów i buduję na nich resztę. Nigdy
nic nie planuję. Po prostu pozwalam wszystkiemu
dziać się naturalnie i zmieniam ciągle
zdanie, jeżeli chodzi o to jak projekt będzie
wyglądać. Zawsze staram się zachować otwarty
umysł, dzięki czemu nie ma chaosu.
Jednym ze znaków rozpoznawczych twojego
stylu są także skomplikowane aranżacje i
świetne rozwiązania melodyczne. Jak powstają?
Sam je weryfikujesz czy poddajesz je
ocenie innych osób?
Dzięki! W pewnym momencie tracę obiektywność
i wtedy gram swoje pomysły innym, po
prostu, żeby uzyskać inną opinię i wkład. Nazywam
ich "kręgiem zaufania". Znam ich bardzo
dobrze i cenię ich opinię.
Kto jest największym krytykiem twoich poczynań?
A może ty sam?
Lori jest tutaj ofiarą! Czasami wzywam tą biedną
dziewczynę do studia nawet kilka razy
dziennie (śmiech).
Jak zdefiniowałbyś pojęcie rock - opery, czyli
formy, nad którą często sam pracujesz? Czy
nie dostrzegasz pewnej sprzeczności pomiędzy
zaliczaną do tzw. kultury wysokiej opery,
a dziełem rozrywkowym jakim jest rock?
Muzyka komercyjna dla mas jest tworzona dla
ludzi, którzy nie potrafią się skupić na dłużej,
tylko na kilka minut muzyki/uwagi, albo i
mniej. Opery rockowe, takie jakie tworzę, są
całościowym przeżyciem stworzonym po to,
żeby pomóc uciec od rzeczywistości przynajmniej na
godzinę.
Klasyfikowanie gatunków muzycznych zabija ich
sens i istotę?
Nie bardzo. Dzisiaj jest tak wiele zespołów i tak wiele
sposobów na promowanie swojej muzyki w Internecie,
że nie ma potrzeby klasyfikować, albo przynajmniej
porównywać do innych artystów. Prawdę mówiąc,
szkoda byłoby, gdyby ludzie ograniczali się po prostu
do jednego gatunku.
Do realizacji wielu swoich autorskich albumów zapraszasz
licznych wokalistów, proponując im wykreowanie
partii głosowych. Według jakiego klucza decydujesz
o przydatności bądź jej braku do wypełnienia
roli wokalisty?
Historia, podobnie jak muzyka, musi pasować do osobowości
i stylu goszczącego wokalisty. Często nawet
piszę tekst myśląc o jakimś szczególnym wokaliście.
Czasami jednak rzeczywiście pozwalam im pisać
samym słowa, jeżeli wydaje mi się, że zrobią to lepiej
niż ja lub łatwiej będzie im wyrazić siebie i dopasować
je.
Czy zaangażowanie emocjonalne, kilkukrotne przesłuchanie
i aktywność zmysłów to dobra droga do
zrozumienia twoich muzycznych wypowiedzi?
O tak, moja muzyka i teksty mają wiele warstw. Niemożliwe
byłoby wykopać coś z nich przy pierwszym
wysłuchaniu. Przy wielokrotnym przesłuchaniu będą
się stale ukazywały nowe warstwy. To wymagająca muzyka.
Zwracasz uwagę na reakcje słuchaczy i mediów po
edycji twoich płyt? Jak reagujesz na ewentualne głosy
krytyki? Wkurzają cię czy wyciągasz z nich konstruktywne
wnioski na przyszłość?
Tak, zawsze interesuje mnie opinia innych, uczę się z
tego. Szczególnie jeżeli jest negatywna. Jeżeli jednak
jest źle napisana i opiera się na nieprawdzie, wtedy denerwuje
mnie jak cholera! Wtedy zwykle kontaktuję
się z tym, kto coś takiego napisał i próbuję wytłumaczyć,
że nie ma racji. Jednak wszelkie obiektywne recenzje
są mile widziane.
Sądzisz, że w zakresie sztuki rockowej potrafisz już
wszystko, czy ciągle się uczysz i doskonalisz?
Dobre pytanie. Nie wiem! Myślę, że cały czas staję się
lepszy w dopracowywaniu brzmień, tak jak na przykład
w brzmieniu bębnów. Od strony kompozycyjnej,
trudno powiedzieć. Osiągnąłem już wiele, więc coraz
ciężej jest za każdym razem wpaść na coś oryginalnego.
Muszę jednak przynajmniej myśleć, że jestem coraz lepszy,
inaczej wolałbym się po prostu poddać!
Foto: C. Dessaigne
Czy twoje bezpośrednie otoczenie, rodzina, grono
znajomych i przyjaciół też ciągle żyje muzyką? To
tobie pomaga czy przeciwnie, przeszkadza?
Prowadzę bardzo odosobnione i aspołeczne życie z
moją dziewczyną, Lori i naszym pieskiem, Hoshi. Wychodzę,
albo zapraszam do siebie jakichś ludzi może
kilka razy w roku. Mój brat, Gjalt, jest bardzo zaangażowany
w to co robię, chociaż rozmawiamy ze sobą dużo
przez telefon.
Możliwość realizacji swojej pasji w życiu zawodowym
to szczęście czy może katastrofa?
Bardzo się cieszę, że mam możliwość stworzenia wokół
siebie idealnej bańki i żyć z muzyki, którą tworzę bez
bycia zależnym od kogokolwiek. Zdecydowanie nie
potrafiłbym funkcjonować w prawdziwym świecie,
mieć prawdziwą pracę, żeby ktoś mówił mi, co mam
robić.
W jaki sposób przechowujesz, archiwizujesz swoje
pomysły muzyczne, których dotychczas nie wykorzystałeś?
Wracasz do nich czasami czy pozostają
nieodkryte?
Wszystko, czego nie zużyję do projektu nad którym
pracuję, zostaje wymazane. Raczej nie wykorzystam
odrzuconych pomysłów. Jedynie pierwszy album
Stream of Passion był oparty na niewykorzystanych
ideach z sesji do "The Human Equation". Nie dlatego,
że nie były wystarczająco dobre, ale dlatego, że miałem
po prostu zbyt dużo materiału i też za dużo lekkich
numerów. Jeszcze kawałki Ambeon bazowały na
utworach Ayreon, ale to dlatego, że tak naprawdę
chciałem wypróbować mój nowy komputerowy system
nagrywania!
Twoja kariera trwa już prawie, licząc od szkolnego
projektu The Flying Potatoes, 40 lat...
(Śmiech), cholera… Wiesz o The Flying Potatoes!
Cóż, oczywiście był to tylko zespół playback. Mover
był moim pierwszym prawdziwym zespołem, w 1978
roku...
Czy do teraz doświadczyłeś jakichś porażek?
Tak. Chociażby… albumy, które nie sprzedały się tak
dobrze jak inne, tak jak mój pierwszy solowy album i
"Strange Hobby". Nie oznacza to, że ich nie lubię, tak
przy okazji, albo nie przyznaję się do nich. Paru rzeczy,
które stworzyłem w latach 80-tych żałuję.
Co postrzegasz jako twój największy sukces?
Albumy z Ayreon, jestem dumny z wszystkich.
Od twojego debiutu z Ayreon i "The Final Experiment"
mija 30 lat. Wracasz do starych płyt Ayreon?
Tak. Jeżeli jadę w jakąś daleką trasę zwykle słucham
ARJEN ANTHONY LUCASSEN
109
moich starszych albumów. Dzięki temu nie zasypiam!
Masz wtedy wrażenie, że wszystko byś na nich
zmienił?
Tak. Szczególnie wczesne albumy. Właściwie, dokładnie
to zrobiłem, nagrałem ponownie bas i perkusję
"Actual Fantasy" i ponownie zmiksowałem. Chciałbym
zrobić to samo z pierwszym albumem, "Final Experiment",
ale niestety te kasety zaginęły.
Jak wyglądają Twoje plany na najbliższą przyszłość?
Nigdy nie planuję naprzód, po prostu pozwalam rzeczom
dziać się w naturalny sposób. Nawet jeżeli coś już
zaplanuję, to i tak cały czas zmieniam zdanie!
Reaktywacja Star One jest możliwa?
Oczywiście, to bardzo dobra opcja. Czas zrobić coś odrobinę
mocniejszego.
A może kolejny album Ayreon w bliskiej perspektywie?
Jeszcze nie. Zawsze potrzebowałem kilku pobocznych
projektów pomiędzy albumami Ayreona. Ale na pewno
nigdy nie zrezygnuję z albumów Ayreon, niezależnie
od tego, co mówią plotki!
A może kolejny album Guilt Machine w bliskiej perspektywie?
Uwielbiam album Guilt Machine. Nie jest to jeden z
moich najlepiej sprzedających się albumów, więc niestety
nie ma wysokiego priorytetu. Zdecydowanie
mam nadzieję zrobić następny, pewnego idealnego
dnia.
Kontynuacja The Gentle Storm?
Mam taką nadzieję. To będzie zależało od sukcesu
tego albumu.
Udział w realizacji konceptu Citizen Cain's Stewart
Bell "The Antechamber Of Being (Part 1)" to epizod
czy nadzieja na dalszą współpracę?
Jestem z tego dumny, więc zdecydowanie jestem chętny
na więcej!
Rzadko koncertujesz. To tylko kwestia skomplikowanej
logistyki i kosztów czy przyczyna ma inne
źródła?
Powodów jest zbyt wiele, żeby je wymienić. Ale głównie…
Po prostu wolę zostać w domu i tworzyć nową
muzykę.
Jako fan rocka mam trzy marzenia (jestem kilka lat
starszy od ciebie). Wszystkie wiążą się z koncertami
w Polsce Wielkiej Trójki: amerykańskiego Kansas,
niemieckiego Eloy i holenderskiego Ayreon...
Masz dobry gust muzyczny. Kocham Kansas i Eloy,
dwa moje ulubione zespoły!
Pierwsze marzenie udało się spełnić latem 2014, dwa
następne czekają na swoją szansę. Czy Arjena
Lucassena powitamy w Polsce?
Obawiam się, że szanse są nikłe, przykro mi… Jednak
jeżeli kiedykolwiek zdecyduję się zagrać jeszcze na
żywo, Polska na pewno będzie częścią tej trasy!
Ostatnie pytanie nie dotyczy kompletnie muzyki. Jak
myślisz, która z drużyn zwycięży w tegorocznej edycji
piłkarskiej The Champions League?
Jak już wcześniej mówiłem, nie oglądam TV, ani nie
czytam gazet. Jestem totalnie od rzeczywistości! Obawiam
się więc, że nie wiem nic na ten temat… Jako
dzieciak byłem fanem Ajaxu, ale tylko dlatego, że
Johan Cruyff tam grał i że większość graczy miała długie
włosy (śmiech).
Na zakończenie chciałbym wyrazić głęboki szacunek
od polskich fanów i uznanie za twoje dotychczasowe
dokonania w muzyce rockowej. Pięknych, wyrafinowanych
dźwięków tworzonych przez Arjena Lucassena
nigdy za wiele. Życzę nieustającej weny twórczej
i szczęścia i powodzenia w życiu prywatnym.
Jestem zaszczycony, bardzo dziękuję za twoje miłe
słowa! Kocham polskich fanów, byli wspaniali, kiedy
na początku tego roku graliśmy u was z Anneke dwa
akustyczne koncerty. Ściskam was wszystkich i dziękuję
za wsparcie… Pozdrawiam! (to było napisane po
polsku! - przyp. red.) Zdrówko!
Włodzimierz Kucharek
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Ayreon - The Final Experiment
1995 Transmission
Od tego znakomitego albumu rozpoczęła się międzynarodowa
kariera projektu Ayreon, firmowanego nazwiskiem
holenderskiego artysty i inżyniera dźwięku Arjena
Lucassena, obieżyświata, niespokojnego ducha rockowych
kreacji, przesiąkniętego do cna ideami uprawiania
sztuki, nie tylko tej w zakresie muzyki, także literatury,
malarstwa (sam stworzył niektóre projekty graficzne
okładek płytowych), nie zapominając o produkcji nagrań,
multiinstrumentalistyce i komponowaniu. Powyżej
pisząc o Ayreon użyłem terminu "projekt", bo trudno
nazwać ten artystyczny twór rockową grupą w tradycyjnym
rozumieniu tego słowa, ponieważ jedyną osobą łączącą
kolejne płyty jest sam pomysłodawca czyli Lucassen,
natomiast płynność roszad personalnych z czasem
stała się jednym ze znaków identyfikacyjnych Ayreon.
Line-up przypomina każdorazowo - zachowując oczywiście
odpowiednie proporcje - niezbyt obszerną "książkę
telefoniczną". Biorąc pod uwagę wszystkich, którzy dołożyli
swoją "cegiełkę" do powstania "The Final Experiment",
łącznie z autorami oprawy plastycznej i pracami
przy produkcji płyty lista obejmuje... 26 nazwisk (na
edycji dwudyskowej z roku 2005 - 35 osób). Naturalnie
nie chcę przez taką uwagę zasugerować, że im więcej
osób bierze udział w pracach przygotowawczych i finalizacji
to lepiej i, że ten fakt przedkłada się bezpośrednio
na jakość albumu. Tak nie myślę i sądzę, że nikt rozsądny
nie wysunie takiej tezy. Ale wrażenie jest imponujące,
jak analizując różne elementy wydawnictwa łatwo
dochodzimy do wniosku, że partie wokale wykonało
trzynastu śpiewaków. Zaangażowanie tylu współpracowników
nie wynika jednak z nadmiernie rozbudowanego
"Ego" Arjena, bo jak z wielu wywiadów wnioskować, jest
to bardzo sympatyczny, a przy tym skromny facet.
Czytelnicy i fani rocka znający historię i teraźniejszość
Ayreon doskonale wiedzą, że obraca się on w stylistycznym
kręgu progresywnego metalu, rockowej opery
precyzyjnie rozpisanej na role i głosy. Ta informacja nie
wyczerpuje jednak tematyki "The Final Experiment",
który to album - a dotyczy to także kolejnych fonograficznych
rarytasów Lucassena pod tym szyldem - zahacza
o wiele innych dziedzin muzycznych eksploracji,
zgrabnie łącząc wpływy rocka symfonicznego, muzyki
folk, heavy metalu, gotyku, art rocka, klasycznej progresji
i musicalu. Próba stylistycznej klasyfikacji debiutu
Arjena przypomina godzenie wody i ognia. Co rusz docierają
do naszych zmysłów pyszne sekwencje dźwiękowe
innego rodzaju urozmaicając przekaz. Różnorodność
to druga cecha artystycznego warsztatu Ayreon, który
wręcz nienawidzi jednorodności i bylejakości. W każdej
dziedzinie. W sferze wokalistyki występują głosy żeńskie
i męskie o różnej charakterystyce, od łagodnych,
anielskich po "twarde" jak skała, łącznie z growlami, partiami
wielogłosowymi i chóralistyką. Natomiast o profilu
instrumentalnym decydują zarówno delikatne, subtelne
pół-akustyczne zestawy dźwięków, jak też ogniste, ostre
jak brzytwa popisy elektryczne. Komponentem przewijającym
się nieustannie są hymniczne fanfary i partie
orkiestrowe, potężne w swojej epickości. Trzeci atrybut
debiutanckiego wydawnictwa Ayreon to kapitalne melodie,
tasujące się ustawicznie jak karty w wyrafinowanej
zawodowej partii pokera. Dodatkowo wspomnieć należy,
że autor uwielbia tworzyć koncepty, tematycznie
spójne, co wynika z ich definicji, w których kolejne
utwory połączone ze sobą stanowią rozdziały jednej
opowieści literackiej. W przypadku "The Final Experiment"
"rzut oka" na tracklistę może wprowadzić wątpliwość,
co wspólnego mogą mieć ze sobą postaci króla Artura,
Merlina a komputery i międzygalaktyczne wyprawy,
ponieważ tematyka albumu stanowi miksturę wątków
science fiction i przypowieści średniowiecznych
(Wyobrażacie sobie czarnoksiężnika Merlina na pokładzie
statku kosmicznego? To trzeba mieć wyobraźnię!!!).
Całość spektaklu podzielona na prolog i cztery
akty prezentuje fabułę, w której ludzkość zbliża się pod
koniec 21. wieku do granicy unicestwienia i tylko tytułowy
"Eksperyment" może ją uratować. Naukowcy
wdrażają program komputerowy o nazwie "Time Telepathy",
przy pomocy którego przesyłają apele o pomoc
w wirtualnej maszynie czasu. Ta transmisja odebrana zostaje
w 6. wieku przez niewidomego proroka Ayreona,
który żyje w otoczeniu króla Artura i osobiście zna czarownika
Merlina. Ayreon staje się adwokatem ludzkiej
cywilizacji i próbuje uświadomić swoim współczesnym
grozę katastrofy. W ten oto sposób rozwija się akcja wymyślonej
historii. Muzycznie Lucassen wspiął się od
razu na bardzo wysoki poziom wykonawczy i trudno
wskazać znaczące uchybienia. Słuchacze zostają dosłownie
porażeni urodą świetnych rozwiązań melodycznych,
doskonałych partii gitarowych, zarówno tych
akustycznych, jak też elektrycznych (w przewadze), sekwencji
klawiszowych, orkiestracji i popisów wokalnych.
Szczególnie te ostatnie :zabijają" receptory albo swoją
finezją, lub potęgą chórów. Trudno skupiać się na detalach
całego ponad 70 minutowego przedstawienia, ponieważ
wciągnięci w wir muzycznych wydarzeń przestajemy
kalkulować i kontrolować formalny podział na poszczególne
utwory, który przechodzą płynnie z jednego
aktu w następny. Potęga brzmienia imponuje, a instrumentacja
prezentuje całą paletę odcieni od mrocznych,
tajemniczych dźwięków elektroniki po elektryczno - orkiestrowe
kanonady. Niepokój budzi jedynie natrętna
myśl, co zdarzy się w przyszłości, jeżeli już na debiucie
Lucassen ze swoją ekipą ustawił poprzeczkę oczekiwań
na niebotycznym poziomie, także pod względem jakości
edycji i produkcji.
PS. W roku 2005 ukazała się poprawiona (choć nasuwa
się pytanie retoryczne, co tam można było poprawić?) i
poszerzona wersja albumu w formie dwupłytowej, w której
drugi dysk zawiera dziesięć piosenek wykonanych
przez dziesięciu gości-wokalistów. Wydawcą jest InsideOut
Music. (5)
Ayreon - Actual Fantasy
1996 Transmission
Już rok później, odmierzając czas od daty debiutu fonograficznego
projekt Arjena Lucassena poddał się weryfikacji
słuchaczy wydając album z numerem dwa. Grubo
ponad godzina muzyki. Analizując skład osobowy tych,
których autor zaprosił do realizacji nowych nagrań,
rzuca się w oczy znacznie skromniejsza obsada głównych
ról. Wyróżnić można trzech wokalistów, Cleema
Determeyera odpowiedzialnego za aranżacje orkiestrowe
i smyczkowe oraz Floortje Schilt prowadzącą solowe
partie skrzypcowe w kilku utworach. Na pozostałych instrumentach
zagrał sam architekt projektu. Co proponuje
tym razem? Niezwykle spójny zestaw dźwięków, z
nieco mocniejszym, intensywniejszym, progmetalowym
brzmieniem, gdyby sięgnąć po porównania z dyskiem
"The Final Experiment", wypełniony chwytliwymi melodiami,
licznymi, obficie podlanymi syntezatorowym
"sosem" partiami klawiszowymi, niezliczonymi gitarowymi
występami, które w wielu miejscach imponują zadziornością
i wręcz heavy metalowym "wykopem", a
przykłady takie podejścia do rockowej materii znajdziemy
przykładowo w kompozycji "The Stranger Form Within".
Z kolei we fragmencie "Beyond The Last Horizon"
wykonawca prezentuje hard rockowy pazur, a brzmienie
gitar przypomina nieco ciężkie riffy ze ścieżek "Purpurowej"
gwiazdy. Jak już wspomniałem wiele w strukturze
"Actual Fantasy" aktywności keyboardów, z tym,
że dominują raczej bardziej syntetyczne dźwięki, niektóre
przetworzone elektronicznie, a w utworze "The Dawn
Of Man" zbliżają się swoją charakterystyką do sekwencji
legendarnego niemieckiego artysty Edgara Froese i jego
ekipy Tangerine Dream. Praktycznie w każdym rozdziale
albumu znajdziemy coś "smakowitego", raz będzie
to znakomita partia staroświeckich, ale jakże przyjemnych
w odbiorze Hammondów w "The Stranger From
Within", w którym organy podejmują rywalizację z ostrym
surowym riffem gitary. Efekt tej konfrontacji jest
znakomity, z jednej strony "tłuste", dostojne brzmienie
Hammondziaków, z drugiej zaś ostre jak brzytwa "wisty"
gitarowej elektryki. Nie chciałbym tworzyć sztucznej
klasyfikacji ulubionych utworów, ale muszę wyróżnić
genialny w swojej dramaturgii i konfiguracji instrumentalnej
"Forevermore". Powiem nawet, że momentalnie
zostałem zauroczony jego pięknem. Przez ponad
siedem minut rozwija się balladowa, liryczna kompozy-
110
ARJEN ANTHONY LUCASSEN
cja która w części środkowej dosłownie obezwładnia kapitalną,
długą partią skrzypiec Floortje Schilt. Odpadłem!
Im bliżej końca tym większy potencjał napięcia.
Początkowo towarzyszą nam delikatne pomruki syntezatorów,
akustyka gitary i subtelny, romantyczny, męski
wokal. Gdzieś około 2:50 na scenę wkraczają skromnie
smyki, które powoli przejmują dominację. Rewelacyjny
temat melodyczny, dęciaki nawiązujące swoim
charakterem do najlepszych wzorców ery The Beatles.
A naście sekund przed czwartą minutą jednostajny motyw
"ciągnie" najpierw gitara, by za moment oddać dowództwo
smykom, budzącym skojarzenia z wirtuozerskimi
popisami Darryla Waya na klasycznych płytach
Curved Air. Można się zachwycać w nieskończoność, a
te magiczne dźwięki pozostają na zawsze w umyśle, stanowiąc
jeden z przełomowych fragmentów albumu. A
finał tej kompozycji obezwładnia świadomie stłumioną
symfoniczną potęgą klawiszowej orkiestry, która przez
ostatnią minutę doprowadza ten dźwiękowy spektakl do
końca. Arjen Lucassen zadbał także o wiele szczegółów,
które uzupełniają i tak już szerokie spektrum dźwięków.
Dziecięcy głos w prologu, mnisie zaśpiewy w "Abbey Of
Synn", w którym ciężki, dostojny, pastoralny rytm naprowadza
słuchaczy na tematykę i nastrój zaczerpnięte
z historii opisanej na kartach światowej sławy powieści
"Imię róży" Umberto Eco. Otacza nas klimat średniowiecznych,
surowych i otoczonych mgłą tajemnicy pomieszczeń,
wywołujący ciarki na skórze. Elementem dodatkowym
sprzyjającym wytworzeniu takiego mrocznego
klimatu są wstawki hymnicznych klawiszy. I gdyby
nie dosyć sympatyczna linia melodyczna potrafilibyśmy
przenieść się w czasie o osiem wieków wstecz, w czasy
czternastowiecznego benedyktyńskiego klasztoru. Fundament
elektroniki stworzony w "Computer Eyes" nosi w
sobie cechy Floydów z okresu "Wish You Were Here"
nawiązując subtelnie do rozwiązań znanych z "Welcome
To The Machine". Jednakże muszę rozczarować w tym
miejscu tropicieli plagiatów, ponieważ Lucassen po trzeciej
minucie rozstaje się z podobieństwem floydowych
dźwięków, gdyż dynamicznie i z przytupem dodaje decybeli
i wkracza do krainy progmetalu, a zawartość drugiej
części tego tytułu rozsadza pulsującą gitarową potęgą,
nadającą kompozycji nieco mechaniczny rytm. Album
przez ponad godzinę skrupulatnie i ze szwajcarską
dokładnością buduje spójny, zwięzły monument złożony
z epickich, bombastycznych linii keyboardów autorstwa
Arjena, dynamicznie metalicznych gitar, precyzyjnie
akcentujących rytmiczne punkty bębnów, mocno
nakreślając basowe pulsy. Najbardziej widocznym plusem
obcowania z dźwiękowym widowiskiem reżysera
Lucassena są niewątpliwie niebanalne, fantastyczne
pomysły melodyczne, które oceniając ten fakt z perspektywy
czasu, stały się znakiem rozpoznawczym Ayreon.
Te melodie "wyskakują jak diabeł z zaczarowanego pudełka"
niezależnie od tego, czy w danej chwili konfiguracja
dźwięków obiera kurs na balladę, czy sekwencje
tonów oferują znacznie dynamiczniejsze, ostre, bezkompromisowe
akordy gitarowe w kooperacji ze "zdrowo
łojącą" po uszach sekcją rytmiczną. Pewnikiem godnym
pochwały jest także brak zamiaru powielenia rock - operowego
patentu zarejestrowanego na debiutanckiej płycie,
przy zachowaniu wyznaczników ściśle zdefiniowanego
stylu, kojarzącego się jednoznacznie z przekazem
Ayreon. Natomiast wszelkie asocjacje z osiągnięciami
klasyków The Beatles, Pink Floyd czy Tangerine
Dream nie mają absolutnie charakteru powielania wzorców,
raczej stanowią drogowskaz inspiracji autora. Trudno
mieć do Lucassena pretensje, że jego artystyczne
ego kształtowały ikony światowego rocka z tych najlepszych
czasów. Bonusem albumu jest zamieszczona na
ostatniej pozycji wykazu tracków singlowa wersja piosenki
"The Stranger From Within", którą w pełnowymiarowej
wersji podziwiać możemy jako trzeci akt omawianego
albumu. Tego bonusu nie znajdziemy na wydanej
w roku 2004 wersji "Actual Fantasy Revisited".
Edycja nie wiąże się ze "skokiem na kasę" Arjena, lecz z
podpisaniem przez niego kontraktu z niemiecką wytwórnią
InsideOut Music i koniecznością reedycji
wszystkich pozycji dyskograficznych Ayreon. Do wersji
studyjnej "Actual Fantasy" dodano kilka komponentów,
a wśród nich płytę DVD zawierającą remiks albumu w
systemie 5.1, oryginalnie wydaną w 1996 roku wersję
płyty, wideo clip "The Stranger From Within" 5.1& 2.0
oraz film dokumentalny z nagrywania partii perkusji,
basu i gitar w roku 2004. (4,5)
Ayreon - Into The Electric Castle
2001 Transmission
Biorąc do rąk to wydawnictwo opatrzone podtytułem "A
Space Opera" odczuwamy respekt i podziw. Szczęka
opada do samej ziemi, gdy przeglądamy grubaśną książeczkę,
gdy spoglądamy na wspaniałe jakościowo grafiki,
zdjęcia, na sposób w jaki wyeksponowano wszystkich
wykonawców zaangażowanych w realizacji tego dzieła,
chronologicznie trzeciego w dorobku Ayreon. Jednocześnie
usprawiedliwione wydaje się poczucie oszołomienia,
gdy studiujemy podział ról w przygotowanym
spektaklu. Co nazwisko to prawdziwa gwiazda! Nie ma
na łamach HMP zbyt dużo miejsca na szczegółowe analizy,
ale nawet pobieżna ocena prowadzi do wniosku, że
Lucassen zainteresował współpracą całą armię rockowych
autorytetów. Przykłady? Proszę bardzo. Perkusista
Ed Warby (Lana Lane, Elegy), Clive Nolan (Pendragon,
Arena, Caamora i sto innych projektów), Ton
Scherpenzeel (Kayak plus liczne projekty poboczne),
genialny flecista Focus Thijs Van Leer, Fish (czyż trzeba
przedstawiać tego Pana?), piękna dama żeńskiej wokalistyki
Sharon Den Adel (macierzysta formacja
Within Temptation), Damian Wilson (Threshold i
inne grupy), Anneke Van Giersbergen (wcześniej The
Gathering, obecnie kariera solowa). Stop! Dosyć, ponieważ
musiałbym poświęcić cały tekst na line-up. Znakomite
zdjęcia, świetnej jakości papier, profesjonalizm
strony merytorycznej. Od strony wydawniczej klasa super
lux. Muzycznie rewelacja! Ponad 100 minut na
dwóch dyskach niesamowitych przeżyć, wspaniałych
melodii, wirtuozerii instrumentalnej, doskonałego brzmienia.
Czegóż więcej? Chociaż biorę pod uwagę fakt, że
zawsze znajdą się malkontenci, którzy poszukują tzw.
"dziury w całym" wytkną swoim paluchem przykładowo
fakt, że przez ponad sto długich minut należy trzymać
koncentrację, aby wysłuchać rockowej opery, że można
dostać oczopląsu śledząc wymienność spektaklowych
ról. Nie wierzcie! Takie zarzuty to g…… prawda! Otrzymujecie
produkt muzyczny najwyższej jakości, wypełniony
emocjami do granic, ślicznymi melodiami, zmiennością
struktur rytmicznych, różnorodnością instrumentalną.
Tutaj nie ma czasu na nudę! Chłoniesz bracie całość
jednym haustem. Po pierwszym przesłuchaniu nawet
nie wiesz, że to już, że ta opera znalazła swój kres i
kto chce chłonąć jej piękno musi się "wysilić" i nacisnąć
w swoim playerze funkcję "repeat". W całym tym
Wszechświecie dźwięków nie notujemy nic zbędnego,
wszystko pasuje idealnie, a płynne przechodzenie pomiędzy
kolejnymi aktami przedstawienia czyni zbędnym
zastanawianie się, która to już część. Rozbudowane
kompozycje, przeżywające zaskakujące zwroty, partie
gitarowe zatrzymujące swoją wspaniałością oddech,
klawisze porażające rozmachem, występy wokalne rodem
z Ligi Mistrzów, urozmaicone odcienie brzmienia,
absolutny brak objawów monotonii bądź "przegadania"
akcji opowieści, której fabuła opiera się na dosyć prostym
pomyśle, mianowicie opowiada o ludziach pochodzących
z różnych epok, starożytny Rzymianin, mieszkaniec
Egiptu, szkocki góral (rola stworzona dla
Fisha), rycerz, barbarzyńca, Indianin, hippis, człowiek z
przyszłości, którzy jednoczą się w poszukiwaniach tak
zwanego "Electric Castle", w którym jest tylko jedna
właściwa brama umożliwiająca im powrót do epok, z
których pochodzą. Trzeba przyznać, że Arjen Lucassen
wykazuje zacięcie psychologiczne, zajmując się jasnymi i
ciemnymi stronami ludzkiej natury, ponieważ jak w wyrafinowanym
filmie stara się nakreślić stany emocjonalne
swoich bohaterów, ich reakcje, a nad wszystkim czuwa
Peter Daltrey pełniący funkcję narratora. Na takiej
fabule bazuje jedna z najbardziej niewiarygodnie pięknych
space oper w historii rocka. Tak! Nie bredzę! To
dzieło przekracza wiele granic, łamie ustalony porządek
wielu odłamów stylistycznych w muzyce rozrywkowej,
"gwałci" konwenanse i utarte przyzwyczajenia. Niesamowita
paleta śpiewaków z najwyższej półki, geniusz (to
wcale nie jest nadużycie) kompozycyjny Arjena Lucassena,
rewelacyjne partie instrumentalne i wokalne pozwoliły
wprowadzić na scenę rockową prawdziwe widowisko
na tym symfoniczno- progresywno- metalowym
koncept albumie. Gdy usłyszycie w utworze "Tunnel Of
Light" duet wokalny Anneke Van Giersbergen - Fish to
was dosłownie zamuruje. Nie będziecie w stanie przez
kilka minut wypowiedzieć słowa, bo to czysta magia.
Należy także zwrócić uwagę na niespodziewane przeskoki
z jednej strefy stylistycznej w następną, ponieważ Arjen
żongluje wieloma właściwościami z różnych dziedzin.
Tak więc raz obok siebie w symbiozie egzystują
zbiory dźwięków "wycięte" jakby z musicalu a ich sąsiadem
staje się neoprogowa konfiguracja dźwięków, aby
innym razem stworzyć mariaż artrockowej wokalizy i
klawiszowych pasaży z nagłą kanonadą heavy metalowej
koalicji gitar, a niech jako przykład posłuży zdarzenie z
utworu zamieszczonego na drugiej płycie z numerem
"1", "The Garden Of Emotions", którego trzecia część nosi
tytuł "The Aggression Factor". Jaki tytuł taka zawartość,
chciałoby się powiedzieć, a sprawdzając prawdziwość tej
deklaracji stwierdzić musimy, że gitarowe "kopnięcie",
które rejestrujemy w punkcie 3:50 posiada wszystkie cechy
dźwiękowej bezkompromisowości, a zestawienie pasaży
syntezatora i żeńskiego wokalu z dudniącymi akordami
gitar i perkusyjnymi bitami wcale się ze sobą nie
kłóci. Cała koncepcja rock opery opiera się na kilku założeniach,
między innymi należy stworzyć odpowiedni
klimat, a ten wyróżnia się między innymi epickim rozmachem,
bogactwem brzmienia. Arjen Lucassen osiąga
nakreślone przez siebie w tym zakresie standardy generując
istne nawałnice dźwiękowe, których inicjatorem są
głównie baterie instrumentów klawiszowych, ale ich
wsparcie od strunowych solistów jest też nie do pogardzenia.
A reżyser i jeden z wykonawców koncepcji zręcznie
manipuluje nastrojowością wczuwając się w osobowość
przeciętnego słuchacza. Gdy tylko zbliża się do
granicy przesycenia tonami ostrymi, drapieżnymi i
brzmiącymi- nazwijmy to - brutalnie, zmienia radykalnie
front swoich poczynań wkraczając na tereny łagodności,
wykorzystując na przykład urodę głosów wokalistek.
Komu nie stopnieje lód w sercu, gdy usłyszy pieśń
intonowaną przez Anneke w kompozycji - miniaturze
"Valley Of The Queens", 2:25 istnych czarów ze śliczną
partią fletu Thijsa Van Leera. Kameralny to fragment,
pełen intymności i romantyzmu, w czasie którego na
chwilę odbiorca zapomina o zgiełku i potędze grzmiących
w poprzednim songu popisów instrumentalnych.
Ale nie ma czasu na głębszy oddech, bo na scenę wkracza
"The Castle Hall" z godną zapamiętania melodią,
potężnym, ciężkim brzmieniem, które pomimo swojego
ciężaru nie przytłacza. A role wokalne na tym odcinku
to prawdziwy teatr dramatyczny. Ledwo ochłonęliśmy
podziwiając głównych aktorów, by po 3:10 niespodziewanie
znaleźć się w strefie wpływów zbliżonych do
muzyki folk z kapitalną wstawką instrumentalną, w
której płynne przejście od potęgi gitarowych akordów do
lekkości pół- akustycznych form z ponownym udziałem
fletu woła głośno o szacunek. A jakby tego było mało
artyści serwują nam w kolejnym odcinku nazwanym "Tower
Of Hope" akcenty muzyki celtyckiej w pierwszych
jego taktach, które za kilkanaście sekund zostają dosłownie
stłamszone intensywnością metalowych gitar,
które jakby dla zabawy włączają w nurt kompozycji krótką
sekwencję utrzymaną w konwencji elektrycznego
jazzu. Ale to na ścieżkach "Into The Electric Castle" nic
dziwnego, ponieważ zwroty akcji wpisane zostały niejako
w scenariusz muzycznych wydarzeń. Ciekawe, że
pomimo gwałtownych przemian substancji dźwiękowej
nie dotyka mezalians, czyli nie mamy do czynienia w żadnej,
nawet elementarnej części z zaczątkiem chaosu
lub bałaganu dźwiękowego. Proporcjonalnie ułożone
struktury tworzą wspólnie harmonijny organizm, a konfrontacja
teoretycznych przeciwności wywołuje intrygujące
efekty, te z kolei eliminują potencjalną monotonię i
jednostajność. Całość wciąga naszą wyobraźnię i poczucie
estetyki jak potężny wir, nie pozwalając się wyzwolić.
Dzieło godne ze wszech miar polecenia, dla każdego
wielbiciela bardzo dobrej muzyki, niezależnie od podziałów
stylistycznych. "Into The Electric Castle" to
terytorium, na którym wspólny język i porozumienie
znajdą bez wątpienia zarówno fani ekstremalnych odmian
rockowego metalu, jak też ci, którzy rozsmakowani są
w łagodniejszych, czasami piosenkowych, balladowych
kreacjach. Posłuchajcie, bo to okazja do czerpania całymi
łychami z piękna inteligentnej koncepcji. (6)
Ayreon - The Universal Migrator, Part One: The
Dream Sequencer
2000 Transmission
Artystycznie Ayreon tworząc i publikując "Into The
Electric Castle" wspiął się na absolutny szczyt rockowych
dokonań muzycznych. Co przyniosą kolejne wydawnictwa
projektu Arjena Lucassena? Takie myśli pojawiły
się u wszystkich tych słuchaczy, którym bliska
stała się twórczość sympatycznego Holendra. Jak przebić,
albo chociaż kontynuować sukces poprzednika fonograficznego?
Zadanie trudne, choć wykonalne. Dwa
lata po zjawiskowym wydawnictwie z roku 1998 światło
dzienne ujrzał kolejny album "rockowej korporacji" Ayreon
zatytułowany "The Universal Migrator, Part
One: The Dream Sequencer". Jego integralną częścią
stał się "Flight Of The Migrator", wydany w tym samym
roku, a obie płyty stanowiły tematyczną jedność.
Pierwszy rozdział jak to zwykle u Arjena bywa, koncepcyjnej
opowieści, zmobilizował do działania kolejnych
ARJEN ANTHONY LUCASSEN 111
artystów, których zainteresował ten projekt. Podstawowy
skład Ayreon tworzyli wówczas obok pomysłodawcy,
dwa rockmani, perkusista Rob Snijders, oraz zaproszony
do współpracy uznany muzyk Erik Norlander
(to podobny typ "niespokojny duch" jak Lucassen, zaangażowany
na różnych etapach swojej kariery w prace Lana
Lane, Rocket Scientists i płyt solowych, których wydaje
na "pęczki"). Obok nich w przygotowaniach studyjnych
materiału do albumu uczestniczyła cała "gromada"
rockowych osobistości., wśród nich ponownie Clive Nolan
i Damian Wilson, a nowymi wykonawcami zostali
Floor Jansen (After Forever, aktualnie wokalistka
Nightwish), Lana Lane, Neal Morse oraz Johan Edlund,
wokalista szwedzkiego Tiamat. Nie chciałbym
przesądzać, ale wydaje mi się, że ten album "bije na głowę"
pozostałe wydawnictwa Ayreon pod jednym względem,
nasycenia pierwiastkami science-fiction. Już sam
start zapowiada odrealnioną tematykę, a zrobotyzowane
dźwięki dziwnych maszyn, przetworzone głosy wprowadzają
nas do strefy innej galaktyki. Ten kosmiczny wstęp
to także zapowiedź charakteru zawartości muzycznej,
bo moim zdaniem płyta "The Dream Sequencer" należy
do kategorii syntezatorowych, które zapisano dźwiękami
syntetycznymi, momentami wkurzająco plastikowymi,
pozbawionymi naturalnego ciepła analogowego
instrumentarium, a Arjen uczynił wszystko, żeby słuchacze
poczuli się jak na pokładzie kosmicznego pojazdu,
brakuje tylko komendy "Huston, Huston mamy problem!".
Należę do grona słuchaczy, którzy bez kłopotu
tolerują obecność syntezatorów, ale tylko wtedy, gdy nie
stają się one dominującymi członkami instrumentarium,
a tutaj niestety te proporcje zostały zachwiane. Chociaż
w żadnym wypadku nie wolno wykluczyć, że znajdzie
się grupa odbiorców popierająca taką metodę konstruowania
przekazu. Całe szczęście, że pomimo wyżej sformułowanego
zastrzeżenia autor ponownie przygotował
intrygujący zestaw melodii, które bardzo szybko zapadają
w pamięć. Pozostały także liczne fragmenty, w których
skompilowano brzmienie syntezatorów z akordami
gitar, choć efekty nie są na pewno tak spektakularne jak
na poprzedniku fonograficznym. Lucassen pozostał także
konsekwentny w promowaniu jednorodnej koncepcji
tematycznej. Główny wątek opowieści: planeta Mars w
22. wieku, wszyscy mieszkańcy Ziemi zginęli, zagłada
dotknęła także kolonizatorów Marsa, pozostał jeden z
nich, w który w akcie rozpaczy wyrusza w podróż przez
wieki ludzkiej cywilizacji w maszynie "Dream Sequencer"
i zamierza dotrzeć do czasów ludzkich przodków
żyjących na drzewach. Jeśli chodzi o sam pomysł to szału
nie ma i trudno nazwać go odkrywczym. Ot przeciętny
hollywoodzki scenariusz. Muzycznie nie unikniemy
porównań z publikacjami wcześniejszymi, a rezultaty
takiej konfrontacji są jednoznaczne, kompozytor i autor
fabuły złagodził brzmienie, wplótł w przestrzeń płytowych
dźwięków znacznie więcej malowniczych, ilustracyjnych
pasaży klawiszowych, wytwarzających nastrój
melancholii, oraz odwołujących się do space rocka i psychodelii
z końca lat 60-tych, z wyraźnym wskazaniem
na fascynację wczesnymi Floydami. Lucassen zręcznie
manipuluje klimatami, modyfikuje brzmienie z licznymi
akcentami akustycznymi, czasami wdraża nieco wycofane
na drugi plan partie Hammondów, które momentalnie
ożywiają kompozycję, nadając jej mniej skomputeryzowany,
a bardziej ludzki, humanistyczny wymiar,
jak choćby w części pięknej melodycznie piosenki "One
Small Step", w której przywołano także komponenty orkiestrowe,
z dostojnymi fanfarami, a około granicy 5:30
wspaniałą, chwytającą swoim pięknem za serce partię
gitary. Gdy w finale dołączają żeńskie wielogłosy ogarnia
słuchacza magiczna mgła, "podziurawiona" trochę piskliwą
serią dźwiękową syntezatora. Ale generalnie uważam,
że ten fragment albumu, przypominam, że chodzi o prawie
9-minutowy "One Small Step", należy do najbardziej
emocjonujących przeżyć tego 70 minutowego zestawu.
W kolejnych aktach projektodawca potwierdza, że jedną
z najsilniejszych stron Ayreon są niebanalne, pełne
uroku tematy melodyczne, a dowodów na powyższą tezę
dostarczają praktycznie wszystkie komponenty programu
albumu. Łatwo "wpada w ucho" powtarzany kilkukrotnie
motyw z kompozycji "The Shooting Company Of
Captain Frans B. Coco" czy równie czarująca melodyką
żeńska wokaliza w "Dragon On The Sea", wsparta sporą
dawką gitarowej akustyki. Zresztą w kwestii partii wokalnych
należy zwrócić uwagę na pewien rodzaj strategii
autora, który zmarginalizował do minimum rolę głosów
męskich, natomiast całą sferę wokalistyki powierzył pięknym
paniom, które magnetyzują swoimi anielskimi głosami.
Swoją sztukę operowania głosem prezentują zarówno
znane powszechnie Floor Jansen, czy Lana Lane,
jak również mnie popularne, ale równie "widowiskowe"
i medialne Mouse i Jacqueline Goavert. W niektórych
rozdziałach opowieści na słowa i nuty znacząco
wyeksponowano także sekwencje smyczkowe, przykładowo
w ślicznym fragmencie "Temple Of The Cat",
które skonstruował Peter Siedlach, niderlandzki, raczej
mało znany aranżer. A wracając na chwilę do strony wokalnej,
to "zatrudnieni" przez Lucassena faceci "przemykają"
gdzieś po kątach anonimowo, nie zostawiając
żadnych wyrazistych śladów wokalnych, sprawiają wrażenie
wyjątkowo bezbarwnych. Nie wiem, gdzie leży
przyczyna, ale na pewno przypisane im role odtworzyli
bez ognia, emocjonalnego zaangażowania. Jedynym wyjątkiem
w tym zakresie jest Damian Wilson, który intonuje
przepiękny, odrobinę nostalgiczny song "And The
Druids Turn To Stone", chociaż wokalista swobodnie
przemieszcza się od fraz delikatnych, łagodnych i romantycznych
po mocniejsze, dominujące, jednak efekt
końcowy psuje zdecydowanie wpleciona, gdzieś około
5:10 solowa ingerencja syntezatora, niszcząca wykreowany
przez śpiewaka nastrój. Całość nosi znamiona
rockowej ballady, której warto wysłuchać w spokoju, aby
docenić jej intymność i wokalny kunszt. Oceniając zawartość
"The Dream Sequencer" całościowo można
stwierdzić, że przygotowany materiał jest nierówny, momentami
sprawia wrażenie bezideowego, a wytrawni poszukiwacze
rockowych śladów znajdą zapewne bez wysiłku
odniesienia, obok wymienionego "prehistorycznego"
Pink Floyd, także do dzieł niemieckiego Eloy z
okresu "Planets" i "Time To Turn". Nadchodzą jednak
chwile, które gwarantują przeżycia estetyczne wysokiej
jakości, uruchamiając pokłady wyobraźni. Nigdy nie byłem
przesadnym zwolennikiem zastosowania syntezatorów,
ale jeżeli już jakiś artysta się na taki krok decydował,
to ceniłem w ich twórczości pewien umiar, szukanie
kompromisów, "ocieplanie" brzmienia innymi składnikami
instrumentarium. Na ścieżkach "The Dream Sequencer"
zdarza się Arjenowi Lucassenowi dosyć często
przekraczać niewidoczną granicę między wyszukanym
artyzmem a banałem, stąd album jako całość nie
jest porywającym spektaklem. I z tego przekonania wynika
zamieszczona poniżej ocena.(3,5)
Ayreon - Universal Migrator Part Two: Flight Of
The Migrator
2000 Transmission
Na wydanym w tym samym roku co "Universal Migrator,
Part One" Arjen Lucassen postanowił kontynuować
kanwę poprzednika, rozbudowując literacko dalsze
losy podróżującego w czasie mieszkańca planety Mars
poszukującego ludzkich przodków. Na swojej drodze
spotyka pierwszą żywą istotę o nazwie Universal Migrator,
która natychmiast po swoim narodzeniu dzieli
się na kilka istot / dusz, które ruszają w poszukiwaniu
przestrzeni Uniwersum, aby je zasiedlić. Główny bohater
podąża za tym istotami, które kierują się na Ziemię.
Arjen wprowadza całe multum wątków literackich,
które dociekliwi błyskawicznie zinterpretują, a ich mnogość
zapewne ucieszy zwolenników fantastyczno- naukowych
opowieści. Ale przecież znajdujemy się w strefie
oddziaływania płyty muzycznej, czyli dźwięki powinny
przejąć przewodnictwo. Analizując pobieżnie występujących
na albumie artystów, łatwo stwierdzić, że Lucassen
ponownie zaangażował cały sztab rockowych
"wymiataczy", bo większość z nich pochodzi z kapel,
które potrafią wzbudzić i doprowadzić do szaleństwa
dziesiątki decybeli. I to jest najbardziej znacząca zmiana
profilu muzycznego w porównaniu do części pierwszej,
czyli zapowiedź, że będzie głośno, dynamicznie, a mięsiste
frazy i mocarne gitary wielokrotnie wkroczą na terytorium
zarezerwowane przez ciężkie odmiany sztuki
rockowej. A że to nie przelewki, świadczą nominacje do
obsady ról wokalnych. Skończyły się rajskie "poduchy"
panienek z mikrofonem, do akcji dosłownie wdarli się
sami faceci, którzy przed mikrofonem potrafią postraszyć
głosem i wydrzeć się solidnie. Oczywiście nikt
nie nakazuje im ryczeć bez opamiętania, ale znając dotychczasowe
osiągnięcia wokalistów, można przychylić się
do sugestii, że partie głosowe nie będą spływały miodem
i słodkością, raczej dynamiką i miażdżącą siłą. Sir
Russel Allen z Symphony X nie wymaga rekomendacji.
To może trzeba przedstawić Szanownym Fanom warsztat
wykonawczy Ralfa Scheepersa, byłego frontmana
Gamma Ray i aktualnego "krzykacza" Primal Fear? A
kto nie zna Andi Derisa związanego od 20 lat z niemiecką
kapelą Helloween? To może kolejny "anonim", Bruce
Dickinson? Ale koledzy z Iron Maiden się uśmieją
z tego "anonima". Odegrania ról wokalnych rozpisanych
przez Lucassena podjęli się jeszcze Fabio Lione z
Rhapsody, Ian Parry z Elegy i Vengeance oraz Timo
Kotipelto z fińskiego bandu Stratovarius. Taka taktyka
głównego projektanta przedsięwzięcia sprawdziła się
co do joty. Dokonania wokalne na tym albumie porażają.
To już nie są subtelne gierki w słowa śpiewane, lecz
potężne machiny agresji, które przytłaczają mocą i ogromem,
budując także pełen grozy klimat. A od tej informacji
wiedzie prosta droga do wniosku, że Arjen w przeważającej
części porzucił subtelności i łagodność z części
pierwszej dyptyku. Jasne jest, że przy tej armii zaciężnej
wokalistów, trudno otoczyć ich leniwymi, łagodnymi
pasażami instrumentacji. Lucassen nie poszedł "pod
prąd" i sprostał spekulacjom słuchaczy i brzmienie, równie
bogate jak na wcześniejszych dziełach, oparł na
niesamowitej energii gitar, które "szyją" co rusz w przestrzeni
jak brzytwą po uszach. Praktycznie co jakiś niedługi
czas "wystrzeliwane" są całe kanonady ostrych,
agresywnych riffów, utwory pulsują, nutki drgają od
przeciążeń, a skala głośności szaleje. Nie ma co "owijać
w bawełnę" i trzeba to jasno wyartykułować, Lucassen
rozbił w proch i pył Uniwersum ze swojej opowieści
erupcjami perkusji, basowymi salwami i wielokrotnie
power metalowo szybkimi zagrywkami na elektryczne
struny. Aby obraz całości nie był nazbyt intensywny,
zdarzają się partie stonowane, uspokojone, takie przystanki
na drodze do rażenia gitarowymi akordami. Pełnowartościowymi
partnerami przy kreowaniu brzmieniowego
wizerunku dziewięciu rozdziałów historii pozostają
naturalnie instrumenty klawiszowe, ale nie stanowią
one koalicji dominującej i spektakularnie przegrywają
"walkę" z korporacją elektrycznych strun. "Flight Of
The Migrator" na wielu etapach swojego życia, to żywioł.
Zadbali o taki stan zaproszeni gitarzyści, wśród
nich Michael Romeo, kolega Allena ze składu Symphony
X, który podtrzymując swoje stylistyczne atrybuty,
"wyrzeźbił" doskonałą partię solową w "Dawn Of A
Million Souls". Gary Wehrkamp z Shadow Gallery
przysłużył się jakości kompozycji "Through The Wormhole",
a Oscar Holleman z Vengeance swoimi umiejętnościami
w wędrówkach po strunach i progach ozdobił
"To The Quasar". Obok nich paluszkami po klawiszach
zasuwają takie tuzy jak Erik Norlander, który "wtrąca
swoje trzy grosze" w każdej kompozycji, raz uruchamiając
potencjał organów Hammonda, by innym razem
"wcisnąć" się w przestrzeń dźwięku z syntezatorowym
solo. Prawie każdy utwór nosi charakterystyczne cechy
stylu zaproszonych gości, pomimo tego kompozycje zachowują
spójną konstrukcję. Po kosmicznym szumie i
elektronicznie zniekształconych głosach z intro "Chaos",
na scenę z przytupem wkracza gitara, która idąc na kompletny
żywioł instrumentalnej popisówki podnosi temperaturę
akcji do niebotycznej wysokości, a emocji nie
tonuje w żaden sposób występ klawiszy, tym bardziej że
odbiór bombardują salwy perkusji. Ultra szybka gitara
pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z konceptualną
powieścią science fiction. Po "Chaosie" następuje
"Dawn Of A Million Souls", rewelacja, Hammondy pod
dyrekcją Norlandera, mroczne, mnisie zaśpiewy, potęga
sztuki wokalnej Allena, partie chóralne, smyczkowe
aranżacje, fantastyczna orkiestracja (nieziemskie wiolonczele)
(3:50), mistrzowska partia solowa gitary Romeo
(4:40). Tak wygląda pokrótce krajobraz tej progmetalowej,
a nawet heavy metalowej kompozycji. Oj, skleroza
nie boli! Zapomniałem o jeszcze jednym składniku
tej pysznej mikstury, melodia. Kapitalna, powalająca
urodą. Akt trzeci "Journey On The Waves Of Time" zdobywa
serca słuchaczy od pierwszych taktów, wejście
skrzypiec solo to istna magia. We wnętrzu tego kawałka
wirtuozeria Norlandera na organach, Ed Warby szalejący
za zestawem perkusyjnym, wygenerowane elektronicznie
chóry, profesjonalizm wokalny Ralfa Scheepersa.
"To The Quasar" proponuje w prologu rozwiązania
akustyczne, szczypta elektroniki, tajemniczy głos Andi
Derisa i potężne wejście gitar w 3:50. Znikają syntezatorowe
smugi, dominatorem zostają ciężarne riffy. Punktem
kulminacyjnym albumu nazwać można ponad 10-
minutową sagę "Into The Black Hole", która inauguruje
majestatyczne intro, po czym rozwija się spokojna część
112
ARJEN ANTHONY LUCASSEN
pierwsza z głosem Dickinsona w roli głównej. Z każdą
sekundą kompozycja nabiera mocy rockowego hymnu, a
jest w niej wszystko, co lubią "rockowe tygrysy", od
anielskich chórów w tle, przez potęgę wokalu Bruce'a i
wyraziste partie gitarowe, dynamiczne, dosadne i druzgocące,
a bonusem części środkowej staje się wariacja na
syntezator. Porywający motyw melodyczny. Także pozostałe
akapity zapisanej słowami i dźwiękami przez Arjena
Lucassena story nie ustępują poziomem tym
przedstawionym. Po chwilowej obniżce formy "Universal
Migrator Part I" Ayreon wjechał paradnie ponownie
na szczyt zarezerwowany dla autorytetów rockowych
salonów. Wespół z towarzystwem zaproszonych indywidualności
Lucassen "skroił" projekt świadczący o jego
kreatywności, ciągłych poszukiwaniach, podejmowaniu
ryzyka w łączeniu najbardziej nieprawdopodobnych sekwencji
dźwięku. Przy takim eksperymentatorskim podejściu
do rockowej materii mogą zdarzać się wpadki, ale
ta przykra dolegliwość nie dotknęła na szczęście płyty
"Flight Of The Migrator". (5)
Ayreon - The Human Equation
2004 InsideOut Music
Albumem "The Human Equation" powraca Lucassen z
krain fikcyjnych, wypełnionych fantazją do rzeczywistości
i ziemskich realiów. Jedno założenie pozostaje niezmienne,
pozostajemy dalej w sferze albumów koncepcyjnych.
W tym przypadku autor opowiada historię
dwudziestu dni z życia pewnego mężczyzny, który uległ
wypadkowi samochodowemu i przebywa w stanie śpiączki
w szpitalu. Już na wstępie pierwszego dysku, tego
dwupłytowego wydawnictwa, wprowadzeni zostajemy w
tematykę poprzez kilkanaście sekund efektów specjalnych
(praca silnika, odgłosy gwaru miejskiego, pisk hamulców)
imitujących opisane zdarzenie. W dalszym ciągu
życiowych epizodów w duchowym wnętrzu bohatera
rozgrywa się pewien konflikt uczuć i emocji. Każde
uczucie reprezentuje rola wokalna na płycie, także głos
mężczyzny i jego żony, zaśpiewane przez multum zaproszonych
gości - przedstawicieli znanych rockowych zespołów.
Także Lucassen przypisał sobie rolę wokalną,
wcielając się w postać przyjaciela głównego bohatera
opowieści. Pod koniec albumu usłyszeć można także
brzmienie "Dream Sequencer", a tym sposobem autor
projektu nawiązuje do swoich wcześniejszych dokonań
płytowych pod szyldem Ayreon. Chciałbym ograniczyć
liczbę informacji, nazwijmy je statystycznych, o wykonawcach,
ale trudno milczeć w kwestii aktorsko - wokalnych
kreacji na tej płycie, gdyż co nazwisko to gwiazdorski
wymiar. Umysł (Rozum) - Eric Clayton (Saviour
Machine), Miłość - Heather Findlay (ex- Mostly Autumn),
Strach (Lęk) - Mikael Akerfeldt (Opeth), Duma
(Pycha) - Magnus Ekwall (The Quill), Przyjaciel - Arjen
Lucassen, Przemowa (Narrator) - James LaBrie
(Dream Theater), Żona - Marcela Bovio (Stream Of
Passion), Ojciec - Mike Baker (Shadow Gallery), Pasja -
Irene Jansen (siostra Floor Jansen, Star One), Agonia -
Devon Grave (DeadSoul Tribe), Wściekłość - Devin
Townsend (instytucja rockowa, głównie Devin Townsend
Project). Jak do tej wystawnej galerii sław dołączymy
solistów- instrumentalistów w osobach m.in.
Martina Orforda (przez lata całe IQ, obecnie solo), Kena
Hensleya (kiedyś legendarny Hammondzista Uriah
Heep), Olivera Wakemana (syn sławnego ojca Ricka)
czy Joosta Van Den Broeka (After Forever), to łatwo
dojść do wniosku, że stworzono projekt o zasięgu międzynarodowym,
a szefowi udało się skompletować iście
"Oskarową" obsadę. Oczywiście Line-up nie musi o niczym
świadczyć, gdyż bywało już tak, że całe zastępy
świetnych rockmanów pociły się z wysiłku nad pracą, a
cała para poszła w gwizdek i rezultaty były marniutkie.
Ale w przypadku "The Human Equation" na szczęście
tak negatywna ocena nie znajduje odzwierciedlenia,
przeciwnie, słuchacze mogą podziwiać znakomite dzieło
rock - operowe, kto wie, czy nie jedno z wiodących w zakresie
tego gatunku. Trafia w nasze ręce produkt fonograficzny
najwyższej jakości, co znajdzie swój wyraz w
końcowej ocenie. Całą fabułę zilustrowano znakomitą,
różnorodną muzyką, którą zebrano na dwóch dyskach, a
spójna, tematycznie, literacko powiązana story zajmuje
ponad 100 minut. Słuchacze powinni uzbroić się w cierpliwość
i prześledzić z uwagą rozterki i losy protagonisty.
Naprawdę warto! Mogłoby się wydawać, że w
roku 2004 w dziedzinie albumów koncepcyjnych nic nie
jest w stanie zaskoczyć osłuchanego w rockowych dźwiękach
fana. Okazuje się, że można! Więcej! Lucassen
wymyślił i wdrożył swoje pomysły tworząc jedno z najwybitniejszych
swoich dzieł, które jest także na pewno
jednym z liderów zestawień w gronie koncept - albumów.
I sądzę, że nie ma w tym stwierdzeniu krzty przesady.
Tym bardziej, że nie tylko sama muzyka zasługuje
na taką nominację, ale także staranność edytorska. Bo
pomysłowa szata graficzna oraz zawartość malarska
bookletu nawiązują jednoznacznie do tematyki poszczególnych
utworów. Obok szczegółów "wizyjnych"
podkreślić należy jakość brzmienia, ale taka sugestia w
przypadku produkcji Arjena zakrawa na truizm. Oczywiście
głównym aktorem jest muzyka, w zasadzie powinienem
napisać przez duże "M", ponieważ tylko taka pisownia
przynajmniej częściowo oddaje majestat, dostojność,
epicką dumę z jednej strony, a skromność faktury
i ascetyzm niektórych sekwencji akustycznych z drugiej.
Proporcje pomiędzy tym fragmentami o wielkości rockowego
poematu, a odcinkami zdominowanymi akustycznym
szeptem gitar ustawione zostały zgodnie z zasadami
zwykłego rozsądku, tak aby nie przytłoczyć swoją
potęgą, albo żeby nie nużyć nadmiarem łagodności. Rozpiętość
dźwięków doskonale przedstawia niuanse poszczególnych
uczuć głównego bohatera literackich eksploracji.
Od pojedynczych szumów elektroniki i akustyczno-
gitarowych pieszczot po dynamiczne wejścia koalicji
gitar i wokali zbliżających się do strefy growli. Od
typowych rozwiązań rockowych z riffami, pasażami klawiszy
po akcenty eksperymentatorskie, bo pytaniem retorycznym
pozostaje kwestia, jak potraktować początek
drugiej odsłony dramatu, w czasie której słyszymy sygnały
przeżywanej przez główną postać traumy i zachwiania
równowagi psychicznej, rejestrowanych przez
aparaturę medyczną, co Lucassen ujął w jedenaście epizodów,
z których dziesięć trwa po cztery sekundy każdy,
a ostatni całe dziewięć sekund. Po tych zabiegach poszkodowany
w wypadku mężczyzna budzi się ponownie
do życia, choć w depresyjnym klimacie podkreślonym
utworem zatytułowanym "Trauma". Lucassen demonstruje
także zacięcie psychologiczne, gdy pod koniec albumu
pojawiają się Freudowskie dylematy i gdy okazuje
się, że bohater powieści ukrywał przed sobą skłonności
samobójcze, które stanowić mogą wyjaśnienie przyczyn
wypadku. Pomimo wagi problematyki, ciężkiej od
ponurych psychologicznych rozważań, wiele miejsc wyróżnia
się nośnymi motywami melodycznymi. Omawianie
wyrwanych z kontekstu albumu pojedynczych akapitów
mija się z celem, ponieważ jak już wspomniałem
historia zdarzenia stanowi zamkniętą całość i jej rozdziały
stanowią integralną część, przechodząc płynnie z
jednego wątku w następny. Zwraca uwagę bogactwo
aranżacji, od tych orkiestrowych, symfonicznie potężnych,
po erupcje stricte metalowe. Powierzchnia muzyczna
tej zapisanej dźwiękami księgi przypomina sztormowe
morze, na którym zdarzają się momenty względnej
ciszy, by za chwilę wiatr i fale uderzyły ze zdwojoną
mocą. Skrupulatni "laboranci" czyli poszukiwacze zapożyczeń
w albumowej materii "The Human Equation",
zarejestrowali zapewne pewne nawiązania do stylu Iana
Andersona z Jethro Tull w partiach rockowo- folkowych
na flet, może wyczuli delikatne odniesienia do gitarowego
liryzmu Davida Gilmoura z Pink Floyd, albo
zidentyfikowali multiinstrumentalne pasaże w utworze
"Realization" "pachnące" stylem sztandarowego dzieła
Mike'a Oldfielda "Tubular Bells", ale przy tych
podobieństwach postawić należy wielki znak zapytania.
Już przywołany nieco wyżej Ian Anderson w jednym z
wywiadów sprzed lat bez ogródek stwierdził, że w muzyce
rockowej, czy to się komuś mniej lub bardziej podoba,
wszystko już wymyślono, dlatego trudno przy kolejnych
płytach oczekiwać czysto innowacyjnych bądź
awangardowych pomysłów. Przychylam się do tej opinii
jednego z autorytetów rocka (choć on, ku mojej rozpaczy
nic o tym nie wie) i nie dziwi mnie, że czasami w lewym
uchu pobrzmiewają echa czegoś, co już w swoim
dosyć długim życiu słyszałem (lewe mam lepsze, silniejsze).
Trudno potraktować takie wrażenie w kategoriach
zarzutu bądź krytyki. Aż wydaje się nieprawdopodobne,
że Ayreonowa podróż przez zakamarki ludzkiej
świadomości i ciemne strony psychiki może się komuś
nie spodobać. Jest w tych kreacjach mnóstwo czystych
rockowych ekspozycji, znajdziemy subtelności folkowe,
rock progresywny i jego metalowa "twarz" także
mają swoich "senatorów". A obok nich wspaniale funkcjonuje
powaga i dramatyzm symfonicznych aranżacji.
Para - operowe arie i musicalowe songi nie dziwią, gdyż
mamy przecież do czynienia z rock- operą. Całości
słucha się wyśmienicie, a dzięki zmyślnej konstrukcji
kompozycji, ich melodyjności i wokalnej rozmaitości
"połyka" się dwadzieścia utworów bez wysiłku, wracając
chętnie po przerwie ponownie na ścieżki wydawnictwa
"The Human Equation", którego innymi cechami charakteru
są oryginalność spektaklu, nasycenie partiami
wokalnymi w wykonaniu samych uznanych śpiewaków
oraz heavy metalowej zadziorności z balladową zwiewnością.
W najbardziej wypasionej wersji załączono płytę
DVD, która zawiera kompletną dokumentację powstawania
publikacji (między innymi atrakcyjną prezentację
"warsztatu" perkusyjnego Eda Warby). W tle cały
czas słychać muzykę, która została skompletowana w
wyrafinowany sposób, mianowicie dokonano kompilacji
sprytnie zestawionych najmocniejszych akcentów albumu.
Trzeba być nie lada oszołomem, aby nie zareagować
na taką zachętę i nie nabyć całości wydawnictwa. (6)
Ayreon - 01011001
2008 InsideOut Music
Dziwne, nieprzyjazne dźwięki pracy jakiejś bliżej nieokreślonej
maszynerii, a po kilkunastu sekundach wejście
motorycznego riffu w stylu metalowych czempionów.
Tak zaczyna się nowy album Ayreon. Po wysłuchaniu i
przede wszystkim zapoznaniu się z głównymi wątkami
tematycznymi, powstał w mojej mózgownicy dylemat,
czego ten Arjen jeszcze z pogranicza nauki i fantastyki
nie wymyśli. Oczywiście nie znam żadnej prognozy na
ten temat, ale treść nowego dzieła dosyć mocno powiązana
jest z zagadnieniami naukowymi z pogranicza fizyki,
astronomii. Zapis w tytule albumu, czyli ciąg zerojedynkowy
stanowi binarny (nie będę udawał, że od razu
wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi, dlatego musiałem
znaleźć oparcie na zasobach informacyjnych
Internetu - system binarny, "bin" - pozycyjny system
liczbowy, w którym podstawą jest liczba 2, a do zapisu
liczb potrzebne są tylko dwie cyfry: 0 i 1) odpowiednik
liczby 89, co w systemie kodowania ASCII (American
Standard Code For Information Interchange - kod, w
którym liczby z zakresu 0 - 127 przyporządkowane są
literom alfabetu angielskiego, cyfrom, znakom przystankowym
i innym symbolom) oznacza literę "Y". Fabułę
stanowi historia wysoko rozwiniętego, pozaziemskiego
gatunku, zamieszkującego planetę Y i utrzymującego się
przy życiu wyłącznie dzięki specjalnym maszynom
(Klarowne odniesienie do samego początku muzycznego
albumu i maszynowych tonów). Ta zależność technologiczna
stwarza realną groźbę zaniku uczuć i emocjonalności
tych istot, w związku z czym decydują się one na
zdeponowanie swojego DNA na nadciągającej w kierunku
planety Y komecie, znajdującej się według obliczeń
na kursie kolizyjnym z Ziemią. Jednakże nieprzewidziane
zderzenie komety zmienia radykalnie warunki
panujące na tej planecie, powodując zagładę żyjących
tam dinozaurów. Tak wyglądają kontury stworzonego
scenariusza. Można dojść zatem do uzasadnionego
wniosku, że album "01011001" opowiada prehistorię
"The Final Experiment", nawiązując tym samym do
debiutu płytowego Ayreon. Po opublikowaniu "The
Human Equation" niedowiarkom, także mnie, wydawało
się, że sympatyczny Holender osiągnął w wielu
punktach twórczości tego projektu swoje apogeum.
Myślę w tym momencie o priorytetach jakościowych dotyczących
przykładowo zaproszonych do realizacji wcześniejszych
gości, o staranności wypracowanych standardów
brzmieniowych, szacie edytorskiej. A po wydaniu
"Zer i Jedynek" okazało się, że Arjen Lucassen potrafił
wyznaczyć nową jakość w poruszonych wyżej kwestiach,
nie gubiąc tutaj - co stanowi najważniejszych
czynnik - klimatu i melodyjności czystej muzyki w zaprezentowanych
kompozycjach. Na omawianym dziele
podziwiać możemy ponownie kunsztownie rozpisane na
role występy gwiazd rockowych światowego formatu, a
od magii roztaczanej przez nazwiska licznych wokalistów
i instrumentalistów można dostać niechybnie zawrotu
głowy. Obok wykonawców, którzy wystąpili we
wszystkich poprzednich produkcjach Ayreon ekipę artystów
uzupełniły takie tuzy wokalistyki rockowej jak
choćby John Wetton, Jorn Lande, Cristina Scabbia,
Hansi Kürsch z Blind Guardian, Tom Englund z
Evergrey czy członkini arystokracji i dama kobiecej
urody i śpiewu Anneke Van Giersbergen. Jeśli chodzi o
instrumentalistów to nowymi twarzami są w tym gronie
Rick Wakeman, Tomas Bodin (The Flower Kings),
ARJEN ANTHONY LUCASSEN 113
Keith Emerson, mistrz gitary Steve Hackett, Jordan
Rudes z "Teatru Marzeń" czy Derek Sherinian. Samych
tylko zróżnicowanych w zakresie barwy głosów
naliczyłem 17, co dobitnie słychać w przestrzeni albumu,
zarówno w partiach solowych, jak też w fantastycznie
ułożonych, przepięknych duetach. Gdybym miał
wytypować tę cechę aktualnego wydawnictwa Ayreon,
która w konfrontacji z poprzednimi albumami wręcz
zaskakuje to mnogość skojarzonych na potrzeby wykonawcze
płyty charyzmatycznych duetów, które stanowią
tutaj prawdziwe zjawisko. Zestawienie tembru głosów
różniących się solowo w sposób ekstremalny dało olśniewający
rezultat, szczególnie wtedy, gdy męski "aktor"
wchodzi w rejestry black bądź death metalowe zbliżając
się na "milimetr" do growli, a żeński odpowiednik "snuje"
swoją anielską, pogodną i kobieco uroczą partię songu.
Takie wokalne "kłótnie" wzniecane są co rusz i stanowią
wspaniałą ozdobę spektaklu. Metodologia postępowania
Lucassena przy projektowaniu widowiska nie uległa
zmianie, mianowicie ponownie zjednoczył on zintegrowany,
całościowo niesamowicie spójny konglomerat najróżniejszych
elementów sztuki rockowej, pochodzących
z wielu gatunków, kierunków, trendów, wśród których
wiodące wydają się być progrock, metal i jego odmiany,
opera, musical, forma słuchowiska, w chwilach akustycznych
folk i wpływy celtyckie (posłuchajcie niespełna
3-minutowego fragmentu kończącego pierwszą płytę
zestawu "Web Of Lies", a serce ze wzruszenia spowodowanego
jego pięknem może odmówić Wam posłuszeństwa).
Po raz kolejny słuchacze otrzymują do estetycznej
i intelektualnej analizy rozbudowany, złożony,
wielowarstwowy produkt artystyczny zapisany na
dwóch dyskach, łącznie ponad 100 minut, w którym
podział na tytuły czy podtytuły ma charakter czysto
umowny. Muzykę należy w tym wypadku traktować całościowo,
jak suitowe monstrum, albo obszerną powieść,
w której obok słów znalazły się tysiące magicznych
dźwięków. Bogactwo wykorzystanych, niekiedy wprawdzie
symbolicznie ale nie mniej spektakularnie, środków
instrumentalnych, elektrycznych i akustycznych,
poraża swoim rozmachem, a fachowcy potrafiliby zapewne
docenić zmienną konfigurację brzmienia różnych
typów gitar, całą baterię keyboardów, czy składników
perkusyjnych, nie wspominając o fletach, skrzypcach i
wiolonczelach. Nie uciekniemy od porównań z innymi
dokonaniami w dyskografii Ayreon, które prowadzą do
konkluzji, że autor projektu zadbał o zdecydowanie
ostrzejsze, cięższe brzmienie, oczywiście nie w całym
wymiarze opowieści, ale są takie odcinki, że zmasowany
atak gitar i bębnów przypomina szarżę brygady pancernej.
Kto nie wierzy, niech posłucha przykładowo wejścia
gitar przebijających się z syntezatorowego tła w inaugurującym
drugi dysk utworze "The Fifth Exinction" (2:30),
które swoją mocą i brutalnością brzmienia dosłownie
masakrują przestrzeń dźwięków. Ale za moment z burego
krajobrazu wyłania się słoneczna poświata, bo jak nazwać
późniejszy występ skrzypiec inicjujących fantastyczną
melodię. A dodam, że tylko w tym jednym numerze
nastrojowość zmienną jest jak w polskim "marcu jak w
garncu", bo nieco później docierają do naszych uszu
smyczkowe wariacje, dostojna orkiestracja ze szczyptą
elektroniki. Wydaje się na tzw. "pierwszy rzut oka", że
tak różne wpływy bezkolizyjnie nie dadzą się zjednoczyć.
Błąd! Lucassen dokonuje takich wolt co chwilę,
bez szkody dla spójności całego materiału. Genialne partie
Hammondów funkcjonują w idealnej symbiozie z
syntezatorami pulsującymi w rytm wyznaczany uderzeniami
perkusji i basowym pomrukiem. Pierwszy lepszy
przykład to rozwiązania z kompozycji "Waking Dreams".
W innych miejscach podziwiać możemy bombastyczne
pasaże chóralne wspierane klawiszową orkiestrą,
tworzące wspólnie z gitarami "mury" potężnych dźwiękowych
zamków. Innym razem dajemy się uwieść folkowej
lekkości partii fletu we współpracy z akustycznym
pięknem gitary, stanowiącymi akompaniament dla wyrafinowanych
duetów wokalnych, jak to wyraźnie słychać
we wspaniałym melodycznie, chwytliwym jak diabli
songu "The Truth Is In Here". Generalnie ze świecą
szukać na tym albumie mielizn, świadczących o słabościach
kompozycyjnych lub wykonawczych wszystkich
uczestników wydarzenia. Dzieło "01011001" błyszczy
jak gwiazda we Wszechświecie, koncentrując na sobie
uwagę słuchaczy. Po ze wszech miar udanych przodkach
fonograficznych autorstwa Ayreon, biorąc pod uwagę
ich rozmach i poziom artystycznych kreacji, mogłoby się
wydawać, że wyżej już wejść nie można, bo "głową dotykamy
sufitu". Ale Arjen jako mężczyzna słusznego
wzrostu (niektórzy zapewne wiedzą, że de facto ma dwa
metry wzrostu a więc do ułomków nie należy) przebił
głową ten umowny sufit i wspina się jeszcze wyżej.
Gdzie go zatrzymają siły "nieczyste"? Kto to wie? Odpowiedź
poznamy w przyszłości, albo nigdy. A teraz zabierajcie
za posłuchanie tej bajki w duchu science fiction,
na pewno będziecie ukontentowani jej walorami.
(6)
PS. W wersji "Limited Deluxe Edition" doszedł jeszcze
składnik dokumentujący przebieg prac nad albumem w
formie płyty DVD.
Ayreon - The Theory Of Everything
2013 InsideOut Music
Pięć długich lat zabierał się Arjen Lucassen za wykonanie
kolejnego kroku na drodze kariery Ayreon. Efekt?
Głęboki szacun! Jedynym stałym członkiem projektu
pozostał sam boss, który z żelazną konsekwencją dobiera
sobie współpracowników, według sobie znanego klucza.
Gdy skonfrontujemy zawartość line-up z wcześniejszymi
publikacjami zauważymy nowych członków kompanii,
wśród nich Sara Squadrani (power metalowy Ancient
Bards), Michael Mills (współzałożyciel legendy
R.E.M.), Marco Hietala (Nightwish), Tommy Karevik
(Seventh Wonder, Kamelot) czy Troy Donockley wirtuoz
gry na tych wszystkich irlandzkich i szkockich fletach,
dudach i kobzach. Nie tylko ten ostatni instrumentalista
sięga po tego typu instrumenty na tej płycie,
są także w składzie inni, stąd już blisko do wniosku, że
tym razem brzmienie wielokrotnie zdominowane zostanie
przez wpływy celtyckie. Takie przypuszczenie zgodne
jest z prawdą, z tym, że Arjen zadbał o właściwe
proporcje, dlatego styl Ayreon pomimo silnej momentami
presji Uilleann Pipes and Whistles, różnych modeli
fletu (Jeroen Goossens), Irish Bouzouki nie stracił
na wszechstronności, za to nabrał dodatkowych barw i
odcieni, roztaczając przed słuchaczami przepiękne
dźwiękowe krajobrazy. Fani zdążyli się już przyzwyczaić
do wielowymiarowych ekspozycji tworzonych i organizowanych
przez Lucassena pod szyldem formacji
Ayreon, w której zgodnie z charakterystyką dyskograficzną
jedynym stałym członkiem jest sam Arjen Lucassen.
Także tym razem rock - operowy show obejmuje
dwa dyski, blisko 90 minut muzyki zawierającej w sumie
42 odsłony, składające się na cztery akty z tytułami
Phase I: "Singularity", Phase II: "Symmetry", Phase III:
"Entanglement" i Phase IV: "Unification" spojone w jedno
pięknie udekorowane partiami solowymi dzieło. Za
sprawą egzotycznych instrumentów ludowych z kraju
Celtów wielokrotnie opuszczamy na chwilę dostojny
gmach opery, aby przenieść się na celtycki jarmark i
wykonać skoczne tańce irlandzkie bądź szkockie w takt
folkowych hołubców. Głównodowodzący pozwolił także
na "skażenie" kompozycji cechami indywidualnymi, wynikającymi
z maniery wykonawczej zaangażowanych
osobowości. Z grobu rozpoznam styl Keitha Emersona
w partii solowej mooga we fragmencie "Progressive Waves"
z pierwszej płyty. Podobnie gitarowych wstawek
Steve'a Hacketta nie sposób pomylić z innymi występami
gitarzystów. Naturalnie także inni prominentni
artyści rockowi w dziedzinie wokalistyki i instrumentalistyki
przyczynili się wydatnie do jakościowego ukształtowania
tego wydawnictwa. Kilka spraw nie uległo jednak
zmianie, zgodnie z motto "po co zmieniać sprawnie
pracujący mechanizm". Po pierwsze: ponownie spotykamy
się z albumem koncepcyjnym. Jako fabuła posłużyła
Arjenowi tzw. Teoria Wszystkiego, która istnieje w
świecie nauki i stanowi hipotetyczną teorię wynikającą z
założeń matematyki i fizyki i, która stara się wyjaśnić i
wzajemnie powiązać znane zjawiska fizyczne. Z czasem
pojęcie to włączone zostało w zakres badań fizyki
cząstek elementarnych, działu fizyki badającego cząstki
atomowe oraz zachodzące między nimi oddziaływania.
Często nazywa się Teorię Wszystkiego także Świętym
Graalem nauk przyrodniczych. Tym razem zebrani
wokaliści wcielili się w przypisane im role, między innymi
naukowców, pracujących w laboratoriach na teoriami,
które mogą im pomóc zrozumieć lepiej świat. Punktem
kulminacyjnym opowieści jest postać ogarniętego
obsesją naukowca, który pochłonięty badaniami zapomina
o otaczającym go świecie, także o swojej rodzinie i
swoim synu, tzw. Cudownym Dziecku, w którym dostrzega
największego rywala na drodze do osiągnięcia
naukowego splendoru. Po drugie: umiejętne połączenie
brzmień analogowych, elektroniki i akustyki. Po trzecie:
znakomite orkiestracje, za przygotowanie których
odpowiedzialność wziął Siddharta Barnhoorn, ceniony
kompozytor przede wszystkim muzyki filmowej, autor
ponad 70 soundtracków. Po czwarte: znakomite, aktorskie
wokale, także znane z wcześniejszych dokonań duety,
tutaj wykonane z pewną dozą teatralności. Po piąte:
melodyjność, która dla kompozycji Ayreon stała się jednym
z priorytetów, także na tym albumie jeden z najmocniejszych
punktów. Po szóste: różnorodność w każdym
zakresie. Brzmienie ewoluuje permanentnie, zmieniając
się wraz z kolejnymi rozdziałami. Sprzyja tej tendencji
dokonany podział na 42 mikro części, trwające od
kilkudziesięciu sekund po maksymalnie trzy minuty z
sekundami. Nastrojowość wzorcowo zintegrowana z
brzmieniem. Skuteczne balansowanie w partiach instrumentalnych
pomiędzy ciężkością i mrokiem a lekkością
i łagodnością. Intrygujące, nieoczekiwane zwroty muzycznej
akcji, gwałtowne przyspieszenia i spowolnienia rytmu.
A to tylko wycinek stosowanych tricków. I wreszcie
sama muzyka, czyli główny bohater tego wydawnictwa
pod szyldem Ayreon. W tej kwestii brak zdecydowanych
zaskoczeń, "The Theory Of Everything" stanowi
zbiór kompozycji, których specyfika stylistyczna spełnia
oczekiwania słuchaczy akceptujących wcześniejsze założenia
koncepcyjne projektu. Nikt nie myślał o rewolucji,
bo w jakim celu "majstrować" w materii doskonałej. Gdyby
jakiś ankieter zapytał mnie, co myślisz, gdy słyszysz
nazwę Ayreon, moja odpowiedź brzmiałaby następująco:
hymniczny, niezwykle melodyjny metal progresywny,
z niezliczoną ilością wpływów innych gatunków
muzycznych, o chwilami dosyć "połamanej" rytmice, z
orkiestrowymi pasażami, pięknymi, kameralnymi balladami,
spełniającymi wymagania nawet bardzo wybrednych
odbiorców, wplecionymi w całość, zwracającymi
uwagę swoją urodą i niekonwencjonalnym instrumentarium
folkowymi piosenkami, z całym multum wytrawnych,
przemyślanych pół - akustycznych partii instrumentalnych,
ze znaczącymi dla przebiegu scenariusza,
pioruńsko chwytliwymi motywami tanecznymi, którezapewniam-poderwą
do aktywności nawet starych
wyjadaczy, "fotelowych leniuchów", którzy już z niejednego
"pieca chleb jedli". Akurat znajduję się w punkcie,
w którym z głośników płynie łagodnie piosenka "Magnetism",
prawdziwe magnetyczne piękno. Ale wymienianie
tych czarodziejskich miejsc skończyłoby się cytowaniem
poszczególnych tytułów, metodycznie od początku,
na zasadzie "jak leci", bo prawie wszystkie na to
zasługują. Podkreślić należy również słyszalną wyraźnie
pewną dozę teatralności, doskonałą dramaturgię oraz
kapitalne "sterowanie" nastrojowością, od melancholijnych,
refleksyjnych fragmentów po skrajnie radosne,
spontaniczne i pełne emocji. Spektrum i wszechstronność
akcentów stricte muzycznych, a także tych bardziej
ulotnych, niekonkretnych wpływających na nasze indywidualne
poczucie estetyki zachwyca i wywołuje respekt.
Arjen dostarcza także dowodów, że nie boi się
ryzykować i łączyć komponentów skrajnie różnych, a
rezultat takiego postępowania jest wręcz olśniewający.
Żeby nie pozostać "gołosłownym" wrócę na chwileczkę
do songu "Magnetism", w którym po celtyckim, spokojnym
wstępie ni stąd ni zowąd "wystrzeliwuje" swoją
kanonadę koalicja gitar, której "wykop" dosłownie zmiata
romantyczną uległość z intro. Cała układanka pasuje
do siebie, jakby tak została stworzona, żadnego dysonansu,
żadnych niedokładności. I jeszcze dwie kwestie.
Pierwsza czysto porządkowa, mianowicie jak to zwykle
w przypadku Ayreon pojawiły się także edycje alternatywne,
jedna z bonusowym DVD i druga obejmująca w
sumie pięć płyt, dwie regularne audio ze standardowym
zapisem "The Theory Of Everything", plus DVD oraz
dwa dodatkowe kompakty z całkowicie instrumentalną
wersją "Teorii..". Godna wzmianki jest załączona niesamowicie
"wypasiona" książeczka. Po drugie, gdy przystępowałem
do pisania tego tekstu, znając zawartość
wydawnictwa, kołatała się w mojej głowie myśl, że maksymalna
ocena, jaką mogę wystawić, to coś pomiędzy
4.5 - 5. Ale ponowne, dwukrotne, w pewnym odstępie
czasu, przesłuchanie pobudziło nową przyjemność i
zmusiło mnie do weryfikacji mojego sądu. "The Theory
Of Everything" posiada potężną siłę działania, "urok
osobisty", któremu trudno się oprzeć. A słuchana wiele
razy nie wywołuje poczucia nudy bądź przeświadczenia
straconego czasu. Może to tylko moje przekonanie, aby
je potwierdzić lub odrzucić należy poświęcić 90 minut
swojego drogocennego czasu. Proste? Jak konstrukcja
cepa! (6)
Star One - Space Metal
2002 InsideOut Music
Zaczynając omówienie pierwszej płyty z dorobku Star
One podać należy kilka danych faktograficznych. W
tym roku mija 13 lat od daty założenia, a zainteresowani
zapewne wiedzą, że jest to jeden z projektów niderlandzkiego
twórcy rockowego Arjena Anthony Lucassena,
wcześniej znanego także jako pomysłodawca formacji
Ayreon. Tworząc Star One Lucassen postanowił
114
ARJEN ANTHONY LUCASSEN
"odjechać" stylistycznie w kierunku heavy metalu, power
metalu, z zachowaniem niektórych cech progmetalowych
dźwięków, a jednym z założeń programowych stało
się motto "szybciej i ostrzej". Tytuł pierwszej publikacji
fonograficznej nie pozostawia złudzeń, jest rzeczywiście
szybko, a gitary dają ostro do wiwatu, chociaż w
niektórych kompozycjach znalazło się sporadycznie
miejsce także na łagodność i spowolnienie rockowej
furii. Jak ktoś jeszcze się waha, to wystarczy że "odpali"
debiutancki album i po nieco ponad minutowym intro
usłyszy utwór "Set Your Controls". Istny żywioł, gitarowa
kawaleria daje czadu, że potencjometry mierzące
dynamikę dostają szału, podskakując w agresywnym rytmie.
Kolejna pozycja nic w tym względzie nie zmienia,
bo "High Moon" jest jeszcze cięższy, a motoryczny, potężny
riff masakruje przestrzeń. Nieco bardziej spolegliwie
robi się, gdy sytuację próbują opanować klawisze,
traktowane jak ozdoba, dopuszczone na krótkie sekwencje
"do głosu", ale to jest absolutny margines w sferze
brzmienia. Jednak jeden element autor przeniósł niejako
"żywcem" z twórczości Ayreon, mam na myśli zabójczo
urokliwe melodie. Projekt jest także wyrazem fascynacji
Lucassena tematyką science fiction. Nazwa Star One
nawiązuje do epizodu zaczerpniętego z fantastycznonaukowego
serialu telewizyjnego "Blake's 7" (cztery
sezony po trzynaście odcinków każdy, wyprodukowane
w latach 1978 - 1981 dla BBC), a songi na debiutanckim
albumie stanowią muzyczną interpretację ulubionych
filmów science fiction, które wywarły na Arjenie szczególne
wrażenie. W tekstach utworów autor stara się
przekazać własny punkt widzenia na problematykę
przedstawioną w tych filmach, tworząc coś w rodzaju
osobistej interpretacji. Ponieważ Star One odniósł niebywały
sukces, jego logiczną konsekwencją stały się koncerty
z niesamowitą oprawą scenograficzną, z których jeden
zarejestrowany został na longplayu "Live On
Earth", ale o tym wydarzeniu mowa będzie w innym
artykule. Ponieważ styl nowego bandu zdefiniowany został
jako metalowy, w składzie instrumentarium królują
zdecydowanie "wymiatające" gitary, choć "gospodarz" nie
zrezygnował całkowicie z obecności instrumentów klawiszowych,
których partie wygenerował sam, albo zaprosił
do ich wykonania uznanych, szanowanych rockowych
keyboardzistów. Wśród nich dominują Jens Johansson
(Stratovarius), Erik Norlander i Gary Wehrkamp
(Shadow Gallery). Jednak największym przeżyciem,
przynajmniej moim zdaniem jest słuchanie partii wokalnych,
wykonanych przez męskie grono "krzykaczy" z
"drobnym" wyjątkiem, którym jest ceniona sopranistka
Floor Jansen (aktualnie Nightwish), która potrafi jako
jedna z niewielu na świecie śpiewać zarówno partie operowe,
jak też death growl. W kręgu facetów przed mikrofonem
wyróżniają się "Sir" Russel Allen (Symphony X),
Damien Wilson (Threshold), Dan Swanö (Edg Of Sanity,
Nightingale) oraz prawdziwy weteran space rocka
Dave Brock z Hawkwind. Już na podstawie analizy
składu i stylu macierzystych grup wokalistów można wywnioskować,
że w/w artyści czują się jak przysłowiowe
"ryby w wodzie" w spektrum ostrych, twardych riffów,
klarownych podziałów rytmicznych i masywnego, intensywnego
brzmienia. Czytelnicy, którzy w oparciu o
przedstawione argumenty próbują wyrobić sobie opinię
o repertuarze Star One, mają w pełni rację, jest bardzo
dużo agresywnego łojenia, potężnej wyrazistej sekcji rytmicznej,
surowego wokalu, także świetnych wielogłosów
oraz duetów rywalizujących z głosem Floor Jansen.
Jednocześnie zwraca uwagę selektywne brzmienie, czyli
moc i "programowy hałas" nie przykrywają muzyki jako
takiej. Nie jest to na pewno metalowe ekstremum, ale
nie to było celem muzycznego programu. Obok koegzystują
dźwięki hard rockowe "podlewane" konsekwentnie
Hammondowym "sosem". Tym oto sposobem Arjen
nawiązuje do retro osiągnięć, wzorując się na dokonaniach
Rainbow czy Uriah Heep z Ery lat 70-tych. To też
zaleta debiutu Star One, której nie należy przemilczeć,
umiejętność łączenia tych komponentów retro hard
rocka z tymi znacznie bardziej nowoczesnymi, ze wskazaniem
na Metallikę albo Iron Maiden. Choć znajdą
się także tacy słuchacze, którzy z tej właściwości uczynią
mankament, uznając, że Lucassen nie bardzo potrafi się
zdecydować, na jakiego "konia postawić" i stanął bezradny
w rozkroku pomiędzy tymi stylistycznymi terytoriami.
Ta dwoistość myślenia, a nawet ambiwalencja staje
się jeszcze bardziej wyrazista, gdy w przestrzeni jednego
utworu spotykają się gitarowe riffy z okresu "Czarnego
Albumu" Metalliki i głębokie tony agresywnych gitar
właściwe Rammsteinowi z perkusyjnym "młotem" Eda
Warby, głęboko buczącymi Hammondami i rozedrganymi
pomrukami syntezatora. Dostrzegalna jest również
tendencja do zaskakujących, zapętlonych powrotów do
tej samej figury rytmicznej, pozwalających jednak wokalowi
i często keyboardom na utrzymanie głównej linii
melodycznej. Taki specyficzny cykl pojawia się w kilku
utworach, między innymi "Sandrider", "Songs Of The
Ocean" albo "Intergalactic Space Crusaders". W niektórych
fragmentach wokalnych notujemy także "Ayreonowe
pozostałości" w postaci akcentów musicalowych.
Lucassen nie odrzucił także całkowicie ważnego komponentu
stylu Ayreon, mianowicie patosu, klimatu epopei,
realizowane przez intensywną "ścianę" bombastycznych
klawiszy wspieranych wielogłosami śpiewaków.
Nie jest to żadne odkrycie, raczej logiczna konsekwencja,
że z tego typu rozwiązaniami w przekazie Star One
mamy do czynienia głównie w tych dłuższych kompozycjach,
reprezentowanych przez "The Eye Of Ra" i ponad
9-minutowy "Starchild". Powracając jeszcze na moment
do aspektu wokalnego, chciałbym zaakcentować, że wartością
dodaną tego albumu jest różnorodność barw wokalnych,
tworzących wielokrotnie "smaczne" kontrasty.
Z jednej strony emocjonalny Damien Wilson spotyka
apodyktycznego, królewsko władczego Russell Allena,
a mroczny, chwilami kosmiczny i psychodeliczny Dan
Swanö "zderza" się z syrenim głosem Floor Jansen.
Trudno mi słowami oddać efekty takiej konfrontacji, ale
wiem jedno, że są one warte wysłuchania. Chciałbym
nadmienić, że jestem w posiadaniu albumu w edycji specjalnej,
z drugim dyskiem, na którym Lucassen postanowił
zmierzyć się obcymi kompozycjami, znanymi od
lat jako sztandarowe przykłady psychodelii i space
rocka, między innymi Hawkwind Medley, czy też inny
utwór tej formacji "Spaced Out". Ale mnie najbardziej
przypadła do gustu wersja wielkiego klasyka Davida
Bowie "Space Oddity" w solowej interpretacji wokalno -
instrumentalnej samego inicjatora powstania albumu
"Space Metal", który na pewno zasługuje na uwagę, chociażby
dlatego, aby sprawdzić, jak za sprawą Arjena
Lucassen progrockowy Ayreon zmienił swoją skórę, zamykając
się w metalowej skorupie. (4,5)
Star One - Live On Earth
2003 InsideOut Music
Jest to jedyny znany mi przypadek występu live zarówno
Ayreon, jak też Star One, chyba, że coś przeoczyłem?
Dlaczego tak się dzieje, łatwo wyjaśnić powołując się na
informacje medialne i opinię samego autora projektów.
Kasa misiu, kasa. Ale nie tylko. Choć oglądając występ
zebranych artystów wspierających projekt Star One
można taką strategię zrozumieć i trudno mieć pretensje
do Lucassena. To jest wielki show, z kosmiczną atmosferą,
jedyne uczucie, które rodzi się w czasie oglądania
DVD to zazdrość wobec tych kilku tysięcy szczęśliwców,
którym dane było bezpośrednio przeżyć to wydarzenie
artystyczne. Proszę sobie wyobrazić, a Czytelnicy
mający dostęp do krążka wizyjnego zobaczyć, jaki wymiar
logistyczny miało to przedsięwzięcie. Skonstruowanie
sceny, oświetlenie oddające klimat science fiction, no a
przede wszystkim "skrzyknięcie" na występ rockowych
artystów, którzy na co dzień realizują przecież swoje
obowiązki w macierzystych kapelach. W dniu rejestracji
koncertu na scenie pojawili się we własnej osobie przyjaciele
Arjena: wokaliści Sir Russell Allen, Floor Jansen,
Damian Wilson, Robert Soeterboek i Irene Jansen.
Za zestawem perkusyjnym zasiadł Ed Warby, gitarę basową
obsługiwał Peter Vink, po klawiszach "szusował"
Joost Van Den Broek, partie fletu zagrała Ewa Albering,
a główny bohater wieczoru, pomysłodawca i
architekt projektu Arjen Lucassen śpiewał, grał na gitarze
oraz syntezatorach i organach. Z obrazów wynika, że
zebrana kilkutysięczna publiczność oszalała z zachwytu,
a my oglądający to spektakularne dzieło przez szybkę
monitora bądź telewizora możemy tylko zwijać się z zazdrości,
że trudno będzie kiedykolwiek namierzyć okazję
uczestniczenia w takim widowisku. Ten sądny dzień to
5 października 2002 w miejscowości Rijssen w Holandii.
Osobą odpowiedzialną za rejestrację był Andreas Grotenhoff
(audial mobile recordnig studio). Ludziska, to
jest genialne widowisko, jedno z tych, o których pamięta
się i opowiada latami. Jeżeli istnieją w tym zakresie
wzorce do naśladowania, to tym wyznacznikiem niebotycznego
poziomu jest niewątpliwie "Live On Earth".
Jeżeli brzmienie potrafi miażdżyć przy zachowaniu selektywności,
to miało to właśnie miejsce na tej scenie.
Jeżeli, ktoś miał kłopoty z wyobrażeniem sobie, jak potrafi
zaśpiewać koalicja wokalistów ten już wie, że to co
przedstawili swoim kunsztem ci śpiewacy wymienieni
wyżej z nazwiska z piękną damą w środku, to swoisty
wzór do naśladowania. Jeżeli ktoś miał kiedyś wątpliwości,
jak połączyć wrażenia wizyjne ze sztuką muzyczną
najwyższej jakości, ten wie doskonale, co to oznacza,
po obejrzeniu i wysłuchaniu popisu Star One. Kapitalny
spektakl! Ekspresja wykonawcza, operowanie nastrojem,
miażdżąca moc, interakcja z publicznością, klimat,
rewelacyjne brzmienie, spontaniczność. Wydawnictwo
obejmuje dwie płyty audio i jeden dysk DVD, a
booklet to rodzinny album z kilkudziesięcioma fotkami
z koncertu. Jedno, co rzuca się w oczy spoglądając na zamieszczone
zdjęcia, to niesamowity entuzjazm wykonawców,
taki sam jak na "żywych" obrazach DVD. Publika
szaleje, a artyści "wychodzą z siebie", żeby ją zadowolić.
A profesjonaliści to "całą gębą", dlatego rezultat jest
olśniewający. Nie nadużywam wulgaryzmów, ale napiszę,
że jak zaczniecie słuchać blisko dwóch godzin popisów,
to zacznijcie nie chronologicznie, tylko od tracku
z numerem dwa, czyli "High Moon". Jak Star One
przyp... dźwiękiem, to dosłownie łeb urywa. Ale żeby nie
wyglądało to na bezmyślną nawalankę, to podkreślę, że
towarzyszy nam multum świetnych motywów melodycznych,
znanych oczywiście z debiutu Star One, jak też
z publikacji Ayreon. A to jak zostały zagrane, zaprezentowane,
zaśpiewane, w jakich warunkach oświetleniowych
to istny Kosmos. Śmiem twierdzić, że są takie
składy rockowe, a jest ich większość, które choćby sto lat
terminowały w tej profesji, nie zbliżą się do tego poziomu
nawet na kilometr. Jak się słucha tych wokali,
które raz pieszczą uszy (rzadziej), innym razem tłamszą
mocą (częściej), to taki przeciętniak jak ja zaczyna się
zastanawiać, gdzie leżą granice ludzkiego głosu. Wiem,
to nie jakaś klasyczna opera, ale ci artyści wchodzą na
takie rejestry, forsując swoje struny głosowe, że wydaje
się niewiarygodne, że tak można pogodzić melodyjność
z potęgą. Te wszystkie okazjonalne chórki, partie wielogłosowe
wychodzą kapitalnie. Partie instrumentalne to
niesamowita energia, kumulacja mocy, dbałość o precyzję,
żadnego bezbarwnego "pitolenia", samo "mięcho".
Eksplozje perkusyjnych uderzeń, riffy grane z prędkością
światła, nieziemskie, sferyczne syntezatory, tłuściutkie
organy, a wszystko kierowane przez kapitana Lucassena.
A galaktyczny "przecinak" Peter Vink tnie przestrzeń
basówą jak nie przymierzając przecinarką marki
Stiehl, a stać go jeszcze na wstawki solowe. A jak odezwie
się "Dawn Of A Million Souls", na początku z
gitarowym tsunami i niesamowitym mistycznym, gregoriańskim
zaśpiewem, to można się poczuć jak w średniowiecznych
klasztornych murach, gdzieś na odludziu,
jak to miało miejsce w powieści Umberto Eco "Imię róży".
Dla odmiany i wytchnienia mistrzowsko wykonany
"The Dream Sequencer", floydowy odlot sterowany przez
duet gitara ( w manierze Gilmoura) - syntezator oznacza
uprowadzenie słuchaczy do krainy baśniowości, w nieznane
wymiary przestrzeni. Piękno, piękno i jeszcze raz
powtórzę jak mantrę piękno! Sam chciałbym tak
odpłynąć! Zafascynowana publiczność wręcz unosi się w
odrealnioną przestrzeń! A permanentne ciarki uskuteczniają
swoją wędrówkę po zakątkach naszego ciała i
ducha. Po czym aurę rozświetla genialnie zagrany hymn
"Into The Black Hole", prawie 11 i pół minuty wyrafinowanych
w estetycznym smaku delikatesów, z rewelacyjnym
Damianem Wilsonem w kooperacji z anielskim
głosem Floor Jansen. A gdy wsparcia wokalom udziela
eksplodująca co rusz armada instrumentalna, to wzruszenie
odbiera mowę, a potęga władzy tej muzy potrafi
ubezwłasnowolnić. Zmysły "stają na baczność" rejestrując
z niedowierzaniem tę demonstrację rockowej mocy.
Kapitalny pokaz rockowej charyzmy, absolutnego profesjonalizmu,
talentu i niebotycznych umiejętności. A
jak to brzmi, słychać każdy detal, każdy półton, a przecież
to tylko koncert, potknięcia są w takiej sytuacji tolerowane
i usprawiedliwione, tym bardziej, że zgromadzona
konstelacja gwiazd nie występuje ze sobą każdego
dnia, a każdy składnik programu to nie mechanicznie
odhaczony obowiązek, lecz emocjonalna, wspólna
zabawa. To, że ten koncert emituje nie tylko rockową
moc, lecz potrafi także wzruszyć swoją delikatnością,
świadczy długie wprowadzenie "otwieracza" drugiego
dysku "Isis And Osiris", który może także służyć jako
przykład bezkolizyjnego przejścia ze ślicznej akustyki na
ARJEN ANTHONY LUCASSEN 115
tory dynamicznego progmetalu. Co za wejścia organów,
palce lizać! A co wydarzy się w następnej odsłonie "Amazing
Flight In Space"? Wyborny, bezbłędny pojedynek
gitary z klawiszami. Co za "rozmowa", jakie porozumienie.
Pierwszorzędna klasa! Zwieńczeniem tego błyskotliwego
występu, istną perełką i koroną imprezy jest zamykający
zestaw epos "The Two Gates", prawie 15 minut
ekstraklasowych popisów wszystkich zebranych artystów.
Jest to wymowny czas na soczyste partie solowe, zabawę
z udziałem publiczności oraz co nie mniej ważne,
na przedstawienie wykonawców. Finał magicznego wieczoru!
Można stworzyć coś lepszego? Zapewne tak, choć
byłbym wstrzemięźliwy w szafowaniu takimi opiniami.
Pewnikiem jest, że wydawnictwo "Live On Earth" pozostanie
jednym ze wzorców reżyserii, profesjonalizmu wykonania,
kumulacji emocji, chemii pomiędzy artystami i
słuchaczami w Rijssen w Holandii. (6)
Star One - Victims Of The Modern Age
2010 InsideOut Music
Pisząc o tym albumie sprzed prawie pięciu lat, można
sformułować zasadne pytanie: "Co nowego?". Odpowiedź
brzmi: Nic albo prawie nic. Ale taka reakcja wcale nie
oznacza, że ocena zawartości tej płyty musi mieć zabarwienie
pejoratywne. Chociaż zmianie uległo parę detali,
może nie aspektów decydujących o transformacji profilu
artystycznego, lecz na tyle znaczących, że warto o nich
kilka słów skreślić. Bo także na tym albumie holenderski
kompozytor, producent i multiinstrumentalista dał
wyraz swojej fascynacji science fiction i zainteresowaniu
zagadnieniem pewnej, nazwałbym to zjawisko, "technicyzacji"
świata i ludzkiej dominacji. Czy ta ocena zawiera
prawidłową interpretację zamierzeń Lucassena, nie
mnie oceniać. Ale gdy porównamy dotychczasowe publikacje
Star One, dosyć skromne ilościowo, raptem dwa
albumy studyjne, to łatwo dojdziemy do wniosku, że na
"Space Metal" promowano fantastykę "czystej wody" i
kompozycje zainspirowane takimi filmowymi hitami jak
"Alien", "Stargate", "Star Wars" czy "Star Trek". Na
najnowszym wydawnictwie notujemy pewien zwrot, po
którym można powiedzieć, że Lucassen "zszedł tymczasowo
na Ziemię" i poświęcił swoje pomysły muzyczne filmom
nie tak dalekim od naszej cywilizacji i jej rzeczywistości,
w których "miksuje się" elementy fantastyki z
surrealistycznym klimatem, a motywami mającymi swój
punkt odniesienia w realiach ludzkiego życia i mrocznych
zakamarkach psychiki homo sapiens. Jako inspiracje
Holender wymienia tym razem obrazy filmowe
"1984", "Matrix", "Blade Runner" czy "12 Monkeys".
Ciekawostką jest jednak pewien upór artysty w upublicznieniu
informacji, który z wymienionych filmów stanowił
natchnienie do stworzenia których utworów. Natomiast
można ten sposób działania twórcy potraktować
w kategoriach zaproszenia do rozwiązania intrygujących
zagadek, co może stanowić dobrą zabawę, szczególnie
dla tych odbiorców, którzy dobrze czują się manewrując
po zawiłościach tej materii X muzy. Sam przekonująco
nie potrafię tego zrobić i gubię się w swoich przypuszczeniach,
czasami całkowicie chybionych, ponieważ
znam przywołane tytuły filmów pobieżnie. Ta nakreślona
przeze mnie zmiana to chyba jedyny tak znaczący
wyłom w dotychczasowym postępowaniu Arjena, nie
wywierający jednak istotnego wpływu na charakter
zbioru dźwięków zapisanych na albumie "Victims Of
The Modern Age". Star One to ciągle żyjące w żywiole,
mocne numery, wyróżniające się różnorodnością opcji
wokalnych, a wykonujący je "aktorzy" śpiewają w
każdym songu z takim zaangażowaniem, emocjonalnie i
spontanicznie, jakby chcieli stworzyć wrażenie, że mają
zamiar "rozszarpać" zwrotki tekstu w swojej interpretacji.
Star One nie zmienia pola swoich zainteresowań i
krąży stylistycznie wokół mieszanki hard rocka, power
metalu i progresji ze znaczącą dawką patosu. Ale trudno
w tym kontekście wykazywać zdziwienie, ponieważ takie
priorytety zgodne z deklaracjami Lucassena legły u
podstaw założeń repertuarowych. W konfrontacji z poprzednikiem
fonograficznym muzyka zespołu stała sięchoć
może to pozorne wrażenie- jeszcze mocniejsza,
chwilami wręcz miażdżąca, bardziej masywna, ostrzejsza,
posępna, mroczna i szybsza, gdzie całe salwy dźwięków
"walą" słuchacza w "łeb" bez ostrzeżenia. Partie keyboardów
i wracających powszechnie w rocku do łask
Hammondów, wykorzystano skromniej, w ograniczonym
zakresie, a jeżeli już zaistniały to "przykryto" je
szczelną warstwą potężnych, burzliwych, bezkompromisowych
riffów gitarowych. Te z kolei słyszalne są w każdym
fragmencie, "rozpychając się" w przestrzeni, decydując
o profilu brzmienia prawie każdej kompozycji. Ich
właściwości także ewoluują od agresywnych, chropowatych,
ekspansywnych i dominujących, po pół- akustyczne,
prawie balladowe, jak to ma miejsce na przykład
w "Cassandra Complex". Na próżno we wnętrzu
albumu szukać utworów rozbudowanych, kompleksowych,
wielowątkowych, z jednym wyjątkiem, finałowego,
prawie 10 - minutowego hymnu "It All Ends Here".
Ale także w tym przypadku trudno się dziwić takiej strategii,
ponieważ to dosyć częsty casus, że artyści rockowi
niejako zamykają płytową opowieść fragmentem najbardziej
"poskręcanym", wymagającym od słuchacza zdwojonej
uwagi i stanowiącym coś na kształt muzycznego
resume. Autor skopiował także, i słusznie, wzorce ze
swojej twórczości w zakresie takich komponentów wydawnictwa
jak jakość produkcji, artwork, obrazy w książeczce,
techniczne atrybuty brzmienia. Wszystko to jak
zwykle super. Najbardziej hitowe momenty w zestawieniu
tracków to niewątpliwie "na przywitanie" "Digital
Rain" traktowany łącznie z intro "Down The Rabbit Hole"
(1:20), zresztą jedyny fragment zdominowany rezultatem
pracy duetu organy- syntezatory z załączonymi,
"kosmicznymi" efektami specjalnymi. Zasadnicza część
wymienionej tytułami kompilacji wyróżnia się twardym
rockowym riffem gitary, ultra szybkim tempem i masakrującym
zmysły swoją siłą brzmieniem. Choć sądzę, że
dzięki nośnemu tematowi melodycznemu, takie wykonanie
zostanie zaakceptowane przez każdego słuchacza,
także takiego, który omija celowo rockową moc i mrok.
Wskaźniki emocji podbija także hard rockowy hicior
"Human See, Human Do", który "wystrzeliwuje" gitarowe
petardy, bazując na niezwykle zagęszczonym brzmieniowo
fundamencie organowym. No i wokal, bez kompromisów,
szybko, twardo, po męsku, bez udziwnień,
który w części środkowej uzyskuje wsparcie żeńskiego
partnera, a po trzeciej minucie "odpala" nawet growl.
Moją uwagę zwrócił także "Earth That Was", a to ze
względu na wejście gitar, brudnych i brutalnych. To jest
naturalne masakrowanie dźwiękiem, słabnące w dalszej
fazie tego numeru. Podoba mi się spotkanie tych gitarowych,
mocarnych jak piorun "ataków" z klasycyzującym
występem Hammondów, dosyć osobliwe, ale efekt przechodzi
najśmielsze oczekiwania. Żeby nie wyjść na ignoranta
nie wolno przemilczeć wkładu finałowego, wspomnianego
już wyżej "It All Ends Here", który stanowi
wzorzec epickiego poematu. Pierwsze co dosłownie "rzuca
na kolana" to potęga skumulowanych potencjałów gitar,
bębnów, klawiszy, wokalu i wygenerowanych elektronicznie
partii chóralnych, zbliżonych do mnisich chorałów.
Całość utrzymana w statecznym tempie, kroczącym
rytmie, powolnym ale świadomym swojej mocy, z
gigantycznym brzmieniem, wręcz chwilami przytłaczającym,
wywołującym respekt. Krótko przed 5:30 radykalne
spowolnienie, wspaniały pasaż organowy w tle i piękna
partia solowa gitary, która porzuciła na ponad minutę
swoją "elektryczną" agresję na rzecz pewnego rodzaju
romantyzmu. Od tego przełomu ustawicznie rośnie
napięcie i intensywność brzmienia, aż do końcowego
rozwiązania, z tym, że po 7:30 koalicja gitar dokłada
jeszcze swoje do "pieca", podnosząc dynamikę i motorykę
rockowej wypowiedzi. Także żeńsko - męski duet
wokalny wywołuje zachwyt swoją partią. Po wysłuchaniu
chciałoby się posłużyć dosyć wytartym sloganem
"koniec wieńczy dzieło", ale w przypadku longplaya Star
One "Victims Of The Modern Age" to nie tylko puste
frazesy, lecz realna ocena bardzo dobrego materiału muzycznego,
przygotowanego przez Arjena Lucassena.
Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to fakt wyznaczenia
utworu tytułowego, który w tym towarzystwie
jest chyba najsłabszym ogniwem, mało wyrazistym, poniżej
określonych przez architekta projektu standardów.
Nadmieniam, że album ukazał się także w edycji specjalnej
z dodatkowym dyskiem audio, na którym znalazły
się, dokument odsłaniający "tajemnice" pracy nad
albumem "Making of" oraz pięć bonusowych kompozycji
Lucassena, które nie pasowały jego zdaniem do koncepcji
uwiecznionej na płycie podstawowej. Jeden z tych
utworów to interesująca, swobodna przeróbka znanego
kawałka trio Emerson, Lake And Palmer "Knife Edge".
A.A. Lucassen przyzwyczaił już swoich fanów do tego,
że tworzy znacznie więcej muzyki, aniżeli może pomieścić
standardowy dysk kompaktowy. Część tych "skarbów"
załączona zostaje później w formie bonusów, ciesząc
uszy słuchaczy i stanowiąc dowód, że także tzw.
"odrzuty" mogą stanowić klasowy zapis artystycznych
przemyśleń. (5)
Arjen Anthony Lucassen - Lost In The New Real
2012 InsideOut Music
Każdy, kto kojarzy nazwisko holenderskiego twórcy Arjena
Lucassena wie, że ten facet prowadzi wiele projektów
muzycznych, w których jednoosobowo jako postać
wiodąca bierze na siebie odpowiedzialność za kwestie
komponowania materiału, produkcji, wykonania wielu
partii instrumentalnych, czasami wokalistyki. W przeszłości
wielokrotnie dostarczał dowodów na tezę, że jego
żywiołem są tzw. albumy koncepcyjne, w których fabuła
koncentruje się na jednym, sukcesywnie rozwijanym
temacie przewodnim. W przypadku Lucassena polem
zainteresowań bywa najczęściej science fiction i nie jest
to tania zagrywka "pod publiczkę", wykorzystująca aktualne,
modne trendy medialne, lecz rezultat rzeczywistych
zainteresowań autora, który podkreśla w licznych
wywiadach, że fantastyka naukowa to jego hobby, którą
zajmuje się także w życiu prywatnym. Ważnym aspektem
jest także fakt, że Holender nie konstruuje kolejnych
formacji w celu zaznaczenia swojej aktywności
artystycznej, zdobycia popularności bądź obecności w
czołówkach branżowych mediów. Każdy z tych tworów
posiada precyzyjnie nakreślony profil artystyczny i wypracowane
założenia, które wypełnia. Dlatego Arjen nie
ma kłopotu z odpowiedzią na pytania, dlaczego akurat
zainicjował działalność zespołu X lub Y, ponieważ swoje
stanowisko i pomysły potrafi poprzeć racjonalnymi argumentami.
I każdy, kto śledzi karierę Ayreon czy Star
One przyzna rację, że w charakterystyce przykładowo
tego drugiego projektu celem było wyeksponowanie
przewagi dźwięków o genezie heavy metalowej, a Ayreon
to byt typowo progrockowy, z jego cechami osobniczymi.
Z treścią uzasadnienia nie występują trudności
także w przypadku projektu solowego, z jedyną do tej
pory publikacją dyskograficzną zatytułowaną "Lost In
The New Real". Jednym z priorytetów było sprawdzenie
się Lucassena w roli wyłącznego wokalisty. Do tego
momentu korzystał on z "armii zaciężnej" różnych rockowych
głosów, na ścieżkach wymienionego albumu pozostał
sam przed mikrofonem. I od razu należy powiedzieć,
że Arjen nie dysponuje wielkim głosem, na pewno
nie jest to jego domena, ale radzi sobie przyzwoicie w
warunkach stworzonej przez siebie koncepcji. Po drugie,
filarami brzmienia albumu solowego są zdecydowanie
melodie, momentami jednoznacznie przebojowe z niezwykle
chwytliwymi tematami melodycznymi, dosyć
prostym rytmem, takim do energicznego przytupywania.
Wystarczy posłuchać "E-Police" czy rewelacyjnego "Pink
Beatles In A Purple Zeppelin". Tytuł tego drugiego kawałka
w dowcipny i inteligentny sposób wskazuje na inspiracje,
a słuchaczom pozostaje tylko podziwiać, jak
twórcy songu udało się w skromnych ramach czasowych,
tylko 3:35, pomieścić wpływy wielkich kapel historii
rocka i nie wywołać dysonansu. Inne różnice w odniesieniu
do Ayreon czy Star One prezentują liczne fragmenty
folkowe, zaznaczone świetnymi partiami fletu, skrzypiec
czy wiolonczeli. Koalicja brzmień celtyckich "atakuje"
między innymi w skocznym, ludowym utworze
"When I'm A Hundred Sixty- Four". I tutaj przechodzimy
do punktu trzeciego czyli identyfikacji stylistycznej wydawnictwa
Lucassena, którego marką rozpoznawczą
jest kolosalna rozpiętość stylów, zasadniczo bez granic i
ograniczeń. Raz otrzymujemy progrockowy utwór z elektronicznymi
efektami, by za kilka minut delektować się
mocną, żywiołową rytmicznie kompozycją utrzymaną w
duchu hard rocka, a w szczegółach odwołującą się do
najlepszych wzorców Purpurowych, żeby w kolejnym
rozdziale posłuchać symfonicznie - wytrawnej orkiestracji
wplecionej w rockowy patos, po którym następuje
uderzenie fraz o progmetalowym rodowodzie. Wszechstronność
przedstawionych dziesięć utworów jest zamierzona,
podobnie jak nawiązanie do stylistyki lat 70-tych
i domieszka harmonii retro. A gdy ktoś jeszcze ma
wątpliwości, którzy wykonawcy należą do ulubieńców
autora, ten powinien zerknąć na tracklistę dysku bonusowego,
na którym obok utworów pochodzących z tej
samej sesji nagraniowej, ale nie do końca mieszczących
się w ramach wyreżyserowanego pomysłu z kompaktu
numer jeden, znalazły się covery Pink Floyd "Welcome
To The Machine" (Publiczność znająca kompozycję, je-
116
ARJEN ANTHONY LUCASSEN
dną z ikon progresji, ma szansę przeżyć szok. Bo sposób
opracowania utworu rozmija się kompletnie z pierwowzorem
w każdym elemencie, no może poza konturem
melodycznym i epizodem syntezatora. Reszta to ciężki
walec heavy metalowy! Nie do wiary! To posłuchajcie
sami!), Blue Öyster Cult "Veteran Of The Psychic
Wars", Led Zeppelin z legendarnej "Czwórki", "The
Battle Of Evermore", Alan Parsons Project "Some Other
Time" i Franka Zappy "I'm The Slime". Nagrania te
dobitnie świadczą o tym, że wersje alternatywne stworzone
na bazie uznanych kompozycji nie muszą posiadać
charakteru odtwórczego, że można zaznaczyć w nich
pierwiastek indywidualnych umiejętności i talentu innego
artysty, ale żeby tak uczynić, należy być otwartym,
profesjonalnym i…, tak nie nie pomyłka, kreatywnym.
Wracając do płyty podstawowej trzeba skreślić kilka
słów na temat istoty tego concept-albumu. Bohaterem
jest tajemniczy Mr.L (?), który daje się zamrozić, żeby
w odległej przyszłości wybudzić się z tej lodowej hibernacji.
Mr.L jako jeden z warunków do spełnienia określił
dyspozycyjność psychologa, który po wybudzeniu ma za
zadanie pomóc bohaterowi tej story odnaleźć się w
nowej rzeczywistości. Taki był plan, ale jak wiadomo,
czasami plany rozmijają się z możliwościami ich realizacji,
a wieloletni pobyt w "mroźnej" izolacji niesie pewne
ryzyko braku adaptacji w nowych realiach. Literacką
kanwę wzmocniła rola psychologa, a jego aktorskie
kwestie stanowią łącznik pomiędzy poszczególnymi częściami,
wygłaszane przez znanego aktora Rutgera Hauera.
Muzycznie historia zachwyca różnorodnością, a o
niektórych patentach wspomniałem powyżej. Każdy
song lśni jak gwiazda na niebie wspaniałością muzycznych
rozwiązań. Autor projektu zabiera nas w piękną
podróż przez rozmaitość rockowych krain, od melancholijnie
- rozmarzonego art rocka, beatlesowskich melodii
rodem z maniery "Sierżanta Pieprza", przez surowe,
ostre "wisty" hard rocka lat 70-tych, pasaże symfoniczne
z rozległymi płaszczyznami orkiestrowymi, do wstawek
folkowych oraz sekwencji dźwiękowych spotykających
się na granicy metalu i muzyki pop. Istna dżungla idei i
odważnych, żeby nie powiedzieć pionierskich rozwiązań,
które - co może wydać się dziwne - pasują jakby
były dla siebie stworzone. W zakresie brzmienia syntezatorowa
elektronika przenika się z ciepłymi partiami
organów i mellotronu, a odcinki akustyczne bądź halfunplugged
spotykają potężne i monumentalne riffy elektrycznych
gitar. A jak do tego dorzucimy świeże motywy
melodyczne i wyrazistą warstwę rytmiczną otrzymamy
pyszny koktajl, w którym tradycja dająca jakość potrafi
istnieć w idealnej symbiozie z nowoczesnością. Solowy
album Arjena Lucassena "Lost In The New Real" można
na pewno potraktować w kategorii demonstracji
wszechstronności artystycznej autora, jego szacunku dla
twórczości muzyków tworzących fundamenty sztuki
rockowej, uniwersalności przekazu, który trafia w gusta
każdego odbiorcy ceniącego rockowe dźwięki na najwyższym
poziomie. (5)
The Gentle Storm - The Diary
2015 InsideOut Music
Po wysłuchaniu podwójnego albumu duetu The Gentle
Storm człowiek zaczyna sobie zadawać pytanie, w jakim
zakresie piękno można opisać słowami. W przypadku
"The Diary" im częściej słucham tej zjawiskowej muzyki,
tym większe wątpliwości targają moim wnętrzem z
powodu totalnej bezsilności w opisie urody tej muzyki.
Wydaje mi się, że słowa w konfrontacji z taką muzyką
są li tylko "ubogim krewnym", marnym substytutem,
który tylko w bardzo ograniczony sposób jest w stanie
oddać bezmiar tego piękna. Dlatego poniższy tekst proszę
potraktować bardziej w kategoriach zbioru luźnych
refleksji, aniżeli racjonalnej, ocenianej "chłodnym
okiem" wartości muzyki, ponieważ tak zwyczajnie po
ludzku nie potrafię się bez emocji ustosunkować do dzieła
Anneke Van Giersbergen i Arjena Lucassena. Napiszę
więcej! Myślę, że znajdę się niedaleko od prawdy,
gdy zaryzykuję twierdzenie, że nikt czujący tę muzykę,
nikt odbierający te dźwięki sercem i dogłębnie czujący
ich przesłanie "na własnej skórze", pomimo wielu doświadczeń
lat ubiegłych nie jest w stanie wydać obiektywnego
"wyroku" o jej poziomie artystycznym. Według
mojego rozeznania to
sztuka najwyższych lotów,
inteligentnie "skrojona"
i ukształtowana
duchem estetyki autorów
i wykonawców w
jednej osobie. Większość
komponentów "Pamiętnika"
przekracza
granice obiektywnej,
"matematycznej" oceny,
niezależnie od jej skali.
Ta muzyka "kipi" jak
wulkan niepoślednią
urodą, poraża pięknem
i stawia na baczność od
pierwszej sekundy swojej
egzystencji zbiorowisko
zmysłów odbiorcy,
prowokując je permanentnie
do wzruszeń,
emitując impulsy w kierunku
ludzkiej wyobraźni,
powodując swoiste
odrealnienie sytuacji
słuchacza, który na blisko
dwie godziny zapomina
o otaczającej go
rzeczywistości, podążając
tropem listów z podróży,
korespondencji
Foto: C. Dessaigne
męża i żony, w realiach
XVII-wiecznej Holandii. Wysłuchałem tych dwóch płyt
już wiele razy, w chronologii podanej przez autorów,
czyli najpierw pół- akustycznej wersji "The Gentle", później
przy pełnej instrumentacji rozdziału "The Storm"
i nie mogę się nadziwić, że piękna Dama Anneke i Alfa
i Omega rocka Arjen, oboje wpadli na tak w sumie prosty
pomysł, który do tej pory nie przyszedł nikomu do
głowy, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Fundament
konceptu tworzą prywatne listy, czyli dosyć intymna
forma wymiany myśli, a z ich treści zrodziły się piosenki,
natomiast instrumentalnie mamy do czynienia z
dwoma wariantami muzycznych kreacji. Na dysku nazwanym
"The Gentle" króluje zgodnie z założeniami
wyłącznie akustyka, kameralny, wręcz intymny klimat,
pełen melancholii, nostalgii, nastrojów smutku, żalu,
poczucia tęsknoty, miłości, klimatem nasączonym emocjami
i ciepłem emanującym z głosu Anneke, która jak
przewodnik wprowadza nas, słuchaczy do rajskiej krainy,
w której otacza nas wszechobecne piękno, w której
ważny jest każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk, w której
bez skupienia, koncentracji uwagi poczujemy się zdezorientowani
jak obcy przybysze z innej planety.
Natomiast "The Storm" wkracza na zupełnie inne tory,
na terytorium rockowej podniosłości, często monumentalizmu,
rozmachu rockowych poematów, różnorodności
brzmień i przestrzennych aranżacji orkiestrowych, demonstrując
żywioł, potęgę, chwilami drapieżność, surowość,
naturalność, oferując zupełnie inny "katalog" emocji
ze złością, gniewem, bólem, irytacją i bezradnością.
Istotą koncepcji jest dążenie do konfrontacji tych dwóch
tak różnych światów, która wywołuje u odbiorcy skrajnie
różne reakcje, porusza zupełnie inne sfery przeżywania,
prowokuje do innych emocji. Dawno nie słyszałem
tak przejmującego dzieła, od którego magii nie można
się wprost oderwać, które manipuluje naszymi uczuciami,
wyobraźnią, poczuciem estetyki jak poddanymi. Jak
sama nazwa wskazuje "Pamiętnik" odwołuje się do
wspomnień z przeszłości, epoki XVII-wiecznej. Przedstawiony
rozwój wypadków nie jest fikcją, odwołując się
do faktów z kultury, historii Holandii, a jest to efekt publicystycznych
poszukiwań Anneke, która zgłębiła temat
czytając wiele książek i artykułów o epoce, po to
aby nie śpiewać o treściach sobie nieznanych, podając
ich interpretację w oparciu o wiedzę merytoryczną. Fabuła
"krąży" wokół dokumentu, którym jest stary pamiętnik
kobiety odnaleziony na strychu, będący zapisem
wymiany myśli z mężem, który wypłynął w dwu i półroczny
rejs. Poszczególne songi to pewien rodzaj werbalnych
"obrazów" przedstawiających życie ówczesnych
ludzi, dzieje ich szczęścia i dramaty. Dodam, że ta jedenastoczęściowa
opowieść kończy się tragicznie. Anneke
Van Giersbergen stworzyła teksty piosenek, choć sądzę,
że pojęcie "piosenki" nie oddaje właściwie ani klimatu
ani dramaturgii losów bohaterów. Znacznie bardziej
przejmująco brzmią kościelne dzwony obwieszczające
śmierć i burzowe grzmoty wzmacniające poczucie
grozy w ostatnim akcie "Epilogue: The Final Entry". Odpowiedzialnym
za warstwę muzyczną jest oczywiście
Arjen Lucassen. Cóż mądrego można jeszcze powiedzieć?
W mojej głowie rodzą się między innymi takie
pytania: czy można uwieść kogoż za pomocą głosu? Kto
wysłucha w spokoju tych prawie dwóch godzin niebiańskich
dźwięków, ten dowie się, że odpowiedź jest
twierdząca. Anneke przechodzi samą siebie wczuwając
się w stan emocjonalny swojej bohaterki, "grając" sugestywnie
głosem jak wyborny aktor na scenie, potrafi
oddać oblicze dramatu, gdy pojawiają się łzy, potrafi
także bezbłędnie wyartykułować bezgraniczne szczęście.
Muzyka skomponowana i zagrana pod kierownictwem
Arjena jest tutaj tylko dodatkiem, ważnym, ale dodatkiem,
który zawsze pozostaje na drugim planie, schowany
gdzieś w tle zdarzeń, aby nie zburzyć delikatnego,
wyciszonego, subtelnego klimatu. Dlatego cechuje ją
oszczędność, chwilami nawet minimalizm, ale pomimo
tego dosyć łatwo wychwycić wiele akcentów z muzyki
folk, art rocka aż po wpływy jazzowe w "Heart Of
Amsterdam". "The Storm" nadchodzi pchana morskim
wiatrem, o czym przypominają złowieszcze gitarowe
riffy i potężne aranżacje symfoniczne, wyrażające grozę,
niepokój i epicki charakter. Dźwięki na pierwszym dysku
tworzą niekiedy wrażenie, jakby tworzyły ilustracje
do nieistniejącego filmu. Arjen Lucassen "maluje" kolejne
odsłony fabuły, nasączając je wyważonymi instrumentacjami.
Nie ma złudzeń, na ścieżkach "The Gentle"
suwerenem jest głos Anneke, a akustyczne tony stanowią
uzupełnienie jej monologów. Sytuacja ulega zwrotowi
na dysku drugim, gdzie wokalistka dostosowuje siłę
i tembr głosu do potencjału dynamicznego kompozycji,
które nabierają niesamowitego rozmachu. Nadchodzą
takie frazy, że skumulowane riffy gitary w kooperacji z
klawiszami kształtują potęgę brzmienia, która wręcz
przytłacza i nie jest to zarzut, raczej forma uznania.
Podziwiam jak ta para wykonawców, z udziałem innych
współpracowników potrafiła wyznaczyć granice
pomiędzy interpretacjami tych samych przecież pieśni,
jak potrafi wpłynąć na siłę ich wyrazu, jak nadać im inne
oblicze, posługując się innymi aranżacjami. To dodatkowy
przyczynek do uwagi, że tego obszernego materiału
nie należy traktować powierzchownie, ponieważ
nie "wyłapiemy" niuansów, a detale uzupełniają opowieść
o ważne elementy. Przyznam, że nie potrafię uwolnić
się od siły tej muzyki i jednocześnie nie chcę tego
czynić. "The Diary" towarzyszy mi codziennie, zarywam
nocki, aby wysłuchać tego dzieła chociaż raz dziennie,
izolując się poprzez słuchawki od czynników zewnętrznych.
Od zawsze, czyli od czasów The Gathering zakochałem
się w głosie Anneke Van Giersbergen i tak
mi zostało do dzisiaj. Teraz wiem jedno, że po wysłuchaniu
muzycznych delikatesów "The Diary" stan ten się
pogłębił. Także od pierwszej publikacji cenię i szanuję
dorobek Arjena Lucassena, który według mojej opinii
nigdy "nie dał ciała" w konstruowaniu swoich muzycznych
wizji, dbając o ich wysoką jakość, zarówno pod
względem technicznym, jak też stricte muzycznym. A co
najważniejsze, on ciągle poszukuje, nie zna słowa stagnacja
i odcinanie kuponów od sławy. A te eksploracje
przynoszą wyśmienite rezultaty, czego dobitnym dowodem
jest właśnie wydawnictwo "The Diary". Polecam
gorąco ten zestaw urokliwych pieśni, wart jest głębszego
zastanowienia, budząc respekt swoją pomysłowością,
precyzją wykonania i łamaniem utartych schematów.
(5,5)
Włodzimierz Kucharek
ARJEN ANTHONY LUCASSEN 117
TANGERINE DREAM
mistrzowie elektronicznych medytacji
Dla mnie to prawdziwy honor pisać o twórczości
i dorobku niemieckiej formacji Tangerine
Dream, grupy, która na początku lat 70-tych stworzyła
fundament pod jeden z zupełnie innowacyjnych kierunków
muzycznych zwany niekiedy rockiem elektronicznym,
a jej członkowie - założyciele oraz muzycy występujący
w składzie w późniejszym okresie jej działalności
to bezdyskusyjnie wirtuozi klawiatur, chociaż także
grę na innych "narzędziach" instrumentarium, także
tych czysto rockowych opanowali wzorcowo. Gdy spojrzeć
obiektywnie na fonograficzny dorobek zespołu,
można przeżyć szok i niedowierzanie, ponieważ na koncie
płytowym w ich biografii zapisano ponad… 300, słownie
trzysta!!!, płyt długogrających, w tym grubo ponad
100 studyjnych, a obok nich longplaye koncertowe,
kompilacyjne, EP-ki, single i zapisy muzyki filmowej. To
bez wątpienia fenomen w rockowym gwiazdozbiorze,
który zapoczątkował rewolucję w zakresie kreowania
brzmienia, a następnie konsekwentnie rozwijał swoje
koncepcje artystyczne, od tych niezwykle złożonych,
wymagających skupionego odbioru, aż po melodycznie
nośne, lekkie i rozrywkowe.
Szef HMP, aby wzmocnić wymowę felietonu
zaproponował, żeby do szkicu o Tangerine Dream
dołączyć recenzję wybranego przeze mnie albumu. Jestem
absolutnie w kropce, a rozstrzygając dylemat, którą
z płyt zarekomendować Czytelnikom HMP, zdaję sobie
sprawę z ułomności mojego wyboru. Dziesiątki płyt długogrających
Tangerine Dream posiada status dzieł wybitnych,
następna setka z okładem to wydawnictwa bardzo
dobre, z kolei tych dobrych nie zliczę, natomiast
słabszych jest tyle co "kot napłakał", rozbijając się o granicę
błędu statystycznego. Tangerine Dream to pionierzy
muzyki elektronicznej, przedstawiciele tzw. Szkoły
Berlińskiej (obok Ash Ra Tempel czy Agitation Free),
zaliczani na wczesnym etapie swojej twórczości do szerokiego
nurtu krautrocka. Od początku stawiali stylistycznie
na równouprawnienie brzmienia instrumentów
akustycznych (gitara, saksofon, flet, perkusja, czasami
fortepian) oraz baterii klawiatur elektronicznych. Partie
wokalne pojawiały się w twórczości Niemców sporadycznie,
ale jak już zdecydowali, że na ścieżkach albumu
wystąpi wokal, to było to posunięcie przemyślane, doskonale
zintegrowane z warstwą instrumentalną i powalające
urodą. Wystarczy w tym miejscu odwołać się przykładowo
do albumu "Tyger", na którym Jocelyn Bernadette
Smith zaśpiewała wiersze Williama Blake'a
doprowadzając, przede wszystkim potencjałem melodycznym
słuchaczy do ekstazy. Bo te fragmenty są tak
piękne, że komentowanie ich skazane jest na niepowodzenie.
Ale główną cechą charakterystyczną kompozycji
są dynamiczno-rytmiczne, powtarzalne i chwilami
dosyć jednostajne sekwencje syntezatorowe. Jeżeli z gry
na instrumentach elektronicznych można uczynić
sztukę najwyższej jakości, to członkowie grupy rozwiązali
to zadanie perfekcyjnie. Tworząc swoje niekiedy nieco
kosmiczne, dźwiękowe kolaże poruszali się swobodnie
zarówno po terytorium zarezerwowanym dla muzyki
eksperymentalnej, awangardowej, jak też intensywnie
wywierali wpływ na stylistykę bliską rockowi, muzyce
pop i symfonicznej. Nie wolno pod żadnym pozorem zapomnieć
o jeszcze jednym komponencie, mianowicie tematach
melodycznych, które praktycznie w każdej kompozycji,
tej krótszej, trwającej na przykład na płytach z
lat 80-tych, "Exit" czy "Le Parc" niekiedy trochę ponad
trzy minuty, oraz tej rozbudowanej o suitowej strukturze,
płynącej w przestrzeń ponad 20 minut, wyłaniały
się zawsze z gęstej zawiesiny dźwięków jak piękna panna,
poruszająca się z gracją po wytyczonych ścieżkach.
Żeby się przekonać o prawdziwości moich słów sięgnijcie
po kilka przykładów z "Le Parc", jak "Tiergarten",
"Bois De Boulogne" czy "Zen Garden", z "Cyclone"
albo znakomitej "Stratosfery".
Oddzielną bajką były koncerty Tangerine
Dream, rodzaj performance, sztuki, której składnikami
były dźwięki, światło, show laserowe i projekcje filmowe.
Przeżycia dla słuchacza i widza jednocześnie, których
wprost nie da się opisać, w czasie których zmysły ludzkie
wpadały w szaleństwo. Atmosfera widowiska, spektaklu,
jak na teatralnej arenie przyciągała jak magnes, wprowadzając
zebraną widownię w trans i oszołomienie. Wiem,
co piszę, bo byłem. Nie chciałbym nadużywać wielkich
słów, ale ten spektakl przypominał misterium, w którym
wszyscy obecni zjednoczeni byli w jednym celu, przeżywania
czegoś wielkiego. Bo występy Tangerine
Dream przenosiły publiczność w zupełnie inny wymiar,
pozwalając odciąć się całkowicie od otaczającej, wtedy
burej i szarej polskiej rzeczywistości. Niestety, pokolenie,
które ze względów metrykalnych nie doświadczyło
tych chwil wzruszeń i estetycznego podniecenia, nie będzie
miało nigdy okazji przekonać się o prawdziwości
tych słów, gdyż główny inicjator, motor napędowy zespołu,
absolutny autorytet i artysta(!) w pełnym tego
słowa znaczeniu, jednocześnie założyciel bandu w roku
1967, Edgar Froese zmarł 20 stycznia 2015r. W ten
sposób końca dobiegła legenda, ale pozostały na szczęście
miliony dźwięków, które kpią sobie z upływającego
czasu, a gdy sięgam po te wysłużone albumy, którym
"stuknęła" czterdziestka, także współcześnie zachwycam
się ich pięknem i podziwiam wizjonerskie spojrzenie na
rozwój sztuki muzycznej. Tangerine Dream był, jest i
całe dekady będzie symbolem tego, co w muzyce najlepsze,
tego, co buduje jej jakość, windując ją na nieosiągalny
dla wielu poziom. Przez skład grupy "przewinęło"
się wiele wybitnych indywidualności, wśród nich Klaus
Schulze, Christoph Franke, Peter Baumann,
Johannes Schmoelling i całe zastępy innych. Doczekali
się już swoich następców, bo przecież naturalnym spadkobiercą
twórczości Edgara, został jego syn Jerome
Froese, który kontynuuje dzieło ojca.
Jako formę zachęty do zapoznania się z bogactwem
fonograficznym Tangerine Dream postanowiłem
skreślić kilka słów na temat albumu pochodzącego z
roku 1975, a zatytułowanego "Ricochet".
Tangerine Dream - Ricochet
1975 Virgin Records
Wybierz album z dyskografii Tangerine Dream i napisz
recenzję tak, żeby czytelnicy felietonu o zespole otrzymali
coś z ich biografii artystycznej na tzw. dobry początek.
Michał rzucił hasło, a mnie dosłownie zmroziło zadane
samemu sobie pytanie, co wybrać z taaaakiego dorobku
Foto: Tangerine Dream
jako reprezentatywną próbkę twórczości. Po zastanowieniu
pozbyłem się tego dylematu, podejmując decyzję w
pełni subiektywną i typując album, od którego tak naprawdę
zaczęła się moja przygoda z muzyką niemieckiego
bandu i, który spowodował, że stanąłem w jednym szeregu
z tysiącami jego fanów. Ale źródłem iskry, która rozpaliła
wielkie ognisko zainteresowania i podziwu dla rockowo
- elektronicznych wizji "Mandarynkowego snu", był
Pan Jerzy Kordowicz, redaktor z radiowej Trójki, fan
tego rodzaju dźwięków, który w swojej autorskiej audycji
spopularyzował dzieła Tangerine Dream w takim stopniu,
że w latach 70-tych formacja posiadała w Polsce (i nie
tylko) status mega-gwiazdy, a na koncerty "waliły" tłumy.
Do końca życia nie zapomnę tego dnia, poznańska Arena,
9 grudnia 1983. Zimno jak cholera było już w pociągu z
mojego rodzinnego miasta Bydgoszczy. Przed halą zbity
tłum. Bilety rozeszły się już wiele tygodni wcześniej, ja
trzymałem swój w kieszeni jak najdroższy skarb, stojąc
spokojnie w długaśnej kolejce. Wszedłem do środka,
wszędzie nieprzebrane tłumy ludzi, którzy powoli zajmowali
miejsca na trybunach i na płycie. Krótko przed godziną
"W" słabo nagrzaną salę spowiły dodatkowo "egipskie
ciemności". Cisza jak makiem zasiał. Wszyscy zarejestrowali
jakiś ruch na scenie, ale kto tam się szwendał,
trudno było ustalić. Dopiero później okazało się, że muzycy
byli ubrani na czarno, wtapiając się skutecznie w tło
zajęli miejsca tyłem do widowni przed gigantyczną ścianą
instrumentów klawiszowych i głośników i dopiero wtedy
powoli zaczęło przebijać się światło, a z potężnych zestawów
głośnikowych popłynęły pierwsze dźwięki, a na
monstrualnej wielkości ekranie zaczęły pojawiać się filmy
i zdjęcia Kosmosu, świata wody, przestrzeni powietrznej.
Na widowni, nie wiem, ile tysięcy zasiadło na płycie, entuzjazm
nie do opisania, który spowodował, że wszyscy zapomnieli
o niedogodnościach związanych z niską temperaturą
otoczenia, a temperatura podniosła się chyba do
skali tropików. Pamiętam, że sporo kawałków zagrali wtedy
ze swojego najnowszego wówczas albumu "Hyperborea",
były też liczne numery z "Exit" (1981) z recytacją po
rosyjsku w utworze "Kiew Mission". Po każdym utworze
siedzący na dole, na boisku hali Arena, słuchacze wstawali,
wywołując znane z boisk sportowych zjawisko meksykańskiej
fali. W dłoniach wielu trzymało koperty z
winylowymi wydawnictwami Tangerine Dream, unosząc
je triumfalnie do góry. Był to jeden z tych niezapomnianych,
magicznych koncertów, po których wspomnienia
zostają do końca świata i jeszcze dłużej. Ale powróćmy na
moment do inspiracji, czyli programu J.Kordowicza.
Dzięki niemu i falom eteru znałem już wcześniejsze płyty
grupy, począwszy od "Electronic Meditation" z roku
1970. Oczywiście wtedy o winylowym oryginale można
było pomarzyć, dlatego tonsilowskie taśmy (kiedyś firma
Tonsil we Wrześni produkowała obok cenionych kolumn
głośnikowych także kasety magnetofonowe) "katowałem"
z wysłużonego kaseciaka, a brzmienie z dzisiejszej perspektywy
wołało głośno "o pomstę do nieba". Ale tak
naprawdę wtedy jako smarkaty licealista uległem modzie,
niewiele rozumiejąc jeszcze z elektronicznych wizji kreowanych
przez Niemców. Podobny los spotkał w moim
rozumie kolejne albumy "Alpha Centauri", "Zeit", "Atem"
i "Pheadra". Dziwne, rozciągnięte pasaże tonów eksperymentalnych,
które nie zawsze zawierały w swoim wnętrzu
nawet namiastkę motywu melodycznego, tworzyły mocno
"rozmyte" frazy rodem z science-fiction. Bo dla mnie wtedy
to była fantastyka, nie byłem przygotowany wiekowo i
intelektualnie na odbiór tak śmiałych, często atonalnych,
awangardowych fraz muzyki, niełatwej w konsumpcji,
wymagającej wielu podejść, żeby zgłębić jej tajniki, żeby
się z nią oswoić. Minęło kilka lat, dojrzałem i trafiło na
"Ricochet". Longplay "Ricochet" zawiera kapitalną muzykę,
o swoim niepowtarzalnym klimacie, na którym
twórcom udało się powiązać artyzm, absolutną wirtuozerię
z emocjami, wyrazistymi liniami melodycznymi. "Ricochet"
to w pewnym sensie ewenement, bo obejmuje w
całości premierowy materiał, zarejestrowany "live". Żaden
fragment albumu nie ukazał się wcześniej w nagraniu studyjnym.
W zasadzie ta płyta to jedna kompozycja, jeden
zintegrowany organizm dźwiękowy, w sumie nieco ponad
38-minut muzyki, które ze względu na ówczesne możliwości
techniczne "czarnej dużej płyty" podzielony na dwie
części, part I - 17 minut i part II - 21. Wtedy skład Tangerine
Dream tworzyło trio Froese-Franke-Baumann, a
utwór został zarejestrowany na koncertach z roku 1975
we Francji i Wielkiej Brytanii. Pomimo tego, że "Rico-
118
TANGERINE DREAM
chet" stanowi jeden utwór, to muzyka ze swoim różnorodnym
charakterem wcale nie jest homogeniczna. Część
pierwsza rozwija się powoli, wręcz leniwie, nabierając wraz
z upływającym czasem rozpędu, a jej atmosfera zdominowana
została przez dźwiękowy mrok, tajemniczość,
podkreślone także efektami specjalnymi w zakresie
brzmienia. Główny temat melodyczny rodzi się bez pośpiechu,
a później w wolnym tempie następuje jego
rozwinięcie, z narastającymi sekwencjami elektronicznymi.
"Ricochet" wykazuje tendencję wspólną dla wielu
wcześniejszych utworów Tangerine Dream, mianowicie
startuje bardzo skromnie, wręcz brzmieniowo ascetycznie,
a później zachowuje się jak w efekcie kuli śniegowej, czyli
sukcesywnie przybywa dźwięków syntezatorowych, do
akcji często włącza się gitara Edgara Froese, coraz intensywniej
pracuje perkusja i gdy te wszystkie wspólnie zebrane
partie instrumentalne spotykają się w jednym punkcie,
osiągają apogeum dynamiki i kumulacji brzmienia, po
czym często następuje systematyczny, rozłożony w czasie
powrót do fazy początkowej. Żadnych gwałtownych
łamańców, całość proporcjonalnie skonstruowana, choć w
trakcie kompozycja "przeżywa" zwroty tempa, przechodzi
do nowego motywu melodycznego. Podobnie zachowuje
się przez 38-minut "Ricochet", który obok bogatych pasaży
elektronicznych dostarcza także solidną porcję
dźwięków, które można podejrzewać o pewne konotacje
ze space-rockiem. Jeden element warsztatu wykonawczego
może niektórych słuchaczy irytować, a chodzi mi w tym
miejscu o elektroniczne, zaprogramowane beaty perkusji,
ale chciałbym podkreślić, że moim zdaniem takie
rozwiązania w przypadku Tangerine Dream nie stanowią
"obciachu", ponieważ są one wpisane niejako w charakter
muzyki elektronicznej. W części środkowej "Ricochet -
Part I" notujemy delikatne odniesienia do kosmicznej
muzyki pierwszych albumów, łącznie z fragmentami swobodnie
konfigurowanymi, często improwizowanymi, o
dosyć jednorodnym rytmie. W części drugiej delikatnej
korekcie podlega nastrój, który przechodzi do fazy pewnej
melancholii. Jako komponent pełniący rolę wprowadzenia
służy tutaj miękki, łagodny pasaż fortepianowy, któremu
akompaniuje "mellotronowy" flet. Po tej partii inauguracyjnej
metodologia tworzenia kształtu kompozycji jest
podobna jak we wcześniejszych frazach. Najpierw powstaje
pierwowzór, czyli figura rytmiczna i wzorzec dźwiękowy
nakreślony przez sekwencery. To jest z kolei fundament
stanowiący punkt wyjścia do "modelowania" pasaży syntezatorowych
z nieco zachowawczym udziałem perkusji.
Pojawiają się liczne wariacje instrumentalne, stanowiące
piękną ozdobę całej konstrukcji, a muzyczna akcja zmienia
się raczej powoli, bez pośpiechu, dosyć jednostajnie,
bez zrywów i rytmicznych skoków. Pomimo tej programowej
jednorodności i jednolitej strukturze całość tej wspaniałej
mozaiki dźwięków układa się w wysmakowany,
pobudzający wyobraźnię krajobraz dźwiękowy. Na jeszcze
jeden aspekt albumu "Ricochet" chciałbym zwrócić uwagę,
być może banalny i nie wart uwagi, ale według mnie
istotny i potwierdzający klasę wykonawców. Przypominam
mianowicie, że jest to zapis koncertu, który zadaje
kłam często spotykanej tezie, że dobry inżynier dźwięku
wcale nie musi posiadać muzycznego talentu, aby w zaciszu
studia nagraniowego wyczarować ze swoich elektronicznych
"zabawek" różne "cuda- wianki". Trio Tangerine
Dream nic nie ukrywa, przeciwnie, jawnie, na scenie
przed publicznością daje prawdziwy popis kompetencji
artystycznych. Froese-Franke-Baumann nie obawiają się
publicznie obsługiwać swoich elektronicznych "przyjaciół",
ponieważ to oni sami, wykorzystują swoje indywidualne
umiejętności, uderzają w klawisze, projektując
efekt końcowy. To nie maszyny zaprogramowane przez
roboty wydają z siebie nieskoordynowane piski, to stuprocentowi
artyści "malują" te dźwięki przy pomocy swojego
poczucia estetyki, głosu duszy i potrzeby serca. Bo takiego
piękna robot stworzyć nie potrafi. Być może niektórym
odbiorcom "kłóci" się artyzm w sztuce muzycznej z odhumanizowanym,
przynajmniej teoretycznie, brzmieniem
elektroniki, ale w tym przypadku paradoks polega na tym,
że sztucznie wygenerowane dźwięki emanują niesamowitą
aurę i nieprzeciętne piękno, pozwalające pokochać tę
muzykę "na zabój". Dlatego proponuję, żeby wszyscy ci,
którzy nie znają twórczości Tangerine Dream rozpoczęli
swoją edukację od albumu "Ricochet", mając od początku
świadomość, że to nie jedyny, piękny, lśniący diament
upiększający "Mandarynkowy sen". Album "Ricochet" to
zdecydowanie kamień milowy w prezentacji "na żywo" potencjału
i możliwości nurtu stylistycznego zwanego rockiem
elektronicznym, którego pionierem był zespół Tangerine
Dream. To także wzorzec, jak tworzyć koncepcje
dzieła muzycznego tak, aby potrafiło zaspokoić gusta słuchaczy
i wymagania profesjonalne muzyków. A takich
przykładów w biografii Tangerine Dream multum, także
w wersji live", "Encore", "Logos" i inne albumy, to kolejne
etapy edukacji.
Włodek Kucharek
TANGERINE DREAM 119
Shadows Will Be Rising Soon
Tym razem zamiast wstępu jedna istotna uwaga. Niniejszy wywiad, niestety, nie
jest materiałem pierwszej świeżości, więc pojawiające się pod koniec dywagacje odnośnie
koncertowego setu dotyczą przygotowań do trasy, która miała miejsce w połowie ubiegłego
roku. Wszystko inne co istotne znajdziecie poniżej. Odpowiada Hansi Kürsch.
komponujemy, a nie sama realizacja nagrań. Oczywiście,
o ile zdecydujemy się nazwać to problemem, bo
prawda jest taka, że, choć album nie jest najłatwiejszy
w odbiorze, osiągnęliśmy dokładnie taki efekt, w jaki
celowaliśmy. Natomiast jeśli chodzi o porównanie do
Trans-Siberian Orchestra, myślę, że nasze brzmienie,
mimo że wymagające, nadal jest dość agresywne.
Będę się spierał. (śmiech) Dla mnie agresywne są poszczególne
partie, ale nie brzmienie samo w sobie.
Nie mam problemu z tym, że tobie się nie podoba. Nie
tworzyliśmy go z myślą o zadowoleniu wszystkich, ale
i nie zakładaliśmy, że ma ono kogoś odrzucić. Szukaliśmy
brzmienia, które w naszej ocenie najlepiej oddawałoby
charakter naszej muzyki. Niektórzy, tak jak ty,
Gdybyśmy rozmawiali o nagraniach na żywo, wtedy
przyznałabym ci rację. Mając na scenie orkiestrę i
chór nie można sobie pozwolić, by zostały one zdominowane
przez zespół, bo w tej sytuacji sięganie po dodatkowych
muzyków zwyczajnie mijałoby się z celem.
Gitary i perkusja siłą rzeczy muszą zostać
schowane. Trudno mi jednak przyjąć do wiadomości,
że realizując "Beyond the Red Mirror" w studiu nie
można było, bez start dla ogólnej selektywności, położyć
większego nacisku na gitary i perkusję i sprawić,
by całość brzmiała bardziej… No cóż, bardziej
metalowo.
To jest metalowe brzmienie. Metalowe brzmienie, którego
nie doświadczysz słuchając żadnego innego zespołu.
Przynajmniej w mojej opinii żaden inny zespół nie
ma tak bogatej panoramy dźwiękowej i nie wykorzystuje
tak wielu instrumentów grających tak różne rzeczy
w tym samym czasie. Albo to akceptujesz, albo nie.
Nieważne gdzie nagrywasz ani jak podchodzisz do
realizacji, nie można potraktować całości tak, jak w
przypadku typowego metalowego albumu. Nie jesteśmy
typowym zespołem heavy metalowym, a nasze
brzmienie jest definiowane przez to, co komponujemy.
Owszem, w kilku miejscach istniały pewnie jakieś możliwości
kompromisu, i pewnie część osób wolałaby,
gdybyśmy zdecydowali się na brzmienie, które eksponowałoby
pewne konkretne elementy. Gdybyśmy na
przykład zrobili to samo co na "Nightfall in Middle-
Earth", gdzie mimo złożonych kompozycji ostatecznie
postanowiliśmy wyeksponować perkusję i chórki.
Wszystko inne otrzymało niższy priorytet. Tym, którzy
obecnie skarżą się na brzmienie, takie rozwiązanie
na pewno bardziej by odpowiadało, ale wtedy narzekaliby
inni. Naprawdę nie jest łatwo znaleźć właściwą
mieszankę. To produkcja najwyższej jakości, co do
tego nie mam wątpliwości, ale jednocześnie mam też
pełną świadomość, że muzyka, która jest tak absorbująca,
jest jednocześnie bardzo wymagająca. Sadzę
też, że im słabszy sprzęt grający oraz im niższa jakość
materiału źródłowego, na przykład w formacie mp3,
tym gorsza wydaje się produkcja. Co oczywiście nie
oznacza, że nie słyszałem narzekania na brzmienie ze
strony osób, które album słuchały wyłącznie z płyty
CD albo płyt analogowych…
Ja z grupy narzekających na CD. (śmiech)
Tutaj temat też istnieje, ale to też w dużej mierze
kwestia osobistych upodobań. Nie ulega jednak kwestii,
że im poziom kompresji wyższy, tym ten materiał
gorzej brzmi. To oczywiste, bo dzieje się tu tak wiele,
że poniżej pewnego progu wszystko zwyczajnie się rozjeżdża.
HMP: Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażony,
ponieważ nie jest to moją intencją, ale na początek
będę narzekał. Będę narzekał na brzmienie "Beyond
the Red Mirror", bo przy pierwszych kilku odsłuchach
trudno było mi się skupić na czym innym. Nie
jest ono tak duszne, jak na "A Twist in the Myth",
tamtego albumu z uwagi na realizację w ogóle ciężko
mi się słucha, ale w odniesieniu do "At the Edge of
Time" sprawia wrażenie mocno stłumionego i brakuje
mu metalowego szlifu. W pewnym sensie przypomina
mi koncertowe brzmienie Trans-Siberian Orchestra,
gdzie z jednej strony jest walka o selektywność,
bo zespołowi towarzyszy orkiestra, a z drugiej
wśród publiczności zasiadają zarówno dzieci jak i
osoby wiekowo mocno zaawansowane, których charakter
brzmienia ma nie odstraszać. Nie twierdzę, że
wy również troszczyliście się o najmłodszych i najstarszych,
ale mam wrażenie, że rezultat jest podobny.
Hansi Kürsch: …Mogę? (śmiech) W porządku. Przede
wszystkim nie czuję się w żaden sposób urażony. Co
do brzmienia "Beyond the Red Mirror", na co musisz
zwrócić uwagę, gdy mówimy o produkcji, to fakt, że
zasadniczo mamy do czynienia ze ścianą dźwięku.
Mam tu na myśli pełny zakres częstotliwości i całe spektrum
instrumentów, które muszą ze sobą współgrać.
A to oznacza, że nie ma mowy o osiągnięciu typowego,
metalowego brzmienia. Obecnie problem z metalowym
brzmieniem jest taki, i nie chcę być w tym momencie
arogancki, ale takie są fakty, że wiele płyt brzmi bardzo
plastikowo. Słuchacze są do tego tak przyzwyczajeni,
że gdy cokolwiek wykracza poza te ramy, stwarza
problemy. To kwestia tego, z czym masz do czynienia
na co dzień. Przyglądając się dokładniej i szczegółowo
analizując muzykę, którą stworzyliśmy, łatwiej zrozumieć,
dlaczego brzmienie jest właśnie takie, a nie inne.
Na pewno nie można go łatwo porównać do typowego
metalowej produkcji. Na płycie dzieje się tak wiele, że
nie jest możliwe osiągnięcie normalnego, przejrzystego
brzmienia, o które mógłby się pokusić bardziej typowy
zespół. To problem, z którego zdawaliśmy sobie sprawę
i u podstaw którego leży raczej to, w jaki sposób
Foto: Nuclear Blast
nie odebrali go jako właściwe, ale ja uważam, że właśnie
takie jest. To w dużej mierze kwestia gustu, a może
również… dźwiękowej filozofii. Im mocniej zagłębimy
się w temat, tym bardziej zdasz sobie sprawę, że tak
naprawdę nie mieliśmy wielkiego wyboru.
To ostatnie rozumiem doskonale. Rozumiem też, że
nie mogliście potraktować nowego albumu jak na
przykład "Somewhere Far Beyond", choć nie powiem,
że nie chciałbym usłyszeć, jak mogłoby brzmieć
"Beyond the Red Mirror", gdybyście, nawet w mocno
ograniczonym zakresie, jednak to zrobili…
Na "Somewhere Far Beyond" mieliści zasadniczo trochę
klawiszy i bardzo dużo gitar rytmicznych. Samych
gitar rytmicznych grających często bez gitary prowadzącej,
ponieważ styl Andre (Olbricha - przyp. red.)
oraz jego podejście do struktur kompozycji i aranżacji
był w tamtym okresie zupełnie inny. Brzmienie koncentrowało
się głównie na gitarach rytmicznych, wokalach
i perkusji, było w pełni przejrzyste i nie tak
wymagająca względem słuchacza jak nowe rzeczy. Ale,
gdy słucham "Beyond the Red Mirror", nadal słyszę
dokładnie każdy element kompozycji, każdy instrument
i każdą partię. I właśnie to było naszym priorytetem.
Myślę, że słychać to na każdym przyzwoitym
sprzęcie. Co mnie natomiast śmieszy, to gdy ludzie
narzekają na trigerowanie, ponieważ akurat brzmienie
perkusji jest bardzo naturalne.
No cóż, fanem brzmienia perkusji, a w szczególności
werbla na "Beyond the Red Mirror" również nie jestem.
Ale to naturalne brzmienie werbla. Ten werbel właśnie
tak brzmi (nie miałem serca sugerować Hansi'emu wymiany
werbla - przyp. red.). W kwestii perkusji większość
zespołów brzmi tak samo, ponieważ wszyscy
używają nie tylko tych samych sampli, ale najprawdopodobniej
również tego samego oprogramowania. Ludzie
są do niego tak przyzwyczajeni, że definiują je jako
dobre brzmienie, choć nie jest ono w żadnym stopniu
naturalne. My perkusję nagrywaliśmy w pomieszczeniu
pozwalającym na uchwycenie jej naturalnej
charakterystyki, więc siłą rzeczy brzmi ona inaczej od
tego, co zdaniem niektórych powinno stanowić dla nas
punkt odniesienia.
Ostatnie pytanie odnośnie brzmienia. Obiecuję, że
kolejne będą już przyjemniejsze, ale to jedno jeszcze
muszę zadać. Nie uważasz, że nawiązujący na swój
sposób nie tylko do "Imaginations from the Other
Side", ale i do "Somewhere Far Beyond", nieco ucierpiał
na takim a nie innym podejściu do realizacji reszty
albumu?
Rozumiem, co masz na myśli, ale nie, wcale tak nie
uważam. Szczególnie, gdy wspominasz o "Somewhere
Far Beyond", płycie nagrywanej analogowo. Niezależnie
od tego, o którym utworze z nowej płyty będziemy
rozmawiać, to zupełnie inne brzmienie i zupełnie
inne elementy składowe samej muzyki. Tego nie da się
porównać. Riffy na "Somewhere Far Beyond" to
głównie power chordy tworzące względnie proste struktury.
Na nowej płycie z kolei prawie nic nie jest proste.
(śmiech) Trudno mi porównywać album z 2015
zrealizowany z orkiestrą i skomponowany od początku
z myślą o orkiestrze do albumu sprzed ponad 20 lat…
Nie porównujemy albumów. Miałem na myśli
120
BLIND GUARDIAN
wyłącznie utwór "The Holy Grail".
Pomijając kwestię melodyki w stylu lat 90., w zakresie
produkcji, a także samej kompozycji, utwór ten w
największym stopniu przypomina mi "This Will Never
End" z "A Twist in the Myth". Muzyka jest tak inna
od tego, co robiliśmy w latach 90., że naprawdę trudno
mi silić się na rzeczowe porównania. Oczywiście nie
oznacza, że wypieramy się tego, co wtedy robiliśmy.
Nadal są podobieństwa, w duchu samej muzyki oraz w
drobnych aspektach poszczególnych kompozycji, ale
całościowo, a w szczególności w kontekście tego, jak
obecnie traktujemy gitary, to coś zupełnie innego. Mając
to na względzie, a także mając na względzie samo
brzmienie gitar, nie potrafię sobie wyobrazić, jak na
album z roku 2015 mielibyśmy przenieść coś z albumu
realizowanego analogowo ponad 20 lat wcześniej.
Musielibyśmy się cofnąć do rzeczy dużo prostych,
znacznie mniej złożonych nawet od "The Holy Grail",
bo i ten utwór jest dużo bogatszy bardziej skomplikowany
niż może się wydawać. Mi jego brzmienie w zupełności
odpowiada, więc, podsumowując, choć rozumiem
co miałeś na myśli, nie wiem co moglibyśmy zrobić
inaczej, by zbliżyć się do twojej wizji. Nasze
postrzeganie zarówno samej muzyki jak i jej realizacji
jest obecnie po prostu zupełnie inne niż 20 lat temu.
Koniec o brzmieniu. Klasyczne chóry. Na płycie pojawiają
się aż trzy, ale naprawdę istotną rolę odgrywają
one głównie w "The Ninth Wave" oraz w
końcówce "At the Edge of Time"…
Nie do końca. Jeśli wsłuchasz się na przykład w ostatnią
cześć refrenu "The Holy Grail", on również wykonywany
jest przez klasyczny chór. Sporo jest ich też w
tłach. Potraktowaliśmy je podobnie jak w "Sacred Worlds"
i "Wheel of Time" na poprzednim albumie. Wszystkie
te "aaa" i "ooo" są też esencją "The Throne".
I właśnie to miałem na myśli. Czytając o trzech
klasycznych chórach człowiek spodziewa się rzeczy
w stylu "The Ninth Wave", a tu większość partii chórów
to jednak, ujmując rzecz ogólnie, typowy Blind
Guardian.
Dwie kwestie. Po pierwsze, te klasyczne chóry rzeczywiście
były pomyślane głównie na potrzeby intro i
outro w "The Ninth Wave". W pozostałych przypadkach
z powodzeniem wystarczyłby nam jeden, który
tak czy inaczej byśmy wykorzystali. Po drugie, mieliśmy
problemy z dopięcie grafików z chórem, z którym
mieliśmy pracować i dlatego musieliśmy sięgnąć po
inne. A dodatkowo, już w trakcie prac nad albumem,
pojawiły się pomysły rozwinięcia chórów w kilku dodatkowych
kompozycjach, jak we wspomnianym "The
Holy Grali" czy wymienionej przez ciebie końcówce
"At the Edge of Time". Poza tym miał to być jedynie
dodatkowy element, dodatkowy ozdobnik. Używanie
chórów na całej płycie byłoby krokiem za daleko.
Chóry jako chóry miały być wyeksponowane wyłącznie
w "The Ninth Wave" i "At the Edge of Time".
Stopień złożoności poszczególnych kompozycji sprawia,
że, o czym sam wspomniałeś wielokrotnie, "Beyond
the Red Mirror" jest materiałem bardzo wymagającym.
Tym bardziej, że oprócz partii rozbudowanych
partii instrumentalnych praktycznie na całej
płycie mamy również bardzo rozbudowane partie wokalne.
Długość tekstów sprawia, że wokale są niemal
wszędzie.
(śmiech) Prawie zawsze piszę długie teksty.
Inaczej natomiast potraktowaliście partie orkiestry.
W "Wheel of Time" na poprzednim albumie w długich
fragmentach instrumentalnych grała wyłącznie
orkiestra. Na "Beyond the Red Mirror" z kolei orkiestra
funkcjonuje cały czas równolegle z zespołem.
Tak, to sią zgadzam. (śmiech)
A czy są na płycie utwory, które pisane były wyłącznie
z myślą o albumie z orkiestrą? Pytam, ponieważ
słuchając "Ashes of Eternity" oraz "The Throne"
mam wrażenie, że akurat te dwie kompozycje i bez
metalowego instrumentarium z powodzeniem by się
obroniły.
Szczerze mówiąc jest tu tylko jeden utwór, który był
komponowany z myślą o albumie z orkiestrą, ale, oczywiście,
praca nad album z orkiestrą wpływa również na
to, jak aktualnie komponujemy metalowe utwory. Słychać
to na "Beyond the Red Mirror", co do tego nie
mam wątpliwości, ale tak naprawdę jedynym utworem,
który pierwotnym zamierzeniu miał być wyłącznie
kompozycją na orkiestrę, jest "At the Edge of Time". W
pewnym momencie zmieniliśmy jednak zdanie, bardzo
podobnie jak miało to miejsce wcześniej w przypadku
"Wheel of Time". "Wheel of Time" to również miał być
utwór wyłącznie na orkiestrę, ale nie do końca podobało
mi się kilka jego części. Czułem, że to utwór z
potencjałem, ale w swojej oryginalnej formie nie miał
pozostałych kompozycji. Zasugerowałem Andre rozszerzenie
go o metalowy zespół, a on robiąc to dodał
jedynie gitarę rytmiczną zachowując intensywność
orkiestry. Stąd też "Wheel of Time" może się wydawać
bardziej przestrzenny od numerów, które znalazły się
na nowym albumie. W przypadku "At the Edge of
Time" było odwrotnie. Nie miałem żadnych wątpliwości
co do umieszczenia go na albumie z orkiestrą, aż
któregoś dnia Andre przyniósł do niego gitarową
aranżację i przekonał mnie do wykorzystanie go na
"Beyond the Red Mirror". metalowym albumie. Wszystkie
pozostałe utwory powstały już naturalnie w trakcie
prac nad nowym, ale bez wątpienia pod silnym klasycznym
wpływem. Gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę,
postanowiliśmy to wyeksponować na etapie produkcji,
robiąc z nich niejako zapowiedź naszego następnego
albumu z orkiestrą. Stąd też miejscami orkiestra stała
się niemal tak samo istotna jak sam zespół.
Foto: Nuclear Blast
Czy podczas prac nad kolejnymi kompozycjami, gdy
te przybierają coraz bardziej rozbudowane formy,
pojawia się w waszej głowie pytanie czy my damy to
odpowiednio nagrać? W końcu im więcej ścieżek i
więcej partii tym trudniej o bez wątpienia trudniej o
satysfakcjonującą realizację.
(śmiech) Przynajmniej od czasu "A Night at the Opera"
mamy w tym zakresie pewne doświadczenie. To zawsze
jest wyzwanie, ale z biegiem lat nabyliśmy pewności,
że to, co planujemy, uda nam się zrealizować
na etapie produkcji. Rozbudowa struktur poszczególnych
utworów to naturalna konsekwencja naszego
sposobu komponowania. Co ważne to fakt, że nawet
jeśli już w swojej podstawowej formie sam szkielet
danej kompozycji jest bogaty, nasze patenty i tak z
reguły dobrze się sprawdzają. Stąd, choć może zabrzmi
to dziwne, moje obawy względem większości kompozycji
były tym razem umiarkowane. Nie było do
końca przekonany jedynie co do "Ashes to Eternity",
ponieważ, choć nie zawiera on orkiestracji, bardzo dużo
się w nim dzieje. Jeśli skupisz się na samych gitarach,
zauważysz, że tak naprawdę trudno znaleźć tam
miejsce dla wokali. Już bez nich brzmienie wydaje się
pełne. Sądzę jednak , że w trakcie samej produkcji
utwór ten wyszedł nam szczególnie dobrze. Kilka innych
z kolei, których tytułów teraz nie wymienię, a
które wydawały mi się mniej skomplikowane, okazało
się być bardziej wymagającymi.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że utwór "Twilight
of the Gods" miał gotowych kilka różnych refrenów.
Często zdarza wam się pracować w ten sposób,
że refren dopasowujecie do już praktycznie gotowej
kompozycji wykorzystując kilka różnych wariantów?
Czasami. Najczęściej albo od początku mamy dobrą
linię wokalną, która ma być refrenem, albo część instrumentalną,
którą uważamy za interesującą i do której
przygotowuję cztery czy pięć wstępnych linii wokalnych
i które stanowią podstawę do podjęcia ostatecznej
decyzji. W przypadku "Twilight of the Gods"
przez długi czas mieliśmy jeden konkretny refren, ale
na etapie produkcji uznaliśmy, że jednak nie jest wystarczająco
dobry i postanowiliśmy spróbować czegoś
zupełnie innego. Po dwóch-trzech podejściach z reguły
mamy nowy refren. Możliwe, że już wcześniej zdarzyło
się, że ostatecznie mieliśmy ich więcej niż trzy, zanim
podjęliśmy ostateczną decyzję, ale nie przypominam
sobie, byśmy kiedykolwiek, jak w tym przypadku, mieli
ich sześć lub siedem i z których każdy był tak naprawdę
całkiem niezły. Problem tkwił w tym, że w mojej
ocenie żaden nie pasowały do ducha tej konkretnej
kompozycji. Czasem trudność polega na tym, i tak
było też w tym przypadku, że w utworze cały czas w
pewnym sensie wisimy na krawędzi. Od samego początku
utwór jest bardzo złożony, potem jest bardzo
wysoko, dalej kolejna część jest zupełnie inna i masz
wrażenie, że to już przedrerfen. A potem pojawia się
właściwy przedrefren i okazuje się, że poprzednia sekcja
to był jednak dopiero przedprzedrefrenem. (śmiech)
W ten sposób powstaje układ, do który bardzo trudno
znaleźć odpowiedzi refren. Taki, który dorównałby temu,
co w obrębie danej kompozycji działo się wcześniej.
Musieliśmy znaleźć coś, co byłoby zupełnie innego
od wcześniejszych sekcji, coś wolniejszego i bardziej
melodyjnego. Pierwotny refren był bardzo mroczny i
zupełnie nie w stylu Blind Guardian. Być może wykorzystamy
go kiedyś w innym utworze, ale w "Twilight
of the Gods" po prostu nam nie pasował.
W takich sytuacjach zawsze można postawić na minimalizm.
Refren jednozdaniowy, coś jak "Back in the
Village" Iron Maiden. Efekt zaskoczenia na pewno
zostałby osiągnięty. (śmiech)
To coś, co w dużym stopniu zależy od samej muzyki.
Gdy poszczególne jej elementy rozbiegają się w tak
wielu różnych kierunkach… Na przykład "The Throne",
w utworze, w którym tak dużo się dzieje, jednozdaniowy
refren w stylu "Back in the Village" wyhamowałby
całą kompozycję. Fraza "we must serve the fire"
to niemal, niemal to co w "Back in the Village", ale gdybyśmy
na tym poprzestali, efekt nie byłby zadawalający.
Musieliśmy stawiać na bardziej złożone formy.
Co oczywiście nie oznacza, że w przyszłości nie stworzymy
jednofrazowego refrenu. To nie jest tak, że wynaleźliśmy
nową technikę i nie potrafimy korzystać z
innych. (śmiech) To kwestia tego, co daje nam i czego
potrzebuje dany utwór i jego duch.
Pozostając w temacie refrenów, ten w "The Ninth
Wave" o wyjątkowo pozytywnym wydźwięku tworzy
bardzo mocny kontrast z resztą kompozycji. Od po-
BLIND GUARDIAN 121
czątku taki był zamysł?
Nie, to się po prostu stało. Zagłębiając się w proces
twórczy, oceniamy poszczególne partie na poziomie
emocjonalnym. To, jak nas poruszają, jak płyną. Gdy
nagrywaliśmy refren do "The Ninth Wave" nikt nigdy
nie zasugerował, że ten refren jak na ten utwór może
być zbyt budujący czy zbyt pozytywny. Odbieraliśmy
go jako odświeżającą zmianę w ramach kompozycji i
właśnie to staramy się robić komponując refreny. Mają
się wyróżniać na tle utworu. W "The Ninth Wave" było
to o tyle dobre, że patrząc na teksty, to jedyny fragment,
w którym możemy zasugerować, że istnieje coś
jak światło na końcu tunelu. Poza tym to mroczny
utwór będący częścią mrocznej historii. To coś, w co
wierzą ci, którzy pozostali wierni dawnym bogom, wizja
zbawienia dająca na dzieje, na lepszą przyszłość.
Muzyka w tym miejscu bardzo dobrze uzupełnia słowa.
Limitowane wydanie "Beyond the Red Mirror" jest
rozszerzone o "Distant Memories". Ale czy nie jest
tak, że to nie tyle bonus, co utwór, którego klasyczne
"pudełkowe" wydanie płyty zostało pozbawione?
Nie byłoby to całkowicie błędne stwierdzenie. Uznaliśmy,
że płynność wersji "pudełkowej", którą otrzymali
dziennikarze i rozgłośnie radiowe, jest naprawdę
dobra. I bez "Distant Memories" całość jest bardzo wymagająca
i przeciętny słuchacz może mieć problem z
przebiciem się już przez te dziesięć podstawowych
kompozycji. Stąd postanowiliśmy zachować "Distant
Memories" na wydanie limitowane. Dodatkowo, gdy
przyjrzysz się konceptowi, to trochę tak jak z "Władcą
pierścieni" i wersją reżyserską - ten utwór opowiada
część historii, ale nie jest niezbędny do jej zrozumienia.
To dodatkowo przemawiało za takim rozwiązaniem.
Ponadto, fani Blind Guardian i tak zwykle kupują
wydania limitowane, ponieważ interesuje ich
wszystko i chcą mieć jak najwięcej muzyki. Mieliśmy
więc świadomość, że tak czy inaczej "Distant Memories"
ich nie ominie. Nam osobiście nie robiło to
wielkiej różnicy.
Limitowane, dwupłytowe wydanie dodatkowo zawiera
utwór "Doom". Czy to już klasyczny bonus?
"Doom" to część konceptu, a jednocześnie jego rozwinięcie.
Właściwa historii kończy się na "Grand Parade",
ale jest to zakończenie otwarte. "Doom" może być
postrzegany jako swojego rodzaju sequel, ponieważ
opowiada o tym, co dzieje się z upadłym synem po jego
potępieniu. Problem z "Doom" polegał na tym, że
utwór ten został skomponowany 17 lat temu i z uwagi
na jego charakter trudno było nam umiejscowić go na
płycie gdzieś wcześniej. Atmosfera utworu jest na swój
sposób przerażająca i nie do końca współgrała z rzeczami,
które tworzyliśmy na przestrzeni ostatnie czterech
lat. Nie było innej opcji niż umieszczenie go niż na
końcu, a regularnej wersji albumu po prostu musiała
kończyć się "Grand Parade".
Refren "Grande Parade" ma bardzo klasyczny charakter.
To efekt konkretnej inspiracji?
To efekt mojej współpracy z Andre. Nie sądzę, by można
było wskazać dla niego jakąkolwiek bezpośrednią
inspirację, ponieważ, gdy pracujemy razem, jeden
nigdy nie wie, o czym dokładnie myśl drugi i do czego
to doprowadzi. W ten sposób powstał też ten sarkastyczny
refren. Na pewno nie myślałem wtedy o niczym
klasycznym. Jeśli myślałem o czymkolwiek, byłoby to
Queen, choć niekoniecznie akurat w refrenie. Po prostu
niektóre fragmenty i struktury tego utworu od początku
wydawały mi się na swój sposób bliskie Queen.
Uważam też, sam początek refrenu jest mniej klasyczny
niż wiele innych rzeczy na "Beyond the Red
Mirror". Koniec refrenu jest natomiast tak klasyczny,
że sam nie wiem jak do tego doszło. To absolutnie naturalny
proces. Gdy kreatywność zaczyna działać, musisz
za nią podążać. Nie ma innej drogi. Najlepiej, gdy
w ogóle o tym nie myślisz.
Skoro padła nazwa Queen, nie sposób nie wspomnieć
o "Miracle Machine".
(śmiech) Tak, słyszałem to porównanie już kilka razy,
ale … W trakcie produkcji, owszem, tu i tam, jak przy
"Grand Parade" rzeczywiście myślałem o Queen, ale
akurat nie w przypadku "Miracle Machine". Gdy pracowałem
nad tym utworem operowałem w klimacie
rocka lat 70., ale były to rzeczy w stylu Electric Light
Orchestra czy Neila Younga. W pewnym momencie
jednak utknąłem i poprosiłem o pomoc Michaela
Schürena, a on przyniósł tę partię fortepianu, która
pojawia się w refrenie. Nie wiem czy myślał wtedy o
Foto: Nuclear Blast
Queen, czy o jakimś konkretnym musicalach, ale to co
przyniósł zainspirowało mnie do skomponowania takiego
a nie innego refrenu, który teraz wielu ludzi porównuje
do Queen. Rozumiem, skąd to się bierze, ale
nie jest to coś, o czym myślałem pracując nad tą kompozycją.
Teksty na "Beyond the Red Mirror" uzupełniają dwa
cytaty, a właściwie trawestacja i cytat. Trawestacja
z "Króla Lira" Szekspira: "Gods must endure their
going hence" (w oryginale "Men must endure / Their
going hence" - "Nie od nas zależy / Nasz koniec"*, w
wersji Blind Guardian brzmiałoby "Nie od bogów
zależy ich koniec"), a cytat z "Kubla Chana" Samuela
Taylora Coleridge'a: "Then all the charm / Is broken -
all that phantom-world so fair / Vanishes and a thousand
circles spread" (w wolnym, białym tłumaczeniu
"Wtem cały czar pryska - cały ten piękny fantomowy
świat znika i rozchodzi się tysiąc kręgów"). Czy w
obu przypadkach stanowiły one inspirację dla poszczególnych
tekstów, odpowiednio "The Ninth Wave"
i "Sacred Mind", czy pojawiły się dopiero na
końcu?
To połączenie jednego i drugiego. Gdy szukałem inspiracji,
wskazówek, sposobu na opowiedzenie mojej historii,
przekopywałem się przez mnóstwo literatury, gazet…
Wszystko, co tamtym czasie przykuło moją uwagę,
mogło mieć wpływ na teksty i cały koncept. W tamtym
momencie akurat czytałem coś o C.S. Lewisie,
a wspominany cytat z Szekspira znajduje się na jego
nagrobku. Spodobał mi się na tyle, że pod jego wpływem
stworzyłem koncepcję dla utworu "The Twilight
of the Gods", a także zdecydowałem, kim będzie tytułowa
Dziewiątka z "The Ninth Wave". Początkowo
myślałem o klasycznej kosmicznej rasie, ale ostatecznie
uznałem, że zostaną istotami nadprzyrodzonymi. Nie
będą boską rasą, ale będę mieli zarówno boskie cechy,
jak również ludzkie słabe punkty. Zanikanie bogów
wydaje się naturalnym procesem będącym częścią
ludzkiej natury. Uznałem, że to chwytliwy temat. W
"Sacred Mind" z kolei nie da się nie zauważyć wpływu
Colerdige'a.
O nowej płycie z mojej strony to byłoby wszystko,
ale, jeśli czas nam na to pozwoli, chciałbym zadać ci
kilka pytań odnośnie repertuaru koncertowego. O
tym, że grania "Majesty" masz czasami dość mówiłeś
mi podczas naszej pierwszej rozmowy w roku
2003. Minęło kilkanaście lat, a ludzie nadal się go
domagają. Czy nie brałeś nigdy pod uwagę zastąpienia
go innym klasycznym utworem, na przykład
"Guardian of the Blind"?
Nie mógłbym zastąpić "Majesty" przez "Guardian of
the Blind". Nie na stałe. Tym niemniej sam "Guardian
of the Blind" to na pewno ciekawa opcja i sądzę, że jest
spora szansa, że w najbliższym czasie znajdzie się w
naszym secie. Gdzie i kiedy konkretnie go zagramy, nie
wiem, ale niewątpliwie jest taka szansa. Właśnie zacząłem
pracować nad materiałem z "Follow the Blind"…
Czyżby szykował się powrót do "Banished from Sanctuary"?
Tak, to klasyk, po który możemy sięgnąć w każdej
chwili. Ale osobiście liczę też na inne starsze numery,
których albo nigdy nie graliśmy, albo graliśmy dosłownie
kilka razy. Rzeczy takich jak "Follow the Blind",
"Hall of the King" czy "Damned for All Time"…
Właściwie to słuchałem "Follow the Blind" wczoraj.
(śmiech) Ja miałem próbę dwa dni temu. W kwestii
setu nadal kombinuję, które utwory będziemy grać
zawsze, które możemy zmienić, a po które moglibyśmy
sięgać od czasu do czasu. "Follow the Blind", to naprawdę
fajny numer do grania, więc cokolwiek wybierzemy
oprócz "Banished from Sanctuary" i "Valhalla",
sądzę, że będzie to właśnie jeden z tych trzech wcześniej
wymienionych.
Klasyczne utwory, które każdy zespół musi grać
zawsze, wynikają jak sądzę w dużej mierze z faktu,
że na każdym koncercie pojawiają się nowi fani. I
doskonale rozumiem, że oni po prostu muszą je
usłyszeć. Niemniej ciekaw jestem, jak aktualnie oceniłbyś
proporcje wśród waszej publiczności, jeśli chodzi
o ludzi, którzy oglądają was po raz pierwszy, do
tych, który widzieli was wcześniej przynajmniej raz?
Domyślam się, że w dużej mierze zależy to nawet nie
tyle od kraju, co od miasta, ale traktując Niemcy
całościowo, sądzisz, że stosunek ten mógłby oscylować
w okolicach 20:80?
Naprawdę trudno mi zgadywać. Bez wątpienia mamy
bardzo liczne grono fanów, które oglądało nas na żywo
przynajmniej kilka razy… Niewykluczone, że jesteś
bliski prawdy, może rzeczywiście jest do 20:80, 30:70,
ewentualnie 15:85. Trudno ocenić. Cały czas widzę
jednak wielu bardzo młodych ludzi, a to oznacza, że na
każdym koncercie więc na każdym koncercie pojawiają
się nowi fani. Niemniej, jeśli przejrzysz nasze sety z
ostatnich 10 do 15 lat, zobaczysz, że ogrywaliśmy w
tym czasie 40 do 45 utworów, co przekłada się na
niemal połowę całego naszego dorobku. I byłbym zaskoczony,
gdyby okazało się, że ktoś, kto widział nas
w tym czasie nawet cztery czy pięć razy, miał okazję
usłyszeć absolutnie wszystkie grane przez nas kompozycje.
Klasyki muszą zostać, to nie podlega dyskusji.
Nieważne czy mówimy o starych, czy nowych fanach,
trzon setu musi być ten sam. Nie mogę sobie wyobrazić
koncertu Blind Guardian bez "Valhalla", "Nightfall"
czy "Mirror, Mirror", a także kilku innych kompozycjach.
Czasem też zdarza się tak, że zmienimy coś
w secie i na nowy numer nie ma szczególnej reakcji, bo
wielu ludzi albo go nie zna, albo specjalnie nie lubi.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie dlaczego tak się
dzieje, ale doświadczyliśmy tego kilka razy, głównie za
sprawą starszych kompozycji. W Internecie łatwo dostrzec
głosy starych fanów, którzy chcieliby usłyszeć
np. "The Last Candle", "Battalions of Fear"…
Albo "Time What is Time"…
Albo "Time What is Time". Choć akurat "Time What is
Time" w jakiś sposób zawsze działa. Ale są inne stare
utwory, które z jakiegoś powodu nie przemawiają do
122
BLIND GUARDIAN
młodszych fanów. I nie mówię o tych, którzy przyszli
niedawno, przy okazji "At the Edge of Time", ale o
tych, którzy są z nami nawet od czasów "Imaginations
from the Other Side". Różnica między nimi, a tymi
najstarszymi, najbardziej zagorzałymi fanami Blind
Guardian jest taka, że ci pierwszy nie narzekają głośno
na stare utwory, podczas gdy ci drudzy narzekają
na nowe. (śmiech)
O tym, jak ważne jest granie klasycznych utworów,
miałem okazję przekonać się w rok 2010. Mój pierwszy
koncert Manowar, a oni oprócz "Black Wind,
Fire and Steel" skupili się wyłącznie na utworach z
ostatnich ośmiu lat. Nie byłem zachwycony.
(śmiech) Cóż, moglibyśmy zrobić coś podobnego i grając
"A Night at the Opera" i "Twist in the Myth" w
całości. Kiedyś się na to zdecydujemy.
"A Twist in the Myth" niekoniecznie, ale "A Night
the Opera" w całości? Powiedz gdzie i kiedy!
(śmiech)
Gdybyśmy się na to zdecydowali, mimo wszystko myślę,
że odegralibyśmy je jak należy. Same w sobie są
one naprawdę dobre, musielibyśmy jedynie znaleźć
właściwy sposób, by przełożyć je na zespół na scenie.
Gdy sięgaliśmy pod "Under the Ice" czy "Soulforged",
odzew zawsze był bardzo dobry. Problem w tym, że
strasznie trudno je zagrać. (śmiech)
Najczęście graliście chyba "Punishment Divine"…
"Punishment Divine" w jakiś sposób zawsze działa.
Podobnie "And then there Was Silence". Te dwa utwory
jesteśmy w stanie wykonywać na stałym, powtarzalnym
poziomie. "Under the Ice" natomiast zawsze sprawiało
nam trudności. Wymagało ode mnie dużego
wysiłku i tak naprawdę nigdy nie doszedłem do punktu,
w którym wykonując go czułbym się komfortowo.
Dlatego z niego zrezygnowaliśmy, ale nie wykluczam,
że jeszcze do niego wrócimy, bo ma on naprawdę duży
potencjał. To samo mogę powiedzieć o kilku innych
kompozycjach. "Battlefield" to z jednej strony świetny
utwór, a z drugiej koszmar dla mnie jako wokalisty.
Chciałbym kiedyś wykonać go na żywo tak, jak na to
zasługuje, ale do tego potrzebny będzie nam odpowiedni
moment. Gdy zdarzy się, że w danym okresie
będziemy grać tylko trzy czy cztery koncerty, wtedy to
może być opcja, która wszystkich powinna zadowolić.
A są jakieś postępy w ogrywaniu "The Curse of
Feanor"? Bo co o niego pytam, a pytam dość regularnie
od kilkunastu lat, słyszę, że jest na tapecie i
być może uda się go włączyć do setu na kolejnej
trasie.
(śmiech) Cóż, jest na tapecie.
To może coś teoretycznie łatwiejszego. "When
Sorrow Sang"?
Graliśmy "When Sorrow Sang" na pierwszej trasie po
"Nighftall in Middle-Earth" i był okrutnie trudny.
(śmiech) Ale zgadzam się, że to bardzo dobry utwór.
Natomiast jeśli chodzi o "The Curse of Feanor", w dalszym
ciągu się do niego przymierzam, ale jest to o tyle
trudno, że w jego obrębie nie można wiele zmienić.
Niektóre kompozycje, które w wersjach studyjnych
śpiewam wysoko, mogę obniżyć o oktawę i nadal
brzmią dobrze. "The Curse of Feanor" z kolei to ciąg
wysokich i agresywnych partii, które trudno obejść.
Zobaczymy, sprawdzę go jeszcze w najbliższych dniach.
Dziś pracowałem nad "Noldor". Każdy kolejny
utwór to cenne doświadczenie.
Co do agresywnych partii, zauważyłem, że ostatnio
coraz częściej zdarza się, że kompozycje z ostatnich
albumów na żywo śpiewasz mocniej niż na płytach.
Logika sugerowałaby, że powinno być odwrotnie. W
końcu na trasie łatwiej zniszczyć sobie głos niż w
studiu.
To prawda, ale czasami to już jest z mojej strony czysta
desperacja. (śmiech) To jedyny sposób, w jaki mogę
przejść przez dany utwór. Chciałbym lepiej nad sobą
panować i śpiewać trochę bardziej miękko, ponieważ
to w większym stopniu chroniłoby moje struny głosowe,
ale prawda jest tak, że w okresie, gdy granie kolejnych
koncertów staje się wymagające, a ja widzę zaangażowanie
publiczności, po prostu daję się ponieść i
daję z siebie trochę więcej niż bym chciał. Następnego
dnia dzieje się to samo, a trzeciego dnia jest już tak
ciężko, że muszę krzyczeć z głębi płuc, bo inaczej już
nie mogę. (śmiech)
Efekt wcale nie jest taki zły. (śmiech) Które utwory z
nowej płyty są brane pod uwagę w kontekście nadchodzącej
trasy?
Ogrywaliśmy na próbach "The Ninth Wave", "Prophecies"
i "Twilight of the Gods". Wszystkie wypadły bardzo
dobrze. Aktualnie pracuję indywidualnie nad "Miracle
Machine" i przymierzam się do "The Holy Grail".
"Grand Parade" również jest na liście, ale na chwilę
obecną raczej go odpuścimy, bo i bez niego mamy za
dużo długich kompozycji. Obawiam się, że gdybyśmy
zdecydowali się również na "Grand Parade", skończyłoby
się na tym, że gralibyśmy ledwie siedem numerów.
(śmiech)
"The Throne" nie wchodzi w grę?
Nie, na tę chwilę nie. Być może jeszcze do niego wrócimy,
ale wszystko zależy od tego, na czy staniem z
"The Holy Grail" i "Grand Parade". "Grand Parade",
jak wspomniałem, praktycznie wypada z listy, ale "The
Holy Grail" wydaje mi się wykonalny. Byłbym zaskoczony,
gdyby nie udało nam się znaleźć odpowiedniego
sposobu do wykonywania go na żywo. Są różne opcje,
ale jeśli koniec końców będziemy mieli ograne pięć nowych
kompozycji, z których trzy każdorazowo znajdą
się w secie, będę bardzo zadowolony.
Foto: Nuclear Blast
A nie braliście nigdy pod uwagę, by na większe koncerty,
na przykład na letnie festiwale, wspomagać się
na scenie kilkuosobowym chórem? Czy to nie sprawiłoby,
że większa liczba trudnych utworów byłaby
wykonalna?
Nie. Trudność od strony wokalnej polega na znalezieniu
odpowiedniego pomysłu, na dany utwór. Takiego,
który sprawi, że będę mógł go wykonywać dzień po
dniu i który jednocześnie przemówi do publiczności.
Mamy w zespole wystarczającą liczbę dobrych wokalistów,
więc nawet jeśli gramy bez orkiestry i klasycznego
chóru, możemy wszystko z powodzeniem odpowiednio
przearanżować, że ostatecznie nikomu nie
będzie niczego brakowało.
Ostatnie pytanie - album z orkiestrą. Gdy rozmawialiśmy
w połowie roku 2010…
(śmiech)
Tak, więc jak mówiłem, gdy rozmawialiśmy w połowie
roku, usłyszałem, że spora części partii orkiestry
jest już nagrana, a dalsze tempo prac w dużej mierze
zależy od tego, ile wokali uda ci się zarejestrować w
przerwach pomiędzy kolejnymi trasami. I że spodziewasz
się, że albumu a orkiestrą ukaże się nie wcześniej
niż w roku 2012. (śmiech) Kiedy możemy się go
spodziewać na dzień dzisiejszy?
Można się go spodziewać pod koniec roku 2016 lub w
pierwszej połowie roku 2017. Pierwsza połowa 2017
to termin bardzo realistyczny, ponieważ, tak, sporo
rzeczy zostało już nagrane. Od roku 2010 podczas kolejnych
sesji z orkiestrą nagraliśmy kilka kolejnych
kompozycji i w zasadzie do zarejestrowania zostały
nam już tylko dwa albo trzy utwory. Potem nagrywać
będziemy wyłącznie moje wokale. Mam kilka nagrań
demo, które wypadły bardzo dobrze. Właściwe nagrania
miałem zacząć już teraz, ale nasz producent, Charlie
Bauerfeind, nadal jest na Teneryfie, gdzie miksuje
nowy album Helloween. Stąd lekkie opóźnienie. Pracę
nad wokalami wznowimy dopiero latem 2015. Plan
jest taki, by zakończyć wszystkie nagrania w okolicach
początku roku 2016 i gdy na przykład będziemy grali
na letnich festiwalach, Charlie będzie mógł samodzielnie
dopracować miks, a później razem wszystko sfinalizujemy.
Tak więc, raz jeszcze, początek roku 2017 wydaje
mi się całkowicie realistyczny, natomiast koniec
roku 2016 to optymistyczna opcja, której na dziś również
nie można wykluczyć.
Co sprawiło, że album z orkiestrą został odłożony w
czasie na rzecz "Beyond the Red Mirror"?
Tak po prostu było nam wygodniej. Mieliśmy pomysły
na oba albumy, ale musieliśmy pójść zgodnie z nurtem,
a nurt albumu metalowego, mimo że ozdobionego licznym
orkiestracjami, okazał się w danym momencie silniejszy.
Czuliśmy, że musimy nagrać ten album najpierw,
a dopiero potem dokończyć płytę z orkiestrą.
Myślę, że to był mądry plan. Czuję się z tym komfortowo
i uważam, że możliwość pracy nad tym albumem
oraz doświadczenie zebrane przy pracy z orkiestrą na
"Beyond the Red Mirror" zaowocuje na albumie z orkiestrą.
Dokładnie to samo mówiłeś po "At the Edge of
Time". (śmiech) Więcej, "Sacred Worlds" oraz
"Wheel of Time" miały być właśnie zapowiedzią albumu
z orkiestrą. Pięć lat i kolejny metalowy album z
orkiestrą później większość fanów jest na etapie:
wydajecie to wreszcie!
(śmiech) Pewnie masz rację. Ale mimo to nadal czuję,
że uda nam się ich zaskoczyć. Sposób, w jaki pracujemy
z orkiestrą, jest dość różny od tego z "Wheel of
Time" i "At the Edge of Time", mimo że te dwie kompozycje
są najbliższe temu, o co w albumie z orkiestrą
chodzi. Myślę, że to, jak jesteśmy w stanie stworzyć
10-11 naprawdę intensywnych kompozycji wyłącznie
na orkiestrę i wokale, okaże się naprawdę interesujące.
Czyli perkusji na płycie nie będzie?
Być może jeszcze pojawi się na kolejnym etapie, ale na
tę chwilę, na poziomie komponowanie, nie. Nie ma ani
perkusji, ani reszty zespołu. Tylko orkiestra i moje
wokale.
Marcin Książek
* tłumaczenie wg przekładu J. Paszkowskiego
BLIND GUARDIAN 123
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Agitator - Mental Violence
2014 Wine Blood
Agitator to pięciu zafascynowanych
thrash/speed metalem mieszkańców Milanu,
a "Mental Violence" jest ich pierwszym
wydawnictwem. Od razu zwróciłem
uwagę na fakt, że muzycy grupy są
dość zróżnicowani wiekowo, mamy bowiem
wśród nich zarówno 15-17 latków,
jak też ludzi dobijających do oraz po
trzydziestce. Jak widać muzyka jednoczy
pokolenia, a Agitator całkiem sprawnie
nawiązuje do czasów świetności niemieckiego
thrashu z wczesnych lat 80-tych,
dodając do tego szczyptę wpływów ekip
amerykańskich, jak np. Possessed.
Osiem utworów, niespełna 28 minut muzyki
- krótko, konkretnie i na temat. Delikatne
"Intro" nie zwiastuje jeszcze tak
zmasowanego sonicznego ataku, jednak
już "Agitator" uderza z siłą i jadem połączonych
sił Sodom i Destruction i tak
już jest właściwie do samego końca tej
płyty. Zespół zdaje się też być zadeklarowanym
wyznawcą zasady, że wszystko
można zagrać jeszcze szybciej niż szybko,
co potwierdza zwłaszcza w "Suffer
My Vengeance", utworze tytułowym i
"T.U.C." ze skandowanym chóralnie refrenem.
Chwilę wytchnienia zapewniają
nieliczne zwolnienia i miarowy, nawet
całkiem melodyjny "No Words, No Life",
a przed wystawieniem wyższej noty powstrzymuje
mnie tylko syntetyczne, odstające
bardzo na minus od oldschoolowego
klimatu "Mental Violence", brzmienie
perkusji. Liczę jednak, że na kolejnym albumie
będzie lepiej, tak więc: (3,5)
Wojciech Chamryk
AlphaState - Out Of The Black
2015 Self-Released
Grecja kojarzy się bardziej z ekstremalnymi
formami metalu, a już black to prawdziwy
towar eksportowy Hellady. Nie
brakuje też jednak w tym kraju zespołów
thrashowych czy klasycznie metalowych
- debiutujący niniejszą płytą AlphaState
z Aten należy do tej ostatniej kategorii.
Mam jednak wątpliwości, czy "Out Of
The Black" zdoła zainteresować kogokolwiek
w tej istnej powodzi metalowych
płyt, tym bardziej, że to wydawnictwo
własne zespołu, a jego poziom jest dyskusyjny.
Oczywiście nie mamy tu do czynienia
z jakimś totalnym gniotem, ale też
nie ma się czym zachwycać - to 40 minut
poprawnego, sztampowego grania. Co
gorsza na początek płyty trafiły te zdecydowanie
mniej ciekawe utwory - tytułowy
i jakiś dziwnie rozłażący się w aranżacyjnych
szwach "Last Day". Później robi
się nieco ciekawiej, ale nie jest to coś, co
rzuca na kolana, każe powtarzać szczególnie
udany utwór czy słuchać go kilka
razy z rzędu, nawet w przypadku tych
najbardziej udanych numerów, w rodzaju
zróżnicowanego "The System" czy fajnie
przyspieszającego "Road To Hell". Ot, solidna
II liga i maksymalnie: (3)
Annihilator - Suicide Society
2015 UDR
Wojciech Chamryk
Od kilkunastu lat starałem się unikać kolejnych
płyt Annihilator. Powód był prosty
- pierwsze dwa albumy, czyli "Alice
In Hell" i "Never, Neverland" (który jest
takim trochę "Alice In Hell Revisited") to
spektakularne klasyki, redefiniujące pojęcie
amerykańskiego metalu. Każda kolejna
płyta zrodzona przez Jeffa Watersa
była od nich wyraźnie gorsza - i pod
względem brzmienia i pod względem zawartości
muzycznej. Ostatnie dokonania
spod szyldu Annihilator w ogóle już nie
posiadają takiego klimatu i takiej dozy
kunsztu jak jego dawne majstersztyki.
Nie uświadczymy w nich tych skocznych,
a zarazem technicznych motywów, które
były dobrze znanym znakiem rozpoznawalnym,
towarzyszącym muzyce Annihilator
przez wiele, wiele albumów. Nie
inaczej jest z najnowszym "dziełem" Jeffa
Watersa zatytułowanym "Suicide Society".
Już dawno w zapomnienie poszły
techniczne popisy i świeże spojrzenie na
thrashujące rytmy. Teraz Annihilator
brzmi jak Avenged Sevenfold. Nie, no
serio - porównajcie któryś utwór z nowej
płyty Annihilatora z jakąkolwiek piosenką
Avenged Sevenfold. Ten sam
flow, ta sama wymowa utworów, nawet
brzmienie gitar i wokalu jest bardzo podobne.
No, i na nowym Annihilatorze
jest to z czego Avenged Sevenfold jest
najbardziej znane - zrzynki z Metalliki.
Nie zalewam. Najbardziej oczywista jest
już niemal na samym starcie. Numer dwa
na płycie, czyli "My Revenge", brzmi niemal
zupełnie jak "Damage Inc.". Co poniekąd
czyni go jednym z najlepszych kawałków
na płycie - a już samo to powinno
wiele powiedzieć o tym wydawnictwie.
Nie jest to też zresztą jedyna taka
oczywista... inspiracja. Tuż po "My
Revenge" wchodzi "Snap" gdzie wyraźnie
usłyszymy Rammsteina i ichnie "Ich Tu
Dir Weh". Taka kompozycja pasuje do
Annihilatora jak koza do orszaku królowej
brytyjskiej. Pomijając naturalnie fakt,
że brzmi zwyczajnie słabo. Radiowe
granie też trzeba "umić". Same klimaty
Avenged Sevenfold, nawet bez zapożyczania
tematów muzycznych z innych zespołów,
są obecne praktycznie w każdym
utworze znajdującym się na "Suicide
Society". Jest to strasznie irytujące, zwłaszcza,
że Annihilator jasno zarysowywał
swój charakterystyczny styl i to nie tylko
na takich klasykach jak "Alice In Hell",
ale także na tych postrzeganych generalnie
jako słabsze, typu "King of the Kill",
"Remains" czy "Waking the Fury".
"Creepin' Again" miało chyba nawiązywać
tematycznie trochę do "Fun Palace" i
"Phantasmagoria", tak jak to swojego
czasu nieznacznie robiło "Tricks and
Traps" na "Remains". Niestety, w
"Creepin Again" zabrakło muzycznego
poparcia, dla podjęcia tego typu tematyki.
Nie uświadczymy tutaj prędkich technicznych
zagrywek. Szybsze partie owszem
występują, choć są proste jak konstrukcja
cepa i w dodatku męcząco przetykane
wolniejszymi wstawkami. To, co
kiedyś wychodziło Watersowi mistrzowsko,
teraz nużąco dręczy odbiorcę.
"Narcotic Avenue" ma całkiem smaczne
momenty - fajną trzeszczącą akustyczną
gitarę na wstępie, atmosferyczne outro
(pozbawione irytującej wymowy Avenged
Sevenfold) i ciekawe szybkie riffy z tremolo,
legato i ze zmianami pozycji w środku
kompozycji. Nie jest to poziom z
czasów pierwszych dokonań Annihilator,
niemniej są tutaj obecne motywy,
których nie sposób nie docenić. Podobnie
jest z szalonym tappingiem w "Death
Scent". Choć sama kompozycja jest średnia
i prostacka, to szaleńcza solówka
uwalnia takie pokłady energii, których ze
świecą szukać pośród innych leadów na
tej płycie. Końcówka konkludującego
płytę "Every Minute" też jest fajnym motywem.
Gdy już Jeff Waters porzuca płaczliwą
manierę, która chyba miała nawiązywać
do "Phoenix Rising" i dokłada do
ognia fajny energetyczny motyw, kawałek
zaczyna w końcu żyć, tracąc swą kiczowatą
atmosferę.... na kilkanaście sekund,
zanim się kończy. No, dobre i to!
Trochę to jednak mało, by udźwignąć
cały album. Jest to pierwsza płyta od
1996 roku na której obowiązki głównego
wokalisty dzierży sam Jeff Waters. Z
jednej strony to zawsze miła odmiana po
irytującym Davidzie Paddenie. Z drugiej
na tym albumie Jeff jest do bólu
przeciętnym wokalistą. Nie wiem czy
było to zamierzone, by uskuteczniał taką
mierną manierę śpiewów, ale jego wokalizy
nie przyczyniają się do pozytywnego
odbioru całości. Nie ma już tego pazura
jaki prezentował na "King of the Kill"
swoim wokalem. Dodajmy do tego maksymalnie
sztampową i bierną perkusję,
nie angażującą się w żadne skomplikowane
patenty i przejścia oraz brzmienie
gitar jak z wspomnianego już kilkukrotnie
Avenged Sevenfold. W sumie na tej
płycie nie ma wielu dobrych, czy nawet
mocno średnich momentów. Słabe to to i
liche. Jest to spokojna płytka soft metalowa
dla tych, którzy lubią Nickelbacków
heavy metalu pokroju Avenged Sevenfold
czy Linkin Park. Choć nawet w
tych klimatach nie jest ona niczym specjalnym,
więc niska ocena nie jest kwestią
nie trafienia w styl, a raczej efektem ogólnego
marazmu muzycznego. (2)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Architects Of Chaoz - The League Of
Shadows
2015 Metalville
Paulowi Di'Anno nie wiodło się ostatnio
najlepiej. Dawny wokalista Iron Maiden
słynie ostatnimi czasy bardziej z żerowania
na swej chwalebnej przeszłości niż
nowych płyt, ogrywając gdzie się da dawne
klasyki z mniej lub bardziej przypadkowymi
muzykami. Czasem jednak spotyka
na swej drodze partnerów zdolnych
do czegoś więcej niż tylko odtwarzanie
największych hitów Maiden z pierwszych
płyt, czego efektem jest właśnie
"The League Of Shadows". Słychać na
tym albumie, że niemieccy muzycy dali
dobiegającemu 60-tce wokaliście solidny
zastrzyk energii, dzięki czemu śmiało
możemy mówić o jego najlepszym wydawnictwie
od lat. W dodatku starali się raczej
unikać powielania rozwiązań typowych
dla zespołu Steve'a Harrisa, chociaż
oczywiście nie zawsze było to możliwe
("Horsemen", "Erase The World"),
czerpiąc raczej wpływy z szerzej rozumianego
ciężkiego rocka przełomu lat 70. i
80. ("Dead Eyes") czy dorzucając czasem
do nich ostrzejsze wpływy ("Apache
Falls"). Bonusowy "Soldier Of Fortune"
Deep Purple w akustycznej wersji pokazuje
zaś przywiązanie muzyków do klasycznego
hard rocka, podobnie jak kolejny
dodatek, totalnie oldschoolowy "You've
Been Kissed By The Wings Of The Angel
Of Death". W dodatku Di'Anno wypada
całkiem nieźle wokalnie, chociaż jakby
częściej sięga po niskie, dość brutalne
partie ("Rejected"), tak jakby pewne rejestry
były już jednak poza jego zasięgiem.
Ale obciachu nie ma, tak więc jeśli ktoś
pamięta Paula z lat chwały 20-30 lat temu,
to "The League Of Shadows" będzie
dla niego pozytywnym zaskoczeniem.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Ascendancy - Pinnacle Of Creation
2014 Self-Released
W równym stopniu inspirują ich zarówno
klasycy pokroju Black Sabbath, Led
Zeppelin, Judas Priest czy Iron Maiden,
bardziej progresywni mistrzowie z
Rush, Savatage i Dream Theater czy
ostrzejsze ekipy death/thrash: Morbid
Angel, Cannibal Corpse, Pantera, Metallica,
Megadeth i Overkill. Nie wypierają
się też wpływów Trivium, Shadows
Fall, Machine Head czy nawet Alice In
Chains, ale na swym debiutanckim albumie
pięciu młodych Kalifornijczyków łoi
czystej próby klasyczny thrash. Taki na
wskroś amerykański, czyli z jednej strony
zaawansowany technicznie, często całkiem
melodyjny, ale nie pozbawiony też
solidnej dawki agresji. Co istotne Ascendancy
równie przekonywująco wypadają
zarówno w szaleńczych thrashowych
łupankach jak "Pitch Black", "Uprising"
czy "Eyes Of The Tyrant", czy też tych
bardziej miarowych, mocarnych numerach
pokroju "Darkest Horizon". Potrafią
też ciekawie urozmaicić ten bezlitosny
soniczny atak: "Lies" to ognisty thrash z
wpływami Priest ery "Painkiller", "Force
To Be Reckoned" rozpoczyna akustyczne
intro, mamy też sporo efektownych soló-
124
RECENZJE
wek, z krótkim popisem basisty w "Eyes
Of The Tyrant" włącznie. Do tego kilka
utworów rozpędza się momentami do
ultraszybkich blastów, co szczególnie
"Relentless" dodaje jeszcze więcej dynamiki,
do tego Gustavo Trujillo też urozmaica
swoje partie: w testamentowym "Power
Imprission All" mamy niski, mocarny
ryk w dwugłosie z czystszym śpiewem, z
kolei w "Turning Of Malice" prezentuje
czytelny, ale jednak prawie growling. I
tak jak "Pinnacle Of Creation" zespół
wydał jeszcze własnym sumptem, to pewnie
przy okazji drugiego albumu nie powinien
mieć już problemów z podpisaniem
kontraktu. (4,5)
Wojciech Chamryk
BanDemoniC - Fires of Redemption
2014 Steel Gallery
Po pierwszym odsłuchu debiutu greckiego
BanDemoniC nie miałem zbyt dobrego
zdania o tym krążku. Może miałem
słabszy dzień? Może potrzebowałem
w tamtym akurat momencie innych
dźwięków? Naprawdę nie wiem. Tym
bardziej, że z każdym kolejnym razem
wydany nakładem Steel Gallery Records
"Fires of Redemption" rósł w
moich uszach co raz bardziej i w tym
momencie uważam go za bardzo dobry
materiał. Kwintet z Ioanniny gra klasyczny
heavy power metal z naciskiem na
ten drugi człon, ale w jego amerykańskiej
odmianie. Nazwy takie jak Metal
Church, Helstar czy Jag Panzer są tutaj
najbardziej adekwatne, chociaż wpływy
sceny brytyjskiej też da się wyczuć.
Wystarczy posłuchać znakomitego "The
Awakening", nad którym unosi się duch
Iron Maiden. Jak dla mnie zespół wypada
najlepiej w tych wolniejszych, utrzymanych
w miarowych tempach kompozycjach
jak "Burn the Witch" czy "Guardians
of Time", które wręcz powalają klimatem
i epickością. Reszta też stoi na
wysokim poziomie. Nawet pierwsze trzy
numery (pomijając intro), które wcześniej
jakoś nie mogły do mnie trafić, teraz
słucham z największą radochą . Znakomite
potężne riffy, klasyczne sola, mocna
sekcja i dobry, utrzymany najczęściej w
wysokich rejestrach wokal to wyznaczniki
tej płyty. Do tego należy dodać mnóstwo
znakomitych, nie-pedalskich melodii
oraz klimat, którego brakuje wielu dzisiejszym
krążkom. Grecy biorą wszystkie
najbardziej klasyczne patenty i wzorce,
ale są w stanie ulepić z nich coś swojego
czego nie da się uznać za kalkę. Słychać
w BanDemoniC potencjał, który jeśli
uda im się w pełni wykorzystać może
objawić się pod postacią wielu fantastycznych
krążków. Na pewno stać ich na
nagranie czegoś jeszcze lepszego. Bardzo
udany debiut i duża nadzieja na przyszłość.
(5)
Maciej Osipiak
Black Fast - Terms of Surrender
2015 Entertainment One
"Terms of Surrender" jest już drugim albumem
zajadłych metalowców z amerykańskiego
Black Fast. I trzeba już na
starcie nadmienić, że jest to jedna z
ciekawszych pozycji płytowych w tym
roku jak i w dorobku Nowej Fali Thrashu
jako takiej. Myślę, że nawet ci, którzy do
ewenementu rzeczonej Nowej Fali odnoszą
się bardzo sceptycznie, będą tutaj
mogli z uznaniem pokiwać główkami,
gdyż ta płyta nie jest bezmyślną miazgą
przekalkowanych riffów Kreatora i
Exodus po raz nie wiadomo który. Na
"Terms of Surrender" znajdziemy szybki
thrash metal, w którym zagnieździło
się mrowie technicznych patentów oraz
progresywnych dodatków. Tych ostatnich
nie jest tak dużo jak w, dajmy na to,
muzyce Vektor, Obliveon, Voivod czy
Atheist, jednak są wyraźnie obecne. Mamy
też tutaj nieco wpływów black/thrashowych
(choć o trochę innej ekspresji
niż w takim Blood Tsunami) oraz tych
bardziej charakterystycznych dla wczesnego
death/thrashu. W gruncie rzeczy
brzmienie Black Fast można najcelniej
opisać jako troszkę mniej progresywnego
Vektora z wokalami Chucka Schul-dinera
z Death za czasów "Symbolic". Poszczególne
utwory stanowią świetne
kompozycje, pełne szybkości, z odpowiednią
dozą melodii, techniki i progresji.
Nie uświadczymy tutaj przerostu formy
nad treścią, za to będziemy mogli bezpośrednio
doświadczyć świetnie zaaranżowanych
hitów - wypełnionych mocą, patosem
i agresywnością. Każdy z dziewięciu
utworów tętni metalową siłą.
Perkusja, bas i gitary współgrają ze sobą
w perfekcyjnym muzycznym unisono, a
wokalista, który brzmi jak jakaś reinkarnacja
Schuldinera, zdziera gardło aż miło,
idealnie wpasowując się w całokształt.
Jednakże "Terms of Surrender" to nie
tylko wyścigowa rzeźnia. Tak samo jak u
swoich tematycznych sąsiadów z Vektor,
mamy tutaj także elementy przemyślane
i pełne atmosferycznego klimatu, które
choć nieco wolniejsze w swej wymowie,
nadal przetaczają się z mocą kilkunastotonowej
machiny zniszczenia. "The
Fall" i "The Coming Swarm" stanowią
takie właśnie urozmaicenie. Nie są to
kawałki wolne, lecz wyraźnie hamujące
swą szybkość na rzecz zamanifestowania
innych walorów muzycznych. Jest to tylko
przykład tego jak Black Fast podchodzi
do tematu różnorodności w swej
twórczości. Fakt faktem - każda z dziewięciu
kompozycji zebranych na "Terms
of Surrender" prezentuje się na tyle oryginalnie
i wyraźnie, że nie ma tutaj mowy
o nudzie czy o nadmiernym wałkowaniu
jednego konceptu w te i we wte. (5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Blackslash - Separate But Equal
2013 7Hard
Image tych pięciu młodych Niemców jednoznacznie
wskazuje na ich muzyczne
zainteresowania i już pierwsze takty
otwierającego ich debiutancki album
utworu "Fighting The Killer" potwierdzają
je w całej rozciągłości. Nie zdziwiłbym
się nawet, gdyby w ich płytotekach
krążki wydane po 1990 roku należały
do zdecydowanej mniejszości, bowiem
Blackslash hołduje tradycyjnemu
metalowi z lat 80-tych. Prym wiodą tu
NWOBHM i surowy, ale melodyjny, germański
heavy/speed, połączone i podane
tak, że nawet największy malkontent
zdoła zauważyć, jaką frajdę sprawia chłopakom
granie właśnie takich dźwięków.
Słuchacze też pewnie nie zgłaszają reklamacji
co do jakości tego materiału, bo
Blackslash są po prostu dobrzy, wręcz
perfekcyjni. Coś krótszego, surowego, ale
z obowiązkowymi unisonami? "Bleed
Out" i "Surrender Your Soul" jak na tacy.
Bardziej miarowo, patetycznie, z balladowymi
wtrętami? "Master Of War".
Maidenowo, ale nie na zasadzie klonowania?
"All Those Nights". A może coś w
stylu niemieckiego power metalu ósmej
dekady? Utwór tytułowy, do usług. Zaskoczenia
też są, bo w finałowym "Home
Again" nie brakuje miarowego, niemal
doomowego riffowania, epickiego klimatu
i chóralnych partii wokalnych - stąd
wniosek, że skoro dwa lata temu debiut
tak im się udał, to na tegorocznej dwójce
"Sinister Lightning" może być jeszcze
ciekawiej. (5)
Black Trip - Shadowline
2015 SPV
Wojciech Chamryk
Zastanawialiście się kiedyś, co by było,
gdyby Thin Lizzy nagrał następcę legendarnego
"Thunder and Lightning"? Dodajcie
do tego nieco zadziornego NWOB
HM i mamy przybliżony obraz tego, co
kiedyś mogłoby teoretycznie powstać. W
muzyce Black Trip można się zakochać
od pierwszego usłyszenia. Słychać, że zespół
garściami czerpie z najlepszych
wzorców, a poziom wykonania jest bardzo
wysoki. Nie ma się czemu dziwić, skoro
w zespole występują same znane persony.
Miłośnicy szwedzkiej sceny znajdą
wiele znajomych twarzy. Bynajmniej nie
jest to przypadkowa zbieranina osób.
"Shadowline" wręcz poraża energią i doskonałym
brzmieniem. Uwagę przykuwa
wokalista - znany z Enforcer - Joseph
Tholl, którego głos, w porównaniu do
debiutu, zdecydowanie zyskał na mocy i
jakości. Wszystkie, ale to wszystkie numery,
trzymają bardzo wysoki poziom.
Przy tym albumie trudno się nudzić, bo
każda partia jest przemyślana i skomponowana
tak, aby słuchacz przez cały
czas skupiony był na muzyce. Jest wiele
bujających motywów, dobrze znanych ze
wspomnianego wcześniej Thin Lizzy,
oraz nieco ostrzejszych momentów, które
nadają albumowi zadziorności i niepokorności.
Mam wrażenie, że muzyka zawarta
na "Shadowline" jest zarówno
buntownicza jak i na swój sposób elegancka.
Ta płyta ma po prostu klasę. Nic
nie jest wymuszone, zespół nie plagiatuje,
lecz w elegancki sposób podąża dawno
już wyznaczonym szlakiem. Materiał nie
zawiera nic odkrywczego, a mimo to udowadnia,
że tego typu granie cały czas może
być świeże i ambitne. Perełka dla zwolenników
NWOBHM i klimatów lat 70-
tych. (5)
Blindrage - Blindrage
2015 Self-Released
Przemysław Murzyn
Blindrage to młody, speed metalowy
zespół z Włoch, który w roku 2015 zadebiutował
albumem o wyszukanym tytule
"Blindrage". Debiut ten to 55 minut
speed/thrash/heavy metalowej stylistyki
zawartej w jedenastu utworach. Instrumentalny
"The Void" wprowadza do
speed/thrashowego "United", które następnie
przeradza się bardziej w heavy metalowe
"Fist of Steel". Podobnie jest przez
kolejne utwory, takie jak m.in "Fools
Can't Cry", zaczynający się spokojnym,
motywem okalającym pojedyncze, pulsujące
dźwięki podciągnięć, które przeradzają
się w riff w iście Toxik'owym stylu
(z "World Circus"). Zespół brzmi dobrze,
zwraca uwagę jego balans i wyważenie.
Średnio-wysokie rejestry wokalu i dźwięk
gitar lekko przypominają mi Sanctuary.
Czasami powieje także lekko Helstar'
em. Również fani Meliah Rage powinni
znaleźć tutaj coś dla siebie. Nawet pojawia
się troszkę Destruction'a np. w riffie
"Fever". Mocno kopiący, heavy metalowe
"Fist of Steel" zadowoli każdego fana metalu
poszukującego energicznego, żywo
zagranego kawałka. Kompozycyjnie?
Masa podciągnięć, riffów, które już gościły
w niejednym zespole, a także galopad
("Fools Can't Cry"), spokojniejszych,
budujących klimat nieprzesterowanych
motywów (chociażby "Fever"), parę wejść
gitary basowej ("Black Virus"). Thrash/
speed metalowe riffy są wspomagane
przez mocną, dobrze brzmiącą perkusję i
bas. Solówki oraz wokal, przyozdabiają i
uzupełniają całość kompozycji. Wady?
Nie ma zbyt wiele, być może wtórność
(co obecnie jest ciężkie do przeskoczenia
przy tworzeniu tego rodzaju muzyki),
aczkolwiek wydaje mi się że fani speed/
thrashu przemieszanego z heavy powinni
posłuchać tego miksu. (3,5)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Blizzard Hunter - Heavy Metal to the
Vain
2015 Pure Undergrund
Czego można oczekiwać po takim tytule
i takiej okładce? Młodzi Peruwiańczycy
udowadniają, że to, jak nazwali płytę, w
stu procentach przekłada się na to, co
robią. Po instrumentalnym intro mamy
typową heavy/power/speedową szarżę.
Od początku słychać, że wszystko jest w
najlepszym porządku. Klasycznie, energetycznie,
z pomysłem i melodią. Do
tego trzeba dodać bardzo wysoki poziom
instrumentalny. Jednym słowem, już po
pierwszym kawałku wiedziałem, że materiał
godny jest uwagi. Lecimy dalej - tytułówka,
do której powstał również video
clip. Po usłyszeniu tekstu "The devil's
sperm, something I will never heal" nie
mam więcej pytań… Chłopaki są naprawdę
mocno pochłonięci Heavy Metalem
i bardzo to eksponują. "Heart of fire
(Vampire Hunter's song)" to kolejna mocna
pozycja na płycie. Można nawet pokusić
się o stwierdzenie, że jest to heavy
metalowy hit. Kompozycja świetnie musi
sprawdzać się na koncertach. Posiada wyróżniającą
melodię i refren, który można
chóralnie śpiewać z fanami. Po prostu
czad. Podobnie jest i w kolejnych utworach.
"Nemesis (Feel my strenght)" i
RECENZJE 125
"Ghost Rider" również posiadają sporą
dawkę hiciarstwa. Wszystko jest podsycone
zgodnym z konwencją (czasem już
dla mnie ciężkostrawnym) patosem. Generalnie
jest jednak fajnie. Wszystko
brzmi naprawdę dobrze. Dźwięk jest
selektywny i nieźle wyprodukowany.
Kawałki zamykające płytę zlewają się już
jednak w całość. Schemat grania okazuje
się dość przewidywalny i nieco monotonny.
Być może 50 minut tego typu galopowania
to trochę za dużo? Podsumowując,
muszę powiedzieć, że płytę przesłuchałem
jednak z przyjemnością. Co
prawda pod koniec byłem już nieco znudzony,
ale chłopaki fajnie robią to co
robią i tyle w temacie. (4,5)
Przemek Murzyn
Brothers of Sword - United for Metal
2015 Self-Released
Sama nazwa zespołu i tytuł płyty konkretnie
odstraszyły mnie już na wstępie.
Przez długi czas nie chciałem nawet tego
tykać. Czego bowiem można się spodziewać,
po tak paskudnie dobranych sloganach,
którymi zespół się firmuje? No masakra
w czystej postaci. Okładka wygląda
przynajmniej dość oldschoolowo, lecz nie
brakuje oczywiście na niej rycerzy z
mieczami. Wygląda jednak fajnie więc,
zabrałem się do odsłuchu. Na początek
podniosłe intro, rzecz jasna. Po krótkim
wstępie jesteśmy już gotowi wyruszyć w
muzyczny bój. "The song of Victory"
uderza prosto w twarz. Mocne, klasyczne,
oldschoolowe brzmienie robi wrażenie!
Jest potężnie, monumentalnie i nie
pedalsko! Wokal nie pieje bez sensu,
tylko oscyluje w niskich rejestrach, co
dodatkowo wzmacnia muzykę i tworzy ją
bardziej "męską", niż można by się tego
spodziewać. Wystarczy posłuchać marszowego,
chóralnie odśpiewanego "The
Cyclop". Manowar by się nie powstydził.
Prawdziwie bojowa pieśń! Chwała. Jest
naprawdę porządnie i do tego to
niesamowite oldschoolowe brzmienie!
Na "United for Metal" mamy również
dwie kompozycje, w rodzimym języku
Brazylijczyków. "Bravos" i "A espada
selvegem" to rasowe pieśni, które z pewnością
przypadną do gustu każdemu
prawdziwemu wojowi. Na koniec firmówka
zespołu czyli "Brothers of Sword".
Wałek przy którym można zabijać i z
dumą ginąć za metal. Na płycie wszystko
jest podręcznikowo. Oczywiście mówię, o
elementarzu młodego metalowego true
wojownika. Oprócz jaskrawo tandetnego
wizerunku i całej otoczki łącznie z tekstami,
muzyka zawarta na płycie jest
naprawdę bardzo dobra. Przemawia do
mnie ciekawy wokal, przypominający mi
momentami Francuzki Lonewolf i przede
wszystkim super brzmienie i aranżacje.
"United for Metal", nie licząc intra,
to jednak zaledwie sześć kompozycji.
Trochę mało, a szkoda bo potencjał muzyczny
jest! (4,5)
Przemek Murzyn
Chainsheart - Leaving Planet Hell
2015 Pitch Black
Od czasu do czasu lubię posłuchać płyt
nagranych bez żadnej spiny na pełnym
luzie, które może nie wznoszą się na
twórcze wyżyny, ale od których czuć
prawdziwą szczerość i pasję. Takim
właśnie krążkiem jest "Leaving Planet
Hell", drugi materiał cypryjskiego
Chainsheart. Debiut "Just Another
Day" z 2012 roku niestety nie jest mi
znany, ale może niedługo nadrobię zaległości.
Dźwięki które tworzą to wypadkowa
hard rocka i klasycznego heavy
metalu. W jakiejś recenzji znalezionej w
sieci wyczytałem, że słychać najwięcej
wpływów Manowar i Judas Priest, co
szczególnie jeśli chodzi o tych pierwszych
jest totalną bzdurą. Anglików na
upartego można się niekiedy doszukać,
ale najwięcej słychać tutaj Scorpions czy
Dokken, tylko momentami z trochę mocniejszym
brzmieniem. Do tego echa
Iron Maiden czy też melodyjnego metalu
w rodzaju Edguy. To co przede wszystkim
rzuca się w uszy to dobrze skomponowane
utwory, których słucha się z
dużą przyjemnością. Ogólnie mówiąc jest
to przebojowe granie, ale na całe szczęście
nie zalatujące wiochą i nie wywołujące
uczucia zażenowania tak jak to się
zdarza w niektórych przypadkach. Dynamiczne
i soczyste brzmienie też jest sporym
atutem. Słychać też, że muzycy nie
są nowicjuszami i wiedzą jak grać na
instrumentach. Może wokalista mógłby
być bardziej charakterystyczny, ale on
też wywiązuje się poprawnie ze swoich
obowiązków. Chociaż może obowiązek
to złe słowo w odniesieniu do tego materiału.
Jak już wspomniałem na początku,
z tej muzyki bije radość i lekkość grania.
Ciężko mi(sic!) wyróżnić jakieś utwory,
bo w sumie za każdym podejściem podoba
mi się inny. Nie jest to płyta z serii
takich, które będę włączał po kilka razy
dziennie, ale gdy już to uczynię to z pewnością
miło spędzę przy niej czas. Bardzo
możliwe, że niedługo zapomnę o
"Leaving Planet Hell", ale w sumie co z
tego? Miłośnicy takiego melodyjnego
grania z pewnością docenią Chainsheart
i być może ocenią go jeszcze wyżej. (4,5)
Chastain - We Bleed Metal
2015 Pure Steel
Maciej Osipiak
Ponowne zjednoczenie sił Chastain z
wokalistką Leather Leone to już pewnik,
udokumentowany nie tylko "Surrender
To No One" sprzed dwóch lat, ale też
najnowszym, już dziesiątym w dorobku
formacji, albumem. "We Bleed Metal" to
nie tylko powrót do zespołu na dobre
charyzmatycznej - przez wielu fanów
określanej mianem żeńskiego odpowiednika
Udo Dirkschneidera - wokalistki,
ale też wieloletniego basisty Mike'a
Skimmerhorna, który też doszedł do
składu w 2013 roku. W takiej sytuacji
nie mogło być mowy o jakimś niewypale
czy odcinaniu kuponów, Chastain w porywającym
stylu nawiązują do swych
najlepszych dokonań z lat 80-tych. 21 lat
przerwy nie zdołało bowiem zniwelować
tej swoistej nici porozumienia na linii
David T. Chastain - Leather Leone i
jak by na to nie patrzeć to właśnie ona
wydaje się wymarzoną i jedyną właściwą
wokalistką dla tego zespołu. Zapowiada
to już pełen werwy tytułowy opener z
szorstkim, niepowtarzalnym głosem
Leone, a w całej okazałości potwierdzają
rozpędzony "All Hail The King" i nieco
epicki, kojarzący się z Iron Maiden,
"Against All The Gods". Dalej jest równie
ciekawie, bo lider grupy nie stracił nic ze
swego niepowtarzalnego stylu kompozytorskiego,
proponując zestaw świetnie
uzupełniających się, raz bardzo szybkich,
raz bardziej miarowych numerów. Niekiedy
nieco orientalnych w klimacie
("Search Time For You", "Secrets"), patetyczno-epickich
("I Am A Warrior"),
nawet wręcz przebojowych ("Evolution
Of Terror"), a solówki Davida są jak
zwykle najwyższych lotów. I chociaż są
na tej płycie momenty świadczące o
upływającym czasie i jego negatywnym
wpływie na głos wokalistki (balladowy,
śpiewany ze słyszalnym wysiłkiem "The
Last Ones Alive"), to i tak "We Bleed
Metal" jest jednym z najlepszych albumów
Chastain w ostatnich dwudziestu
latach. (5)
Wojciech Chamryk
Crimson Valley - Halls Of Victory
2015 Self-Released
Najnowsza EP-ka wrocławskiej grupy
prezentuje jej obecne wcielenie z Ewą
Kleszcz za mikrofonem. Cztery zamieszczone
na płytce utwory, plus dodatkowo
wersja video "Shore Of Nothingness",
udowadniają więc dobitnie, że
Crimson Valley solidnie przepracowali
ostatnie dwa lata. Muzycy coraz śmielej
sięgają w swych kompozycjach do tradycji
NWOBHM i tradycyjnego metalu lat
80. ("Open The Gates"), pojawiają się też
nawiązania do surowego epic i US power
metalu (rozpędzający się z każdą sekundą
coraz bardziej "Ragnarok", równie
siarczysty, ale też i melodyjny "Shore Of
Nothingness"). Finałowa kompozycja
tytułowa to z kolei patetyczna ballada z
delikatnym wstępem, klawiszowymi partiami
J.J. z Nasty Crue, akustyczną gitarową
solówką i fortepianową kodą. Do
efektownej warstwy instrumentalnej nie
zawsze jednak pasują partie wokalne, nowa
frontwoman grupy nie dysponuje
bowiem głosem o odpowiedniej skali i
mocy. Broni się jeszcze w openerze "Open
The Gates", jednak im dalej tym gorzej, z
apogeum w wymagającej już sporych
umiejętności balladzie. Producent bądź
koledzy z zespołu zdawali sobie chyba
sprawę z niedostatków wokalistki, stąd w
dwóch utworach jej śpiew dopełnia brutalny
męski growling, nie zmienia to jednak
faktu, że jest ona najsłabszym punktem
niezłego i dobrze rokującego na
przyszłość zespołu. (3,5)
Wojciech Chamryk
Dark Moor - Project X
2015 Scarlet
Hiszpanie kojarzą się z melodyjnym power
metalem, uzbrojonym w wyśmienite
melodie oraz soczyste, pełne, symfoniczne
brzmienia, przy okazji nie gardząc
neoklasyką czy lekką progresją. Intrygującym
narratorem dźwięków Dark Moor
jest znakomity głos Alfreda Romero.
Kolejne zaś atuty to bardzo atrakcyjne,
wielowątkowe kompozycje w dodatku
olśniewająco zaaranżowane. Wiele z tych
atrybutów odnajdziemy także na ich
najnowszym krążku "Project X". Czuć,
że nad kompozycjami muzycy spędzili
sporo czasu, bo i są zajmujące i ciekawe,
wiele w nich melodii oraz frapujących
tematów muzycznych. W dodatku wszystko
zagrane jest na luzie, bez zbędnego
napinania się, generalnie nic na siłę. Muzycy
grają i śpiewają ze swobodą, a nawet
z pewnym rozmachem. Ogólnie tego
właśnie się po nich spodziewałem. Niestety
schody pojawiają się, gdy chodzi o
brzmienie i produkcję. A to dlatego, że
zamiast soczystych brzmień, mamy stonowaną
gitarę i sekcję, a klawiszowosymfoniczne
ozdobniki są zdecydowanie
wycofane w dal. Tworzy to wrażenie
obdarcia Hiszpanów z własnych atutów.
Dark Moor miało w swoich produkcjach
zwyczaj umieścić, moment lub dwa,
które bardziej zbliżały się do estetyki
rockowo-popowej. Wspomniana ingerencja
w brzmienie i produkcje spowodowała,
że cały album "Project X" właśnie
przypomina bardziej produkt rockowy o
popowym obliczu - aczkolwiek bardziej
ambitny - coś w rodzaju ELO czy Królowej
w komercyjnym wydaniu. Prawdopodobnie
chciał tego sam zespół, bo w
ich muzyce pojawiają się wyraźne inspiracje
Queen (chociażby takie "I Want To
Believe" czy "Bon Voyage!"). Wręcz
jestem przekonany, że był to ich przemyślany
zamysł. Nie wiem jednak czy to
dobry ruch, bowiem moją osobę jedynie
zniesmaczył. Zdecydowanie wolę to stare
oblicze Dark Moor, a eksperyment
"Project X" uważam za wpadkę. Mam
podejrzenie, że tak zareagować może
spore grono dotychczasowych fanów. Dawno
temu od recenzenta wymagało się
byciem obiektywnym, jest to bzdura, o
której już wszyscy zapomnieli. Każdy
krytyk ma swój bagaż doświadczeń, który
staje się pryzmatem do oceny, a to nie
może być bardziej subiektywne. Z tego
powodu stawianie na szali dobrze zagranych
niczego sobie kompozycji, a eksperyment
z brzmieniem i produkcją, jest
bez celowe. Po prostu nic nie przekona
mnie, że nowe oblicze Dark Moor jest
lepsze od tego starego. Jest to także bardzo
poważny, dominujący powód do bardzo
niskiej oceny. Jest jednak jeszcze
jeden aspekt. Przynajmniej w wypadku
mojej osoby. Lubię ELO i to co wydał
Queen, gdy kolaborował z muzyką
komercyjną, czyli muzykę nie metalową
a rockową. Z tego powodu album
"Project X" dostanie ode mnie drugą
szansę, podejdę do niego bez rutyny, z
pewną wiedzą, może wtedy przekonam
się do nowej muzyki Dark Moor. Tym
bardziej - jak już napomknąłem - wiele
walorów tego zespołu zostało zachowanych,
nie brak w tym ambicji, muzycy
rozszerzyli pole swojej aktywności o
inspiracje Queen, a i tematyka wymusiła
pewne elementy muzycznej estetyki, które
kojarzą się z kosmosem czy si-fi. Także
drugie podejście przede mną, a tymczasem...
(2)
Dark Witch - Circle of Blood
2015 Arthorium
\m/\m/
Daję sobie mały palec u nogi uciąć, że
gdybyście posłuchali Dark Witch mielibyście
takie same skojarzenia jak ja. Ten
brazylijski zespół brzmi jak niemiecki
Wizard. Tak tak, ten piewca wikińskich
bogów i heavy metalu. Niemal wszystko
jest w nim wizardowe. Jest głęboki, męski
wokal zupełnie w stylu Svena D'Anny,
co więcej, snuje się przez kawałki niemal
126
RECENZJE
tak samo skonstruowanymi liniami wokalnymi
i chórami. Jest mocne i czyste
brzmienie zupełnie jak środkowe i późne
Wizardy. Są nawet teksty zaczerpnięte z
europejskiej mitologii, włącznie z numerami
o Wahali i Zygfrydzie. Faktycznie,
wiele południowoamerykańskich zespołów
wzoruje się na niemieckim czy ogólnie
rzecz biorąc europejskim, "power metalowym"
graniu, ale jeszcze nie spotkałam
się z taką wierną kopią. Trudno
powiedzieć czy tak silne wzorowanie się
na Wizard jest zaletą czy wadą. Na
pewno dla miłośników tego zespołu,
brazylijski band będzie ciekawostką.
Tym bardziej, że kompozycyjnie i muzycznie
zespół trzyma fason. Melodii i
refrenów nie powstydziłby się niejeden
tak zwany "melodyjny" niemiecki zespół,
a sama realizacja płyty jest naprawdę
solidna. To nieczęste zjawisko wśród
debiutów. Dzięki temu, że sound jest
naturalny, przejrzysty i niepłaski, "Circle
of Blood" słucha się zupełnie przyjemnie.
Co ciekawe, Dark Witch powstał
już w 1999 roku i do czasu wydania debiutu
wypuszczał kilka nagrań demo.
"Circle of Blood" został wydany po 16
latach i myślę, że wysiłek oraz czas oczekiwania
opłaci się Brazylijczykom głównie
w ich własnym kraju. W Europie tego
typu muzykowania, zwłaszcza w tylko
dobrej czy po prostu przyzwoitej formie,
mamy po prostu ponad miarę. (3,8)
David Gilmour- Rattle That Lock
2015 Sony Music
Strati
David Gilmour nie wykazuje raczej
symptomów ADHD w zakresie tworzenia
muzyki na kolejne płyty długogrające.
Od edycji jego ostatniego solowego
wydawnictwa minęło dziewięć długich
lat, czyli sądząc na tej podstawie bliżej
mu do stoika jako przedstawiciela stoicyzmu,
kierunku filozoficznego zapoczątkowanego
grubo ponad 2000 lat
temu (jedna z zasad to utrzymywanie
stanu spokojnego szczęścia niezależnie
od zewnętrznych warunków). Dziewięć
lat to w rozwoju muzyki rockowej cała
epoka, ale w dziejach filozofii to zaledwie
nic nie znaczący "pyłek na wietrze". Gilmour
pracował na nazwisko i autorytet
w rockowym świecie od połowy lat 60-
tych, konsekwentnie i cierpliwie, przede
wszystkim w składzie legendy Pink
Floyd, dlatego dzisiaj nic nikomu nie
musi udowadniać. Sadzę, że takich podstawowych
faktów przypominać nie potrzeba,
są one powszechnie znane. Chyba
że…? No tak, ale jeżeli ktoś słuchający
muzyki rockowej od jakiegoś czasu chlubi
się faktem, że nie zna twórczości tego
faceta, to takiemu osobnikowi już nic nie
pomoże, nawet codzienne czytanie e-
booka z historią osiągnięć Floydów. Gilmour
to instytucja, przede wszystkim
gitarzysta i songwriter, do którego klasy
równać pragnie legion innych "szarpidrutów",
choć jeszcze nie wiedzą, że na próżno
i że zajmie im to ze dwa wieki. A David
spokojniutko, olewając medialny
gwar, kroczy jak cesarz swoją własną
ścieżką, pozostając głuchy na sugestie
poprawiaczy rockowego świata, wbijający
mu z lubością szpile i starający się ze
wszech miar wykazać, że nędzny z niego
muzyk, w dodatku leniwy, bo to przecież
dopiero czwarty album solowy przez 37
lat. Jeszcze inni "opisywacze" teraźniejszości
przypinają mu łatki analizując ostatni
album Pink Floyd, według ich autorytatywnej
opinii, denny, nudny i sklonowany
z fragmentów odnalezionych w
ciemnej piwnicy na Gilmourowej barce,
wyprodukowany z najniższych, wręcz
barbarzyńskich pobudek, tylko po to,
żeby od naiwniaków wyciągnąć kasę. I co
z tego wynika? Ano nic, "oskarżony" wykazuje
się denerwującą jego adwersarzy
obojętnością na te złośliwe podjazdy,
zachowując anielski spokój. Podejrzewam,
że jak kiedyś, za ileś tam dekad
(nie będzie mi dane być świadkiem tego
zdarzenia, bo moim adresem będzie wtedy
urna złożona na jakiejś nekropolii),
zejdzie David z tego świata - niech żyje
sto lat i jeszcze dłużej, ale czeka to każdego
z nas - to wiele "kundelków" ruszy
z krucjatą do Pana Boga wygrażając pięściami,
że jak Gilmour śmiał nie stworzyć
jeszcze jednej płyty, nad którą można by
się z gorliwością pastwić. Tak jest także
teraz, a szeroka publiczność, zarówna ta,
dla której muzyka rockowa to życie, jak i
ta, która odgrywa rolę przechodnia średnio
rozgarniętego w meandrach rockowego
archiwum, czyni wszystko, żeby
wystawić artyście cenzurkę. Problem jednak
w tym, że Jemu te oceny kompletnie
zwisają, ponieważ Jego dokonania na
polu muzyki w ogóle to raczej kategoria
nagrody Nobla, a nie zabawy weselnej w
wiejskiej remizie. Pusty śmiech mnie ogarnia,
gdy czytam te pogłębione analizy,
wykazujące słabości albumu "Rattle
That Lock". Nie zaskoczy mnie, gdy pojawią
się zarzuty, że David Gilmour jest
stary, a jest, że łysy, a na gębie trudno zauważyć
uśmiech. Tyle w sprawie kwestii
zupełnie niemuzycznych. "Rattle That
Lock" to dziesięć utworów, w sumie nieco
ponad 50 minut muzyki. Program bardzo
zróżnicowany, zawierający zarówno
kompozycje nawiązujące do nostalgicznych
wspomnień twórczości Pink
Floyd z okresu "The Division Bell", ale
także sporą dawkę dźwięków balladowych,
song typowo jazzowy "The Girl
In The Yellow Dress", jest także claptonowski
blues w tytułowym "Rattle
That Lock". Muzyka płynie spokojnie,
bez zrywów, raczej w klimacie nostalgii,
melancholii. Gilmour dobrał do realizacji
celów muzycznych sprawdzoną i
zahartowaną w "bojach" ekipę, doświadczonych
instrumentalistów, powszechnie
znanych w rockowej branży. Trudno ze
względu na szczupłość miejsca przeznaczonego
na recenzję wymienić wszystkich,
bo lista obejmuje kilkadziesiąt nazwisk.
Podam tylko kilka wybranych faktów.
Koproducentem został przyjaciel Gilmoura
Phil Manzanera, który udziela
się także jako klawiszowiec i akustyczny
gitarzysta. W gronie wykonawców znalazł
także miejsce Jon Carin, znany z
koncertowych wojaży, między innymi w
Gdańsku w sierpniu 2006 roku, Guy
Pratt, koledzy Crosby i Nash, czy bardzo
szanowany i ceniony Robert Wyatt.
Na albumie możemy docenić także ważny
element składowy muzyki stworzony
przez Zbigniewa Preisnera, który opracował
orkiestracje. A w numerze "A Boat
Lies Waiting" pojawia się ślad zmarłego
Richarda Wrighta, w postaci voice samples.
Fani Gilmoura i floydowych podróży
sięgać będą po ten album z radością
i chęcią, ponieważ jest w znacznym
wymiarze spełnieniem oczekiwań wobec
stylu samego autora i jego artystycznych
priorytetów i fascynacji. Wielbiciele talentu
gitarowego autora będą usatysfakcjonowani,
ponieważ wstawek gitarowych
Davida znajdziemy tutaj całe
multum. Cechuje je pewien rodzaj refleksyjności,
momentami smutku przy prezentacji
dosyć osobistych wizji, ale brzmienie
tych gitarowych czarów pozostaje
od dekad niezmienne. Pewnie znajdą się
tacy słuchacze, co będą kręcić nosem, że
Gilmour nie wymyślił nic nowego, że
zatrzymał się jakby z duchem swojego
czasu i epoki muzycznej, ale czy taki zarzut
można traktować poważnie? Z
mojego punktu widzenia, starego piernika,
który na Floydach się wychował, nadzieje
zostały spełnione. Dostałem upominek
w postaci tej charakterystycznej,
wspaniale - ckliwej, romantycznej gitarowej
melodyki, uzupełniony o reprezentatywną
paradę ballad akustyczno - elektrycznych.
Jedynym zaskoczeniem, ale in
plus, pozostał utwór "The Girl In The
Yellow Dress", który nie tylko nawiązuje,
wręcz cały jest poświęcony bardzo wyraźnie
stylistyce jazzowej. I nie chodzi tutaj
o instrumentarium, choć także ono godne
jest uwagi z wiodącymi, niezwykle
kameralnie brzmiącym fortepianem, saksofonem,
kornetem, kontrabasem, swingującą
manierą gry miotełkami na perkusyjnych
talerzach oraz stylem wokalistyki.
Nie wiem, czy to tak do końca
wypada, ale przypomniały mi się czasy,
gdy słuchałem namiętnie Elli Fitzgerald,
"Pierwszej Damy Jazzowej Piosenki"
wszechczasów, bo David wytwarza tym
swoim opanowanym, dystyngowanym
głosem, niekiedy z chrypką, jego barwą,
niesamowitą magię. Nigdy nie należał do
grona śpiewaków pokonujących kolejne
oktawy, a na tej płycie wręcz cedzi słowa,
lekkuśko, bez wysiłku, jakby prowadził
kameralną rozmowę ze słuchaczami. Im
częściej słucham albumu "Rattle That
Lock", tym bardziej mi się podoba, choć
początkowo, przy pierwszych dwóchtrzech
próbach odczucia miałem co najmniej
ambiwalentne. Teraz już wiem, że
ta intymna muzyka pozostanie w mojej
głowie ciesząc zmysły na dłużej. Wiem,
że "skopany" natężeniem pracy, gdy
wrócę do domowych pieleszy, bez ryzyka
mogę sięgnąć po ten zestaw, który daje
gwarancję przeżyć i wzruszeń na dłuższy
okres życia, nie tylko w szalonej "bieganinie"
od jednej nowości do kolejnej
premiery. Rewolucji nie oczekiwałem, bo
oczekiwanie tego typu w tym przypadku
to chyba domena szaleńców. Dywagacje,
czy ta muzyka jest nudna, mało odkrywcza,
do bólu tradycyjna - a może właśnie
o to chodziło? - pozostawię innym, mądrzejszym
od siebie. Niech się spierają,
czy powinno być więcej gitarowych zadziorów,
czy mniej tęsknoty w głosie Davida,
czy może konieczny byłby odjazd
na tory innych odłamów stylistycznych.
Ani mnie to grzeje ani ziębi. Mnie wystarczy
założyć słuchawki, lec w pozycji
horyzontalnej, zgasić wszelkie światła i
ze świadomością, że to już czarna noc za
oknem, zagłębić się bez reszty w czary
starego Mistrza. Dzięki David za te kilkadziesiąt
minut ucieczki od jazgotu
współczesnego świata. (5)
Włodek Kucharek
Dead Earth Politics - The Queen of Steel
2014 Self-Released
"The Queen of Steel" to połączenie thrashu
i dużej dozy groove. Album rozpoczyna
się utworem "Redneck Dragon-slayer",
z riffem lekko przypominającym Destruction,
tematyką wziętą z jakiegoś power,
ozdobionego dość niską manierą wokalu,
który czasami wchodzi na wyższe
rejestry. Utwór jest utrzymany w średnim
tempie, a jego ciężar jest podtrzymywany
przez gitary i wydających odgłosy wojenne
członków zespołu. Dalej jest tytułowy
utwór i "Madness of The Wanderer".
Brzmienie EPki opiera się o dość niskie
rejestry oraz przytłumione brzmienie
gitar, uwydatniające w ten sposób głos
wokalisty. Riffy mają sporą dozę groove.
Kiedy słucham "Dead Earth Politics" to
na myśl przychodzi mi Machine Head.
Na albumie jest dużo solówek oraz motywów,
które uatrakcyjniają utwory. Bas i
perkusja uwydatniają moc EPki. Płytka
uzyskuje siłę również poprzez tematykę,
sekcję gitarową, wokalistę oraz same
kompozycje. Osobiście album jakoś mi
nie podszedł, aczkolwiek fani groove i
modernistycznego thrash metalu powinni
być zadowoleni. "The Queen of Steel"
jest to całkiem porządna robota. (3,3)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Deadheads - This Is Deadheads First
Album (It Includes Electric Guitars)
2015 High Roller
High Roller Records nie ustaje w wydawaniu
na świat kolejnych perełek. A ponieważ
Szwecja ostatnimi laty jest istnym
zagłębiem muzyki hard 'n' heavy, nic dziwnego,
że oczy łowców talentów niemieckiej
firmy coraz częściej kierują się w
tamtą stronę. Deadheads powstali cztery
lata temu w Gothenburgu, mają na
koncie kilka singli i łoją tak archaicznego,
podszytego rock 'n' rollem hard rocka, że
aż dziwne, że takie nagrania mogły powstać
w XXI wieku. Mamy tu bowiem ten
specyficzny luz i klimat muzyki z
przełomu lat 60-tych i 70-tych, charakterystyczną
dla tamtych lat surowość
dźwięku i nienachalną, ale porywającą
wręcz przebojowość. Tak jak w szaleńczym
boogie z partią fortepianu "Baby
Blues", również wzbogaconym pianem
"Ghost" czy klawiszami "Deadheads", albo
stricte gitarowymi strzałami w rodzaju
"Keep On Searching". W trwającym
niespełna dwie minuty "Lose My Mind"
robi się już jednak zdecydowanie ostrzej,
równie krótki "Rock & Roll" to jakby Led
Zeppelin w bardziej szaleńczej wersji,
chociaż zbieżność tytułu z klasykiem duetu
Page/Plant jest czysto przypadkowa.
Nie brakuje też wejść harmonijki ("Freak
Out", "Live On"), muzycy umiejętnie łączą
też balladowe partie z mocniejszym
graniem w "Venom", a swoisty hołdem dla
tego zespołu jest bardziej mroczny i surowy,
chociaż nie pozbawiony dawki przebojowości,
"My Demons". Dlatego jeśli
ktoś lubi The Black Crowes, The Four
Horsemen czy Turbonegro, "This Is
Deadheads First Album (It Includes
Electric Guitars)" jest dla niego. (5)
Deadiron - Into The Fray
2015 Self-Released
Wojciech Chamryk
Trudno określić ich mianem jakichś
szczególnych pracusiów, bowiem dwa albumy
w dziewięć lat to nie jest jakiś
oszałamiający wynik nawet w dzisiejszych
czasach, gdy pełnowymiarowe płyty
zeszły na plan dalszy, ustępując miejsca
jakimś cyfrowym singlom czy innym
wynalazkom. Jednak Deadiron rekom-
RECENZJE 127
pensują niezbyt obszerną dyskografię
jakością swego materiału, dzięki czemu
do ich płyt po prostu chce się wracać.
Teoretycznie w heavy/power metalu powiedziano
już wszystko, jednak Deadiron
bazując na, zdawałoby się do cna
wyeksploatowanych pomysłach, dają
radę. Przeważają tu krótkie, szybki i
zwarte utwory w najlepszej tradycji amerykańskiego
power metalu lat 80-tych
("Bloodline", "Lady Red", kompozycja
tytułowa). Są dłuższe, bardziej rozbudowane
utwory o epickim zacięciu, jak
"Long Way Home" czy "Laureen", mamy
też dwa krótkie instrumentale: "Goodbye"
w klimacie muzyki dawnej w nieco ambientowym
ujęciu i finałowy, balladowy
"Darksbane", zaś "Whiskey By The
Mound" to skoczne, irlandzkie klimaty w
przebojowo-metalowym opracowaniu.
Alex Van Ness wokalnie też zdołał sprostać
wyzwaniu, chociaż nie wszędzie jego
głos brzmi z odpowiednią mocą ("In Memorium")
tak więc: (4)
Wojciech Chamryk
Deceased - Cadaver Traditions
2015 Hells Headbengers
Deceased to już zespół-instytucja ekstremalnego
grania i legenda podziemia.
Amerykańska grupa dorobiła się imponującej
dyskografii, a co istotne wiele w
niej płyt niezwykle istotnych dla
death/thrash metalu. Tym bardziej dziwi
mnie łączne wydanie, a raczej wznowienie,
dwóch kompilacji z coverami, mających
swą premierę kilkanaście lat temu
na pojedynczych płytach. Oczywiście są
to korzenie Kinga Fowley'a i spółki,
który również w swych innych zespołach,
by wspomnieć tylko October 31, chętnie
nagrywa przeróbki klasycznych numerów,
ale "Cadaver Traditions" to już
zbyt duża przesada i istny groch z
kapustą. Na dwóch CD mamy tu bowiem
aż 53 utwory. Od black metalu do crossover,
z uwzględnieniem też punka, hardcore,
thrashu i wszelkich odmian tradycyjnego
metalu. Niektóre z tych ostatnich
robią wrażenie (speedowy "Deathrider"
Anthrax, "Fire In The Sky" Saxon,
siarczysty "Wiped Out" Raven, "Wrathchild"
Iron Maiden), ale nie brakuje też
niewypałów (pozbawiony uroku oryginału,
wręcz "zarżnięty" "Head Hunter" Krokus,
niezbyt udane przeróbki Mercyful
Fate). Lepiej brzmią thrashowe klasyki
Kreator, Hirax, Sodom, Tankard czy
Slayer, "Black Metal" i "Die Hard" Venom
to też potęga. Z mniej oczywistych
dla metalowców wyborów bronią się też:
Impetigo, Bad Brains, Dead Kennedys,
Cro-Mags czy hitowy "I'm Not Jesus"
Ramones, ale przebrnięcie przez tę
kompilację za jednym razem wydaje się
zbyt trudnym zadaniem. Słuchanie utrudnia
też to, że jakość poszczególnych utworów
jest bardzo różna: od materiałów
studyjnych do utworów brzmiących jak
nagrania próbne z kaseciaka. (3)
Wojciech Chamryk
Def Leppard - Def Leppard
2015 earMusic
Już dawno na Def Leppard postawiłem
przysłowiowy krzyżyk, bowiem od lat nie
znajdowałem na kolejnych płytach tego
zespołu niczego dla siebie. Najnowsza
jest jakby nieco ciekawsza, nie brakuje na
niej interesujących utworów, ale o klasie
płyt z lat 80-tych możemy zapomnieć -
to już nie te czasy, forma i potencjał, że
dyskretnie nie wspomnę o wieku muzyków.
Zaczynają od "Let's Go", całkiem
przyjemnego połączenia swoich trademarkowych
patentów z czasów "Let's Get
Rocked" i rozmachu znanego z utworów...
Queen. Do dokonań Królowej sięgają
też w "Man Enough", ale ten numer jednak
chyba trochę za bardzo przypomina
"Another One Bites The Dust". Mamy też
odniesienia do The Beatles (jednocześnie
nieco też Maidenowy"All Time
High", finałowy "Blind Faith"), ale wszystko
to w jakże charakterystycznych Leppardowych
aranżach. Z kolei akustyczna,
bardzo tradycyjna w formie ballada
"Battle Of My Own" to wypisz, wymaluj
Led Zeppelin z okresu "Kashmir", a Joe
Elliot całkiem udatnie naśladuje Roberta
Planta. Więcej Def Leppard w Def
Leppard mamy za to w dynamicznych
"Dangerous", "Invincible" i "Forever
Young", szkoda tylko, że muzycy znowu
nie umieli zrezygnować z kilku słabszych
utworów. Szczególnie mam tu na myśli
sztampową balladę "We Belong", nijaki,
jakby rock 'n' rollowy w klimacie "Broke
'N' Brokenhearted" i przeładowany wręcz
elektroniką, totalnie mdły "Energized".
Ale i tak nie ma porównania z takim CD
"Songs From The Sparkle Lounge", wygląda
więc na to, że Def Leppard powoli
wracają na prostą, wyznaczoną płytami
"High 'N' Dry", "Pyromania" oraz "Hysteria".
(4)
Wojciech Chamryk
Demolition Saint - Ignorance Is The
Law
2013 Wine Blood
To co prawda materiał sprzed ponad
dwóch lat, ale thrash ma to do siebie, że
nie jest jakimś sezonowym wynalazkiem,
którego okres przydatności do spożycia
wynosi maksymalnie kilka-kilkanaście
miesięcy, tak jak przy dokonaniach wielu
sezonowych gwiazdek pop music. W
dodatku tych pięciu młodych Włochów
na swej debiutanckiej EP-ce łoi tak pomysłowo
i siarczyście, że gdyby nie pewne
brzmieniowe niuanse, to można by
spokojnie pomyśleć, że to rzecz tak z
końca lat 80-tych, a nie wytwór z XXI
wieku rodem. Cztery utwory, niewiele
ponad 20 minut muzyki, ale dzieje się tu
znacznie więcej niż na iluś nudnych albumach
niewydarzonych kapel, które zbyt
szybko porwały się na pełny krążek.
"Beyond The Doors Of Insanity" (5'56) to
idealny opener - nie tak mocny i zakręcony
jak następne kompozycje, zróżnicowany
rytmicznie, ale też i melodyjny.
Utwór tytułowy (3'39) uderza już z pełną
mocą thrashowej łupanki na najwyższych
obrotach, zaś skandowany chóralnie refren
dodaje mu jeszcze agresji. Dwa kolejne
utwory są znowu dłuższe - oba mają
ponad sześć minut - łącząc liczne zmiany
tempa i sporo ciekawych aranżacyjnych
patentów. "God-fearing" jest szybszy i
bardziej bezkompromisowy, z kolei
"Brainless World" to numer mocarny,
czasem tylko przyspieszający, szczególnie
w końcówce. Nie dostrzegam tu słabych
punktów, panowie: Schiavina, Bondioli,
Mastrangelo, Zambardi i Nola są na
dobrej drodze i już chyba najwyższa pora
na debiutancki album. (5)
Wojciech Chamryk
Denner & Shermann - Satan's Tomb
2015 Metal Blade
Nie, wcale nie jestem jakoś specjalnie
rozczarowany. No, może tylko troszeczkę.
Tego duetu gitarzystów przedstawiać
nikomu nie trzeba. To na ich riffach
się wychowałem, przy ich grze zyskiwałem
świadomość muzyczną. To oni
kreowali wizerunek doskonale zgranego i
brzmiącego heavy metalu. W moich
oczach legendy, które złotymi zgłoskami
wpisały się do historii metalu. Sam nie
wiem, czy chciałbym nowego albumu
Mercyful Fate, dlatego rozwiązanie w
postaci opisywanego projektu brzmi całkiem
ciekawie. Pierwsze dźwięki i wiadomo
o co chodzi. Jest dobrze. Słychać wyraźnie
ducha MF, co było nieuniknione.
W składzie znajduje się jeszcze dobrze
znany Snowy Shaw, więc formuła grania
wynika niejako sama przez się… Na wokalu
Sean Peck z Cage. Myślę, że całkiem
niezły wybór. Wprawdzie na tej
skromnej EP-ce, zawierającej cztery kompozycje,
nie wzniósł się na wyżyny, ani
nie wykreował czegoś, co będziemy
wspominać za parę lat. Mimo to, jest zadowalająco
dobrze. Ale czy to wystarczy?
Właśnie ta kwestia mnie nurtuje najbardziej,
za każdym razem, gdy sięgam po
"Satan's Tomb" - czy to wystarczająco?
Poprawność i trzymanie, co najwyżej,
dobrego poziomu, chyba nie do końca
mnie satysfakcjonuje. Być może przez to,
że o żadnym albumie Mercyful Fate ani
Kinga Diamonda nie jestem w stanie
powiedzieć, że jest to "spoko" płytka. Każdej
płycie z udziałem tego duetu gitarzystów
dotychczas towarzyszyły silniejsze
emocje, czego przy "Satan's Tomb"
nie było. Może do tego stopnia zmitologizowałem
te postacie, że oczekuję po
nich tylko wspaniałych rzeczy? Nie
wiem. Wszak opisywana EP-ka złą absolutnie
nie jest! Momentami bardzo przypomina
mi Hell, co muszę uznać za wielki
plus. Tak jak wspomniałem na początku,
rozczarowany nie jestem, bo nawet
geniuszom zdarzają się "tylko" dobre
albumy. (4)
Przemysław Murzyn
Desecrate - At The Edge of Sanity
2012 Self-Released
"At The Edge of Sanity"... Jak czytałem
ten tytuł to miałem skojarzenia z innym
zespołem wykonującym thrash, z Hexenhaus.
I powiem wam, że po przesłuchaniu
omawianego materiału nadal je mam.
Chociażby taki "Retributions End" przypomina
mi arcydzieło tejże hordy, "As
Darkness Falls". Natomiast "Spawn of
Ashes" jak dla mnie to takie przemieszanie
"Incubus" z "Toxic Trace". Powiem
to od razu. Riffy na tym albumie w lwiej
części brzmią świetnie, pasują do wokaliz
Nicka, zwykle usytuowanych w formie
power/heavy metalowym śpiewie. Niestety
tutaj też musze dodać, że czasami maniera
wokalu jest po prostu kiepska (chociażby
w "Invisible Dream"), nie jest zbyt
agresywna i nie brzmi. Żeby nie być gołosłownym,
podobną manierą posługuje się
wokalista Revocation, chociaż tu z lepszym
skutkiem. W "Signed For Live"
trochę mi powiało Morbid Saint i Coroner'em
(z okresu "Grin" i "Mental Vortex").
W kompozycjach głównie czuć
wcześniej wymieniony Coroner, Hexenhaus,
Morbid Saint, czasami troszkę
zaleci power metalem. Pojawiają się także
neoklasyczne wstawki - jak dla mnie brzmiące
Bach'em - za przykład niech posłuży
"Repent" czy bonusowo zamieszczony
"Altered Creations", znany z debiutu.
Technicznie instrumentarium jest
wykonane perfekcyjnie, instrumentalny,
przysłodzony "Obsession" tego dowodem.
Gitary mają odpowiednią siłę ciężkości.
Brzmienie albumu kopie rzyć obecnej
plastikowej produkcji. I co tu więcej
dodać? Warto przesłuchać, choć trochę
zgrzytnie w uszach ta maniera wokalu i
troszkę brakuje do ideału albumów Hexenhaus.
A kto powinien głównie tego
przesłuchać? Fani technicznego i progresywnego
thrashu, wcześniej wymienionych
zespołów. Ode mnie (3,6)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Desecrate - Of Death And Damnation
2015 Self-Released
Mogę powiedzieć jedno, "Of Death And
Damnation" różni się od swojego poprzednika,
zarówno czasem trwania, jak i
stylem. "At The Edge of Insanity" zbliżał
się do dokonań Hexenhaus, zaś ten
album nawiązuje do dorobku Revocation
i innych kapel z bardziej modernistycznym
podejściem do thrashowego
łojenia (przeradzającego się w death). I
słychać to już od pierwszych minut
instrumentalnego "Last Rites". Desecrate
na tym albumie postawiło na modernistyczny
metal, z wokalem, który ma rozpiętość
od czystego wokalu, aż po tą
manierę znaną z deathowych zespołów (i
znowu tu muszę wymienić death/
thrashowe Revocation). Narzekałem w
poprzedniej recenzji na manierę wokalisty,
a dostałem jej jeszcze więcej. Chociaż
tutaj wokal brzmi lepiej, szczególnie
w proporcjach, które są w kawałku "Into
The Abyss", oraz w zestawieniu z przytłaczającym,
pesymistycznym riffem utworu
i jego solówką. Jednak nadal uważam, że
to nie jest to. Skoro już mówimy o solówkach,
widać tutaj troszkę inspiracji Coroner.
Część riffów też przypomina mi
okres albumu "Grin". Czasem powieje też
klasyką, np. w jednym z motywów "No
Salvation". Parę solówek jak dla mnie jest
z lekka nietrafionych. Poza tym, ten
128
RECENZJE
album posiada o wiele więcej tych prostszych
riffów, bardziej zahaczających o
nu-metal i groove, zaaranżowanych w
ostrzejszej, ocierających się o modernistyczny
thrash/death brzmieniach. Czasami
zapląta się pojedynczy power metalowy
motyw ("The Gift of Pain"), by następnie
przemienić się w djentowy riff.
Do samych instrumentów, jak i do techniki
nie mogę się przyczepić, poza tym,
że to nie jest poziom poprzednika. Ogółem,
ten album mogę polecić fanom modernistycznego
thrashu przemieszanego
paroma innymi motywami. Mnie to nie
kręci, jednak posłuchać bez bólu można,
tak więc: (3)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Destitution - The Human Error
2011 Self-Released
Ludzie często popełniają błędy. Powiem
nawet, ludzką rzeczą błądzić jest. Jednakże,
ten album błędem nie jest, ani tym
bardziej słuchanie go. Szczególnie jeśli
jest się fanem w średnich tempach thrashu
i ma się ochotę na krótkie posiedzenie
z kolejnymi wariacjami na temat polityki
i broni atomowej. No tak, trochę
wieje to sztampą. Trudno się mówi i
słucha się dalej, czyż nie? Tak więc, tutaj
mamy do czynienia z trzy-utworową
EPką "Destitution", z kawałkami takimi
jak "Radiation", "Genesis" i "Global
Content". Kompozycje Destitution zalatują
trochę Destruction i Hexenhaus'em.
Wokal posiada swoją manierę trochę
kojarzącą się z Coroner'em. Brzmienie
gitar, perkusji bez zarzutu. Jak już
wcześniej pisałem, wałki usytuowane w
średnich tempach, które to raz przyspieszają,
raz zwalniają. Spodobał mi się pewien
zabieg zastosowany w "Global Content",
a mianowicie motyw przesterowanego
wstępu odegrany pod koniec przez
gitarę klasyczną. Troszkę czuć wtórność,
co jest na minus. Poza tym, chłopaki
nagrali całkiem w porządku materiał. (3).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Destitution - Beware The Fury of The
Patient Man
2014 Self-Released
Destitution wydaje swój debiutancki
album, "Beware The Fury of The Patient
Man" wypełniony wprost po brzegi
niechęcią do władzy. Polityka z krążka
wylewa się niczym woda z rzeki podczas
obfitych ulew. Ogólnie poruszają się między
innymi po wątkach, które omawiali
w swych kompozycjach Testament czy
Toxik. Album jest otwierany przez wałek
traktujący o chciwości i władzy pieniądza
w społeczeństwie ("Mr. Greedy"). Następnie
zespół serwuje kawałek o dźwięcznym
tytule "Alcatrash" będący grą
słów. Później jest parę haseł o krytyce
przy stukocie końskich kopyt, czy tam
przeciwieństwo rzymskiej maksymy prawnej.
Pomiędzy polityką znalazło się
miejsce dla przerywnika, odpoczynku od
brutalnej rzeczywistości ("Affinity").
Debiut ten to 45 minut thrashu w stylu
Exodus, Xentrix czy Sacred Reich.
Instrumentarium? Standardowo gitary
elektryczne, basowe i perkusja, plus gościnny
występ gitary akustycznej w "Affinity".
Brzmienie jest porządnie, nie czuć
tutaj zbytniego plastiku, chociaż gitary
jak dla mnie nie mają takiego kopa jakiego
powinny mieć. Perkusja brzmi porządnie,
podobnie jak bas. Wokalista troszkę
przypomina mi dokonania Sacred
Reich. Kompozycyjnie, zespół tworzy
średnio-szybkie i szybkie wałki, jest w
nich parę odniesień do wyżej wymienionych
zespołów. Moimi ulubionymi
utworami są, walcowate, jak dla mnie
odnoszące się do średniowiecznych hord
ze wschodu, "Rhythm of Horses" i dość
przebojowe "Vigilante" oraz spokojne,
rozwijające się i wyrzucające z siebie ładunek
emocji "Affinity". Ogółem cały album
do polecenia fanom politycznego
thrashu, którego jak dla mnie jest zbyt
wiele. Jednakże warto odsłuchać tego, co
ma do zaproponowania Destitution.
(3,3)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Divine Weep - Tears Of The Ages
2015 Self-Released
Już demo "Age Of The Immortal"
sprzed dwóch lat udowadniało, że w konwencji
power/heavy metal białostoczanie
z Divine Weep czują się całkiem pewnie
i stać ich na wiele, nie sądziłem jednak,
że na aż tyle. Brakującym ogniwem okazał
się nowy wokalista Igor Tarasewicz,
z którym Divine Weep mają szanse
wejść na znacznie wyższy poziom. Igor,
mimo młodego wieku, jest już bowiem
wokalistą kompletnym, z niewyobrażalną
łatwością radząc sobie nie tylko z tymi
wysokimi i najwyższymi tonacjami, ale
też z niższymi, pełnymi agresji partiami.
A ponieważ Bartosz Kosacki, Dariusz
Moroz, Janusz Grabowski i Dariusz
Karpiesiuk są do tego wyśmienitymi
muzykami i niezgorszymi kompozytorami,
efekt końcowy w postaci dziesięciu
utworów rzuca na kolana. Starsze utwory
znane z demo zostały tu przearanżowane,
zagrane i zaśpiewane tak, że nie ma
żadnego porównania z pierowotnymi
wersjami, to relacja typu surowy prototyp
- dopieszczona wersja finalna. Dopełniły
je cztery nowe numery, mamy też dwa
bonusy, w tym "Łzy wieków", znane jeszcze
z "Promo'97". Co oistotne zespół
równie porywająco prezentuje się w
rozpędzonych killerach z drapieżnym
śpiewem, jak: "Fading Glow" czy "Never
Ending Path", są kojarzące się z motoryką
najlepszego Dio numery w rodzaju "Last
Breath", czy wielowątkowa, epicka wręcz
kompozycja "Age Of The Immortal". Nie
brakuje też ciekawych melodii, pasaży i
unison, sporo też efektownych gitarowych
popisów, w tym gościnnego udziału
Wojciecha Hoffmanna (Turbo), a
brzmienie całości (Hertz / Dobra 12) jest
mocarne i klarowne. W dodatku zespół
równie dobrze wypada z tym materiałem
na koncertach, udowadniając, że jest w
stanie równie dobrze wykonać na żywo
wszystkie partie zarejestrowane w studio,
dodając do nich ogromą dawkę energii.
Jak dla mnie "Tears Of The Ages" to murowany
faworyt do pierwszej trójki najlepszych
metalowych płyt tego roku w
Polsce, na świecie Divine Weep też mogą
się z nim pokazać - szkoda tylko przeogromna,
że Igor właśnie rozstał się z
zespołem... (6)
Diviner - Fallen Empires
2015 Ulterium
Wojciech Chamryk
Ostatni raz tak się ekscytowałem przy
debiucie Death Dealer "War Master".
Grecy z Diviner podobnie do Amerykanów
uwielbiają klasyczny heavy metal.
Również ich główną inspiracją jest Judas
Priest, ale w równym stopniu Dio i Manowar.
Podobne jest też to, że mimo
odniesień do złotych lat heavy metalu, to
korzystają z współczesnej techniki i nie
silą się na staro-szkolne brzmienia. Jednak
w muzyce Greków można odnaleźć
niewielkie (śladowe, ale zawsze) wpływy
amerykańskiego grania typu Iced Earth
czy Metal Church. Death Dealer ma
niesamowitego śpiewaka Sean'a Peck'a,
który posiada głos kojarzący się z Rob'em
Halfor'em. Diviner też ma wyśmienitego
wokalistę Yiannis'a Papanikolaou'a,
którego tembr głosu, w pewnym
stopniu, przypomina nieodżałowanego
Jamesa Ronniego Dio. Podobne
skojarzenia mieli też inni, bowiem Yiannis
współpracuje także z Rock'n'Roll
Children, które jest tribute band'em
Dio. Bywają momenty, które nie do
końca przypadły mi do gustu. Czasami
wspaniały wokal Papanikolaou'a wspierany
jest niby chórkami. Chociażby w
"The Legend Goes On" od czasu do czasu,
pojawia się takie: hu-ha-hu! Zupełnie niepotrzebne.
Całe szczęście są to sporadyczne
incydenty. Kawałki zróżnicowane,
klasyczne zbudowane, wpadające w
ucho, nie rozpędzają się za bardzo, ale na
pewno wolne nie są. Sporo w nich podniosłości
i epickości, na pewno każdy z
nich to heavy metalowy hymn. Jest ich
dziesięć i jak dla mnie, żadnego słabego
punktu. Po prostu moc! Instrumentaliści
też błyszczą, w szczególności para gitarzystów
Thimios Krikos i George
Maroulees (obaj robią różnice). Za to
współczesne brzmienie Divinera odpowiada
Thimios Krikos, który wspólnie z
Fotis'em Benardo (Sixfornine, ex-Septic
Flesh) czuwał nad realizacją materiału,
który rejestrowano w ateńskich Devasoundz
Studios. Masteringu dokonali
Tailor Maid i In de Betou (Arch Enemy,
Opeth, Amon Amarth) oczywiście
pod czujnym okiem Thimiosa Krikosa.
Niestety grafika nie podążyła z muzycznym
zamysłem. Przynajmniej mnie tak
się wydaje. Ogólnie okładka jest taka sobie,
zdigitalizowana i o niczym, jej autorem
jest Alan Fall z Digital Grief.
Mimo pewnych niedoróbek, nie mających
wpływu na całość, debiut Diviner
"Fallen Empires" jest znakomity. Fanom
klasycznego heavy metalu bardzo polecam!
(5)
\m/\m/
Dogbane - When Karma Comes Calling
2015 Heaven And Hell
Doom metal dzisiaj przeżywa kryzys,
jeśli chodzi o wysyp nowych zespołów,
które ożywiłyby scenę. Dziś tak się już
nie gra i każdy poda inny powód: bo to
niemodne, bo nie jest wystarczająco
ciężkie, bo to nudne itd. Jednak czasami
wyłoni się z tłumu jakiś młodziak, któremu
należy się przyjrzeć. I taki jest Dogbane,
który wydał w tym roku swój drugi
album przesiąknięty porządną ciężką
muzyką. Od samego początku dostajemy
dwa mocarne kawałki, które łatwo wpadają
w ucho, czyli "Warlord" i "Dogbane".
Potem nie jest wcale gorzej "Karma" i
"Deceiver", też sprawiają dobre wrażenie,
kolejne dwa utwory już są trochę słabsze,
ale wciąż potrafią do siebie przekonać.
Najsłabszymi punktami są instrumentalny
"Apocynaceae", w którym jeden motyw
powtarza się przez dwie minuty, a słychać
jakby był rozciągnięty do granic
możliwości, przez co jest strasznie nużący
oraz "Free Spirit", w którym to
chłopaki chcieli przyśpieszyć i zahaczyć o
death metalowe rejony, ale coś im nie
wyszło. Owszem słychać szybsze tempo i
ową otoczkę, ale nie ma w tym utworze
nic chwytliwego poza niezłą solówką,
przez co całość nie jest w stanie nam zapaść
w pamięć. Za to wieńczący album
"Sands of Time" jest już bardzo przyjemną
kołysanką stworzoną na koncerty.
Łatwo przy tej pieśni wpaść w stan letargu
a ręce same się zaczną kołysać. Jedyny
problem, ale dość poważny, jakie ma to
wydawnictwo to to, że to wszystko już
kiedyś słyszeliśmy. Album jest w pełni
odtwórczy. Mamy tu przekrój od Black
Sabbath przez Manilla Road po nawet
Darkthrone, Candlemass czy Thin
Lizzy, ba nawet w "Calm Before The
Swarm", można usłyszeć riff żywcem wyjęty
z Megadeth (ktoś pamięta kultowy
numer stworzony przez nich, na potrzeby
gry "Duke Nukem" 3D?). Nawet wokal
nie stara się udawać, że jest inaczej i
manierą przypomina m.in. Kevina Heybourne'a
z Angel Witch, a w "Sands of
Time" podchodzi nawet pod Ozzy'ego
Osbourne'a. Także dostaliśmy produkt z
solidnymi utworami, tyle, że niewnoszącymi
niczego nowego, jednakże po
takim "Warlord" czy "Sands of Time",
warto przyglądać się tej kapeli, a nuż na
następnym krążku zaserwują nam cos
własnego, co zostanie w pamięci na długo.
(4)
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Doomshine - The End Is Worth Waiting
For
2015 Metal On Metal
Piętnaście lat istnienia, trzy płyty -
Doomshine stawiają na jakość, nie spieszyli
się więc z pracami nad następcą
"The Piper At The Gates Of Doom", co
skończyło się fortunnie o tyle, że w tzw.
międzyczasie Metal On Metal Records
wyraziło zainteresowanie powstającym
materiałem. Muzycy mogli się więc
skupić na spokojnym dopieszczeniu siedmiu
planowanych na płytę utworów,
czego efektem jest bodaj najlepszy album
w dorobku niemieckiej grupy. Najbardziej
dopracowany, zwarty, robiący wrażenie
nie tylko na zadeklarowanych fanach
doom metalu. Doomshine wracają
RECENZJE 129
tu bowiem w pewnym sensie do korzeni,
jeszcze śmielej czerpiąc z klasycznego
hard rocka z Black Sabbath na czele
("Moontiger"), wplatają w miarowe struktury
swych monumentalnych kompozycji
stricte heavy metalowe patenty czy
przyspieszenia ("Shelter Of The Beast"),
a do tego są nadal niezrównani w patetycznych
i pełnych epickiego rozmachu
kolosach. Najlepszym tego przykładem
jest trwający blisko 11 minut "Witchburn
Road", ale opener "Celtic Glasgow Frost",
"Third From Inferno" czy "Shipwrecked At
Doom Bar" są równie udane. (5)
Wojciech Chamryk
Dragonheart - The Battle Sanctuary
2015 Pitch Black
Nazwa brazylijskiego Dragonheart jest
mi znana od dłuższego czasu, lecz okazuje
się, że prawdopodobnie albumów z
początku nowego milenium tej kapeli nie
słyszałem. Może jedynie drugi krążek
"Throne Of The Alliance", ale szczerze,
nie pamiętam tego. Amnezja. Prawdopodobnie
mam czego żałować, bo "The
Battle Sanctuary" prezentuje się co najmniej
solidnie. Muzycznie Brazylijczycy
sięgają po heavy/power metal w stylu
Grave Digger, speed/power inspirowany
Paragon czy heavy metal, który znamy
m.in. z Hazy Hamlet. Ogólnie jest ostro,
dynamicznie, z pewną dozą rycerskości,
wręcz toporności. Są oczywiście fragmenty
bardziej melodyjne, wtedy można
odnaleźć podobieństwa do Gamma Ray,
HammerFall czy Blind Guardian, którego
inspiracje najjaskrawiej wyłapiemy
w wolnym, bardowskim songu "Marching
Under The Stars". Sporą rolę odgrywa tu
pomysł na wyważenie mocy i melodyjności.
Muzycznych wzorów można odnaleźć
zdecydowanie więcej, jednak nie o
to chodzi. Bowiem ogólnie Brazylijczycy
muzycznie umiejscowieni się w niemieckim
speed/power/heavy metalu z lat
osiemdziesiątych - z pewnymi odchyłami
- o brzmieniu i produkcji, jakie można
uzyskać w współczesnych studiach. Nie
silą się całkowicie na oldschool. Kompozycje
są dość bezpośrednie, jednak zbudowano
je ciekawie i gęsto w strukturach.
Muzycy raz mocniejszy akcent kładą na
riffy, innym razem na melodie, czy
ciekawy klimat. Ze względu na preferencje,
każdy może znaleźć coś dla siebie.
Świadczy to o sporej wyobraźni i talencie
muzyków, choć z pewnością w ich propozycjach
sporo jest ograniczeń wynikających
z ich priorytetu stylów czy środków
wyrazu. Ciekawie jest z manierą wokalisty,
głównie słyszymy coś z Chrisa
Boltendahla czy Andreasa Babuschkina
ale chwilami robi się zagadkowo,
gdy wokal popada w coś, co przypomina
Marka Sheltona. Ogólnie wokal dość
często wspomagany jest innym głosem
czy też wielogłosowymi chórkami, co jeszcze
mocniej wzbogaca propozycję
Dragonheart nie tylko w sferze wokalnej
ale także w i tak dość bogatą w aranżacje,
pomysły i melodie ich muzykę. "The
Battle Sanctuary" to bardziej niż solidny
krążek, dla fanów starego niemieckiego
power metalu z akcentami, bardziej
współczesnej odmiany melodyjnego power
metalu. (3,7)
\m/\m/
Drastic Solution - Thrashers
2014 Wine Blood
Tytuł debiutanckiej płyty tego włoskiego
kwartetu jest chyba wystarczającą wskazówką
co do jej zawartości. Wydany
przez niewielką, podziemną firmę Wine
Blood Records album to niespełna pół
godziny siarczystego łojenia na najwyższych
obrotach. 2-3 minuty w zupełności
wystarczają Drastic Solution, aby pokazać
jak sprawnie przyswoili sobie szaleńcze
granie spod znaku Nuclear Assault
czy S.O.D. Dochodzi do tego histeryczny
wrzask Marco Lecce, często
wspieranego przez kolegów w chóralnych
czy skandowanych refrenach, ale pomimo
tak skumulowanej w krótkich utworach
agresji nie brakuje w nich też melodii
("Die Beatle Die") czy całkiem sprawnie
odegranych solówek ("Silent Fart").
Plusem jest też naturalne, potężne
brzmienie bębnów - taki "Iron Cop" pewnie
przez osiem na dziesięć młodych
kapel zostałby pod tym względem spartolony,
a tu mamy uderzenie pełne nieokiełznanej
mocy, tak więc i nota będzie
ciut wyższa: (4,5)
Eldritch - Underlying Issues
2015 Scarlet
Wojciech Chamryk
Pierwsze to co rzuca sie w uszy to nowoczesne
brzmienie gitar. Riffy są muskularne,
potężne, industrialne, bezlitosne,
grane gęsto i zadziornie. Przez nie robi
się duszno i mrocznie. Człowiek zaczyna
myśleć, że słucha czegoś z nu-metalu
albo innego groove metalu, ba gitarzyści
czasami przemycają zagrywki, które
kojarzą się z tymi stylami a nawet z djentem.
Całe szczęście to tylko część arsenału
gitarzystów, bo trochę thrashu i power
metalu też odnajdziemy. A co najważniejsze
normalne, klasyczne solówki,
które panowie grają jak z nut. Do gitar
dopasowana jest sekcja rytmiczna,
ociężała, prosta ale też zagrana z wyczuciem.
Klawisze też są, ale gdzieś w oddali,
bardzo rzadko wysuwają się do przodu,
dodając w ten sposób pewnego kolorytu i
luzu. Nie jest to żadna symfonika, ale
nowoczesne klawisze zagrane z pazurem.
Power metalu trochę juz odnaleźliśmy.
Jednak głównie odnajdziemy go w śpiewie
Terence'a Holler'a. Melodie i harmonie,
które wyśpiewuje bardzo kojarzą
się z tym nurtem. Są dużym kontrastem
do ostrej muzyki, a są tak melodyjne, że
czasami zastanawiam się czy przez cały
kawałek Terence śpiewa refren. Utwory
są bardzo zwarte, intensywne, co przy
mocarnych gitarach wywołuje, pierwsze
wrażenie, że kawałki są takie same lub
zlewają się w jedną całość. Trzeba się
wsłuchać aby wyłowić oczywiste różnice,
nie mówiąc o tym, że każda ma swoje
tempo. Przeważają te w średnich prędkościach
ale są też wolniejsze i bardzo
szybkie fragmenty. Muzycy grają perfekcyjnie
z technicznym zacięciem, co może
być tym pierwiastkiem progresywnym.
Trudno powiedzieć, że mamy do czynienie
z progresywnym metalem. Raczej
powinno się powiedzieć, że Eldrich na
"Underlying Issues" to nowoczesny power
metal z pewnym progresywnym podejściem.
No i bez wokalu Terence'a
Holler'a ciężko byłoby znieść ten album,
a tak można pokusić się, że mamy do
czynienia z czymś intrygującym i ciekawy.
Choć jestem pewien, że wcześniejsze
oblicza Eldrich były dla mnie ciekawsze.
(3,7)
Elvenpath - Pieces Of Fate
2015 Self-Released
\m/\m/
Gdy słyszycie termin melodyjny power
metal z Europy to o czym myślicie? Sonata
Arctica, Freedom Call, Stratovarius,
Nightwish, Epica i cała masa podobnych
kapel. Prawda? Na Encyclopeia
Metallum właśnie w taki sposób określono
niemiecki Elvenpath. Co bardzo myli,
bowiem ten zespół zdecydowanie opiera
się o heavy metal - wpływy NWOB
HM z Iron Maiden na czele oraz trochę
na europejskim power metalu - ale tym z
początków lat osiemdziesiątych reprezentowanym
przez wczesne Helloween
czy Running Wild. Owszem są i inne
inspiracje, chociażby dość dobrze słyszalna
epickość w stylu Majesty czy Stormwarrior,
jednak to klasyczny heavy metal
jest tym co napędza muzykę Elvenpath
na "Pieces Of Fate". Kompozycje Niemców
są dość typowe jak na ten rodzaj
heavy metalu, lecz nader pomysłowe, ciekawe
zaaranżowane i bardzo długie. Ich
czas mieścił się gdzieś pomiędzy pięcioma
minutami a grubo ponad trzynastoma
minutami. Najkrótszym kawałkiem
jest instrumentalny, na poły akustyczny
"Coming Home", który pełni coś w rodzaju
przerywnika między kompozycjami.
W sumie dziesięć utworów daje blisko
siedemdziesiąt minut. Z początku stanowi
to problem, bo muzyka w takiej ilości
przytłacza. Jednak z czasem, im dłużej
słucha się całego "Pieces Of Fate", to ten
problem rozmywa się. Świadczy to jedynie,
że Niemcy postarali się i przygotowali
nam ciekawą muzycznie propozycję.
Wykonanie też wydaje się na poziomie,
choć instrumentaliści nie kandydują do
miana wirtuozów. Dość ciekawa jest sytuacja
wokalisty. Jego maniera rozkłada
się pomiędzy Dickinsonem a Bayleyem
(jednak bliżej mu do tego drugiego), głosem
operuje bardzo swobodnie, zaś jego
melodie są dość zgrabne i wpadają w
ucho. Największą ciekawostką tego krążka
jest to, że w kliku momentach zespół
wspiera sam Uwe Lulis. Niemniej zaskoczenie
mija gdy okazuje się, że Lulis zajął
się również produkcją, miksem i masteringiem.
Ogólnie Uwe trzeba pochwalić,
bo brzmienie "Pieces Of Fate" jest takie
jakiego oczekiwałem, ani nie za szorstkie,
ani nie wypolerowane, przesiąknięte oldschoolem
ale na siłę nie ucieka od możliwości
współczesnego studia. Na koniec
wrócę do utworów, wypełnia ich treść,
która porusza różne tematy. Nie są to jakieś
naukowe rozważania, ale na pewno
nic błahego i dotyczą konkretnych tematów,
a także książek czy filmów. Elvenpath
jest doświadczony, undergrundowym
zespołem i dużo włożył w serca aby
nagrać "Pieces Of Fate". Powinniśmy to
docenić (4,5)
\m/\m/
Empheris - Ye Olde Varsovia Live 2015
2015 Bestial Invasion
Dyskografia necro black / thrash metalowego
Empheris rozrasta się w tempie
godnym podziwu, ale brakowało w niej
oficjalnego albumu koncertowego. Aż
dziwne, że taka płyta pojawiła się dopiero
teraz, tym bardziej, że zespół Adriana
na żywo wymiata. W całej okazałości
potwierdza to również niniejsza płyta,
będąca zapisem koncertu z 29 maja tego
roku, kiedy to Empheris poprzedzali
Varathron i Rotting Christ w warszawskiej
Progresji, dopełnionym dwoma
utworami zarejestrowanymi 24 lipca w
Rock Side 99, gdzie dzielili scenę z Relentless,
Ferosity i Hell Patrol. "Ye
Olde Varsovia Live 2015" to nie tylko
pierwsza płyta live Empheris, ale wydawnictwo
szczególne, dokumentujące dojście
do składu grupy argentyńskiego perkusisty
kryjącego się pod pseudonimem
Burner Of The Cross oraz jedyną pamiątką
po bytności w zespole gitarzysty
Krakusa, zastąpionego niedawno przez
Tomasza Dobrzenieckiego (Hazael,
Alastor, Nightmare). Mając jako support
mało czasu do dyspozycji Empheris nie
marnował czasu, prezentując przekrojowy
set utworów z albumów "Ancient Necrostroms"
oraz "Regain Heaven", dorzucając
to i owo z demówek oraz EP-ek
oraz dwa nowe utwory: "Hellish Crusade"
i "Screams From Hell". Dźwięk jest trochę
bootlegowy, ale konkretny, tak więc jest
czego posłuchać, chociaż przerwy pomiędzy
poszczególnymi utworami nieco irytują.
Na koniec dostajemy brzmiące bardziej
surowo "Black Pyramid" i "Blasphemous
Possession", a jeśli ktoś nie miał dotąd
okazji być na koncercie tych warszawskich
szaleńców, zyskał ich doskonałą
wizytówkę 100 % live - rzecz nie do pogardzenia
w sytuacji, gdy Empheris koncertuje
coraz częściej. (5)
Wojciech Chamryk
Eradicator - Madness is My Name
2012 Yonah
"Madness is My Name" jest syntezą kilkunastu
składników. Rozkładając ten album
na części pierwsze otrzymujemy
dość dobre, klarowne, aczkolwiek old
schoolowe brzmienie, wiele riffów inspirujących
się klasykami thrashu, kilka
świetnych solówek gitarowych, dobrą
sekcje instrumentalną oraz dość pesymistyczną
tematykę. Ale od początku.
Eradicator to niemiecki thrash metalowy
zespół, który zadebiutował albumem
"The Atomic Blast", poprzedzającym recenzowany
album. "Madness is My
Name" to thrashowa petarda zawierająca
w sobie masę bombowych, jakkolwiek
sprawdzonych patentów sporządzonych
na ich własny styl. Są odniesienia m.in
do Destruction ("Nuclear Overkill",
"Parasite"), do Metallica ("At The Brink
of Dead") i Vendetta ("Judgment Day").
Ogółem zespół czerpie całymi garściami z
130
RECENZJE
dokonań swoich rodaków. Kompozycje
są okraszone wokalem Sebastiana
Stöbera, który brzmieniem trochę przypomina
wokalistę Grindera. Album zaczyna
się od utworu tytułowego, by następnie
przejść do gorącego niczym stosy inkwizycji
"Baptized By Blood". Następnie
mamy dość depresyjny "Final Dosage",
potem ostry "Born in Hate", kolejno
lekko polityczny "Judgment Day". I tak
dalej, przez kawałki takie jak "Last Days
of Defiance", "Evil Twisted Mind" i
kończącego album "Nuclear Overkill".
Ogółem tekstowo jest dość dobrze, chociaż
po raz kolejny są wałkowane te same
tematy. Co do sekcji instrumentalnej,
całkiem w porządku, perkusja podkreśla
riffy swoim soundem, bas również
wzmacnia ich brzmienie, nie ma żadnych
dodatkowych wstawek innych instrumentów.
Co mogę więcej napisać: czuć tu
dość dużą inspirację klasykami thrash
metalu, co nie jest nazbyt oryginalne, są
dość rozbudowane teksty traktujące o
tematach powielanych, co rusz przez
kolejne oldschoolowe zespoły. Album dla
głodnych staroszkolnego młócenia, warto
się z nim zapoznać. (3,8)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Eradicator - Slavery
2015 Yonah
Dość melancholijne i smutne "Intro" jest
oderwane od kolejnego kawałka, "Of
Ashes And Sand", który to poprzedza
"Evil Command". I tak dalej. Aż do tytułowego
wałka, który zwieńcza ten 42- minutowy
albumu. Tak samo jak na "Madness
is My Name", album jest przepełniony
odniesieniami do twórczości innych
zespołów, chociażby utwory "Evil
Command", "Smash The Masquerade" czy
"Bloodbath" i "One Man Jury", które co
krok odnoszą się do dokonań Destruction,
bądź też "Manipulhate" odnoszące
się tym razem do Exodus. W odróżnieniu
do wcześniejszego LP, na tym bas
pozwala sobie czasami wyjść na pierwszy
plan, wymienię chociażby "Bloodbath".
Zmieniło się także brzmienie - na bardziej
czyste, klarowniejsze. O czym "Slavery"
jest? Poza niewolnictwem, jest także
o propagandzie nienawiści oraz innych
takich związanych ze społeczeństwem.
Tematy wałkowane dość często, jednak
Eradicator wałkuje je z odpowiednią
(jak dla nich), młodzieńczą werwą.
Jak wcześniej zostało to wspomniane, bas
stał się bardziej widoczny, aczkolwiek
główna uwaga nadal się koncentruje na
gitarach i wokalu. Sekcja perkusyjna uzupełnia
całą resztę. Riffy i solówki łączą
elementy wspólne dla wspomnianego
wcześniej Destruction, Exodus, oraz
Anthrax i Metallica (co jest widoczne
np: na "Manipulhate"). Wokalista brzmi
czyściej, młodzieńczo. Jego wokal jest
dość rzadko wspierany przez chórki.
Ogółem album jest miksem niemieckiej i
amerykańskiej szkoły thrashu - odświeża
jej patenty swoimi riffami, które i tak
zdają się dość znajomo brzmieć. "Slavery"
jest godny polecenia fanom staroszkolnego
thrashu zrealizowanego w nowym
stylu. Ode mnie (3,8)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Eradikator - Edge of Humanity
2015 Divebomb
Dźwięki spokojnie rozlewające się po
panoramie odsłuchu zostają zastąpione
przez galopadę perkusji i gitar, następnie
wchodzi pierwsza gitarowa solówka i
wokalista zaczyna wyrzucać z siebie słowa...
o to pierwsza minuta "Mesmerized" z
najnowszego albumu Eradikatora -
"Edge of Humanity". Kanonada dźwięków
dobywających się z głośników, przeorana
wieloma solówkami, thrash metalowymi
riffami, m.in na wzór Xentrix'a
oraz odważną, energiczną i dość Hetfield'ową
manierą wokalu, wybrzmiewająca
w kompozycjach o średnich i szybkich
tempach, to jest to, co Eradikator
ma do zaoferowania. I powiem, że jest to
całkiem przystępne, ale i zarazem ciężkie
granie. Eradikator'owi udało się stworzyć
album łączący tą późniejszą manierę
wokalu Hetfield'a i Chuck'a Billy'ego, z
thrashowymi riffami Xentrix'a ("The
Great Deception"), Testamentu, a nawet
lekkimi powiewami Coroner'a (w "Seasons
of Rage") i Destruction. Tematyka
skrywająca się za maską stworzoną z riffów
i wokalów jest oparta m.in na człowieku,
na jego emocjach oraz na sferze
duchowej, okalanej przez nieograniczony
kosmos, trochę jak dla mnie inspirowanej
Lovecraftem. Przemknie także wśród
tego odniesienie do mitologii greckiej (na
"Kairos Passing"). Brzmieniowo album
jest całkiem przystępny, ma odpowiednią
dawkę mocy, perkusja wybrzmiewa
wśród gitar, a wokal i bas uzupełnia
przestrzenie dźwiękowe. Miks nie kole w
uszy swoją sztucznością i nie zraża adeptów
ciężkiego grania. Jedynie do czego
można się przyczepić, to być może
maniera wokalu i riffów, która przewodzi
na myśl Metallikę (co może być zarówno
minusem jak i plusem). Poza tym, nie ma
nic takiego do zarzucenia temu albumowi,
zwieńczonemu przyjemnym, instrumentalnym
utworem "Kairos Passing" -
polecam fanom takich zespołów jak
Metallica, Xentrix, Testament, Re-
Animator, Metallica i... czy nie zapomniałem
o Metallice? Ode mnie (4)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
EstWind - Out Of Control
2014 Self-Released
Słoweńcy pogrywają sobie tradycyjny
heavy metal od pięciu lat i niedawno
uznali, że najwyższy czas udokumentować
to płytą. Sami firmują "Out Of
Control", bo wydawcy nie udało im się
znaleźć, co wcale mnie nie dziwi w kontekście
poziomu tych ośmiu utworów.
Ot, schematyczne i pozbawione jakiejkolwiek
inwencji granie na jedno kopyto,
coś pomiędzy heavy lat 80-tych a
współczesnym power metalem. Większość
utworów jest zdecydowanie za
długa, zbyt rozwleczona, dlatego fajne
patenty jak basowy pochód czy patetyczny
refren "Ice Queen" czy mroczny,
chwilami nieźle przyspieszający "Kill The
Evil", po prostu nużą w dawce 6-8 minut,
tym bardziej, że praktycznie w każdym z
tych utworów perkusista z uporem maniaka
powtarza takie samo, w dodatku
jakoś syntetycznie brzmiące, przejście.
Krótsze numery wychodzą EstWind zdecydowanie
ciekawiej - może poza nudnym
openerem "Born Again" - pozostaje
dla mnie zagadką, dlaczego na to miejsce
nie trafił znacznie ciekawszy, ostrzej brzmiący
"Crazy Night". Mamy też punkowy,
zaśpiewany po niemiecku dwuminutowy
wygłup "Auzenkontrolen" na
koniec, dlatego jako całość "Out Of
Control" w żadnym razie nie porywa.
Muzycy, zwłaszcza gitarzyści i wokalista
Andrej Goljevšèek mają jednak tzw.
"papiery na granie", dlatego mimo pierwszego
falstartu nie można jeszcze
EstWind zupełnie spisywać na straty.
(3)
Wojciech Chamryk
Eternal Champion/Gatekeeper - Retaliator/Vigilance
2015 No Remorse
Dwa młode, niezbyt znane zespoły:
amerykański Eternal Champion i
kanadyjski Gatekeeper proponują na
swym splicie epicki heavy metal wysokich
lotów. Co ciekawe nie mamy tu typowego
dla takich wydawnictw prezentowania
obu zespołów po kolei, ale ich
utwory są wymieszane, tworząc całkiem
spójną całość. Zaczyna epicko/rycerskim
intro "Ride For Revenge" Eternal Champion,
po czym uderza swym sztandarowym,
mocarnym i surowym "Retaliator".
Następnie Gatekeeper prezentuje
równie dynamiczny "Angelus Noctum",
numer z melodyjnym refrenem, dynamicznym
riffem i czytelnym odwołaniem
do przełomu lat 70. i 80., umieszczony
pomiędzy krótkimi instrumentalami:
akustycznym "Vigilance I" oraz miarowym
"Vigilance II". Rzecz nie zwalnia
tempa dzięki kolejnej odsłonie Eternal
Champion: patetycznemu "The Last
King Of Pictom" oraz, chyba, najlepszemu
na płycie, mrocznemu riffowcowi
"War At The Edge Of The End". Cztery
ostatnie utwory należą do Kanadyjczyków.
Mroczny "The King's Ghost" to
typowe instrumentalne outro, nie zachwyca
też "Tale Of Twins", bo jak na prawie
siedem minut dzieje się w nim niezbyt
wiele. Jednak już w większości akustyczny
"Vigilance", płynnie przechodzący w
rozbudowany "Fields of Dreams" to już
ponad 11 minut epickiego grania na najwyższym
poziomie, tak więc moja całościowa
ocena tego, całkiem solidnego
splitu, to mocne: (4,5), ze wskazaniem
na "Retaliator", "War At The Edge Of The
End" i "Fields of Dreams".
Wojciech Chamryk
Evil Army - Violence and War
2015 Hells Headbangers
Gorące, upalne lato, zapach siarki, metaliczny
posmak krwi w ustach, dym i kurz.
Dźwięk granatu, ogień kaemów, cieknąca
posoka, trupy. Pośród zamętu wojny
nadchodzi nowa, świeża EPka od Evil
Army wypełniona po brzegi dość ostrymi,
ciężkimi i szybkimi wałkami. Utwory
tematycznie kręcące się wokół wojny,
przemocy i śmierci nie są niczym nowym.
Aczkolwiek to co stworzył ten tercet jest
warte sprawdzenia - agresja, obskurne
brzmienie, mięsistość gitar i riffy. Nie jest
tu może nazbyt wiele rozbudowanych
kompozycji, spektakularnych solówek
czy długich motywów, ale jest tu całkiem
rzetelna robota, z agresywnym zacięciem.
Pięć krótkich kompozycji, trochę zalatujących
wczesnym Voivodem - coś - co
może spodobać się old schoolowym fanom
thrashu. Jak pisałem wcześniej, rzetelna
robota zasługująca na rzetelną ocenę.
(3)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Evo/Algy - Damned Unto Death
2015 High Roller
Paul Evo, wokalista/perkusista znany
przede wszystkim z Angelic Upstarts i
Warfare oraz Algy Ward, basista/wokalista
Tank, ale też grający też wcześniej w
The Damned oraz The Saints, połączyli
swe siły w nowym projekcie. Na mini
albumie "Damned Unto Death" dają
upust swym muzycznym fascynacjom, łącząc
metal z punkiem i rock 'n' rollem.
Na początek dostajemy dwa numery autorskie:
wyryczany przez Warda motoryczny
"Anger, Violence, Hatred", mroczny,
wzbogacony partią elektrycznych,
jazzujących skrzypiec Evo "Nosferatu", a
kolejny, "Doomed At Dodes" kryje się pod
indeksem numer cztery i jest solidnym
utworem w klimacie starego C.C.R. Trzy
pozostałe utwory to covery: o "R.A.M.O.
N.E.S." Motörhead nie ma się nawet co
rozpisywać, bo to atak muzycznej agresji
w pigułce trwającej 1'23. "Know Your
Product" to z kolei stary, ale wciąż jary
numer The Saints z końca lat 70., kiedy
to Ward był członkiem tej kapeli, zaś
"Tune To The Music" to jeden z pierwszych
przebojów Status Quo z drugiego
okresu działalności - w wydaniu
Evo/Algy oczywiście znacznie mocniejszy,
a do tego wzbogacony partiami fletu
i sitaru. "To nie jest Warfare ani Tank"
podkreślał Evo i trudno się z nim nie
zgodzić, ale fani obu tych zespołów powinni
sięgnąć po "Damned Unto
Death". (4,5)
Exorcism - World in Sin
2015 Dream
Wojciech Chamryk
Doomowy, ciężki Dio - tak najkrócej i
najtrafniej można opisać muzykę jaką gra
Exorcism. Spiritus movens tego zespołu
jest serbski wokalista, obdarzony mocnym,
głębokim głosem z pogranicza Dio
i Landego - Csaba Zvekan. Całą resztą
zajęli się różni muzycy. O ile debiutancki
album nagrany był w składzie czteroosobowym,
o tyle omawiana EPka, "World
in Sin" to dzieło zbiorowe. Wśród muzyków
znaleźli się ci nagrywający longplay
RECENZJE 131
jak i wielu innych. Muszę przyznać, że
proporcja muzyków do ilości i skromności
muzyki zawartej na tym wydawnictwie
robi wrażenie. Prostą, utrzymaną w średnich
tempach, okraszoną subtelnymi
Hammondami muzykę tworzy aż 11
osób. Sam Zveckan odpowiada za całość
muzyki, śpiewa, gra na gitarze, basie,
klawiszach, a także produkuje "World in
Sin". Ten mini album został wydane wyłącznie
w formie elektronicznej i jest do
pozyskania na stronie zespołu
(www.exorcism13.com). (3,6)
Explain - Just The Tip
2014 Self-Released
Strati
Kanada jest krainą ukrytych thrash metalowych
klasyków takich jak wczesny
Annihilator, Obliveon czy Voivod. W
Kanadzie powstał także dziś omawiany
album - "Just The Tip" - który jest swoistym
aktem progresywnego thrash metalu.
Album zaczyna się od krótkiego instrumentalnego
wstępu zagranego na
gitarze elektrycznej, który wprowadza do
"Agressions Progression". Tutaj wyłapujemy
motyw przewodni, wygrywany w
dość wysokich rejestrach, okraszony solidną
pracą perkusji i dość pokraczną (irytującą
mnie) manierą wokalu, która mogę
przyrównać do wokaliz Davida Davidsona
(Revocation). Ogółem kompozycje
na tym albumie mają trochę wspólnego z
albumami wyżej wspomnianej grupy.
Czasami także objawi się motyw lekko
przypominający holenderską grupę Artillery,
z okresu albumu "By Inheritance".
Innym razem trochę zaleci Anthrax'em.
Jest masa fraz gitarowych okalających
główny riff. Utwory w większości są grane
w dość szybkim tempie (poza "The
King"). Album brzmi dość wysoko. Postprodukcja
instrumentów stoi na przyzwoitym
poziomie. Bas czasami dorzuci
swoje trzy grosze, np. w kompozycji
"Allegiance To Pain". Co mogę napisać
więcej: nie jestem fanem brzmienia tego
albumu. Nie podoba mi się zbyt wysokie
brzmienie instrumentów, irytuje mnie
maniera wokalisty, żaden utwór jakoś
specjalnie mnie nie urzekł, mimo wielu
technicznych niuansów, więc napiszę
tyle: polecam głównie fanom modernistycznego
metalu, takiego jak np.: Revocation.
Ode mnie (3,3)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Ghost - Meliora
2015 Spinefarm
Po bardzo dobrze przyjętym przez fanów
"Infestissumam" zespół nie kazał nam
długo czekać na następny krążek, bo dostajemy
go dwa lata po premierze poprzednika,
co dla nowych zespołów (może nie
do końca Ghost jest nowy, bo w ciągu
pięciu lat od premiery pierwszej płyty
wyrobił sobie już status i styl) jest dobrym
tempem, by nie dać o sobie zapomnieć,
a tym bardziej znudzić, ponieważ
każda ich płyta jest inna. Najpierw
dostaliśmy mroczny "Opus Eponymous", a
potem bardzo przebojowy i bardziej
przystępny dla szerszej liczby odbiorców
"Infestissumam". Nie inaczej jest na
"Meliorze", która po łacińsku oznacza lepsza.
Ghost na tej płycie postanowił
wrócić do ciężkiego grania, lecz nie aż takiego
jak na "Opus Eponymous", ponieważ
jak jeden z Bezimiennych Ghouli
mówił, zespół inspirował się teraz latami
70-tymi i takimi zespołami jak Led Zeppelin,
których korzenie są rzeczywiście
słyszalne. Podobnie jak na poprzednich
płytach zespół buduje klimat grozy żywcem
wyjętego z dawnych horrorów nawet
gitary, które po chwili wchodzą podtrzymują
ową atmosferę niepokoju wygrywając
jednostajny rytm, który nawiązuje
po części do ich utworu z debiutu
"Con Clavi Con Dio" i po chwili wchodzi
głos Papy Emeritusa III - nowego i
nienowego wokalisty Ghost (o którym
więcej powiem wkrótce) dołączają się organy
i mamy sztandarowy utwór Ghost
skropiony atmosferą jakie-goś obrzędu,
np. Mszy Świętej. Utwór mimo pięciu
minut jest dość krótki i nie zapada w pamięć,
co czyni go najsła-bszym momentem
na płycie, co jest dość zaskakujące,
bo dotychczas utwory otwierające płyty
Ghosta niczym u Iron Maiden, od razu
zamieniały się w hit, ale nie ma, co się
martwić, bo potem jest tylko lepiej. "Spirit"
ma nas psychicznie nastawić na to, co
się stanie za chwilę, zbudować odpowiednią
atmosferę. Gdyby ktoś jednak usnął
na pierwszym utworze, to następny
utwór bez cienia wątpliwości go rozbudzi.
"From The Pinnacle To The Pit" startuje
od wysokiego C nastrojową linią basu,
by ustąpić werblowi, który wywołuje
na nas wrażenie niczym wyważenie drzwi
solidnym kopniakiem. Gdy już drzwi do
naszego umysłu zostają otwarte, gitary
wygrywają potężny riff, który łatwo
wpada w ucho, a potem Papa Emeritus
znów buduje klimat mroku, niepokoju,
by przejść do nieco rozentuzjazmowanego
śpiewu w refrenie, gdy refren mija,
następuję chwilowy oddech dla wokalisty,
a rolę lidera przejmują bębny, które
wybijają hipnotyczny rytm, a gitara im
akompaniuje, po chwili wraca Papa, który
podbija atmosferę hipnotycznej ceremonii.
Potem gitara poniekąd kopiuje
pomysł Nirvany i solówką przez większość
swoich pięciu minut wygrywa linie
wokalu ze zwrotki, gdy solówka do-biega
końca znów wracamy do układu zwrotka
- refren i po chwili utwór się kończy brutalnie
wyrywając nas ze swo-ich objęć.
Trzecim utworem i przy okazji pierwszym
singlem promującym jest "Cirice",
do której powstał obrazek hoł-dujący filmowi
Briana de Palmy pt. "Carrie".
Sam w sobie utwór jest kolejnym murowanym
hitem koncertowym, choć nieco
słabszym od "From The Pin-nacle To The
Pit", co ciekawe po raz pierwszy usłyszmy
tutaj gitarę akustyczną, której próżno
było szukać w poprzednich albumach.
Bardzo ciekawym zastosowaniem
jest rywalizacja gitary prowadzącej i organów,
które w środku utworów wygrywają
solówki, z czego klawisze brzmią jak
zmieszanie gitary z syntezatorem. Pomimo
sześciu minut, co czyni "Cirice" najdłuższym
utworem na najnowszym krążku,
kawałek nie nuży. Co ciekawe przed
solówką gitary wygrywają zagrywkę nawiązującą
do "As I Die" Paradise Lost.
Gdy słuchacz jest już dostatecznie rozgrzany,
zespół zwalnia wygrywając krótką,
bo trwającą nie całą minutę miniaturkę,
będącą wstępem do następnego
utworu, w którym nie sposób się zakochać,
bo dostajemy świetną powerballadę
(pierwszą w dorobku Ghosta) idealną do
grania na ognisku, z solówką, w której
czuć ducha Led Zeppelin. Następne w
kolejce "Mummy Dust" jest hołdem w
stronę doom metalu, gitary grają mięsiście,
a klawisze nastrojowo przygrywają,
by później zdominować słuchacza psychodeliczną
solówką podobnie jak w
"Cirice" i zakończyć utwór porządną dawką
chorału. "Majesty" jest utworem,
który ma idealnie pasujący tytuł do zawartości,
bo dostajemy dostojny, majestatyczny
kawałek, który z każdą chwilą
kroczy w stronę naszych serc, jednocześnie
rozbrajając nas refrenem, który
idealnie się nada na koncertach do machania
na boki rękami. Następny utwór
to kolejna miniaturka, która trwa chwilę
dłużej, jest bardzo nastrojowa i ma się
wrażenie, że to jest koniec płyty. Praktycznie
idealna coda. Gdy jednak chcemy
wcisnąć opcję odtwarzania od nowa, dostajemy
kolejne dwa utwory, tym razem
bardzo radosne, jakby zespół chciał nas
pocieszyć, gdybyśmy odczuli smutek, że
płyta się kończy. Smaczkiem w "Absolution"
są klawisze, które w środku utworu
wygrywają melodię przywodząca na myśl
lata 80-te i stare gry komputerowe. Ostatni
utwór "Deus in Absentia" sam dobrze
wie, że jest ostatni i zaczyna się od tykania
zegara, który jakby chciał nam odmierzyć
czas do ponownego odtwarzania.
Co ciekawe tekst jest dość smutny, a muzyka
paradoksalnie radosna, a nogi same
skłaniają się do tańca, no, bo jak inaczej
sklasyfikować, chociażby ten fragment
tekstu?
"The world is on fire
And you are here to stay and burn with me
A funeral pyre
And we are here to revel forever more"
Po ponad pięciu minutach utwór dobiega
końca, kurtyna opada, a Ghost schodzi
ze sceny, choć nie do końca, ponieważ na
winylu mamy bonusowy utwór, który odbiega
klimatem od całości albumu. Przywodzi
na myśl Depeche Mode, The
Cure czy Blue Öyster Cult (w refrenie
słychać nawet trochę ABBY, melodia do
złudzenia przypomina "Lay Down Your
Love On Me") i też wytwarza hipnotyczną
atmosferę, jest jednak trochę słabszy
i w porównaniu do "Cirice", która
trwa tyle, co "Zenith", trochę męczy. Teksty
podobnie jak wcześniej są pastiszem
dawnych okultystycznych tekstów. Wokalistą
na "Meliorze" jest Papa Emeritus
III - szumnie zapowiadany nowy wokalista.
Jest to jednak bez cienia, ten sam
człowiek, którego tożsamość i tak zorientowanym
jest bardzo dobrze znana, który
tylko zmienia kostium i na koncertach,
by podtrzymać otoczkę tajemniczości
zmienia lekko sposób śpiewania. Podsumowując,
"Meliora" to krążek wypełniony
po brzegi potencjalnymi przebojami i
śmiało można go stawiać, jako kandydat
do płyty roku 2015, choć przed nami jeszcze
wiele równie emocjonujących premier.
(6)
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Girlschool - Guilty As Sin
2015 UDR Music
Panie z Girlschool nie dają za wygraną -
grają już od 40 lat, choc pod obecną nazwą
raptem "tylko" od 1978 roku. Skład
grupy wielokrotnie w tym czasie ulegał
zmianom, odchodziły też muzyczne mody
i trendy, a Girlschool wciąż gra oldschoolowy
NWOBHM. Na szczęście nie
odcinają przy tym tylko kuponów od lat
sławy z początków ósmej dekady XX wieku
- vide chybiona nowa wersja klasycznego
"Hit And Run - Revisited"
sprzed czterech lat, nagrywając niekiedy
też albumy z premierowym materiałem.
"Guilty As Sin" wstydu Kim McAuliffe,
Denise Dufort, Enid Williams i Jackie
Chambers nie przynosi, ale o jakiejś euforii
też nie ma tu mowy. Słuchając po
raz kolejny tej płyty mam za to wrażenie
obcowania z wymęczonym, pozbawionym
energii, nagranym na siłę materiałem.
Tylko czasem dziewczyny przypominają
sobie dawne czasy, przyspieszając
w stylu Motörhead ("Take It Like
A Band", "Night Before"), o latach świetności
grupy przypominają też dynamiczny
"Perfect Storm" miarowy, tytułowy
rocker. Z resztą jest już niestety znacznie
gorzej, z kulminacją w postaci najmniej
udanego trio: chybionej przeróbki "Stayin'
Alive" Bee Gees, popowego "Painful"
oraz w żadnym razie nie zachęcającym
do zabawy "Everybody Loves (Saturday
Night)". Fani grupy pewnie i tak będą zachwyceni,
ale nie sądzę, by dzięki "Guilty
As Sin" przybyło Girlschool nowych
zwolenników... (3)
Godsticks - Emergence
2015 Self-Released
Wojciech Chamryk
Sięgnąłem po ten album, bo skusił mnie
slogan, progressive heavy rock band. Po
raz kolejny przekonałem się jak różnie
ludzie opisują muzykę. Oczywiście na
"Emergence" jest ciężko, jest i rockowo.
Za to zupełnie daleko od pojmowania
terminu heavy rock, bowiem Godsticks
muzycznie ulokowało się w znacznie nowocześniejszej
estetyce i blisko jest dokonaniom
Soundgarden czy Alice In
Chains. Dla mnie jest to spore rozczarowanie,
choć nie będę kłamał, że nie
słuchałem przed chwilą co wymienionych
zespołów. Z drugiej strony Angolom
nie brakuje elementów zaczerpniętych
z klasycznego rocka czy też hard
rocka. Progresję zespół rozumuje już w
bardziej zwyczajny sposób. Instrumentaliści
grają gęsto, technicznie przez co
bardzo interesująco, a nawet błyskotliwie.
W uszy rzuca się gra sekcji rytmicznej,
zwłaszcza, że kapela, to trio. Gitarzyście
nie można odmówić wirtuozerii,
ale gra bardziej na rzecz kapeli, no i, to
on, swoim brzmieniem utrzymuje grunge'
owy klimat kapeli. Skupiając się tylko na
stronie kompozytorskiej, fani progresywnego
grania mogliby poczuć więcej
satysfakcji, jednak innych aspektów tak
łatwo nie da sie odrzucić. Także progresja
bardziej odnosi się do warsztatu muzyków
oraz umiejętności tworzenia bogatych
kompozycji, niż do stylu muzycznego.
Nie pomaga kapeli wokalista, jego
tembr głosu jest dość natrętny ale generalnie
bardzo zwyczajny. Posiada za to
zdolność do układania niezłych melodii,
co jest jedną z zalet tego teamu. Po stronie
plusów można zaliczyć także produkcję,
bo tą po prostu zrobiono bardzo dobrze.
Odpowiadał za nią Jamesa Loughery.
Godsticks trudno zaliczyć do
jakiejkolwiek odmiany tradycyjnego
heavy metalu, w swojej klasie pewnie jest
niezły, ale oceną niech się zajmą ci, co
znają się na takiej muzyce. (-)
Graal - Chapter IV
2015 Jolly Roger
\m/\m/
Istniejący od dziesięciu lat włoski kwintet
Graal jest reprezentantem coraz sil-
132
RECENZJE
niejszej tamtejszej sceny heavy rockowej.
I chociaż tzw. retro rock przeżywa obecnie
swoje przysłowiowe pięć minut sławy,
to jednak wrzucenie Graala do tego samego
worka z młodziakami, próbującymi
grać tę muzykę, bo jest ona obecnie znowu
popularna i kultowa, nie jest w żadnym
razie zasadne. Włosi grają bowiem
dźwięki bliskie im od wielu lat, a spojrzenie
na choćby jedną ich fotografię jasno
potwierdza, że wychowywali się w czasach
największych triumfów hard rocka
czy raczkującego dopiero heavy metalu.
Dlatego tyle w tych dwunastu utworach
odniesień do dokonań Deep Purple,
UFO, Iron Maiden czy Molly Hatchet,
słyszalnych zarówno w dynamicznych
riffach, gitarowo-organowych dialogach,
ognistych solówkach gitar czy syntezatorów,
jak też w przebojowych nierzadko
refrenach. Utwory ze szczególną rekomendacją
to jak dla mnie: siarczysty rocker
"Shadow Play", nieco bardziej transowy
"Guardian Devil", orientalizujący "Last
Hold" i efektowny instrumental "A
Northern Cliff" z jazzującą partią fortepianu,
ale trudno też nie zachwycić się folkową
balladą "Little Song" czy czerpiącym
z rocka progresywnego "Goodbye".
Udana, wyrównana płyta dla fanów ambitnej
i ciężkiej, nieco staromodnej
muzyki. (5)
Wojciech Chamryk
Grave Digger - Exhumation (The Early
Days)
2015 Napalm
Kilkoro moich znajomych zarzeka się, że
po najnowsze wydawnictwo Kopigrobka
nie sięgnie, bo nie ma sensu. I sięganie po
takie płyty i ich nagrywanie. Przecież
pierwsze trzy krążki należą do swojej
epoki, brzmią tak a nie inaczej, bo powstały
w latach osiemdziesiątych. Nie są
ani niedoskonałe, ani źle nagrane, żeby
nadawać im nowe wcielenie. Paradoksalnie,
Grave Digger dokonując tytułowej
"ekshumacji" nadał tym starym numerom
nie tylko nowe wcielenie, ale dał
nowe życie. Jak to? Można by zapytać,
przecież te stare numery nagrywane
przez młodszych muzyków, pełnych
pasji i werwy mają w sobie o wiele więcej
witalności niż ostatnie nagranie Kopigrobka.
Paradoks polega na tym, że zespół
nagrał je po to… żeby móc je bezkarnie
grać na żywo. Wreszcie zapomniane
duchy heavy metalu wypełzną z
lochów i będą miały okazję zaprezentować
się na deskach sceny. Na żywo. Wszak
do niedawna ze starych numerów, live
istniał w zasadzie tylko "Heavy Metal
Breakdown". Rzecz jasna można grac stare
numery i bez całej tej "szopki" z rejestrowaniem
na nowo starych kawałków,
wkładaniem w to wysiłku i pieniędzy.
Można, ale wiele zespołów związanych
kontraktami, zwłaszcza niemieckich, jest
bardzo ograniczona w polu działania. Ich
działalność nie tylko ma pozwalać realizować
się artystycznie muzykom, ale
także, jeśli nie zwłaszcza, dać im i wytwórni
zarobić. Wydając ego typu album
zespół dużo inwestuje, ale z nadzieją na
zysk. Wszak wywołanie szumu wokół takiego
wydawnictwa dużo lepiej nakręci
ewentualną trasę niż samo jej ogłoszenie.
Mnie to niezwykle cieszy, bo koncerty
Grave Digger od dłuższego czasu prezentują
się jak efekt "kopiuj, podmień nowe
utwory na nowsze, wklej". Nie zmienia
to jednak faktu, że te stare numery
nie będą de facto tymi samymi starymi
numerami. Sam "Heavy Metal Breakdown"
brzmi na "Exhumation" dokładnie
tak, jak od dobrych kilku lat gra go Grave
Digger na koncertach, a więc masywniej,
ciężej, z niższym wokalem i chórem
w refrenie. To samo będzie z innymi
kawałkami. Muzycy będą się na koncertach
do nich odnosić jako do "nowych"
wcieleń starych duchów, a nie do tych
duchów jako takich. To zresztą nieuniknione,
bo ostatecznie ze składów pierwszych
trzech płyt Kopigrobka ostał się
jeno Chris Boltendahl, a dla pozostałych
stary Grave Digger jest tak samo
odległy jak dla nas, słuchaczy i fanów.
Nagranie tej płyty jest także o tyle sensowne
w świetle tej domniemanej przyszłej
trasy, że dzięki płycie muzycy mogli sobie
ograć, wszak "nieużywany" repertuar
z lat osiemdziesiątych. Ciekawe jest też
to, że Grave Digger kopie coraz głębiej.
W 2009 roku powstał bardzo klasyczny
album, "Ballads of the Hangman", rok
później jasny powrót do tematyki "Tunes
of War", w 2014 powrót do "The Reaper"
nie tylko lirycznie ale i brzmieniowo.
A w tym roku powrót bez certolenia i
owijania w bawełnę, po prostu ekshumacja
starych numerów. Myli się ten, kto
sądzi, że Grobokop nagrał tylko kompozycje
z trzech pierwszych krążków. Na
"Exhumation" trafiły także "Stand up
and Rock" z płyty Digger (jakże ciężej,
szybciej i mocniej zagrany!) czy "Shoot
Her Down!" z demówki z 1984 roku. Nie
da się ukryć, że na spójność albumu
wpływa fakt, że wszystkie te stare numery
zostały wyrównane do jednego poziomu
stylistycznego i brzmieniowego.
Niezależnie od punktu wyjściowego,
niemal każdy utwór brzmi jednocześnie
ciężej, bardziej monumentalnie i rzecz jasna
jest obleczony w dużo bardziej chropowaty
i niższy niż dawniej głos Boltendahla.
Muszę przyznać, że sięgając po to
wydawnictwo, też zastanawiałam się jaki
jest sens jego wydawania i poświęcania
czasu na jego słuchanie. W tym momencie
krążek robi "któryś" już obrót i za każdym
razem mam uśmiech od ucha do
ucha. Cóż z tego, że utwory znam i gra
mi w głowie ich pierwotne wykonanie.
To nie ma znaczenia, tych starych przecież
nikt nam nie zabiera. W każdej
chwili można do nich wrócić. Te wydają
się ożywiać czasy, które wydawały się już
nie do odzyskania. Dla mnie świadomość,
że Grave Digger AD 2015 nagrywa
te ledwie pamiętane numery jest bardzo
pozytywna. Te numery zamiast kurzyć
się w szufladzie znów ożywają pod
palcami muzyków, a być może ożyją niedługo
i na deskach sceny. Może i "Exhumation"
jest tylko płytą-ciekawostką,
płytą dla kolekcjonerów. Nie zmienia to
przecież faktu, że ostatnie wydawnictwo
Grave Digger to zbiór świetnych heavymetalowych
kawałków. (4,5)
Grim Justice - Grim Justice
2015 Self-Released
Strati
Młodzi Austriacy debiutują właśnie za
sprawą wydanego samodzielnie krążka o
eponimicznym tytule. Fajna, mroczna
okładka, dziewięć utworów, łącznie prawie
50 minut muzyki. Najwięcej tu w sumie
tradycyjnego metalu w duchu wczesnych
lat 80-tych minionego wieku, często
dochodzą też do głosy hard rockowe
fascynacje muzyków. Efekt może nie powala,
ale nie ma też mowy o fuszerce. Minusy
to zbyt długi czas trwania większości
utworów, tak jakby członkowie Grim
Justice nie mieli jeszcze wyczucia, że nie
ma sensu przedłużać numeru do 5-7 minut,
skoro trwając np. 4'30 będzie prawdziwą
petardą - tak jak chociażby surowo
brzmiący rocker "Whisky" z partią
organów czy rozpędzony "The Avenger".
Ten utwór powinien zresztą rozpoczynać
płytę, a nie niemrawy, pozbawiony mocy
i polotu "Fight". Nawet Michela Vignoli
brzmi w nim jak jakaś rekonwalescentka,
gdy tymczasem we wspomnianym już
"The Avenger" czy "Devil's Walk" nie bez
powodu przypomina Betsy z Bitch z jej
najlepszych lat. Takie lepsze momenty
na szczęście przeważają na tej płycie, tak
więc, dodawszy jeszcze plusik za zainteresowanie
prawdziwą muzyką w erze dominacji
plastikowej tandety, zasługują na
solidne: (4)
Guiltys Law - Rise Again
2014 Self Released
Wojciech Chamryk
Guiltys Law to Japońska kapela z Tokio,
która gra tradycyjny power metal w stylu
niemieckich kapel Gamma Ray, Helloween
czy Scanner. Na zawartość albumu
składają się ciekawe, różnorodne, pełne
dynamiki utwory, zagrane z pasją i
werwą. Kompozycje są naszpikowane fajnymi
riffami, melodiami, tematami i kontrastami
muzycznymi, tyradami gitar,
popisami solowymi, wspartymi bardziej
niż rzetelną sekcją rytmiczną. Szkoła
niemiecka słyszalna od początku, wiedzie
prym na "Rise Again". W takich "Die
Another Day" czy "We Will Rise Again"
słychać to aż nazbyt dobrze. Natomiast
w "Open Your Eyes", "Fight The Fight" czy
"Play Of The The Stranger" słyszane są
też lekkie wpływy amerykańskiego grania,
typu Lizzy Borden czy Obsession.
Na tym albumie znajdziemy również
kawałki, które odnoszą się momentami
do bardziej współczesnego melodyjnego
power metalu. Na takich "Kip The Faith"
czy "Only The Good Sie Young" można
wyłapać wpływy Edguy czy Freedom
Call. Zaś w rozpoczynającym album "Requiem
From A Drema" oprócz niemieckiej
szkoły, odnajdziemy detale, które
mogą skojarzyć się z Iced Earth, innym
razem z Labyrinth, reprezentantem ambitniejszego
europejskiego melodyjnego
power metalu. Instrumentaliści prezentują
się bardzo dobrze, wokaliście też
niczego nie brakuje. Jest coś w jego angielskim,
taki "śpiewny" japoński akcent,
ale to też jest oldschool, bo przyzwyczaiły
nas do tego takie Anthem czy
Loudness w latach osiemdziesiątych.
Poza tym, w jego liniach melodycznych
jest coś co przypomina mi Klausa Meine
ze Scorpions, ale to żadna ujma. Mimo,
że inspiracje Japończyków są wyraźne, to
w niczym to nie przeszkadza, aby pozytywnie
ocenić "Rise Again". Tym bardziej,
że zespół podjął się wszelkich starań
aby zaprezentować swoją muzykę z
jak najlepszej strony, a także przemycić
w niej ich własny kunszt. A i tak, za kilka
ładnych lat fani nie wezmą tego pod uwagę,
bo Guiltys Law będzie dla nich równie
oldschoolowy co Gamma Ray,
Helloween czy inne wymienione w recenzji
zespoły. (4)
Hatrix - Deny The Death
2015 Self-Released
\m/\m/
Ta młoda częstochowska kapela debiutuje
niniejszą EP-ką. Rzecz jest wydana na
CD-R, ale w profesjonalnej oprawie graficznej
- trzypanelowy digipack, wysoka
jakość druku, teksty, etc. Niestety nie do
końca można to powiedzieć o zawartości
"Deny The Death", bowiem tych sześć
utworów to niczym nie wyróżniający się
thrash/heavy metal. Ma to zapewne związek
z wiekiem tworzących zespół muzyków
i ich nie najwyższymi jeszcze umiejętnościami,
dlatego póki co ich debiutancki
materiał raczej furory nie zrobi.
Jest tu co najwyżej poprawnie, przeważają
oklepane i schematyczne pomysły,
składające się na toporne, pozbawione w
sumie jakichkolwiek atutów utwory. Czasem
mamy tu patenty Destruction,
gdzie indziej zapachnie środkową Metalliką,
ale generalnie przed chłopakami jeszcze
sporo pracy na próbach by im dorównać
- póki co jest potencjał i chęć grania,
zobaczymy co z tego wyniknie. (3)
Wojciech Chamryk
Heavens Gate - Best For Sale!
2015 Limb Music
Niemieccy metalowcy zakończyli działalność
16 lat temu, ale dopiero w maju
tego roku doczekali się podsumowującej
ich działalność kompilacji. Na "Best For
Sale!" trafiły utwory wybrane ze wszystkich
albumów grupy: "In Control",
"Livin' in Hysteria", "Hell For Sale!",
"Planet E." oraz "Menergy". Rzecz jasna
najwięcej jest utworów z trzech pierwszych
płyt, co za bardzo nie dziwi, skoro
to właśnie dzięki nim zespół podbił
nie tylko serca niemieckich, ale też i japońskich
fanów. Osobiście najbardziej
lubię z nich debiutancki "In Control",
reprezentowany tu siarczystym numerem
tytułowym z drapieżnym śpiewem Thomasa
Rettke, równie dynamicznym
"Surrender", wręcz speed metalowym,
bardziej surowym "Tyrants" i patetycznym,
miarowym rockerem "Path Of
Glory". Ale dwójka jest równie udana, co
potwierdzają rozpędzony tytułowy killer,
mocarny "The Neverending Fire" czy ballada
z partiami fortepianu "Best Days Of
My Life"; na CD "Hell For Sale!" też nie
brakowało udanych numerów, w tym
surowych, bardzo archetypowych "Under
Fire" i "White Evil", albo mrocznego "He's
The Man" z partią kobzy. Ekspery-men-
RECENZJE 133
tów nie brakowało też na "Planet E." z
1996r., co słychać zwłaszcza w dopełnianym
dźwiękami skrzypiec "Planet Earth"
oraz trwającym ponad 10 minut "Noah's
Dream". Najsłabiej, bo tylko jednym
utworem, jest reprezentowany pożegnalny
album "Menergy", ale tu akurat chyba
nikt na tym nie traci, bo fani zespołu od
dawna mają go w swoich zbiorach, a tym
którzy poznali Heavens Gate za sprawą
niniejszej składanki pozostałe utwory na
niej zawarte powinny w zupełności wystarczyć.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Hellish/Valpurgia - Hellish/Valpurgia
Morbid Chapel
Niniejsze wydawnictwo to kolejny dowód
na to, że kasety magnetofonowe
wracają do łask. Może nie w takim zakresie
jak płyty winylowe, ale coś jest na
rzeczy - wystarczy chociaż pobieżnie zapoznać
się z ofertą niezależnych firm czy
dystrybucji. Morbid Chapel Records
przypomniała na tym splicie dokonania
dwóch powiązanych ze sobą personalnie
zespołów: bytomsko-warszawskiego
Hellish i kieleckiej Valpurgii. Pierwszych
siedem utworów to Hellish. Zostały
one zarejestrowane w latach 2004-
2005 i są to zarówno nagrania studyjne,
w tym znane już ze splitu z Bloodthirst,
ale tu w innym miksie, a także z partiami
basu dogranymi w tym roku, jak też nagrania
z prób. Hellish łączy bezkompromisowy
thrash/black z odniesieniami do
klasycznego heavy metalu lat 80-tych, co
szczególnie efektownie wypada w "Possessed"
i "The Second War In Heaven".
Grupa nieźle wypada też w surowych
nagraniach z próby, które można właściwie
określić mianem rejestracji koncertowych
bez publiczności. Z powodu pomyłki
na kilku pierwszych egzemplarzach
kasety mamy też nagranie koncertowe
- zamiast studyjnego "Lucifer" jest
"Possessed", live z Metal Cave z roku
2004, a już po chwili ten sam utwór wybrzmiewa
w wersji studyjnej - co jest niezłą
gratką dla kolekcjonerów. Równie interesująca
jest strona B tego wydawnictwa,
bowiem "Rehearsal 1993" Valpurgia
ukazuje się oficjalnie po raz pierwszy.
Ta kielecka, istniejąca w latach 1989-95
grupa, też grała black/thrash metal, jednak
jeszcze bardziej surowy, wręcz prymitywny,
co potwierdza próba zarejestrowana
w DK "Amonit". To zaledwie cztery
utwory, w tym cover Venom "Countness
Bathory", w których poza ostrą jazdą na
najwyższych obrotach mamy też nawiązania
do death/doom metalu ("Last Journey")
oraz szaleńczy black/crossover ("Bitch!").
A ponieważ nakład tej kasety to
zaledwie 200 ręcznie numerowanych kopii
- warto się pospieszyć, by dołączyć do
kolekcji tę perełkę. (5)
Hevilan - The End Of Time
2015 Massacre
Wojciech Chamryk
Brazylijczycy doczekali się właśnie oficjalnego
wznowienia wydanego samodzielnie
przed dwoma laty debiutu. Tym
razem firmuje go nie byle kto, bo Massacre
Records, co daje spore szanse na
to, że album ten trafi do szerszego grona
zainteresowanych. A po "The End Of
Time" w pierwszym rzędzie powinni sięgnąć
fani symfonicznego power metalu:
pełnego rozmachu, urozmaiconego aranżacyjnie,
ale też z odpowiednią dawką
mocy i agresji. Muzycy Hevilan potrafią
bowiem nieźle dołożyć do pieca, z polotem
wykorzystując przy tym patenty Judas
Priest z czasów LP "Painkiller"
("End Of Time") czy Black Sabbath z
pierwszego etapu z R. J. Dio ("Minus
Call"). Nie brakuje też prawdziwych
aranżacyjnych majstersztyków jak bardzo
urozmaicony "Loneliness", swoje robią
też obecne w kilku utworach partie chóru
- czasem dodającego danej kompozycji
jeszcze więcej patosu gdy śpiewa sam
("Son Of Messiah"), ale dopełniającego
też śpiew Alexa Pasquale, tak jak np. w
"Sanctum Imperium". Wokalista Hevilan
radzi sobie - z chórem czy bez - znakomicie,
a do tego w dwóch wersjach "Shades
Of War" wspierają go: Vitor Rodrigues
(Torture Squad i VooDoo Priest, śpiewa
jeszcze w dwóch innych utworach) oraz
Warrel Dane (Sanctuary i Nevermore).
Zwolennicy gościnnych kolaboracji pewnie
docenią też solo w wykonaniu
Eduardo Ardanuy (Dr. Sin) w wersji
"Shades Of War" zaśpiewanej przez Dane'a,
warto też zwrócić uwagę na to, jak
dużo wniósł sesyjny perkusista Aquiles
Priester (Angra, Primal Fear). Drugim
bonusem, poza "Shades Of War" z gwiazdorską
obsadą jest nagrany ponownie
"Quest of Illusion" z pierwszego demo,
tak więc nawet jeśli ktoś ma pierwszą
wersję tego materiału, to ta nowa kusi
zdecydowanie bardziej. (5)
Wojciech Chamryk
Heavylution - Children Of Hate
2015 Brennus
Trochę wody upłynęło w Loarze, nim ta
ekipa z Saint-Étienne wydała swój debiutancki
album. Słucham go właśnie już po
raz kolejny i zastanawiam się czy jednak
aby na pewno ci młodzi muzycy dorośli
już do firmowania pełnego krążka. Wydawca
- Brennus Mucic - nie miał żadnych
wątpliwości, ale to jeszcze o niczym
nie świadczy... Teoretycznie wszystko
zgadza się: mamy tu surowy, często
całkiem melodyjny tradycyjny heavy metal,
utrzymany w archetypowej stylistyce
lat 80-tych. Zwykle szybki ("Burn Out")
bądź nawet bardzo szybki ("The Eye Will
Control"), czasem też skręcający bardziej
w stronę melodyjnego power metalu
("Fight For Changes"). Szkopuł jednak w
tym, że nazbyt często ciekawe riffy czy
pomysły rozmywają się w zbyt długich,
sztampowych i rozwleczonych ponad
miarę utworach ("Obsession", ballada
"Future Is On Your Side"), niekiedy też
jest po prostu amatorsko, zarówno od
strony muzycznej jak i brzmieniowej
("Children Of Hate", "Balls Of Steel").
Tak więc na tę chwilę jestem na nie, jednak
nie odmawiam muzykom pewnego
potencjału, tak więc może z czasem będzie
lepiej. Na razie więc: (3)
Wojciech Chamryk
Hibria - Hibria
2015 Test Your Metal
Brazylia to kraj, który wszystkim kojarzy
się z niesamowitymi piłkarzami jak Ronaldhinho,
festiwalem Rock In Rio, taśmowymi
telenowelami czy w końcu gorącymi
kobietami i wczasami. Ma też
również świetne grupy jak Sepultura,
która jest dziś znana każdemu szanującemu
się wielbicielowi ciężkich brzmień.
Ale dziś zajmiemy się inną zasłużoną dla
Brazylii grupą. Mowa o power metalowej
Hibrii, która w tym roku na dziewiętnastolecie
swego istnienia wydała piąty krążek
o tytule takim samym jak nazwa zespołu.
I trzeba przyznać, że prezent sobie
i fanom sprawili dobry, choć nie bez wad.
Zacznijmy jednak od początku mamy
dziesięć kompozycji osadzonych w klimatach
power metalu i speed metalu i takich
sztandarowych, schematycznych kawałków
trochę jest, wymienię chociażby
drugiego na liście "Abyssa", w którym aż
roi się od dźwięków rodem z Dragonforce'a
czy Avalanch, ale nie jest to jedyne,
co nam Brazylijczycy serwują, mamy
też sporo melodii i kiczowatości z lat
osiemdziesiątych, które wyglądają do nas
zza rogu praktycznie, co rusz, a to w
"Life", który pachnie m.in. jak Whitesnake
czy w "Church", który ma w sobie trochę
japońskiego klimatu. Ale jak poczujemy
zmęczenie i odruch wymiotny w
kolorze tęczowym to dostaniemy porcje
solidnego mięcha poczynając od "Tightrope",
przez "Ghosts", gdzie z początku
czujemy się trochę jakbyśmy słuchali
Black Label Society, przebojowym
"Ashamed", którego riffy wwiercają się do
naszych głów, na świetnym "Fame" kończąc,
który brzmi jak duet Korna z Within
Temptation. Jednak najciekawszym
punktem jest "Pain", który wprawdzie
jest rasowym speed metalem, ale
ma też w sobie trochę progresywności i w
połowie utworu słyszymy trochę funku i
trąbkę, co kojarzyć się może z Frankiem
Zappą, lecz to nie jedyny moment, kiedy
takie smaczki są na tej płycie wplatane.
Najsłabszym kawałkiem jest "Legacy",
który trwa ponad dwie minuty i praktycznie
ma w nim nic ciekawego, nudzi i
męczy, co słychać po przesterowanym
wokalu w zwrotkach, który brzmi jak
zawodzenie zmęczonego życiem staruszka.
Jednak największą wadą albumu jest
to, że całościowo jest dość do siebie podobne
i słuchając tej płyty ma się wrażenie,
że odtwarzamy cały czas ten sam
utwór, pomijając te utwory o cięższym
zabarwieniu. Dopiero słuchając pojedynczo,
utwory zaczynają pokazywać własną
tożsamość. Hibria koła na nowo nie wymyśliła,
ale podała naprawdę dobre danie,
które jednak wymaga doprawienia.
(4)
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Higlow/Wolfrider - Wolf Riding High
& Low
2015 Defense
Stosunkowo nie dawno mogliście czytać
recenzje nowych EPek, Highlow "The
Scarecrow" i Wolfrider "Wolfrider".
Highlow reprezentuje starą szkołę mocnego
heavy/speed metalu z pewnymi
naleciałościami thrash metalu. Inspiracje
od Iron Maiden, po przez Running
Wild aż do niemieckiego speed/thrashu z
Kreator na czele. Swoją EPką "The Scarecrow"
daje świadectwo, że nową falę
heavy metalu czy też thrash metalu, młode
pokolenie w Polsce również potrafi
grać. Płytka stała się jednocześnie przepustką
do decyzji o nagraniu dużego, debiutanckiego
krążka. Nad czym Highlow
pracuje intensywnie. Także split "Wolf
Riding High & Low" jest kolejnym przystankiem
do tego co - miejmy nadzieję -
nastąpi niedługo. Jak wiadomo Wolfrider
to kontynuacja działalności power/
heavy metalowego Claivoyant, wraz ze
zmianą wokalisty - obecnie jest nim Rafał
Gebicki - zespół przyjmuje obecną
nazwę. Jeszcze w 2014 powstaje demo,
które wraz z tym splitem otrzymuje status
oficjalnej EPki. Sesję wypełniają
cztery utwory, które mieszczą się w
objętej przez kapele stylistyce. "Holy
Knight" wyróżnia się swoim bardziej
nowoczesnym podejściem, "Hearts Of
Iron" to power metalowa petarda, "Rise
Of NWO" to wolniejszy heavy metalowy
kawałek, zaś sztandarowy "Wolfrider" to
bardziej epicki power/heavy. Kompozycje
są nieźle "skrojone", z fajnymi melodiami,
dobrze zagrane, równie dobrze, a zarazem
mocno brzmiące, także do niewielu
rzeczy można się przyczepić. W końcu
nawet wokal daje radę. Ogólnie dobra wizytówka
dla zespołu, więc czas na podejście
do dużej płyty. Ci co nie mieli okazji
słyszeć/kupić tych wydawnictw, a mienią
się fanami old-schoola powinni się zaopatrzyć
w wydanie Defense Records. A to
dlatego, że nie dość, że płytka dobrze wytłoczona,
z niezłymi załogami, to zaopatrzona
w stylową grafikę. Na pewno, nie
zeszpeci domowych kolekcji. Oczywiście
swoich też warto wspierać. (-)
\m/\m/
Hrom - Legends Of Power Heart Part 1
2015 Self-Released
Kanada może i jest nieco przytłoczona
sąsiedztwem, obfitujących w metalowe
talenty, Stanów Zjednoczonych, ale również
ma czym się chwalić, by wspomnieć
tylko takie legendy jak: Anvil, Breaker,
Deaf Dealer, Exciter, Witchkiller czy
Thor. Młodzież śmiało i bez kompleksów
podąża w ich ślady, a Hrom z Calgary
jest jednym z takich zespołów. I
chociaż teoretycznie w oldschoolowym
power/speed metalu powiedziano już
praktycznie wszystko, to jednak da się z
niego jeszcze to i owo "wycisnąć" - głównie
za sprawą odpowiedniej kombinacji
połączenia szczerości, wiarygodności i totalnego
zaangażowania. Muzykom
Hrom nie zbywa na niczym z wyżej wymienionych
cech, dlatego na swym
drugim albumie nie biorą jeńców. "Legends
Of Power Heart Part 1" to trzy
kwadranse grania czerpiącego zarówno z
dokonań Anvil jak wczesnego Helloween.
Jeśli nawet któryś z utworów rozpoczyna
się miarowym riffem, to prędzej
niż później rzecz rozpędza się - jedynym
wyjątkiem jest tu chyba niezbyt mocna
ballada "Time Diamond". W pozostałych
kompozycjach Hrom dociska pedał gazu
134
RECENZJE
maksymalnie jak się da, ale o monotonii
nie ma mowy, bo albo wplotą między
mocarne riffy gitarowe unisono ("Citadel
Of Heroes"), poprawią melodyjnym refrenem
("Virtues Decay"), a nawet wykorzystają
dość pomysłowo syntezatory
bądź fortepian (końcówka "Terminal
Velocity"). Tytuł płyty zdaje się sugerować
powstanie kolejnych części, tak więc
warto śledzić dalsze poczynania Hrom.
(5)
Wojciech Chamryk
Hyades - The Wolves Are Getting
Hungry
2015 Punishment 18
Wiele lat upłynęło od czasu, gdy recenzowałem
jedną z pierwszych demówek
tej włoskiej grupy. "Hyades" to nie było
jeszcze to, ale było słychać, że muzycy
podchodzą do tego co robią z ogromnym
zaangażowaniem, a i grać w 2002 roku
też potrafili już niezgorzej. Po prawie
trzynastu latach mają już na koncie
cztery albumy, w tym najnowszy "The
Wolves Are Getting Hungry". Rozwój
grupy z Lombardii jest tu zauważalny od
razu, bowiem stworzyła ona prawdziwą,
heavy / thrashową bestię bez słabych
punktów. To thrash ostry niczym brzytwa
szaleńca czającego się na swoją ofiarę
w mroku jakiegoś zaułka, totalnie bezkompromisowy,
pełen wściekłości i emanujący
agresją. Nawet jeśli robi się ciut
wolniej, to tylko po to, by grupa po chwili
przyspieszyła jeszcze bardziej niż przed
owym zwolnieniem ("Ignorance Is No
Excuse", "Sing This Rhyme"), okazjonalnie
pojawiające się melodie też pełnią
zdecydowanie służebną rolę wobec nadrzędnej
roli szybkości i szaleńczego pędu.
Owszem, mamy tu co prawda "Eight Beer
After", rzecz nie tak histerycznie wywrzeszczaną
przez Marco Colombo jak pozostałe
utwory, jakby ciut bardziej wygładzoną,
ale w żadnym razie nie jest to
singlowy pewniak na obecne listy przebojów,
a raczej zamierzone urozmaicenie
tej, porażającej kontrolowaną agresją,
płyty. Mamy tu też dłuższe, efektowniej
zaaranżowane numery jak: tytułowy czy
"The Apostoles Of War", zespół odświeżył
też "Hyades" z pierwszej płyty, brzmiący
w nowej wersji jeszcze bardziej złowieszczo.
Mocna to płyta, bez wątpienia. (5)
Wojciech Chamryk
In Vain - The Little Things that Matter
2014 Self-Released
Na płycie tego hiszpańskiego zespołu
mamy całe panoptikum heavy metalu.
Mamy Running Wild, Persuader, Iced
Earth, Vicious Rumors i szczyptę thrashu.
Co ciekawe, wszystko okraszone butnym
i "szczeniackim" wokalem Daniela
Cordóna. Muzyka jaką prezentuje In
Vain jest agresywna, ostra, gęsta i dynamiczna.
Nie zwalniając tempa - niekiedy
ostro skręca w stronę thrashu, niekiedy
wplata melodyjne motywy i chóry w refrenach
czy bridge'ach. Z kolei te bardziej
"melodyjne" motywy przywodzą na myśl
Domine czy Elvenking. Przy całej szalonej
różnorodności, "The Little Things
that Matter" brzmi spójnie. Wydaje się,
że do tych wszystkich inspiracji jest jeden
klucz, wspomniany Persuader. Mimo tego,
że In Vain nie dorasta Persuader do
pach, wydaje się, że świadomie czy nie,
był dla nich inspiracją. Szybka, gęsta sekcja,
napastliwe gitary, rozwrzeszczany
wokal i wpadanie w melodyjne rewiry to
przecież wizytówka szwedzkiej ekipy.
Mimo tego, że wokal Cordóna może drażnić,
zwłaszcza w wysokich partiach,
"The Little Things that Matter" słucha
się całkiem dobrze. Szczególnie w momentach,
w których In Vain mniej "młóci",
a bawi się w ciekawe rozwiązania kompozycyjne
- przejścia, zmiany melodii
etc. Ta madrycka grupa istnieje już ponad
10 lat, a omawiana płyta to ich trzeci
krążek. To, że nie każdy o nich słyszał
może być wynikiem braku własnej wytwórni
i samodzielnemu szyciu płyty.
(3,8)
Iron Kingdom - Ride For Glory
2015 Self-Released
Strati
Chciałbym napisać, że Iron Kingdom to
ciągle nowy, rozpoczynający swoją karierę
zespół. Przecież zaczynali dopiero co,
w 2011 roku. A mają na swoim koncie
trzy studyjne albumy i jeden koncertowy.
Trzeci w kolejności album to właśnie
omawiany "Ride For Glory". Kanadyjczycy
w równym stopniu, co na poprzednich
krążkach, oddają się grze klasycznego
heavy metalu. Tym razem na wierzch
wypłynęła fascynacja Iron Maiden. Co
nie jest zaskoczeniem, bo w poprzednich
produkcjach ta admiracja była również
widoczna, choć nie tak mocno jak właśnie
teraz. Oczywiście nadal można dostrzec
pozostałe wpływy, innymi kapelami
NWOBHM, Manilla Road czy Manowar.
Jednak obecnie są one w zdecydowanie
śladowych ilościach. Przy zachowani
swoich własnych cech, oryginalny
głos Chrisa Ostermana, specyficzne
riffy gitarzystów, muzycy Iron Ki-ngdom
wycisnęli jeszcze coś wartościowego
z gry w stylu "żelaznej dziewicy". Ich
pomysły muzyczne są dopracowane, dopieszczone
i przemyślane, zagrane zaś z
precyzją, a czasami wirtuozerią. Przykuwają
uwagę i wciągają słuchacza, choć
muzycznie kapela porusza się w temacie
doskonale nam znanym. Zdecydowanie
Kanadyjczykom udało się odcisnąć własne
piętno, więc dywagacje o nieoryginalności
nie mają sensu. Ogólnie kompozycje
i muzyka jawią się jako produkt zdecydowanie
dojrzały. Straciła na tym pewna
witalność i młodzieńcza werwa. Nie
znaczy, że Iron Kingdom smęci czy
przynudza, wręcz odwrotnie, proponuje
nam muzykę kipiąca energią, dynamiką i
mocą. Album jak i pojedyncze kompozycje
maja swoją wartość. Brzmienie jest
mocne i selektywne, ułatwiają to same instrumenty,
żaden z nich nie chowa się za
drugim, po prostu grają swoje niełatwe
partie z zaangażowaniem i polotem. Myślę,
że "Ride For Glory" spodoba się nie
tylko zagorzałym fanom Iron Maidem,
ale ogólnie zwolennikom klasycznego
heavy metalu i lat osiemdziesiątych. Iron
Kingdom jest na dobrej drodze aby stać
się marką wśród młodego pokolenia oldschoolowych
kapel. (4)
Iron Maiden - The Book of Souls
2015 Parlophone
\m/\m/
Na starcie napiszę kilka zastrzeżeń, by
czytający tę recenzję odpowiednio ja zrozumieli
- lubię Iron Maiden, lecz nie jestem
bezmyślnym fanbojem, plującym jadem
na tzw. "hejterów" (czyli wszystkich,
którzy śmią mieć inne przemyślenia na
temat tego zespołu, niż radosne spusty,
wielbiące twórczość Harrisa i Dickinsona
pod ostatnie kręgi niebios). Nie uważam
też, by długość utworu była ważną cechą,
stanowiącą o jego dobrym czy złym odbiorze,
gdyż - według mnie - cały witz polega
na tym, by niezależnie od tego, czy
mamy do czynienia z krótkim wałkiem
czy z epicką kompozycją, zespół przedstawił
ją w sposób interesujący. Liczy się
fakt czy zaaranżował ją w taki sposób, by
nie nudzić słuchacza, jednocześnie prezentując
ją ciekawie i zajmująco oraz to,
czy zamanifestował w niej swoją pasję i
ekscytację, tym co robi. I tak dalej, i tak
dalej. Mam nadzieję, że łapiecie o co chodzi.
Przejdźmy zatem do meritum - przed
wami recenzja "The Book of Souls", najnowszego
albumu Iron Maiden. Album
już na pierwszy rzut oka wygląda na
ciężką przeprawę. Iron Maiden nigdy się
nie porywało na aż tak epicki rozmach.
Jasne, mieliśmy świetnego "Seventh Son
of a Seventh Son", ale "The Book of
Souls" to prawdziwa kabała. Zależnie od
wersji wydawnictwo mieści w sobie dwie
płyty kompaktowe albo trzy winyle.
Możemy do tego dorzucić jeszcze trochę
innych liczb i faktów: "The Book of
Souls" to ponad półtorej godziny muzyki
rozpostarte na raptem jedenaście utworów.
Najdłuższy z nich trwa prawie dwadzieścia
minut i zajmuje w całości całą
ostatnią stronę trzeciego winyla. To dopiero
epika godna homeryckich rozmiarów.
Nic dziwnego, że podświadomie
podchodziłem do tego pełen obaw.
Owszem, lubię długie utwory, o ile są -
jak już wspomniałem - dobrze zaaranżowane.
Taki "Rime of the Ancient Mariner"
to jedna z lepszych kompozycji Iron
Maiden w historii. Jednak biorąc pod
uwagę kondycję ostatnich albumów Maidenów
oraz nie opuszczające mnie natarczywe
skojarzenie z tym, że mamy do
czynienia ze swoistym odpowiednikiem
"Nostradamus" Judas Priest, nie spodziewałem
się czegoś porywającego, a raczej
nudnego, monotonnego rzępolenia i
jękliwego wycia tego, co zostało z wokalu
Bruce'a Dickinsona. Najpierw może
nieco o samy brzmieniu instrumentów.
Według mnie, całość prezentuje się o
wiele lepiej niż to, czego mogliśmy
uświadczyć na "The Final Frontier", "A
Matter of Life and Death" czy "Dance
of Death". Gitary są mniej pretensjonalne
i bardziej miękkie - trochę jak za czasów
starych majdenowskich klasyków - a
przy tym wyraźnie słyszalne i z odpowiednią
dawką przesteru - nie za mocną i nie
za lekką. Rozwiązania w produkcji
dźwięku jasno wskazują, że mamy do
czynienia z albumem nowożytnym. Na
szczęście wydawnictwo nagrano na tyle
tradycyjnie, że brzmienie nie odstręcza.
Jednak nie czuć w nim takiej dozy energii
jaką można by się spodziewać po takiej
marce jak Iron Maiden. Samo "The
Book of Souls" jawi się jako wariacja na
temat "Brave New World". Utwory
brzmią jak swoiste odrzuty do sesji z
tamtego albumu, o wiele bardziej niż
miało to miejsce na ostatnich płytach.
Wspominałem o energii. Coś, co powinno
bić z takiej płyty hektolitrami, w końcu
Iron Maiden to legenda heavy metalu,
zespół który ustanowił jeden z najbardziej
rozpoznawalnych przyczółków ciężkiego
grania. A tymczasem nowe wydawnictwo
bardzo często jawi się jako zupełnie
wyprane z energii. Zdarzają się
dobre momenty, owszem, jak "If Eternity
Should Fail" czy "Speed of Light", jednak
po obiecującym początku, większość albumu
zupełnie nie ma wykroku. Początek
wygląda nieźle. "If Eternity Should
Fail" jest fajną kompozycją, rozpoczynającą
się klimatycznym początkiem,
pełnym niejasnego mistycyzmu i okultystycznej
atmosfery. Choć sam utwór
nie ma jakieś zdumiewającej aranżacji,
opierając się na oklepanym schemacie
następujących po sobie zwrotek, refrenów
i solówek, to prezentuje się w porządku.
Szału nie ma, ale jest przyzwoicie.
Ot, takie rzemiosło - zarówno w temacie
riffów, jak i w temacie leadów. Jak
się szybko okazuje, jest to najlepsza rzecz
jaką uświadczymy na tym wydawnictwie.
W tym miejscu nadmienię, że Bruce
Dickinson tak wyje, że aż uszy więdną.
Wokalista Iron Maiden już dawno
stracił swoja ciepłą barwę głosu i teraz
jedynie skrzeczy. Owszem, trafia w odpowiednie
dźwięki, ale przy tym tak strasznie
zawodzi, że szok. Na "The Book of
Souls" mamy kilka wałków, które trwają
po kilka i kilkanaście minut. Niestety,
długość utworów nie spełnia w nich swojego
celu. Kompozycje są rozwleczone do
granic możliwości, nie oferując wiele podczas
swego trwania. Niby powinno być
epicko, z rozmachem i w ogóle z wielkim
patosem, a tak naprawdę jest dość prosto.
Wypociny gitarzystów są tak bardzo nie
interesujące, że aż szkoda gadać. Jest
kilka fajnych momentów, no ale na półtorej
godziny muzyki jest ich zdecydowanie
za mało. Czasem odnosi się wrażenie,
że brakowało pomysłów, że niektóre
motywy są wymuszone, że czasem
jedzie straszną amatorką... Zwłaszcza, że
"The Book of Souls" wykazuje braki w
temacie ciekawych leadów, przejść i
solówek. To nie jest to stopniowanie patosu
i epickości, którego doświadczamy
na "Somewhere in Time" czy "Seventh
Son of a Seventh Son". Aranżacja utworów
prezentuje się miernie. Naprawdę,
nawet te kompozycje, które są jednocześnie
długie i spokojne, można ciekawie
przedstawić. W takich utworach nie musi
kipieć agresją i energią od początku do
końca, by był on interesującą kompozycją.
W sumie jedyne momenty, które zapadają
w pamięć, to te, które kojarzą się
z innymi utworami Maidenów z poprzednich
albumów. A takich motywów jest
całkiem sporo. Już pomijam zubożony i
odessany z energii riff z "Wasted Years"
na początku "Shadows of the Valley". Już
pomijam początek "The Book of Souls",
który brzmi niemalże identycznie do intro
do "The Talisman" (oraz to, że przy
przyspieszeniu "pożycza" riff z "Losfer
Words" z "Powerslave"). Takie festiwale
autoplagiatu można tu mnożyć. Przykładowo,
takie modulowane chórki w stylu
Łooo-Łooo-ooo w "The Red and the
Black", są jakby żywcem wzięte z "The
Wickerman" (po prawdzie, różnią się jedynie
jednym bonusowym dźwiękiem),
ale no błagam - czemu to miało służyć
jak nie zjadaniu własnego ogona? Ten
utwór swoją drogą to niezły kocioł ambiwalentnych
odczuć. Z jednej strony słaba
warstwa liryczna oraz instrumentalna,
która została ułożona pod teksty. W dodatku
w dalszej części kompozycja jawi
się jak bałagan motywów poklejonych
bez ładu i składu z różnych, niedopracowanych
pomysłów, w których przejawiają
się wyraźne wariacje na temat "The
Wickerman" i "Dream of Mirrors". Z
RECENZJE 135
drugiej, w tych kilkunastu minutach jest
kilka dobrych momentów instrumentalnych,
które na tym albumie jawią się niczym
upragniona manna z nieba. Podobnie
jest z niektórymi innymi utworami.
Nawet, gdy nie będziemy przymykać oka
na odkopywanie ciągle tych samych zagrywek,
to ten album nadal nie jest kompletną
stratą czasu. Iron Maiden czasem
porzuca sztampę i uderza fajną solówką,
ale w sumie nie zarejestrowałem ani jednej
fajnej wymiany leadów między dwoma
czy trzema gitarami. Nie ma tu w
ogóle tego fajnego przejścia z jednego solo
w drugie, jakie znamy z najbardziej
rozpoznawalnych hitów Maidenów. Ot,
takie odbębnione rzemiosło - w większości
średnie, czasem pod tą średnią opadające.
To wydawnictwo nie ma w sobie
wielu interesujących aspektów. Nie jest
inspirujące, nie elektryzuje słuchacza,
wieje chałturą, nudą i taką... "typowością".
Czasem pojawia się interesujący motyw,
to prawda. Jednak wydaję mi się, że
dzieło sztuki jakim jest album muzyczny,
powinno tętnić takimi motywami, a nie
rzucać czasem takowym kimś jakby to
był jakiś jaśniepański ochłap. Teksty, podobnie
jak same utwory, nie zapadają w
pamięć. Iron Maiden jest znane z tego,
że tworzyło hiciory, które jak już wpadły
do łba, to łatwo z niego nie wyszły. I to
nie tylko w przypadku utworów o "standardowej"
długości. Wersy z takich "Rime
of the Ancient Mariner", "Hallowed Be
Thy Name" czy "Seventh Son of a Seventh
Son" zapamiętywało się samoistnie. Tutaj
nie ma tej magii. Nawet przy pierdyliard
razy powtarzanych refrenach, co zdarza
się na "The Book of Souls" niemal w
każdym utworze. Recenzja jest surowa.
Może trochę za. Jednak po zespole, który
stworzył takie ponadczasowe klasyki
heavy metalu jak "Aces High", "The Trooper",
"Hallowed Be Thy Name", "Killers",
"Powerslave" czy nawet "Fear of the
Dark", spodziewam się wyłącznie tego, co
najlepsze, a nie półśrodków i odcinania
kuponów. Ponadto, dawałem temu albumowi
wiele szans, słuchałem go parokrotnie
- tylko straciłem czas, dostrzegając
przy tym co i rusz kolejne irytujące elementy
tego wydawnictwa. Jak widać nie
skupiałem się zbytnio na autoplagiatach,
które zostały popełnione na tym albumie,
a jest ich więcej niż te, o których napomknąłem.
Prawda jest jednak taka, że
"The Book of Souls" jest albumem w
najlepszych razie średnim. To wydawnictwo
nic nie wnosi do muzyki, przerabia
stare motywy, często w nawet niezmienionej
formie i promieniuje nudą i marazmem.
Będąc legendarnym sportowcem
można odejść w blasku i chwale i zająć się
szkoleniem swych następców. Można też
uporczywie trzymać się swej dyscypliny i
z czasem zajmować coraz dalsze pozycje,
nie kwalifikować się do zawodów, staczać
się coraz niżej i niżej, rozmieniając na
drobne swoją renomę. Jak widać ma to
też swoje przełożenie na świat muzyki.
(2,5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Ironsword - None but the Brave
2015 Shadow Kingdom
Już myślałem, że raczej nie usłyszymy nic
nowego od tej maszyny zagłady, która
pod sztandarami epickiego metalu niszczy
pozerską ciżbę. A tu proszę Tann,
dokoptował sobie nowych muzyków w
tym roku i nagrał czwarty album długogrający
pod szyldem Ironsword. "None
but the Brave" jest wydawnictwem osadzonym
w krótkich, chwytliwych utworach
z silnie zarysowanymi refrenami,
czerpiących to co najlepsze ze sprawdzonych
schematów tradycyjnego metalu.
Mamy tutaj klasyczne podejście do zagadnienia
oraz odpowiednią dozę epickości
i podniosłego majestatu. Dzięki temu
przez to wszystko przebijają się echa takich
kapel jak Omen, Attacker czy
Manilla Road. Ironsword wykuwa na
swym kowadle bardzo zgrabny mariaż
gibkiej szybkości i podniosłego charakteru.
Zespół wie, kiedy uderzyć szybkością,
a kiedy dorzucić kolejną warstwę
patosu. Dzięki temu albumu słucha się z
zapartym tchem. Nie ma tu co prawda
nic nowego czy wyszukanego, brakuje też
rozbudowanych epickich kompozycji,
jednak całość nie nudzi i stanowi świetną
zabawę. W kwestii tekstów też nie ma
żadnych niespodziewanych nowości.
Liryki oscylują wokół tematu barbarzyńskich
motywów oraz prozy Roberta Howarda
(i to nie tylko wokół oczywistego
wyboru jakim jest Conan, ale także innych
tworów tego genialnego pisarza).
Nie zmienia to faktu, że są dobrze napisane
i pasują do warstwy muzycznej
poszczególnych utworów. To, co zasługuje
na wyróżnienie, to fakt, że każdy z
dwunastu utworów, które goszczą na
"None but the Brave" jest wyraźnie oddzielony
od reszty. Kompozycje są zróżnicowane
i charakterystyczne. Dzięki temu,
oraz świetnie dopracowanemu brzmieniu,
ten album prezentuje się znakomicie
i stanowi godne wydawnictwo. W
gruncie rzeczy, mimo iż nie mamy tutaj
żadnych spektakularnych nowości, a sam
Ironsword ma w sumie na swoim koncie
lepsze albumy, to ta płytka stanowi jedno
z lepszych wydawnictw 2015 roku. (5)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Iscariota - Historia życia
2015 Defense
Jeśli ktoś pamięta ten sosnowiecki zespół
z kaset wydawanych w pierwszej połowie
lat 90-tych to zawartość "Historii życia"
może go nielicho zaskoczyć. Zespół
bowiem już na wydanym w 2007r. albumie
"Pół na pół" odszedł od death/
thrash metalu, zaś najnowszy album jest
dobitnym potwierdzeniem tego stanu
rzeczy. Przez te wszystkie lata zespół
przeszedł prawdziwą rewolucję kadrową:
nie ma już wokalistki Grażyny Machury
ani trzech innych muzyków, a w składzie
pozostał tylko Piotr Piecak - niegdyś
perkusista, obecnie wokalista. Z nowymi
muzykami - m.in. dawny gitarzysta grupy
Dominik Durlik - Iscariota gra tradycyjny
heavy metal. Zakorzeniony zwykle
w klasyce gatunku (łączący klimat Iron
Maiden i współczesnego power metalu
"Publiczny wróg", czerpiący z Black Sabbath
lat 80-tych "Człowiek nietoperz"),
ale też niekiedy odwołujący się do przeszłości
zespołu ("Gdański portowy świt").
Mamy też sporo zacnych gości: "Celtycki
chłód" wzbogaca udział samego Romana
Kostrzewskiego, a Iscariotę wsparli nie
tylko gitarzyści jego zespołu, Krzysztof
Pistelok i Piotr Radecki, ale również
Szymon Kmak oraz Piotr Brzychcy
(Kruk). I chociaż niektóre refreny za bardzo
ocierają się o popowe schematy
("Rzeka zapomnienia"), a plastikowe, niestety
na wskroś współczesne, brzmienie
perkusji nie dodaje im mocy, to jednak
"Historia życia" warta jest uwagi. (4)
Wojciech Chamryk
Jeff Lynne's ELO - Alone In The
Universe
2015 Big Trilby
Założyciel legendarnego Electric Light
Orchestra miał już chyba serdecznie
dość stricte zarobkowej działalności
swych niektórych byłych kolegów, pod
coraz dziwniejszymi nazwami w rodzaju
The Orchestra starring Electric Light
Orchestra Former Members, czy już
wręcz kuriozalnej, aktywności osobników
w rodzaju Phila Batesa, niegdyś frontmana
Electric Light Orchestra part II
oraz The Orchestra. Prezentuje on, głównie
w Niemczech i Polsce, projekt ELO
Classic, nawet wyglądem naśladując
Lynne'a, dzięki czemu w sieci nader często
można natrafić na teksty typu "ELO
zagrało na dożynkach w Piździchowicach
Górnych". Okładka i tytuł, będącej
przedmiotem niniejszej recenzji, płyty
dobitnie potwierdzają , kto tak naprawdę
jest ELO, chociaż na wstępie rozwieję
wszelkie wątpliwości: fani tego zespołu z
lat 70-tych i 80-tych nie znajdą na "Alone
In The Universe" zbyt wiele dla siebie.
Jest to bardziej solowy projekt Lynne'a,
który zagrał na wszystkich instrumentach,
wspierany tylko okazjonalnie
przez Laurę Lynne i Steve'a Jaya. Większości
z tych dziesięciu nowych utworów
brakuje rozmachu i klimatu największych
przebojów ELO z LP's "A New
World Record", "Out Of The Blue" czy
"Discovery", ale słychać w nich jednak
rękę mistrza i ten charakterystyczny głos.
Lynne świadomie odwołuje się tu do lat
60-tych, kiedy to jako dziecko marzył o
karierze muzyka ("When Was A Boy")
czy do czasów nawększej chwały nurtu
Mersey Beat ("Aint It A Drag"). Są też -
niezbyt dotąd częste w jego twórczości -
nawiązania do bluesa ("Love And Rain")
czy reggae ("When The Black Come"),
zaś nad unosi się jednak duch ELO
("Dirty To The Bone", kompozycja tytułowa)
oraz The Travelling Wilburys
(hołd dla Roya Orbisona w "I'm Leaving
You", z tą niepowarzalną manierą i barwą
głosu zmarłego w 1988 roku artysty).
Generanie dużo na tym krążku nastroju,
klimatu i przebojowych melodii - cudownie
archaicznych, nawiązujących do
czasów, kiedy komputery nie mogły zastąpić
kompozytora czy muzyka w studio.
Nawiązuje do tego też czas trwania
płyty, bowiem w wersji podstawowej to
raptem niecałe 33 minuty muzyki, a więc
tyle, ile 50 lat temu trwał typowy longlpay.
Nic jednak nie stoi na przeszkodzie,
by słuchać "Alone In The Universe"
częściej, bowiem zdecydowanie nie jest
to produkt jednorazowego użytku. (5)
Wojciech Chamryk
Joe Satriani - Shockwave Supernova
2015 Sony Music
Amerykański gitarzysta od ponad 30 lat
wydaje płyty wypełnione porywającą,
najczęściej wyłącznie instrumentalną,
muzyką najwyższych lotów. Dlatego też,
pomimo braku partii wokalnych również
na najnowszym albumie, opowiedziana
dźwiękami historia jego alter ego, tytułowego
"Shockwave Supernova" w żadnym
razie nie nuży. Wręcz przeciwnie,
z każdym kolejnym utworem ma się wrażenie,
że gitarzysta dzieli się ze słuchaczami
wspomnieniami czy wrażeniami
niezwykle dla siebie ważnymi, mówiącymi
też wiele o tej drugiej, bardzo złożonej
części jego osobowości. Oczywiście
nie brakuje na tym krążku trademarkowych
dla Satrianiego gitarowych popisów,
muzyk nie zapomniał też jednak o
tak charakterystycznych dla siebie melodiach,
specyficznym nastroju i urzekającym
klimacie, dzięki którym jego płyty
można było od razu odróżnić od dokonań
pozbawionych nawet części jego geniuszu,
bezdusznych shredderów. Niezależnie
więc, czy Satriani wymiata w dynamicznym
utworze tytułowym, nawiązuje
do zeppelinowego "Kashmir" w "Cataclysmic"
czy proponuje mroczniejszy
"Lost In A Memory", jego niepowtarzalny
styl jest od razu słyszalny. Muzyk dorzuca
do tego lżejszy, funkujący "In My Pocket"
z partią harmonijki ustnej, "All Of
My Life" też kojarzy się z funkiem, we
wspomnianym już "Lost In A Memory"
czy "Butterfly And Zebra" na plan pierwszy
wysuwają się syntezatory, zaś rozkołysany
"San Francisco Blue" to nie tylko
blues, ale też klimat The Shadows
czy nawet Status Quo. Można więc zastanawiać
się, czy gitarowi wymiatacze w
drugiej dekadzie XXI wieku mają jeszcze
rację bytu, ale problem ten najwidoczniej
nie dotyczy Joe Satrianiego, tym bardziej,
że towarzyszący mu muzycy też
nie wypadli sroce spod ogona . (5)
Kill Ritual - Karma Machine
2015 Scarlet
Wojciech Chamryk
W 1996 roku pewien thrash metalowy
zespół z Wielkiej Brytanii wydaje "Scourge",
czwarty LP w swoich dorobku. Jest
to Xentrix. Dziewiętnaście lat później, w
Kalifornii powstaje trzeci album Kill
Ritual, "Karma Machine". Pomiędzy
tymi dwoma albumami można dostrzec
parę podobieństw, między innymi zbliżone
brzmienie wokalu czy dość analogiczne
riffy. Różni je natomiast bardziej
dosadniejsze brzmienie "Scourge", przypominające
lekko "Grin" Coronera.
Wracając do Kill Ritual i ich "Karma
Machine". Zaczynamy od "Just A Cut",
pierwszego kawałka, który zaprasza nas
do zbadania zawartości albumu. A jego
ramy to modernistycznie podejście do
grania thrash metalu, z dużą dozą progresywności
i elementów znanych z zespołów
tworzących metal w nowoczesnym
stylu. W porównaniu do poprzedniego
dorobku Kill Ritual, wokal zmienił
się na plus. Jego zawodząca maniera,
przypominająca wokalizy Toxika, idealnie
pasuje do stylu, w którym gra ten
zespół. Prawdę powiedziawszy, nie jest to
thrash znany z wcześniejszych dwóch albumów,
ale raczej około thrashowy eksperyment,
o dość nowoczesnym, wygładzonym
brzmieniu, koncentrującym się
na gitarach i perkusji. Jest masa moty-
136
RECENZJE
wów i riffów charakterystycznych dla
modernistycznego metalu. O czym to?
Chociażby o inwigilacji, o poglądach i
sposobie ich forsowania i innych takich.
Ogółem powiem, że album mnie nie
przekonał - być może - nie jest w moim
typie. Jednak trudno odmówić mu porządnego,
modernistycznego brzmienia, dobrego
ogarnięcia instrumentów i szerokich
horyzontów tematycznych (chociażby
"Kundalini", które jest odniesieniem
do azjatyckich wierzeń i systemów
filozoficznych). No cóż, nie jestem targetem
tego albumu. Za to odbiorcami tego
albumu niewątpliwie są ludzie lubiący
słuchać metalu nowoczesnego, progresywnego,
dość ciężkiego, o dużym stężeniu
solówek. Jeśli jesteś fanem naprawdę
agresywnego, ostrego i dosadnego metalu
w starym stylu - odpuść "Karma Machine".
Ode mnie - (4)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
King Heavy - King Heavy
2015 Cruz del Sur Music
Jeśli nie macie ochoty na muzyczne eksperymenty,
a klasycznego doom metalu
nigdy wam za dużo - powinniście zainteresować
się nową propozycją chilijskobelgijskiego
kolektywu pod szyldem
King Heavy. I to nie dlatego, że podobnych
płyt brakuje na rynku, lecz dlatego,
iż jest to rzecz na bardzo wysokim poziomie,
a z takimi zawsze warto się zapoznać.
Żeby było jasne, oryginalności nie
ma tu za grosz, ale wszystkie wymogi stawiane
tej stylistyce są zrealizowane znakomicie.
Debiut King Heavy brzmi rewelacyjnie
- mrocznie, ciężko i… smoliście.
Jest najeżony znakomitymi, posępnymi
riffami niczym pojazdy Myszołowów
w nowym Mad Maxie kolcami. Partie
gitary generalnie to prawdziwa poezja
i najlepszy element płyty! Brawo Matias
Aguirre! Sekcja rytmiczna fajnie sprawdza
się zarówno w partiach czysto doomowych,
jak i nielicznych przyśpieszeniach.
Stojący za mikrofonem Luther
Veldmark prezentuje bardzo ciekawą
paletę ekspresyjnych wokali - od czystego
podniosłego śpiewu aż po krzyki, minimalnie
zahaczające wręcz o ryk. Do tego
dorzuca jeszcze garść ponurych recytacji.
No i zobaczcie, jak ten facet wygląda! Kapitalnie
musi prezentować się na scenie.
Cóż, King Heavy na razie nie trafi w glorii
i chwale autostradą do Valhalli, bo
trochę za mało w ich muzyce własnego
stylu, ale za to skutecznie uprzyjemni
wam czas. (4.5)
Klootzak - Bloodlust
2011 Armée de la Mort
Adam Nowakowski
"Bloodlust" to pierwszy pełny album
francuzów z 2011 roku. Trochę szkoda,
że nie zdecydowali się nagrać płytki w
swoim rodzimym języku, gdyż uważam,
że ten naprawdę świetnie sprawdza się w
klasycznym heavy metalowym graniu i
nadaje mu dodatkowego uroku. A tak
mamy kolejny, niczym szczególnym nie
zachwycający i nie wyróżniający się zbytnio
krążek. Nie chcę powiedzieć, że coś
jest rażąco nie tak, nic z tych rzeczy. Po
prostu materiał, który znalazł się na
"Bloodlust" jest zwykły. Nie wychodzi
przed szereg, nie zwraca szczególnej uwagi,
nie zachwyca. Ani grzeje, ani ziębi.
Linie wokalne nie przykuwają należytej
uwagi, riffy tną, bo tną, ale nic poza tym.
Nie odnalazłem na płycie tej iskry, która
sprawia, że lubię wrócić do albumu i która
nadaje jej niepowtarzalnego charakteru.
Trochę się wynudziłem, jeśli mam
być szczery. Brzmienie też mnie nie
wkręciło. Odnoszę wrażenie, że jest może
nieco mało dynamiczne. Nie przepadam
również za rycerskim patosem, którego
na płycie nie zabrakło. Wszystko już kiedyś
słyszałem, a tutaj zostało to podane
po raz tysięczny i to na dodatek w średnio
satysfakcjonującej mnie formie. Serio,
na tej płycie nie ma nic ciekawego i
raz przesłuchana w zupełności wystarcza.
Nie ma się co rozpisywać. Totalna średniawka
jakich mamy na pęczki. (3)
Kruk - Beyond Live
2015 Metal Mind
Przemysław Murzyn
Kruk postarał się o całkiem niezłe wydawnictwo
koncertowe. Na dysku audio
znalazło się dziesięć akuratnie dobranych
kompozycji. Od samego początku muzycy
starają się zabrzmieć dynamicznie,
ekspresyjnie i koncertowo. Klasyczne dla
hard rocka instrumentarium brzmi mocno,
selektywnie, choć za mało soczyście.
No ale to jakby nie było są nagrania
"live", więc "naturalne" brzmienie jest tu
zupełnie na miejscu. Piotr Brzychcy gra
niczym sam Ritchie Blackmore, zadziornie
a zarazem melodyjnie, klasycznie
oraz ze smakiem. Kolejnym magnesem
Kruka z pewnością będą wyeksponowane
organy Hammonda, choć to
nie jedyne brzmienia klawiszy z tej sesji.
Sekcja rytmiczna pracuje z wyczuciem,
finezją ale też potrafi przeć do przodu niczym
taran. Od momentu pojawienia się
Romana Kańtocha w Kruku obserwuję
go uważnie. Nie chodzi o to, że fałszuje,
czy kiepsko śpiewa. Nie, absolutnie nie.
Wręcz odwrotnie, Roman może być
wzorem dla wielu rockowych wokalistów.
Po prostu mnie jeszcze nie przekonał do
siebie. Może to kwestia innego tembru
niż sie spodziewałem, albo mniejsza moc
w jego głosie, nie wiem, trudno mi powiedzieć...
O dziwo Roman Kańtoch na
"Beyond Live" zyskał w moich oczach.
Zaprezentował się wyśmienicie, swoje
partie odśpiewał z swobodą i na luzie, z
zaangażowaniem i pełna paletą emocji.
Pod względem muzycznym zespół wypadł
równie dobrze. Kompozycje dobrane
zostały tak, aby ukazać pełen arsenał
będący w zanadrzu kapeli. Zebrane tu
utwory podkreślają wszechstronność
"kruczej" muzyki, gdzie zderzają się style
hard rocka, heavy metalu, bluesa i rocka
progresywnego. Obok bezpośrednich, dynamicznych,
ostrych brzmień koegzystują
dźwięki delikatne, spokojne, urokliwe i
melancholijne. Wraz z nośnymi i przebojowymi
motywami mieszają się elementy,
trudne, złożone i wielowątkowe. Najciekawszym
momentem bloku z muzyką
autorską jest niesamowity "It Will Not
Come Back". Innymi atutami tego koncertu
są covery z udziałem gości. Pierwszy
z nich to "When A Blind Man
Crise" zaśpiewany przez Grzegorza Kupczyka
i wsparty gitarą Piotra Luczyka.
Jednak ozdobą całego "Beyond Live" jest
utwór SBB "Memento z banalnym tryptykiem"
z udziałem samego Józefa Skrzeka.
Mam nawet wrażenie, że w tym momencie
Pan Józef skradł całe show. Jednak
to dopiero jedna trzecia całego wydawnictwa,
bowiem na dysku DVD,
oprócz tego co poznaliśmy w wersjach
audio, znalazło się jeszcze drugie tyle
muzyki. Zacznijmy jednak od takiej
sprawy. Koncert zrealizowano w studio
koncertowym Radia Katowice. Z pewnością
miejsce pod względem akustyki
wspaniałe ale ogólnie do grania koncertu
rockowego średnio się nadaje, tym
bardziej do zarejestrowania tego wydarzenia
na taśmie filmowej. Z pewnością
publiczności to miejsce nie dodawało
skrzydeł. Powiem wprost, wszelkie przebitki
z publiczności lub otoczenia sceny
bardzo mnie irytowały i dekoncertowały
przy słuchaniu i oglądaniu tego koncertu.
Wersja wideo w stosunku do audio rozszerzona
jest o kilka własnych kompozycji
Kruka, wybija się wśród nich "In Reverie"
zaśpiewana w duecie z Grzegorzem Kupczykiem
oraz blok akustyczny, gdzie
Piotr Brzychcy gra na gitarze elektroakustycznej.
Zetkniemy się też z większą
ilością coverów, gdzie najbardziej udane
to "Heaven And Hell" oraz "Burn" (ponownie
z udziałem Grzegorza Kupczyka).
Ze względu na wspomniane minusy zdecydowanie
wolałbym aby muzycy i
wytwórnia zdecydowali się na podwójny
album audio z pełną listą utworów. W takiej
formie "Beyond Live" zdecydowanie
lepiej by się prezentowało. Lecz mimo
tych niedoskonałości, w sumie nie najważniejszych,
Kruk ma w swojej dyskografii
kolejny ważny tytuł, do którego fanów
nie trzeba namawiać. (-)
Lachrymose - Carpe Noctum
2015 Pure Steel
\m/\m/
Przy okazji nowej płyty Magister
Templi wspominałem, jak zgubną drogą
w muzyce bywa gatunkowy synkretyzm.
O ile jednak Norwegom ten zabieg wyszedł
fajnie i spójnie, o tyle Grecy z Lachrymose
moim zdaniem nagrali płytę
pełną sprzeczności. Spece od marketingu
całkiem trafnie nazywają ich debiut
wypadkową Candlemass i Nightwish
(ja bym jeszcze dodał Novembers Doom,
ale domyślam się, czemu ta nazwa tu nie
pada). Oto jednak gdzie jest pies pogrzebany,
bo naprawdę, ilu miłośników
Szwedów uważa, że ten zespół byłby lepszy,
gdyby za mikrofonem postawić zwiewną
sopranistkę? Albo czy z kolei fani
twórczości Finów domagają się więcej
mroku i masywnych riffów, a mniej klawiszy
i orkiestracji na płytach swoich ulubieńców?
Ano właśnie… Nie twierdzę, że
tych żywiołów nie da się pogodzić (choć
mi trudno to sobie wyobrazić), ale przynajmniej
Lachrymose to się nie udało.
"Carpe Noctum" to album niespójny.
Warstwa instrumentalna jest bardzo
obiecująca. Zwłaszcza gitary to majstersztyk.
Fajnie pracuje sekcja rytmiczna,
przydając grze zespołu kojarzącej się z
Novembers Doom dynamiki. Kompozycje
są zgrabnie napisane i - co niezwykle
ważne w takiej muzyce - atmosferyczne,
mimo nieużywania klawiszy. Niestety
wokale to kompletne nieporozumienie…
Śpiew niejakiej Hel jest moim zdaniem
męcząco-irytujący, a przy tym zupełnie
nie pasujący do reszty. Po prawdzie,
pojawiający się tu i ówdzie growl
Blackmassa jest słaby i nic nie wnosi, ale
przynajmniej nie kłóci się z warstwą instrumentalną.
Docenić wysoki kunszt
"Carpe Noctum" mogłem dopiero, kiedy
nauczyłem się ignorować wokalistę, a to
bardzo zły znak. Najlepszym utworem
na płycie jest "In a Reverie", bo tam gościnnie
śpiewa udzielający się niegdyś w
Candlemass Thomas Vikström. I
wiecie co? Z taki wokalem Grecy brzmią
genialnie! Co jest tym smutniejsze, gdy
pomyśleć, jaki potencjał został tu zmarnowany.
I naprawdę nie chodzi o moją
niechęć do kobiecego śpiewu, bo na przykład
"Tears Laid in Earth" The Third
And The Mortal ze zjawiskową Kari
Rueslatten absolutnie uwielbiam, tylko
że ona tam pasowała idealnie! Przeprowadźcie
eksperyment i posłuchajcie
"Death Hymn" Norwegów i "Face of
Horror" Greków. Wybaczcie, że całą recenzję
nawijam o jednym, ale prawdę
mówiąc to jest jedyny mankament debiutu
Lachrymose. Jeśli uważacie, że śpiew
wokalistki jest strawny - znakomicie, płyta
powinna się wam spodobać, bo jest
świetnie napisana i zagrana. Jeśli jednak
zgadzacie się ze mną, to umęczycie się
słuchając jej. (3.5)
Lady Beast - II
2015 Inferno
Adam Nowakowski
Zespoły, których liderką jest kobieta lubią
nazwy sugerujące "płeć zespołu". Wystarczy
przypomnieć sobie Huntress, Vixen
czy Thundermother. Nie inaczej
stało się w przypadku amerykańskiej formacji,
Lady Beast. Twarzą tej grupy z
Pensylwanii jest Deborah Levine. Choć
niestety nie jest obdarzona ani charyzmą,
ani mocnym głosem, jej sposób śpiewania
pasuje do stylistyki jaką uprawia Lady
Beast. Grupa powstała zaledwie sześć lat
temu, ale obraca się w klimatach rodem z
wczesnych lat osiemdziesiątych oscylujących
między tradycyjną amerykańską
sceną a brytyjską NWoBHM. Muzyka,
jaka wylewa się z tej pierwszej długogrającej
płyty Lady Beast jest niezwykle
klasyczna, prosta i bez mrugnięcia okiem
odwołuje nas do estetyki szalenie tradycyjnego
heavy metalu. Proste riffy brzmią
ostro i mocno, a sekcja nadaje muzyce
lekko galopujący rytm. Brak gęstych gitar
i rozpędzonych temp doskonale korespondują
z naturalnym brzmieniem. "II"
mogłaby w zasadzie wyjść w 1985 roku i
krążyć dziś gdzieś po targach winylowych
staroci. To skojarzenie nie jest przypadkowe,
ponieważ - jak na obecny trend
przystało - Lady Beast wydało swój krążek
najpierw w wersji winylowej, a dopiero
chwilę później w wersji kompaktowej.
Pojawiła się także… kaseta. Jak widać, ta
północnoeuropejska moda dociera także
pod zamorskie strzechy. Zresztą, nie tylko
bezpretensjonalna, oddająca hołd
klasyce muzyka nasuwa skojarzenia z latami
osiemdziesiątymi. Tematyka, jaką
wybrali Amerykanie jest równie do bólu
klasyczna i czerpie garściami z tego, co
już najlepsi "wynaleźli" - Deborah śpiewa
o córce lodowych gigantów, Banshee i
wiedźmach. Takie zespoły, choć przeciętne
muzycznie, dają często fanom klasycznego
heavy metalu to, czego sami od
swoich ulubionych kapel z lat osiemdzie-
RECENZJE 137
siątych dostać nie mogą - nowych płyt i
koncertów. Właśnie dla nich jest Lady
Beast. (3,5)
Strati
Lujuria - Esta Noche Manda Mi Polla
2015 Maldito
Tandetna okładka raczej nie zachęca do
sięgnięcia po ten MCD, ale jego zawartość
jest zdecydowanie ciekawsza od opakowania.
Było nie było Lujuria to przecież
doświadczona ekipa: Hiszpanie grają
od 24 lat, mają na koncie nie tylko 9
albumów, ale też szereg innych wydawnictw.
Ostatnio było o nich jakby ciszej,
przypominali swe dawniejsze dokonania
wydając kompilacje, aż chyba doszli
do wniosku, że najwyższa pora na coś
nowego i nagrali cztery premierowe numery.
Czasem bardziej hard rockowe, za
sprawą szlachetnych gitarowych riffów i
organowych partii ("Mi primer Condon",
fragmenty "Menge a trois"), częściej jednak
utrzymane w stylistyce tradycyjnego
metalu wczesnych lat 80., tak jakby muzycy
zapatrzyli się w swych bohaterów z
nurtu NWOBHM (maidenowy momentami
utwór tytułowy, bardziej power metalowy
"Mil dudas me asaltan"). W przywołanym
już "Menge a trois" nie brakuje
też nawiązań do rodzimej legendy
Obus, tak więc jeśli ktoś lubi takie klimaty
warto przyjrzeć się "Esta noche
manda mi polla" dokładniej. (4,5)
Wojciech Chamryk
Mad Max - Thunder, Storm And
Passion
2015 SPV
Po wydanym dwa lata temu jedenastym
albumie studyjnym "Interceptor" Mad
Max zafundowali sobie powrót do przeszłości.
Oficjalnie z powodu 30-lecia grupy,
ale powód ten wydaje mi się dość naciągany,
z racji powstania zespołu w roku
1981 i dziesięcioletniej przerwy w latach
1989-1999. Tak czy siak panowie ponownie
nagrali dwanaście utworów z trzech
płyt wydanych w latach 80-tych: "Rollin`Thunder",
"Stormchild" oraz "Night
Of Passion". Zabieg to kontrowersyjny
o tyle, że rzadko kiedy takie eksperymenty
mają jakikolwiek sens, a jeśli
już muzycy chcieli pokusić się o odczytanie
na nowo i odświeżenie swych starszych
dokonań, to mogli raczej sięgnąć
do debiutanckiego LP "Heavy Metal" z
1982r., bo rzecz jest praktycznie niedostępna,
w przeciwieństwie do wydanych
w sporych nakładach i wznawianych na
CD późniejszych płyt. "Thunder, Storm
And Passion" traktuję więc jako taki
okolicznościowy the best of. Bez zaskoczeń,
bo sami muzycy podkreślali, że
chcą utrzymać w tych nowych wersjach
ducha lat 80-tych. Zmian muzycznych
praktycznie więc nie ma, poza jakimś kosmetycznymi
zabiegami, zmieniło się za
to brzmienie. Teraz jest na wskroś współczesne,
mocarne, co słychać szczególnie
gdy porówna się nowe i oryginalne wersje
utworów z wydanego w 1984r. LP "Rollin`Thunder".
Późniejsze albumy brzmiały
już znacznie lepiej, tak więc, ale
generalnie nowe wersje są mniej surowe,
czasem nawet bardziej wygładzone, mimo
tego, że Mad Max już w latach 80-
tych był przecież zaliczany do grona reprezentantów
bardziej melodyjnej odmiany
metalu. Zmianie uległy też oczywiście
partie wokalne, bowiem Michael
Voss śpiewa obecnie znacznie niżej, jest
też znacznie lepszym i dojrzalszym wokalistą
niż przed laty, gdy nagrywał "Fly
Fly Away" czy "Never Say Never". Zespół/
wydawca zdają sobie pewnie sprawę z
tego, że taki odgrzewany kotlecik może
nie okazać się wystarczającym magnesem
nawet dla najbardziej zagorzałych fanów,
dlatego mamy też dodatkowy haczyk: bonusowy
CD "Live At Bang Your Head
Festival 2014". Akurat wersja promo jest
pozbawiona tego koncertu, ale mamy tu
siedem klasycznych numerów grupy z lat
80-tych plus nagrany również wtedy cover
The Sweet "Fox On The Run" w
znacznie wydłużonej wersji. Tak więc
gdybym miał skusić się na wydawnictwo,
to raczej tylko dla tego koncertu. (3.5)
Macbeth - Imperium
2015 Massacre
Wojciech Chamryk
Jakieś dziesięć lat temu recenzowałem
składankę "Zeit der zeiten" z archiwalnymi
utworami z lat 80-tych tej niemieckiej
kapeli. Warto tu jednak dodać, że
nie był to zespół, jakich wówczas wiele
grało za naszą zachodnią granicą - Macbeth
istniał w ówczesnym NRD, czyli
Niemieckiej Republice Demokratycznej,
gdzie heavy metal, poza okazjonalnymi
sytuacjami, był na cenzurowanym. Doświadczał
tego również ten zespół, aż z
przymusowym zakończeniem działalności
w roku 1989 włącznie, ale po kilku
okazjonalnych powrotach, od trzynastu
lat Macbeth działa już regularnie. "Imperium"
to czwarty album grupy wydany
w tym okresie i zarazem kolejny dowód
na odchodzenie od tradycyjnego metalu
w bardziej thrashowym i mrocznym
kierunku. Przeważają tu więc szybkie
tempa z perkusyjnymi kanonadami, mocne
gitarowe riffy uderzają z całą bezwzględnością,
a śpiewający po niemiecku
Oliver Hippauf dodaje temu wszystkiemu
jeszcze więcej szorstkości i agresji.
W "Das Große Gericht" czy "König
Der Henker" naprawdę robi to wrażenie,
zamierzoną surowość większości kompozycji
dopełniają zaś chóralne partie
wokalne ("Inferno"), balladowe zwolnienia
("Verloren", "Imperium") czy efekty
ilustracyjne (np. odgłosy maszynowej kanonady
w "WN62"). Sporą ciekawostką
jest też finałowy "Soweit Die Füße Tragen",
ośmiominutowy kolos łączący orkiestrowo
- balladową aranżację z miarowym
riffowaniem i dwiema melodyjnymi
solówkami. Gorzej jest już niestety z
trzema bonusami z wersji digipack: elektryczne
wykonanie "Death Under Moonlight"
uderza jak trzeba, ale już "Der
Fährmann" i "Maikäfer Flieg" zarejestrowane
unplugged to nieporozumienie: niski,
zdarty głos Hippaufa brzmi w tych
aranżacjach wręcz karykaturalnie, duet z
jakąś - sądząc z głosu - dziewczynką też
wypada tak sobie, zaś całość jest po prostu
nudna i nijaka. (4)
Wojciech Chamryk
Magister Templi - Into Duat
2015 Cruz del Sur Music
Wiele młodych zespołów decyduje się
budować swoją muzyczną tożsamość na
bazie synkretyzmu. To na pewno więcej
obiecujące rozwiązanie, niż kurczowe
trzymanie się nie tylko jednej stylistyki,
ale nierzadko wręcz dorobku jednego
tylko zespołu. Wiąże się z nim jednak
pewne ryzyko. Otóż sięgając po rozwiązania
pochodzące z różnych źródeł,
łatwo stworzyć ohydną papkę, która zamiast
przemówić do szerszego grona
smakoszy, w efekcie nie spodoba się nikomu.
Ot, trochę jak z gotowaniem (mięso
na słodko?). O takiej przykrej sytuacji
przeczytacie w recenzji płyty Lachrymose,
w tej natomiast zamierzam mlaskać
i cmokać. Bo Norwegowie z Magister
Templi odrobili swoje lekcje. Ich
wypadkowa heavy i doom metalu smakuje
wybornie! Wzięli co najlepsze z obu
stylistyk i w efekcie stworzyli płytę z jednej
strony mroczną, pełną tłustych riffów
i nawiedzonego wokalu, a z drugiej dynamiczną,
rytmiczną, bardzo koncertową.
O tak, na żywo ten materiał musi dodatkowo
zyskiwać! W warunkach domowych
też daje radę - głowa, szyja, nogi i
inne części ciała same idą w ruch. Większość
starych mistrzów podobnych
dźwięków od dłuższego czasu milczy,
dlatego warto poszerzyć krąg znanych sobie
zespołów i dać Magister Templi
szansę! (5)
Adam Nowakowski
Mark Shelton - Obsidian Dreams
2015 Golden Core
Już od jakiegoś czasu Mark zapowiadał
wydanie solowej płyty akustycznej i oto
w końcu jest. "Obsidian Dreams" wydane
zostało przez Golden Core, która wypuściła
również ostatni album Manilla
Road. Jak prezentuje się ten krążek od
strony muzycznej? Zawsze lubiłem akustyczne
utwory czy motywy, które Shelton
tworzył dla swojego zespołu, więc
czekałem na jego solowy krążek ze sporymi
nadziejami i mogę z pełną odpowiedzialnością
napisać, że się nie zawiodłem.
Co prawda jest tu trochę inny klimat niż
się spodziewałem. Nie ma mroku, tajemnicy
ani opowieści o dawnych i zapomnianych
czasach. Jest natomiast refleksja,
nostalgia, ale też i spora doza optymizmu.
Słychać, że jest to bardzo osobista
płyta dla Marka i jest dokładnie taka
jaka miała być. Momentami, gdy słucham
tych dźwięków i zamykam oczy to
mam wrażenie jakbym znalazł się na polu
kukurydzy zdobiącym okładkę. Bardzo
ciepła i głęboka muzyka. Jak to często
bywa w przypadku płyt akustycznych
obawiałem się braku głębi, czego tu na
szczęście nie uświadczyłem. Ta muzyka
jest wypełniona wieloma dźwiękami dzięki
czemu można jej słuchać raz za razem.
Oczywiście dominują tutaj gitara i głos
Marka jednak to co się dzieje w tle dodaje
tym utworom smaczku i bez tych dodatków
te kompozycje byłyby niepełnowartościowe.
Całość ma delikatny folkowy
posmak, co odzwierciedlone jest w
niektórych melodiach, czy nawet rytmach.
Oprócz 8-iu nowych utworów jest
tu też nagrany na nowo numer "Tree of
Life" znany z albumu Manilla Road
"Voyager", który doskonale wpasował się
w klimat całości. Choć nie ma tu nawet
skrawka metalu to jednak myślę, że wielu
metalowcom przypadnie do gustu ten
album. Warto czasem odciąć się od otaczającego
nas ze wszystkich stron gówna
i zatracić się w obsydianowych snach. (5)
Maciej Osipiak
Masters of Metal - From Worlds Beyond
2015 Metalville
Cóż to za zuchwały zespół wydający ledwie
swój debiut śmie się nazywać Masters
of Metal? Nie kto inny jak Agent
Steel, który bez Johna Cyriisa woli używać
zastępczej nazwy. Nie dziwota więc,
że wybrał tą nawiązującą do najsłynniejszego
kawałka Amerykanów, "Agents of
Steel", w którym rzeczony Cyriss wykrzykuje
w refrenie "Masters of metal,
agents of steel!". Dodatkowo kto jak kto,
ale grupa mająca za sobą trzydziestoletnią
historię i kilka świetnych płyt na koncie
ma ostatecznie prawo do tak zuchwałej
nazwy. Ba, ma prawo do zapisania jej
w formie logotypu skopiowanego od swojej
macierzystej formacji. Rzeczywiście,
zespół Masters of Metal tworzą zarówno
muzycy grający od zarania w Agent
Steel (Bernie Versailles, Juan Garcia) jak
i ci, którzy dołączyli na początku XXI
wieku (Rigo Amezcua, Robert Cardenas).
Nasuwające się od razu pytanie o brak
wokalisty rozwiewa osobliwa decyzja muzyków
o osadzeniu w tej roli samego
gitarzysty, Berniego Versaillesa. Wiadomość
nieco rozczarowująca, bo w początkowej
wersji w Masters of Metal
miał śpiewać znany choćby z Redemption
i Steel Prophet, świetny Rick
Mythiasin. Okazało się jednak, że jego
obecność była efemeryczna i skoncentrowała
się w zasadzie tylko na wydaniu z
Masters of Metal jednego singla oraz zaśpiewaniu
na koncercie podczas Keep it
True. Osadzenie Versaillesa za "sitkiem"
okazało się pomysłem nieco kontrowersyjnym.
Bernie ma subtelny głos, a linie
wokalne towarzyszące "From Worlds
Beyond" wydają się być pisane pod bardziej
wymagającego wokalistę. I choć
Versailles przeplata melodyjne, subtelne
linie z agresywnymi, thrashowymi, szczekanymi,
słychać, że w obu przypadkach
jest to coś, czego dopiero się swojej nowej
roli uczy. Słuchając tej przecież agresywnej
w wyrazie płyty, odnoszę wrażenie,
że jego wokale nie nadążają za jej mocą.
Efekt ten potęguje fakt umieszczenia na
końcu albumu "Vengeance and Might", w
którym za mikrofonem stanął James Rivera
i najzwyczajniej skontrastował te
dwa sposoby śpiewania. Zresztą sprawa
odbioru głosu Berniego jest kwestią indywidualną,
jednym - jak mi - nie do
końca pasuje, inni uważają, że zderzenie
subtelnego wokalu z mocną muzyką tylko
dodaje jej oryginalności. Zwłaszcza, że
sama muzyka wprost kontynuuje stylistykę
Agent Steel. Stylistykę thrashu
przemieszanego z mocnym, amerykańskim
speed i heavy metalem. I rzeczywiście
muzycznie na debiucie Masters of
Metal jest czego słuchać. Suche, przej-
138
RECENZJE
rzyste brzmienie znakomicie eksponuje
precyzyjne riffy galopujące w rytm technicznie
dopracowanej sekcji. Ten z pozoru
ascetyczny i zimny klimat albumu
ciekawie wzbogacają linie wokalne. O ile
- jak już wspomniano - subtelność głosu
Versaillesa może budzić kontrowersje, o
tyle same linie melodyczne są naprawdę
ciekawie napisane. Często w obrębie jednego
kawałka kilkakrotnie zmienia się
tempo i sposób ekspresji (od skandowania
przez melodyjność po krzyk) wokali.
Wpasowują się one w urozmaicone utwory
"From Worlds Beyond", które balansują
między speedowymi cwałami, a dociążonymi
numerami o średnich tempach.
Niewątpliwie to zróżnicowanie
działa na rzecz nieco mrocznego klimatu
krążka. "From Worlds Beyond" to dobra
technicznie płyta, zrównoważona,
ciekawa muzycznie. Bez wątpienia grupa
zasługuje na "zuchwałe" miano. (4)
Strati
Mentally Defiled - Aptitude For Elimination
2014 Violent Solution
Intro "Reanimated To Mosh" zapowiada
dalszy bieg łatwych do przewidzenia wypadków:
następujący po nim numer tytułowy
to trzy i pół minuty bezkompromisowej
thrashowej nawalanki z histerycznym
wrzaskiem osobnika kryjącego się
po ksywą IronBeast i tak jest już do końca
tej dość krótkiej (34 minuty), ale bardzo
intensywnej płyty. Co prawda niekiedy
Mentally Defiled "udają Greka",
bo choćby "Forced To Obey" to niemal
kalka "Aptitude For Elimination", później
też wybrzmiewają jakoś dziwnie znajome
riffy, ale generalnie nie jest to jakiś wielki
mankament. Chłopaki łoją bowiem
konkretnie, nie unikając przy tym dość
melodyjnych refrenów ("Beyond Redemption"),
gitarzyści wymieniają się ognistymi
solówkami ("Retro Nerd"), zaś perkusista
trzyma to wszystko w garści, wyznaczając
tempo i kontrolując sytuację.
Gdzieniegdzie robi się bardziej crossover'
owo ("Soldier Of The Underground"), z
kolei w "Merchants Of Hope" mamy pewne
urozmaicenia arażacyjne w warstwie
wokalnej i instrumentalnej, świadczące o
tym, że bardziej techniczne patenty też
nie są muzykom obce. (4,5)
Wojciech Chamryk
Metal Allegiance - Metal Allegiance
2015 Nuclear Blast
Czasy mamy takie, że już nie tylko jazzmeni
czy muzycy klasyczni grają w 1-2
zespołach, bowiem mizeria obecnego
rynku muzycznego wymusza większą
aktywność również na tzw. "szarpidrutach".
Stąd też coraz większa ilość różnych
okazjonalnych projektów czy supergrup,
a jedną z nich jest Metal Allegiance.
Dowodzone przez Marka Menghiego,
Alexa Skolnicka, Dave'a Ellefsona i
Mike'a Portnoya. Metalowe przymierze
szybko zjednoczyło swe siły z kolejnymi
gwiazdami metalu, a Nuclear Blast nie
trzeba było długo namawiać do firmowania
tego przedsięwzięcia. Nazwy takie
jak: Pantera, Slayer, Anthrax, Sepultura,
Lamb Of God, Exodus, Death Angel
czy Machine Head to przecież wciąż
ścisła czołówka ekstremalnego grania, a
do pochodzących z tych zespołów instrumentalistów
dołączyli równie zacni wokaliści.
Przeważa tu rzecz jasna ostry, nowoczesny
thrash, tak jak w openerze
"Gift Of Pain" z udziałem Randalla
Blythe'a, "Dying Song" zaśpiewany przez
Phila Anselmo czy "Can't Kill The Devil"
wyryczany przez Chucka Billy'ego. Bardziej
tradycyjne są za to "Let Darkness
Fall" (wokale Troy Sanders - Mastodon)
i całkiem melodyjny "Scars" z wokalnym
duetem Cristiny Scabbii (Lacuna Coil) i
Marka Oseguedy (Death Angel). Kontrastowo
jest też w "Wait Until Tomorrow",
zaśpiewanym przez Douga Pinnicka
(King's X) i Jamey'a Jastę (Hatebreed).
Osegueda udziela się też w zadziornym
i całkiem chwytliwym "Pledge
Of Allegiance", z kolei "Destination: Nowhere"
to już Matthew K. Heafy. Mamy
też cover Dio "We Rock", zaśpiewany na
finał m.in. przez Tima "Rippera" Owensa
i Chrisa Jericho, Alissę White-Gluz
czy Steve'a "Zetro" Souzę, tak więc znacznie
więcej tu plusów niż minusów i
warto zapoznać się z tą płytą. (4,5)
Wojciech Chamryk
Michael Monroe - Blackout States
2015 Spinefarm
Hanoi Rocks cieszyli się w latach 80-
tych sporą popularnością w naszym kraju,
co potwierdziły koncerty w roku 1985
oraz wydanie bootlegowej ich rejestracji
"Rock & Roll Divorce" nakładem Pronitu.
Był to już jednak łabędzi śpiew fińskiej
formacji, bowiem kilka miesięcy
wcześniej w wypadku spowodowanym
przez wokalistę Mötley Crüe, Vince'a
Neila zginął perkusista Razzle, zaś zamieszanie
po tej tragedii zaowocowało
nie tylko zmianami składu, ale też rychłym
rozpadem grupy. I chociaż reaktywowała
się ona na początku obecnego
stulecia, to jednak "pary" coraz starszym
muzykom starczyło tylko na kilka lat
działalności, tak więc frontman Michael
Monroe kontynuuje, zapoczątkowaną
jeszcze w 1987 roku, karierę solową. Towarzyszy
mu w niej dawny kumpel z Hanoi
Rocks, basista Sami Yaffa, a "Blackout
States" jest szóstym solowym dziełem
blondwłosego wokalisty. Jeśli ktoś
lubi/lubił dokonania jego macierzystego
zespołu, to zawartość tej płyty też go nie
rozczaruje. Monroe proponuje bowiem
archetypowy, dość tradycyjny rock 'n'
roll/glam/hard rock. Czasem bardziej
surowy i dynamiczny ("This Ain't No
Love Song", "The Bastard's Bash"), kiedy
indziej atakujący z punkową zadziornością
("R.L.F." z wejściami harmonijki ustnej,
"Dead Hearts On Denmark Street",
"Walk Away"). Nie brakuje też nawiązań
do The Rolling Stones ("Six Feet In The
Ground"), bluesa ("Under The Northern
Lights") czy też lżejszych, bardziej przebojowych
utworów z saksofonowymi partiami
lidera ("Good Old Bad Days", "Permanent
Youth"). Podsumowując więc:
idealna płyta na imprezę czy na dłuższą
trasę. (4,5)
Wojciech Chamryk
Miecz - Invisible War
2015 Self-Released
Może powyższa nazwa nie wskazuje jednoznacznie
na stylistykę skrywającej się
pod nią grupy, ale ten wrocławski Miecz
nie gra power metalu, lecz łoi thrash jak
się patrzy. Żadne tam nowomodne pitolenie,
ale solidny thrash, w prostej linii
wywiedziony z dokonań niemieckich i
amerykańskich klasyków gatunku z lat
80-tych. Można by pewnie od razu
zacząć dywagować o tym, czy takie zbytnie
zapatrzenie w dość już odległą przeszłość
ma jakikolwiek sens, ale nie ma to
tutaj racji bytu, bowiem tych pięć pięć
utworów z debiutanckiej EP-ki Miecza
broni się w każdym aspekcie. Zapom-nijcie
o jakichś zbyt czytelnych zapożyczeniach
czy kopiowaniu, chłopaki nasłuchali
się klasycznych płyt (na swym profilu
FB przywołują "Show No Mercy",
"Pleasure To Kill", "Infernal Overkill"i
"Darkness Descends") i na tę modłę kombinują
po swojemu. Zwykle w szybkich,
często zawrotnych tempach, bo nawet
jeśli stosują zwolnienia czy zaczynają
któryś utwór wolniej, to tylko po to, by
rozpędzić go jeszcze bardziej. Nie zapominają
jednak przy tym o pewnej dozie
melodii, bardziej technicznych patentach
czy krótkich, acz dopracowanych solówkach,
co jak dla mnie najefektowniej wypada
w "N.B.C." oraz utworze tytułowym.
Udany debiut, oby starczyło im determinacji
na kolejne wydawnictwa, bo
może być tylko lepiej! (5)
Wojciech Chamryk
Millennial Reign - Carry The Fire
2015 Ulterium
Zawsze kiedy mogę, piszę o mojej niezwyklej
fascynacji albumem "Images and
Words". Muzyka na tym albumie w niebywały
sposób łączy moc, technikę i
melodyjność, ale ten ostatni element melodie,
tam właśnie rządzą. W wypadku
drugiego albumu Millennial Reign można
napisać to samo. Na "Carry The
Fire" dzieje się bardzo wiele, ale to chwytliwe
melodie i refreny porywają słuchacza,
a jest ich tak wiele, że zdają się tworzyć
niewyczerpalny skład melodyjnych
tematów. Zadziwia również kreatywność
muzyków w ich wymyślaniu. Na krążku
wyłapuję muzyczne niuanse, które kojarzą
się z Dream Theater czy Queensryche,
jednak muzyka Millennial Reign,
to na pewno nie progresywny metal,
nie ma w niej aż tak wielkiego technicznego
zacięcia. Zdecydowanie więcej
jest w tym klasycznego heavy (Saxon,
Iron Maiden), power metalu (Crimson
Glory, Kamelot) czy hard rocka (Uriah
Heep). Kompozycje bardzo ciekawe,
wielowątkowe, o różnym napięciu i jak
wspominałem, naszpikowane doskonałymi
melodiami. Poza tym znakomicie i
efektownie są zaaranżowane zapewniając
doznaniom niezwykle wysoki standard.
Świadczy to też o wysokiej kulturze muzycznej
zespołu, jak i ambicjach jego muzyków.
Amerykanom bardzo się nie śpieszy,
ale nie ma mowy, aby marudy i zatraceni
w melancholii znaleźli coś dla
siebie. Muzyka z "Carry The Fire" jest
pełna wigoru oraz tryska energią i przebojowością.
Nie bez znaczenia jest fakt,
że muzycy bardzo umiejętnie balansują
pomiędzy melodyjnością a heavy metalową
mocą. Warsztat muzyków jest niesamowity,
wyróżniają się gitarzyści Dave
Harvey i Jason Donnelly, ale ich gra nie
brzmiałaby tak dobrze, gdyby nie wysmakowana
sekcja rytmiczna, czyli basista
Daniel Almagro i perkusista Wayne
Stokely. W muzyce Millennial Reign
dość ważna rolę odgrywają klawisze, nie
są one głównym atutem muzyki Amerykanów,
nie pchają się na pierwszy plan,
ale odzywają się w momentach potrzebnych
i podkreślają muzyczną narrację.
Ktoś je fajnie wymyślił ale odbiegają one
pod względem klasy od pozostałych instrumentów.
Niestety w elektronicznym
pakiecie promocyjnym nie ma informacji,
kto za nie odpowiada. Nie może zabraknąć
parę słów o wokaliście Jame'sie
Guest'cie. Jego głos, o specyficznej barwie,
z klasycznym rockowym zacięciem,
dodatkowo ubarwia "Carry The Fire".
Jego tembr i sposób śpiewania przypomina
mi kogoś, ale do tej pory nie udało mi
się ustalić kogo. Ukułem na swoje potrzeby
zestawienie wypośrodkowane pomiędzy
Geoff'em Tate, Joey'em Tempest'a
a James'em LaBrie. Niestety, nie mam
pewności co do prawdziwości tej tezy,
tym bardziej, że czytając opinie innych,
padały porównania bardzo różne, nawet
do Steve'a Perry. Tak jak w wypadku
wokalisty i muzyki, inspiracje są mocno
zaakcentowane ale oba aspekty mają na
tyle wyraziste własne cechy, że trudno
mówić o całkowitej adaptacji, a wręcz odwrotnie,
należałoby podkreślić pewien
indywidualizm i oryginalność. Produkcja
jest old-schoolowa ale uzyskana za pomocą
współczesnego sprzętu, pewnie bez
większego napinania się, czyli z naturalnym
brzmieniem z sali prób czy koncertu.
Trudno mi wyróżnić pojedyncze
utwory, każdy z nich ma swój wysoki
standard, dlatego materiał z "Carry The
Fire" traktuję jako nierozerwalną całość,
zrobioną, zagraną, nagraną i wydaną z
sercem oraz z ogromnym zaangażowaniem.
(5)
Negative Self - Negative Self
2015 High Roller
\m/\m/
Szwedzi niemal od zawsze, to jest od
końca lat 60-tych XX wieku, chętnie dawali
wyraz swym artystycznym zainteresowaniom
w obrębie rocka progresywnego,
hard rocka czy heavy metalu.
Równie aktywni byli później w dziedzinie
bardziej ekstremalnych dźwięków, a
od kilku lat z równą konsekwencją przodują
w dziedzinie tradycyjnego metalu.
Negative Self wpisują się w ten nurt bez
pudła, w dodatku jest to historia wręcz
typowa: trzech muzyków znanych z innych,
znacznie ciężej grających kapel, założyło
kolejną. W Negative Self Andreas
Sandberg, znany przede wszystkim z
hardcore/crossoverowego Dr. Living
Dead! oraz Tor Nyman i Frank Guldstrand
spełniają się w totalnie archetypowym
hard 'n' heavy. A ponieważ czynią
to z klasą nic dziwnego, że dzięki High
Roller Records ich debiutancki album
RECENZJE 139
ukazał się na LP i CD. Zwłaszcza ten
pierwszy nośnik zdaje się pasować idealnie
do tych dźwięków, niczym z przełomu
lat 60-tych i 70-tych, wzbogaconych
jednak innymi wpływami. Bo jak wyjaśnia
lider grupy: "To dla nas połączenie
wszystkiego co lubimy: punka, hardcore,
metalu, melodyjnego grania. (…) To
crossover. Miks różnych gatunków które
lubimy". Zadziorność punka nie jest tu
może za bardzo słyszalna, może poza
chóralnymi pokrzykiwaniami w refrenach,
hardcore to raczej bezkompromisowe
podejście do materii muzycznej niż
jakieś bezpośrednie wpływy, ale z tym
metalem czy bardziej melodyjnym rockiem
Sandberg nie mija się z prawdą. W
dodatku praktycznie każdy utwór z "Negative
Self" to murowany przebój, a przy
takich "Back On Track", "Another Year",
"Dancing With The Dead" czy "Call It
Depression" po prostu trudno usiedzieć w
miejscu. Warto przekonać się o tym samemu,
tym bardziej, że w mroczniejszych,
miarowych numerach, jak np.
"Negative Self" Szwedzi też dają radę.
(5)
Wojciech Chamryk
Nocny Kochanek - Hewi Metal
2015 Self-Released
Nocny Kochanek to inne wcielenie
Night Mistress, tradycyjny heavy metal
na wesoło. Oczywiście tyczy się to tylko i
wyłącznie tekstów: szalonych, zakręconych
i totalnie jajcarskich, bo warstwa
muzyczna jasno dowodzi, że żartów tu
nie ma, a panowie grają tak, że kapelusze
(czapki, bandany, pilotki, etc.) z głów.
Wystarczył "Minerał Fiutta" z "Kapitana
Bomby" by zaskoczyło, sukces późniejszych
numerów "Wielki wojownik" i
"Andżeju" był już tylko naturalną konsekwencją
zdobytej popularności. Zespół
szybko nagrał więc całą płytę utrzymaną
w takiej stylistyce, a promowany teledyskiem
przebojowy numer "Wakacyjny"
też cieszył się sporym powodzeniem.
Wszystkie znalazły się oczywiście na CD
"Hewi Metal", uzupełniane przez sześć,
nie gorszych i równie zakręconych utworów.
W openerze "Karate" udziela się gościnnie
sam Bartosz Walaszek, a ostrą
riffową jazdę dopełnia tekst pełen zwrotów
typu: "Prawą ręką zadaj ból, lewą
ręką zadaj śmierć/Chyba, że jesteś mańkutem,
to zadaj odwrotnie". Podobna
formuła dominuje też w przewrotnej miłosnej
balladzie "Zaplątany", w której
słyszymy samą Joannę Kołaczkowską z
kabaretu Hrabi i to nie tylko mówiącą, z
kolei Sabbathowego "Diabła z piekła"
dopełnia wokalny udział Zenka Kupatasy
z Kabanosa. Zresztą na tej płycie co
utwór to potencjalny przebój, bo wpadających
w ucho melodii na "Hewi Metal"
nie brakuje, co znajduje potwierdzenie
również w wydaniu koncertowym. Mimo
tego wesołego podejścia muzycznie nie
brakuje odniesień nie tylko do Night
Mistress, ale też Iron Maiden, Judas
Priest czy Helloween, a Krzysztof Sokołowski
po raz kolejny udowadnia, że
jest w ścisłej czołówce wokalistów w Polsce,
a może i nie tylko. Zalecane dawkowanie:
wybrać się na koncert Nocnego
Kochanka, co jest atrakcją podwójną, z
racji tego, że muzycy chętnie sięgają też
to utworów Night Mistress, po czym kupić
płytę - satysfakcja gwarantowana,
tym bardziej, że śmiech to zdrowie, a dobry
hewi metalowy kabaret jest czasem
potrzebny nawet największym ortodoksom.
(5,5)
Wojciech Chamryk
Odin's Court - Turtles All The Way
Down
2015 D2C Music/ ProgRock
Może jestem w błędzie, ale zaryzykuję
twierdzenie, że trio Odin's Court nie
"cierpi" w naszym kraju na nadmiar popularności,
pomimo tego, że po wydaniu
siedmiu albumów studyjnych trudno zaliczyć
zespół do anonimowych "żółtodziobów".
Nie wiem, gdzie leży przyczyna
tego stanu rzeczy, ale - to tylko przysłowiowe
wróżenie "z fusów" - znaczący
wpływ na kwestię popularności ma wielokrotnie
wrzawa medialna wokół niektórych
wykonawców, niezależnie, czy na
to zasługują czy też nie. Odin's Court,
Amerykanie z Maryland od lat zajmują
miejsce w środku stawki klasyfikacji kapel
uprawiających szeroko rozumiany
progmetal, nurt stylistyczny dosyć rozpowszechniony
wśród rockowych wykonawców.
Z tym, że w przypadku bohatera
tej recenzji, nadmienić należy, że w ich
twórczości często pojawiają się również
wątki przypisywane rockowej progresji,
muzyce hard rockowej i heavy metalowej.
Jak z tego prowizorycznego zestawienia
preferencji stylistycznych wynika, muzyką
grupy rządzi rockowa moc. I jest to,
cytując klasyka polszczyzny, "najprawdziwsza
prawda". Motorem napędowym
poczynań Odin's Court jest Matt
Brookins, grający praktycznie na wszystkich
instrumentach akustycznych i elektrycznych,
chociaż w składzie pojawiają
się także "pomagacze" w osobach gitarzysty
Ricka Pierponta i wokalisty Dimetriusa
Lafavorsa. Ten drugi to jedyny
głos przed mikrofonem, bardzo solidny,
mocny, w manierze bliskiej scenie metalowej.
Do realizacji płyty "Turtles All
The Way Down" przyczyniła się także
grupka zaprzyjaźnionych wykonawców,
którzy wzmocnili grupę instrumentalnie
(klawisze, basy, bębny) oraz stworzyli
chórki. Autor projektu już w przeszłości
zajmował się tzw. "konceptami" i także
tym razem wymyślił fabułę, wokół której
jak satelity krążą teksty songów. Ponad
godzina muzyki i słów podzielona została
na trzy rozdziały: "Universe" (utwory
1-5), "Life" (utwory 6-11) i "Everything"
(utwory 12-13). Tematyka wiąże się ze
Wszechświatem, jego powstaniem, miejscem
człowieka w Uniwersum, losami
ludzkości w ogóle i możliwością ich przewidywania
(Brookins stawia tezę, że losy
ludzkości są "zapisane" we Wszechświecie).
Należy jednak przyznać, że teksty
stanowią próbę filozoficznego podejścia
do wymienionych aspektów, ale bez sztuczności,
balansowania na granicy abstrakcji
i realizmu i bez dywagowania, nazywanego
niekiedy w języku potocznym,
niezbyt pochlebnie "filozofowaniem". Co
oferuje Odin's Court muzycznie? Bardzo
solidną dawkę różnorodnych dźwięków
w zdecydowanej przewadze elektrycznych,
ale nie stroniąc także od partii
akustycznych, które traktowane są jednak
w kategoriach odskoczni dla słuchacza,
łagodzących intensywność przekazu
i pozwalających od czasu do czasu na
głębszy oddech koncentracji. Kompozycje,
jak to w concept- albumach bywa połączone
w integralną, suitową całość wyróżniają
się przede wszystkim dynamicznym
riffingiem, o kontrolowanym i
świadomie dozowanym ciężarze, ale bez
wpadania w karkołomne, techniczne zagrywki
będące sztuką dla sztuki. Domeną
Brookinsa jest niewątpliwie gitara, dlatego
serwuje słuchaczom wiele udanych
przejść, zagrywek o dosyć zróżnicowanej
charakterystyce od metalowej energii,
przez partie typowe dla progrocka aż po
balladowe sekwencje dźwięków akustycznych.
Z wyczuciem ustawione proporcje
między mocą i frazami rockowej agresji
a klimatyczną łagodnością sprawiają, że
materiał jako całość nie nuży, przeciwnie,
czas mija szybko, a odsłuchiwane
fragmenty potrafią przyciągnąć uwagę
odbiorcy. Wśród trzynastu części swoich
faworytów znajdą zwolennicy rockowych
hymnów, podniosłych i epickich jak "The
Death Of A Sun", "Life's Glory" czy zamykająca
całość rozbudowana, wielowątkowa
kompozycja "Box Of Dice (Does God
Play?)" (17:24). Nie brakuje także akapitów,
w których panuje intymna atmosfera
podkreślona partiami fortepianu,
subtelnych syntezatorów lub gitary akustycznej,
np. w "A Song For Dragons" czy
"Life's Glory". Przeciwwagę dla odcinków
atmosferycznych stanowią numery ostre,
dynamiczne, pulsujące energią, chociażby
"The Depths Of Reason" czy "The
Warmth Of Mediocrity". Na koniec
wspomnę jeszcze o wielu ciekawych rozwiązaniach
melodycznych, stanowiących
mocną stronę wydawnictwa. Odin's
Court rewolucji w rocku nie czyni, ale
prezentuje bardzo solidny, w pełni profesjonalny
warsztat wykonawczy, technicznie
dopracowane brzmienie, wysokie
umiejętności instrumentalne słyszalne w
bogatym, urozmaiconym spektrum
dźwięków. Warto posłuchać! (4).
Włodek Kucharek
One Machine - The Final Cull
2015 Scarlet
Od pierwszych sekund, gdy włączyłem tę
płytę słychać było, że mam do czynienia
z petardą. Czuć, że to nowoczesny metal
spod znaku Arch Enemy czy Nevermore,
ale już od pierwszego utworu "Forewarming"
słychać miażdżące riffy, szybkie
zwrotki, które trącą Slayerem i refrenem,
na którego nuceniu dałem się
złapać już po kilku sekundach. Potem
dostajemy tytułowy utwór, który również
kopie, ale od poprzednika różni się ,po
pierwsze, bardziej melodyjnymi solówkami,
które wywołują ciary. Po drugie, wokal
przypomina trochę Joe Duplantier'a
i sam utwór trochę kojarzy mi się z ostatnim
albumem Gojiry i po trzecie, utwór
ma bardzo taneczny refren, nie żartuję,
od pewnego momentu mamy rytm i
melodię, która jest utrzymana w klimacie
walca. Także, jeśli ktoś chce potańczyć
przy cięższej muzyce to tu ma coś dla
siebie. Jedynie w tym utworze szwankuje
wstęp, który, mimo, że klimatyczny to
strasznie rozwlekły i się dłuży. Trzeba
przyznać, że zespół dobrze się czuje w
dłuższych utworach, ponieważ trzeci
utwór obok tytułowego jest drugim
najdłuższym na płycie i w tych dwóch
utworach muzycy upchali tyle klimatu,
ile się tylko dało. Ten również rozpieszcza
nas świetnymi melodiami, refrenem,
w którym trochę czuć ducha Alice in
Chains. Tak samo jest z "The Grand
Design", który rozpoczyna się wstępem
zagranym na sitarze i wprowadza do
utworu trochę orientalnego klimatu, by
potem przerodzić się w kolosa spod
znaku Black Sabbath, trwającym ponad
siedem minut. Ale mamy też i krótsze
utwory, które jednak nie są już jakoś
specjalnie ciekawe, "Screaming For Light"
ma dobre riffy i to by było na tyle, "New
Motive Power" ma w sobie ducha Arch
Enemy, ale nie ma nic wielkiego do zaoferowania.
Wszystko, co tam jest można
było usłyszeć w twórczości Arch
Enemy wystarczy chociażby sięgnąć po
ostatni "War Eternal", by się przekonać.
Dwa ostatnie utwory "Born From This
Hate" (w którym bardzo wyraźnie słychać
twórczość Nevermore) i zamykający
krążek "Welcome To The World" przeleciały
mi koło ucha bez większej namiętności.
Na sam koniec zostawiłem sobie
prawdziwą wisienkę na torcie, czyli
utwór, który w połowie jest balladą, czyli
"Ashes In The Sky", przy którym naprawdę
można wpaść w trans. To jest po
prostu majstersztyk. Chris Hawkins wie
jak stworzyć klimat swoją wokalną
ekspresją, na początku brzmi jak spokojny
Serj Tankian, potem jest rozmarzony
niczym Layne Staley (bardzo dobrze
czuć w tym utworze klimat Alice in
Chains), by potem wykrzesać z siebie
krzyk bólu i rozpaczy. Po prostu zakochałem
się w tym utworze i jeśli wy lubicie
mieszankę lżejszego początku z ciężkim
środkiem, to też się zakochacie.
Drugi album One Machine to bardzo
dobrze wykonana praca domowa z nowoczesnego
metalu. Nie obyło się bez kilku
wypełniaczy, ale mimo tego dostaliśmy
bardzo mocną pozycję, która zwiastuje
ciekawą przyszłość dla tego zespołu, tylko
prosiłbym, żeby na następnym wydawnictwie
było więcej progresywnych
utworów, bo trzy tutaj to dla mnie trochę
za mało, a potencjał na ciekawie rozbudowane
kawałki jest spory, do tego prosiłbym
o jedną lub dwie więcej ballad w
klimacie "Ashes In The Sky". (5)
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Pagan's Mind - Full Circle - Live At
Center Stage
2015 SPV
Ten album to pamiątka. Przede wszystkim
pamiątka dla zespołu. Pagan's Mind
miał nie jednokrotną okazję zagrać na
amerykańskim festiwalu Prog Power.
Ostatnim razem było to 11 września
2014 roku. Właśnie zapis z tego występu
stanowi zawartość "Full Circle - Live At
Center Stage". Wydawnictwo jest przepiękne,
dwa dyski audio oraz dysk z ruchomymi
obrazkami, świetnie opracowany
graficznie, znakomicie przygotowany
jeśli chodzi o dźwięk oraz obraz. Jest to
też prezent dla fanów. Przede wszystkim
dla tych, którzy byli na tym koncercie,
oraz dla wszystkich innych, którzy cenią
muzykę Norwegów. A że cenić można,
niech posłuży za przykład moja osoba,
bowiem gdy tylko w pobliżu znajdą się
jakieś nagrania tego zespołu, to później
trudno jest odciągnąć mnie od nich. Pomysł
na sam występ muzycy Pagan's
Mind też mieli przedni, bowiem w jego
pierwszej części zagrali całość albumu z
2002 roku "Celestial Entrance" (od tego
tytułu zaczęła się moja przygoda z Norwegami),
drugą zaś część wypełniły kompozycje
dobrane z całego repertuaru. Ze
względu, że ciągle promują "Heavenly
Ecstasy" (2011) większość utworów pochodzi
właśnie z tej sesji. Są także ka-
140
RECENZJE
wałki z "Enigmatic: Calling" (2005)
oraz z "God's Equation" (2007). Nie ma
nic za to z debiutu. Oprócz tego znajdziemy
cover Davida Bowie "Hallo
Spaceboy" oraz instrumentalny kolos
"Full Circle". Od niego właśnie ten zarejestrowany
koncert uzyskał tytuł. Pagan's
Mind to niesamowity kolektyw, który
składa się z wyśmienitych instrumentalistów
z wybitnymi talentami kompozytorskimi.
Do tego Nils K. Rue ze znakomitym
głosem, którego nie boi się wykorzystać.
Sprawdza się nie tylko w studio
ale także na koncertach. Norwegowie
bardzo umiejętnie potrafią przekazać na
żywo emocje drzemiące w ich muzyce.
Udaje się im to, nawet w wspominanym
gigancie muzycznym "Full Circle". Fani
progresywnego grania oraz samych
Norwegów będą usatysfakcjonowani tym
co reprezentuje sobą "Full Circle - Live
At Center Stage", nie jeden z lubością
będzie sobie odtwarzał tą pozycję. Mnie
jednak niepokoi jedna sprawa. Mija
czwarty rok od ostatniego krążka studyjnego,
a o następcy nikt nawet nie wspomina.
Odstęp między studyjnymi albumami
coraz bardziej się wydłuża. Żal jest
tym większy, gdyż Pagan's Mind należy
do wyróżniających się kapel z nurtu progresywnego
metalu i zawsze dostarcza
muzykę o wysokich standardach. W
oczekiwaniu na nowość w wersji audio
pozostaje nam delektować się dźwiękami
z tegorocznego wydawnictwa.
\m/\m/
Perversifier - Perverting The Masses
2013 Armée de la Mort
Perversifier to black/thrash'owy francuski
akt, który swoją siłą, prostotą kompozycji
i pesymizmem, wtacza się do świata
muzyki ciężkiej. To 31 minut przedzielone
dwoma instrumentalnymi, przygnębiającymi
motywami "Invocation of Corrupted
Souls" i "I Am Become Death", które
przeradzają się w ostre, ciężkie wałki.
Po instrumentalnym wstępie, przychodzi
kolej na utwór tytułowy. Następnie bardziej
bojowo brzmiący "Under Hades
Command". Potem kolej na "Killing
Spree Pandemy"... Ogółem album tematycznie
krąży wokół śmierci, piekła i gwałtów,
niczym smoliste kruki wzbijające się
wprost w ciemne niebo. Brzmienie albumu
jest dość brudne, idealnie pasujące do
muzyki, którą tworzą Francuzi. Gitary
wypluwają z siebie serie kolejnych prostych,
aczkolwiek efektownych i ciężkich
riffów. Perkusja puka niczym ulewa po
oknach, ciemnych, obskurnych budynków.
Bas grzmi w oddali, bardzo rzadko
rozjaśniając ciemne niebo kompozycji.
Solówki uzupełniają dzieło zniszczenia
oraz szorstkość kompozycji - tych twórców
perwersji - na (nie)smak i podobieństwo
Deathhammer'a. Wokalista brzmi
podobnie do Joel Grindem - tylko lepiej.
Ogółem mogę polecić fanom solidnego
black/thrashu, nie stawiającego specjalnie
na rozbudowane kompozycje i paradoksalnie
jasno się określając: gramy z kopem,
pesymistyczną energią i szybko.
Niestety nie jestem jednym z nich. Ode
mnie (3,7)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Perzonal War - The Last Sunset
2015 Metalville
Niemcy wszem i wobec znani są z solidności,
co w połączeniu z niesłabnącą
miłością do tradycyjnych odmian metalu
potrafi zaowocować może nie jakimś
oszałamiającymi karierami czy spektakularną
popularnością, ale istnieniem całkiem
niezłych zespołów. Jednym z ich
jest wydający właśnie ósmy album studyjny
Perzonal War. Zważywszy na to,
że po okresie demówkowym kolejne
płyty pojawiają się średnio co dwa lata to
niezła średnia, tym bardziej, że trzymają
też one poziom. "The Last Sunset" zaczyna
co prawda niezbyt mocny, wręcz
przebojowy opener "Salvation", potem
też od czasu do czasu mamy bardziej melodyjne
numery w rodzaju "What Would
You Say?" z niemal popowym refrenem
czy "30 Years", ale generalnie króluje na
tej płycie tradycyjny heavy. Zwykle szybki,
rozpędzony i dynamiczny, jak w singlowym
"Metalizer", "Speed Of Time",
utworze tytułowym czy ocierającym się o
thrash "Times Of Hate", ale nie brakuje
też mocarnych, miarowych rockerów,
jak: sabbathowy "Never Look Back" czy
patetyczny, nieco epicki i orientalny w
klimacie, "When Faith Has Gone Forever".
Mocna rzecz, na poziomie. (4,5)
Pink Jelly Bean - #dirtytweet
2015 Self-Released
Wojciech Chamryk
Szwajcarzy mają coś w sobie, że bardzo
lubią AC/DC. Pink Jelly Bean to już
kolejny przedstawiciel z tego kraju - po
Krokus czy Sideburn - który manifestuje
swoje uwielbienie do Australijczyków.
Jedni fani będą jęczeć o wtórności wiejącej
z tej płytki, inni po prostu włączą
się do zabawy. Odnoszę wrażenie, że ci
drudzy wyjdą na tym najlepiej, tym bardziej,
że Szwajcarzy mimo jasnej inspiracji,
swoje kompozycje przygotowują na
najwyższym poziomie. Myślę, że bracia
Young i spółka byliby również zachwyceni
osiągnięciami Pink Jelly Bean z
ich najnowszej EPki "#dirtytweet". Tym
bardziej, że muzycy tego młodego szwajcarskiego
zespołu swoje dźwięki zaklęli w
erze najlepszych dokonań Australijczyków
tj. albumach "Highway To Hell"
i "Back In Black". Pink Jelly Bean na
swoim koncie mają jeszcze jedną EPkę,
jest nią płytka zatytułowana "Down,
Down" z 2013 roku. Już wtedy muzycy
udokumentowali swoją niezłą jakość.
Wiele zespołów odnosiło się już do dokonań
AC/DC, następne lata z pewnością
przyniosą nam kolejnych interpretatorów.
Niektóre z nich osiągnęły niemały
sukces np. Airbourne. Ja zaś życzę Pink
Jelly Bean aby przynajmniej osiągnęli
status podobny do tego jaki ma Krokus.
Lubicie AC/DC posłuchajcie Pink Jelly
Bean! (4)
\m/\m/
Poligon - Vremya
2013 Molot
Nie jestem zbyt obeznany z obecną rosyjską
sceną thrashową, więc ze sporą ciekawością
podszedłem do debiutanckiego
krążka Poligon. Jednak podmoskiewska
załoga nie zrobiła na mnie zbyt dużego
wrażenia. Thrash metal w ich wykonaniu
jest poprawny, ale nie porywa i nie
wywołuje chęci ponownego odsłuchu.
Nie mogę powiedzieć, że 40 minut trwania
tego krążka to czas stracony tym bardziej,
że słucha się go nieźle, jednak bardzo
szybko te dźwięki ulatują z głowy.
Słychać spore inspiracje Annihilatorem,
pojawiają się czasem ciekawe melodie, a
teksty wyśpiewywane przez wokalistę w
jego rodzimym języku dodają trochę
indywidualnego charakteru. Nie ma tutaj
szaleńczych temp, obłędnego napierdolu
i szatana. Są za to nieźle napisane kompozycje
w większości średnich tempach, a
gardłowy stara się śpiewać, chociaż potrafi
też wydrzeć ryja. Brzmieniowo jest
bardzo współcześnie i Poligon potrafi
czasem kopnąć w dupę. Poza tym muzycy
wiedzą do czego służą instrumenty,
więc w kwestii technicznej nie można im
nic zarzucić. To czego im brakuje to większa
wyrazistość i ciekawsze, bardziej zapamiętywalne
numery. Na program "Vremyi"
składa się 9 autorskich kawałków i
cover rosyjskiej nowofalowej grupy Kino.
Jak na debiut jest naprawdę ok, ale to nie
do końca jest ten rodzaj thrashu, o który
walczyłem. Można z ciekawości posłuchać,
ale żeby w dzisiejszych czasach
zaistnieć w tym gatunku potrzeba czegoś
więcej niż tylko poprawności. "Vremya"
ukazała się już w 2013 roku, więc chyba
czas na kolejny materiał. Na pewno nie
będę na niego czekał z niecierpliwością,
ale jeśli kiedyś jakimś sposobem wpadnie
mi w łapy to z ciekawości nie omieszkam
posłuchać. (3,8)
Maciej Osipiak
Power Theory - Driven By Fear
2015 Pure Steel
Pure Steel Records reklamuje ten album
jako "the masterpiece of their career!",
jednak faktycznie trzeci krążek Power
Theory robi wrażenie. Nowy wokalista
Jeff Rose okazał się być tym brakującym
ogniwem i zarazem potwierdzeniem starej
prawdy, że charyzmatyczny, obdarzony
ciekawym i mocnym głosem śpiewak
czyni tę przysłowiową różnicę na plus.
Rose śpiewa niskim, zadziornym głosem,
wykorzystując zwykle średnie rejestry,
tak jak w kapitalnym openerze "Spinstress"
czy w utworze tytułowym, pozwala
też sobie jednak na wycieczki w górę swej
skali ("Long Hard Road", "Dark Eagle"), a
niekiedy jego wyczyny mogą kojarzyć się
z niezapomnianym R. J. Dio ("The
Truth Shall Set You Free"). Muzycznie
też jest zacnie, tym bardziej, że panowie
do - będącego najwidoczniej w głównym
nurcie ich zainteresowań - US power metalu
dorzucają też całkiem spore wpływy
Saxon (wspomniany już "Dark Eagle",
"Don't Think Twice"), zdają się też cenić
dokonania Iron Maiden ("Beyond
Tomorrow/After The Fall Reprise") oraz
Judas Priest ("Long Hard Road"). Gitarowy
duet Bob Ballinger/Nygil Hoch
precyzyjnie dozuje serie mocarnych riffów
i kąśliwych solówek, basista Alan
D'Angelo też wykorzystuje szanse na
pokazanie się w roli nieco bardziej okazałej
niż tylko dublowanie partii gitar
("Cut & Run"), zaś bębniarz Marton Veress
musiał pilnie śledzić perkusyjne wyczyny
takiego Scotta Travisa. Obraz całości
tej udanej płyty dopełnia soczysty,
potężny sound, za który odpowiada basista
Accept, Peter Baltes. I chociaż w dzisiejszych
czasach naprawdę trudno o arcydzieła
i majstersztyki, to jednak "Driven
By Fear" do takiego poziomu brakuje
już naprawdę niewiele. (5)
Praying Mantis - Legacy
2015 Frontiers
Wojciech Chamryk
Praying Mantis na dobre już zadomowiło
się w stajni włoskiej wytwórni Frontiers.
Wtajemniczeni dobrze wiedzą, co
to oznacza. Dla jednych to produkcyjna
Mekka, dla innych wręcz odwrotnie.
Osobiście raczej stronie od wydawnictw
Frontiers, choć kilka ciekawych pozycji
od nich wzbogaca moją dyskografię i chętnie
do nich wracam. Od ostatniej pełnej
płyty Brytyjczyków minęło już sześć lat.
Szczerze przyznam, że od dłuższego czasu
nie śledziłem losów kapeli i informacja
o nowej płycie spadła na mnie niespodziewanie.
Po ostatnich dokonaniach
"modliszek" nie miałem jednak wątpliwości,
że zespół będzie kontynuował
obrany kurs i raczej niespodzianek się nie
spodziewałem. Zaraz po odpaleniu "Legacy"
uderzyła mnie świeżość, która wypłynęła
z głośników. "Fight For Your Honour"
to świetny otwieracz i udowadnia,
że Praying Mantis nie postawiło jeszcze
kropki nad "i". Jest żywiołowo i elektryzująco.
Zapowiada się świetnie! Kolejny
"The One" kupił mnie w zupełności.
Numer jest rewelacyjny! Praying Mantis
w AORowej wersji, według mnie, sprawdza
się naprawdę dobrze. Takimi hitami
30 lat temu zdobywało się listy przebojów!
Dalej jest tylko dobrze i bardzo
dobrze. Kto by pomyślał, że Praying
Mantis odwali nam teraz kupę tak dobrej
roboty? Jak zwykle w przypadku
tego zespołu jest bardzo melodyjnie, subtelnie,
przejrzyście i niezwykle przestrzennie.
To za sprawą świetnie
zaaranżowanych i brzmiących klawiszy.
Przy kompozycjach typu "Better Man"
można odpłynąć. John Cuijpers udowodnił,
że doskonale pasuje do stylistyki
kapeli i serwuje nam wokale z najwyższej
światowej półki. Wystarczy wsłuchać się
w chociażby "All I See", gdzie chórki po
prostu miażdżą! Wspaniałe granie i niesamowicie
dojrzałe aranże. Klasa sama w
sobie, ot co. Nie ma numerów słabych,
czy odbiegających od generalnie wysokiego
poziomu wydawnictwa. W ogóle nie
denerwuje mnie nieco przesłodzona produkcja,
jaką od lat serwuje nam
Frontiers. Powiedziałbym nawet, że jest
to jedna z lepszych produkcji, jeśli chodzi
o tego typu granie. Całość jest nieco
przydługa i pod koniec płyty stajemy się
może delikatnie senni, jednak wrażenie
pozostaje bardzo dobre. Do płytki na pe-
RECENZJE 141
Operation: Mindcrime "The Key" vs.
Queensryche "Condition Hüman"
Telenoweli Queensryche
ciąg dalszy… Geoff Tate w 2013
roku oficjalnie stracił prawa do nazwy
zespołu, ale nie byłby sobą,
gdyby nie dał przysłowiowego "pstryczka
w nos" swoim byłym kolegom
z zespołu. Premiera płyty jego
nowego projektu musiała się
zbiegać z ukazaniem się kolejnego
albumu Queensryche i tak kilka
tygodni przed wydaniem "Condition
Hüman", Tate wypuścił twór
zatytułowany "The Key" sygnowany
szyldem Operation: Mindcrime.
Pojedynek czas zacząć.
RUNDA 1: Okładka
"The Key" odstrasza już
przy pierwszym kontakcie. Oto na
okładce nie widnieje nic innego
oprócz odkrytej klatki piersiowej,
prawdopodobnie, Geoffa Tate'a.
Nasz "bohater" ma także na szyi zawieszonego
pendrive'a w kształcie loga
Operation: Mindcrime (oraz wcześniejszych
solowych dokonań wokalisty).
Ma to jawnie odnosić się do
warstwy lirycznej, dotyczącej powstawania
nowoczesnej technologii.
Pomysł brzmi ambitnie, ale… naprawdę?
Nie dało się tego inaczej zobrazować?
O wiele lepiej wygląda sytuacja
z "Condition Hüman". Okładka,
utrzymana w ciemnobrązowej
tonacji, przedstawia dziewczynkę
przecierającą szybę, która tworzy
prześwit na wzór loga zespoołu. Za
oknem rozpościera się panorama nowoczesnej
metropolii. Enigmatycznie
prezentuje się także wnętrze pomieszczenia,
w którym przebywa dziewczynka.
Każdy przedmiot (zabawkowy
samolot, maszyna do szycia, znak
drogi stanowej) jest zakurzony, spowity
pajęczyną, zapomniany. Po lewej
można zauważyć lustro, w którym
odbija się zjawa przypominająca
Sadako z japońskiego horroru "Ring".
Troszkę na wzór okładek albumów
Dream Theater ("Images &
Words", "Awake"), każda rzecz jest
miniaturą odzwierciedlającą liryczną
stronę krążka. To estetyczna, choć
niepowalająca inwencją okładka autorstwa
Joego Helma. Punkt dla
"Ryśków".
"The Key" vs. "Condition Hüman"
0 : 1
RUNDA 2: Liryka
Trzeba przyznać, że pod
kątem warstwy tekstowej, "The Key"
radzi sobie całkiem nieźle. Mamy
czterech bohaterów, którzy wspólnie
tworzą technologię zmieniającą zastaną
rzeczywistość. Chodzi głównie o
przechwytywanie negatywnych bodźców
i zmienianie ich na korzyść społeczności.
Album, będący pierwszą
częścią trylogii, przedstawia wszystkie
postacie i tworzy zarys konfliktu.
Jedni widzą w technologii indywidualne
zastosowanie, a inni altruistyczne
- wierzą, że dzięki niej są w stanie
ulepszyć świat. Założenia są ciekawe
i generalnie cała otoczka fabularna
daje radę, szkoda tylko, że w takiej
formie jest kompletnie niesłuchana.
Ale o tym później.
"Condition Hüman", podobnie
jak "The Key", jest albumem
koncepcyjnym obracającym się wokół
tematyki egzystencjalnej oraz
problemów społeczno-politycznych -
można w nich wychwycić tematykę
bólu istnienia oraz przemijania, jak
również o upadku człowieczeństwa.
Już od wielu lat Queensryche nie napisał
tak mocnej, dosadnej, a przy
tym niezwykle refleksyjnej liryki. Zatem,
jak prezentuje się współczesna
Kondycja człowieka? Zachęcam do
osobistego przeżycia wszystkich opowieści
zawartych na krążku. Kolejna
wygrana "Condition Hüman", choć
w tym przypadku minimalna.
"The Key" vs. "Condition Hüman"
0 : 2
RUNDA 3: Muzyka
No i w tym momencie
zaczynają się schody… Na "The Key"
próżno jest szukać fragmentu, który
w całości można by było nazwać
udaną kompozycją. Płyta to zlepek
niezbyt kreatywnych kolaży gatunkowych,
monotonnych melodii i nietrafionych
zagrywek rytmicznych.
Melorecytacja na "The Stranger" to
jakiś żart, "wymyślna" sekcja na "No
Queue" nie klei się z melodią prowadzącą
(nie wspominając już o solówce),
a przesyt wielogłosów na "Kicking
In The Door" doprowadza do
krwawienia uszu. Nie jest tak, że
uwziąłem się na tę płytę. Praktycznie
każdy utwór utrzymany jest w powolnym,
pseudopsychodelicznym nastroju,
który odstrasza już przy pierwszym
zetknięciu. Zdziwiłem się, co
na tej płycie robi John Moyer (Disturbed),
któremu - od czasu do czasu
- uda się wyrzeźbić całkiem niezłe
partie na basie, chociażby na takim
"Ready To Fly". Z całego "The Key"
tylko jeden utwór można nazwać
mianem "piosenki" i jest to "Reinventing
the Future". Zwrotka jest naprawdę
niezła - ospała, ale w klimacie
świetnego "Promised Land". Wszystko
zmienia się z wejściem refrenu, a
w kompozycji zmienia się jedynie tonacja
i linia wokalna - pozbawiona
namiastki melodyjności. Mówiąc krótko:
jest gorzej niż źle.
Nowy album Queensryche
zaczyna się od udanego heavymetalowego
szlagiera - "Arrow of
Time", a w podobnym klimacie utrzymane
są dwa kolejne utwory - "Guardian"
oraz "Hellfire". To nośne kompozycje,
w których ogromny popis
daje Todd La Torre, udowadniając,
że jest godnym następcą Geoffa Tate'a.
W bardziej progresywne nastroje
wprowadza nas "Selfish Lives" oraz
"Eye9", w którym na pierwszy plan
wychodzą gitarowe popisy Michaela
Wiltona i Parkera Lundgrena. Równie
świetne wypada "Bulletproof",
oparty na klawiszowo-symfonicznych
melodiach (mistyczne chórki robią
wrażenie). Nie brakuje też akustycznej
ballady, a "Just Us" pod tym kątem
naprawdę się wyróżnia - La Torre
brzmi tam świetnie, symfoniczne
partie nadają kompozycji podniosłego
charakteru, a całość wieńczy bardzo
udane solo gitarowe. "Condition
Hüman", choć to dojrzały materiał,
to chwilami sprawia wrażenie niewykorzystanej
szansy. Przykładem tego
jest "Hourglass", który po energicznym
intrze (i to jakim!) przeradza
się w szybką balladę w nastrojach
Nickelback - dziwaczna to zagrywka,
która nie pasuje do nastroju albumu.
Płytę wieńczy utwór tytułowy, który
idealnie dopełnia progresywną tożsamość
Queensryche. "Condition Hüman"
to wielowątkowa kompozycja,
sprawnie zmieniająca nastroje i melodie.
To najlepszy finał od czasów
"Eyes Of A Stranger" z "Operation:
Mindcrime". Ta runda to miażdżąca
klęska grupy Tate'a.
"The Key" vs. "Condition Hüman"
0 : 3
RUNDA 4: Realizacja
Nie oszukujmy się, "The
Key" po prostu nie brzmi. Głos Tate'a
stracił swoją moc (nie ma nawet
jednej popisowej partii), a zespół nie
zgrywa się na płaszczyźnie melodycznej.
Instrumenty brzmią okropnie i
nie jest to wina wyłącznie słabego miksu,
ale też wzajemnego przeszkadzania
- czasami gitara zagra o kilka
dźwięków za dużo, a partia perkusyjna
zepsuje spójność utworu. Muzycy
nie mają pojęcia o tworzeniu harmonii,
co słychać na takich utworach
jak "Re-Inventing the Future", "The
Stranger" czy "Live or Death". Na
"Condition Hüman" z realizacją jest
nieco lepiej, choć bez rewelacji. Nie
podoba mi się plastikowe brzmienie
bębnów Scotta Rockenfielda (w
końcu to Pearl, co się dziwić), które
dodatkowo zostało słabo zmiksowane
z pozostałymi instrumentami.
Reszta brzmi nieźle i miło, że
zespół zaczął eksperymentować z
symfonicznymi melodiami, dzięki
czemu materiał zyskał na przestrzennym
charakterze (dobrze to słychać
na "Condition Hüman" oraz "Bulletproof").
To duży krok progres, względem
albumu sprzed dwóch lat, który
mocno zawodził w tej materii. Kolejną
rundę wygrywa ekipa Wiltona i
La Torre.
"The Key" vs. "Condition Hüman"
0 : 4
RUNDA 5: Kompozycja
Nie będzie oczywiście żadnym
zaskoczeniem, że "Kluczysko"
również nie broni się na płaszczyźnie
kompozycyjnej. Wyłączając słabo
brzmiące utwory, płyta może poszczycić
się przydługimi przerywnikami,
które sztucznie wydłużają materiał
- za mało jest w nich samej muzyki,
a za dużo monologów. Koniec
końców, i tak są mniej męczące od
bardziej "rozbudowanych" numerów,
a jedna z pauz ("An Ambush of Sadness")
ma całkiem niezłą melodię
prowadzącą. Kolejnym problemem
jest to, że cała płyta opiera się na
tych samych schematach, a pozornie
"ciężkie" gitary mają budować psychodeliczny
nastrój opowieści. Nie
do końca się to sprawdziło.
Na "Condition Hüman"
każdy utwór jest inną opowieści i różnią
się od siebie zarówno na płaszczyźnie
muzycznej, jak i melodycznej.
Trzeba przyznać, że to dobre
zagranie. Szkoda tylko, że płyta - po
energicznym początku - nagle spuszcza
z tonu i wkracza w bardziej
progresywne rewiry. Fani klasycznego
ducha Queensryche mogą poczuć
się rozczarowani, bowiem - nie licząc
pierwszych numerów i "All There
Was" - niewiele jest tu heavymetalowej
energii, a więcej nastrojowych
dźwięków przywodzących na myśl,
przytoczonego wcześniej, "Promised
Land". Pomimo nieumiejętnie rozłożonych
akcentów, sam kierunek jak
najbardziej mi odpowiada i chciałbym,
żeby zespół kontynuował go na
kolejnych płytach. Ostatni punkt ląduje
do…
The Key vs. Condition Hüman
0 : 5
Panie i panowie, drugą
odsłonę Dwóch Progów wygrywa, z
miażdżącą przewagą, "Condition
Hüman"! Album, pomimo drobnych
potknięć, okazał się wielkim powrotem
legend prog metalu, który można
spokojnie postawić obok pięciu pierwszych
dokonań grupy. Natomiast
"The Key", nie licząc lirycznego potencjału,
nie ma nic do zaoferowania
i z premedytacją psuje markę zapoczątkowaną
przez legendarny album
Queensryche - "Operation: Mindcrime".
Tate powinien zejść ze sceny
i przejść na muzyczną emeryturę, bo
z każdą kolejną płytą coraz bardziej
traci szacunek w oczach fanów. Jego
"dzieło" otrzymuje ode mnie najniższą
notę jaką dotąd wystawiłem, bez
żadnych skrupułów. Szkoda, że nie
zrekompensuje mi to godzin, które
straciłem podczas słuchania tej kaszany.
Najważniejsze, że przyszłość
Queensryche jawi się w optymistycznych
barwach. W końcu mogę
z pełną satysfakcją wykrzyczeć:
The Ryche is back!
"The Key" - (1,5)
"Condition Hüman" - (5)
Łukasz Jakubiak
142
RECENZJE
wno będę wracał. Zaciekawiła mnie i kilka
razy miałem gęsią skórkę, co jest dla
mnie wystarczającym argumentem, że
warto. (-5)
Przemysław Murzyn
Prowler - From The Shadows
2015 Pure Steel
Poraża już "oryginalna" nazwa. Kiedy w
gąszczu innych włóczęgów wyłowimy tego
właściwego, z Południowej Karoliny,
okazuje się, że w wolnych chwilach para
się on thrash/tradycyjnym metalem, namiętnie
ogląda też horrory. Połączenie
tych dwóch pasji mamy na debiutanckim
albumie "From The Shadows", ale Prowler
wypada w tych ośmiu utworach równie
mizernie, jak wampir w słoneczne
południe. Owszem, panowie potrafią
grać, ale skoro mam słuchać popłuczyn
po Metallice czy Metal Church z najlepszych
lat, to włączę raczej płyty tych
grup niż "I Am Wolf", "The Thing Not
Seen" czy "Return To A Lot". Fajnie rozpędza
się "Pet Sematary" z repertuaru
The Ramones, broni się też zadziorny,
pełen energii "Death On Wheels", wszystko
też brzmi klarownie i potężnie dzięki
Rogerowi Lian, współpracującemu w
przeszłości z Overkill czy Slayer. Jednak
na dłuższą metę nie daje się tego słuchać,
tym bardziej, że każdy utwór jest "wzbogacony"
samplami z różnych horrorów
czy filmów grozy. Jeden punkt za nieliczne
plusy, kolejny za wydanie "From
The Shadows" również na kasecie, co
daje łącznie: (2)
RAM - Svbversvm
2015 Metal Blade
Wojciech Chamryk
Uwielbiam szwedzki heavy metal. Za
brzmienie, klimat, uzdolnienia szwedzkich
muzyków w pisaniu błyskotliwych
riffów i kompozycji. Pamiętam, że kiedy
po raz pierwszy usłyszałam "Lightbringer"
sześć lat temu, pomyślałam, że oto
do grona znakomitych, klasycznie brzmiących
szwedzkich grup dołączyła kolejna
perełka. Rzeczywiście, RAM nagrał
płytę, która porwała mnie swoimi wyrazistymi,
ostrymi jak brzytwa riffami,
przejrzystym ale jednocześnie mocnym
brzmieniem, świetnymi kompozycjami i
atmosferą. To był właśnie ten heavy metal
typowy dla Szwecji - klasyczne, niemal
rodem z lat osiemdziesiątych granie
połączone z współczesną produkcją i
soundem. Kolejna płyta, "Death", choć
także dobra, odrobinę rozmyła to pierwsze,
mocne wrażenie. Niestety "Svbversvm"
odeszła jeszcze jeden, mały krok od
stylistyki "Lightbringer". Być może jej
zaletą jest fakt, że jest to najbardziej klimatyczna,
mroczna płyta RAM. Jednak
to, czy zaletą jest zbliżenie się do estetyki
Portrait, a co za tym idzie, pośrednio
Mercyful Fate, musi rozstrzygnąć każdy
według własnego gustu. Podobnie można
ocenić brzmienie. Mi dużo bardziej pasowało
wyraziste brzmienie starszego
RAM. To, które okrasza "Svbversvm"
jest nieco spłaszczone, bardziej miękkie i
stłumione. Być może właśnie ten czynnik
odbiera tej płycie część energii i wigoru,
którymi przecież RAM powinien tryskać,
zwłaszcza, że wzoruje się na klasykach
gatunku. Ostatecznie, poza wspomnianym
Portrait na krążku pojawiają się inspiracje
Grave Digger ("Forbidden Zone")
czy Accept ("Holy Death"), a nawet
W.A.S.P. ("The Omega Device"). W efekcie
otrzymaliśmy zgrabną i prostą mieszankę
tradycyjnego heavy metalu z
naciskiem na ten bardziej nastrojowy.
Efekt podkreśla produkcja, brzmienie,
miks oraz kilka dodających atmosfery
ozdobników jakimi są choćby interludium
"Terminus" - kontynuacja płyty
"Death" czy zawierające mroczne chóry
"Temples of Void". Te czynniki miały
zapewne korespondować z tematyką
płyty, na której w tekstach pojawiają się
przebłyski z odległej, postnuklearnej,
ciemnej przyszłości. Są jednak na nowym
dziele Szwedów także numery, które mogłyby
się znaleźć na płycie kilka lat wcześniej.
Numerem, który najmocniej przywołuje
"stary" RAM jest energiczny,
ozdobiony niemal maidenową harmonią
"Eyes of the Night". Na drugim miejscu
wydaje się być "Enslaver", w którym Oscar
Carlquist w swoim charakterystycznym
stylu "wyszczekuje" frazy przeplatając
je z melodyjnymi partiami, a w pewnym
momencie wywrzaskuje słowa niemal
dramatycznie. Mi osobiście taki
RAM bardziej pasuje. "Svbversvm" nie
jest złą płytą. To przecież istny punkt
zborny kilku znanych nam dobrze klasycznych
stylistyk, dodatkowo ubranych w
"ramowy" klimat. Jest to jednak płyta, na
której - poza kapitalnym "Eyes of the
Night" brakuje silnie wyróżniających się
utworów, kawałków-petard, świetnych
riffów i pomysłowych kompozycji. Muszę
przyznać, że jestem nieco rozczarowana.
(3,8)
Razorrock - Electric City
2015 Self-Released
Strati
Szwajcarzy dziesięć lat przygotowywali
swój debiutancki album i jak na tak długi
czas od momentu uformowania zespołu
aż do wypuszczenia płyty to "Electric
City" nie elektryzuje. Nie można tu oczywiście
mówić o jakimś totalnym niewypale,
bo nie brakuje na tym krążku całkiem
udanych utworów: marszowy wstęp
"March Of The Rebels" przechodzi w siarczysty
numer tytułowy, wypisz wymaluj
wyciągnięty ze skarbnicy metalu lat 80-
tych. Równie ostry i przebojowy jest
"First Train To Hell", z kolei miarowy
"Fallin' Down" ubarwiają bluesowe
akcenty, zaś "Red Bearded Man" partie
harmonijki ustnej, co fajnie współgra z
surowym, archetypowym riffowaniem a
la wczesne lata 80-te. Jeszcze dalej chłopaki
idą w rozpędzonych "Doctor $" i
"Razorrock", bo to metalizowany rock 'n'
roll na modłę Motörhead, tyle, że z wyższym
wokalem. I wszystko byłoby fajnie,
ale mamy tu jeszcze niesoiony co prawda
fajnym riffem (kłania się stara, dobra
szkoła AC/DC czy naszego TSA), ale nijaki
"Never Look Back", równie sztampowe,
na poły balladowe "Silent & Deep"
oraz "Another Day (Or The End Of The
World)" czy zaczynający się obiecująco,
jednak później grzęznący w schematach
szybki "Rock 'N' Roll Will Never Die!".
Jest więc tak, plus minus, poł na pół, więc
ocena też wypośrodkowana: (3,5)
Wojciech Chamryk
Rebellion - Wyrd Bið Ful Araed - The
History Of The Saxons
2015 Massacre
Wygląda na to, że Rebellion bez problemu
poradził sobie z odejściem Uwe Lulisa
i dwojga innych muzyków przed pięcioma
laty, skoro wydaje już drugą płytę
po tym personalnym zamieszaniu. Tomi
Göttlich skompletował bez problemu
nowy skład, a ponieważ zespół wywodzi
się z Saksonii, przyszła pora na koncept
o dzielnych Sasach. I chociaż "Wyrd Bið
Ful Araed - The History Of The Saxons"
raczej nie ma świeżości i rozmachu
opowieści zainspirowanych dziełami Szekspira
czy historią Wikingów, to jednak
siódmemu albumowi Rebellion nie można
odmówić też atutów. Niemcy są
bowiem nadal niezrównani w perfekcyjnym
łączeniu tradycyjnego heavy z
power metalem ("Take To The Sea",
"Runes Of Victory"), efektownie wplatają
też weń balladowe ("Slave Religion") czy
patetyczne ("Hail Donar") refreny. Jeszcze
efektowniej wypadają zaś w surowym,
dynamicznym heavy zakorzenionym
w latach 80-tych - jeśli ktoś pokochał
w tamtych latach Accept czy Grave
Digger, to "Irminsul", "Sahsnotas" czy
"Blood Court" zachwycą go na pewno,
tym bardziej, że Michael Seifert też jest
w wokalnej formie, a jego potężny, niski
głos wspaniale współgra z warstwą instrumentalną
"Wyrd Bið Ful Araed - The
History Of The Saxons". (4,5)
Wojciech Chamryk
Renaissance Of Fools - Spring
2015 Metalville
Na początek parę informacji o samym zespole.
Renaissance Of Fools to prog
rockowo metalowa kapela ze Szwecji założona
przez gitarzystę Daniel'a Magdic'a
(ex-Pain Of Salvation) i perkusistę
Magnus'a Karlsson'a, aktualnie wspierają
ich wokalista David Engström (również
Silent Nation) oraz basista Linus
Carlsson (ex-Kamtchatka). Przy nagraniu
omawianego albumu, muzyków
wspierał Kristoffer Gildenlöw, przygrywając
na basie w niektórych momentach.
Zaś "Spring" to ich drugi studyjny album.
Muzycy progresywni mają to do
siebie, że dość często potrafią popaść w
klimaty refleksji, tkliwości i melancholii.
O dziwo potrafią je opisać w niesamowitych
barwach i ich odcieniach. Taka właśnie
jest płyta przygotowana przez Renaissance
Of Fools, bardziej rockowa,
mocno nastrojowa i wręcz w swej liryczności
epicka. Zdaje sobie sprawę, że dla
metal maniaków to tylko nudne, ospałe,
wręcz depresyjne dźwięki, ale niech
uwierzą na słowo, że tak nie jest. Z pewnością
nie pomoże im fakt, że Szwedzi
dość często sięgają po aranżacje rodem z
progresywnego metalu, zdarza się też, że
żeglują w rejony bardziej nowoczesne
ocierając się o groove. Także przynajmniej
fani progresu nie będą się nudzić, bo
zespół sięga nie tylko po różnorodne style,
ale bardzo ciekawie komponuje swoje
utwory. Fan znajdzie w nich cały arsenał
środków wyrazu wykorzystywany przez
muzyków z tego nurtu. Operowanie nimi
Szwedom przychodzi z łatwością i praktycznie
sprawdza się w każdym momencie.
Najbardziej spektakularnym przykładem
tej umiejętności jest kompozycja tytułowa,
która jest w zasadzie pięcioczęściową,
trwającą prawie pół godziny suitą.
Niech ktoś ze zwolenników progresywnych
dźwięków powie, że się nudził
przy "Spring", że mimo ogólnej atmosfery
smutku i zadumy, nie targał nimi cały
wachlarz uczuć, na czele z tym, że jednak
jest w tym albumie coś optymistycznego.
Renaissance Of Fools to jeden z jaśniejszych
punktów na mapie progresywnej
sceny, choć oczywiście bardzo licznych,
nie ułatwiających w wyborze tych najbardziej
ulubionych. Liczę jednak, że fani
dadzą szansę tej kapeli (4).
Reverence - Gods of War
2015 Razar Ice
\m/\m/
Pochodząca z Detroit, amerykańska grupa
Reverence już w momencie powstania
została okrzyknięta super grupą. Nic
w tym dziwnego skoro band zgromadził
muzyków znanych z takich grup jak
Tokyo Blade, Savatage, Crimson Glory
a dodatkowo posiada w swych szeregach
znanego z Jack Starr's Burning i
Riot V, obdarzonego czterema oktawami,
wokalistę Todda Michaela Halla.
Jak doskonale wiemy znane nazwiska nie
gwarantują z miejsca nagrania ponadczasowego
albumu i tak się stało w przypadku
rzeczonej grupy i ich debiutanckiej
płyty "When Darkness Calls" z roku
2012. Minęły trzy lata i na rynek trafia
kolejna produkcja sygnowana marką Reverence.
Album "Gods Of War" to jedeneścia
metalowych, melodyjnych
utworów utrzymanych na przyzwoitym,
dobrym poziomie, ale podobnie jak w
przypadku debiutu, na kolana nierzucających.
Grupa gładko przemieszcza się
w obrębie stylistyki heavy/power metalowej
czasami zbliżając się do Judas Priest,
tak jak w rozpoczynającym płytę utworze
tytułowym a czasami galopując niczym
Helloween choćby w dynamicznym
"Heart Of Gold". Dużo przebojowego,
melodyjnego grania połączonego z metalowym
żarem znajdziemy w takich numerach
jak "Angel In Black", "Choices
Made", czy zapiętym mroczną klamrą
"Tear Down The Mountain". Sporo tu
także agresywnych, niemal thrashowych
riffów gitarowych "Blood Of Heroes",
"Battle Cry", połączonych z przebojowością.
Najlepszym tego przykładem "Cleansed
By Fire" ze świetnym melodyjnym refrenem.
Muzycy nie szczędzą nam także
gitarowych solówek, jednak w większości
nie pozostają one w głowie na dłużej.
Podsumowując - "Gods Of War", to album
z pewnością warty zainteresowania,
doskonale zagrany i zaśpiewany, jednak
mam poważne wątpliwości, by stanowił
przepustkę do pierwszej ligi metalowej
dla zespołu. Dlaczego? Moim zdaniem
RECENZJE 143
kompozycje nie porywają, są utrzymane
na przyzwoitym, niezłym poziomie - ot w
sam raz na zespół aspirujący do elity metalu…
wciąż jeszcze aspirujący. (4.5)
Tomek "Kazek" Kazimierczak
Riverside - Love, Fear And The Time
Machine
2015 Mystic Production
Licząc wszystkie pełnowymiarowe albumy
studyjne, "Love, Fear And The Time
Machine" jest szóstym naszej eksportowej
marki Riverside. Grupa znajduje się
już na takim etapie kariery, że dosyć
dawno porzuciła konieczność dostarczania
kolejnych argumentów, że należy do
grona kapel szanowanych i uznanych w
progrockowym środowisku dobrej muzyki.
To jest niejako "oczywista oczywistość".
Kwartet tworzy swoje kolejne płytowe
rarytasy według precyzyjnie nakreślonego
planu, a ta uwaga dotyczy także
stylistycznej zawartości wydawanych
longplayów. Zanim dysk z nowymi kompozycjami
trafił do dystrybucji Mariusz
Duda w swoich wypowiedziach zaznaczał,
że tym razem główne akcenty rozłożone
zostaną między innymi na nieco
łagodniejsze brzmienie i nośną, łatwo
wpadającą w gusta melodykę. Jak powiedzieli,
tak zrobili, cholernie konsekwentnie
i profesjonalnie, ponieważ w działalności
Riverside panuje od zawsze zasada
"zero tolerancji dla bylejakości". Trzeba
mieć dużo pozytywnej energii, pewności
siebie i wiary we własne umiejętności,
żeby już na wstępie pracy twórczej
dosyć jednoznacznie zdefiniować zamierzenia
i profil muzyczny przyszłej publikacji
fonograficznej. Przecież zawsze
istnieje ryzyko, że coś nie "wypali", zmianie
ulegnie koncepcja, "rozjadą" się oczekiwania
muzyków. Tak się czasami dzieje,
wcale nierzadko, ale po wysłuchaniu
nowego albumu okazuje się, że Riverside
takie przypadki się nie imają. Po raz kolejny
potrafią zaskoczyć szerokie rzesze
publiczności, swoją niebanalną, nietuzinkową,
piękną melodycznie i długimi
momentami dosyć łagodną brzmieniowo
ofertą. W tej muzyce, ujętej w ramy
dziesięciu nagrań można się "zadurzyć"
od pierwszego dźwięku. Głównie w kapitalnych
tematach melodycznych "wypływających"
praktycznie w każdej kompozycji.
Jednak pomimo świadomego
"zmiękczenia" warstwy brzmieniowej, Riverside
nie rezygnuje ze swoich od dawna
skatalogowanych priorytetów artystycznych.
Wielokrotnie na nowej płycie
pojawiają się zadziorne, dynamiczne i
energetyczne zagrywki gitarowe, świetnie
wkomponowane w zawartość albumu.
Autorzy zaprojektowali także stosowne
terytorium dla akordów basowych. Pięknie
sprawują się klawisze w trafnych
proporcjach syntezatorowej elektroniki i
ciepłych, intensywnych organów. A perkusja
w bezbłędny sposób potrafi "pogonić"
dźwięki w dynamicznym biegu, by w
zupełnie innym kontekście usunąć się w
cień, dyskretnie dyktując rytmiczny puls
kompozycji. Imponujący jest także sposób,
w jaki wykonawcy kształtują klimat,
pięknie przechodząc od melancholijnych
refleksji, "podlanych sosem" nostalgii do
fraz hard rockowego żywiołu. Uwagę
zwraca fantastyczne, ciepłe, naturalne
brzmienie każdego instrumentu, z przykładem
klawiszy, gdy organy w popisowej
partii w "Afloat" tworzą taką nastrojowość,
jakby chciały sprowokować słuchaczy
do zwierzeń w kameralnych warunkach.
Otrzymujemy sam konkret, bez
epatowania elektronicznymi gadżetami,
przesterami. Słuchając "Love, Fear And
The Time Machine" podoba mi się jeszcze
jeden aspekt. Mariusz Duda potrafi odciąć
"riversideowe" kompozycje od stylistyki
solowego projektu Lunatic Soul,
choć zdarza się, że w niektórych fragmentach,
nielicznych, właściwości te się
krzyżują. Dzięki takiemu zabiegowi- nie
wiem, czy jest to działanie z premedytacją
- oba te przedsięwzięcia zachowują
autonomię artystyczną, co nie należy do
zadań łatwych i bezproblemowych. Ale
powróćmy do płyty Riverside. Dla podkreślenia,
że mamy do czynienia z szóstym
wydawnictwem dyskograficznym
Mariusz wykoncypował - a sam przyznaje,
że lubi takie "gierki" - że tytuł albumu
składał się będzie z sześciu wyrazów. Naturalnie
nie jest to czynnik decydujący o
fakcie, że otrzymaliśmy album znakomity,
bez skaz i załamań formy. Utwory,
jak na Riverside, średniej długości, bez
żadnego "dwucyfrowca", pomimo niekiedy
piosenkowej formy, chwytliwych refrenów,
nic nie straciły ze swojej progresywności,
a prym w tym gronie wiedzie
ponad 8 - minutowy "Towards The Blue
Horizon", posiadający zdecydowanie najbardziej
złożoną strukturę, od brzmienia
począwszy aż po podziały rytmiczne.
Utwór zmienia się jak kameleon, od delikatnych
wokali po dosyć surowe, cięższe
partie gitarowe. Różnorodność przykuwa
uwagę słuchacza, szczególnie charakterystyczny
riff, przejścia z fraz super
melodyjnych do fragmentów pulsujących
dynamiką, wręcz gitarowo i perkusyjnie
agresywnych, odbywają się niezwykle
płynnie i bezkolizyjnie, nie wywołując
żadnych dysonansów rytmicznych. Gdy
stwierdzimy, że jesteśmy wyczerpani intensywnością
rockowych impulsów, łatwo
znajdziemy ukojenie w pół - akustycznym
"Time Travellers", z kunsztownymi
gitarami, zarówno na polu akustyki,
jak też elektryki. A partia na elektryczne
struny o delikatnie kosmicznym brzmieniu
od granicy 3:10 po prostu zachwyca
swoją urodą i atmosferycznością. Wprawdzie
jej maniera i brzmienie delikatnie
trąca podobieństwem do zwyczajów instrumentalnych
Pata Metheny, ale sądzę,
że jest to całkowicie przypadkowa
zbieżność, a szukając dalej punktów stycznych
z innymi "wioślarzami" wpadniemy
w paranoję. Każdy, kto chce delektować
się świeżymi i urokliwymi dźwiękami,
celebrować słuchanie tego albumu,
moim zdaniem najlepiej w słuchawkach,
żeby nic nie uronić z mnogości niuansów,
ten powinien "musowo" sięgnąć po "Love,
Fear And The Time Machine". Gdyby
tak się zastanowić, to rockmani z Riverside
każdy składnik naszego życia
wymieniony w tytule wspaniale "ubrali"
w dźwięki. Oczywiście to kwestia pewnej
dowolności interpretacji, ale na albumie
jak "Miłość" są utwory intymne, spokojne
i romantycznie finezyjnie. Są także songi
o charakterystyce "Strachu", o sporym
potencjale dynamiki, okraszone masywnymi
i solidnymi riffami. Natomiast
"Maszynę czasu" kreuje nieco kosmiczny
nastrój, odlotowe pasaże instrumentalne,
klawiszowe krajobrazy. Jednym słowem,
jest świetnie! (5)
Włodek Kucharek
PS. Michał urwie mi łeb za tak długi
tekst. Ale napisać o płycie Riverside w
kilkunastu zdaniach, to tak jakby nic nie
napisać. Sorry Michał!
Sacred Oath - Ravensong
2015 Angel Thorne Music
To już piąty krążek, nie licząc nagranego
na nowo debiutu, od czasu powrotu Sacred
Oath do grania. Niestety żadnemu
z nich nie udało się dobić do poziomu legendarnego
"A Crystal Vision", jednak
prezentowały one dość wysoki poziom.
Poprzedniego materiału kwartetu z
Connecticut "Fallen" nie dane było mi
usłyszeć, więc może dlatego ich nowe
dziecko wzbudziło we mnie spore kontrowersje.
O ile możemy stwierdzić, że
"Ravensong" jest "amerykańska" jeśli
chodzi o klimat i samą muzykę to z
amerykańskim power metalem ma już
niewiele wspólnego. Szybkości za wiele
tu nie uświadczymy, choć oczywiście
przyspieszenia też się pojawiają. Natomiast
sporo tym razem w tych dźwiękach
hard rocka i groove co słychać momentami
nawet w takim trochę nonszalanckim
sposobie śpiewania Rob'a. Z jednej strony
dużo ciężkich riffów, a z drugiej sporo
spokojnych fragmentów. Momentami
pojawia się też klawisz robiący za tło, ale
na szczęście użyty jest bardzo oszczędnie
i nie przeszkadza w odbiorze. Z pozytywnych
rzeczy muszę wymienić przede
wszystkim znakomite sola, które naprawdę
robią dobrą robotę i ubarwiają chyba
każdy numer. Poza tym jest też dużo
naprawdę niebanalnych melodii, a zdecydowana
większość utworów ma swoją
tożsamość. Wyróżnić mogę też kilka numerów
takich jak otwierający program
"Death Kills", który podobałby mi się
jeszcze bardziej gdyby nie baaardzo średnie
zwrotki. Oprócz tego mój ulubiony
"So Cold" ze świetnymi melodiami. Oba
należą do najszybszych na płycie i może
stąd moja sympatia. Pozostałe wałki zawierają
zarówno ciekawe momenty jak i te
zupełnie nijakie. I teraz przejdźmy do negatywów.
Dla mnie będzie to zdecydowanie
ilość wypełniaczy na płycie, nie
najlepsze brzmienie oraz nowoczesny
charakter tej muzyki. Nowoczesny oczywiście
w stosunku do starszych materiałów.
Słychać, że zespół ewidentnie zmierza
w tym kierunku i co raz bardziej oddala
się od swoich korzeni. Mam nadzieję,
że nie odpłyną za daleko. "Ravensong"
to nawet niezły album i jak już się
go włączy to słucha się całkiem ok, ale
nie ma się za bardzo ochoty do niego
wracać. Jeśli wydadzą w przyszłości kolejny
krążek do pewnie i tak go przesłucham,
jednak z wypiekami oczekiwać
go nie będę. (3,5)
Sacrilege - Ashes To Ashes
2015 Karthago
Maciej Osipiak
Ta brytyjska grupa z nurtu NWOBHM
w pierwszych latach istnienia (1982-
1987) wypuściła tylko kilka kaset demo,
które nie spotkały się z jakimś szczególnie
przychylnym przyjęciem, zwłaszcza
ze strony przedstawicieli wytwórni płytowych.
Sytuację dodatkowo komplikował
fakt istnienia swoistej konkurencji, to jest
zespołu o tej samej nazwie z wokalistką
Lyndą Simpson, który w dodatku w
ciągu dwóch lat zdołał wejść na profesjonalny
poziom za sprawą dwóch albumów.
Sacrilege Billa Beadle nigdy nie
udało się tego osiągnąć, jednak pomimo
rozpadu grupy jej lider nie przestawał
tworzyć, a cztery lata temu zdecydował
się reaktywować zespół, wydając od
tamtego czasu pięć płyt z premierowymi
i archiwalnymi kompozycjami. Niedawno
dołączyły do nich dwie kolejne,
dzięki Pure Steel Records i Karthago
Records, tak więc bez cienia przesady
można powiedzieć, że Sacrilege w bardzo
krótkim czasie z nawiązką nadrobili
wydawnicze zaległości sprzed lat. Na
kompilacji "Ashes To Ashes" mamy
całkiem kompetentny wybór czternaście
zremasterowanych utworów z różnych
lat działalności zespołu, począwszy od
kaset demo z lat 80-tych do tych dostępnych
tylko na niskonakładowych albumach
wydanych w postaci CD-R. Dają
one całkiem dobry wgląd w potencjał i
umiejętności zespołu - jednoznacznie
kojarzonego z nową falą brytyjskiego metalu
dzięki takim numerom jak tytułowy
czy "The Ruler", ale też czerpiącego z
hard rocka (zeppelinowy "Rock 'N' Roll
With The Devil"), doom metalu (mroczny
"Gates Of Hell") czy wykorzystujący
w aranżacjach klawiszowe ("The Traveller")
czy smyczkowe partie ("The Fight
Back"). Szkoda tylko, że nie zawsze wypada
to równie interesująco: "Feeding On
The Humans" to zdecydowanie zbyt długa,
rozwleczona i nijaka kompozycja, równie
monotonny jest "Ascention", nie
przekonuje też balladowy "The Dawn It
Dies", w sporej części brzmiący niczym
mniej udany brat bliźniak "Before The
Dawn" Judas Priest.
Sacrilege - Six6Six
2015 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Na szczęście "Six6Six" jako całość jest
znacznie ciekawszy od kompilacji "Ashes
To Ashes". Tu środek ciężkości przesunął
się nieco bardziej z nowej fali na
doom metal, dzięki czemu poszczególne
utwory stały się jeszcze mroczniejsze i
bardziej drapieżne. Charakterystyczne,
wiele zawdzięczające Black Sabbath
riffy stanowią więc o sile "Lucifer's Soldiers",
"Sanctuary" czy ponad ośmiominutowego
kolosa "Eyes Of The Lord",
również partie wokalne Beadle'a to często
wykapany Ozzy O. ("In Hell", "Forever
After"). Poza wymienionymi utworami
spore wrażenie robią też miarowy riffowiec
"Welcome To The Dragons Den" i
mroczna ballada "Paranoia", zresztą typowych
wypełniaczy tu nie ma, cały materiał
trzyma poziom. (5)
Satan - Atom by Atom
2015 Listenable
Wojciech Chamryk
Brytyjski Satan jest jednym z tych zespołów,
któremu udało się zgarnąć najdobitniejszą
nazwę. Nic dziwnego, powstał w
1979 roku, wtedy wachlarz nazw do wyboru
był większy. Najdobitniejszą przynajmniej
pod kątem jej prostoty i mocy
rażenia, bo sami muzycy przyznają, że
mieli przez nią niejedne problemy. Mimo,
że muzycy tej NWoBHMowej formacji
grali także w czasie niebytu zespołu
Satan, a więc w latach 1987-2013, powrót
tej kultowej grupy został przyjęty
bardzo gorąco. Nie dość, że zespół wrócił
w dokładnie takim samym składzie w
144
RECENZJE
jakim nagrywał "Court In the Act" w
1983 roku, to jeszcze zaprezentował nam
krążek będący istnym wehikułem czasu.
Tak, "Life Sentence" z 2013 roku był
godnym następcą "Suspended Sentence"
z 1987 roku. Zaraz po wydaniu reunionowej
płyty Brytyjczycy ruszyli w
trasę i zarejestrowali koncertówkę "Trail
of Fire", będącą zapisem występów w
Ameryce Północnej. Grupa nie kryła się z
tym, że niemal od razu zabrała się za
pisanie numerów na kolejny album. Tak
też się stało, "Atom by Atom" wyszedł
ledwie dwa lata po "Life Sentence". Hm.
Tym razem grupa nas nieco zaskoczyła.
O ile jeszcze dwa lata temu kreowała się
na prawowitego nosiciela kaganka oldschoolu
(toż to żadne tam małolaty ubierające
się w białe adidasy i próbujące odtwarzać
dawne dzieje, tylko żywa legenda!),
o tyle "Atom by Atom" jawi się jako
płyta wyprodukowana w XXI wieku. Jest
to oczywiście porcja absolutnie klasycznie
brzmiących numerów heavymetalowych
o tradycyjnym soundzie. Nie wydaje
się ona jednak tak bardzo kłaniająca
się archaizmowi jak w przypadku "Life
Sentence" wręcz wołającym "pochodzę z
lat osiemdziesiątych!". "Atom by Atom"
przede wszystkim nie boi się ani ciężaru,
ani ostrzejszego brzmienia. Krążek brzmi
mocniej i agresywniej niż poprzedniczka.
Wrażenie to potęguje także fakt, że jest
bardziej dynamiczny i szybszy niż ona.
W zasadzie mamy do czynienia z pakietem
typowych dla Satan energicznych,
wcale nie prostych riffów, tworzących
kanwę dla wszystkich dziesięciu utworów.
Można się zasłuchać w "Atom by
Atom" skupiając się na samych riffach -
są interesujące, bogate i zmieniają się jak
w kalejdoskopie. A to dopiero część płyty.
Jej bardzo charakterystycznym elementem
są melodyjne linie wokalne bardzo
nastrojowo wyśpiewywane przez
Briana Rossa oraz trafiające się tu ówdzie
ciekawe solówki, jak choćby ten gitarowy
pojedynek z "The Devil's Infantry"
czy "Farewell Evolution". Płyta jest bardzo
zgrabnym połączeniem tempa z melodyjnością.
Na "Atom by Atom" trafiły
kawałki nieco w stylu NWoBHM takie
jak "Ruination" czy "Bound in Enmity" ale
również te niemal thrashujące takie jak
"The Devil's Infantry". Wyjątkiem jest
wolniejszy - co nie zmienia faktu, że również
obdarzony ciekawym riffem - prawie
hymniczny "My Own God" i zamykający
płytę niemal progresywny "The
Fall of Persephone". Niewątpliwie najnowsze
dzieło Satan jest płytą interesującą,
pełną efektowych, "inteligentnych" gitar,
ciekawych kompozycji i obdarzoną tym
klimatycznym, NWoBHMującyh feelingiem
kreowanym głównie przez wokalistę.
Pozytywny jest fakt, że zespół powracający
po latach nie wpadł w pułapkę
kopiowania samego siebie i odcinania kuponów
od sławy lat osiemdziesiątych.
(4,5)
Savage - 7/Live 'N' Lethal
2015 Minus2Zebra
Strati
Wiele zespołów nurtu NWOBHM na
dobrą sprawę odeszło w zapomnienie,
nim zaczęła się ich kariera. Savage mieli
szczęście o tyle, że w ich przypadku nie
skończyła się ona na wydaniu demo czy
singla, bowiem przed rozpadem w 1986
roku doczekali się aż dwóch albumów.
Pierwszy z nich, wydany w 1983r. przez
Ebony Records "Loose 'N Lethal" to jedna
z perełek brytyjskiej nowej fali metalu
wczesnych lat 80-tych, kolejny "Hyperactive"
też nie przynosi wstydu swym
twórcom. Grupa reaktywowała się 20 lat
temu, ale - co cieszy - nie odcina tylko
kuponów od lat dawno "minionej sławy,
wydając w miarę regularnie udane albumy
studyjne. Najnowszym jest "7", jak
łatwo się domyślić siódmy album w dorobku
Savage. Słychać, że zespołowi
weterani, Chris Bradley i Andy Dawson,
wspierani przez grającego z nimi
już od ładnych kilkunastu lat Marka
Nelsona oraz najmłodszego w tym gronie
syna Chrisa, Kristiana, są w formie.
Można tu odnieść wrażenie, że czas
zatrzymał się dla nich tak w okolicach
1984 roku, stąd tak duża liczba na tej
płycie szybkich, kąśliwych, surowych i
zarazem melodyjnych numerów w rodzaju
"I Am The Law", "Lock 'N' Load", "Circus
Of Fools" czy "Speed Freak". Czasem
robi się bardziej miarowo, jak np. w
"Crazy Horse" bądź w "Children Of The
Night" ale też dynamicznie, jest też patetyczna
ballada "The Road To Avalon
(Sins Of The Father)". I chociaż nie
wszystkie utwory, szczególnie monotonny
w końcówce "Payback's A Bitch", nie
są tak udane jak te wymienione, to jednak
"7" trzyma generalnie poziom. Limitowane
wydanie tego albumu dopełnia
pierwsza w historii Savage, ogólnie dostępna
koncertówka "Live 'N' Lethal" i
tutaj tytuł też dobitnie sugeruje z czym
mamy do czynienia - odegranym w całości,
chociaż w nieco zmiennej kolejności,
kultowym debiutem, z "Let it Loose"
na koniec, dopełnionym co lepszymi
utworami z albumów "Sons Of Malice" i
"Xtreme Machine" oraz "We Got The
Edge" z 12"EP-ki oraz drugiego LP. Wszystko
brzmi tu bez zarzutu, począwszy od
wykonania, aż do klarownego, mięsistego
brzmienia. W dodatku nikt nie kombinował,
to po prostu rzetelny, autentyczny
zapis koncertu, bez jakichś dziwnych
przerw między utworami czy
wyciszania publiczności. Dlatego wybór
pomiędzy zakupem jedno płytowej wersji
"7" a tej z koncertowym krążkiem jest
oczywisty - trzeba brać 2CD, tym bardziej,
że ich oprawa graficzna też zachęca
do kupna. (5)
Wojciech Chamryk
Shadowkiller - Unitl the War is Won
2015 Pure Steel
Ten kalifornijski zespół z powodzeniem
mógłby funkcjonować na przełomie lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych,
w tym samym muzycznym świecie, w
którym swoje największe sukcesy odnosił
Queensryche, Savatage czy nawet Metal
Church i W.A.S.P.. I choć w muzyce
Amerykanów można znaleźć odniesienia
do tych grup, zwłaszcza do dwóch pierwszych,
jest to zespół grający lekką odmianę
heavy metalu. Riffy nie są gęste,
wokale czyste i subtelne, a same linie melodyczne
spokojne. Nie zmienia to faktu,
że sama muzyka niczym języczek u wagi
przechyla się raz w stronę hard rocka, raz
w stronę progresywnego metalu. Całość
wydaje się jednak idealnie wyważona i
bardzo dojrzała. Niewątpliwie Shadowkiller
jest kierowany właśnie do miłośników
amerykańskiego metalu z nurtu tak
zwanego power/progressive. Nurtu, który
zgarnął wszystkie karty ponad dwudziesta
lat temu i teraz trudno przywrócić mu
świetność. Shadowkiller niestety nie dorównuje
tuzom tego gatunku, niemniej
jednak dobrze odnajduje się w takiej estetyce.
Grupa pierwszy krążek wydała w
2013 roku, ale zapewne dopiero zmiana
wytwórni na Pure Steel pomogła jej się
nieco bardziej wypromować. Płyty przez
wzgląd na jej harmonię, spójność i dojrzałość
słucha się bardzo przyjemnie. (4)
Strati
Signum Regis - Chapter IV: The
Reckoning
2015 Ulterium
Słowacy kontynuują na swym czwartym
albumie to, co niedawno tak efektownie
zaprezentowali na EP-ce "Through The
Storm", jednak długograj "Chapter IV:
The Reckoning" nie robi już na mnie
takiego wrażenia jak tamten materiał.
Teoretycznie wszystko się zgadza: Mayo
Petranin nie stracił głosu, instrumentaliści
nadal na niezłym poziomie łączą power
metal z tradycyjnym heavy z ósmej
dekady ubiegłego wieku, a brzmienie jest
konkretne, jednak za dużo na tym krążku
sztampowych wypełniaczy i schematycznych,
przewidywalnych rozwiązań.
Na EP-ce było bardziej heavy, tu - nawet
jeśli jest ciężej, albo utwór zaczyna konkretny,
mięsisty riff - to i tak, raczej
prędzej niż później, pojawi się typowo
powerowa galopada i melodyjny refren.
Jednak czasem Signum Regis potrafią
połączyć dawny heavy ze współczesnym
powerem w całkiem intrygującą całość,
jak w surowym, ale i melodyjnym "Prophet
Of Doom" czy "The Voice In The
Wilderness", jeszcze fajniej brzmią w oldschoolowym
"The Kingdom Of Heaven",
jednak jako całość mogę polecić tę płytę
tylko najbardziej maniakalnym fanom
współczesnego power metalu. (3,5)
Slayer - Repentless
2015, Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
Dobra, mamy tutaj dużo rzeczy do omówienia,
więc oszczędźmy sobie rozwlekłych
wstępów. Wszyscy zainteresowani
wiedzą, że mamy do czynienia z nowym
albumem Slayera, że w składzie nie ma
już Dave'a Lombardo i nieodżałowanego
Jeffa Hannemana oraz, że całą
muzykę przygotował Kerry King. Jak
więc wygląda następca "World Painted
Blood"? No, szału tu nie ma. Album
rozpoczyna się relatywnie krótkim i klimatycznym
intro. Przynajmniej z początku
klimatycznym, gdyż szybko kompozycja
zaczyna cierpieć na to, co jest
zresztą mankamentem większości innych
utworów na tym albumie. Numery mają
w środku bardzo wiele zbytecznych partii,
które są zwyczajnie tymi samymi motywami
powtarzającymi się trochę bez
celu i pomysłu. Czuć, że brakowało koncepcji,
w którą stronę ma podążyć dana
kompozycja, przez co zespół co i rusz
plącze się i plącze, by w końcu skończyć
utwór, w sumie bez żadnego wyraźnego
meritum czy punktu kulminacyjnego.
Szybko okazuje się, że początek albumu
jest w sumie najlepszą jego częścią. Po
niespełna dwuminutowym intro wbiega
właściwy numer tytułowy. Jest to pełen
energii hicior - tego nie da mu się
odmówić, jednak nie jest to ten Slayer,
który rzeźbił agresywne riffy i niesamowite,
rozsiewające ciary na plecach przejścia.
Partie są proste, wręcz prostackie, a
rozkład dźwięków w taktach uproszczony
jak u jakieś początkującej kapeli. To
wszystko nie jest złe, jednak nie jest to
dobry thrash. Nie jest to nawet dobra
muzyka, Jest to bardziej granie w stylu
Trivium i to gorzej od samego Trivium.
Na tym albumie będą nam niemal stale
towarzyszyły proste rozwiązania - proste,
wręcz bezmyślne riffy, proste akordy,
proste zagrywki, proste refreny, proste
struktury kawałków, i tak dalej, i tak dalej.
To nie jest ten Slayer, który potrafił
wykuć prawdziwie kunsztowne kompozycje
- przemyślane, dobrze zaaranżowane,
a przy tym agresywne. Po dość dobrym
początku, zaczynają się coraz większe
odmęty metalcore'owego stylu gry.
"Repentless" przypomina to, co Slayer
starał się zrobić na "God Hates Us All",
z tym że trzeba przyznać, że teraz brzmienie
jest nieco lepsze, bo nie ma tej irytującej
i nieczytelnej ściany dźwięku -
perkusja i gitary brzmią bardziej organicznie.
No fajne, ale co z tego, jak zawartość
muzyczna kuleje? Jeżeli, ktoś napalił
się na nowy album Slayera po obejrzeniu
teledysku do utwory tytułowego, to gratuluję.
Reszta albumu w ogóle nie przypomina
tego, co możemy na nim usłyszeć.
Z grą solowa jest różnie. Słychać,
które leady wyszły spod ręki Gary'ego
Holta, a które są dziełem Kerry'ego Kinga.
No, niestety King strasznie odstaje
od rzemiosła Holta, który jest nieporównywalnie
lepszym gitarzystą i który lepiej
rozumie zagadnienie podejścia do
uzupełniania riffów odpowiednimi solówkami.
No, King robi to co zwykle -
jakieś losowe naparzanie w progi, męczenie
wajchy z prawie taką samą lubieżnością
jak Kirk Hammett molestuje pedał
wah-wah - wszystko to bez jakiegoś
głębszego pomysłu czy planu. Tyle, że
kiedyś to nawet pasowało do muzyki Slayera
i dobrze brzmiało, a teraz jest wręcz
przeciwnie. Gary Holt za to błyszczy
swoimi dobrze skrojonymi popisami,
naprawdę wzbogacając kompozycje swoimi
leadami. To, czego zabrakło to melodyjność.
Nie chodzi tutaj o słodkopierdzące
melodyjki czy inne wsiurskie potupanki,
chodzi o melodykę, która zawsze
była obecna w thrashu i która podnosiła
jego poziom jakości. Januszowym sceptykom,
którzy teraz stwierdzą, że przecież
to hurr durr Slayer i ma napierdalać,
przypominam takie kawałki jak "Angel of
Death", "Crionics", "Black Magic", "At
Dawn They Sleep" czy choćby "Dead Skin
Mask". W nich Slayer nie dość, że srogo
promieniował agresją i bezprecedensowym
łomotem, to jeszcze potrafił
wpleść w to wszystko kunsztowne przejścia.
Tego typu wstawek i motywów zabrakło
praktycznie całkowicie na "Repentless".
Jeżeli Slayer się gdzieś na albumie
sili na jakąś melodię czy ciekawsze
bridge'e, wypada to mdło i z wymuszoną
sztucznością. I nawet nie zaczynajmy po-
RECENZJE 145
ruszać kwestii wokali Arayi. Mille z Kreatora
potrafi śpiewać na nowych albumach.
Gerre z Tankarda potrafi śpiewać
na nowych albumach. Blitz z Overkilla
potrafi śpiewać na nowych albumach.
Cholera, nawet Angelripper z tym swoim
głosem słaniającej się nad grobem kobyły
potrafi śpiewać na nowych albumach
Sodom. A Araya? Albo śpiewa
czysto jak dziadek próbujący małpować
Serja Tankiana albo drze ryja jak jakiś
pryk w kolejce do przychodni. I niemalże
wszystko na góra dwóch dźwiękach. No,
błagam - gdzie te piękne zaśpiewy z
"Show No Mercy"? Gdzie te agresywne
wciry z "Reign in Blood"? Słuchając przez
te kilkanaście minut jak się Araya męczy
było samo w sobie nie lada męką. Człowiek
aż żałuje, że nie może mu zabrać
mikrofonu. Lepiej by było, gdyby śpiewał
ktoś inny w Slayerze. No, ale jak to -
herezja, świętokradztwo, Slayer tylko z
Arayą i tak dalej. Otóż nie do końca.
Gdy taka ikona jak Mark Shelton już
nie wyrabiała z wokalami w Manilla
Road, to na plan wkroczył Hellroadie.
Mark dalej gra na gitarze, udzielając się
czasami wokalnie, lecz główne obowiązki
"mikrofonowego" dzierży teraz inna
osoba, która dysponuje zbliżoną barwą
głosu do samego Sheltona. I jak pokazują
ostatnie albumy Manilla Road (oraz
koncerty) - zdaje to egzamin! I to nie jest
odosobniony przypadek. Może warto
pomyśleć o czymś takim w Slayerze, zanim
ten osiągnie ostateczne poziomy żenady.
No dobrze, ale warto też wspomnieć
o tych trochę lepszych momentach,
które spotkamy na "Repentless", choć
nie ma ich wiele. Jest ich tak mało, że
można je wszystkie(!) wymienić z marszu.
Nadmienię, że wypunktowane motywy
nie są jakimiś onieśmielającymi, misternymi
pozycjami, lecz są po prostu lepsze
od pozostałej nieciekawej zawartości
albumu. Mamy więc tutaj intro "Delusions
of Saviour" (dopóki nie traci pomysłu
na siebie i nie zaczyna męczyć
buły - dodam, że to naprawdę trzeba
umieć, by stworzyć kawałek trwający
1:55, który męczy bułę), "Repentless" (a
zwłaszcza solówki Holta, dzięki którym
można przymknąć oko na prostackie riffy
i - co za niespodzianka - męczenie w nich
buły), riff pod zwrotkę w "Take Control",
perkusyjne przejście przed całkiem smaczną
solówką Holta w "Cast the First
Stone", przyspieszenie w "Implode" oraz
"Atrocity Vendor" (a zwłaszcza jego początek).
Jak widać, by dokopać się do
czegoś lepszego, trzeba rozbierać kawałki
na części pierwsze, a chyba nie o to
chodzi w albumie muzycznym. Muzyka
na płycie powinna być dobra jako całość,
albo przynajmniej serwować kilka
dobrych utworów, a nie raptem prezentować
jako taki poziom w niektórych
swych segmentach. Swoją drogą - to, co
zostało zrobione z "Atrocity Vendor" to
już zakrawa na smutną ironię. Jest to
ostatnia kompozycja skomponowana
przez Jeffa Hannemana, oryginalnie zarejestrowana
podczas prac nad poprzednią
studyjną płytą. Jej ówczesną wersję
możemy usłyszeć na stronie B jednej z
wersji singla "World Painted Blood". Był
to kawałek naprawdę świetny, w starym
dobrym stylu, a przy tym szybki i
niemiłosiernie agresywny. Jego nagrana
na nowo wersja nie dość, że została srogo
okaleczona w leadzie, który pierwotnie
grał Jeff, to jeszcze całościowo prezentuje
się o wiele gorzej. Straciła większą
część swojej werwy, mocy i intensywności.
Teraz to wszystko brzmi po prostu
średnio. Niestety mimo to, jest to nadal
jeden z lepszych momentów na nowym
albumie. Przesłuchałem to wydawnictwo
wielokrotnie, starając się do niego
przekonać i znaleźć w nim jakiś sens.
Niestety, bezskutecznie. Dalej nie kminię
jak Slayer mógł popełnić takie bezeceństwa
jak "Vices", "When The Stillness Comes"
- które nota bene jest paskudztwem
najniższych lotów, "Piano Wire", "You
Against You" czy "Pride in Prejudice".
Niestety, wszystkie wymienione w tej
recenzji elementy są dowodem na to, że
nie złoży się dobrego albumu, gdy na siłę
chcemy do niego włożyć tyle ułomności.
Płaskie wokale Arayi, brak pomysłu na
aranżacje praktycznie wszystkich utworów,
nudne motywy, brak interesujących
patentów, przewaga słabszych kawałków
nad tymi lepszymi, ba - Slayer na "Repentless"
nie nagrał ani jednego(!) kawałka,
który byłby dobry od początku do
końca. W każdym King (bo to on tworzył
muzykę) musiał coś spieprzyć: dać
nudny motyw, pochwalić się swym brakiem
pomysłu czy zwyczajnie zacząć męczyć
bułę. O solówkach Kinga nawet nie
wspominam, bo to stały słaby motyw w
muzyce Slayera, z tym że, tak jak już
wspomniałem, o ile tak do końca lat
osiemdziesiątych zbytnio nie drażnił, to
teraz jest prawie nie do zniesienia.
Aktualnie King brzmi jeszcze bardziej
jak początkujący gitarzysta niż na "Hell
Awaits"! O, ale za to oprawa graficzna
jest ładna! "Repentless" jest albumem
zwyczajnie słabym. Starałem się wydobyć
z niego to, co najlepsze, ale trudno
się rzeźbi w rozwodnionym błocie. Są tutaj
elementy, które nie są do końca złe,
lecz nie jest ich za dużo i są porozsiewane
po całym albumie. Dominuje za to nuda
i dojmujące partactwo. Nie jest to "The
Real Metal-Hammer and The Album
of The Year" jak nazwał tę płytę niemiecki
Metal Hammer. Jest to rozczarowująco
mizerny produkt. (2)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Soldier - Defiant
2015 Self-Released
Soldier to dinozaur w Wielkiej Brytanii.
Zespół z Northapmton, swego czasu dołożył
swoje pięć groszy, do budowania
sceny spod znaku Brytyjskiego metalu.
Wprawdzie nic wielkiego nie zrobił, ani
nie osiągnął, gdyż wydał zaledwie jakieś
demka i single. Panowie po ponad dwudziestu
latach, zreflektowali się jednak i
stwierdzili, że warto wydać swój pierwszy,
długogrający krążek - "Sins of the
Warrior". "Defiant" to trzeci i najnowszy
album anglików. Jak prezentuje się jego
zawartość? Otóż zaczyna się całkiem
obiecująco. "Conquistador" to fajny
otwieracz, z chwytliwym refrenem i nieźle
rozbudowanymi partiami instrumentów.
Wszystko brzmi przestrzennie i porządnie.
Co mnie uderzyło od samego
początku, to niezbyt charyzmatyczny i
monotonny wokal. Moje obawy niestety
sprawdziły się… Wokal dość szybko zaczyna
nużyć. Barwa jest w porządku,
natomiast sposób prowadzenia głosu jest
po prostu nudny. Mało ekspresyjny i płaski,
co bardzo rzutuje na ogólne wrażenie.
Dodatkowo facet ma momentami
niezbyt przyjemną, lekko "lalusiowatą"
manierę, która po drugim przesłuchaniu
materiału, zaczęła mnie po prostu
wkurzać. Dobra, dajmy już mu spokój,
koleś nie jest przecież zły, tylko mi wyjątkowo
nie podpasował. Trudno. Obcując
z muzyką Soldier, nie można oprzeć
się wrażeniu, że to wszystko, to jednak x-
krotnie odgrzewany kotlet. Kotlet zawsze
spoko, ale ileż można. Na "Defiant" nie
ma za bardzo nic, co mogłoby na dłużej
zwrócić moją uwagę, czy czymś szczególnym
mnie przyciągnąć. Może "Concrete
Wilderness" i "A light to see the Darkness"
wyróżniają się na plus. Są to bowiem wolniejsze,
bardziej epickie kompozycje, w
których zespół wypada na prawdę nieźle.
Reszta jest po prostu fajna i tylko fajna.
Ja już tylko fajnych rzeczy nie szukam.
Mimo wszystko będę obiektywny, bo to
dobra płyta, i dam jej dobrą notę. Choć
mnie osobiście nie porywa. (4)
Przemek Murzyn
Sonic Prophecy - Apocalyptic Promenade
2015 Maple Metal
Wszystkich, którym klimaty fantasy kojarzą
się z galopadą warto odesłać do
Sonic Prophecy. Ta amerykańska ekipa
opowiadająca historie ubrane w takie
tytuły jak "Legendary", "The Warriors
Heart" czy "Born of Steel and Fire" nie
celuje ani w "melodyjny" power metal, ani
w marszowe granie pod Majesty. To
swojego rodzaju symfoniczny metal oparty
na pompatycznych aranżacjach oraz
średnich tempach. Mimo, że cały krążek
sprawia jednolite wrażenie, jest to koncept
album złożony z bardzo różnorodnych
stylistycznie kawałków, od zaaranżowanych
symfonicznie ballad, przez
hard'n'heavy á la późna Avantasia po
współczesny heavy metal w stylu powiedzmy
Firewind. Co więcej, mimo, że na
płycie dominują podniosłe utwory oblane
klawiszowym sosem syntetycznych smyczków,
Sonic Prophecy nie ucieka od
wyeksponowania tej metalowej strony
swojej muzyki: w miksie wyciąga na wierzch
klangujący bas, wplata dynamiczne
riffy. Także wyrazisty wokal Shane'a
Provstgaarda oddala Sonic Prophecy
od tradycyjnego pojęcia symfonicznego
metalu kojarzonego głównie z żeńskimi
wokalami. Facet ma w głosie coś z
Scheepersa, coś z Kiske'go a nawet
odrobinę z Howe'go. Niewątpliwie
"Apocalyptic Promenade" to płyta wielu
odcieni, dojrzała i różnorodna. Grupa nie
bała się rozpocząć płyty 12-minutowym
kolosem ani wpleść do i tak barwnych
klawiszy dodatkowe instrumentarium
folkowe. Niemniej jednak na pewno nie
jest to krążek dla tych, którzy oczekują
klasycznego heavy metalu. (3,8)
Spectrum - XV
2015 Art-Media
Strati
Spectrum to zespół istniejący od końca
lat 90, ale debiutujący pełnowymiarowym
CD dopiero kilka miesięcy temu.
Album "XV" niejako podsumowuje dotychczasowy
dorobek zespołu, będąc też
jednocześnie nowym początkiem historii
grupy. Tworzą ją doświadczeni muzycy,
tak więc nie ma mowy o jakimś niewypale,
ale rewelacji też nie doświadczymy.
Panowie preferują bowiem solidny heavy/
thrash ("Łzy zatraconych", "4U"), chętnie
sięgając też do jego nowocześniej brzmiącej
odmiany ("Walka bez końca",
"RMZ"), tradycyjnego metalu (instrumentalny
"Pierwszy") czy momentami
nawet melodyjniejszego rocka ("Chwasty
z moich myśli"). Sporo tu naprawdę
interesujących riffów, solówki może są i
proste, ale klimatyczne i dobrze wpasowane
w struktury utworów, fajnie pomyka
też gitara basowa, chociażby w "Chwastach
z moich myśli" czy "Marnotrawny
powrócił", Konrad Moskal też daje radę
za mikrofonem - może poza drętwą melodeklamacją
w "Chwastach...". Tak więc
jeśli ktoś lubi Acid Drinkers, Hunter,
Illusion czy Panterę - warto sprawdzić
debiut ekipy z Sułkowic, o ile nie jest się
uczulonym na infantylne teksty w rodzaju:
"Przyszły złe dni/chmury na niebie/W
swoim szaleństwie/rozkręcam się/i nie ma
Ciebie..." ("4U") czy "Gdy Twoje sumienie
przynosi cierpienie Ci/Jest jeszcze nadzieja,
uchyla dla Ciebie drzwi" ("Trzynaste
powstanie"). (4)
Stash - A Matter Of Time
2015/1987 No Remorse
Wojciech Chamryk
Istniejący w drugiej połowie lat 80-tych
holenderski Stash doczekał się wówczas
tylko jednej kasety demo, by wkrótce pogrążyć
się w niebycie. Było to o tyle dziwne,
że zespół tworzyli muzycy znani m.
in. z Blackout czy Emerald, a w swej nowej
grupie proponowali całkiem udany
speed/power metal. Reaktywowany niedawno
w oryginalnym składzie zespół
postanowił przypomnieć na początek swe
dawne dokonania, nagrywając materiał
przygotowywany w 1987 roku na debiutancki
LP. Zabieg to zawsze kontrowersyjny,
jednak w przypadku Stash zdecydowanie
opłacił się, gdyż "A Matter Of
Time" to album ze wszech miar udany.
Wygląda na to, że muzycy po prostu
nagrali w dobrym studio swe stare utwory,
co przydało im mocy i zadziorności -
bez kombinowania, urozmaicania na siłę
aranżacji i tym podobnych, zwykle chybionych,
zabiegów. Wyszło więc klasycznie,
by nie rzec szlachetnie, zarówno w
tych szybkich, zadziornych numerach,
jak: "There's Another World" czy "Piece Of
The Action" jak i miarowych rockerach.
Zespół preferował zresztą średnie tempa,
co potwierdzają rozpędzający się stopniowo
"By The Light Of Fire", niesiony nie
tylko gitarowym, ale też organowym riffem
"Waiting For The Night" czy patetyczny
- kłania się MSG młodszego Schenkera
- utwór tytułowy z partiami fortepianu.
Z kolei w krótkich utworach instrumentalnych
mamy dowody na szerokie
horyzonty muzyków: "Intro" to miniatura
z gitarą a' la Paco de Lucía, zaś "Prelude"
i "Outro" są zakorzenione w muzyce klasycznej.
Mamy też sześć utworów bonusowych,
to jest oryginalne nagrania demo
z lat 80-tych - całkiem nieźle brzmiące i
dające możliwość porównania z nowymi
wersjami. (5)
Starblind - Dying Son
2015 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Szwedzi kochają tradycyjny metal nie
mniej od, słynących z zamiłowania do
tego gatunku, Niemców, a dobre zespoły
grające tam niczym w latach 70-tych i
80-tych minionego wieku można już tam
liczyć na przysłowiowe kopy. Dwa lata
146
RECENZJE
temu dołączył do nich Starblind, który
w tak krótkim czasie dorobił się już
dwóch albumów studyjnych. Ten nowszy
to nagrany na żywo w studio "Dying
Son", rzecz , która na pewno przemówi
do fanów wielbiących brzmienie i styl
wczesnych lat 80-tych. Już singlowy "A
Dying Son" jasno udowadnia, że idolami
muzyków są panowie z Iron Maiden, w
dodatku z tych pierwszych lat istnienia,
czasów debiutu, "Killers" czy "The Number
Of The Beast". Dudniący charakterystycznie
bas, gitarowe unisona, partie
perkusji, zadziorny śpiew na modłę
Di'Anno - gdyby nie plastikowy, niestety
typowy dla obecnych czasów sound bębnów,
zdradzający, że to współczesna produkcja,
naprawdę mógłbym zastanawiać
się, czy to nie jakaś archiwalna perełka
sprzed lat. W kolejnych siedmiu utworach
panowie nadal bawią się w dość wysokiej
klasy tribute band Maidenów, z
kulminacją w postaci trwającego 11 i pół
minuty "The Land Of Seven Rivers Beyond
The Sea", czyli ich wypisz, wymaluj
"The Rime Of The Ancient Mariner". Fakt
faktem, że słucha się tej płyty świetnie,
ale jak dla mnie za dużo tu jednak Maiden,
za mało Starblind... (3,5)
Wojciech Chamryk
Starsoup - Bazaar Of Wonders
2013 Sublimity
Niestety, wbrew tytułowi cudów nie ma
się co po tej płycie spodziewać. Muzyków
tej rosyjskiej, istniejącej od czterech lat i
debiutującej niniejszym CD w roku
2013, grupy inspirują ponoć dokonania
Metalliki i Dream Theater. Wzorce to
godne naśladowania, słychać też na
"Bazaar Of Wonders", że grać panowie
potrafią, jednak ta - stworzona przy
udziale całego tłumu wokalistów i sidemanów
- płyta, delikatnie mówiąc, rozczarowuje.
Nie ma tu bowiem niczego co
przyciągnęłoby uwagę na dłużej, ot, tak
marna kopia, w dodatku wykonana na
kolanie i bez polotu. W dodatku zespół
próbuje chyba złapać za ogon kilka przysłowiowych
srok: zaczyna progresywnym
metalem, ale w "Angels" mamy też obok
czystego śpiewu również growling, "Ain't
No Superman" ma w sobie lekki posmak
jazzu, ale też partie... rapowane, "Road
To Sunset" z saksofonem w roli głównej
to zrzynka z muzyki tanecznej lat 70-
tych, "Voices Of The Wind" to właściwie
pop przechodzący w dynamiczny funk.
Owszem, ta partia basu pierwsza klasa,
ale robi się z tego stylistyczny misz-masz,
zresztą to Amerykanie wymyślili takie
granie czterdzieści lat temu i to oni są w
nim najlepsi. Sytuacji nie ratują orientalny
w klimacie instrumental "Bazaar" czy
zróżnicowany "Cradle Of War" z fajnymi
wejściami saksofonu, bo kto w dzisiejszych
czasach będzie słuchał trwającej 55
minut płyty dla ciekawszych 2-3 numerów?
Dwóch muzyków Starsoup gra też
w Distant Sun - panowie, skoncentrujcie
się na power/heavy metalu, to wychodzi
wam znacznie lepiej. (2,5)
Steel Raiser - Unstoppable
2015 Iron Shield
Wojciech Chamryk
Uwielbiam muzykę lat osiemdziesiątych.
Tamten feeling, piękne, emocjonalne solówki
i szybkie jak bolid Formuły 1 riffy.
No, ale na Boga ileż można? Czy naprawdę
każdy zespół dziś grający taką muzykę
musi powielać schematy i grać w kółko,
w ten sam praktycznie sposób te same
akordy? Gdzie tu jakaś świeżość, innowacja,
oryginalność? Cokolwiek, co
pokaże, że jest to hołd tamtym czasom,
ale i pokazanie czegoś własnego? Niestety
tu na trzeciej płycie Steel Raiser tego
nie uświadczymy. W gruncie rzeczy
wszystko, co tu jest zostało zagrane przez
Judas Priest, Accept czy Gamma Ray,
ale przyjrzyjmy się dokładniej temu dziełu.
Pierwszy kawałek zaczyna się przewidywalnie,
ale wpada w ucho i dobrze
buja. Zwrotki szybkie na urwanie karku i
wchodzi całkiem przyjemny, do tego z
lekkim pirackim zaśpiewem pod koniec,
ale jednak jakiś taki miałki, czegoś brakuje,
jakby mocy. Drugi kawałek już wypada
lepiej. Od razu dostajemy w twarz mocnym
refrenem i tak jest praktycznie do
samego końca, jedyne zwolnienie tempa
jest w solówce, choć wciąż jest dość szybkie.
Bardzo dobry utwór w stylu Acceptu,
warto do niego wracać. "Fast As The
Light" to bardzo dobry tytuł dla tego numeru.
Szybki jak błyskawica, że poza
śpiewnym refrenem nie da się tu nic wyłapać,
przechodzi bez większego echa.
"Scent Of Madness" to typowy judasowy
killer. Co ciekawe na albumie znalazł się
w dwóch wersjach, w dodatkowej wersji
zmieniona została solówka i trochę linia
basu. Sam w sobie utwór naprawdę cieszy,
refren wpada w ucho, choć lirycznie
majstersztyk to nie jest, bo mówi o tym,
że adresat nie może uciec od przeznaczenia,
którym jest stosunek płciowy z podmiotem
lirycznym. Sztampa, nuda, ale
dobrze się śpiewa. Na uwagę zasługuje
na końcu dodanie lekko indiańskiego klimatu
poprzez grę na fletni Pana lub
czymś bardzo podobnym. Jeśli komuś
mało Judasów to następny utwór będący
półmetkiem albumu, kontynuuje tą tradycję,
lecz refren jest bardziej chóralny,
co przywodzi na myśl chociażby Def
Leppard. Sam tekst oczywiście jest wyrazem
tęsknoty do ukochanej. Nie ma tu
jakichś wielkich metafor, ukrytych sensów.
"Thousand Blades" to kolejny szybki
utwór, który trochę kojarzy mi się z Manowarem.
Najciekawsze w nim są partie
wokalne, które w końcu nie kopiują wyłącznie
Roba Halforda i Marka Tornillo,
ale jest w końcu jakaś odmienność i Alfonso
Giordano stara się śpiewać w sposób
bardziej teatralny i trzeba przyznać,
że nadaje to utworowi pewnego uroku.
"Unstoppable" jak sama nazwa wskazuje
jest utworem, którego nie da się powstrzymać.
Pędzi tak szybko, że nie zwraca
uwagi na to czy nam wpadnie do ucha
i po niezłym refrenie pozostawia jedynie
niedosyt. "Mole Breaker" zaczyna się riffem,
który został już zagrany na tysiąc
sposobów. Sam utwór spogląda w stronę
Iron Maiden. Jeśli mi nie wierzycie, posłuchajcie
refrenem, którego linia melodyczna
jest zerżnięta z "Wildest Dreams"
Maidenów jeden do jednego. Początkowo
utwór sprawia dobre wrażenie, włącznie
z refrenem, ale gdy zdamy sobie
sprawę skąd znamy tą melodię, pojawia
się grymas na twarzy. "The Last Tears" to
najlepszy, najbardziej oryginalny i odmienny
utwór na tej płycie. Dostajemy
utwór będący skłonem w stronę gothic
metalu i takich zespołów jak Type O Negative
- posłuchajcie sobie wokalu, który
bardzo mocno przypomina świętego pamięci
Petera Steela. Dodatkowo w refrenie
śpiewa kobieta, której głos przypomina
mi głos dziewczyny, która śpiewała w
"Erased" Paradise Lost. Od samego początku
do końca kawałek trzyma w napięciu
i zapada w pamięć. Podsumowując
"Unstoppable" to niezły materiał, ale
poza "The Last Tears" mocno odtwórczy,
co momentami męczy i nudzi. Na szczególną
uwagę zasługuje okładka, która jest
bardzo ładna, kolorowa, ale trochę kiczowata,
co jednak pasuje do całości albumu.
Wracając do albumu owszem, można
posłuchać, ale po kilku przesłuchaniach
pojawia się wniosek, że jednak lepiej
wrócić do starych, klasycznych albumów
i katować je do porzygu. (3)
Grzegorz "Gargamel" Cyga
StormHammer - Echoes Of A Lost
Paradise
2015 Massacre
Sześć lat przerwy dzieliło czwarty i piąty
album niemieckich power metalowców.
Szczególne znaczenie zdaje się tu mieć
zmiana wokalisty, chociaż od razu warto
zaznaczyć, że w StormHammer często
dochodziło do zmian za mikrofonem, a
nowy nabytek Jürgen Dachl sprostał
wyzwaniu. Co ciekawe ten wokalista
wcześniej występował w zespołach stricte
heavy metalowych czy thrashowych,
tymczasem w power powerowej stylistyce
czuje się jak ryba w wodzie, a w dodatku
ostrzejsze, zarówno wokalnie jak i muzycznie,
kompozycje "Fast Life" czy "Black
Clouds" zdają się sugerować jego niebagatelny
wpływ na ostateczny kształt
"Echoes Of A Lost Paradise". Zresztą w
innych utworach też nie brakuje siarczystych
riffów ("Bloody Tears", "Promises"),
ale zespół nie zapomina też o
swych korzeniach, proponując rozbudowane
utwory o symfonicznym, wspartym
partiami chóru klimacie ("Glory Halls Of
Valhalla", "Leaving"), klimatyczne ballady
("Into Darkest Void", oparta na partii
fortepianu "The Ocean"), pojawiają się
też lżejsze, bardziej przebojowe utwory
jak tytułowy czy "Stormrider". Dlatego
też po "Echoes Of A Lost Paradise" mogą
spokojnie sięgnąć nie tylko fani zespołu,
ale też szeroko rozumianego, melodyjnego,
acz nie pozbawionego ciężaru,
tradycyjnego metalu. (4,5)
Wojciech Chamryk
Stormhold - Battle Of The Royal Halls
2015 Art Gates
Już od jakiegoś czasu wiadomo, że Szwecja
nie tylko death czy black metalem
stoi, a takie zespoły jak: Wolf, Hammerfall,
Enforcer, Portrait, Sabaton, Helvetets
Port, Falconer czy Ram dumnie
reprezentują swój kraj w bardzo silnej
światowej konkurencji, wstydu mu przy
tym nie przynosząc. Panowie ze Stormhold
też pewnie marzą o takiej karierze,
ale stawiając sprawę jasno: zbyt wielkich
szans na to nie widzę. I nie chodzi w żadnym
razie o to, że nie potrafią grać, brakuje
im pomysłów, etc. Przysłowiowy sęk
w tym, że jest poprawnie i nic poza tym,
co przy ilości obecnie istniejących zespołów
oraz podejściu do muzyki współczesnych
fanów, spektakularnych sukcesów
zespołowi nie zapowiada. Co gorsza zbytnie
zapatrzenie w Iron Maiden ("Tales
Of Astral", rozwleczony, 11-minutowy
utwór tytułowy) czy Helloween ("Legions
Of The Brave") nie przekłada się na
coś równie elektryzującego jak dokonania
w/w zespołów, a Filip Peterson okazuje
się wokalistą o niezbyt interesującym,
pozbawionym odpowiedniej mocy, głosie,
rozkładając na łopatki choćby "Destiny's
Calling". Nie przekreślam ich od razu
tylko dlatego, że to ich pierwszy album,
a cudownie archetypowe dla lat 80-
tych "King (Born Out Of Madness)" i
"Godric Hammerfist" dowodzą jednak, że
może coś z tego jeszcze być. Na razie: (3)
Stormzone - Seven Sins
2015 Metal Nation
Wojciech Chamryk
Stormzone jest heavy metalową kapelą z
Irlandii Północnej. Tenże zespół obraca
się w stylistyce tradycyjnego heavy metalu
z melodyjnym zacięciem i śpiewnymi
wokalami. Nowy album, zatytułowany
"Seven Sins", jest czwartym w dorobku
Irlandczyków i trzecim, który obraca się
wokół wątku Death Dealera, postaci z
której Stormzone zrobiło swoistą maskotkę.
W tej odsłonie Death Dealer jest
Dr. Dealerem - obwoźnym handlarzem
miksturami. Dwanaście utworów koncentruje
się na jego postaci i jego działalności.
Ponieważ Stormzone lubuje się w
tego typu koncepcyjnych opowieściach
muzycznych, tak i tutaj mamy dość
bogatą warstwę fabularną tekstów. A tutaj
jest srogo z fabułą. Główną postacią
jest Dr. Dealer, obwoźny sprzedawca tajemniczych
mikstur, podróżujący wespół
z różnymi równie tajemniczymi przydupasami
swym ołowianym dyliżansem.
Jeżdżąc nocą i zawsze przyjeżdżając do
poszczególnych miast tuż przed wschodem
słońca, gość robi za wędrownego
handlarza. Jednak to nie jest kolejny "Dr.
Stein makes funny creatures", bo się okazuję,
że gość ma także inny cel w swej
podróży niż sprzedawanie wywarów z
dupy grzechotnika. Przybywając do poszczególnych
miast, Dr. Dealer ma już
na celowniku paru jegomościów, którym
chce sprzedać swoje najbardziej "specjalne"
eliksiry. Tymi typami są ludzie,
którzy są szczególnie okrutni względem
swoich dzieci, w większości dlatego, że
ich pociechy są chore lub zdeformowane
w jakiś sposób - trzymane po piwnicach i
strychach, i tam dręczone. Wyrodni rodzice
dostają propozycję wypicia jednego
z siedmiu eliksirów - swoistego symbolu
siedmiu grzechów. Pięć z nich nic nie
zrobi, a jeden wydłuży ich życie i zagwarantuje
pozbycie się wszelkich trosk,
lecz któryś spośród tych siedmiu jest
śmiertelną trucizną dla ducha i ciała. W
sumie nie wiem po co to wszystko, bo do
RECENZJE 147
tego dochodzi jeszcze onieśmielająco piękna
asystentka Dr. Dealera, która sama
włamuje się do tych domów z tymi umęczonymi
dziećmi, uwalnia je i dokonuje
krwawej zemsty na ich rodzicielach. I tak
od miasta do miasta. Wszystko ładne i w
ogóle, ale pamiętajmy, że przede wszystkim
album muzyczny jest - no właśnie! -
muzyczny. Jak więc jest z tą muzyką?
Tutaj akurat nie ma zaskoczeń, Stormzone
brzmi tak samo jak brzmiało na poprzednich
płytach: takie bardziej melodyjne
U.D.O. zderzone z bardziej melodyjnym
Metal Inquisitor. Kompozycje
są jaskrawe i melodyjne, choć jeszcze
nie przekraczające tej granicy "przemelodyjkowania",
która byłaby już nie do
zaakceptowania. Główny nacisk został
położony na głośne, wysokie, melodyjne
wokale oraz gitarowe leady. Same riffy
gitarowe są na ogół dość proste, choć nie
jest tak źle w tym temacie jak, dajmy na
to, w późniejszym Helloween, no i nie
mają także tej dozy cukierkowatości. Bas
jest słyszalny, lecz rzadko się rozstaje ze
ścieżką gitary rytmicznej. To wszystko
okraszają fajne solóweczki, które mają
wszystko to, co trzeba, by się podobały.
Tego albumu należy słuchać jako całości.
Opowiada spójną historię i poszczególne
utwory wpisują się w jej poszczególne
epizody. Mimo, iż album jest zróżnicowany,
to jednak, jak w przypadku większości
concept albumów, trudno jest
wskazać jednoznacznie, które kompozycje
wyróżniają się na tle innych. Każdy
utwór po prostu ma do spełnienia ściśle
określona rolę i już oderwany od całości
nie prezentuje się tak samo jak wtedy,
gdy jest jedną z części większej całości.
Innymi słowy - poszczególne utwory nie
zapadają raczej w pamięć, lecz robi to cały
album. "Seven Sins" nie jest złą płytą,
gdyż jest tutaj kawał rzemieślniczej roboty
i fajna wizja oraz pomysł na heavy metal.
Nie jest to granie, którego słuchałbym
na co dzień w domu. Brakuje temu
wszystkiemu pazura. Muzyka Stormzone
jest jakaś taka ugrzeczniona i niemrawa.
Nie rzuca się do gardła, nie wyszarpuje
bebechów, nie wgniata w ścianę.
Poprawne, melodyjne granie, bez nudy i
tyle. Są jednak momenty, które chwytają
za serduszko - np. szybki i apodyktyczny
"Abandoned Souls" czy niesamowita gra
solowa w "Raise the Knife". Takich momentów
jest więcej, lecz najlepiej wypadają,
gdy się całego albumu słucha po
prostu "jednym ciągiem". Plusem jest to,
że całość trzyma ogólnie dobry poziom -
nie uświadczymy tutaj jakiś krzywych
opcji w postaci wyraźnie słabszych utworów.
Stormzone prezentuje równe, rzemieślnicze
podejście. Ich nowa płyta Nie
jest onieśmielającym albumem - jest zwyczajnie
po prostu dobra. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Strange Here - II
2015 Minotauro
Ot ciekawostka: zespół powstał w roku
ubiegłym, debiutuje za sprawą długogrającej
płyty, ale nosi ona tytuł "II". Być
może ma to związek z wydanym lata temu
solowym albumem "Strange Here?"
lidera grupy Alexandra Scardaviana,
warto też przy tej okazji wspomnieć, że
muzyk to doświadczony, znany ze współpracy
z liderami Death SS, Paulem
Chainem i Steve Sylvestrem. Dlatego
zawartość "II" nie rozczarowuje w najmniejszym
stopniu, bo Scardavian i wspomagający
go basista i gitarzysta Domenico
Lotito, proponują wyśmienity
doom metal najwyższej próby. Mroczny,
posępny i monumentalny, niczym z pierwszych
płyt Black Sabbath czy Candlemass
("Still Alone", "Shiftless"), ale podszyty
też specyficzną, demoniczną aurą
("Kiss Of Worms", "Born To Lose"). Ciekawie
brzmią też próby urozmaicenia zawartości
"II" innymi elementami: transowo/psychodeliczny
"Black, Grey And
White" jest oparty na brzmieniach akustycznych
oraz Hammondach i organach
grającego gościnnie Enri Zavalloniego,
"Acid Rain" to doom o nieco orientalnym
posmaku, a "Only If..." to nie
tylko najdłuższa i najbardziej urozmaicona,
w sporej części balladowa, kompozycja
na płycie, ale też gościnny popis gitarzysty
Reda Crotalo. Siedem utworów,
a jeden lepszy od drugiego, bez wypełniaczy
i nawet zbędnej nuty - dla doomstersów
jazda obowiązkowa. (5,5)
Stratovarius - Eternal
2015 earMusic
Wojciech Chamryk
No dobra, przyznam się. Nie jestem obiektywny
wobec Stratovariusa, zawsze
wspierałem ten zespół nawet w najtrudniejszych
momentach. Zwątpiłem jedynie
w jednej chwili (wiadomo w jakiej). Z
tego powodu staram się wywinąć z recenzowania
albumów tego zespołu. Nie
zawsze mi się to udaje, a zwłaszcza ostatnio.
Pisząc o Finach silę się na bezstronność,
ale czy to mi wychodzi... to już inna
sprawa. Pierwsze dźwięki otwieracza
"My Eternal Dream", a szczególnie brzmienie
klawiszy, nie nastraja mnie najlepiej,
są one po prostu przaśne. Jednak z
czasem kawałek przeradza się w szybką
dynamiczną kompozycję, z ciekawymi
motywami oraz melodiami podszytymi
symfoniką i neoklasycyzmem. Generalnie
standard do jakiego ten zespół przez
lata nas przyzwyczaił. O dziwo z biegiem
trwania krążka jest równie dobrze.
Muzyków stać aby kolejne kawałki były
utrzymane na tym samym poziomie, aczkolwiek
stanowiły różnorodne propozycje
dla odbiorcy. Może to zdziwić co niektórych,
bo od kilku lat ciągnie się za tym
zespołem opinia, że od dawna nie nagrał
nic dobrego. Prawda wydaje się inna.
Stratovariusowi po tym, jak jego były
lider prawie rozmontował band, udało się
stanąć na nogi. Serwuje nam muzykę, do
której przyzwyczaił swoich fanów, ciągle
na niezłym poziomie. Na swój sposób
jest przewidywalna i oczywista, jakby nie
było, melodyjny power metal nie wymyślono
w tym roku. Mimo wszystko Finów
ciągle stać na interesujące i intensywne
utwory, pomysłowe aranżacje i cała
gamę, nigdy nie kończących się dobrych
melodii. Niby to wspomniana norma, ale
czasami przebija się echo dawnej chwały,
chociażby w takim "Lost Without A Trace"
czy "Man In The Mirror". Niewiele
jest smuteczków, co parę albumów
wstecz było regułą. Mowa tu o wolnym,
nastrojowym "Fire In Your Eyes". W takim
klimacie utrzymana jest też środkowa
część finałowego epickiego kolosa
"The Lost Saga", ale to już zupełnie inny
wymiar. Starzy muzycy Timo Kotipelto
i Jens Johansson kolejny raz udowadniają
swoje wybitne umiejętności. Młodzież
w sekcji dowodzi, że są więcej niż solidną
podporą. Zaś gitarzysta Matias Kupiainen
wręcz zaczyna doganiać swoich
starszych kolegów jeśli chodzi o muzyczny
kunszt. Nie mówiąc o jego własnym
ciekawym brzmieniu. Produkcja "Eternal"
to też standard, wyśmienita fińska
szkoła. Pozostaje mi powtórzyć, że trzeba
życzyć sobie aby Stratowarius jak
najdłużej nagrywał tak rzetelne albumu,
a od czasu do czasu przeskoczył na wyższy
"level". (4)
\m/\m/
Sudden Flames - Under The Sign Of
The Alliance
2014 Maple Metal
Dobrze wiedzieć, że w Kanadzie heavy/
power metal wciąż ma się całkiem nieźle.
Oczywiście lata 80-te ubiegłego wieku to
już bardzo odległa, szczególnie dla
młodych muzyków, przeszłość, ale nie
zmienia to faktu, że dźwięki z tamtych
czasów wciąż rozbrzmiewają w salach
prób, na koncertach i z płyt takich jak
"Under The Sign Of The Alliance". Nie
zamierzam udawać, że mamy tu do
czynienia z jakimś arcydziełem czy obajwieniem
na miarę dawnych legend - to
klisze, ale zagrane z serducha i bardzo
fajnie się tych utworów słucha. Jest ich
dziewięć i najfajniej wypadają według
mnie te, w których zespół porzuca lżejsze,
melodyjne powerowe patenty na
rzecz bardziej surowego grania, zwłaszcza
mroczny "Pilgrims Of Steel", rozpędzone
"Warrior Of Hell" i "Freedom"
oraz dłuższe, bardziej epickie, "Beyond" i
zamykający całość numer tytułowy. A
ponieważ wydali tę płytę już półtora
roku temu to kto wie, może niebawem
zaskoczą nas longiem numer trzy, w dodatku
jeszcze ciekawszym? (4,5)
Sunlight - My Own Truth
2015 Total Metal
Wojciech Chamryk
Sięgnąłem po tę płytę bo Grecy z Sunlight
mieli grać heavy metal. No i grają,
ale jest to odmiana bardzo melodyjna, z
dużymi wpływami neoklasycznymi, hard
rocka i europejskiego power metalu, oraz
z pewną dozą progresji i AORu. Gdy
człowiek kojarzy z heavy metalem ostrą
jazdę bez trzymanki, to trochę czasu
trzeba poświęcić, aby do tej sytuacji się
przyzwyczaić. Później też nie jest łatwo,
bo owa różnorodność, nie pozwala odebrać
jednoznacznie dźwięków muzyków
z Sunlight. Cały ten puzzel zaczął układać
się w konkretną całość, gdy przez
przypadek skojarzyłem, że taki "Earthquake"
bardzo przypomina dokonania
Royal Hunt. Właśnie to wyobrażenie,
pozwoliło ustawić na odpowiednich torach
twórczość tego heavy metalowego
zespołu z Grecji. W tym kontekście zupełnie
inaczej spostrzega się też znaczenie
progresji w dokonaniach Sunlight.
Bowiem greccy muzycy bardzo sprawnie
poruszają się w swojej różnorodności,
choć zupełnie inaczej niż to się przyzwyczailiśmy
w wypadku głównych nurtów w
progresywnym metalu, czy też w ambitniejszym
power metalu. Właśnie to stanowi
o sile tego zespołu, o ich oryginalności
i własnej ścieżce w świecie muzyki.
Swoją wielobarwność nie tylko zaznaczają
poprzez dotykanie wielu stylów, ale
też sięgając po wiele form muzyczny, a
także liczne rozwiązania aranżacyjne.
Mam podejrzenia, że dla fana ogarnięcie
takiej ferii dźwięków jest dość trudne.
Mimo dość melodyjnej sfery, w której
porusza się band, to ta muzyczna wielorakość
może być dużą przeszkodą w zdobyciu
większej popularności. Ogólnie
kompozycje są ciekawe, zagrane rewelacyjnie.
Każdy muzyk, z sekcji rytmicznej,
klawiszowiec, gitarzysta i śpiewak mają
niesamowity warsztat. Ludzie w studio
też nie zawiedli, przygotowali produkcję,
która zapewniła "My Own Truth" najwyższą
jakość. Generalnie mimo obiekcji
album ten bardzo mnie zaciekawił, na
tyle, że jestem bardzo zainteresowany
dalszymi losami Sunlight. No i nie wierzcie
tym, co będą starali się przekonać
was, że ten grecki zespół gra heavy metal.
Zdaje się, że dużo lepiej będzie go traktować,
jako przedstawiciela ambitniejszego,
hard rocka, heavy metalu czy power
metalu, a może nawet melodyjnego
progresywnego metalu. Przede wszystkim
w ten sposób łatwiej traficie do m-
uzyki tej kapeli. (4)
Symphony X - Underworld
2015 Nuclear Blast
\m/\m/
Amerykański band Symphony X od ponad
dwudziestu lat wytycza ścieżki swojej
twórczości proponując słuchaczom
styl oparty na metalowym fundamencie,
który jednak ewoluuje w określonych
ramach każdego albumu. Dlatego atrybuty
heavy, thrash, symphonic, speed, prog,
power towarzyszą kolejnym wydawnictwom
kwintetu, publikowanym dosyć
wstrzemięźliwie w 4-5 letnich cyklach.
Początki grupy nie były wcale "usłane
różami", z trudnością znaleziono wydawcę
debiutu aż w dalekiej Japonii, a skład
podlegał personalnej fluktuacji. Sytuacja
ustabilizowała się dosyć szybko, praktycznie
w momencie edycji drugiego albumu
"The Demnation Game", gdy do zespołu
dołączył znakomity wokalista Russell
Allen, który wywarł istotny wpływ
na wykrystalizowanie się stylu grupy,
podkreślającego klasyczne inklinacje
Symphony X. Później kwintet dzięki
uporowi i ciężkiej pracy szlifował swój
muzyczny charakter, dokładając do niego
symfoniczne piękno w symbiozie z bezkompromisowymi,
twardymi i surowymi
riffami, znakomite patenty melodyczne i
niebanalną tematykę tekstów, których
autorem od początku był współzałożyciel
formacji, gitarzysta Michael Romeo.
Rozgłos uzyskali po wydaniu płyty z numerem
katalogowym "trzy", zatytułowanej
"The Divine Wings Of Tragedy", na
której zespół zaproponował swój pierwszy,
epicki utwór, ponad 20-minutowy
epos tytułowy. Było to także pierwsze
świadectwo inspiracji twórców mitologią
antyczną, oraz wykonanie projektu koncepcyjnego.
Do idei concept albumu
Romeo i koledzy wracali wielokrotnie na
następnych albumach. Cztery lata fani
musieli czekać na premierowy materiał,
który pojawił się 24 lipca 2015 roku, sygnowany
nazwą "Underworld", ale po
148
RECENZJE
wysłuchaniu ponad godziny muzyki
można dojść do konkluzji, że warto było.
Album, zawierający jedenaście kompozycji
świadczy o profesjonalizmie i dojrzałości
kwintetu, którego muzyka nic
nie straciła na świeżości, dynamice, melodyjności,
oddziaływując emocjonalnie
także na słuchaczy. Tym razem zespół
nie podążył utartą ścieżką i zrezygnował
z tworzenia concept-albumu, rozumianego
jako spójna i zamknięta w swojej
strukturze historia. Owszem, tematyka
krąży wokół zagadnień poruszonych w
dziele Dantego "Boska Komedia", koncentrując
się przede wszystkim na micie
o Orfeuszu i Eurydyce. Romeo zainteresował
się symboliką piekła, dążąc w
poszczególnych utworach do znalezienia
wspólnej płaszczyzny, na której mogłyby
egzystować treści emocjonalne świadczące
o tym, że potrafimy zejść do samego
piekła za kimś bądź za czymś, co uważamy
z naszego punktu widzenia za ważne.
Już operowa, symfoniczna "Uwertura",
emanująca mrokiem, tajemniczością,
z potężnym, "klasztornym" chórem
staje się czytelnym, monumentalnym
znakiem, że będziemy mieli do czynienia
z projektem teatralnym, dramatycznym,
w którym brzmienia symfoniczne znajdują
idealny kompromis z dźwiękami,
których korzenie leżą w gatunku
ciężkiego heavy metalu i jego mutacjach.
Trudno o bardziej trafną w swoim klimacie
symfoniczno - rockową oprawę dla
dyskusji o piekielnych żywiołach. Od
pierwszych sekund udało się wykonawcom
wykreować nastrój grozy, niesamowitości,
który towarzyszy słuchaczom w
kolejnych odsłonach. I gdy po "Overture"
mogą rodzić się jeszcze jakieś wątpliwości,
w jakim muzycznym kierunku podąża
Symphony X, tak po "Nevermore" niepewność
pęka jak przekłuty balon. Od pierwszej
sekundy zostajemy "zgwałceni" potęgą
thrashowego, mega agresywnego
intro, z ultra szybkimi riffami i "salwami"
perkusji, druzgocącej szybkością uderzeń
przestrzeń dźwięków w istną sieczkę. Do
tego Allen wykrzykujący brutalnym tonem
pojedyncze słowa jak uzurpator
chcący przywłaszczyć sobie wszelkie
prawa do rządzenia ludzkimi emocjami.
Jedynym elementem "rozświetlającym"
mroczny klimat jest genialnie melodyjny
refren, w którym pojawia się tytułowe
hasło "Nevermore". Godny podziwu jest
sposób, w jaki wokalista potrafi bezkolizyjnie
przejść ze skandowanego tekstu do
sympatycznej melodii refrenu. Poraża dynamika
i kosmiczna prędkość gitary, kontynuowana
w następnym akcie "Underworld",
w którym także Russell Allen
"drze papę", jakby go obdzierali ze skóry.
Muzycy prowokują grzmoty, krzesają
dźwiękowe iskry, jakby unicestwiony
świat wpadał w ziejącą ogniem, piekielną,
wielką "dziurę". Słuchanie tak intensywnej
muzy to nie lada wyzwanie dla
zmysłów. Dlatego "Without You" stara się
nas uwieść w nieznane kapitalną melodią,
przy której tysiące mrówek rozpoczyna
swój marsz donikąd po naszej skórze.
A w drugiej części kompozycji, gdy
wokalistę wspierają wygenerowane chóry,
leżymy z zachwytu na łopatkach. Na
najnowszym albumie Symphony X momentów
gigantycznej euforii estetycznej
jest bez liku. Co rusz "jak diabeł z pudełka"
wyskakuje genialny riff, gwałtowne
przejście w strefę łagodności, by za moment
ruszyć z kopyta szarpiąc bezlitośnie
strefę piekielnej ciszy. A gdy wraz z
zespołem docieramy do "Swansong" nic
nie gwarantuje nam, że pod wpływem
emocji i niebotycznego piękna tego magicznego
utworu pozostaniemy dalej przy
zdrowych zmysłach. Cudo, które wzrusza
do łez! Kto stawi czoła temu ślicznemu
kawałkowi, przebijając jego urodę?
Nie widzę, nie słyszę! Romeo przebiera
paluszkami po strunach z prędkością
światła i z precyzją szwajcarskiego zegarka.
A fortepianowa wstawka Michaela
Pinnelli, który w finale jak samotny
aktor pozostaje na wyimaginowanej scenie
sam? Palce lizać! A gdy tak ułożeni w
marzeniach w błogostanie "Swansong"
czekamy na epilog, dostajemy na rozbudzenie
kafarem "Legend" prosto w łeb.
Dopiero teraz możemy trzeźwieć po "pomroczności
jasnej"! Do kolejnego przesłuchania!
(5,5)
Tad Morose - St. Demonius
2015 Despotz
Włodek Kucharek
Poprzednia płyta Tad Morose była
zagadką. Zespół miał kilkuletnią przerwę
w działalności, doszło do poważnych
roszad w składzie, z grupy odszedł charakterystyczny
i nadający wiele sensu Tad
Morose, Urban Breed. O ile "Revenant"
odpowiedział na pytanie o nowy rozdział
w dziejach Szwedów, o tyle "St. Demonius"
jest już tylko jego pokłosiem. Zespół
rozpoczął nowy rozdział i wszystko
wskazuje na to, że właśnie tak będą
wyglądać jego najbliższe lata. To znaczy -
zespół będzie tworzył kolejne kopie "Revenant"
w zasadzie nie wracając to tego,
czym był za ery Breeda. Podobnie jak w
przypadku poprzedniczki, płyta została
absolutnie zdominowana przez Ronny'
ego Hemlina. Ten wykonawca znany
poprzednio głównie ze Steel Attack ma
tak hegemoniczny głos, jak mało który
heavy metalowy wokalista. Owszem,
śpiewa potężnie, mocno, charakterystycznie,
ale swoim mocarnym, przetaczającym
się jak głos organów pod kopułą
katedry głosem, przesłania pozostałe
składowe muzyki. Często osoby mało zainteresowane
muzyką słysząc jakiegoś
wokalistę w nowym zespole, twierdzą, że
ów zespół brzmi jak stary zespół nowego
wokalisty. Niejednokrotnie kompletnie
nie mają racji. W tym jednak przypadku
ten mechanizm właśnie tak działa - Tad
Morose z Hemlinem brzmi jak Steel
Attack. Do tego nowego oblicza Szwedów
dobrze jest podejść na zasadzie tabula
rasa. To po prostu nowy zespół, którego
ze starym łączy tylko zbieżność nazwy.
I choć lubią nami rządzić emocje,
warto podejść do tego nowego Tad Morose
nie jak do Tad Morose. Usłyszeć
dobre technicznie granie, masywne i ciężkie
riffy, przestrzenne brzmienie, po
prostu niezły, współczesny heavy metal.
Płytę cechuje głębokie, mocne, lecz nie
toporne brzmienie podkreślane przez
ciężkie riffy i rozmaszysty sposób śpiewania
Hemlina (naprawdę łapię się na tym,
że podobnie 9 lat temu pisałam o Steel
Attack). Mam jednak wrażenie, że cała ta
pełna rozmachu i swojego rodzaju bombastyczna
kreacja gubi nośność płyty.
Słuchanie "St. Demonius" na dłuższą
metę męczy. Pomijając niewielką zmianę
stylistyki, zespołowi brakuje wdzięku, finezji
i nastrojów kreowanych przy poprzednim
duecie gitarzysta Daniel Olsson
i Urban Breed. Naprawdę trudno
wyzwolić się od porównań. (3,8)
Tanagra - None Of This Is Real
2015 Self-Released
Strati
Tanagra powstała w Portland pięć lat temu.
Amerykanie na warsztat wzięli power
metal. W sumie nic w tym dziwnego,
w Ameryce gra się niezły power metal.
Nie zdumiewa również to, że ich inspiracje
sięgają przede wszystkim do melodyjnego
europejskiego power metalu
(tego z przełomu wieków). Takich kapel
już parę słyszeliśmy, chociażby Cellador.
Jakkolwiek nie jest to nagminne. Inna
sprawa, że Amerykanie nie zawsze sprawdzają
się w takim graniu. Muzycy z Tanaga
starają się aby ich muzyka, mimo
konkretnych wzorców miała ich własny
sznyt. Poniekąd udaje się im dzięki temu,
że jednak wplatają wpływy US metalu i
ogólnie lat osiemdziesiątych, chętnie
uciekają w epickie klimaty oraz starają się
aby kompozycje były urozmaicone. Nieźle
operują też nastrojami i tempami.
Niestety budują przez to kolosy typu
"The Path To Talmor" (ponad dwanaście
minut). Nie zawsze jest to przekonywujące,
bowiem Amerykanie eksponują
proste środki i łatwo wpadające w ucho
melodie nad te bardziej wysublimowane i
eksponujące technikę. Być może melodyjny
power metal w Ameryce jest nadal
atrakcyjną formą muzyczną, ale tu w
Europie jest zgoła inaczej. Teraz, aby
zaistnieć na tej scenie należy się bardzo
postarać. Natomiast muzycy z Tanagra
zdecydowanie skupiają się na ogranych
patentach i schematach, co prawda tych
najlepszych, ale nam europejczykom doskonale
znanych. Także odbiór debiutanckiego
albumu Amerykanów z Portland
jest niejednoznaczny. Instrumentaliści
mają opanowany warsztat na bardzo
przyzwoitym poziomie. Trochę gorzej
jest z wokalistą. Ogólnie głos Toma Socia
brzmi całkiem nieźle, są jednak fragmenty,
gdzie jest zupełnie bezbarwny.
Chwała Amerykanom, że nie zatrudnili
klawiszowca. Produkcja i brzmienie także
jest przyzwoite. "None Of This Is
Real" to nie najgorsza propozycja z
współczesnego melodyjnego power metalu.
W tym roku słyszałem już kilka zdecydowanie
gorszych. Nie jest to jednak
album, który pozwala na rekomendacje
Tanagry. Nieźle? Przyzwoicie? Przed
Amerykanami dużo roboty... (3)
Tank -Valley Of Tears
2015 Metal Mind
\m/\m/
Pewnie niewielu było optymistów wierzących
w siłę uderzenia tego brytyjskiego
zespołu po ubiegłorocznych zmianach
składu. Tak jak wymiana sekcji rytmicznej
(nowi muzycy to basista Blind
Guardian Barend Courbois i były perkusista
Sodom, Bobby Schottkowski) nie
jest pewnie aż tak traumatycznym doświadczeniem,
to już strata takiego frontmana
jak sam Doogie White nie rokowała
Tank najlepiej. Tymczasem ZP
Theart (ex Dragonforce) nie dość, że
błyskawicznie znalazł wspólny język z
zespołowymi weteranami Mickiem
Tuckerem i Cliffem Evansem, ale też
stał się współtwórcą niemal całego materiału
i godnym następcą Szkota. Muzycy
zapowiadali swoisty tunning stylu Tank i
coś rzeczywiście jest na rzeczy, bo na
"Valley Of Tears" królują mocarne, majestatyczne
utwory i średnie tempa. Tak
na dobrą sprawę zespół rozpędza się tylko
w dwóch numerach: surowym, niesionym
potężnym riffem i punktującym
basem "Heading For Eternity" i bardziej
melodyjnym "World On Fire". Wyróżniają
się też potężny utwór tytułowy z przebojowym
refrenem, równie chwytliwe
"Eye Of A Hurricane" i "Living In Fantasy".
Czasy eksperymentów z lat 80-tych
grupa podkreśla w "Make A Little Time" z
bluesowym wstępem i niemal rockowym
klimatem w rozwinięciu, zaciekawia też
żwawy instrumental "One For The Road"
z gitarowym udziałem Jima Durkina
(Dark Angel). I chociaż nie ma tu mowy
o powrocie do czasów świetności/popularności
Tank z czasów trzech pierwszych
LP's, to jednak "Valley Of Tears"
bez dwóch zdań zasługuje na miejsce
obok nich. (5,5)
Ten - Isla De Muerta
2015 Rocktopia
Wojciech Chamryk
"Isla De Muerta" to 12 album studyjny
brytyjskich hard rockowców z Ten. Jak
na 19 lat, które upłynęły od premiery
debiutanckiego "X" wynik to znakomity,
tym bardziej, że ukazywały się też rozmaite
EP-ki, kompilacje czy też płyty live
zespołu Gary'ego Hughesa. Wygląda
jednak na to, że znacznie korzystniejszym
rozwiązaniem dla Ten, a przede
wszystkim dla jego fanów, byłoby zwolnienie
tempa, ponieważ ostatnie płyty
grupy nie porywają. Oczywiście wydawca
w materiałach promocyjnych może i musi
rozpływać się z zachwytu nad kolejnym
dziełem "gigantów brytyjskiego hard
rocka", nie zmienia to jednak faktu, że
"Isla De Muerta" niemal w całości wypełnia
wtórna, pozbawiona mocy i totalnie
bezduszna muzyka. Jak dla mnie ten
album rozpoczyna się tak na dobre dopiero
od utworu numer siedem, to jest
połączonych instrumentalnego "Karnak"
o pięknej, orientalnej melodii oraz monumentalnego,
łączącego hard rocka z bardziej
progresywnym podejściem, "The
Valley Of The Kings". Wrażenie robi też
rozpędzony, typowy dla lat 80. "Angel Of
Darkness", mogą podobać się organowe
pasaże w "Tell Me What To Do" czy
emocje w głosie Hughesa w balladowych
fragmentach "This Love", ale jak na
trwającą ponad 60 minut płytę to doprawdy
niewiele. Poza tym, jeśli już coś zaczyna
odstawać in plus od, mocno przeciętnej,
zespołowej średniej, to albo jest
to zżynka z Ozzy'ego O. ("Acquiesce")
czy Scorpions ("The Last Pretender") w
bonusowym "We Can Be As One" też pobrzmiewają
echa innego utworu, wielkiego
przeboju lat 70. "Seasons In The
Sun". Zespół nie do końca ma też sprecyzowaną
wizję stylistyczną, bo miota się
od typowego AOR/pop rocka lat 80. aż
do bardziej nowoczesnych, nasyconych
mroczną elektroniką patentów, nierzadko
w obrębie tego samego utworu ("Revolution"),
przeciąga te utwory w nieskończoność
(7 minut to zdecydowanie za długo,
choćby dla nudnego jak flaki z olejem
"The Dragon And Saint George"), mimo
trzech gitarzystów w składzie nie ma
mowy o jakimś mocniejszym uderzeniu,
a całości tego dość nędznego obrazu dopełnia
nijakie, totalnie syntetyczne brzmienie
- bez mocy, pazura i typowego dla
hard rocka ciosu - nawet wyśmiewany w
RECENZJE 149
latach 80. amerykański Poison brzmiał
mocniej i klarowniej. (2)
Tentation - Tentation
2015 Inferno
Wojciech Chamryk
Pierwsza rzecz, która przyciąga uwagę to
okładka. Lubię ten klimat. Jest w niej coś
tajemniczego, niepokojącego, zwiastującego
coś niezwykłego i mrocznego zarazem.
Mimo, że jest to tylko EPka, za
którymi z natury nie przepadam, miałem
spore oczekiwania co do materiału. Nie
zawiodłem się. Abstrahując od tego, że
bardzo lubię francuski heavy pokroju
Killers, Melediction, Satan Jokers czy
Nightmare, dźwięki zawarte na "Tentation"
od razu mnie kupiły. Wprawdzie
nie jest tak mrocznie jak zapowiada grafika,
ale za to bardzo, ale to bardzo klasycznie.
Nie ma żadnych eksperymentów,
chłopaki jadą po starych, dawno już
sprawdzonych schematach i wychodzi im
to na dobre. Występują niedociągnięcia,
głównie w postaci wokalu, ale nie psuje
to ogólnej koncepcji wydawnictwa. Muzycznie
często miałem skojarzenia z tradycyjnym
NWOBHM, co stanowi tylko
dodatkowy atut. Momentami jest dość
siermiężnie, momentami melodyjnie, ale
cały czas z pazurem i do przodu. Wyjątek
może stanowić bardziej urozmaicony
"Spectre de lumiere", który wprowadza
nieco wspomnianej już wcześniej i oczekiwanej
przeze mnie mrocznej aury. Bardzo
miłym akcentem jest zamykający
płytkę, cover kultowej francuskiej kapeli
- H Bomb - "Double Bang" z rewelacyjnej
płyty "Attaque" z 1984 roku. Brzmi
świeżo i porywająco. Mocno trzymam
kciuki za rozwój kariery tych chłopaków,
bo widzę że wzorce mają dobre, a i warsztat
nie najgorszy. Wszystko idzie w dobrym
kierunku, a ja czekam na pełną,
długogrającą płytę. (4,5)
The Deep - Premonition
2015 Self-Released
Przemysław Murzyn
Gdyby zestawić zdjęcie londyńskiego
bandu The Deep, z informacją, iż nagrał
on właśnie debiutancką płytę mogłoby to
wzbudzić lekkie zaskoczenie, gdyż muzycy
bynajmniej na młodzieńców nie wyglądają.
I faktycznie, trzon kapeli stanowią
muzycy znani z formacji Deep Machine,
która zakończyła działalność w
roku 1982. Minęło bagatela 30 lat i panowie
w słusznym już wieku postanowili
dokonać czegoś na kształt reaktywacji a
że nazwa Deep Machine jest już w użyciu,
nazwali kapelę po prostu The Deep.
Zatem "Premonition" to debiutancki album
nagrany przez dojrzałych muzyków.
I przyznać trzeba, że od pierwszych
dźwięków doskonale to słychać. Szlachetne
granie na pograniczu hard rocka i
klasycznego heavy metalu z dużym szacunkiem
do klasyki gatunku (Dio, Saxon,
Thin Lizzy). Trzeba od razu jednak
zwrócić uwagę, że The Deep robią to naprawdę
stylowo, brzmią współcześnie a
kompozycje w większości robią bardzo
dobre wrażenie. Próbkę możliwości zespołu
otrzymujemy już w otwierającym
album, rozpoczynającym się motorycznym
riffem "The Rider", gdzie udany
refren zdobią nie mniej udane, stylowe
chórki. Jeszcze większy potencjał przebojowości
zapewnia kolejny w zestawie
"You Take My Breath Away", imponujący
melodyką i niezwykle chwytliwymi wielogłosami.
Refren to jakby coś z pogranicza
hard rocka i glam metalu. Podobnie
"Night Stalker", który oparty jest na klasycznym
rockowym riffie, jednak ciekawie
przełamanym podkręceniem tempa w
środkowej części. Utwór ten dodatkowo
wzbogacono rozbudowaną solówką gitarową.
"Cold Hearted", to delikatne obniżenie
tempa, coś w rodzaju rockowej ballady
jednak zaraz po nim klasycznie gitarowy
"All I Want" i jeszcze bardziej rozpędzony
"Out Of Touch" ze świetnym refrenem
i melodią na długo pozostającą w
głowie. Na osobne słowa uznania zasługuje
wokalista Tony Coldham, dysponujący
mocnym, czystym wokalem świetnie
osadzonym w stylistyce zespołu. Utwór
tytułowy to już bez owijania w bawełnę
czysty, klasyczny heavy-metal z gitarami
w stylu Iron Maiden (przywodzi na myśl
"Aces High") i długą rozbudowaną solówką,
która jednak z nóg nie zwala. Album
trzyma wysoki poziom do końca za sprawą
takich numerów, jak mocno bujający
"Spellbound", zaczynający się nastrojowo
i pięknie się rozwijający "Saga", czy "Turn
Me Loose" z kolejnym niedającym spokoju
głowie refrenem. Ostatnie dwa wspomniane
utwory pokazują też umiejętność
zespołu do tworzenia utworów o nieco
bardziej złożonej strukturze. Bez względu
jednak na to, czy grają krótko i treściwie,
czy kombinują, na albumie "Premonition"
niemal wszystko im się udaje.
Naprawdę solidny album dla fanów melodyjnej
strony mocy! (5)
Tomek "Kazek" Kazimierczak
The V - Now or Ever
2015 Frontiers
Tej pozycji nie znajdziecie na stronie
metal-archives. Mimo, że w nagrywaniu
"Now or Ever" brali udział tacy muzycy
jak Tony Martin, Leather Leone czy
Mike LePond z Symphony X, nie jest to
płyta metalowa. Sprawczynią "zamieszania"
jest wokalistka Benedictum, Veronica
Freeman, a zespół "The V" to jej
solowy projekt, w którym wzięli udział
przeróżni muzycy ze świata metalowego i
rockowego. Właśnie to drugie słowo jest
kluczem do rozwiązania zagadki. Członkini
Benedictum znana z drapieżnych
wokali podkreślających moc i ciężar riffów
tego kalifornijskiego zespołu postanowiła
nagrać zupełnie lekką, hard rockową
płytę. Przypomina to nieco sytuację
Doro, która po rozwiązaniu Warlock
poszła w lżejsze granie, a towarzyszyli jej
czasem sami muzycy jej macierzystej formacji.
Veronica ma jednak tą przewagę,
że jej zespół nie rozwiązał się, a droga
jaką obrała jest jej pomysłem-odskocznią,
inaczej niż w przypadku Doro, której taka
droga została poniekąd narzucona
przez producentów. "Now or Ever" sprawia
wrażenie płyty rock'n'rollowo rozkołysanej,
odrobinkę bluesującej, bliskiej
estetyce rocka lat osiemdziesiątych.
Ogólny klimat i brzmienie krążka może
kojarzyć się z klasycznymi płytami Dokken
(zresztą w nagrywaniu "Now or Ever"
brał udział Jeff Pilson). Oczywiście nad
albumem unosi się duch Benedictum
wywołany typowymi dla Freeman linami
wokalnymi ale zapewne też obecnością
Johna Herrery jako producenta, który
zajmował się także produkcją ostatniej
płyty Benedicum. Ten wspomniany
duch Benedictum najmocniej wybija się
w "Rollercoaster", który jest też najbardziej
"metalowym" utworem płyty. Na
drugim biegunie znajdują się bardzo subtelne
kawałki takie jak "Starsihine", "Love
Sholud be to Blame" czy "L.O.V.E.". Gdyby
nie głos Veroniki, który jak wiadomo,
jest jak dzwon i udział metalowych
muzyków mających wciąż inklinacje do
cięższego riffowania, "Now or Ever" byłaby
rzeczywiście delikatną płytą. Zwłaszcza,
że czuć w niej "kobiecą rękę|,
głównie w przestrzeni tekstów. Swoją
drogą, bardzo mądrze uczyniła Veronica
wyraźnie oddzielając swoje dwa zespoły
od siebie i umieszczając teksty o miłości
w "The V". Mimo, że nie jest to nadzwyczajna
płyta, jest dobrze zagrana,
świetnie brzmiąca i podkreślająca atuty
mocnego wokalu Veroniki Freeman. Na
deser polecam "Kiss my Lips" zaśpiewany
w duecie z Leather Leone. Dwa silne kobiece
głosy w jednym numerze robią wrażenie.
(3,5)
Thundermother - Road Fever
2015Despotz
Strati
Pamiętacie Vixen? Amerykanki grały typowy
dla swojej epoki hard rock. Nawet
gdy nagrały reunionowy krążek w 1998
roku nagrały go w typowej dla epoki -
tym razem lat dziewięćdziesiątych - stylistyce.
Choć Thundermother pod wieloma
względami przypomina Vixen, jest to
jednak zespół-rekonstrukcja. Ich muzyka
współcześnie naśladuje granie sprzed 30,
a nawet 40 lat. Szwedki założyły formację
w 2010 roku, a omawiany "Road Fever"
to ich drugi krążek. Płyta - jak na
szwedzkie warunki przystało - brzmi
doskonale, przejrzyście, mocno a jednocześnie
naturalnie, wręcz analogowo. I
choć wyraźnie Szwedki wzorują się na
stylistyce swoich sławnych poprzedniczek,
nie ma w nich cienia lukrowatej
słodkości typowej dla drugiej płyty Vixen.
"Road Fever" to dziesięć absolutnie
dynamicznych, energetycznych numerów
hard'n'heavy, mogących powstać we
wczesnych latach osiemdziesiątych, a
przy dobrych wiatrach nawet i w siedemdziesiątych.
Płyta trzyma tempo, wciąga
jak odkurzacz i budzi chęć skoku prosto
pod scenę na koncercie. Ta przecież prosta
muzyka jest napisana tak, żeby jednocześnie
podtrzymywać płomień klimatu
"tamtej" epoki, a z drugiej strony
zachwycać witalnością i nośnością.
"Road Fever" wprost roznosi energia, a
mocy muzyce dodaje zadziorny głos Clare
Cunningham i jej awanturnicze linie
wokalne. W pierwszej chwili można odnieść
wrażenie, że Thundermother to
kolejny zakochany w oldschoolu band. Z
drugiej jednak strony, takie granie, zwłaszcza
na północy Europy, właśnie świeci
tryumfy. Być może jednak Thundermother
jest właśnie typową formacją
swojej epoki? (4)
Strati
Tony Tears - Follow The Signs Of The
Times
2015 Minotaurao
Tony Tears to projekt włoskiego gitarzysty
i klawiszowca ukrywającego się
pod tym pseudonimem, który jednak po
serii solowych wydawnictw połączył swe
siły z pełnym składem. Efekt to album
"Follow The Signs Of The Times",
wypełniony trzema kwadransami doom
metalu, ale z odniesieniami zarówno do
rocka progresywnego jak i psychodelicznego.
Czasem jest więc mocarnie, patetycznie
i niezwykle majestatycznie
("Mark Of Evil", "Covenant Of The Lords
Of The End"). Niekiedy na plan pierwszy
wysuwają się też wpływy pionierów ciężkiego
rocka z przełomu lat 60-tych i 70-
tych ("The Road To Research"), są bardziej
klimatyczne, częściowo balladowe
utwory ("Blind Love For A Medium"), ale
eksperymentalne podejście lidera grupy
jest najbardziej słyszalne w mrocznych
utworach instrumentalnych, w których
Tony Tears zagrał na wszystkich instrumentach.
Już "Intro (Sighs Of Times
Fear)" zapowiada niezłą jazdę, czego potwierdzeniem
są tajemnicze "Outro (The
Awakening Of The Soul)", syntezatorobasowa
miniatura "Deep Misantrophy"
oraz przede wszystkim hipnotyczny
"Demonic Puppets". Dlatego jeśli ktoś gustuje
w mocarnym doom metalu i takich
demonicznych klimatach, to "Follow
The Signs Of The Times" czeka na niego
z pełną gwarancją satysfakcji. (5)
Trinakrius - Introspectum
2015 Pitch Black
Wojciech Chamryk
Jakoś ta się dziwnie składa, że te najbardziej
klasycznie grające zespoły działają
gdzieś na peryferiach muzycznego
rynku, nierzadko w małych miejscowościach,
bądź na prowincji danego kraju.
Podobnie jest w przypadku Trinakrius,
który na Sycylii pogrywa sobie - z przerwami,
bo z przerwami, ale już od 20 lat -
klasyczny doom metal. "Introspectum"
jest czwartym albumem foramcji z Palermo,
pierwszym z nowymi muzykami,
którymi są: wokalista Francesco Chiazesse,
gitarzysta Valerio Frosini i basista
Ivan Bologna. Wygląda jednak na
to, że z racji zblizonego wieku i niezłych
umiejętności szybko znaleźli wspólny
język z liderem grupy, perkusistą Claudio
Florio, co przełożyło się też na jakość
siedmiu utworów tworzących nową
płytę. Oczywiście nie ma tu mowy o
czymś zaskakującym, bowiem Włosi proponują
archetypowy, możn aby rzec klasyczny
doom metal, pełen nawiązań i odniesień
do dokonań Black Sabbath czy
Candlemass. Jest więc mrocznie, posępnie
i majestatycznie, sporo w tym melodii
i surowych riffów, solówki też są niezgorsze.
Pojawiają się też pewne urozmaicenia,
w postaci akustycznego, balladowego
"Within The Silence" w klimacie
150
RECENZJE
Dio/Deep Purple, do wczesnego okresu
Dio nawiązuje też najszybszy na płycie,
dynamiczny "Facing The Mirror". Udany
album, warto dać mu szansę. (4,5)
Wojciech Chamryk
U.D.O. - Navy Metal Night
2015 AFM
To już trzecia koncertówka Dirkschneidera
na przestrzeni trzech ostatnich lat.
Trochę tego sporo, jednak "Navy Metal
Night" to wydawnictwo wyjątkowe w jego
przepastnej dyskografii. Jest to zapis
specjalnego koncertu, który U.D.O. dał
w lutym 2014 roku ze wsparciem orkiestry
i chóru niemieckiej marynarki wojennej.
Nie jestem jakimś mega fanem takich
kooperacji, ale muszę przyznać, że ta
akurat wypadła bardzo dobrze. Jeśli
chodzi o dobór utworów to mamy tu
zbiór największych hitów w twórczości
U.D.O. Nie zabrakło więc takich numerów
jak "Independence Day", "Heart of
Gold", "Animal House", "Faceless World"
czy "Future Land". Warto zaznaczyć, że
tym razem Udo obył się bez żadnego
kawałka Accept co moim zdaniem było
dobrym posunięciem. Te numery ograne
były w nieskończoność, a tak zrobiło się
miejsce dla równie świetnych kompozycji
jego obecnej grupy. Wszystkie zabrzmiały
znakomicie i naprawdę potężnie w
nowych aranżacjach. Publiczność też jest
dobrze słyszalna dzięki czemu faktycznie
czuć, że jest to nagranie live. Sam Udo
jest w rewelacyjnej formie i mam nadzieję,
że obyło się bez zbyt dużej ingerencji
w studio. Nie obyło się oczywiście bez
gościa, którym była tutaj, co chyba nie
jest żadnym zaskoczeniem, Doro Pesch.
Pojawiła się w balladzie "Dancing with an
Angel" i był to bardzo pozytywny występ.
Oprócz klasycznych utworów U.D.O. są
tu też instrumentalne kompozycje zagrane
przez samą orkiestrę. "Das Boot", "In
the Hall of the Mountain King" i "Ride",
bo o nich mowa, idealnie wpasowały się
w dramaturgię tego koncertu i stanowią
udane przerywniki między numerami
metalowymi. Nie jest to wydawnictwo
(jeden krążek DVD i dwie płyty CD) z
gatunku "must have", ale podejrzewam,
że każdy prawdziwy fan muzyki Dirkschneidera
ma już je na półce. Zresztą
wszyscy ci, którzy lubią jakiekolwiek połączenie
muzyki klasycznej z rockową
lub metalową również powinni się zainteresować
"Navy Metal Night", bo jest
to jedno z lepszych tego typu wydawnictw
jakie ostatnio słyszałem. (5)
Maciej Osipiak
Ugly Kid Joe - Uglier Than They Used
Ta Be
2015 Metalville
Starsi czytelnicy Heavy Metal Pages pamiętają
pewnie jeden z większych przebojów
1991 roku, "Everything About You"
z debiutanckiego MCD Ugly Kid Joe. Ci
młodzi Amerykanie zaprezentowali na
tej płytce więcej tak udanych utworów,
by wspomnieć choćby "Madman", oddali
też hołd klasykom z Black Sabbath, nagrywając
udaną wersję "Sweet Leaf". Pierwszy
album grupy "America's Least
Wanted", nagrany z gościnnym udziałem
Roba Halforda też okazał się sukcesem,
dzięki singlowym "Neighbor" i "Cats
In The Cradle", na albumie nie zabrakło
też oczywiście wcześniejszych przebojów
grupy. Potem była już jednak eksplozja
popularności grunge, co z jednoczesnym
spadkiem formy zespołu zaowocowało jego
rozpadem po wydaniu dwóch następnych
płyt. Niedawno Ugly Kid Joe zebrali
się na nowo, a "Uglier Than They
Used Ta Be" jest ich czwartym albumem.
Jak widać, zarówno okładka jak i
tytuł tej płyty, nawiązują bezpośrednio
do czasów ich największych sukcesów odnoszonych
dzięki "As Ugly As They
Wanna Be", ale wygląda niestety na to,
że muzycy nie mają zbyt wiele do zaoferowania.
Już sam fakt, że jednym z najlepszych
utworów na tym krążku jest
ognista przeróbka "Ace Of Spades" Motörhead,
zarejestrowana, podobnie jak
dwa inne numery, z gościnnym udziałem
smego Phila Campbella, o czymś świadczy.
Mamy też inny, całkiem niezły cover,
"Papa Was A Rolling Stone" rozsławiony
niegdyś przez soulową grupę
The Temptations, podany w mocarnopsychodelicznej
aranżacji. A numery
autorskie? Próżno tu szukać czegoś tak
przebojowego i porywającego, jak na
pierwszych wydawnictwach grupy, przeważają
bowiem rozlazłe, pozbawione
werwy ballady czy zwykłe, utrzymane
najczęściej w średnim tempie, błahe piosenki.
Czasem zespół potrafi zaskoczyć
turbodoładowaniem jak w końcówce
"The Enemy", fajnie brzmią "Let The Record
Play" czy "My Old Man", ale wtedy
wokalista Whitfield Crane niweczy to
wszystko nijakim, pozbawionym energii
śpiewem - jeśli ktoś kojarzy go jako pełnego
werwy młodzieńca z teledysku
"Everything About You", to może sobie
spokojnie darować "Uglier Than They
Used Ta Be" po odsłuchaniu dwóch w/w
coverów. (2,5)
Wojciech Chamryk
Vänlade - Rage Of The Gods
2015 Metalizer
Amerykańska ekipa uderza z drugim,
znacznie lepszym od debiutanckiego
"Iron Age", albumem. Słychać, że panowie
okrzepli, wiedzą co chcą osiągnąć i
dążą do wyznaczonego celu bez zbaczania
z trasy i jakichkolwiek kompromisów.
Efektem jest US power/tradycyjny heavy
metal, ale z coraz śmielszymi zapędami w
kierunku bardziej epickiego, majestatycznego
grania. Są one słyszalne zwłaszcza
w tych dłuższych, trwających 8-9
minut utworach jak "Aeons Of Madness"
czy "As Above, So Below", ale w numerach
typu tytułowy opener czy mroczny
"Carnicidal" też pojawiają się a to patetyczne
chóry bądź klimatyczne zwolnienia,
a nad tym wszystkim unosi się wszechobecny
klimat lat 80-tych. Recepta na
sukces Vänlade wydaje się prosta: zrezygnowanie
z pozbawionego polotu zwykłego
naśladownictwa idoli ze szczenięcych
lat na rzecz oddania im hołdu, jednak
nie z pozycji klęczek. Dlatego
wpływy Accept, Dio, Iron Maiden, Judas
Priest, Manowar bądź Riot są słyszalne,
ale dyskretne, zespół gra po prostu
swoje na bazie ich dokonań. Dochodzą
do tego siarczyste, speed metalowe
ciosy jak "Jaws of Life" czy "Hellrazor", a
wokalista Brett Blackout Scott z tym
szponiastym, zadziornym głosem pasuje
świetnie do każdej z odsłon Vänlade na
"Rage Of The Gods". Może więc Amerykanie
po roku 1990 znacznie spuścili z
tonu jeśli chodzi o klasyczne metalowe
granie, oddając prym różnej maści uzurpatorom,
jednak od kilku lat wygląda na
to, że sytuacja wraca tam do normy z
okresu circa 1984 roku - także dzięki
takim zespołom jak Vänlade. (5)
Wojciech Chamryk
Vexovoid - Heralds of The Stars
2014 Self-Released
Międzygalaktyczna przestrzeń. Przedwieczni.
Nowoczesna technologia. Włosi
z Vexovoid z miłości do Vektor'a, Obliveon'a,
science fiction i opowiadań Lovecrafta
stworzyli jeden z ciekawszych materiałów
roku 2014. Piętnaście minut kosmicznych
riffów, przenoszących słuchacza
pod przestrzenie wypełnione wyrównaną
sekcją rytmiczną, riffami na wzór
Obliveona (głównie tego z "From This
Day Forward") oraz wokalami pomiędzy
Vektor'em a Obliveon'em. Swój materiał
zaczynają dość pasującym do reszty
intrem "Sector 05", by następnie przenieść
się do inspirowanego Lovecraftowskim
"W Górach Szaleństwa" i "Zew
Cthulhu" utworu "The Great Slumberer".
Następnie zespół puszcza oczko do fanów
gier komputerowych w utworze
"Prophet of The Void". Początkiem końca
jest monolog poprzedzający kolejną nawałę
kosmicznych riffów utworu tytułowego.
Brzmienie albumu jest klarowne,
oparte na współbrzmieniu średnich rejestrów
gitar i wokalów. Trzyma się swojej
tematyki. Album skierowany do fanów
dobrego, choć już lekko utartego gatunku
technicznego thrashu, idealny do sesji ze
Starcraftem, Warhammer'em czy League
of Legends. Ode mnie (3,3), czekam
na więcej.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Virgin Steele - Nocturnes Of Hellfire
& Damnation
2015 SPV
David DeFeis zaczyna chyba odczuwać
upływ czasu, chociaż mając raptem 54
lata nie powinien być jeszcze wypalonym
weteranem. Tymczasem po wysłuchaniu
jego najnowszego dzieła zastanawiam się:
śmiać się czy płakać? Lider przywołuje w
materiałach prasowych albumy "Noble
Savage" i "Age Of Consent" jako te, do
których "Nocturnes Of..." odnosi się najbardziej,
dodając, że to ciężkie, pełne
energii, mroczne, melancholijne, agresywne
i gniewne dźwięki. Niestety, większość
z tych słów to bardziej pobożne życzenia
niż coś, co ma pokrycie w faktach.
Z rozrzewnieniem wspominam więc czasy,
kiedy Virgin Steele byli w stanie zaproponować
porywające, iście magiczne
dźwięki na wieloczęściowych konceptach
"The Marriage Of Heaven And Hell"
czy "The House Of Atretus", że o swoich
ulubionych płytach z lat 80-tych nie
wspomnę. Tu nie ma o tym mowy, mimo
tego, że już na zwykłej edycji "Nocturnes
Of..." mamy aż 14 trwających niemal
80 minut utworów. Większość z nich
brzmi niestety niczym niezamierzona
parodia stylu Virgin Steele, w dodatku
pozbawiona klasy i dawnej potęgi. Dość
powiedzieć, że pierwszy znośniejszy
numer pojawia się dopiero pod szóstym
indeksem, ale i tak "Devilhead" ma się
nijak do starszych dokonań grupy. Mamy
też swoiste covery, nagrane ponownie
"Queen Of The Dead" i "Black Mass"
Exorcist sprzed niemal 30 lat, ale, mimo
pewnych zmian, to też dla mnie niezrozumiałe
pociągnięcie. In minus zadziwia
też śpiew DeFeisa, również pozbawiony
mocy czy nawet cienia dawnej oryginalności,
a już nadmierne wykorzystywanie
w iluś utworach, kojarzącego się z warczeniem
baraszkującego szczeniaka,
"wrauu", budzi tylko uśmiech politowania.
Żeby było ciekawiej poza wydaniem
2LP z tą samą 14. utworów jest też dostępna
wersja 2CD, gdzie na dodatkowym
dysku mamy kolejne (15!) utworów,
w tym covery "Black Sabbath" i "Immigrant
Song", ale na szczęście wersja
promocyjna dotarła bez nich. (2)
W.A.S.P. - Golgotha
2015 Napalm
Wojciech Chamryk
Blackie Lawless ostatnimi czasy nie rozpieszcza
swych fanów. Poprzedni album
jego grupy ukazał się sześć lat po premierze
poprzedniego "Babylon", zawierającego
też przecież aż dwa covery na
dziewięć uworów. W dodatku na koncertach
W.A.S.P. ograniczali się zwykle do
odgrywania zestawu swych najbardziej
znanych utworów i szybko schodzili ze
sceny, a do tego złamanie nogi przez Lawlessa
w 2013 roku i długa rehabilitacja
też miały wpływ na przesunięcie daty
premiery CD "Golgotha". Tym razem
Blackie postarał się nieco bardziej, proponując
też dziewięć, ale w pełni autorskich,
długich i urozmaiconych kompozycji.
Niektóre z nich, jak choćby patetyczna
ballada "Miss You", pochodzą co prawda
z czasów albumu "The Crimson
Idol", ale ponieważ cały album utrzymany
jest w klimacie tej płyty, jak też
poprzedzającej ją "The Headless Children",
wszystko brzmi niezwykle spójnie.
Oczywiście od pierwszych taktów "Scream"
słychać, że to W.A.S.P., bowiem
Lawless nader chętnie korzysta z wypracowanych
przez lata schematów kompozytorskich
i aranżżacyjnych, ale tym razem
brzmi to wszystko dość świeżo, nie
brakuje nawet utworów w rodzaju "Last
Runaway" czy "Eyes Of My Maker", które
śmiało mogą konkurować z jego największymi
osiągnięciami. Sporo też na tej płycie
ballad, podniosłych refrenów i klawiszowych
brzmień - czasem niezbyt przekonywujących,
jak choćby "Fallen Under",
ale też robiących znacznie lepsze
wrażenie - tu wyróżniam "Hero Of The
World". Przejmująco wybrzmiewa też finałowa
ballada tytułowa, w której Lawless
śpiewa: "Jesus I need you now/Free me
I'm lost somehow/Oh, remember me today/I'm
RECENZJE 151
a leper left to hang". I pomyśleć, że to ten
sam człowiek, który deklarował kiedyś w
"Animal (Fuck Like A Beast)": "I'm the wolf
with the sheepsskins clothing/I lick my chops
and your tasting good/I do whatever i want to,
to ya/I'll nail your ass to the sheets"... Jak
widać 59-letni Lawless ma już zupełnie
inne priorytety i jego duchowa przemiana
zdaje się być czymś niezaprzeczalnym
- na szczęście jakość kolejnych płyt
W.A.S.P. na tym nie traci. (4,5)
Waken Eyes - Exodus
2015 Ulterium
Wojciech Chamryk
Czytając o zapowiedziach ze świata prog
metalu, wyczytałem, że w nowym projekcie
Wacken Eyes, wokalistą będzie Henrik
Bath. Nie powiem, wkurzyłem się.
Ledwo co wyprostowali sytuację na lini
Darkwater a Harmony, dając Henrik'
owi możliwość skupienia się na jednym
zespole, a tu proszę pan Bath ląduje w
nowym przedsięwzięciu. Na moją irytacje
niewątpliwie wpłynął fakt, że mocno
preferuje Darkwater i wszystko co może
zagrozić temu zespołowi wzbudza we
mnie agresję. Zacznijmy jednak od początku.
Na pomysł założenia Wacken
Eyes wpadł gitarzysta Tom Frelek. Z
resztą znakomity gitarzysta, który inspiracji
szukał wśród takich tuzów, jak
Joe Satriani, Paul Gilbert, Jimi Hendrix,
Stevie Ray Vaughan, Al Di Meola,
Michael Romeo, John Petrucci i
B.B King. Jego pomysłem było stworzenie
kapeli, która grałaby progresywny
metal, ciężki a zarazem melodyjny z narracją,
jak w muzyce filmowej. Od 2013
roku samotnie pracował nad materiałem
nagrywając dema ze swoimi pomysłami.
Inspiracji szukał w różnych mediach,
obrazach, filmach i muzyce. Głównie w
klasycznej i filmowej, wśród twórczości
Chopina, Mozarta, Stravinsky'ego,
Hansa Zimmera, Jamesa Newton Howarda
czy Danny'ego Elfmana. Słuchając
albumu "Exodus" to trzeba przyznać
szczerze, że osiągnął efekty wręcz oszałamiające.
Co prawda jest to wyśmienity
prog metal z głównego nurtu, w stylu
począwszy od Dream Theater aż po
wszystkie co bardziej wybijające się zespoły,
ale echa wspomnianych wzorców
też można się doszukać. Oczywiście Tom
asygnował wszystko swoim talentem,
także jak to bywa w tym nurcie słucha się
jego muzyki, jak coś świeżego, niebanalnego,
ożywczego i nowego. A jak to dobrze
wychodzi wystarczy się wsłuchać w
prawie dziewiętnasto minutową suitę
"Exodus". Dawno nie słyszałem tak dobrej
a zarazem długiej kompozycji. Fan takiej
muzyki z pewnością będzie miał podobne
wrażenia do moich. Oczywiście Tom
Frelek nie osiągnąłby takich rezultatów,
gdyby nie muzycy, których namówił do
współtworzenia Wacken Eyes. A to nie
byle jacy muzycy. Znakomity niemiecki
perkusista Marco Minnemann, którego
Tom wypatrzył, jak ten wspomagał
Paula Gilberta. Basista, Mike Lepond,
którego doskonale znamy z Symphony
X. No i wspomniany na początku Henrik
Bath. O klasie instrumentalistów nie
ma co więcej wspominać. O Henriku jedynie
napiszę, to że wypadł wyśmienicie,
choć inaczej niż w Darkwater. Bath dopasował
się do klimatu i wartości muzyki
Freleka, uwypuklając jej wszystkie atuty
i ukazując swoją do tej pory nie znaną
twarz. "Exodus" to bardzo dobry debiut
Wacken Eyes. Prog maniacy powinni
zapamiętać tę nazwę. (5,5)
War Agenda - Night Of Disaster
2015 MDD
\m/\m/
Akurat thrashowa płyta kapeli pochodzącej
z Niemiec nie może i nie powinna być
żadnym zaskoczeniem, jednak debiutujący
za sprawą "Night Of Disaster"
War Agenda nieco zaskakują. Nie, nie
jakimś szczególnym mistrzostwem czy
nowatorstwem, ale świadomą rezygnacją
z wpływów germańskiego thrashu na
rzecz nieco bardziej technicznego łojenia
rodem z Bay Area. Zapomnijcie więc o
surowym graniu z czasów pierwszych
LP's Destruction, Kreator czy Sodom,
Nils Nortmeyer wraz z kolegami mają
inne aspiracje. Łączą więc ostre, niewiarygodnie
szybkie i naprawdę bardzo agresywne
numery z histerycznym śpiewem,
takie z czasów wczesnego Slayera ("Sentenced"
czy tytułowy) z atakami w stylu
Exodus czy Heathen ("Axis Of Evil",
najbardziej urozmaicony i zróżnicowany
na płycie "Time Heals Nothing"). Wrażenie
robi też "Destiny Of A Mad Man" z
efektownymi solówkami, opener "Shot
To Pieces" też jest niezgorszy w kategorii
takiego zaawansowanego technicznie, ale
nie plastikowego thrashu. Dlatego, chociaż
zespół nieuniknął też bardziej
sztampowych, monotonnych numerów w
rodzaju "The Wait", to jednak debiut
mogą bez dwóch zdań odznaczyć po stronie
plusów swej, jeszcze niezbyt długiej,
kariery. (4)
Warsenal - Barn Burner
2015 Punishment 18
Wojciech Chamryk
"Barn Burner" to jeden z tych albumów,
obok których żaden fan, staro-szkolnego
amerykańskiego thrashu zagranego w
młodzieńczym stylu, nie powinien przechodzić
obojętnie. Kanadyjski Warsenal
stworzył półgodzinny album wypełniony
dziewięcioma kawałkami w thrash/speed'
owej stylistyce. Wstęp do "Dying On
Stage" jest zagrany na wzór Death Angel.
W "Hit'n'Run" mamy lekko "megadeth'owe"
podejście do kompozycji. Na
"Wars" znajdziemy jakieś tam inspiracje
Possessed. Na całym krążku doszukamy
się też innych znajomych elementów np.
z Whiplash'a, Exciter'a czy Destruction.
Te odniesienia są połączone wokalem
Mathieu, który przypomina Schmiera
z jego wczesnej działalności w Destruction
(co możemy chociażby usłyszeć
na "NightStalker") oraz z dość średnio-wysokim
brzmieniem gitar. Ogółem
brzmienie albumu jest w porządku, nie
czuć tej sterylności, na którą cierpią inne
nowofalowe thrash metale. Poza inspiracji
do wcześniej wymienionych zespołów,
na "Barn Burner" odnajdziemy masę
bluesowych zagrywek, sprawiającą, że ten
album ma swoje brzmienie. Tematy ogółem
są o niechęci do wojny, o koncertach,
itd. Warsenal stworzył także swój hymn,
"Unstoppable". Podsumowując, album w
znaczniej mierze korzysta ze stylów, które
wypracowały sobie takie zespoły jak
Death Angel (na debiucie), Exciter czy
Destruction. Nie jest to nadzwyczaj odkrywczy
krążek, aczkolwiek jest całkiem
porządny, posiadający parę świetnych riffów
i zasługujący na chwilę uwagi. Ode
mnie (4)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Wings Of Destiny - Time
2015 Power Prog
Pierwsze takty tego albumu prowadzą
nas do fantastycznego świata melodyjnego,
europejskiego power metalu. Odnajdujemy
w nim wszystko co znamy i co
kojarzy się nam z najlepszymi momentami
z Helloween, Gamma Ray, Stratovarius
czy Angra. Praktycznie całość zagrana
jest z speedową werwą (oprócz podniosłego
"I Saw An Angel Cry" i wolnego,
pełnego patosu i epickości "Nothing
Last Forever"), nie pozbawioną jednak
techniki, kunsztu a zarazem smaku.
Ambitne podejście do tematu odnajdziemy
praktycznie w każdym muzycznym
aspekcie. Od różnorodnych, wielowątkowych
tematycznie i stylistycznie
kompozycji, po przez zbiór wyrazistych,
finezyjnych melodii, niezwykłą intensywność
aranżacyjną, po wyśmienite techniczne
umiejętności instrumentalistów.
Melodyjny power metal z przełomu
wieków w zasadzie powiedział już wszystko,
tym bardziej z dużym zaskoczeniem
przyjmuję fakt, że jednak jeszcze ktoś z
tego nurtu potrafi zainteresować swoją
muzyką. Tak właśnie jest z kostarykańskim
Wings of Destiny (wcześniej
Destiny). Zespołowi w sukurs przychodzi
jeszcze umiejętne balansowanie między
mocą a melodyjnością. Nie przeszkadzają
też klawisze, które wypływają w nielicznych,
lecz potrzebnych momentach.
Jednak zdecydowanie ważniejszym atutem
tej kapeli jest wokalista Anton Derusso,
który swoim śpiewem dodaje i tak
nie małej już klasy. Jak już wspomniałem
do niedawna Kostarykańczycy działali
pod nazwą Destiny, a swój debiut "Time"
wydali w 2014 roku. Ze względu, że
włodarze Power Prog Records postanowili
wydać pod swoim szyldem ponownie
ten album, ze względów prawnych muzycy
zmuszeni zostali zmienić nazwę, a label
uatrakcyjnił krążek odświeżoną grafiką
i dodatkowym utworem, którym
ponownie jest "Fallen Angel" ale z gościnnym
udziałem Roborto Tirant'a znanego
z Labyrinth. "Time" to wyjątkowo
dobry album, co prawda jedynie dla wąskiego
grona ale zawsze... (4)
Witchbound - Tarot's Legacy
2015 El Puerto
\m/\m/
Nazwa tego niemieckiego zespołu znana
jest pewnie niewielu, bo to debiutanci.
Ale już o Stormwitch słyszało znacznie
więcej czytelników naszego pisma, bo to,
było nie było, germańska legenda tradycyjnego
metalu. Aż trzech muzyków
Witchbound: gitarzysta Stefan Kauffmann,
basista Ronny Gleisberg i perkusista
Peter Langer grało w klasycznym
składzie tej formacji, również drugi gitarowy
Martin Winkler ma za sobą krótki
epizod w Stormwitch, zaś skład dopełnia
doświadczony wokalista Thorsten
Lichtner. W/w panowie postanowili nagrać
album, który przygotowywał przedwcześnie
zmarły lider Stormwitch w latach
80-tych, gitarzysta Harald Spengler
a.k.a. Lee Tarot (1963-2013), jednak nie
zdołał już sfinalizować tego przedsięwzięcia.
"Tarot's Legacy" wykorzystuje więc
koncept opowieści Spenglera, traktującej
o dawnych czasach, Wikingach, magii,
polowaniach na czarownice, poszukiwaniu
św. Graala, etc., etc. Muzycznie
jest też całkiem zacnie, bo jeśli ktoś hołubi
wciąż kultowe "Walpurgis Night" i
"Tales Of Terror" Stormwitch, to znajdzie
na "Tarot's Legacy" sporo dźwięków
i utworów podobnej klasy, fani Grave
Digger, Helloween czy Blind Guardian
też nie będą rozczarowani. Mamy
tu zarówno szybką, ale melodyjną jazdę
("Dance Into The Fire", "Jester's Day"),
klimaty orientalne czy etniczne ("Mauritania",
"Holy Ground") i bardziej epickie
("To Search For The Grail"). Z kolei "Die
Sword In Hand" uderza surowością typową
dla metalu lat 80-tych, "Mandrake
Fire" i "Trail Of Tears" wiele zyskują
dzięki balladowym i akustycznym partiom,
a lżejszy brzmieniowo "Sands Of
Time" wzbogaca partia chóru. Są też nawiązania
do klasyki w miniaturze "Petite
Bouree", a "Keep The Pyre Burning" wzbogaca
gitarowe solo Oskara Dronjaka -
lidera Hammerfall i wielkiego dłużnika
Haralda Spenglera. (5)
Wojciech Chamryk
Witchsorrow - No Light, Only Fire
2015 Candlelight
Wszystko się zaczyna, wszystko się kończy.
Kończy się pewna era w historii
muzyki. Black Sabbath jak powszechnie
już wiadomo w przyszłym roku rozpocznie
trasę wieńczącą ich karierę. Skoro
tak się dzieje to może przydałoby się poszukać
jakichś następców, naśladowców,
którzy będą dalej kultywować tradycję
ciężkiego grania spod znaku Sabbath. W
dzisiejszych czasach ciężko znaleźć jakiś
młody zespół, który się zdecyduje na granie
doom metalu. Ale hej, właśnie wychylił
się Witchsorrow ze swoją trzecią
płytą. Spójrzmy, co ma nam ciekawego
do zaoferowania. Od samego początku
słychać, kim zespół się inspiruje. To
Black Sabbath pełną gębą, sam wokalista
dobitnie pokazuje, która era Sabbathów
jest mu bliska, duch Ozzy'ego ewidentnie
siedzi w jego gardle. Pierwszy,
krótki jak na ten album utwór jest dość
żywiołowy, trochę przypomina "Children
Of The Grave". Wchodzi bardzo łatwo
bez popity. Drugi utwór rozpoczyna serię
wolnych, długich utworów, których na
tej płycie mamy kilka. Początek brzmi
jak "War Pigs", widać, że chłopaki nieźle
się napatrzyli na Sabbatów, bo i pod koniec
słychać cytat z "Iron Mana". Mimo
dziewięciu minut trwania kawałek nie
nudzi, idealnie oddaje moc Sabbathów,
152
RECENZJE
ciężko, ale ciekawie, bo w połowie utworu
zespół wyraźnie przyśpiesza i odgrywa
wcześniej wspominany fragment szlagieru.
Jeden z ciekawszych momentów na
tej płycie. "Made Of The Void" to kolejny
hołd oddany w stronę Sabbathów, co
nawet już sugeruje sam tytuł. Ciekawe
jest to, że pierwsze bicia rytmu oddają
bębny, które brzmią jak plemienne werble.
Potem wchodzą gitary i już wszystko
jest wiadome, walec numer trzy powinien
dobrze rozbujać publiczność na koncertach.
Mimo umiarkowanej prędkości zachęca
słuchacza do dobrej zabawy. "Negative
Utopia" i "Disaster Reality" to tacy
naśladowcy znanego wszystkim utworu
"Black Sabbath" z pierwszej płyty. Trwają
one ponad dziesięć i jedenaście minut i
niestety potrafią zmęczyć swą jednostajnością,
brak tu większych urozmaiceń.
Lecz zespół pamięta jak grać szybko i w
"To The Gallows" trochę przypomina
szybsze rejony "End Of The Beginning" z
ostatniego albumu swoich idoli. Boli natomiast
fakt, że w tym utworze wokal jest
trochę słabo słyszalny, gitary go trochę
przykryły. Sam w sobie utwór zaczyna
już podchodzić pod rejony black metalu.
Mamy też bardzo ciekawą miniaturkę
trwającą minutę, lecz po kilku chwilach
trochę męczy, czegoś jej zabrakło, może,
dlatego trwa tylko jedną minutę. Album
wieńczy ponad czternastominutowy kolos,
rozciągnięty do granic możliwości. W
tym utworze najbardziej czuć czas trwania,
zwrotki wokalista zaczyna dopiero
śpiewać w czwartej minucie utworu. Do
tego czasu można usnąć, później niestety
nie jest lepiej, bo riff utrzymuje się przez
resztę czasu, jedynie solówki pod koniec
siódmej minuty, która trwa około dwóch
minut i pod koniec dziewiątej minuty jakoś
uatrakcyjniają ten utwór, ale nie
zmienia to faktu, że z założenia epicki
utwór jest strasznie naciągany i wymęczony.
Jeśli ktoś chce zacząć przygodę z
tego typu muzyką, ale nie chce mu się,
bądź nie ma dostępu do pierwszych płyt
Sabbathów to wydawnictwo będzie dla
niego niczym encyklopedia, ale dla innych
lepiej odpalić po raz kolejny Black
Sabbath i poczekać na lepsze, bardziej
pomysłowe wydawnictwo od Witchsorrow,
ponieważ mimo kilku ciekawych
utworów, dostajemy po prostu odgrzewanego
kotleta. (2)
Wolf Spider - V
2015 Self-Released
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Pająki wróciły po dwudziestu latach przerwy
i na swym najnowszym albumie
udowadniają, że nie był to czas stracony.
Już EP-ka "It's Your Time" sprzed dwóch
lat była dowodem na to, że zespołu nie
interesuje tylko odgrywanie klasycznych
utworów sprzed lat, a już dobitnym potwierdzeniem
tego stanu rzeczy jest właśnie
wydany, piąty album poznańskiej
formacji. Do członków oryginalnego
składu, gitarzystów Piotra Mańkowskiego
i Macieja Matuszaka, zastąpionego
pod koniec nagrań przez Przemysława
Marciniaka oraz basisty Mariusza
Przybylskiego, dołączyła znakomita
perkusistka Beata Polak, zaś Jacka
Piotrowskiego, śpiewającego w Wolf
Spider na przełomie lat 80-tych i 90-
tych, zmienił Maciej Wróblewski. Razem
stworzyli porywający album, łącząc
typowy dla siebie techniczny thrash z
soczystym, dynamicznym brzmieniem,
dzięki czemu "V" dociera nie tylko do starych
fanów, ale też do młodszych słuchaczy.
Techniczne patenty i rytmiczne łamańce
("Who Am I?", "Sense Of Life") są
tu też dopełniane bardziej agresywnym
łojeniem ("Phoenix", "The New Freakality"),
nie brakuje też numerów wręcz
progresywnych w formie ("Vacuum"). Pojawiają
się też bardziej melodyjne
("Sleepless") czy lżejsze kompozycje
("White Samba"), mamy też zaskakującą
wersję "It's Your Time" w orkiestrowym
opracowaniu. Mamy też gitarowy duet w
"Instability", to jest najnowszy nabytek
grupy Marciniak gra z dawnym wiosłowym
grupy, Popcornem. Oddzielna kwestia
to partie wokalne, bowiem do tej pory
w Wilczym Pająku/Wolf Spider za
mikrofonem, poza wspomnianym już
Piotrowskim stali jeszcze równie znakomici,
Leszek Szpigiel i Tomasz Zwierzchowski,
jednak Maciej Wróblewski
sprostał wyzwaniu, a o tym, że jest idealnym
wokalistą dla obecnego wcielenia
zespołu przekonuje nie tylko płyta, ale
też koncerty, gdzie bez problemów radzi
sobie z zespołową klasyką. Na takie płyty
warto czekać nawet i dwadzieścia lat, a
"V" to jeden z murowanych kandydatów
do tytułu metalowej polskiej płyty roku
2015. (6)
Wülfhook - The Impaler
2015 Divebomb
Wojciech Chamryk
Power metalowe zespoły mają to do siebie,
że ta muzyka praktycznie, co miała
do powiedzenia już powiedziała i teraz
jedynie powtarzane są schematy lub są
wprowadzane kosmetyczne zmiany, które
dla przeciętnego ucha są nie do wyłapania.
Co prawda, muzycy starają się
wplatać różne nowe elementy, ale koniec
końców i tak wychodzi to samo. Wülfhook
to zespół powstały w 2009 grający
power metal oraz heavy metal. Dotychczas
wydali trzy demówki. W tym roku
po sześciu latach od powstania ukazuje
się ich debiutancka płyta, co dla młodego
zespołu jest dosyć trudną sprawą, bo jeżeli
młody, prosperujący zespół zdobędzie
jakiś rozgłos zanim wyda swój pierwszy
pełnoprawny materiał i potem każe
długo czekać na swój debiut, to może być
to gwoździem do trumny, bo przez te kilka
lat ludzie, którzy interesowali się ich
poczynaniami mogą z czasem o nich zapomnieć.
Czy "The Impaler" przysporzy
muzykom chwilę chwały i sławy? "The
Impaler" jest nafaszerowany schematami,
poza kilkoma momentami niczym
nie zaskakuje. Już na samym początku
tytułowego utworu dostajemy klimatyczny
wstęp, który przywodzi na myśl
"Raining Blood", a zaraz potem atmosfera
się zmienia, ponieważ gitara wygrywa
melodie w stylu flamenco kojarzącą się
trochę z "Journeyman'em" od Iron Maiden,
co jest bardzo ciekawym zabiegiem,
lecz po chwili zespół wchodzi na wyznaczoną
ścieżkę i gra dość energiczny, aczkolwiek
przewidywalny schemat kojarzący
się z Judas Priest. Nawet solówki nie
są jakoś specjalnie twórcze, wpadają do
ucha, by za kilka chwil z niego wylecieć.
Jednak Panowie z Detroit się nie poddają
i próbują nas przekonać do siebie, nieco
thrashowym "Brutal Nightmare", w którym
słychać wyraźne echa Kinga Diamonda
i Mercyful Fate i tu im się to
udało, bo kawałek mimo pewnej przewidywalności,
jest porządną porcją mięcha i
z pewnością warto do niego wracać. Kolejne
dwa utwory to typowe maidenowskie
galopady, jednak w pierwszym refren
jest trochę za słaby, by na dłużej zagościć
w naszych głowach, za to w drugim
spisuję się lepiej i da się go zapamiętać.
Ponadto w "Bridge Burner" słychać
delikatnie klimaty "Powerslave". Połowa
drogi za nami, ale do domu wciąż jeszcze
daleko. Stronę B krążka zaczyna "Samara's
Well", w której znów pobrzmiewają
inspirację twórczością duńskiej legendy,
lecz podobnie jak w tytułowym
otwieraczu, czegoś zabrakło i kawałek
mimo niezłego klimatu ma rolę wypełniacza.
"Eternal" oznaczony diabelskim
numerkiem sześć to typowy powermetalowy
szlagier, którego muzyka jest przeźroczysta
i całościowo męczy. Kojarzy z
was ktoś "Insanity" Kinga Diamonda z
"The Eye"? Jeśli tak to dobrze, bo najdłuższy
na płycie "Sacrifice" zaczyna się
w dość podobnym tonie (przy okazji motyw
z początku stanowi również codę
utworu). Potem zespół wyraźnie przyśpiesza,
przez co ciężko znaleźć przez
ponad dwie minuty w tym utworze coś,
co przyprawiłoby o palpitację serca, w
zamian tego odczujemy bardziej efekt
déj? vu, bo znowu słychać egipski klimat
"Powerslave" zmieszany z dynamicznym
graniem Mercyful Fate. Diabelska nierządnica
("Devil's Harlot"), z którą muzycy
spotykają się pod koniec płyty, chyba
miała dosyć obfity w zajęcia dzień, ponieważ,
gdy się jej słucha słychać już pewne
zmęczenie, choć w kulminacyjnym
momencie jeszcze wspina się na wyżyny i
próbuje poświadczyć o swoich możliwościach,
by po chwili znów opaść z sił i
udać się na odpoczynek. Co innego Prześladowca
("Tormentor"), który jest ewidentnie
nie tylko prześladowcą, ale i
przyjacielem zespołu, bo z jednej strony
słychać dynamiczne tempo, jakby instrumentaliści
uciekali przed swoim ciemiężcą,
czego nie można powiedzieć o wokaliście,
który z dostrzegalnym entuzjazmem
i przejęciem śpiewa o nim w refrenie
tak, jakby szedł gdzieś z nim po
udanej imprezie ramię w ramię. Ostatni
utwór "Atomic Punk" zaczyna się szarżą
po wytłumionych strunach, co przywodzi
na myśl "Voodoo Child" Jimiego Hendrixa,
lecz nic bardziej mylnego, bo po
chwili muzyka przeradza się w numer o
podobnej energii, co "Electric Eye", tyle,
że wolniejszy, lecz wystarczająco szybki,
by po trzech minutach zakończyć album,
a słuchacza zostawić w stanie oszołomienia.
Dla bardziej wprawnego ucha jest to
cover utworu Van Halen'a lecz praktycznie
niczym się nie różni od oryginału.
Spektakl zakończony, kurtyna opadła,
publika rozeszła się do domów a jak wrażenia?
Dosyć mieszane, bo jak wcześniej
wspomniałem, nie dostajemy tu niczego
nowego i niejednokrotnie możemy poczuć
się znużeni, niemniej jednak jest to
niezły debiut, który ma mocne momenty,
ale nie ma tu praktycznie nic, co by było
nad wyraz przełomowe. Słychać, że zespół
bardziej chcę nam się pochwalić,
czego słucha w wolnych chwilach, aniżeli
dostarczyć nam coś swojego i jest to
płyta, która wymaga, co najmniej trzech
przesłuchań, ponieważ za pierwszym razem
wszystko zlewa się ze sobą i brzmi
jak jedna długa suita, przez co przy drugim
odsłuchu można usnąć. Może na następnych
dziełach, zostaniemy zaskoczeni,
zaintrygowani. Warto jednak spróbować
przemóc się i dać szansę, bo gdy już
pochłonie nas to można przy nim spędzić
kilka miłych chwil. (3)
Zandelle - Perseverance
2015 Pure Steel
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Zandelle jest z jednej strony zespołem
bardzo charakterystycznym, trudnym do
podrobienia, z drugiej strony specyficznym
i niełatwym w odbiorze. Na oba
efekty wpływają w zasadzie te same czynniki
- niebanalny wokal Georga Tsalikisa
oraz styl Zandelle, będący połączeniem
europejskiego "power metalu" z
amerykańskim prog metalem. Co więcej,
typowe dla Zandelle jest konstruowanie
kawałków na podobnej zasadzie, na jakieś
tworzą je niektóre zespoły progresywne.
Mimo wielu melodii zaczerpniętych
z Helloween czy Gamma Ray, w wielu
fragmentach w Zadelle linie melodyczne
"sobie" a riffy "sobie". Taka rozdzielność
jest przecież typowa raczej dla Redemption
czy Circus Maximus, a nie "euro
power metalu", który tak inspiruje tę
amerykańską ekipę. Tymczasem w Zandelle
zwykłe konwenanse wydają się być
"postawione na głowie", czego dowodem
jest także i ich ostatnia płyta, "Perseverance".
Spotykają się na niej tak odmienne
inspiracje, że aż trudno uwierzyć, że
wszystkie do sobie pasują. Słyszymy więc
zarówno dynamikę Dragonforce, refreny
Helloween jak i łamańce typowe nie
tylko dla amerykańskiej "power metalowej"
sceny, ale wręcz dla progresywnej.
Co ciekawe, utwory są odmienne względem
siebie. Na "Perseverance" spotyka
się ciężki, masywny "Shadow Slaves" ze
skocznym "Lycanthrope", który gdyby nie
złożone zwrotki, mógłby należeć do repertuaru
Freedom Call. Spotyka się też
prosty, trącący niemal luzem á la Axel
Rudi Pell numer "Avenger of the Fallen" z
nastrojowym, ciężkim, pełnym świetnych
chórów "Beyond the Point". Niektóre kawałki
skupiają różnorodność same w
sobie. Należy do nich choćby tytułowy
"Perseverance", który jest osobliwym połączeniem
zwrotek w stylu progressive
rocka z lat siedemdziesiątych z refrenami
zaczerpniętymi z Rhapsody, czy złożony
"Midnight Reign", w którym dominującą
dla aranżacji rolę odgrywają klawisze
naśladujące hammondy. Te zresztą płyną
przez całą płytę nadając jej specyficzny
charakter - bez wątpienia nowy klawiszowiec,
Josh Tuckman dokonał ostatecznego
sznytu, jeśli chodzi o odbiór płyty.
Drugim elementem, który przyprawia
płytę ciekawym klimatem są pojawiające
się tu i ówdzie ciekawe chóry. Kto kojarzy
Zandelle choćby z rozpędzonej, galopującej
"Vengeance Rising" i nie ma
ochoty na powtórkę z rozrywki, powinien
sięgnąć po "Perseverance". Słychać
na niej, że zespół nie tylko robi kolejne
kroki w rozwoju, ale też znakomicie bawi
się swoją muzyką. Słuchając tego już piątego
dzieła Amerykanów, odnosi się wrażenie,
że mają oni tyle pomysłów, że z
trudem udaje im się obdzielić nimi tylko
jeden album. Co więcej, mimo ciągłego
rozbudowywania stylu, zespół Zandelle
wciąż pozostaje wierny swoim wyznacznikom,
dzięki którym niełatwo jest pomylić
go z inną grupą. Panowie mieli
czas, żeby dopracować swój styl - aż trudno
w to uwierzyć, ale w tym roku Amerykanie
obchodzą dwudziestolecie swojej
działalności. (4)
Strati
Zombie Holocaust - Entitled to Enlightenment
2013 Self-Released
"Entitled to Enlightenment" to kolejny
album tej amerykańskiej grupy. Zombie
Holocaust stworzyło muzykę, która jest
o wiele bardziej zbliżona do dokonań
RECENZJE 153
Suicidal Tendencies, Municipal Waste
oraz innych zespołów z tego gatunku, niż
ich poprzednia płyta "Strike Forces".
Napiszę nawet, że ta muzyka się trochę
różni od tej ze "Strike Forces". Zawiera
dozę żartu, np. wstawkę saksofonu (w
"Heres To You"). Masę motywów basowych,
mocnych, aczkolwiek oklepanych
niczym stare auto na złomowisku. Skłaniających
do moshu riffów, parę naprawdę
ciekawie zrealizowanych solówek
(np. na "Dry Flower" czy "Pedal To The
Metal"). Brzmienie względem wcześniejszego
albumu też się poprawiło. Zmieniły
się wokale, ich brzmienie stało się bardziej
luzackie i klarowniejsze. Z resztą
jak cały album. Instrumentarium, poza
wspomnianym saksofonem jest dość
standardowe, aczkolwiek jego brzmienie i
pozycja jest bardzo porządnie wyważona.
Jak już napisałem, jest dość dużo wstawek
basu (intro zaczynające "Dry Flower"),
zaś perkusja uzupełnia riffy i
solówki. Znajdziemny także wiele
odniesień do innych crossoverowych bandów,
chociażby do D.R.I czy Anthraxu.
Ogółem na albumie jest dziewięć utworów.
W tym jeden instrumentalny "Sound
of Awakening", zawierający w sobie
swoiste pokłady spokoju przemieszane z
radością, które następnie przechodzą w
emocjonalny, egzaltowany, wyrzut emocji
w trakcie słonecznego dnia. Utwór
przypomina mi lekko dokonania Buckethead'a.
Tutaj nie ma co więcej pisać,
trzeba przesłuchać! Poza tym, muszę
wspomnieć, że album się broni porządnym
brzmieniem, wpadającymi w ucho
motywami - nie są zbyt rozbudowane -
ale idealnie wpasowują się do gatunku.
Zakończę tym, że album jest do polecenia
fanom wyżej wymienionych zespołów.
Warto przesłuchać! (3,5)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Accept - Objection Overruled
2015/1992 HNE
Wydany po rozstaniu z Udo Dirkschneiderem
LP "Eat The Heat" portretował
Accept w bardziej komercyjnym
wydaniu, ale wokalne wyczyny, skądinąd
świetnego, Davida Reece nie spotkały
się z uznaniem fanów grupy. Przeważały
wśród nich opinie, że bez Udo nie ma
Accept, promujące album tournée okazało
się klapą oraz nieporozumieniem,
także z powodu konfliktów między muzykami
i koniec końców w roku 1990
Accept zakończył działalność. Jednak
powodzenie koncertowego albumu
"Staying A Life" z nagraniami z japońskiej
trasy promującej "Metal Heart"
sprawiło, że członkowie klasycznego lineup
Accept znowu zaczęli się spotykać, a
gitarzysta Wolf Hoffmann zamieszkał
nawet ponownie w Niemczech. Reaktywacja
zespołu była więc tylko kwestią
czasu i nastąpiła w roku 1992, w składzie
Dirkschneider / Hoffmann / Peter
Baltes / Stefan Kaufmann. Nagrany
przez nich 9-ty studyjny album Accept
"Objection Overruled" robił wrażenie w
momencie premiery i podobnie jest po
ponad 20 latach. Tytułowy opener to jeden
z ostrzejszych numerów w dorobku
grupy, ostro dokładają też do pieca w
"Sick, Dirty And Mean" i "This One's For
You", niekiedy ocierając się wręcz o
patenty rodem ze speed czy thrash metalu.
Panowie nie zapomnieli też o typowych
dla Accept chóralnych refrenach,
wplatając je zarówno w te bardziej przebojowe
numery, jak "I Don't Wanna Be
Like You" i "All Or Nothing", miarowe
rockery przypominające AC/DC w rodzaju
"Donation" czy wspomniane już szybsze
petardy, gdzie chórki jakby otulają
warkotliwy jak zwykle głos Udo. Ale
wokalista nie tylko charczy, choćby w
pięknej balladzie "Amamos La Vida"
prezentując inną interpretację. Mamy też
instrumentalną balladę "Just By My
Own" z licznymi popisami Hoffmanna,
który zresztą na całej płycie ma znacznie
więcej takich wzlotów. Szkoda tylko, że
w czasach popularności grunge i alternatywnego
rocka album nie odniósł jakiegoś
oszałamiającego sukcesu, być może
to też stało się powodem pójścia grupy w
innym, znacznie nowocześniejszym kierunku
na kolejnym albumie "Death
Row". I szkoda tylko, że ta bardzo staranna
reedycja HNE Recordings zawiera
w książeczce reprodukcje okładek towarzyszących
albumowi singli, ale bonusów
audio, np. "Rich & Famous" z MCD "All
Or Nothing", już zabrakło. Nie zmienia
to jednak faktu, że "Objection Overruled"
można śmiało postawić obok
Acceptowej klasyki z lat 1981-86.
Wojciech Chamryk
Adrian - One Step Into The Uncertain
2014/1987 Karthago
Ten niemiecki zespół rozpadł się wkrótce
po wydaniu swego debiutanckiego i firmowanego
samodzielnie LP, tak więc nie
zdołał zapisać się zbytnio w pamięci
fanów i kolekcjonerów. Zadanie miał
utrudnione o tyle, że w drugiej połowie
lat 80-tych. Niemcy stały metalem jak
długie i szerokie, a wśród setek istniejących
tam zespołów nie brakowało naprawdę
wyróżniających się czy wręcz wybitnych
przedstawicieli gatunku. Na tle
ich dokonań "One Step Into The
Uncertain" jawi się z perspektywy lat
jako album może niezbyt oryginalny,
momentami wręcz amatorski czy niespójny
stylistycznie, ale zdecydowanie wart
poznania. Stało się to możliwe w roku
ubiegłym dzięki Karthago Records, firmującej
zremasterowane wznowienie
wydanego oryginalnie w 1987r. albumu.
Opener "Reach The Sun" uderza z mocą
archetypowego germańskiego power metalu,
"The King Is Born Again" to z kolei
niezbyt mocny, utrzymany w średnim
tempie rocker z melodyjnym refrenem.
W balladzie "Love Dies In A Painful
Way" bardziej wyeksponowano klawiszowe
brzmienia, zmiękczające i tak już niezbyt
mocny numer, ale szaleńczo rozpędzony
"The White Death" i, poprzedzony
instrumentalnym gitarowym "Prelude",
speedowy, ocierający się wręcz o thrash,
"Never Again" nieźle dokładają do pieca.
"South Africa" jest bardziej zróżnicowany,
z dłuższymi partiami instrumentalnymi
gitar i klawiszy, tak jakby muzycy
chcieli pójść w nieco progresywnym
kierunku. Potwierdza to zresztą bonusowy,
przebojowy, ale też mocarny i mroczny
"Rainbow Warrior", a zawartość
płyty dopełnia bardziej przebojowy
"Dreamer". Tak więc może to i druga liga,
ale z przebłyskami - fani niemieckiego
tradycyjnego metalu będą dziełkiem Adrian
usatysfakcjonowani.
Wojciech Chamryk
Aiming High - Geraldine, The Witch
2014 Karthago
"Geraldine, The Witch" to ubiegłoroczne
wznowienie debiutanckiego albumu
Aiming High z 1984r. Grupa z Monachium
jakoś nigdy nie mogła wyjść z cienia
swych słynniejszych rodaków z Bonfire,
ale zawartość tego albumu potwierdza
w całej rozciągłości, że miała ku temu
podstawy. Grupa Häppla Barthela
dopracowała bowiem do perfekcji umiejętność
komponowania ostrych, bardzo
dynamicznych, ale zarazem też niesamowicie
chwytliwych utworów. Wtedy określano
już takie dźwięki mianem AOR czy
melodyjnego metalu, obecnie pewnie
mówiono by o hard rocku czy hard 'n'
heavy. I tylko brzmienie większości tych
utworów dobitnie wskazuje, że to produkcja
z lat 80-tych i delikatne, niekiedy
za bardzo wręcz syntetyczne brzmienie
oraz anemicznie brzmiąca perkusja są tu
minusem. Bo siarczystemu utworowi tytułowemu,
miarowemu rockerowi "What
A Surprise", niesionemu mocarnym dudnieniem
basu "Give Us A Chance", "Skol"
z zadziornym śpiewem Barthela czy wyróżniającemu
się mocnym riffem "Love
Bite" trudno odmówić klasy. Tak więc
zwolennicy tłustego, organicznego
brzmienia mogą tu kręcić nosem, ale jeśli
ktoś lubi lata 80-te z całym "bogactwem
inwentarza", to łyknie "Geraldine, The
Witch" bez przysłowiowej popitki.
Wojciech Chamryk
Angus - Track of Doom
2015/1986 Cult Metal Classics
W obecnym 2015 roku grecka wytwórnia
Cult Metal Classics wypuściła na rynek
kilka ciekawych wydawnictw trochę
zapomnianych kapel z lat 80-tych. Jedną
z nich jest pochodzący z Amsterdamu
speed/heavy metalowy Angus. O ich
debiucie "Track of Doom" z 1986 roku
swego czasu było dość głośno i to nie
tylko w rodzimej Holandii, ale także u
nas, gdzie udało im się trafić na listę
Metal Top 20. Nie ma się zresztą czemu
dziwić, gdyż muzyka zawarta na tym
krążku jest zdecydowanie godna uwagi.
Połączenie melodii z szybkością i potężnymi
gitarami robi spore wrażenie. To
właśnie praca wioślarza Bert'a "Foxx"
Ettema'y i dobry mocny głos Edgara Loisa
wiodą tutaj prym. Brzmienie całości,
mimo że trochę archaiczne to jednak pasuje
do tych utworów i nadaje im specyficznego
klimatu. Moim faworytem jest
następujący po otwierającym krążek instrumentalnym
"The Centaur", epicki
"When Giants Collide", który jest najlepszym
reprezentantem twórczości Angus.
Wyróżnić można jeszcze klasycznie
heavy metalowy utwór tytułowy, speedowy
"Heavyweight Warrior" oraz instrumentalny
"Dragon Chase", w którym
gitara, a szczególnie solo rozpieprza w
drobny mak. Reszta też trzyma poziom
co razem tworzy bardzo udaną całość.
Trochę śmieszą średnio udane i mocno
infantylne teksty, ale cóż, nie można
mieć wszystkiego. Zresztą widać, że język
angielski nie był przez nich opanowany w
zbyt zaawansowanym stopniu. Ale koniec
końców liczy się przede wszystkim
muzyka, a ta jest przednia. Słychać
wpływy zarówno amerykańskiego poweru,
speedu czy też brytyjskiego heavy,
ale razem wymieszane i dające zwarty
monolit. Na reedycji z Cult Metal
oprócz programowych ośmiu numerów
dostajemy dodatkowo cztery kawałki z
pierwszego dema z 1983 roku. Moim
zdaniem są jednak słabsze od tych z
"Track of Doom" co nie zmienia faktu,
że jest to ciekawy bonus. Angus to z pewnością
jeden z ciekawszych heavy metalowych
bandów jakie działały w latach
80-tych w kraju tulipanów, a ich debiut
jest jednym z klasyków tamtejszej sceny.
Uważam, że warto zaopatrzyć się w to
wydawnictwo nie tylko ze względów kolekcjonerskich,
ale również dlatego, że
jest to świetny album zawierający taką
muzykę i klimat jakich ciężko się doszukać
na współczesnych krążkach. Zakosztujcie
holenderskiej stali.
Angus - Warrior of the World
2015/1987 Cult Metal Classics
Maciej Osipiak
Rok po debiucie holenderska załoga powróciła
z drugim krążkiem zatytułowanym
"Warrior of the World". Muzyka,
pomimo tego, że nadal była klasycznie
heavy metalowa to tymśrodek ciężkości
został przesunięty bardziej w stronę
niemieckiego grania co da się usłyszeć
choćby w Acceptowskim "Leather and
Lace". Nie brakuje również rozpędzonych,
inspirowanych speed metalem
kawałków w rodzaju "Moving Fast",
"Money Satisfies" czy "Black Despair", ale
z drugiej strony mamy też taką sobie balladkę
"I'm a Fool with Love". Na mnie
największe wrażenie zrobił ciężki i mro-
154
RECENZJE
czny "2086", który zdecydowanie wyróżnia
się z tłumu. Natomiast niezbyt
podchodzi mi "Freedom fighter" z dziwnym
automatycznym i nienaturalnie
brzmiącym beatem perkusyjnym w refrenie.
Brzmienie jest bardziej wypolerowane
niż na debiucie, a zmianę słychać
szczególnie jeśli chodzi o bębny. Przede
wszystkim stopy są wyraźniejsze i bardziej
wysunięte do przodu. Zresztą można
powiedzieć to o całej sekcji, bo bas
również daje się usłyszeć. Muszę też
wspomnieć, że Edgar Lois momentami
brzmi podobnie do Dio co chyba powinien
uznać za komplement. Na reedycji
Cult Metal Classics do programowych
dziewięciu utworów zostało dodanych
pięć bonusów. Są to dwa numery pochodzące
z kompilacji "Heavy Touch" wydanej
w 1985 roku, dwie nigdy wcześniej
niepublikowane kompozycje, z czego
jedna w fatalnej jakości wersji live oraz
przeróbkę hitu Madonny pod zmienionym
tytułem "Papa don't Freak". Podobnie
jak w przypadku "Track of Doom"
te dodatkowe numery nie prezentują
zbyt wysokiego poziomu, ale na pewno
kolekcjonerzy będą zadowoleni. "Warrior
of the World" według mnie jest
trochę słabszym materiałem niż debiut.
Przede wszystkim nie posiada tej epickiej
atmosfery, barbarzyństwa i metalowego
obłędu. Tutaj wszystko jest bardziej
wygładzone co mi akurat trochę nie pasuje
do tego zespołu. Ogólnie jest kilka
bardzo dobrych kawałków, kilka przeciętnych,
ale płyta i tak jako całość się
broni. Może nie ma jakichś wybitnie
porywających melodii, riffów czy fragmentów
powodujących opad szczeny, ale
jest porządny klasyczny heavy metal co
mi całkowicie odpowiada. W końcu nie
każdy krążek musi być ponadczasowym
klasykiem. Lekka zniżka formy, ale wciąż
było dobrze. Szkoda tylko, że był to niestety
ostatni album kwartetu z Amsterdamu.
Artch - Another Return
2015/1988 Divebomb
Maciej Osipiak
Nie ma cienia wątpliwości co do tego, że
Artch zdołali podnieść się po tragicznej
śmierci wokalisty Espena Hoffa tylko
dzięki jego następcy. Islandczyk Eirikur
Hauksson był już wtedy dość znany w
metalowym światku dzięki płytom zespołów
Start i Drýsill, ale przede wszystkim
miał fenomenalny głos. Dołączył do
norweskich kolegów w 1986 roku i już
razem przygotowali zestaw nowych
utworów oraz opracowali na nowo kilka
starszych, z "Metal Life" na czele. Poszukiwania
wydawcy trochę trwały, aż
angielska, wówczas prężnie działająca
Active Records zdecydowała się podpisać
z muzykami kontrakt. Dzięki
licencjom płyta ukazała się też w innych
krajach, w tym na nawiększym wówczas,
amerykańskim i kanadyjskim ryku, dzięki
Metal Blade Records. Zainteresowanie
tej firmy "Another Return" nie
dziwi w kontekście zawartości tej płyty,
mamy bowiem na niej czystej wody,
porywający US power metal. Inspirowany
z jednej strony NWOBHM (mroczny
"Another Return To Church Hill",
Maidenowy "Metal Life"), ale też dokonaniami
Black Sabbath ery Dio (balladowy
"Where I Go", mocarny "The
Promised Land"). Jeśli ktoś lubi granie z
wczesnych lat 80-tych to znajdzie na tej
płycie sporo dla siebie a Eric Hawk
(wszyscy muzycy skryli się pod anglosasko
brzmiącymi personaliami), staje tu
w jednym szeregu z wokalistami tej miary
co Bruce Dickinson, Ian Gillan czy
Ronnie James Dio. I nawet jeśli w momencie
premiery "Another Return" furory
nie zrobił, to po 27 wciąż brzmi ponadczsowo
i klasycznie.
Wojciech Chamryk
Artch - For The Sake Of Mankind
2015/1991 Divebomb
Mimo wydania promocyjnego singla i
zrealizowania wideoklipu do utworu
tytułowego debiutancki LP Artch nie stał
się przebojem. Zespół znowu musiał szukać
wydawcy, ale na szczęście Metal
Blade zaproponowała mu kontrakt na
kolejne wydawnictwo. "For The Sake Of
Mankind" ukazał się w 1991 roku, w
niezbyt sprzyjających dla tradycyjnego
metalu czasach. W dodatku zespół nie
zdołał nawiązać do świetnego debiutu,
proponując na kolejnym krążku niezbyt
porywające utwory. Są one zdecydowanie
mocniejsze niż wcześniej, często wręcz
thrashowe ("To Whom It May Concern",
zakręcony "Burn Down The Bridges") albo
ostre, speedmetalowe ("Turn The Tables",
"To Be or Not To Be"), ale jednocześnie
odarte z tego specyficznego klimatu
znanego z debiutu. Powraca on w
urokliwych balladach, jak choćby w "Confrontation"
oraz, kojarzącej się momentami
z Pink Floyd, "Appologia" czy też
bardziej metalowo tradycyjnych "When
Angels Cry" i "Batteries Not Included", ale
nijakie wypełniacze ("Paradox"!) często
psują ten efekt. Oczywiście Eirikur Hauksson
robi tu nadal świetną robotę, co
słychać szczególnie w ognistym coverze
"Razamanaz" Nazareth, ale generalnie
jest niezbyt porywająco. Sytuacji nie poprawiają
też bonusy z tegorocznego
wznowienia: nijaki "Jezbel" i dwa numery
z demo '89: "Dog On The Run" i thrashowy
"Sirens".
Wojciech Chamryk
August Redmoon - Heavy Metal
U.S.A.
2015/1981 HNE
Hear No Evil/Cherry Red przypomniała
właśnie dorobek jednej z niesłusznie zapomnianych,
a bardzo interesujących
amerykańskich formacji. August Redmoon
powstał w 1980r., dwa lata później
wydał kultową obecnie EP-kę
"Fools Are Never Alone", by dość szybko
zacząć działać pod innymi nazwami i
ostatecznie rozpaść się. Grupa wróciła
jakiś czas temu - najpierw jako Eden, a
od dwóch lat działa pod pierwszą nazwą,
prowadzona przez dwóch muzyków oryginalnego
składu: basistę Gary'ego Winslowa
i perkusistę Dave'a Younga. Materiał
podstawowy tej składanki to sześć
utworów z różnych wydań "Fools Are
Never Alone". Muzycy zbytnio w nich
nie kombinują, słychać, że są pod wpływem
NWOBHM, łącząc surowe, dynamiczne
brzmienie z fajnymi melodiami.
Dużo do powiedzenia ma tu basista
(utwór tytułowy, "Bump In The Night"),
gitarzysta Ray Winslow wycina nie tylko
siarczyste riffy, ale też ogniste solówki
("We Know What You Want"), a wokalista
Michael Henry dokłada do tego
wysoki, ale zadziorny śpiew ("Jeckyll 'N'
Hyde"). Aż dziwne, że nie zdołali się
wtedy przebić, ale przy setkach konkurentów
widocznie nie było to August
Redmoon pisane, nawet mimo umieszczenia
na "Metal Massacre IV" udanego,
szybkiego numeru "Fear No Evil". W
nieco późniejszych utworach, wydanych
na niniejszej kompilacji w wersjach z
prób zespół poszedł bardziej w kierunku
US power i speed metalu, jak w rozpędzonym
"Heavy Metal U.S.A.", równie
dynamiczne są trzy utwory z demo 1984
Terracuda, ze wskazaniem na "Survival
Of The Fittest". Mamy też cztery utwory
live z 1983r: brzmiące raczej bootlegowo,
ale dobrze ukazujące koncertowy potencjał
zespołu z tego okresu.
Axis - No Man's Land
2015 No Remorse
Wojciech Chamryk
Opisywany tutaj Axis powstał w 1981
roku w stanie Wisconsin i był jednym z
kilku bandów noszących to miano. Nie
pomylcie ich też z najbardziej znanym
niemieckim Axxis. "No Man's Land" z
roku 1988 to zarazem debiut jak i jedyny
krążek wydany przez grupę. Właśnie nakładem
No Remorse ukazała się reedycja
tego materiału. I bardzo dobrze, że tak
się stało, gdyż jest to materiał ze wszech
miar udany i zasługujący na ocalenie od
zapomnienia. Ogólnie rzecz biorąc muzykę
graną przez Axis można określić jako
tradycyjny heavy metal i będzie to chyba
najbliższe prawdy. Najmocniejsze punkty
to obok konkretnych gitarowych riffów
i naprawdę ciekawego głosu wokalisty
Douglasa, przede wszystkim znakomite
melodie. Ju z pierwszy utwór "The
King" rozpieprzył mnie swoim refrenem,
a to tylko jeden z takich momentów na
tym krążku. Podobnie jest w "Here Today,
Gone Tomorrow" czy "Bewilderness".
Znakomite są też balladowy, przepełniony
nostalgią "No Man's Land" czy heavy
metalowy killer "Top of the Hill" albo
Saxonowy "Road to Somewhere". Obok
tradycyjnie metalowych wałków są też
bardziej hard rockowe momenty jak
choćby "Line of Duty" czy . Płytę kończy
kolejny zajebisty hit w postaci "Over the
Edge". Axis ze swoim jedynym krążkiem
jest dla mnie jedną z największych niespodzianek
w ostatnim czasie i co najważniejsze
"No Man's Land" słucha się
tak znakomicie, że nie chce się jej wyciągać
z odtwarzacza. Słychać, że zespół
ten miał ogromną łatwość pisania świetnych
melodii i komponowania po prostu
bardzo dobrych numerów. Wielka szkoda,
że tak potoczyły się losy Axis i nie
nagrali już nic więcej, ale życzyłbym sobie,
żeby wiele zdecydowanie popularniejszych
zespołów nagrało chociaż jeden
taki album Zdecydowanie polecam wszystkim
tę reedycję i wracam do kolejnego
odsłuchu. Oby jak najwięcej takich płyt.
Maciej Osipiak
Bad Axe - Contradiction to the Rule
2015/1986 Cult Metal Classics
Kolejny wynalazek wyciągnięty z lamusa
przez Cult Metal Classics to pochodzący
z Michigan, Bad Axe. Grecki label
wydał na CD ich jedyny, zarejestrowany
w 1986 roku materiał "Contradiction to
the Rule". Na program płytki składa się
dziewięć utworów utrzymanych w stylu
będącym wypadkową amerykańskich epickich
grup jak Omen czy Brocas Helm
oraz starych hard rockowych kapel z lat
60-tych i 70-tych i melodyjnego pudel
metalu. Niezła mieszanka prawda? Te
bardziej metalowe numery to przede
wszystkim "All the Dead Magicians", w
którym pojawia się też zwolnienie przywołujące
lekkie skojarzenia ze średniowieczem
czy też barokiem. Znakomity
jest też następny kawałek "The Ice Queen"
oraz epicki "The Last Knight" oparty na
marszowej rytmice i będący jednym z
najjaśniejszych punktów albumu. Podoba
mi się też typowo amerykański "Mystified"
mający w sobie coś z hitu i ozdobiony
znakomitym solem. Na drugim
biegunie natomiast są bardziej komercyjne
rockowe numery w rodzaju quasi ballady
"Love on the Run" czy kojarzącego
się z pudel metalem "You Can't Stop Me
Now". Umiejętności muzyków i wokalisty
nie pozostawiają wiele do życzenia, a
RECENZJE 155
płyty, mimo dość archaicznego brzmienia
słucha się dobrze. Uprzedzam jednak,
że lepiej nie patrzeć na zdjęcia grupy,
bo ich image był dość zabawny i to w
złym tego słowa znaczeniu. Płyta jest
trochę nierówna i da się zaobserwować
na niej dość duży rozrzut stylistyczny.
Jak łatwo się można się domyślić mi zdecydowanie
bardziej pasuje te klasycznie
metalowe oblicze. Widocznie zespół nie
mógł się zdecydować, którą drogą podążyć
w przyszłości i może właśnie ta niepewność
spowodowała, że nie było kolejnych
wydawnictw sygnowanych nazwą
Bad Axe.
Betsy - Betsy
2015 Divebomb
Maciej Osipiak
Betsy Weiss... Ta amerykańska wokalistka
dała się poznać na początku lat 80-
tych w Bitch, pamiętanym do dziś dzięki
świetnym wydawnictwom jak EP "Damnation
Alley" i pierwszy long "Be My
Slave". Jednak bardziej komercyjny kierunek
z LP "The Bitch Is Back" nie okazał
się sukcesem takim jakiego oczekiwali
włodarze, rozprowadzającej wówczas
płyty z Metal Blade wytwórni Enigma,
tak więc już w roku następnym wokalistka
zaczęła prace nad swym solowym debiutem.
"Betsy" nie przyniósł jakichś rewolucyjnych
zmian stylu, to raczej pójście
jeszcze bardziej w kierunku z "The
Bitch Is Back". Mamy tu więc głównie
melodyjny rock w stylu Pat Benatar:
chwytliwe, wypolerowane utwory typowe
dla dekady lat 80-tych, pozbawione jednak
mocy dawnych numerów Bitch. Owszem,
czasem jest bardziej surowo ("Rock
'N Roll Musician"), Betsy też nie oszczędza
się za mikrofonem (Plantowy
"What Am I Gonna Do With You?", histerycznie
zaśpiewany "Stand Up For
Rock"), ale ten materiał to bardziej AOR
niż heavy metal. Tegoroczne wznowienie
Divebomb Records zawiera też dwa
utwory dodatkowe: "Walls Of Love" i
remix "Sunset Strut", oba znane z MLP
"A Rose By Any Other Name" - wydanego
w 1989 roku już pod szyldem B-
itch, kiedy solowa kariera Betsy nie wypaliła.
Jeśli ktoś lubi typowo amerykańskie
granie z charakterystyczną wokalistką
może zaryzykować, ale w konfrontacji
z wczesnymi płytami Bitch ten projekt
wypada dość nijako, z przywoływanymi
przez wydawcę Blacklace, Hellion,
Rock Goddess czy Warlock też nie ma
żadnego porównania.
Wojciech Chamryk
Black Dragon - Heavy Metal Intoxication
2014/1982 Karthago
Teoretycznie nie powinno być już takich
niespodzianek, ale jak widać na przykładzie
tego sekstetu z Saksonii wszystko
jest możliwe, skoro grupa dorobiła się tylko
jednego, wydanego własnym sumptem
w śladowym nakładzie w 1982 roku LP,
po czym szybko się rozpadła. Słuch więc
o niej zaginął, płytę w swych zbiorach
mieli tylko nieliczni, przede wszystkim
niemieccy kolekcjonerzy, ale teraz, dzięki
serii wznowień Karthago Records, ów
stan rzeczy może ulec zmianie. Początek
lat 80-tych minionego wieku był okresem
przełomowym dla rozwoju ciężkiej muzyki.
NWOBHM była wówczas na absolutnym
topie, ale nie brakowało też jeszcze
zespołów zapatrzonych w hard rocka
poprzedniej dekady. Black Dragon
należał do tej właśnie grupy, całkiem
umiejętnie nawiązując do stylu AC/DC
("Born For Solution") czy gigantów hard
rocka pokroju Deep Purple ("Atonal
Attention") czy Uriah Heep ("Strange
Kind Of Love"). Słychać też jednak już
wpływy Saxon ("Here We Are") czy Judas
Priest ("No Nomination", ale też brzmiący
niczym mniej udana kopia "Heading
Out To The Highway", rozwleczony
"Rocking Movie Star"). Generalnie jednak,
jeśli ktoś lubi takie archaiczne/
archetypowe granie z początku lat 80-
tych to nie powinien być "Heavy Metal
Intoxication" rozczarowany. Odradzam
jednak kontakt z podrasowną na 30-lecie
wydania, pełną wersją tego albumu dołączoną
do CD jako bonus, bo to w większości
zupełnie inaczej brzmiące, często
zmienione nie do poznania utwory.
Bootlegs - W.C. Monster
2014/1989 Minotauro
Wojciech Chamryk
Pewnie wśród fanów thrashu mało kto
nie słyszał o tej islandzkiej kapeli, ale już
z posiadaniem, jej bardzo trudnych do
zdobycia płyt, było już znacznie gorzej.
Minotauro Records za jednym zamachem
wznowiła obie, jednocześnie udowadniając,
że "kultowy" nie zawsze jest
niestety równoznaczny z muzyczną jakością.
Nawet biorąc poprawkę na pewną
izolację Islandii, znikomą - nawet obecnie
- liczbę jej mieszkańców czy niedużą
tam popularność metalu, to zawartość
obu albumów ekipy z Reykjaviku nie powala.
Zespół powstał w połowie lat 80-
tych, debiutował u schyłku dekady, kiedy
to thrash/speed metal był już za sprawą
dokonań amerykańskich czy niemieckich
zespołów u szczytu artystycznego rozwoju.
Tymczasem "W.C. Monster" to jedenaście,
w większości bardzo krótkich, surowych
kompozycji. Więcej tu crossover
niż thrashu, przeważają zawrotne tempa,
ostra łupanka na najwyższych obrotach i
totalny chaos, z rzadka urozmaicane jakimś
perkusyjnym przejściem, solówką
czy balladową partią. Są też nawiązania
do tradycyjnego metalu, ale utwór tytułowy
to po prostu zrzynka z "Children Of
The Damned" Iron Maiden, z kolei
"Thrash Attack" zmyłkowo zaczyna... riff
w stylu Running Wild. (3,5)
Bootlegs - Bootlegs
20141990 Minotauro
Wojciech Chamryk
Na "Bootlegs" z 1990 mamy innego wokalistę
- Nonni skoncentrował się na gitarze,
a zastąpił go Junior i efekty tegoż
posunięcia są bardziej niż dobre, bowiem
nowy śpiewak miał znacznie lepszy,
ostrzejszy głos, chętniej śpiewał też po
islandzku. Kompozycje również zyskały:
to nadal przede wszystkim szaleńczy
crossover, ale mamy też ostrą, thrashową
jazdę ("Óljóslega Stjórnlaus"), pojawiają
się eksperymenty w rodzaju zakręconego
walczyka ("Vögguvísa" ), patenty w stylu
Voivod ("Vid Daudans Dyr"), klawiszowe
brzmienia ("Jólarokk") czy nawiązania do
metalizowanego rock 'n' rolla ("Tippikal").
Oba wznowienia mają też bonusy:
po siedem utworów, dających w sumie
pełny trzeci album Bootlegs, koncertowy
"Live" - zarejestrowany po kolejnej reaktywacji
zespołu w końcu lat 70-tych, wydany
jednak półprofesjonalnie dopiero w
2007 roku. Mamy tu niezły wybór najlepszych
utworów z obu albumów grupy,
a do tego nowsze numery jak "Wall" czy
"Street Lover", zaś wykonanie i żywiołowa
reakcja - nielicznej, jak słychać, ale głośnej
publiczności - każe fanom gatunku i
kolekcjonerom zastanowić się, czy za
cenę posiadania słabszego "W.C. Monster"
nie warto czasem mieć tego koncertu
w całości, mimo tego, że rozdzielony
na dwóch płytach. (4)
Wojciech Chamryk
Clientelle - Destination Unknown
2015 Cult Metal Classics
Ciekawe ilu z Was nazwa Clientelle wydała
się znajoma? Ja zetknąłem się z nią
po raz pierwszy i jak się okazało był to
jeden z ogromnej rzeszy bandów tworzących
nową falę brytyjskiego heavy metalu.
Zespół powstał w 1977 roku i ma na
koncie jeden pełny album "Destination
Unknown" nagrany w 1981r., singiel,
split i koncertówkę. W tym roku niezastąpiona
Cult Metal Classics wydała
kompilację zatytułowaną identycznie jak
debiut, na której program składają się
pełen krążek "Destination...", kilka
nagrań live i numery z dema '85. Ogólnie
rzecz biorąc dostajemy 16 utworów
trwających łącznie ponad 75 minut. Tak
więc jest to wydawnictwo zawierające
praktycznie wszystkie nagrania Clientelle,
dzięki czemu otrzymujemy kompletny
obraz tego czym był i co tworzył ten
zespół. Pomimo tego, że jest on zaliczany
do NWoBHM to jednak ta muzyka
typowym heavy metalem nie jest. Oczywiście
pewne jego elementy pojawiają się
również, co słychać szczególnie w takich
numerach jak "Nice Girl", "Skyflier" czy
"Bike", jest to jednak bardzo pierwotna
wersja tego gatunku osadzona mocna we
wczesnych latach 70-tych, a może i późnych
60-tych. Przede wszystkim jednak
jest to materiał zdecydowanie bardziej
hard rockowy z wieloma różnymi wpływami
takimi jak blues ("Workday Blues"),
czy też nawet rock psychodeliczny
("Destinatiom Unknown"). Jeśli mam być
szczery to niespecjalnie mnie ten materiał
ruszył. Jest kilka naprawdę dobrych
numerów jak wymienione wcześniej
"Skyflier", "Destination..." czy "Workday..."
oraz numery z demo '85 "Black
Cloud" i "71(Still Bloppin')", ale ogólnie
rzecz biorąc nie sądzę bym jakąś specjalną
atencją obdarzył ten krążek. Muzycznie
momentami jest naprawdę nieźle i
w żadnym wypadku nie nazwałbym Clientelle
słabym zespołem, jednak takich
kapel, do tego prezentujących podobny
poziom było multum. Nie ma tutaj nic co
by ich odróżniło od innych przeciętnych
grup z tamtego okresu. Jest to wydawnictwo
przede wszystkim dla tych co łykną
wszystko z łatką NWoBHM i pewnie z
myślą o nich zostało ono wydane. Przede
wszystkim spora ciekawostka i chyba tak
też należy traktować tę płytę.
Maciej Osipiak
Coldseed - Completion Makers The
Tragedy
2015/2006 Metal Mind
Właśnie co, Metal Mind wznowił debiutancki,
a zarazem jedyny krążek projektu
Coldseed. Podstawę zespołu tworzą muzycy,
którzy stanowili koncertowy lineup
Blind Guardian tj. Thomen Stauch
(perkusja), Oliver Holzwarth (bas) i Mi
Schuren (klawisze). Thomen i Mi
współpracują również w Savage Circus,
zaś Olivier w swoim C.V. ma tak długą
listę projektów, w których brał udział - i
to nie byle jakich - że szkoda miejsca na
to w tej recenzji. Ja przytoczę jedynie
jedną nazwę, najważniejszą dla mnie, a
mianowicie Sieges Even. Skład Coldseed
uzupełniają wokalista Bjorn
"Speed" Strid (Soilwork) oraz gitarzyści
Thorsten Praest i Gonzalo Alfageme
Lopez. Także w projekcie znaleźli się
głównie muzycy znani, ukształtowani i z
niebłahymi umiejętnościami. Postanowili
oni sprawdzić się w rejonach dotąd przez
nich nieodkrytych, czyli w nowoczesnym
metalu, gdzie głównie mieszały się wpływy
groove, indrustialu czy new metalu.
Jednak to nie wszystkie naleciałości, tego
sporego konglomeratu muzycznego, a
można znaleźć w nim, chociażby gotyk,
thrash, progresję, power itd. Ta olbrzymia
różnorodność miała być atutem,
czymś co miało wyróżnić, a wręcz dodać
splendoru temu projektowi. Niestety był/
jest to przysłowiowy gwóźdź do trumny.
Bo mimo, że zespół skupia muzyków wysokiej
klasy, to najwyraźniej środowisko
nowoczesnego metalu było im na tyle
obce, że nie potrafili zaprezentować materiału,
który mógłby mocno zainteresować
większe grono fanów. A tych co mieli
do tej pory wręcz mogli odstręczyć
dźwiękami z "Completion Makers The
Tragedy". Gdy za pierwszym razem
przesłuchiwałem płytę, zrobiłem to pobieżnie,
odniosłem wrażenie, że może to
być ciekawa propozycja. Niby dużo się
działo, złożone kompozycje, dla fana
progresu zapowiadało się ciekawie. Niestety
wszystkie zabiegi aranżacyjne utonęły
w nowoczesności, która w bardzo
szybki sposób wciąga słuchacza w wszechogarniającą
nudę. Mówię o wszystkich
fanach nawet tych co uwielbiają nowoczesny
metal, dla nich też Coldseed musi
wydawać się dość dziwnym projektem.
Ta źle przyjęta koncepcja muzyczna nie
pozwala na skupienie się na atutach tego
albumu, a niewątpliwie jest to gra instrumentalistów
oraz bogate i intrygujące
aranżacje poszczególnych kawałków. Jeszcze
rok i będzie dziesięć lat od wydania
tego longplaya, więc musi być coś na
rzeczy, że muzycy nie skusili się na nagraniu
kontynuatora "Completion Makers
The Tragedy". Czego by nie pisać
156
RECENZJE
więcej nie polecam tego krążka, bo jego
największą wartością są muzycy, którzy
wzięli udział w tej sesji. Na pewno nie
muzyka.
Crisis - Battlefield
2015 Cult Metal Classics
\m/\m/
Zespołów o tej nazwie słyszałem już kilka,
ale z ekipą z Macclesfield nie miałem
dotąd styczności. Jednak niezawodna
Cult Metal Classics umożliwiła mi to za
co jestem jej bardzo wdzięczny. "Battlefield"
to kompilacja wszystkich (chyba)
nagrań grupy z lat 80-tych. Składają się
na nią między innymi oba dema - "Eyes
in the Night" (1985) oraz "Battlefield"
(1986), a także nagrania z sesji dla BBC
z 1986r., nagrania live z tego samego
roku z Blackpool oraz z sesji w Stockport
z 1987r. Tak więc mamy rozstrzał jeśli
idzie o jakość nagrań i brzmienie, ale i
tak w tej kwestii jest naprawdę dobrze.
Szczególnie nagrania dla telewizji brzmią
znakomicie i bardzo selektywnie. Co do
muzyki to tutaj jest naprawdę dobrze, a
długimi momentami wręcz zajebiście.
Słychać w tych dźwiękach różne formy
NWoBHM. Z jednej strony tę bardzo
melodyjną w rodzaju takich grup jak Demon
czy Praying Mantis, a z drugiej tę
ostrzejszą i z większym pazurem w stylu
Saxon. Kilka utworów zrobiło na mnie
ogromne wrażenie i już tylko dla nich
warto wejść w posiadanie tej płyty. Pierwszym
z nich jest "Battlefield", który
tutaj pojawia się w dwóch wersjach. Prawdziwy
hicior, który zawiera wszystko co
najlepsze w takiej muzyce. Znakomitą
pracę gitar, wyraźny i melodyjny bas,
czysty, ale mocny wokal oraz masę melodii
i super refren. Uwielbiam ten kawałek
podobnie jak następny w kolejce "Spirits
of the Night". Dynamiczny rocker oparty
na klasycznym riffie i posiadający znów
bardzo charakterystyczny refren. Kolejny
kawałek, o którym muszę tu wspomnieć
to jeden z moich ulubionych "Warriors of
Arthur". Być może ze względu na tematykę,
a może na nieco surowsze brzmienie
przywołuje mi skojarzenia z epic metalem.
Ponownie mamy tutaj te charakterystyczne
melodie, a do tego podniosły
refren. Natomiast "The Silent Roar"
(tutaj również w dwóch wersjach) zaczyna
się gitarą natrętnie kojarzącą mi się
między innymi z… Lady Pank. Naprawdę
świetny rockowy numer i również jeden
z moich faworytów. Mógłbym jeszcze
wyróżnić "Hungry Oceans", którego
początek przywołuje mi skojarzenia z
"Hallowed be Thy Name". Najpierw spokojny,
a później po niezłym pierdolnięciu
nabierający rumieńców. Oprócz tego mamy
niezły "Suicide", spokojniejszy "Casablanca",
heavy rockowy "Eyes in the Night"
oraz cięższy i wolniejszy o zdecydowanie
mroczniejszej atmosferze "Chaser",
będący ciekawą odmianą od pozostałych
wałków. Niestety trzy ostatnie utwory,
czyli zarejestrowane na żywo "Can I be
the Hero", "No One Screams" i "Souvenirs"
są zdecydowanie najsłabsze. Zwykłe
przeciętniaki, które nie wnoszą nic ciekawego
do tego wydawnictwa. Na pewno ze
względów kolekcjonerskich są ciekawym
dodatkiem jednak jak dla mnie trochę
psują doskonałe wrażenie pozostawione
przez poprzednie kawałki i niestety muszę
też obniżyć przez nie notę końcową.
Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo udane
wydawnictwo i myślę, że nie tylko fani
wszystkiego co związane z NWoBHM
powinni po nie sięgnąć. Myślę, że każdemu
kto siedzi w tradycyjnym heavy lub
hard rocku ten krążek przypadnie do gustu.
Despair - Decay of Humanity
2015/1990 Punishment 18
Maciej Osipiak
Dziwna sprawa jest z naszymi polskimi
zespołami i muzykami. W kraju ojczystym,
z którego pochodzimy, gdy osiągniemy
jakiś sukces nikt nas nie docenia,
wręcz przeciwnie miesza z błotem bez
większego oporu. A za granicą takie zespoły
jak Behemoth czy Vader to uznane
marki. Podobnie jest z Niemcami ich
symbolem muzyki są głównie Scorpions
i Rammstein. Jednak Niemcy mają więcej
dobrej muzyki, często od zespołów, o
których już nie pamiętamy. Przykładem
jest niemiecki zespół Despair, w którym
co ciekawsze grało dwóch polskich gitarzystów
- nieżyjący już Marek Grzeszek
i Waldemar Sorychta (również producent
muzyczny znany chociażby ze
współpracy z Therionem czy pracy nad
ostatnią płytą Sodomu). Ponadto Despair
jest pierwszym zespołem zakontraktowanym
przez Century Media Records
- jednej z największej dzisiaj wytwórni
płyt metalowych, która wydaje
płyty takich artystów jak Arch Enemy
czy Paradise Lost. Nie inaczej jest w
tym przypadku, Centaury dobrze wiedziały,
w kogo inwestują. "Decay of
Humanity" to 38 minut, (czyli optymalny
czas sporej części klasycznych płyt)
soczystego materiału, który pochłania
bez reszty. Na albumie jak na klasyka
przystało dostajemy osiem utworów, w
których każdy znajdzie coś dla siebie. Od
typowego thrashu spod znaku chociażby
Kreatora ("Decay of Humanity") po sabbathowe
utwory (" A Distant Territory").
Ponadto znalazło się miejsce dla bardziej
gotyckich, trochę orientalnych klimatów
a la Tiamat, dla którego Sorychta grał
na keyboardzie i tę aurę z Tiamatu słychać
w dwóch utworach - "Victim of Vanity",
gdzie są również echa Candlemass
i kończącym album instrumentalnym
utworem "Satanic Verses". Nawet w solówkach,
które są bardzo melodyjne, można
doszukać się ducha choćby Carcassu.
Brzmienie płyty jest bardzo przestrzenne,
słyszymy każdy instrument, każdy
smaczek. Nie ma się, do czego przyczepić.
Wokalista ma spore możliwości
nie dość, że ma głos stworzony do thrashu,
to jeszcze jest w stanie się pokusić o
bardziej wyniosłe, operowe wokalizy jak
to czyni w "Victim of Vanity" czy nawet
burzyć ściany mocnym falsetem w przebojowym
"Cry For Liberty" niczym King
Diamond. Kończąc recenzje, "Decay of
Humanity" jest jedną z tych płyt, którą
warto przesłuchać, chociażby po to, aby
m.in. przekonać się jak zdolnych w Polsce
mamy muzyków.
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Drýsill - Welcome To The Show
2014/1985 Karthago
Lata temu ucieszyłem się jak dziecko,
gdy na jednej z kaset w ramach tape-tradingu
od nieżyjącego już kolegi dostałem
nagraną tę płytę. Później trafiła mi się
lepiej brzmiąca kopia już na CD-R, ale o
- wydanym w 1985 roku w nakładzie
raptem tysiąca egzemplarzy - LP nie było
rzecz jasna mowy. Dlatego dobrze, że
jedyny album Islandczyków ukazał się w
końcu na CD dzięki Karthago Records,
nie ma tu bowiem mowy tylko o jakiejś
egzotycznej ciekawostce dla maniakalnych
kolekcjonerów. Przeciwnie, "Welcome
To The Show" do dziś robi wrażenie
i niewątpliwie jest to jedna z tych
płyt, które zaskakująco dobrze zniosły
próbę czasu. Wszystko dzięki temu, że
zespół z Reykjaviku nie silił się na kopiowanie
sprawdzonych rozwiązań, nie
próbował też za wszelką cenę naśladować
ówczesnych gwiazd metalu. Oczywiście
wpływów takich Iron Maiden uniknąć
się nie dało, ale są one bardzo subtelne i
tylko dobarwiają specyficzną nutą
NWOBHM surowe, ale melodyjne kompozycje
Drýsill. Dużo w nich gitarowych
harmonii i efektownych solówek, riffów -
może nie tak mocno brzmiących jak obecnie,
raczej typowych dla lat 80-tych, ale
jednak siarczystych oraz równie charakterystycznych
dla tamtego okresu chórków.
Jak dla mnie najciekawiej wypadają:
ostry opener "Anthem For The Insane",
równie dynamiczny utwór tytułowy oraz
mroczny, wręcz surowy "Fiesta For
Friends", ale pozostałe utwory też trzymają
poziom. Klasą samą w sobie jest też
wszechstronny, obdarzony charakterystycznym
głosem wokalista Eirikur
Hauksson - może to nazwisko mówi mało,
ale to ten sam człowiek, który śpiewał
później jako Eric Hawk na płytach norweskiego
Artch, w tym kultowym debiucie
"Another Return", jest też gwiazdą
muzyki pop w Islandii.
Wojciech Chamryk
Fates Warning - A Pleasant Shade Of
Gray
2015/1997 Metal Blade
Tak się złożyło, że "A Pleasant Shade
Of Gray" to jeden z moich ulubionych
albumów Fates Warning. O dziwo w
rozmowach z fanami tego zespołu, także
ogólnie progresywnego metalu, tytuł tego
krążka dość często pada, jako jeden z ważniejszych
z tego nurtu. Moje zaskoczenie
jest tym większe, iż album jest bardzo
melancholijny, mroczny, przygnębiający
wręcz smutny. Przedstawia muzykę
jednobarwnie i szaro, co może niewyrobionego
słuchacza odstręczyć, ewentualnie
uśpić (m.in. pewnie dla nich zespół
na końcu materiału umieścił dzwonek
budzika). Ale nie, wielu jednak nie dało
się zwieść pozorom i wręcz nie może
wyjść z podziwu, jak można sugestywnie
opowiedzieć o takim głębokim smutku.
"A Pleasant Shade Of Gray" to złożony
koncept album podzielony na dwanaście
części. Muzycznie jest dość powolny,
operujący całą gamą środków muzycznych,
potężną dawką dźwięków oraz
kaskadą wyśmienitych melodii. Kompozycje
przeplatane są, a to delikatnym,
subtelnym klimatem, z rzadka industrialną
konwencją, innym razem instrumentalną
dynamiką, opartą o piękne akordy,
doskonałe riffy czy złożoną sekcję rytmiczną.
Odnośnie do muzyki ciężko opisać,
to co się dzieje na "A Pleasant Shade
Of Gray". Jedno jest pewne, zespół
udowadnia, że w ich dźwiękowej szarości
odnajdziemy kalejdoskop wszelkich emocji
i uczuć. Pod względem tematyki jest
równie ciekawie i skomplikowanie. W
Fates Warning często podejmowali kwestie
ludzkiej egzystencji, tym razem też
nachylili się nad zgnębionym człowiekiem,
który jest pełen żalu po utracie bliskiej
osoby, ale jednak tkwi w nim światełko
nadziei. Pomysł i sposób jego realizacji
to również najwyższa pólka. Przyglądając
się muzykom, ich grze i ekspresji,
nasza szczęka nadal pozostanie na
dole w pozycji zwisu. Sekcja rytmiczna
panów Marka Zondera i Joey'a Vera
jest perfekcyjna, techniczna, dynamiczna,
umiejętnie stosująca kontrasty, raz
prowadzi grę oszczędną, innym razem
pełną wszelakich połamańców i figur muzycznych.
Gitara Jima Matheos'a czaruje
jak zwykle, porywając i zadziwiając
swoimi riffami, rytmiką i popisami solowymi.
To ona buduje klimat, narrację i
ogólnie ciągnie powieść muzyczną na "A
Pleasant Shade Of Gray". Jim wsparcie
ma w klawiszach Kevina Moore'a, którego
gra jest raczej zwięzła ale bardzo
atrakcyjna i różnorodna. Nad całością
góruje wspaniały głęboki wokal Ray'a
Alder'a, który niesamowicie żongluje
emocjami i uczuciami. To on nadaje ostateczny
sznyt całemu albumowi. Arcydzieło,
majstersztyk, jak zwal tak zwał,
niewątpliwie album bardzo dojrzały i jeden
z ważniejszych w nurcie progresywnego
metalu. Z tym większą przyjemnością
odnotowałem, że w tym roku
Metal Blade Records wydał ten krążek
w zdecydowanie rozszerzonej wersji.
Obok podstawowej wersji znajdziemy
dysk z nagraniami "live" całego "A Pleasant..."
nagranego na koncertach w
Europie, pomiędzy 16 - 26 kwietnia, z
dodatkiem koncertowej wersji "We Only
Say Goodbye" nagranej w Szwajcarii oraz
coveru "Tn Trance" Scorpions (znakomitego
z resztą). Kolejny dysk z wersjami
przed produkcyjnymi (1996) i demo
(1995). Przyznam się, że te surowe,
niedopieszczane wersje bardzo przykuły
moją uwagę i chyba właśnie tern krążek
słuchałem najczęściej. Do tego dysk
DVD z dwoma koncertami, z czerwca
1997r. gdzieś w Europie, i kwietnia
1998r. w klubie The Whisky (bodajże
Los Angels). Na obu występach kapela
zagrała całość "A Pleasant Shade Of
Gray" i ponownie "We Only Say Goodbye"
tym razem z Aten. Czy można wymarzyć
coś więcej? Jak dla mnie to wydanie
"A Pleasant Shade Of Gray" jest
obłędne.
\m/\m/
Graven Image - People In Hell Still
Want Ice Water
2015/1984/1987 No Remorse
Kalifornijczycy z Graven Image doczekali
się za czasów istnienia dwóch niskonakładowych
EP-ek: "People In Hell
Want Ice Water" oraz "Warn The Children",
by wkrótce rozpaść się bez odniesienia
jakiegokolwiek, poza lokalnym,
sukcesu. Grupa pozostała jednak we wdzięcznej
pamięci najbardziej zagorzałych
RECENZJE 157
fanów US power metalu, doczekała się
też przed dziesięciu laty kompilacji
"People In Hell Still Want Ice Water",
z wyborem utworów z obu 12-calówek i
nagrań demo. Grecka No Remorse Records
wznowiła właśnie ten album i chociaż
szkoda, że nie mamy tu kompletu
płytowych nagrań Graven Image, to i
tak rzecz jest co najmniej interesująca.
Grupa bowiem już w 1984 roku nie ustępowała
niczym nieco bardziej znanym
czy doświadczonym kolegom z takiego
Omen czy Savage Grace, proponując
ostrą, drapieżną, ale nie pozbawioną też
szlachetnej przebojowości muzykę. Czasem
wręcz rozbrajająco surową ("Warn
The Children" czy "The House"), ale już
takie utwory jak "No Rest For The Wicked"
dobitnie udowadniają, że zespół zasługiwał
wtedy na szansę wydania pełnej
płyty. Nie do końca przekonują za to późniejsze
nagrania demo - czasem sprawiające
wrażenie niedopracowanych, zwłaszcza,
że większość z nich to wersje instrumentalne.
Wojciech Chamryk
Headstone - Burning Ambition
2014/1983 Karthago
Jako bardzo młody człowiek w okolicach
1985 roku, kiedy to w PRL-u zdobycie
czegokolwiek, nie tylko płyt czy kaset,
graniczyło często z cudem, zastanawiałem
się jak dobrze muszą mieć fani muzyki
na Zachodzie, mający dostęp praktycznie
do wszystkiego. Okazuje się jednak,
że oni też nie mieli tak różowo,
bowiem swoista nadprodukcja metalowych
kapel na całym świecie miała też
niewątpliwy wpływ na możliwości dotarcia
do ich wydawnictw nawet dla najbardziej
maniakalnych i zasobnych fanów,
szczególnie jeśli chodziło o kasety,
płyty czy single wydane własnym sumptem.
Tak było też w przypadku niemieckiego
Headstone, gdyż ekipa z Oberammergau
- po sąsiedzku istniał jeszcze
jeden zespół o tej samej nazwie - doczekała
się raptem dwóch płyt w pierwszej
połowie lat 80-tych: pierwszej wydanej
samodzielnie, drugiej już nie, ale firmowanej
przez małą, niezależną firmę.
Pierwsze z tych wydawnictw doczekało
się właśnie kompaktowego wznowienia
nakładem Karthago Records i jest to
niewątpliwie jedna z ciekawszych pozycji
w coraz obszerniejszym katalogu firmy
Stefana Riermaiera. "Burning Ambition"
nie jest li tylko archiwalną ciekawostką,
a porcją solidnego, germańskiego
heavy metalu z najlepszych lat. Surowego,
ale melodyjnego, niezbyt mocno
brzmiącego, ale to w końcu nagranie z
1983 roku, opartego na wyrazistych riffach
i oszczędnej, ale konkretnie pompującej
tempo sekcji. Momentami możemy
mówić wręcz o speed metalu
("Deadly Shades", "Burnt In Ice"), ale
zespół nie zapomina też o dyskretnych
partiach syntezatorów w mrocznym
"Wolkenkind" czy "bonusowym "Wacht
Im Weltengang", długa ballada "Queen Of
Dreams" niemal do końca opiera się na
partii fortepianu, mamy też ciekawy instrumental
"King Elephants", potwierdzający
ciągotki muzyków w kierunku bardziej
rozbudowanych, nieco nawet progresywnych
form. Mocnym punktem zespołu
jest też wokalista Harald Karg -
nie dysponował on co prawda jakimś
wielkim głosem, ale jego agresywne, bardzo
dynamiczne partie świetnie dopełniają
utwór tytułowy czy "Deadly Shades".
Wojciech Chamryk
Heathen's Rage - Knights Of Steel -
The Anthology
2015 No Remorse
Do niedawna ta amerykańska grupa była
bardziej kojarzona z zespołem w którym
zaczynał basista Symphony X Mike
LePond, bowiem debiutancka i jedyna
EP-ka Heathen's Rage znana była tylko
nielicznym. Sytuację zmienił ubiegłoroczny
powrót zespołu z Alanem Tecchio
za mikrofonem, koncerty, w tym na festiwalu
Keep It True oraz, przede wszystkim,
wysyp archiwalnych wydaw-nictw,
w tym niniejszej kompilacji. Wśród trzydziestu
utworów mamy tu rzecz jasna
trzy z jedynego do niedawna oficjalnego
wydawnictwa zespołu, "Heathen's Rage"
z 1986 roku: zróżnicowany "Knights Of
Steel", ostry i surowy "City Of Hell" oraz
mocarny i brzmiący równie oldschoolowo
"Dark Storm". Reszta materiału to utwory
pochodzące z kaset demo i różnych
próbnych sesji z lat 1984-88. I zwłaszcza
w utworach z demo '85 "Fight Till The
End" oraz demo'88 - powtarzającego cztery
utwory z tamtego materiału w lepiej
brzmiących wersjach - słychać, że zespół
miał spory potencjał i w kategorii power
metalu z odniesieniami do bardziej
epickiego grania mógł być może nie objawieniem
amerykańskiej sceny, ale jednym
z liczących się jej przedstawicieli.
Wyszło jednak jak wyszło, czasu nikt nie
cofnie - dobrze więc, że ta podwójna kompilacja
ujrzała w końcu światło dzienne.
Wojciech Chamryk
High Power - Les Violons de Satan
2015/1986 No Remorse
High Power to obok takich nazw jak
Sortilege, Blaspheme czy Der Kaiser
jeden z najlepszych i najbardziej znanych
francuskich zespołów heavy metalowych.
Powstał w 1977 roku w Bordeaux i przez
dekadę istnienia wydał dwa krążki:
"High Power" ('83) oraz "Les Violons de
Satan" ('86). Właśnie reedycja tej drugiej
płyty przez No Remorse Records jest
dobrą okazją, żeby skreślić na jej temat
kilka słów. High Power grał klasyczny
heavy metal, który może nie powalał technicznymi
fajerwerkami, ale nie był pozbawiony
mocy. Do tego dość mroczna
atmosfera i klimat typowy dla lat 80-
tych. Takich płyt już się teraz nie nagrywa.
Duże wrażenie robią przede wszystkim
najdłuższe "Le Dernier Assault" i
"Les Violons de Satan". Wolniejsze, z
większym naciskiem na klimat i epickość.
Na drugim biegunie są szybsze i bardziej
bezpośrednie wałki w postaci "Avocat"
czy "Rebelle", w których zespół również
świetnie daje sobie radę. Natomiast z jeszcze
innej bajki jest całkiem udana ballada
"Par Le Sang de l'Acier". Wszystkie
utwory zwyczajem francuski kapel z tamtych
lat zaśpiewane są w ich ojczystym
języku. Wielu może pewnie to przeszkadzać
jednak dla mnie to jest kolejny atut
przemawiający za tym albumem. Do
siedmiu numerów składających się na
podstawowy program płyty na reedycji
zostało dodanych sześć bonusów. Trzy z
nich to wersje demo kawałków z "Les
Violons...", a trzy kolejne nie były
wcześniej publikowane. Z pewnością jest
to ciekawe wydawnictwo, które jest jednym
z bardziej reprezentatywnych dla
starej szkoły francuskiego heavy. Myślę,
że warto sięgnąć po ten krążek nie tylko
ze względów historycznych, ale również
dlatego, że jest to po prostu bardzo dobra
muzyka.
Intrinsic - Nails
2015 Divebomb
Maciej Osipiak
2015 rok nas wyjątkowo rozpieszcza. Co
rusz dostajemy do słuchania dobre płyty,
że nie sposób znaleźć czas, by wszystkiego
posłuchać. Iron Maiden, Faith
No More i wiele innych, a przecież są
jeszcze młode kapele, którym też wypadałoby
poświęcić trochę uwagi. I pojawia
się odwieczne pytanie: Czego posłuchać?
Co jest dobre? Odpowiedzią na to pytanie
jest na przykład płyta długo-grająca
"Nails" zespołu Intrinsic, który powstał
w 1984, i po 19 latach doczekał się swojego
trzeciego pełnoprawnego krążka,
który nie dość, że różnorodny to jeszcze
równy. Co ważniejsze jest to album, który
nagrali w 1989r., lecz z powodu różnych
perturbacji wydany został dopiero
teraz. To, że to album z lat 90-tych słychać
od samego początku, bo już na przystawkę
dostajemy niezły thrashowy szlagier
"State Of The Union" i już po nim
widać, że ta płyta jest jak wehikuł czasu,
bo Panowie są agresywni, głodni gry i
pełni energii, a sam wokalista pieje jak
Bruce Dickinson, lecz pomimo świetnej
formy muzyków, kawałkowi zabrakło dobrego
refrenu, który zapisałby się w pamięci
i tak pierwsze cztery minuty szybko
przelatują nam koło ucha. Wspominałem
coś o podobieństwie wokalu do Bruce'a
Dickinsona? Tego samego Dickinsona,
który gra w Iron Maiden? Tak,
tego samego i to nie bez powodu, ponieważ
już w drugim utworze zespół zmienia
kierunek i inspiracje Maidenami są
bardzo dobrze słyszalne (po wokaliście
przede wszystkim), choć ciężar został zachowany,
a sam utwór nie jest super szybkim
maidenowym kilerem, to świetnie
buja i już ma to, czego zabrakło poprzednikowi.
Dodatkową wskazówką, że duch
Brytyjczyków się tu unosi, jest czas trwania
piosenki, która trwa sześć minut,
czyli tyle ile najczęściej trwają pojedyncze
kompozycje Ironów z ostatnich albumów.
Trzeci utwór to już pewnego rodzaju
eksperyment. Otóż pierwsze sekundy
to czysta kopia "Painkiller'a", lecz po
chwili chłopaki wracają na swój tor w
zwrotkach, a chwile później dostarczają
nam refren inspirowany twórczością Alice
in Chains, ale całość jest utrzymana w
thrashowym klimacie. Ciekawa hybryda,
której się dobrze słucha. Następny w
kolejce "On Gossamer Wings", to kolejny
dynamit polany maidenowym sosem
(intro w klimacie "Dance of Death"),
choć później słychać lekkie odniesienia
do Pantery. Siedem minut to wystarczająco
dużo, by zapamiętać refren z typowo
dickinsonową wokalizą, który powtarza
się kilka razy. Murowany hit koncertowy.
Zastrzelcie mnie, jeśli chcecie, ale przysięgam,
że w "Pillar Of Fire", słychać Sepulturę,
śmiem twierdzić, że początkowy
riff kojarzy mi się z "Roots Bloody Roots".
Ok, chłopaki starają się dołożyć swoje
pięć groszy, ale ich duch się unosi do
ostatniej sekundy. "Mourn For Her" to
ballada czystej krwi, do tego w klimacie
Judas Priest. Ten, kto to skomponował
bez wątpliwości nasłuchał się dużo płyty
"Sad Wings of Destiny", a przede wszystkim
utworu "Dreamer Deceiver". Jest tak
samo piękny z przeszywającą solówką, a
sam Lee Dehmer brzmi jak Rob Halford,
choć śpiewa w mniej teatralny sposób.
Dreszcze gwarantowane. Tego trzeba
po prostu posłuchać. "The Vicious Circle"
to dobra nazwa dla tej kompozycji,
ponieważ brzmi ona jak stare Red Hot
Chili Peppers, pełne gniewu i buntu ze
zwrotkami, które wokalista dosłownie
wypluwa z siebie niczym Anthony
Kiedis, a refren zachęca nas do kiwania
głową w obie strony. Kolejna dobra rzecz
na koncerty. "Denial" znów śmiało spogląda
w stronę Alicji w łańcuchach.
Gdyby nie fakt, ze Layne Staley nie żyje
od 12 lat, przysiągłbym, że wraz z Jerry'm
Cantrell'em występują tu gościnnie
(jest nawet solówka z użyciem kaczki).
Pod koniec utworu zespół przyśpiesza,
przez co mamy wrażenie, że słyszymy
"Bück Dich" Rammstein'a, choć tekst jest
tak naprawdę inny. Po solidnym wycisku
przyszedł czas na lekkie wytchnienie i
popis gitar, bo wokal pojawia się tylko w
kilku momentach. Niby dalej jest ciężko
i szybko, ale jednak trochę lżej i nawet w
pewnym momencie słychać melodię,
kojarząca się z "Aerials" pewnego Systemu.
Gitarzyści nagrywając to chyba spóźnili
się na próbę albo nagranie, bo pod
koniec utworu tak przyśpieszają, że słychać
jak ich samochód wpada w poślizg,
rozbija się szyba, aż nagle ktoś wypowiada
tytułowe "Yikes!". Numer dziesięć to
kolejna ballada, będąca połączeniem wolniejszych
fragmentów "Victim of Changes"
z twórczością Led Zeppelin. Słychać
skrzypce, marakasy czy harfę, zupełnie
jakbyśmy byli na jakiejś celtyckiej uroczystości.
Cudowna dawka folkowej rozkoszy.
Sam słuchając tego uroniłem kilka
łez. To jest niewątpliwie jedna z najmocniejszych
pozycji na tym albumie. Do
takich utworów się wraca i dla takich kupuje
płyty. A jakby ktoś wątpił, że twórczość
Zeppelinów jest muzykom bliska,
to nie będzie miał wątpliwości po następnym
utworze, którym jest cover "Dazed
and Confused", lecz jest skrócony i pozbawiony
tego, co najbardziej go charakterystyczne,
czyli partii grania na gitarze
smyczkiem. Sam w sobie cover nie wprowadza
niczego nowego jest to po prostu
odegranie klasyka, tylko na trochę cięższym
brzmieniu. Wokalista przypomina
do złudzenia manierę Planta, także nic
tu nowego nie znajdziemy, przez co to
właśnie ten cover jest najsłabszym punktem
na tej produkcji. Dwie ostatnie pozycje
kłaniają się w stronę Faith No More
i są mocno przebojowe, że gdy tylko się
kończą, palec sam najeżdża na przycisk
ponownego odtwarzania. Cie-kawostką
jest, że w "Cannabis Sativa" mamy solówkę
zagraną na…. harmonijce, a w
zwrotkach słychać grę trąbki. Kończąc,
dostaliśmy bardzo dobry album, który
zdecydowanie za długo czekał na światło
dzienne, choć dziś tak się nie gra, co
słychać po m.in. "Cannabis Sativa" to
jest on wart polecenia każdemu wielbicielowi
ciężkiej muzyki. Tutaj każdy znajdzie
coś dla siebie, a niektórzy poczują
się znów jakby mieli naście lat. Po tak dobrym
materiale, zostałem fanem Intrinsic,
bo takiego grania dziś po prostu brakuje
i jestem ciekaw, czy pójdą za ciosem
i stworzą coś równie dobrego na kolejnym
albumie, na którego liczę i mocno
158
RECENZJE
wierzę, że powstanie. Oby tylko nie trzeba
było czekać kolejnych dziewiętnastu
lat.
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Ironhawk - To the Point... and Then
Some
2015 Cult Metal Classics
Wznowień Cult Metal Classics ciąg dalszy.
Tym razem przyszła kolej na pochodzący
z Chicago Ironhawk. Nie będę
ściemniał i przyznam się, że dopiero
dzięki tej płytce dowiedziałem się o tym
zespole. Ironhawk wydał tylko jeden
materiał, EPkę "To the Point" z 1983 roku
i był to jak dotąd jedyny ślad jaki po
sobie zostawił. Wielka szkoda, że tak się
stało, gdyż płytka jest naprawdę zacna i
bardzo chętnie usłyszał bym więcej kawałków
ich autorstwa. Muzyka, którą
tworzą to wypadkowa NWoBHM i amerykańskiego
heavy metalu z naciskiem na
ten pierwszy. Szczególnie dwa pierwsze
numery są w stanie poruszyć każdego fana
tradycyjnego metalu. Pierwszy z nich
"More of the Same" zagrany w klasycznym
stylu NWoBHM ze świetnymi melodiami
i znakomitymi harmoniami gitarowymi
jest idealnym numerem na początek
i doskonałym reprezentantem
twórczości Ironhawk. Za to następujący
po nim "Locked Away" jest moim osobistym
faworytem. Nieco wolniejszy i cięższy,
z rozrywającymi trzewia gitarami i
gęstą perkusją, jest zarazem chyba najbardziej
epicką kompozycją na krążku.
No i przede wszystkim jak w każdym
numerze tak i tu mamy naprawdę zajebiste
solówki. "Dreams of Fortune" też jest
całkiem udany, ale mi średnio podchodzi
refren, więc stawiam ten wałek trochę
niżej od poprzedników. EPkę zamyka
"Cry Out" zaczynający się niemalże doomowo,
by za moment kanonada perkusji
dała sygnał do rozpoczęcia natarcia.
Świetny heavy metalowy kawałek z refrenem
stworzonym wręcz do skandowania
przez publikę na koncertach. Oprócz
podstawowego programu "To the Point"
dostajemy cztery bonusy zgodnie z drugim
członem tytułu tej reedki. Są to numery
znalezione na starych taśmach i nigdy
wcześniej niepublikowane. Pierwszy
z nich to naprawdę znakomita ballada
"Cry Out in the Night". Jest to pierwsza
pościelówa od dawna, która nie spowodowała
u mnie reakcji wymiotnej. Po niej
dostajemy potężny cios w szczękę w postaci
"Death Ride", który pomimo totalnie
chujowej jakości nagrania rozpieprza
dokumentnie. Moim zdaniem jest to
najlepszy numer Ironhawk i aż żal dupę
ściska, że jest to jedyna jego wersja. Dalej
jest niezły, ale bez wodotrysków "Look at
Yourself" oraz wersja demo "More of the
Same". Reasumując jest to wydawnictwo,
które bardzo mnie zaskoczyło i zdecydowanie
i z czystym sumieniem mogę je polecić
wszystkim fanatykom klasycznego
grania. Znakomity warsztat muzyków,
masa ciekawych melodii i po prostu bardzo
udane heavy metalowe kompozycje
to główne składowe "To the Point...
And Then Some". Niestety Ironhawk
podzielił los wielu innych grup, które pomimo
fantastycznej muzyki nie doczekały
się wydania pełnego albumu. Na szczęście
dzięki Cult Metal Classics możemy
raczyć nasze metalowe uszy tym wydawnictwem.
Maciej Osipiak
Killen - Killen
2015/1987 Cult Metal Classics
Tym razem na tapecie mamy nowojorski
Killen i ich debiutancki i w sumie jedyny
album "Killen" z 1987 roku. Na zawartość
tego krążka składa się dziewięć podstawowych
kawałków, wersje koncertowe
trzech z nich oraz trzyutworowe demo
"Restless is the Witch" z 1989r. A co z
najważniejszą sprawą czyli muzyką?
Tutaj jest naprawdę dobrze. Klasyczny
amerykański power/heavy metal przepełniony
podziemnym duchem i dość ciemną
atmosferą, a surowe brzmienie jeszcze
uwypukla te wrażenia. Mam wrażenie, że
zbyt wypolerowana produkcja mogłaby
zabić naturalność tej muzyki, która słyszalna
jest nawet w trochę amatorskich i
jakby niedbałych wokalach Vica Barrona.
Czuć tu chwilami ten barbarzyński
klimat znany z wielu innych płyt z tamtych
czasów. Posłuchajcie przede wszystkim
"The Marauder", "Soldiers in Steel"
czy "Victima". Reszta też nie odstaje, ale
te trzy wałki na dzień dzisiejszy robią mi
najlepiej. Chociaż taki "Stricken by Darkness"
też mnie porwał swoją melodią i klimatem.
Piękny jest też "Birth of a King"
z dema kojarzący się trochę z szybszymi
numerami Manowar. Jak to w power
metalu podstawą muzyki Killen są gitary.
Nawet mimo surowej produkcji słychać
moc w riffach i ogień w solówkach.
Oprócz wymienionych wyżej "Królów
Metalu" da się tu gdzieniegdzie usłyszeć
coś z Hallow's Eve, Liege Lord czy
nawet debiutu Slayer tyle, że zagranego
w wolniejszych tempach. Do tego mnóstwo
skojarzeń z wieloma innymi nazwami,
których chyba nie ma sensu wymieniać,
bo każdy z was pewnie domyśla się o
kogo chodzi. Killen to kolejny zaginiony
w odmętach historii band, który niestety
nie miał dostatecznie dużo szczęścia, żeby
wybić się wyżej i zaistnieć w świadomości
większej ilości fanów. Znakomita
choć zapomniana i niedoceniona płyta.
Podejrzewam, że to wydawnictwo zainteresuje
tylko prawdziwych maniaków
podziemia, a szczególnie sceny amerykańskiej.
Lewd Preacher - The Raw Age
2014/1988/1989 Karthago
Maciej Osipiak
W ostatnich miesiącach moja wiedza na
temat niemieckiego heavy metalu powiększyła
się znacząco - wszystko dzięki
zakrojonym na szeroką skalę zabiegom
No Remorse Records oraz Karthago
Records. Ta ostatnia firma przypomniała
w roku ubiegłym dokonania Lewd
Preacher, który w końcu lat 80-tych
wydał tylko dwie kasety demo i rozpadł
się w początku kolejnej dekady. Sześć lat
temu zespół wznowił co prawda działalność,
ale nie poszły za tym premierowe
nagrania - być może przyjdzie na to czas
po opublikowaniu archiwaliów. A te stare
nagrania wystawiają Lewd Preacher całkiem
dobre świadectwo, bowiem zespół z
Marburga całkiem sprawnie poruszał się
w stylistyce tradycyjnego, niekiedy też
inspirowanego hard rockiem czy rockiem
progresywnym, heavy metalu. Pierwsze
demo "The Master Socks The Fuse" z
1988r. brzmi tak, jakby nagrano je co
najmniej sześć lat wcześniej. To tylko
cztery, ale za to długie kompozycje.
Utrzymane, mimo okazjonalnych przyspieszeń,
w średnim tempie, patetyczne,
kojarzące się momentami z patetycznym
doom metalem czy nieco bardziej epickimi
klimatami. Sporo tu gitarowych i klawiszowych
dialogów, pojawiają się też
organowe brzmienia i chóralne partie
wokalne. I chociaż w "Knights Of Unknown"
zespół nie uniknął spadku formy,
bo akurat ten utwór na tle trzech pozostałych
jawi się nieco niedopracowanym,
to jednak jako całość to całkiem udany
materiał, który w momencie premiery nie
miał szans by zainteresować kogokolwiek.
"The Fuse Strikes Back" (1989r.)
to ponownie cztery utwory. Mocarny,
doom metalowy "Hands From Me" rozpoczyna
fragment popularnego na całym
świecie tanga, u nas znanego jako "Całuję
twoją dłoń madame", odtwarzanego z
trzeszczącej płyty na 78 obrotów, po
czym zespół jeszcze śmielej zanurza się w
krainę doom metalu i wpływów Black
Sabbath. Słychać to szczególnie w 12-
minutowym kolosie "Sand Of Secret",
niewiele krótszy "Borderline" jest bardziej
progresywny w stylu lat 70-tych, zaś
finałowy "The Other Side" jest zdecydowanie
najszybszym i zarazem też najbardziej
przebojowym utworem w dorobku
Lewd Preacher.
Wojciech Chamryk
Meliah Rage - Before The Kill
2015 Metal On Metal
"Kill To Survive" to pierwszy i dla wielu
fanów jeden z najlepszych albumów
ekipy z Bostonu, nic więc dziwnego, że
wydana właśnie kompilacja "Before The
Kill" z archiwaliami nawiązuje do tamtych
czasów. To aż szesnaście utworów z
lat 1986-88, w tym sporo dotąd niepublikowanych.
Pierwszych osiem to reh. z
próby zarejestrowanej w 1986 roku.
Brzmienie jest więc odpowiednio "piwniczne",
jednak każdy fan Meliah Rage na
pewno z ciekawością pochyli się nad,
dotąd oficjalnie niedostępnymi i nigdy
już później nie nagranymi: "The Eagle",
"Stand Up", "Warrior Lord" i "Fight", ciekawostką
jest też "Misunderstood", który
stał się punktem wyjścia do utworu "Kill
to Survive". Debiutanckie demo grupy z
roku 1987 nie jest już aż tak rzadkie, ale
cieszy fakt jego publikacji na oficjalnej
płycie; wersja próbna to też ostatni
utwór, przywoływany już kilkakrotnie
sztandarowy numer "Kill to Survive",
dostępny dotąd na japońskim wydaniu
debiutu. Zawartość "Before The Kill"
dopełniają nagrania koncertowe z roku
1988 - mocno bootlegowej jakości, ale
jako dokument i rarytas dla fanów bezcenne,
mimo tego, że to niemal "toczka w
toczkę" zawartość koncertowego MLP
"Live Kill". (4,5)
Mad Alien - Time War
2014/1989/1995 Karthago
Wojciech Chamryk
Co najmniej część czytelników Heavy
Metal Pages powinna kojarzyć niemieckich
power metalowców z Not Fragile.
Grupa ta, ze zmiennym powodzeniem,
istnieje do dziś, a nie zagrzawszy w niej
długo miejsca wokalista i gitarzysta
Raico Ebel założył Mad Alien. Oni też
nie zapisali się jakoś szczególnie w
annałach niemieckiego metalu, wydając
w ciągu kilku lat demo/EP oraz album, a
obecnie Karthago Records przypomina
ich dorobek na "Time War". W sumie
nie ma się tu za bardzo do czego przyczepić,
ale też z drugiej strony brak powodów
do zachwytów. Mad Alien eksplorują
bowiem przeważnie rejony starego,
dobrego rocka progresywnego ("Kuisatz
Haderach", "Time War" z orkiestrowymi
aranżacjami, bardziej melodyjny
"Only For You"), ale nie stronią też od
innych gatunków. I tak "Creatures Of
The Storm" to bardziej konwencjonalny
i surowy, pomimo wykorzystania instrumentów
klawiszowych, heavy. Jeszcze
ostrzej robi się w speed/thrashowym
"Nightmare On Elm Street", ale już po
chwili mamy bardziej konwencjonalny
"Fire On Ice" czy czarujący zwiewną
melodią "Opus 8,5". Takich momentów
jest tu zresztą więcej, zwłaszcza w balladzie
"Goodbye". Odbiór całości psują mi
jednak czerpiący za bardzo w warstwie
rytmicznej z The Police "Lady Desireous"
oraz przede wszystkim popowy "Lovesong",
w którym syntetycznie brzmiąca
gitarowa partia pojawia się dopiero w samej
końcówce. Tak więc: posłuchać można,
ale raczej nic poza tym.
Wojciech Chamryk
Obscene Jester - Citadel's on Fire
2015 Divebomb
Czasami są zespoły, które mają ciekawy
materiał i chcą go wydać, lecz coś w
ostatniej chwili nie zagra, zespół się rozpada,
a materiał przepada. Jednak czasami
są wytwórnie, który dany materiał
odnajdują, odsłuchują i postanawiają wydać.
I tak jest też w tym przypadku...
Obscene Jester jest to zespół, który istniał
w latach 1987-1991. Zaczynał jak
każdy od coverów, zdobywali coraz większą
popularność i grali suporty przed takimi
tuzami jak Accept czy Pantera. Po
jakimś czasie mieli szansę, aby nagrać
pełnoprawną płytę, lecz niestety na krótko
przed jej wydaniem doszło do konfliktów,
a ich ówczesnemu inwestorowi
zabrakło pieniędzy i płyta nie ujrzała
światła dziennego. Lecz po latach wytwórnia
Divebomb odnalazła ich materiał
i postanowiła wydać, ba doprowadziło
to do tego, że zespół się reaktywował
i tak oto promują swój pełnoprawny
album, którego zawartość stanowi,
to co było na EPce (która nazywa się tak
samo jak ten album) plus utwory, które
miały się pojawić na ówczesnej produkcji.
I dziś przyjrzymy się temu materiałowi.
Od początku słychać, że mamy do
czynienia z szeroko pojętym heavy metalem,
lecz panowie zdradzają też inne
swoje inspiracje. Na przystawkę dostaje-
RECENZJE 159
my "Apocalyptic Prophecy", który przy
okazji jest singlem promującym album,
który brzmi trochę jak wczesna Metallica
czy Mercyful Fate (pod koniec wokal
osiąga wysokie rejestry niczym King Diamond),
jednak sprawia wrażenie trochę
przekombinowanego utworu i szybko
wypada z pamięci. Dalej jest już lepiej,
zespół się rozkręca i dostajemy typowy
thrashowy numer emanujący energią z
marszowym refrenem, który wwierca się
do naszych uszu, a solówki są wprawiają
nas w trans. Potem muzycy zdradzają
swoją fascynację Judas Priest i ich trzeci,
tytułowy utwór brzmi niczym "Electric
Eye". Dobrze opanowali lekcję zmiany
klimatu, bo po kilku momentach tempo
zwalnia przeradzając się w sabbathowski
riff, by chwilę później grać wściekle jak
na thrash metal przystało. I taką thrashmetalową
kolejką podążają przez następne
dwa utwory, które wieńczą zawartość
mini albumu z 1989r. Następne utwory,
które już niestety nie zo-stały wydane -
aż do teraz - są już bardziej różnorodne.
W takim "Stop the Madness", który jest
jednym z chwytliwszych momentów, jest
refren, który przypomina chociażby
Accept. Solówki w tym utworze, to prawdziwy
majstersztyk, ich melodie od razu
wpadają w ucho. Siódmy na liście
"This World" (który na albumie pojawia
się dwukrotnie) to ukłon w stronę Mötley
Crüe, do tego stopnia, że barwa wokalisty
Obscene Jester brzmi niczym
Vince Neil. "I Am The One" rozpoczyna
motyw, kojarzący się z "Satellite 15 The
Final Frontier" z albumu Iron Maiden z
2010 roku, by potem pójść w rejony bardziej
rockowe rodem z Red Hot Chili
Peppers z czasów "Blood Sugar Sex Magik"
(sporą rolę odgrywa tu bas), które
również ujawniają się w utworze "Gunther".
"Nothing" to mieszanka ciężkiego
szybkiego grania jak Metallica (jest nawet
obecna hammetowa solówka wah
wah) z refrenem rodem z Kiss. Co ciekawe
w "And It Rose" słychać nawet Iron
Maiden z czasów "Seventh Son of a Seventh
Son", a "Last Laugh" powinien przypaść
do gustu zwolennikom Force of
Evil, Anthrax'u (szczególną uwagę zwróćcie
na wokal) czy Testamentu. Ostatni
"The Answer" (który również ma swoją
alternatywną wersję na płycie) to już
skłon w lat dziewięćdziesiątych w stronę
grunge'u i takich zespołów jak Alice in
Chains. Jednym słowem, płyta ma bardzo
nośne kawałki jak i słabsze momenty,
ale jest to płyta, która zawiera w sobie
wszystko co charakterystyczne dla lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i
każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Grzegorz "Gargamel" Cyga
Obsession - Carnival of Lies
2015/2006 Inner Wound
Jakże miło było przypomnieć sobie po
kilku latach ten wspaniały krążek, a stało
się tak dzięki tegorocznej reedycji Inner
Wound Records. Pierwotnie "Carnival
of Lies" ukazał się w 2006 roku i podejrzewam,
że każdy kto go słyszał podziela
mój zachwyt nad nim. Znakomity US
power metal mający w sobie wszystko to
za co kocha się ten gatunek. Dynamikę,
ogniste riffy i solówki, mocne i wysokie
wokale oraz świetne melodie. Jak dla
mnie ten krążek w niczym nie ustępuje
tym nagranym przez Obsession w latach
'80. Jeśli chodzi o muzyczne skojarzenia
to najbliżej chyba jest do Riot i Judas
Priest jednak plagiatu nie uświadczymy.
Podobnie jak słabej kompozycji, bo
wszystkie prezentują się doprawdy doskonale.
Niektóre petardy w rodzaju tytułowego
"Carnival of Lies", "In for the
Kill" czy "Pure Evil" rozrywają na strzępy.
Zresztą wałek tytułowy jest totalnym
hiciorem i pomimo bardzo melodyjnego
charakteru nie traci nic na swojej metalowej
mocy. Nowa wersja podobnie jak
wznowienie z 2007 zawiera dwie dodatkowe
kompozycje, których nie było na
pierwotnym wydaniu i trzeba przyznać,
że zarówno "Judas" jak i "Panic in the
Streets" nie odstają od reszty, a wręcz ten
pierwszy jest według mnie jednym z najlepszych
na krążku. O stronę techniczną
można być spokojnym, gdyż jak wiadomo
tak doświadczony skład był gwarancją
wysokiej jakości. Wokalista Michael
Vescera powinien być znany większości
czytelników, a to z tego względu, że można
go usłyszeć na płytach wielu różnych
mniej lub bardziej bandów, ale chyba
najbardziej z powodu współpracy z
Yngwie Malmsteenem. Reszta muzyków
nagrała wcześniej razem z Michaelem
krążek jego projektu MVP w 2003
roku, więc o zgranie nie trzeba się było
martwić. Krążek został zremasterowany i
zremiksowany przez samego Vescerę.
Brzmienie co prawda jest raczej współczesne,
ale nie razi plastikiem co jest jego
ogromną zaletą. Ta reedycja posiada
również zmienioną okładkę, a efekt końcowy
wskazuje, że była to chyba jednak
dobra zmiana. Podsumowując, "Carnival
of Lies" to power metal zagrany bez żadnych
zbędnych dodatków oparty na klasycznym
rockowym instrumentarium,
czyli taki jaki ja lubię najbardziej. To
prawdziwa kopalnia metalowych hitów i
prawdziwa uczta dla fanów gatunku.
Miłośnicy klawiszowych, lukrowanych
melodyjek nie znajdą tutaj wiele dla siebie.
Znakomity album.
Maciej Osipiak
Osiris - Futurity And Human Depressions
2015/1989/1991 Divebomb
Nie ma co ukrywać, że wydanie takiej
płyty w roku 1991 było czynem dość odważnym,
zważywszy na ogromną popularność
ekstremalnych form metalu, przy
jednoczesnym odejściu wielu gigantów
gatunku, choćby Metalliki, w kierunku
lżejszych brzmień oraz rosnącym w siłę z
każdym miesiącem nurtem grunge. W
tak niesprzyjających okolicznościach holenderscy
techno thrashers z Osiris zadebiutowali
albumem "Futurity And Human
Depressions" wydanym przez niemiecką
Shark Records, bowiem już wtedy
niemieckie firmy były prawdziwą
ostoją klasycznych odmian metalu. Płyta
oczywiście przepadła na rynku, a zespół
po nagraniu jeszcze jednego demo rychło
zmienił nazwę, kierunek na nieco bardziej
nowoczesny, ale też nie zdołał się
przebić. Pozostała jednak muzyka i dzięki
Divebomb Records jedyny album
Osiris ukazał się niedawno ponownie w
wersji zremasterowanej i z dodatkowymi
utworami pochodzącymi z kaset demo. I
tak jak często spece od marketingu mijają
się z prawdą w swych porównaniach czy
reklamowych sloganach, to tak tutaj pojawiające
się nazwy: Watchtower, Sieges
Even, Mekong Delta czy Realm są
jak najbardziej uzasadnione. Dodałbym
tu jeszcze Non-Fiction i Voivod i mamy
pełny obraz całości: siedem progresywnych,
wielowątkowych, długich i urozmaiconych
kompozycji. Pełnych zmian
tempa, rytmicznych łamańców, nietypowych
podziałów ("Mass Termination",
"Inner Recession"), ale zarazem też
zaskakująco chwytliwych ("Inextricable").
Pewnie tak w 1988 roku obsypano by tę
płytę komplementami, po trzech latach
nawet Voivod brzmiał już zupełnie
inaczej na "Angel Rat"... Na dysku mamy
dziewięć utworów dodatkowych, pochodzących
z demówek "Equivocal Quiescence"
(1991) i "Inextricable Reversal"
(1989). Szczególnie w tych ostatnich
utworach Osiris brzmi bardziej surowo, a
czasem wręcz zaskakująco, jak np. w łączącym
thrash z doom metalowym zwolnieniem
"False Insinuation", nie brakuje
też wczesnych wersji kompozycji nagranych
ponownie na debiutancką płytę.
Dla fanów takiego grania zakup obowiązkowy.
Wojciech Chamryk
Paradox - Reel Life And Beyond
2015/1982/1987 Stormspell
Zespół śpiewającego gitarzysty Johna
Ellera nie zdołał w zbyt przekonywający
sposób zaznaczyć swej obecności na, zapełnionej
ponad wszelką miarę, amerykańskiej
scenie lat 80-tych. Być może na
przeszkodzie kariery grupy z Minnesoty
stanęły też inne tamtejsze grupy noszące
taką samą nazwę, jednak wydana własnym
sumptem EP-ka "Reel Life" potwierdza,
że zespół miał potencjał i dobrze
się stało, że ukazała się właśnie w
poszerzonej wersji. Kompilacja Stormspell
Records zaczyna się jednak od
utworów nagranych w 1982 roku: typowych
dla tamtego okresu, dynamicznych
i przebojowych, ze śpiewem przypominającym
barwą głosu i interpretacją Paula
Di'Anno. Materiał z EP-ki brzmi zdecydowanie
lepiej, jest też bardziej surowy -
to kwintesencja US power metalu tamtych
lat, ze wskazaniem na ostry "Star
Tripper" z zadziornym śpiewem, dynamiczny
"Wicked Rock 'N' Roll" (wcześniejsza
wersja nie ma tej mocy) i finałowy, mocarny
"Hell Gate" z akustycznym wstępem.
Utwory nagrane w 1987r. nie są już
tak interesujące - więcej w nich klawiszowych
czy fortepianowych partii ("Run
Me Ragged"), a brzmienie jest zdecydowanie
lżejsze, jakby wygładzone ("Surrealist").
Zważywszy jednak na poziom
materiału podstawowego i wręcz niemożliwy
do zdobycia winylowy oryginał, zakup
"Reel Life And Beyond" wydaje się
całkiem rozsądnym posunięciem.
Presence - Rock Your Life
2015/1986 No Remorse
Wojciech Chamryk
Debiutancki LP Presence doczekał się
kompaktowego wznowienia niemal 30 lat
od premiery. I chociaż panowie Hinorson,
Di Bravo, Krueger i Crisis na
okładkowej fotografii wyglądają z obecnej
perspektywy cokolwiek śmiesznie, to
jednak zawartość ich jedynej płyty może
wciąż budzić szacunek. Oczywiście ich
spojrzenie na tradycyjny, typowy dla
tamtej dekady heavy metal w żadnym
stopniu nie jest nowatorskie, ale na "Rock
Your Life" nie brakuje solidnych, czasem
nawet porywających, dźwięków. To wyższe
"C" zespół bierze przede wszystkim w
szybkich, dynamicznych i ostrych utworach,
takich jak opener "Danger Zone",
ocierający się o speed metal "Metal Rage",
bardziej przebojowy "Stop (Breakin' My
Heart)" czy "Paris Burning" z dodanymi
odgłosami publiczności. Są też niezłe,
miarowe rockery, jak tytułowy czy
"When A Wall Is Made", zespół nie uniknął
też jednak niestety mielizn, zbyt
komercyjnego "Com' On Baby" i singlowej,
sztampowej ballady "No Way". Na
szczęście w siarczystej przeróbce "Rock
'N' Roll" klasyków, od których tytułu
płyty zaczerpnęli swą nazwę stają już,
zwłaszcza wokalista Pat Hinorson, na
wysokości zadania. Mamy też bonusy:
sześć utworów demo z 1985 roku, w tym
dotąd nie publikowane oraz francuskojęzyczne,
wczesne wersje numerów wydanych
rok później na "Rock Your Life" i
jest to całkiem interesujące dopełnienie
tej niezłej płyty.
Wojciech Chamryk
Quasy Modo - We Are The People
2015/1989/1991 Karthago
Nie jest to jedyne wydawnictwo tego niemieckiego
zespołu, ale na pewno pierwsze,
które ma szansę trafić do szerszego
kręgu słuchaczy - oczywiście z zastrzeżeniem,
że seria wznowień Karthago Records
jest limitowana do niezbyt dużego
nakładu. Swoje robi tu jednak znacznie
lepsza dystrybucja, o której na przełomie
lat 80-tych i 90-tych ta niemiecka grupa
mogła sobie tylko pomarzyć. I nie chodzi
tu tylko - wyjaśnienie dla młodszych - raczkujący
jeszcze wówczas internet, ale
raczej o fakt, że nawet wydając swe płyty
na winylu zespół mógł rozprowadzać je
tylko drogą sprzedaży wysyłkowej bądź
na koncertach, a materiały wydane później
w postaci kaset czy CD-R ukazały
się w śladowych ilościach. "We Are The
People" przypomina te utwory. Cztery
pierwsze to zawartość debiutanckiej 12"
EP z 1989. Generalnie bez rewelacji, ale i
rozczarowań: sprawnie zagrany tradycyjny
heavy z dużą ilością klawiszowych
partii i melodyjnymi refrenami. Jak dla
mnie lepsze wrażenie robi strona druga,
to jest motoryczny "Highway Night
Rider" oraz równie dynamiczny "White
Dog". Utwory z singla "We Are The People"
wydanego w 1991r. bazują na większej
ilości akustycznych partii, są jeszcze
bardziej melodyjne i utrzymane w średnim
tempie. Wniosek po wysłuchaniu
tych sześciu numerów może być tylko jeden:
zespół spóźnił się ze swą muzyką o
kilka dobrych lat - w połowie lat 80-tych
może mieliby nawet szanse na kontrakt z
którąś z niezależnych metalowych wytwórni,
jednak pod koniec dekady popularne
były już inne dźwięki, zaś w roku
1991 grunge całkowicie zmienił układ sił
na rynku muzycznym. Tymczasem zespół
konsekwentnie grał swoje i zdawał
się tego nie zauważać, co potwierdzają
cztery ostatnie utwory demo z 1994
160
RECENZJE
roku: archetypowo metalowy "Get Up" z
wykrzykiwanym refrenem, równie staroświecki
"Christine", ballada "Goodbye" czy
miarowy rocker "Here We Go" z chóralnym
refrenem. Teraz brzmi to klasycznie
i całkiem interesująco, ale wtedy Quasy
Modo byli bez szans.
Wojciech Chamryk
Sacrilege - Behind The Realms Of
Madness
2015/1985/1986 Relapse
Pamiętam swój kontakt z tą płytą jeszcze
w przedinternetowych czasach i zaskoczenie,
że pod tak typowo metalową
okładką kryje się swoista hybryda punka
i thrash metalu. Debiutancki album
ekipy z Birmingham z blondwłosą wokalistką
Lyndą "Tam" Simpson na czele
doczekał się przez lata miana kultowego
i wielu wznowień. To najnowsze, z okazji
30-lecia premiery, pojawiło się na rynku
nakładem Relapse Records, również w
wersji winylowej. Trochę szkoda, że zrezygnowano
z tej mrocznej, czarno-białej
okładki, bo nowy projekt, mimo nawiązań
do oryginału, trąci jednak zbytnio
komputerową grafiką. W kwestiach muzycznych
nie ma tu już jednak żadnych
niedomówień, bowiem tych sześć utworów
ma nadal niewiarygodnego kopa. To
coś na styku Disorder, Plasmatics,
Hellhammer czy Kreator, rzecz totalnie
bezkompromisowa i surowa. Pełna zgiełku,
pędu, brutalnych riffów i wrzaskliwych
wokali, gdzieniegdzie tylko przetykanych
chwilą zwolnienia czy bardziej
melodyjnym wejściem gitary. Jeszcze
ostrzej brzmią pierwsze utwory bonusowe,
trzyutworowe trzecie demo Sacrilege
z roku 1986, głównie za sprawą znacznie
surowszego brzmienia. Przyznam
jednak, że nie za bardzo rozumiem dlaczego
zamieszczono tu akurat ten materiał,
skoro był on już wcześniej publikowany
na kompilacjach grupy, bowiem
znacznie bardziej pasowałyby wcześniejsze
demówki, poprzedzające "Behind
The Realms Of Madness". Warto jednak
pochylić się nad kolejnymi dodatkami,
dwoma nowymi utworami, pierwszymi
od roku 1989 i potwierdzającymi
ubiegłoroczną reaktywację Sacrilege.
"Feed" to ostry, ale też i zróżnicowany
dynamicznie numer, nawet z niemal balladowym
zwolnieniem, ale też agresywny,
również za sprawą histerycznego
śpiewu Tam. Z kolei "Dig Your Own Grave"
to ostateczne potwierdzenie, że Sacrilege
nie zamierzają niczego zmieniać,
proponując trwający niecałe dwie minuty,
bardzo intensywny, wręcz ekstremalny
utwór. Na koniec dostajemy dwa numery
koncertowe z marca 1986 roku: jeszcze
ostrzejszą wersję "The Closing Irony"
i "Bloodrun", oryginalnie dostępny w
wersji studyjnej na splicie flexi przed 30-
tu laty.
Wojciech Chamryk
Smokescreen - Complete Works
2015 Cult MetalClassics
Pozostając w temacie reedycji Cult
Metal Classics pora na kolejną zapomnianą
perłę z amerykańskiego podziemia.
Smokescreen powstał w 1981 roku na
nowojorskim bronxie i tak naprawdę
ciężko dowiedzieć się czegoś więcej. Na
koncie mają trzy dema wydane odpowiednio
w latach '88, '92 i '94 i to by było na
tyle. W tym roku grecy z Cult Metal
specjalizujący się w wynajdywaniu z najgłębszych
otchłani podobnych rarytasów
wydali kompilację, na którą składają się
wszystkie wspomniane materiały. "Complete
Works" to prawie 80 minut klasycznego
US power metalu i naprawdę niezłe
zdziwko mnie ogarnia, że jest to tak
słabo znany band. Pierwsze dwa dema
"Smokescreen" i "Demo '92" stanowią
niemal spójną całość i mogłyby równie
dobrze zostać wydane jako debiut w
1992. Potężnie brzmiące gitary wycinające
klasycznie metalowe riffy, dobry
utrzymany najczęściej w wysokich rejestrach
głos wokalisty, mocna sekcja, czyli
podstawowe składowe power metalu.
Utwory są rozbudowane, czasem wręcz
niemal epickie i w większości przekraczające
5 minut. Jest dużo melodii, ale tych,
które lubimy najbardziej czyli do cna metalowych.
Słychać, że zespół starał się jak
najbardziej urozmaicać swoje utwory
dzięki czemu nie są jednowymiarowe i
nie nudzą się. Tak naprawdę wszystkie
utwory zawarte na pierwszych dwóch demach
są znakomite i gdybym miał oceniać
tyko je to nota byłaby prawie maksymalna.
Takie numery jak "Calling
Out Your Name", "The Seventh Seal"
czy "The Curse of Im-Ho-Tep" urywają
dupę, natomiast najdłuższy, ponad 8 minutowy
"Buried Alive" to już czysty heavy
metalowy orgazm. Genialna muzyka zupełnie
nieznanego zespołu. Ostatnie demo
z '94 to już trochę inne granie. Pomimo
power metalowego rdzenia słychać
inspiracje nowszym graniem. Pierwszy
numer "Monster" jest lekki, z akustycznymi
gitarami i zajeżdżający komercyjnym
hard rockiem. Jak dla mnie straszna kupa.
Natomiast w takim "Presence" albo
"Fallout" słychać echa tego co działo się
w tym czasie w Seattle. A że delikatnie
mówiąc nie jestem fanem takiego grania
tak więc nie przypasowały mi te zmiany.
Ten ostatni materiał nie jest w żadnym
wypadku beznadziejny, ale w porównaniu
z dwoma pierwszymi jest zauważalna
wyraźna różnica. Summa summarum jest
to w zdecydowanej większości doskonały
album i jestem przekonany, że zadowoli
każdego fana amerykańskiego metalu.
Pierwsza dwa dema to ocena maksymalna,
a ostatnie zasługuje na słabą czwórkę.
Jak by nie patrzeć wychodzi 5 i myślę, że
jest to odpowiednia ocena całościowa
twórczości Smokescreen.
Maciej Osipiak
The Horde of Torment - Distorted
Recollections
2015 Divebomb
W czasach, kiedy zaczyna dominować jedna
rzecz, każda inna nawet choćby wygrzebana
z głębokich czeluści jest na
wagę złota. Tak jest z dzisiejszą muzyką
metalową, gdzie w sercach młodych zespołów
rozbrzmiewa w większości death
metal i mamy prawdziwy wysyp zespołów,
które ogrywają standardowe schematy
do granic wytrzymałości, rzadko
dodając coś oryginalnego, własnego, dlatego
każdy zespół, który gra inną muzykę
np. thrash metal czy heavy metal z lat
80-tych jest zawsze intrygujący, choć nie
zawsze da się w stu procentach wymyślić
czegoś nowego. Na ratunek przychodzi
The Horde of Torment. Grupa grająca
staro szkolny thrash metal wydała album
"Distorted Recollections". Jeśli ktoś
lubuje się w płytach takich jak np.
"Kill'em All", to ta jest dla niego. Agresja,
bunt, energia to wszystko tutaj jest, choć
nie do końca, ponieważ The Horde of
Torment nie istnieje od dwudziestu czterech
lat, a sama płyta nie jest niczym innym
jak kompilacją zawierającą praktycznie
wszystkie utwory, jakie zespół zarejestrował,
które wcześniej wydał, jako demo.
Czyli na dobrą sprawę, mamy do
czynienia z prawdziwym wykopaliskiem,
prosto z Francji. Ale za to, jakim… Dostajemy
ponad godzinny materiał w starym
stylu, lecz z pewną różnorodnością.
The Horde of Torment powstał w 1989
roku, czyli siedem lat po wydaniu wcześniej
wspomnianego "Kill'em All", którego
wpływy są tutaj bardzo słyszalne, lecz
zespół nie zamknął się w jednej stylistyce
i oprócz Metalliki czerpie ze Slayera,
Cannibal Corpse, Venomu czy nawet
Black Sabbath. Poza oczywistą młócką
zaserwowano nam utwory ze zmianą
tempa, progresywnością i przykładem na
to jest chociażby "Product Of A Sick
Mind", który, pomimo że trwa trzy minuty,
ciągle w nim się coś dzieje, a motyw
przewodni na długo nam zapadnie w pamięć,
a jakby nam było mało to dostajemy
jeszcze melodyjną solówkę, których
na tej kompilacji jest dość sporo. Kolejnym
takim wyróżniającym się utworem,
jest pierwszy z dwóch najdłuższych na
płycie o tytule "As I Lay Dying", (lecz z
zespołem o takiej samej nazwie grającym
metalcore nie ma nic wspólnego). Zaczyna
się kolejnym thrashowym riffem, który
wpadnie nam w ucho, by chwile później
zaserwować nam motyw kojarzący
się z "Hammer Smashed Face" od Cannibal
Corpse, lecz po kilku momentach
tempo znów się zmienia i chłopaki grają
zupełnie jak Slayer w swoich wolniejszych
utworach, a potem jak Black Sabbath,
by zaraz wrócić do myśli przewodniej.
Praktycznie utwór nie nudzi, mimo,
że trwa sześć minut, to ma w sobie tyle
energii i pomysłowości, że chce się do
niego wracać. Jeśli by komuś to jednak
przeszkadzało to po tym utworze znów
mamy szybki numer, który trwa lekko
ponad dwie minuty. Następny po nim
utwór trwa ciut dłużej, bo niecałe cztery
minuty, gdzie momentami nad kawałkiem
unosi się duch "Creeping Death" i
samej Metalliki. Gdy i on dobiegnie końca
zaczniemy się zbliżać powoli do końca
regulaminowego czasu gry i zaczniemy
słuchać dwóch ostatnich utworów. To,
że to prawie koniec będą nam zwiastować
organy w "Alive Within", które przywodzą
na myśl legendarny "The Oath" z
repertuaru Mercyful Fate, potem utwór
przeradza się w coś, czego nawet Megadeth,
by się nie powstydziło. Ostatni na
liście jest "Pain Asylum", który wzbudza
mieszane uczucia, ponieważ dostajemy
znów świetne partie instrumentalne, ba
nawet bas, który dotychczas nie wybijał
się przed szereg tutaj ma swoją krótką
chwilę sławy, lecz w zamian dostajemy
średni refren, owszem tytułowe "Pain
Asylum", da się chóralnie odśpiewać na
koncercie, ale ogólnie rzecz biorąc jest
dość nużący, zwłaszcza, jeśli weźmie się
pod uwagę fakt, że refren występuje dość
rzadko, a lwią część utworu stanowią
gitary, przez co ma się wrażenie, że lepiej
by było, gdyby jednak był w pełni instrumentalny.
I teoretycznie byłoby to na
tyle, lecz dostajemy kilka bonusowych
utworów, które są zdecydowanie słabsze
od swoich poprzedników poza "Just Call
Me Down" i "Tear Down The Walls",
(który ma refren kojarzący się z "Jailbreak"
AC/DC), ale dobrze, że to wydawnictwo
nie dzieli się na podstawową zawartość
plus deluxe, tylko mamy wszystko
na jednym krążku. Pozostałe to koncertowe
wersje utworów, które słyszeliśmy
już wcześniej plus utwór, który jest
tu w wersji koncertowej, jak i z próby,
lecz są one słabszej jakości niż reszta płyty,
której jakość brzmienia stoi na wysokim
poziomie, wszystko jest klarowne,
czytelne, przejrzyste (nawet bas, który w
większości gra to samo, co gitary i momentami
ciężko go się doszukać) Co do
wokalu, brzmi on trochę jak wczesny
Dave Mustaine, choć momentami również
jak młody James Hetfield i czasami
wokalista decyduje się spróbować
szarży na wyższe tony, jedynie w "Alive
Within", bardzo przypomina głos Perry'
ego Farrell'a. Podsumowując "Distorted
Recollections" jest to solidny materiał,
może nie odkrywczy, ale na pewno wart
uwagi i jeśli komuś brakuje starego thrash
metalu, a nie znał wcześniej twórczości
The Horde of Torment tu go odnajdzie
i się nie zawiedzie. Słychać, że materiał
był nagrywany dawno temu, ale ma w
sobie dużo świeżości.
Grzegorz "Gargamel" Cyga
The Rods - Havier Than Thou
2015/1986 Cult Metal Classics
Klasyczny skład nowojorskiej legendy
heavy metalu The Rods to żelazne trio:
David "Rock" Feinstein (git/voc), Gary
Bordonaro (bas/voc) i Carl Canedy
(dr/voc). Oni to w latach 1980-1984 wypuścili
5 krążków, które zdobyły mniejszą
lub większą popularność. Jednak
przed wydaniem 6-ego albumu doszło do
pewnych zmian w wydawałoby się stałym
składzie. Odszedł Bordonaro, którego
zastąpił Craig Gruber, na pozycję wokalisty
wskoczył znany choćby z Picture
czy Horizon, Shmoulik Avigal. Poza
tym do The Rods dołączyła też Emma
Zale obsługująca klawisze. W tym składzie
zespół wydał w 1986 roku album
"Havier than Thou", który jest moim
osobistym faworytem jeśli chodzi o dyskografię
grupy. Przede wszystkim dlatego,
że jest to kwintesencja stylu The
Rods i tego wszystkiego co było najlepsze
w amerykańskim tradycyjnym heavy
lat '80. Są tu prawdziwe power metalowe
petardy atakujące słuchacza ognistymi
riffami, kanonadą bębnów i mocnym,
przejmującym śpiewem. Do tego grona
trzeba zaliczyć "Make Me a Believer",
"Angels Never Run" oraz "Chains of Love".
Z drugiej strony są bardziej tradycyjne
rockery będące prawdziwymi koncertowymi
hymnami jak "I'm Gonna Rock" czy
przezajebisty i jeden z moich ulubieńców
"Born to Rock". Spokojniejszą stronę
"Havier than Thou" reprezentuje znakomita
ballada "Crossroads" oraz "Fool for
Your Love". Płyta mimo wspomnianych
wyżej różnic między poszczególnymi
utworami tworzy zwarty monolit i uderza
w pysk z całą swoją mocą. Mnóstwo
fantastycznych melodii, energia, radość
grania i zajebiste kompozycje składają się
na dzieło kompletne w swoim gatunku.
Nie mogę się nadziwić czemu dzisiaj nie
wymienia się go jednym tchem z innymi
klasykami z tamtych lat. Kryminalnie nie
doceniona płyta i nie wykorzystany
potencjał. Jest to moim nieskromnym
zdaniem szczytowe osiągnięcie The
RECENZJE 161
Rods i chyba nigdy nie uda im się przebić
tego materiału. Niestety po jego wydaniu
zespół przestał istnieć jako The
Rods, ale wydał jeszcze jeden krążek pod
innym szyldem. To już jednak temat na
kolejną recenzję. W tym roku ukazała się
reedycja tego krążka nakładem, jakże by
inaczej, Cult Metal Classics. Chyba nikt
nie ma wątpliwości, że warto mieć "Havier
than Thou" w swojej kolekcji?
The Rods - Hollywood
2015/1986 Cult Metal Classic
Maciej Osipiak
W 1986 roku The Rods wydali swój najlepszy
i zarazem ostatni aż do 2011 krążek
pod tą nazwą, czyli "Havier than
Thou". Jednak w tym samym roku ukazał
się jeszcze jeden materiał, stworzony
tym razem przez oryginalny skład plus
nowy wokalista. Płyta "Hollywood" została
nagrana pod szyldem Canedy, Feinstein,
Bordonaro & Caudle. Tak więc
do żelaznego trio dołączył Rick Caudle,
którego niektórzy mogą kojarzyć z płyty
Thrasher, w którą swoją drogą byli zamieszani
między innymi muzycy The
Rods. W tym roku nakładem Cult Metal
Classics wyszła reedycja tego krążka,
ale tym razem już z logiem The Rods.
Muzycznie, pomimo pewnych zmian,
jest w dalszym ciągu znakomicie. Przede
wszystkim jest lżej i bardziej przebojowo,
a momentami wręcz radiowo. Takie
wałki jak "All American Boys" czy "Heat
of the Night" ocierają się wręcz o stylistykę
AOR. Świetnie skomponowane i
bardzo melodyjne numery doskonale
sprawdzają się podczas jazdy samochodem
czy nawet na niekoniecznie metalowej
imprezie. Jednak nie ma się co bać, w
dalszym ciągu na płycie dominuje heavy
metal. Oczywiście w tej bardziej amerykańskiej
i "komercyjnej" odmianie, ale
słucha się tego fantastycznie. Oprócz wyżej
wymienionych znajdzie się tutaj jeszcze
więcej hitów takich jak "Don't Take
It So Hard", "Prisoner of Love" czy "Tokyo
Rose". Do tego obowiązkowo niezła ballada
"Love is Pain" i genialnie wykonany
cover Mountain "Mississippi Queen",
który ma takiego kopa i taki drive, że
wyrwał mnie z butów i wytarzał po podłodze.
The Rods tym albumem udowodnili,
że oprócz rasowego i ognistego
heavy metalu potrafią też komponować
lżejszy i bardziej przebojowy materiał,
który jednocześnie nie będzie wzbudzał
zażenowania. Jest to muzyka wręcz przesiąknięta
latami 80-tymi, więc dzisiaj dla
niektórych może brzmieć trochę archaicznie,
ale myślę, że większość z was nie
będzie miała z tym żadnego problemu.
Nie słucham zbyt często akurat tego typu
grania jednak "Hollywood" zajebiście mi
się wkręcił i wiem, że będę regularnie do
niego wracał.
Titan - Titan
2015/1986 No Remorse
Maciej Osipiak
Francja miała w latach 80-tych scenę nie
ustępującą poziomem czy ilością zespołów
tej niemieckiej czy angielskiej, jednak
tamtejsze grupy rzadko kiedy mogły
pochwalić się większym niż lokalny
sukces. Takim kultowym, istniejącym
zresztą do dziś zespołem, jest chociażby
Killers, ale po konflikcie z liderem
Bruno Dolheguy'm w połowie dekady
opuścili go koledzy: basista Pierre Paul,
perkusista Michael Camiade, gitarzysta
Didier Deboffe i wokalista Patrice Le
Calvez, szybko zakładając kolejny zespół.
Titan zadebiutował longplayem w
roku 1986 i album ten przyniósł solidną
dawkę ostrej i melodyjnej muzyki. Zakorzenionej,
co niejako naturalne, w dokonaniach
klasycznych już wtedy zespołów
jak Iron Maiden, ale też odwołujących
się do tego, co grały w owym czasie
Accept ("Black Power") czy Dio z okresu
debiutu ("G.I.'s Heritage"). Czasem robi
się nieco mroczniej ("La Loi Du Metal"),
jednak przeważają całkiem chwytliwe refreny,
w których zadziorny śpiew Le Calveza,
brzmiącego trochę jak Udo Dirkschneider
z wyższą barwą głosu, dopełniają
chórki bądź dodatkowe ślady głównego
wokalu, nie brakuje też gitarowych
popisów najwyższej próby, takich jak np.
w "Ultimatum". Zespół nie odniósł jednak
sukcesu i rozpadł się w końcu lat 80-
tych, wydawszy jeszcze koncertowy "Popeye
le Road". Pięć ostrzejszych niż w
wersjach studyjnych utworów z tego albumu
dopełniło zawartość "Titan", chociaż
szkoda, że zabrakło i pozostałych -
nowych wersji numerów Killers, w których
powstaniu muzycy Titan też mieli
udział.
Tork Ran - Tales Of Death
2011 Armee De La Mort
Wojciech Chamryk
Niniejsza płyta to remanent z najgłębszych
zakamarków zakurzonego lamusa
francuskiego metalu, zawiera bowiem
dwie demówki tych thrashers z przełomu
lat 80-tych i 90-tych plus liczne bonusy,
a ta podwójna kompilacja ukazała się
przed czterema laty. Na pierwszy ogień
idzie drugie, studyjne demo "Tales Of
Death", zarejestrowane latem 1990 roku.
Opener "Hatrh" może nieco zmylić, bo
nie dość, że zaczyna się dość długim
wstępem z udziałem strojącej instrumenty
orkiestry symfonicznej, a jak już się
rozwinie, to bliżej mu do surowego
death/doom niż speed/thrash metalu.
"Raw Death" to też bardziej klimaty
wczesnego Hellhammer; bardziej thrashowo
panowie uderzają za to w zakręconym
instrumentalnym "Iron Wars" w
stylu Voivod i "Scourge Of Gods", by
zakończyć pastiszowym instrumentalem
"Romeo And Juliet" i grobowym, mocarnym
numerem tytułowym. Zawartość
pierwszego dysku dopełnia dziesięć numerów
koncertowych z wiosny tego
samego roku, ale to rzecz raczej dla totalnych
maniaków takich ciekawostek, bo
brzmi to tak, jakby ktoś z kaseciakiem
stał tuż przed basistą, dlatego jego grę
słychać najlepiej. Gitara i bębny są gdzieś
w tle, a nad tym wszystkim dominuje
wrzask Wild Dana Killera. W programie
głównie numery z drugiej demówki,
jest też nijakie solo gitarowe i "Thrash
Fuckin' Medley", ale nie miks thrashowych
klasyków, tylko dzieł klasycznych
kompozytorów w metalowym, pełnym
energii opracowaniu. Na drugiej płycie
najpierw mamy koncertowe, chronologicznie
pierwsze demo "Haatrrh" z 1988
roku. Niestety ten materiał brzmi jeszcze
gorzej, tak jakby kasetę z tym materiałem
przegrano ileś razy, przy każdym kopiowaniu
używając jako oryginału tej właśnie
przegranej taśmy, z każdym kolejnym
takim zabiegiem coraz anemiczniej,
wręcz nieczytelnie brzmiącej. Szkoda o
tyle, że mamy tu aż czternaście kipiących
energią numerów, w tym solo perkusji/
gitarowe i "Thrash Fuckin' Medley", który
był pewnie bisem zespołu i jego koncertowym
pewniakiem. Dodatki to siedem
utworów z prób z lat 1987-88 - brzmiących
znacznie lepiej, chociaż 90 na 100
nagrano je na zwykły magnetofon. Jeśli
więc kogoś nie zraża jakość nagrania i
lubi takie ostre, surowe granie, może
sprawdzić Tork Ran.
TSA - Proceder
2015/2004 Metal Mind
Wojciech Chamryk
W 2004 na rynku pojawia się na rynku
krążek "Proceder", był to pierwszy po
dwunastu latach milczenia album studyjny,
żywej legendy, polskiego, ciężkiego
grania, czyli TSA. Pomijając fakt, że
płyta została przyjęta przez fanów i krytyków
ciepło, to przede wszystkim niosła
nadzieję, że będziemy dostawać ich kolejne
studyjne albumy w dość regularny
sposób. Nic bardziej mylnego. Mamy
2015 roku, a o nowym krążku TSA nie
ma nawet plotek. W sumie bardzo kiepska
sprawa. Polski rynek muzyczny jest
beznadziejny, szkoda, że to odbija się na
takich zasłużonych kapelach, jak omawiany
bohater recenzji. Z drugiej strony
żal, że sami muzycy nie potrafią się odnaleźć
w nowej rzeczywistości. Minione
lata nie wrócą, o tym wiedzą wszyscy i to
od dawna. Muzycy TSA nie zawiesili instrumentów
na kołku, działają w różnych
projektach i powinni już dawno dopracować
się nowej własnej formuły, gdzie mogliby
spełniać się jako TSA w sposób,
który by ich satysfakcjonował. A tak jeden
studyjny album na dwadzieścia trzy
lata to wręcz kpina. Wstyd Panowie! Sama
płyta od dawna nie gości na półkach
sklepowych i jest nieosiągalna. No chyba,
że w drugim obiegu, nie zawsze za normalne
pieniądze. Z pewnością wielu ludzi
z radością przyjęło informacje, że zespół
i Metal Mind postanowili ponownie
wydać album w trochę odświeżonej formule,
przynajmniej w tej graficznej. A to
nie koniec niespodzianek, bo jeszcze w
tym roku będzie można mieć ten krążek
w wersji winylowej. Muzycznie "Proceder"
od początku podkreślał swój wysoki
poziom, choć nie można powiedzieć, że
to najlepsza płyta TSA. Jednak o jej sile
świadczy to, że po latach muzyka ciągle
robi wrażenie i jest pełna wyrazu, a tytułowy
utwór wręcz stał się kolejnym klasykiem
w repertuarze kapeli. Instrumenty
brzmią nadal intensywnie, energetycznie
i charakterystycznie. Produkcja
nadal cieszy uszy. Kompozycje są bardzo
dobre, różnorodne, raz szybkie, innym
razem wolne, naszpicowane całą masą
świetnych riffów Adrzeja Nowaka i Stefana
Machela. Mocne melodie, wpadające
w ucho oraz typowy wokal Marka
Piekarczyka dopełnia obrazu. TSA nie
byłoby sobą, gdyby Piekarczyk nie wyśpiewywał
ważnych życiowych przesłań
czy prawd oraz nie zadawał trudnych
pytań. "Proceder" jako całość jest nadał
mocna, zwarta, z bezwzględnością kontynuująca
styl obrany przez TSA na początku
swojej kariery. Jeżeli ktoś o tym
się nie przekonał, czas najwyższy aby to
zrobił. Tylko człowiekowi żal, że przez te
dwadzieścia parę lat mógłby się cieszyć
kilkoma podobnymi krążkami, a nie
może.
Wild Dogs - Reign Of Terror
2015/1987 Divebomb
\m/\m/
Wild Dogs zadebiutowali w 1983r. albumem
odnoszącym się jeszcze do tego, co
grano w USA na przełomie lat 70-tych i
80-tych. Wydany rok później "Man's
Best Friend" to typowy materiał okresu
przejściowego, kiedy to muzycy nie
wiedzieli jeszcze, czy opowiedzieć się po
stronie tradycyjnego heavy, gdy korciły
ich też speed czy thrash metal. Co istotne
nie złagodnieli po podpisaniu kontraktu
z Enigma Records. Nie poszli jednak na
komercję i lep łatwizny przyjaznej amerykańskim
stacjom radiowym. Mimo
zmiany 2/4 składu (wokalista i basista)
stworzyli album, według mnie najlepszy
w ich karierze, a dzięki większemu budżetowi
ich muzyka mogła wreszcie zabrzmieć
jak należy. Tak, brzmi to może
paradoksalnie, ale to fakt. Na "Reign Of
Terror" nie ma już mowy o taniej przebojowości
czy wpływach hard rocka. To
power metal w całej okazałości, niemal
wzorcowy dla roku 1987. Szybkie, lub
bardzo szybkie, rozpędzone niemal do
granic możliwości utwory, takie jak na
przykład "Metal Fuel (In The Blood)",
"Man Against Machine" czy "Spellshock"
stanowią o sile tej płyty. Na drugim biegunie
mamy dłuższe, bardziej rozbudowane,
wolniejsze, wręcz mroczne kompozycje,
jak "Streets Of Berlin" i tytułową.
W tej ostatniej perkusista Deen Castronovo
imponuje wręcz potężnym brzmieniem
i przejściami - Scott Travis nie był
pierwszy z takim graniem. Wokalista
Michael Furlong śpiewa niżej od swego
poprzednika, Matta McCourta, jednak
w niektórych partiach zdarza mu się wyciągać
wyższe partie bez większego wysiłku
("Siberian Vacation"). A całość tego
materiału to niemal nieustający popis
gitarzysty, Jeffa Marka - riffy, podkłady,
sola - jest czego posłuchać. Tegoroczne
wznowienie tego klasycznego materiału
dokonane przez Divebomb Records jest
opisywane jako deluxe edition. Dziwi
mnie to o tyle, że dostajemy tu raptem
trzy dodatkowe utwory demo: krótsze
niż na LP "Man Against Machine" i
utwór tytułowy oraz dotąd niepublikowany
szybki "Eat You Alive", gdy wcześniejsze
wznowienia "Reign Of Terror",
np. Northwind Records czy US Metal
zawierały znacznie więcej materiału dodatkowego,
jak np. nie wydany w 1989
czwarty album grupy "Dead To The
World". Jak by jednak na to nie patrzeć,
to któreś z wydań "Reign Of Terror"
trzeba mieć w swej kolekcji.
Wojciech Chamryk
162
RECENZJE